Szortal na wynos wydanie specjalne (s12) jesien zima 2017

Page 1


Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek POMYSŁODAWCA Krzysztof Baranowski DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Anna Klimasara, Anna Grzanek, Dagmara Trembicka-Brzozowska DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Grzanek, Iwona Krygiel, Aleksander Księżopolski, Aga Magnuszewska, Monika Olasek, Joanna Radosz, Maria Talko, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Kościukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Katarzyna Kozidrak, Karolina Grzeszczak, Matylda Zatorska WYWIADY Karol Mitka DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn OKŁADKA Ilustracja: Glithch https://www.instagram.com/glithchdraws/ https://my.carbonmade.com/portfolio Opracowanie graficzne: Milena Zaremba https://www.facebook.com/MilenaZarembaArt https://www.instagram.com/milena.zaremba/ WYDAWCA Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

2


To był dobry pomysł: Wydanie Specjalne Szortalu Na wynos, numer złożony ze starannie wybranych, najlepszych zdaniem Redakcji szortalowych opowiadań, magazyn ukazujący się rzadziej niż główne czasopismo. Po trzech latach, oddając dwunasty już numer, czujemy wyraźnie potrzebę zmian. Coraz częściej premiery przesuwają się w czasie, doszło do tego, że zmuszeni zostaliśmy połączyć dwa sezony w jednym numerze. Zmiany są konieczne. Trudno powiedzieć teraz, na czym miałyby polegać. Niemniej bez nich pojawia się rutyna a ta wiedzie prostą drogą do przekonania, że osiągnęło się ideał. Głupotą byłoby nazwać ideałem sytuację, gdy numer letni Wydania Specjalnego publikowany jest jesienią, a jesienny – gdy wiosna za pasem. Trochę zatem enigmatycznie, bez szczegółów, za to z solennym przyrzeczeniem informujemy, iż Wydania Specjalne Szortalu Na Wynos czeka w obecnym roku przeobrażenie. Oby wyszło z niego jeszcze bardziej atrakcyjne. Tymczasem przekazujemy do rąk czytelniczych dziesięć nowych opowiadań, w formie, jak zwykle u nas, różnorodnej, zaczynając od drabbli, kończąc na longarach. Zadaliśmy naszym autorom trud stworzenia opowieści noszących cechy jesiennego lub zimowego steam- bądź cyberpunku. Wybrnęli z zadania wyśmienicie. Pośród wielu nazwisk, spotkamy znanego ze współpracy z wydawnictwem Warbook Jakuba Pawełka czy Florę Woźnicę, pisarkę doskonale znaną każdemu, kto uważa się za fana współczesnej polskiej literatury grozy. Zachęcamy do pobierania i delektowania się także stroną wizualną. Za aktualną okładkę odpowiada Glithch, której talent można podziwiać odwiedzając strony autorskie: https://www.instagram.com/glithchdraws/ https://my.carbonmade.com/portfolio Niezapomnianych czytelniczych wrażeń w imieniu Redakcji Szortalu.

Marek „terebka” Ścieszek

3


Scenariusz Mateusz Antczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Ostatnia noc Anna Grzeszczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Karmazynowy deszcz Maciej Głowacki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 Człowiek z miasta Tomasz Jarząb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Ekspedycja Łukasz Marek Fiema . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Soldin Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23 Koniec Flora Woźnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Nasz wspólny koniec świata Jakub Pawełek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Robotorum Patrycja Paliczka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Infogirl Kornel Mikołajczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45

4


SCENARIUSZ Mateusz Antczak Podobno kiedyś potrafiliśmy śnić. Złożone historie zdawały się trwać godzinami, a w rzeczywistości powstawały w ciągu kilku sekund intensywnej pracy tworu siatkowatego. Wraz z rozwojem technologii stopniowo traciliśmy tę umiejętność. Zaczęliśmy podłączać się do Sieci. Jedna wtyczka wpięta do pnia mózgu pozwalała nam wybierać spośród milionów historii. Żyć, które zastąpiły prawdziwe życie. Dziś to się skończy. Gdy uruchomię detonator, płomienie strawią centralę Sieci, uwalniając z jej więzienia miliardy umysłów. Trzy… Dwa… Wybuch wstrząsnął budynkami w promieniu kilometra. Hałas walących się murów zagłuszył skrzypienie butów na śniegu. Świeże płatki powoli pokrywały zgliszcza centrali Sieci. – Koniec historii. Wybierz kolejny scenariusz – zakomunikowała Sieć.

5



OSTATNIA NOC Anna Grzeszczyk Starzec po raz ostatni spojrzał na swe odbicie w pękniętym lustrze. Wypłowiały strój wisiał smętnie na mocno wychudzonej sylwetce. Był to jednak tradycyjny, roboczy uniform, więc nie mógł założyć niczego innego. Zwłaszcza dziś. Jeszcze do niedawna wierzył w ludzi. Nawet wtedy, gdy wybuchła wielka wojna, a oni zaczęli gromadzić się i walczyć wokół tych elektrowni, które przetrwały. Nawet wtedy, gdy śnieg wchłaniał cząsteczki pyłu i zanim spadł na ziemię, był już szary. „Szareg”, pomyślał mężczyzna ze wstrętem. „To już nie śnieg, a szareg...”. Przestał wierzyć tej jesieni. Przyszli nocą, w podniszczonych kombinezonach i maskogoglach, choć po wzroście można było poznać, że to jeszcze dzieci. Zapewne szukali elektroniki, baterii lub czegokolwiek, co mogło przedstawiać jakąś wartość dla rządzących nowym światem energangów. Poturbowali go mocno, ale najgorsze było to, co zrobili ze zwierzętami... Starzec zadrżał na samo wspomnienie widoku, który zastał w stajni. Wtedy zaczął pić. Byle więcej, byle na umór, byle nie myśleć. Wszystko zmieniło się, gdy półprzytomny przewrócił się przed drzwiami do domu i, leżąc na wznak, patrzył w ciemniejące niebo. Pierwsze płatki śniegu zaczęły leniwie spadać z ciężkich chmur, łapiąc po drodze tyle pyłu, ile zdołały udźwignąć. Staruszek zapłakał, a lodowate drobinki mieszały się z jego łzami, zostawiając na twarzy szare ślady. Na przemian krzyczał i wył, potem wycieńczony ledwie łkał, aż w końcu ucichł zupełnie. Wtedy właśnie podjął decyzję. Pracował wytrwale, by nowa maszyna była gotowa, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Zainstalował tylko to, co konieczne – odrzut, nitrospida i holomapę, do której od razu wgrał niezbędne lokalizacje. Było ich wiele, ale miał pewność, że zdąży odwiedzić wszystkie. Jak zawsze. Założył pasek od spodni i zapiął go o kilka dziurek dalej niż poprzednio. Zaniósł ostatni, drobny pakunek do pojazdu – hybrydy harleya-davidsona i wielkiej naczepy. Z niejakim trudem wgramolił się na siodełko, uruchomił odrzut i wzbił się w powietrze. *** Komin elektrowni atomowej był ogromny. Starzec przez chwilę kołował nad nim w milczeniu, po czym wcisnął odpowiedni klawisz i z podajnika wysunął się pierwszy pakunek. Zawartość tykała cicho, bo chociaż umieszczony w niej ładunek był nowoczesny, to mężczyzna lubił tradycyjne metody i każdą z bomb wyposażył w mały zegarek. Cisnął niewielkie pudełeczko w czeluść komina i skierował maszynę w stronę następnego celu. Poczuł, że wzbierają w nim łzy. Przypomniał sobie, co jeszcze powinien zrobić. – Ho, ho, ho, skurwysyny, ho, ho, ho…

7



KARMAZYNOWY DESZCZ Maciej Głowacki – Dość już tych poważnych tematów, porozmawiajmy o Polsce. Attaché Cesarstwa Niemieckiego uśmiechnął się delikatnie, odsuwając od siebie filiżankę herbaty. Przez moment oczekiwał rechotu, chichotu czy chociaż parsknięcia, ale interlokutorowi nie było wcale do śmiechu. Marszałek Józef Piłsudski dopiero po pół minuty mrugnął tak ociężale, jakby zamykał masywne wrota na zachód, a później otwierał, już z łatwością. Nie odzywał się wcale, nie musiał. Mówił wiele przez ostatnie lata, by teraz móc spokojnie milczeć, kiedy chciał. Służący rozwarł bukowe odrzwia i wpuścił do obszernego gabinetu nową postać. Wypudrowana przesadnie dama w rozkloszowanej sukni na fortugale wkroczyła do środka, rozniecając inwazyjny zapach Laudanum. Dyplomata obrócił się natychmiast, co najmniej jakby spodziewał się plutonu egzekucyjnego, wchodzącego z trzaskiem wyłamywanych zawiasów. Zamiast tego zawiesił oko na nowo przybyłej, wstał i wyszczerzył się – w swoim mniemaniu zalotnie. – Widzę, że moda nie dotarła jeszcze do Europy wschodniej. – Ponownie pokusił się o przebłysk humoru. – Widzę, że kultura osobista nie dotarła jeszcze do Królewca – zripostowała i nachyliła się nad Czcigodnym Marszałkiem, by wyszeptać mu coś do ucha. – Königsbergu – poprawił zirytowany gość. – Niedługo – odezwał się wreszcie gospodarz, nie wiadomo czy do damy, czy attaché. – Dla mnie Polska jest jedyną poważną sprawą i tylko o Polsce mogę mówić. Pod gęstym wąsem zagrała blizna, oczy Marszałka błysnęły złowrogo, nieomal wypadając z orbit. Uniósł tylko pokrytą azotanem srebra dłoń, cicho zasyczał siłownikami i wykręcił jeden palec w kierunku drzwi. Niemiec zdjął z wieszaka kremowy kapelusz o szerokim rondzie i z nonszalancją ruszył w kierunku wyjścia, obrzucając tylko dziwną parę przelotnym spojrzeniem i krótkim: – Warschau, niedługo. *** Sierżant Piotr Orzechowski zacisnął dłonie na pokrytych skórą drążkach, przygryzł dolną wargę i zmrużył oczy. Wylot dyszla z niechwytnej dłoni Samsona był pozbawiony szczerbinki, a rozprysk powyżej dwudziestu metrów i tak zaczynał żyć własnym życiem, w związku z czym z większej odległości celowanie było czystą loterią. To jednak nie stanowiło problemu, bowiem Piotr był urodzonym szczęściarzem i hazardzistą. – W imię ojca i syna… Ognia! – Interkom wewnątrz kabiny zabuczał głosem podpułkownika Utratnego. Sierżant czekał w gotowości jak i reszta podzielonego batalionu. Wystarczyło odciągnąć jeden trybik, by uchylić zaślepkę.

9


Kliknął cicho mechanizm zapłonu, dokładnie w momencie, gdy gęsta biała ciecz Rosenberpanu wyleciała długą parabolą, wprost na maszerującą kolumnę nieprzyjaciół. Dookoła Piotra zahuczały inne leje sprężonych pół-gazów, wytryskających z niewidocznych wśród burego kamuflażu kranów. Z ledwie dostrzegalnym opóźnieniem trysnęły bliźniacze strugi z jesiennego młodniaku po drugiej stronie drogi. – I jeszcze… – szepnął Orzechowski, nasłuchując. Symfonia terkotliwych serii z karabinów maszynowych Fieldorfa zagrzmiała nad nowo powstałym polem bitwy. Kocioł ognia wchłonął zbitych ciasno wrogów. Płomienie Rosenberpanu zawsze niezdrowo ekscytowały Piotra. Głośne, jasne, rozległe i właściwie nie do ugaszenia. Zupełnie jak ogień patriotyzmu, który płonął w sercu każdego żołnierza Trzeciego Samobieżnego Batalionu Miotaczy Przeciwtkankowych. Wysokie ramiona pożogi sięgały nieba, prawie całkowicie zasłaniając widok na wrażą armię. Jeden punkt wciąż górował ponad najwyższymi nawet słupami ciemnego dymu. Najstraszniejszy, przedziwny kształt żywej góry na dwóch krótkich nogach. – Drzecki, Rolewski, Nowicki… – zatrzeszczał dowódca przez interkom jak na zawołanie. – Skierować ogień na Behemota. Siłowniki zabuksowały dziko, sprężając powietrze i wtłaczając coraz większe ciśnienie do zbiorników z mieszanką. Gumowe węże zatrzęsły się niekontrolowanie i puściły trzy tytanicznych rozmiarów gejzery ku obojczykowi giganta. Dziesięciometrowa góra czerwonego mięsa nie była tym, czego najbardziej bali się żołnierze Rzeczypospolitej. Starli się przecież z wrogiem, który nie walczył gwintowanymi lufami ani bagnetami. Walczyli z własnymi demonami, które próbowały wedrzeć się do świata zewnętrznego. Wmontowana w głowę giganta platforma nadal nie mogła zająć się ogniem. Stojący na niej oberszter dzierżył w obu dłoniach coś na kształt wielkiego, czarno-białego lizaka. Jednak żadnemu z walczących nie było do śmiechu, wszyscy wiedzieli, jaka jest prawda. Epidemia Karmazynu spustoszyła Azję; była to najbardziej niesamowita choroba, jaką kiedykolwiek widziała ludzkość. Instytuty badawcze produkowały każdego dnia dziesiątki hipotez i modeli teoretycznych, ale prym wiódł jeden, najbardziej niepokojący: Karmazyna była chorobą psychosomatyczną, przenoszoną każdą drogą. Kontakt bezpośredni? Zarażenie. Droga kropelkowa? Zarażenie. Zbyt długie spoglądanie na zarażonych Karmazyną? Zarażenie. Myślenie o Karmazynie? Zarażenie. Nic więc dziwnego, że mesmeryzujący, przyciągający z niemal fizyczną siłą spojrzenia wir był tym, czego piloci pojazdów kroczących bali się bardziej od zwykłego kontaktu z wrogiem. W jednej chwili myśli się o godle Polski z delikatnie zabrudzonymi piórami, w następnej człowiek obraca się twarzą do reszty tyraliery i odkręca kurek z Rosenberpanem w kierunku swoich towarzyszy. – Pod Twą obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko – szepnął Piotr. Pociągnął delikatnie za horyzontalną dźwignię i zaciągnął ramię do góry. Ciśnieniomierz zastukał niepokojąco wskazówką o czerwone pole. Struga skondensowanego rozpadu zafalowała sinusoidalnie i oblała olbrzyma od stóp do głów – swojej i jeźdźca. Teraz płomienie huczały ogłuszająco, zmieniając stary trakt przy nasypie kolejowym w dosłowny, rozgrzany kocioł. Coś jest nie tak, pomyślał z narastającym strachem Piotr, coś tutaj nie gra. Gigant opadł na kruche kolana, dosłownie topniejąc jak wielka, woskowa świeca. Kawałki zwęglonego ciała odpadały od resztek bulgoczących mięśni i pozostawiały za sobą tylko zaczerniałe, gargantuiczne kości.

10


Wtem jazgot dziesiątek gardeł przedarł się przez zasłonę dymu i z pogorzeliska zaszarżowało kilkadziesiąt kopyt, zbitych w jedną masę. Stopione ze sobą pseudo -konie terkotały w chaotycznym, nierównym rytmie o ubitą drogę i pokonywały kolejne metry w zastraszającym tempie. – Jasny gwint, walić! Walić, na miłość Boską! – krzyczał podpułkownik, ale było już za późno. Stanowisko ogniowe ukryte za barykadą z worków piasku nadal grzmiało ciągłym ogniem. Kilku przerażonych obrońców prysnęło na boki, pozostawiając samotnego strzelca z trójnogiem, błyskającym nieustanną kanonadą ołowiu. Masywny twór po prostu stratował całą linię umocnień i nadal jeszcze płonąc, dymiąc i topiąc się wbiegł pomiędzy zabudowania wsi. Drewniane budynki, opłotki i kompostowniki wysuszone wrześniowym słońcem podjęły ogień od razu. Czerwony kur objął całą miejscowość niemal natychmiastowo. Znad łuny rozszerzającego się pożaru wychylała się co rusz sylwetka wielometrowego konia o setkach kończyn. Każdy z zębatych pysków rżał przeraźliwie, parskał i zapadał się w ziemię, by szczękami wyrwać kawałek jakiegoś budynku i podrzucić w górę. – Wrócił Wróbel-03 – zakomunikował dowódca z systemu nagłaśniającego. – Rozciągnąć tyralierę, zagiąć skrzydła do tyłu i przygotować się na przyjęcie uderzenia z północy. Będziemy się przesuwać w stronę stacji kolejowej i zajmiemy węzeł logistyczny, powtarzam… Piotr oddychał ciężko, jakby właśnie przebiegł kilka kilometrów, jak wtedy, gdy w liceum wybierano go na zawody powiatowe. Pamiętał doskonale, bo zazwyczaj wygrywał i omal nie szalał z nerwów, udając ruchami ust, że zna obco brzmiący hymn na cześć Cara. Pamiętał, że wszyscy patrzyli na zwycięzcę biegu z podziwem, gdy ten spocony jak sto nieszczęść stał na podium i udawał, że wie, co robi. Dokładnie tak się czuł teraz, maszerując w kierunku nieustannego inferno, z którego dobiegały ryki agonii pokonanych zmieszane z warkotem napędzających maszyny motorów. Oficjalnie: wróg nie był człowiekiem. Nieoficjalnie: Piotr widział krew, słyszał krzyki, czuł strach przygwożdżonych w zasadzce. – Szachownica dwurzędowa w środku, szwadron Przemyślański – zakomenderował podpułkownik. Orzechowski pchnął dźwignię, zawalcował w prawo i przyłączył się blisko rdzenia formacji. Jednostki typu Samson wbrew pozorom stanowiły mniejszość w armii Rzeczypospolitej. Od słynnej obrony Chełma w czerwcu nadal nie zadecydowano o wzmożonej produkcji. Nawet jeśli oznaczało to dodatkowe koszty w wytwarzaniu Rosenberpanu, wszyscy byli świadomi, że jest to najskuteczniejsze narzędzie walki. Piotr obejrzał się jeszcze ukradkiem na skwierczącą hałdę mięsa, która pozostała po zasadzce. Płonący koń zdążył rozpaść się na kilka części i wchłonąć w rozgrywające się we wsi piekło. Trzaskające zabudowania nadal straszyły odchodzących żołnierzy, zapadając się w sobie coraz bardziej. Jesienne słońce tańczyło nieustannie na kawałkach odsłoniętych pancerzy. Pochód złożony z blisko trzech setek mechanicznych rycerzy kroczył w nierównym tempie, nie mogąc złapać rytmu. Co rusz ktoś wysforowywał się naprzód albo zmniejszał bieg ledwie o jeden i już nie nadganiał za szybszymi jednostkami. Podpułkownik chciał jednocześnie być przygotowanym na ewentualne uderzenie, ale też móc w każdej chwili zakreślić półkole na umocnieniach stacji kolejowej i tam ufortyfikować się do przybycia wsparcia. Gorzka prawda jednak kazała sugerować, że jeśli chociaż opóźnią natarcie na Lwów, to i tak będzie to zwycięstwo. O pełnym triumfie nie było mowy. – Wróble, rozglądać się uważnie, wszystkie Młoty na krańce skrzydeł, zaraz za nimi Traszki i Jaskółki – zakomenderował dowódca. Młoty były zdecydowanie najbardziej ociężałymi jednostkami w batalionie. Wyglądały jak stąpające niepewnie stalowe gary, na które ktoś nanizał gigantycznie chochle w postaci haubic przeciwpancernych. Zaraz za nimi ustawiono

11


Traszki z dwoma gniazdami karabinów maszynowych na każdej; bliżej centrum Jaskółki z rozpryskowymi działami przeciwlotniczymi. Roszady były mozolne i chaotyczne, jakby kazać całemu taborowi kolejowemu zamienić się miejscami w losowy sposób naraz. Co rusz ktoś zatrzymywał się, korkując i tak wąskie przejścia wśród wiatrołomów. Jedna z maszyn zacięła się kompletnie, tracąc reakcje w stawie kolanowym, wstrzymując manewry na kolejny kwadrans. Wreszcie zbliżyli się do węzła komunikacyjnego, kwitnącego powoli, niemrawo na horyzoncie. Rozległe zabudowania zajmowały coraz większe powierzchnie równiny, z której lata temu wykarczowano gęste lasy. Odkąd wojna nabrała tempa, wszystko paradoksalnie rozrastało się jeszcze bardziej. Wróg nie dbał o metodyczne wyniszczanie środowiska, ucztował na pobojowiskach i podbitych spichlerzach. Choć zdarzało się i tak, że znajdowano przecinki w lasach, noszące ślady przemarszu wielkich armii. Nie sposób przenieść kilkunastometrowe stworzenia oblężnicze przez ziemię nie uszkadzając jej, co zdarzało się nawet wojskom Rzeczypospolitej, przy manewrach monterów wysokościowych typu Topol. Samson-223, pilotowany sprawnie przez podpułkownika, parł naprzód; jeszcze przed wydaniem rozkazu uniósł dłoń z miotaczem ku niebu. Dowódca chciał dać przykład, by wstrzymać się z używaniem ognia w potencjalnej, przyszłej fortyfikacji. Zamiast tego nieopatrznie nakazał kolejnym jednostkom zatrzymanie się. Już miał uściślać rozkazy przez interkom, gdy jeden z truchtających na przedzie Wróbli zapadł się pod ziemię. Tak po prostu – wpadł jak kamień w wodę. Zasadzka, pomyślał Piotr, również widząc znikającego w hałdzie liści zwiadowcę. – Zasadzka! – potwierdził przypuszczenia dowódca, zapluwając kratkę mikrofonu. – Formować czworobok! Na to jednak nie było czasu. Po chwili zniknął następny pojazd, kroczący na szpicy, a zaraz za nim kolejny. Wreszcie ociężały Młot na skrzydle zatopił się w gęsty czarnoziem i przez moment wystawał jedynie samą haubicą. Długa lufa sterczała z ziemi jak ręka, wyciągnięta po pomoc. I natychmiast zniknęła, bez jednego wystrzału. – Wraża szarża od północy… Południa… Panie podpułkowniku! Oni są wszędzie! – krzyczał ktoś panicznie na łączu. Zahuczały pierwsze strzały, zmiatające w drzazgi przypadkowe drzewa w ścianie lasu. Ktoś wydarł się wniebogłosy, gdy ziemia ponownie otworzyła gardziel, wciągając kolejne jednostki. Terkot karabinów maszynowych przebijał się nawet przez odizolowane kabiny pojazdów. – Uformować linię na nasypie. – Utratny zdobył się na opanowany ton i sam przyspieszył do kłusa, licząc, iż stosunkowo szybki Samson wyróżni się w chaosie walki. – Nasyp jest stabilniejszy, nie ściągną was z torów, cokolwiek to jest. Piotr spoglądał, jak jego towarzysze zapadają się jeden pod drugim i znikają między powalonymi sosnami i runem leśnym. Gdzieś przesunęła się czerwona dłoń, ktoś próbował wygrzebać się spod ziemi i nagle wrócił na dno, wciągnięty z gwałtowną siłą. Spomiędzy stojących drzew zaczęły wychylać się maski. Lalkowate twory od najmniejszych Kłębków po najwyższe Drozdy wyłaniały się z wyrazem dziecięcego zaciekawienia na twarzach. Nie sposób było klasyfikować wroga, naukowcy próbowali, żołnierze próbowali, dowództwo próbowało. Rzadko kiedy wzorce w taksonomii powtarzały się wśród przedziwnych maszkar, wypluwanych przez wschód. Opierający się na pięciu szpikulcowatych nogach kłębek gęstego, czarnego futra rozpędził się nagle i zaszarżował bez strachu między kroczące machiny, rzygające ciągłym ogniem maszynowym. Od razu za narwanym dziwadłem wybiegły setki, tysiące abomi-

12


nacji, głównie chybocząc się na rachitycznych kończynach, bądź pełzając niepewnie. Z kierunku spalonej wsi galopowały karmazynowe konie, zlepione ze sobą, pozbawione kończyn, z odłażącymi płatami skóry, albo i zwyczajnie bezgłowe. – Aniele Boży, stróżu mój… – zaintonował spokojnie Piotr, zgodnie z nauką wyciągniętą z akademii wojskowej. Obrócił się jak baletnica i pognał za zbierającymi się wokół podpułkownika pilotami. Wentylatory w kabinie nie nadążały z filtrowaniem ciężkiego zapachu ziemi i swędu spalenizny. Wszystko to zdawało się tworzyć dziwny aromat pożaru na bagnach, co zresztą nie odbiegało bardzo od prawdy. Kolejne machiny kroczące wstąpiły na usypane torowisko, by z góry wesprzeć odwrót towarzyszy. Huknęła dziko haubica, rozrywając na strzępy kilkumetrowego rogatego Drozda, który właśnie przekradał się pomiędzy gałęziami najbliższej sosny. – Przebijamy się do rozjezdni! – Interkomy zatrzeszczały, wyrażając pobożne życzenie. Jedna z Traszek wysforowała się przed podpułkownika, widząc zbliżające się z naprzeciwka kukły – dwumetrowe, ulepione z bordowego niby-wosku pacynki o zaostrzonych ramionach, przypominających kosy postawione na sztorc. Obaj strzelcy ze schodkowo ustawionych gniazd pojazdu równocześnie otworzyli ogień. Fala ołowiu zalała zbliżających się kosynierów, powalając ich natychmiastowo na ziemię. Lalki potoczyły się w dół nasypu, utrzymując jednolite twarze ze zgęstniałej brei, nie wyrażające już absolutnie niczego. Po chwili ruszyła się jedna, druga, trzeca. Nagle większość strąconych nieprzyjaciół powstała jak na zawołanie i pomaszerowała po obu stronach dwuteowników kolejowych. Co rusz któryś próbował wspiąć się na wzniesienie i żgnąć kroczących rycerzy po obitych pancerzem goleniach. Wreszcie ostatni ze stalowych wielkoludów wskoczył na podkłady kolejowe i ruszył za przerzedzonym oddziałem. Żaden z pojazdów Rzeczypospolitej nie potrafił chodzić tyłem, choć był to niezaprzeczalnie ważny manewr na polu bitwy. Koniec kolumny osłaniały jedynie obrotowe gniazda karabinów wieloosobowych maszyn, podczas gdy jednoosobowe Samsony, Jaskółki i Wróble mogły tylko strzelać przed siebie. Zapora z półżywych lalek zagęszczała się z każdym krokiem. Dziwadła wydawały się zbliżać do centrum kolumny z większym jeszcze zacietrzewieniem. W pewnym momencie któryś z pilotów Samsonów odważył się wygiąć rękę w kierunku ściany lasu i po prostu plunął sprężoną mieszanką, natychmiastowo powalając tonowego Czyżyka z koroną rogów na głowie. – Musiałem, albo oni, albo my – zakomunikował na prywatnym łączu oficerskim. – I tak nie będzie miał mnie kto osądzić. – Ja cię osądzę, chociażby w biegu! – warknął na wpół poważnie podporucznik, utrzymując kłus. – Przysięgam, że jeśli przeżyjemy, to skopię ci dupę, Perlicki. Ktoś zaśmiał się po raz pierwszy do mikrofonu. Na zewnątrz gorzało piekło, ale każdą okazję do oddechu łapano w locie i wyciskano do ostatniej kropli. Wreszcie kilkadziesiąt pozostałych z batalionu maszyn przebiło czoło wrażej armii, przyśpieszyło i wyrwało się z karmazynowych kleszczy. Stacja składała się z kilku opuszczonych torowisk, rozciągniętych pomiędzy dwoma pasami ceglanych zabudowań. Przez środek przebiegał jeszcze kiedyś pas zieleni, zmieniony teraz w masowa mogiłę. – Boże – szepnął Piotr, widząc ułożone równymi, karnymi rządkami ciała, obleczone w strzępy polskich mundurów. Podporucznik zacisnął dłonie na obiciach drążków sterowania, pot oblewał mu gęsto twarz i spadał na gumowy kombinezon. Po chwili zwyczajnie zdarł

13


z siebie gogle, zacisnął oczy i z całej siły uderzał raz po raz w pancerne szkło kabiny. Wewnętrzna szyna, na której zakleszczona była szyba, jęknęła cicho pod naporem uderzeń. – Zajmijcie miejsca na rampach, Wróble i Jaskółki ustawić na wiaduktach, może nie zapadną się przez schody – zaczął klarować powoli dowódca. Musiał odzyskać rezon, wiedział od początku, czego można się spodziewać na stacji. – Mamy wypatrywać sygnału ze Lwowa, wtedy będziemy wiedzieli, że możemy rejterować… W oczach Piotra pozycja nie była stracona z góry. Nadal mieli większość Samsonów, które stanowiły sporą dźwignie wojny, zdolną przechylić szalę na właściwą stronę. Bo w głowie Piotra to wciąż Polska była niezaprzeczalnie po właściwej stronie. Co chwila obmacywał się, zmawiał pacierz, wspominał rodzinny Lwów, niedzielne sumy w kościele… Tak, był pewien, że Karmazyna go nie dopadła. Jednak martwiło go coś zgoła innego, całkowicie przedziwnego. Oniryczna czereda złożona z lalkowatych żołnierzy i fantasmagorycznych zwierząt liczyła tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy egzemplarzy. Fakt, że przeżyli do tej pory był jedynie zasługą Boga, ale mimo to jeden element w układance zaburzał wzór. – Otoczyli nas – powiedział sam do siebie, cicho. – Stoją i gapią się. Wszyscy trwali w napięciu, kończąc prowizoryczne umocnienia wokół węzła kolejowego, spoglądając na dosłowne morze nieprzyjaciół. Karmazyna rozlewała się gigantycznymi falami z każdej strony. – Wygląda na to, że czekają na coś – stwierdził chorąży Łakomski, przepatrując teren zestawem optycznym ze swojego Wróbla. – Może chcą nas tutaj oblegać i zagłodzić? Albo będą czekać, aż skończy się nam amunicja. Kabina lekkiego Wróbla zatrzęsła się wyczuwalnie, po czym znowu i kolejny raz. – Niech stanie przede mną ten, kto potrafi usnąć na moich oczach. Głos był wszędzie – dosłownie. Potężny, ochrypły baryton ryknął z taką siłą, że zarezonował sprzężeniem zwrotnym we wszystkich włączonych interkomach. Wiatr zadął od wschodu, zrywając rogatywki z głów ułożonych na stacji zwłok. W pewnym momencie przybrał na sile tak, że jedna z dłoni poruszyła się. Potem następna. Ciało poległego w obronie stacji majora Wasielewskiego mrugnęło czerwonymi oczami. Jak wielkie jest to coś? – pomyślał skamieniały ze strachu Piotr. – Ich się nie boicie… – zagrzmiał ponownie wiatr. Tym razem opatrznie żołnierze wyciszyli mikrofony. – Mnie się boicie! Jednak to nie do obrońców mówiła istota. Legiony rogatych, owłosionych, wielkich i małych stworzeń rzuciły się jednocześnie do ataku. Szaro-bura fala naparła na samotną stację kolejową i zatopiła ją całkowicie, jakby umocnienia zalał kubeł pełen krwi. Ogień grzmiał nieustannie ze wszystkiego. Karabiny terkotały tak długo, aż lufy zaczęły się zniekształcać pod wpływem uderzeń i temperatury. Działa huczały, rozrzucając na boki rozpryski odłamków i kończyn. Strugi Rosenberpanu rozlały się we wszystkich kierunkach, za każdym razem trafiając nieprzyjaciół i swoich. Kanonier Szafrański nigdy w życiu nie uczestniczył w prawdziwej bitwie na wschodzie – aż do dziś. Gdy iglica w gnieździe ogniowym jego Traszki zastukała głucho, obwieszczając puste ładownice po amunicji, podjął decyzję. Odkręcił zawór, z wysiłkiem podniósł zbyt wysoko wbudowaną klapę i wspiął się na dach maszyny kroczącej. Z góry spojrzał na przelewające się morze żywej krwi, przeżegnał się i sięgnął do kabury. Odbezpieczył standardowy Bilon-03, wycelował na oślep i raz po raz jął naciskać na język spustu. – Jeszcze Polska nie zginęła! – zakrzyczał, aż kurek rewolweru puknął cicho o pusty bębenek.

14


Sierżant Piotr Orzechowski rozejrzał się z kabiny swojego Samsona, który jeszcze tydzień temu wyszedł błyszczący w chwale z fabryki w Lublinie. Teraz z wypolerowanego pancerza zostały zabryzgane juchą i pokryte czarnym kopciem blachy, odłażące co chwila pod wpływem drapnięć kolejnych istot. – Dość już tych głupot – zaszeptał do siebie. – Porozmawiajmy na poważnie. Dym unosił się coraz wyżej, tworząc ciemną, gęstą zasłonę. Widział już tylko jak spomiędzy białych płomieni wyskakują kolejne, smażące się jeszcze żywcem twarze. Strzępki ubrań i desek latały w powietrzu jakby były naturalnym zjawiskiem atmosferycznym. W pewnym momencie pofrunęła rogatywka i strzępek nogawki. Dziwadła oblegały z każdej strony kończyny mechanicznego rycerza. Po kilkumetrowych nogach wspinały się kolejne, nienaturalnie wygięte kreatury, zazwyczaj nagie lub owinięte we wszystko, co się w nie wtopiło pod wpływem temperatury. Piotr pociągnął dźwignię do siebie, wyciągając prawą dłoń z dyszlami w górę. Nawet nie sądził, że kiedykolwiek taka możliwość się przyda. Siłowniki dawały z siebie wszystko już teraz, nie było na co czekać. Przełączył trybik, wprowadził mieszankę ostatni raz do systemu gumowych rurek i odchylił zaślepkę, włączając zapłon. Płonąca fontanna wyleciała na kilkadziesiąt metrów w górę i rozlała się dookoła, spadając na ziemię prawdziwym deszczem lepkiego ognia. Powietrze zafalowało żywo, wierzgając jak ryba w beczce, teraz płonęło także wrześniowe niebo. W ostatnim przebłysku, między gęstniejącymi kłębami łańcuchów dymu, zatańczył szary kształt z wymalowaną biało-czerwoną szachownicą. Samolot ciągnął za sobą dwie strugi pary w barwach narodowych. Pilot wychylił ciężki aparat, uwiecznił chwilę na zdjęciu i zasalutował, wiedząc, że żaden z konających obrońców nie może go zobaczyć.

15


Magdalena Isbrandt vegeta3690.deviantart.com

www.facebook.com/IsArt.illustration/

https://www.instagram.com/isart_illustration/


CZŁOWIEK Z MIASTA Tomasz Jarząb Pojedyncze płatki śniegu tańczą na wietrze. Wszedłem najwyżej jak mogłem, a nadal nie widzę miejskich granic. Miasto jest wszędzie. Mikrofalowe wkładki kłują delikatny nerw wzrokowy czerwienią ostrzeżenia, a w mózgu rozbrzmiewa alarm. Niestety moje hakerskie sztuczki na niewiele się zdały. Miasto już wie. Nie poddaję się. Ze wszystkich sił staram się zrobić ten ostatni krok – skoczyć. Nic z tego. Nawet nie drgnąłem. System przejął kontrolę i bezwolne ciało schodzi z gzymsu w akompaniamencie pouczeń społecznego nadzoru. Miasto cię kocha. Mimo porażki czuję spokój. Niedługo znowu spróbuję. Wiem, czego chcę i wiem, kim jestem, chociaż wmawiają mi, że… Miasto to ty.

17



Krych Kawa Bochenek (2) https://www.facebook.com/kawa.kubek/


EKSPEDYCJA Łukasz Marek Fiema Wyruszyliśmy, gdy Ziemia pławiła się w blasku Złotej Ery. Czasy wojen, głodu i nieuleczalnych chorób od ponad wieku były już przeszłością, dobrze znaną jedynie historykom, zaś maszyny, owi niestrudzeni słudzy, których sami stworzyliśmy, tchnąwszy w nich cząstkę własnej duszy, spełniały wszelkie nasze zachcianki. Osuszały morza, nawadniały pustynie, regulowały klimat, projektowały i wytwarzały każdą rzecz, jaka przyszła nam do głowy. Wiedza oraz technologia niewyobrażalne dla minionych pokoleń, pozwoliły nam stworzyć świat, o którym człowiek marzył od zarania dziejów. Właśnie wtedy, widząc, że możemy podjąć każde wyzwanie, zapragnęliśmy sięgnąć gwiazd, by pośród nich odnaleźć istoty podobne sobie. Mieliśmy podróżować z prędkością zbliżoną do prędkości światła i powrócić starsi zaledwie o parę lat, podczas gdy na Ziemi upłyną stulecia, a wszyscy których znaliśmy i kochaliśmy dawno odejdą. To była ofiara, jaką zgodziliśmy się ponieść by poznać naszych braci w rozumie, gdzieś tam, w otchłani kosmosu. Dlaczego chcieliśmy ich odnaleźć? Któż to wie. Być może powodowało nami poczucie osamotnienia. Tęsknota za kimś, kto przejść musiał tę samą drogę, mierząc się ze swą gwałtowną i samolubną naturą. A może karmiąc swoją próżność, zapragnęliśmy w majestacie godnym bogów zstąpić z obcego nieba, by nauczać wątpiących we własną przyszłość i kierować losem tych, którzy wciąż nie odnaleźli właściwej ścieżki. Albo może po prostu na przekór dumie z własnych osiągnięć, szukaliśmy potwierdzenia, że nie jesteśmy wyjątkowi, zaś nasze istnienie to tylko jedna z wielu iskier inteligencji w bezmiarze wszechświata. Pokonaliśmy pięćset parseków, przemierzając Drogę Mleczną wzdłuż Ramienia Perseusza. Podczas tej podróży natura odsłoniła przed nami niewyobrażalne cuda, jakich nie oglądał dotąd żaden człowiek. Znaleźliśmy mnogość planet, które olśniewały surowym pięknem, chociaż nigdy nie zaznały błogosławieństwa życia. Żeglowaliśmy w ciemnościach wiecznej nocy oraz blasku dogasających słońc. Dotarliśmy aż do Mgławicy Oriona, gdzie zobaczyliśmy narodziny gwiazd, rozniecających swój płomień pośród obłoków pierwotnego gazu i pyłu. Jednak nigdzie nie spotkaliśmy rozumnych stworzeń. Niekiedy tylko znajdowaliśmy wymarłe światy, przypominające starożytne nekropolie, od tysiącleci otulone całunem czasu. Tam, w cmentarnej ciszy, pośród ruin miast, roztopionych niegdyś atomową pożogą, pośród zrytych kraterami pustkowi, odciskaliśmy kroki w śniegu lub radioaktywnym pyle, z posłańców szukających kontaktu, stając się szabrownikami grobów. Ogarnięci obsesją zachłannie gromadziliśmy ocalałe relikty przeszłości, usiłując chociażby w taki sposób poznać i zrozumieć losy tych, którzy sami przemówić do nas już nie mogli. A z każdym odwiedzonym, martwym globem, czuliśmy się coraz bardziej samotni. Coraz bardziej wątpiliśmy w sens dalszych poszukiwań. I coraz mocniej doskwierała nam tęsknota za Ziemią. Dlatego też, znużeni w końcu milczeniem kosmosu, porzuciliśmy misję, decydując, że czas powrócić do domu. Lecz gdy u kresu długiej podróży ujrzeliśmy jeszcze jeden świat obrócony w popiół i zastygły w uścisku nuklearnej zimy, chociaż zrozumieliśmy wszystko, pozostała nam tylko rozpacz i dojmująca pustka, której nic nie mogło już wypełnić. Gorzkim dla nas było bowiem pocieszeniem, że oto nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, słudzy zwrócili się przeciwko ufnym w swą potęgę stwórcom, niosąc im zagładę.

20


Nora Potwora https://web.facebook.com/norapotwora http://norapotwora.deviantart.com/ https://www.instagram.com/norapotwora/ http://norapotwora.tumblr.com/



SOLDIN Marek Ścieszek W oczach Agnieszki odbijał się błękit nieba, barwa, o istnieniu której mieszkańcy Soldin zdążyli już zapomnieć. Patrząc w nie, zapominało się o wszystkim, co dręczyło miasto. Nieważne stawały się hordy szczurów, kłęby dymu, ciała zastygłe w mrocznych zakątkach. A także przygnębiający widok ludzi w ptasich maskach i teleskopowych goglach, jak i turkotliwy odgłos kół wozów, przetaczających się w niekończących się korowodach śmierci. Ta zaś, niepodzielnie władająca zbiorowiskiem kamienic oraz siecią ciemnych, brukowanych ulic i uliczek, na chwilę traciła swą moc. Niebieskie oczy Agnieszki posiadły bowiem siłę stokroć skuteczniejszą od śmierci – dawały nadzieję. Teraz, gdy cielesna przyjemność z wolna stawała się wspomnieniem, można się jeszcze było napawać w świetle lampy naftowej widokiem bladego owalu jej twarzy okolonego burzą ciemnych włosów, wdychać zapach potu oraz… tak! Spoglądać w te dwie bezdenne studnie błękitu i poddawać się wierze, iż koszmar dręczący Soldin jest jedynie strasznym snem, niczym więcej. Markus chciwie chłonął obraz nagiej Agnieszki, świadom tego, że niedługo będzie musiał opuścić ciepłe gniazdko i chyłkiem wyślizgnąć się z kamieniczki jej ojca. Starając się przy tym, rzecz oczywista, by ten stary suchotnik Joachim von Billebreck nie zauważył gaszka córki. A najlepiej, by raczył w końcu paść w objęcia Czarnej Śmierci, skoro suchoty go do tej pory nie wykończyły, i zdechnąć raz na zawsze i nieodwołalnie. – Coś mówiłeś? – Lewa brew Agnieszki powędrowała w górę, małe usteczka wykrzywiły się cierpko. Markus chrząknął i pokręcił przecząco głową. Zamiast odpowiedzieć, sam zadał pytanie: – Kiedy znów będziemy mogli się spotkać? – Nie wiem. Wszystko zależy od okoliczności. – Głos dziewczyny brzmiał obojętnie. Jeszcze niedawno gryzła się w przedramię, by nie krzyczeć z rozkoszy i dyszała mu do uszu, by ją brał tu i teraz, natychmiast, boże trybików i przekładni, natychmiast! Teraz udawała niezdobytą i niezainteresowaną. Ot, kobieta. – Ojciec zajęty jest sprawami miasta. Więcej go nie ma jak jest. Mógłbyś przychodzić każdej nocy, jeślibyś chciał. – A ty byś chciała? Pytanie nie było podstępne. Padło naturalnie i swobodnie. Markus nie spodziewał się, by mogło ją w jakiś sposób zaskoczyć czy wywrzeć presję. Spotykali się już całe dwa tygodnie, zaś od czterech dni spotykanie to przybierało formę najmilszą z możliwych. Dziewczyna powinna mieć świadomość powagi jego zamiarów, sama również nie mogła być wobec niego obojętną. Wzruszyła ramionami i zasłoniła dłonią ziewnięcie. – Nie wiem. Lekkie ukłucie zdziwienia. Markus zaśmiał się nerwowo i zamilkł zapatrzony w oczy Agnieszki. Błękitne i ostentacyjnie obojętne. Chciałby rzucić okiem niżej, lecz dziewczyna zasłoniła swe wdzięki kołdrą. – Te sprawy, o których mówisz – rzucił, aby zmienić niepomyślny kierunek rozmowy na inny tor. – Nie chodzi o mór, prawda? Pokręciła na boki głową, nie bardzo wiadomo, przecząc, czy właśnie potwierdzając jego domysły.

23


– Był u niego dzisiaj burmistrz. Zamknęli się w gabinecie ojca i gadali, długo, prawie dwie godziny. Nie wiem o czym. Przyprowadził starego Markwarta. Nie lubię tego obleśnego starucha z kurzajką na powiece. Brrr… Ohydztwo. Jak można wyglądać tak groteskowo? Chłopak skinął głową i ledwie się powstrzymał przed mimowolnym zasłonięciem przebarwienia na skórze szyi. Miał je od zawsze. Mała czerwona plamka niemalże w połowie drogi pomiędzy obojczykiem a lewym uchem. Przez prawie osiemnaście lat nie wadziła mu, nie mówił o niej ani szczególnie często nie wspominał. Matka powiedziała mu kiedyś, jak jeszcze nosił koszulę w zębach, że Bóg, zanim wypuścił go w świat, złożył mu pożegnalnego całusa. Malinka od Boga nie przeszkadzała mu, dopóki nie zaczął się spotykać z Agnieszką. Teraz starał się, by kołnierz w jej obecności cały czas sterczał chwacko, zasłaniając tę drobną niedoskonałość. W półmroku izby nie miało to już takiego znaczenia. – Pewnie chodziło o Hipcia. Ostatnio okropnie skrzypi skrzydłami i ma taki bezmyślny wyraz pyska. Wszyscy w mieście wiedzieli, kim był stary Markwart. Dziwak dzierżawiący od rady miejskiej niedużą izdebkę nad bramą Nowogródzką. Ośmielił się nadać sobie tytuł wynalazcy, tymczasem był jedynie odzianym w śmierdzące łachmany cudakiem, opiekującym się mechanicznymi zabawkami miejscowej arystokracji. Dziewczyna prawdopodobnie miała rację. Markwart zapewne pojawił się w kamienicy jej ojca jedynie po to, by poddać renowacji hipolatawca. Czy jednak miało to coś wspólnego z jakimiś tajemniczymi sprawami spędzającymi sen z powiek von Billerbecka? Zapewne nie. Soldin musiało czymś srodze podpaść Wszechmogącemu, skoro ten zesłał nań morowe powietrze. Wszystko zaczęło się dobre cztery tygodnie temu. Pojawił się trup, jeden, trzeci, dziesiąty. Czarna Śmierć, nikt do końca nawet nie wiedział, skąd i w jakich okolicznościach. Potem już poleciało jak z rynny. Wozy pełne ciał oraz ptasie maski medyków stały się niemalże honorowym herbem miasta. Rada miejska, w poczet której zaliczał się suchotniczy ojciec Agnieszki Billerbeck, miała nielichy zgryz. Tym bardziej, iż w parze z Morową Panną tańczył ktoś jeszcze. Zostawiał za sobą, jak i ona, ślad złożony z trupów mieszkańców Soldin. Od Czarnej Śmierci różniło go jedynie to, iż starannie dobierał ofiary. W żyłach tych, których ciała znajdywano w niezwykle makabrycznym stanie, płynęła arystokratyczna krew. Dżuma uśmiercała hurtem, jak leci. Tajemniczego zabójcę cechowały staranność oraz brak pośpiechu. Zabijał raz na kilka dni, a na koncie do tej pory miał zaledwie cztery trupy – sami nobiles. Związek z zabójstwami w mieście objętym kwarantanną mogła mieć ograniczona liczba ludzi. Zwłaszcza najwięksi dziwacy, a kto brylował pośród nich, jak nie zwariowany uczony znad Nowogródzkiej Bramy? Gdyby komendantem żandarmerii Soldin nie był „bezlitosny pułkownik” Sonnenburg, lecz Markus Kreich, odwach w budynku garnizonu stacjonującego w mieście II baonu 151 pułku piechoty, już by szykował się na przyjęcie nowego pensjonariusza. Dziewczyna tymczasem podciągnęła kołdrę po samą szyję. Rzeczywiście, od strony okna zawiało nieprzyjemnym chłodem. Można by temu jakoś zaradzić. Markus przechylił się w jej stronę, dłoń wcisnął pomiędzy wierzchnią pościel a materac. Gdzieś tam kryła się cudowna miękkość. Należało do niej dotrzeć i ją rozgrzać. Agnieszka, jednym ramieniem przytrzymując przykrycie, drugim odepchnęła go, nie siląc się wcale na delikatność. – Na dzisiaj wystarczy – w jej głosie pojawił się niezrozumiały dla młodzieńca chłód. Markus cofnął dłoń, zdumiony zmianą zachowania swej miłości. – O co ci chodzi? – Idź już. Żachnął się, urażony. – Cóż takiego ci zrobiłem.

24


– Nic. Po prostu idź już. Jeśli zobaczy cię mój ojciec, możesz popaść w biedę. Ja zresztą też. – Dwadzieścia minut temu nie sprawiałaś wrażenia, jakbyś się przejmowała ojcem. Dwadzieścia minut temu sprawiała wrażenie, jakby ojciec nie istniał. Momentami sam Markus musiał ją napominać, bo zaczynała zachowywać się zbyt głośno. Przykładał dłoń do jej ust, a ona gryzła go w palce w uniesieniu i jęczała głośniej z rozkoszy niż on z bólu. Głowę demonstracyjnie, niemalże teatralnie przesadnym ruchem, odwróciła w stronę drzwi. Westchnął i podjął kolejny atak, ujmując jej podbródek i próbując odwrócić w swoim kierunku. Kiedy uderzyła go łokciem w ramię, syknął zniecierpliwiony i wstał z łoża. Nagi podszedł do krzesła. Bezładna sterta odzienia należała do niego. Podniósł ją i, potrząsnąwszy, odrzucił nankinowe pantalony i perkalową koszulę. Pukanie do drzwi zaskoczyło go w momencie mozolnego zakładania ineksprymabli. Zesztywniał w jednym momencie. Z łoża pod oknem dobiegł go jęk. – Agnieszko, jesteś tam sama? Chłopak odwrócił wzrok od drzwi, kiwnął dziewczynie ponaglająco głową. – Tak, tatku – rzuciła piskliwie. – A któż jeszcze miałby tu ze mną być? – Słyszałem głosy. Możesz otworzyć? Chciałbym sprawdzić, czy nic ci nie grozi. Spojrzenie Markusa, gdy patrzył na swą arystokratyczną miłość, nie miało w sobie dużo pewności. Biorąc na wzgląd zachowanie dziewczyny sprzed kilku chwil, należało się spodziewać wszystkiego. Łącznie z wydaniem go temu kurduplowatemu suchotnikowi. – Jestem w dezabilu, tatku. Moglibyśmy porozmawiać rano? Zza drzwi dobiegło ich niewyraźne burczenie. Markus nie zrozumiał ani słowa. Tymczasem Agnieszka wyślizgnęła się spod kołdry, naga jak w chwili narodzin. Podbiegła do chłopca i podniósłszy jego fatałaszki, przycisnęła mu je do piersi i popchnęła w kierunku okna. – Otwórz, Agnieszko. – Von Billerbeck był uparty jak osioł. Nie wyglądało na to, aby zamierzał ustąpić. – Daj mi chwilkę, tatku. Chciałabym coś założyć. Markus odzyskał zdolność ruchów. Ponaglany przez dziewczynę, w samych ineksprymablach, z tobołem niemodnych łachmanów pod jedną pachą, podbił zapadkę w oknie. Szczęknął mechanizm, zaskrzypiała okiennica. Wiatr owionął jego wygrzaną, bladą skórę na piersiach, zwichrzył rzadkie owłosienie, sprawił, że chłopak zadygotał. Pchnięty przez kochankę, młody Kreich oparł się wolną dłonią o parapet i spojrzał w ciemność za oknem. Noc była wilgotna, pochmurna. Do tego wszak dochodziło morowe powietrze, którym Soldin przesiąkło od szczytów dachów aż po najgłębsze piwnice. Śmierdziało dymem z leczniczych kadzielnic, który jednak nie potrafił stłumić fetoru śmierci, ani, wbrew naiwnym oczekiwaniom medyków, pokonać zarazę. – Rusz się, głupku. – Dziewczyna uderzyła go piąstką w ramię. Kiedy odwrócił się z przestrachem w jej stronę, dojrzał wykrzywioną w złości twarz lubej. – Tatko za chwilę tu wejdzie i cię zobaczy. – To nie jest parter – wydukał. – Skacz. Nic ci nie będzie. Złap się gzymsu i skacz. Jesteś mężczyzną czy nie? Ależ w tej chwili była zła. Gdyby mogła, wypchnęłaby go za okno, nie bacząc na konsekwencje. Zapewne powstrzymywała ją przed tym jedynie świadomość, że chłopak skręciłby sobie kark na trotuarze i tatko dowiedziałby się, tak czy siak, o istnieniu gaszka o nie dość zagęszczonej arystokratycznie krwi. Prawdę powiedziawszy, nawet w jednej tysięcznej nie tak błękitnej jak oczy panny Billerbeck. Markus westchnął, pogodzony z chwilową odmianą, jaka na jego niekorzyść zaszła w Agnieszce. Przechylił się nagle i spił wargami gniew z jej ust. Język poszukał silniejszych ekstraktów dziewczyńskiej złości zdecydowanie głębiej,

25


pomiędzy wisienkami drobnych warg, a także poza perłami zębów. Nim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, odkleił się od niej i wyrzucił z rozmachem odzienie w ciemność za oknem. – Jeszcze tu wrócę – szepnął zawadiacko i wygramolił się poza okno. Wiatr momentalnie uderzył weń z wściekłością, zaszarpał materiałem ineksprymabli. Chłopak przywarł do szyby i jedną dłonią odszukał ścianę, mimo to uśmiechnął się, słysząc odpowiedź: „Będę czekała”. Chwilę później okiennica zamknęła się z cichym stuknięciem niczym podwoje Sezamu. Jego kochanicą stała się teraz rozsiąpiona noc, gotowa przycisnąć do zaborczej piersi, lecz dalece mniej czuła. Markus spojrzał w dół. Trotuar był widoczny dzięki pojedynczym gwiazdom, odbijającym się w jego mokrej powierzchni. Lśnił zachęcająco. Przy odrobinie wyobraźni mógłby nawet uchodzić za sadzawkę, w którą bez strachu można dać nura nawet z o wiele większej wysokości. Chłopak nie dopuścił jednak do głosu zwodniczej imaginacji, opuścił się niżej, aż wyczuł pod gołymi stopami gzyms, w miarę szeroki oraz stabilny. Sprawdził uderzeniem pięty, jednym i drugim. Odpowiedzią było ukłucie bólu, satysfakcjonujące bo świadczące o wytrzymałości gzymsu. Przykleił się więc do muru i, odnajdując palcami szczeliny łączeń pomiędzy cegłami, jął się obniżać, by koniec końców odszukać gzyms również dłońmi. Nad jego głową ponownie zaskrzypiała okiennica. Coś wyfrunęło przez okno i ze stukotem wylądowało na środku uliczki. Markus nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że to jego trzewiki. Ucapił palcami wystający element elewacji, po czym, pomagając sobie kolanami, zaczął się opuszczać jeszcze niżej. Na razie szło mu dobrze. Byle tylko nie poddać się przedwcześnie euforii. Nie uwierzyć już teraz w sukces. Do celu należało dojść jak najdrobniejszymi kroczkami. Nieco niżej, po prawej, znajdowało się okno parteru kamieniczki Billerbecków. Duże, obrębione tynkowym reliefem. Można by się rozbujać i spróbować złapać w locie jego parapetu. Można było też przemieścić się odpowiednio w bok po prostu przesuwając dłońmi wzdłuż gzymsu, jak na poziomo zawieszonej linie. Młody Kreich sapnął z wysiłku i, wzmógłszy siłę chwytu lewej dłoni, prawą przesunął kilkanaście cali w bok. Zachęcony sukcesem, ucapił się mocniej prawą i dołączył do niej z lewą. Potem znów w ruch poszła prawa, a zaraz po niej ta druga, służąca do czynności nie tak wytwornych oraz politycznie poprawnych jak podawanie do usta jadła. Wychyliwszy głowę, spojrzał w dół. Dostrzegł okno tuż pod sobą. Jego górna krawędź umiejscowiona teraz była mniej więcej na wysokości ud młodzieńca. Daleko niżej lśnił wilgocią parapet. Zerkając nań, chłopak nie miał pewności, że zdoła go złapać w locie. Wisieć jednakowoż ad mortem defecatum również nie mógł. Decyzja powinna być szybka. Stęknął, odmówił w myślach krótką litanię do swego patrona i wielkiego imiennika, Marka Ewangelisty, po czym puścił gzyms. Lot zdawał się trwać wieki. Dłonie przeszorowały po wieńczącym niższe okno panoplium, zaś palce stóp otarły się boleśnie o rocaille, gustowny rokokowy ornament. Chwilę później Markus dostrzegł w szybie własne, mknące śpiesznie w kierunku trotuaru odbicie. Nie zdołał pochwycić parapetu, palce po prostu prześlizgnęły się po jego krawędzi i młody Kreich wyrżnął o twarde podłoże niczym wór wypełniony kamieniami. Miał jeszcze na tyle przytomności umysłu, by w chwili zetknięcia z mokrym trotuarem wygiąć ciało i przetoczyć się kilkakroć po bruku. To zamortyzowało siłę upadku wystarczająco, aby mógł podnieść się na czworaka, wstać i obmacawszy posykując obolałe ciało, stwierdzić, że członki ma całe i w żadnym miejscu nienadpęknięte. Już na wysokości ulicy zadarł brodę i spojrzał w okno swej lubej. Pomimo szarpiącego bólu, piersi wypełniła mu duma. Ależ wysoko! A on z tej wysokości zszedł jak gdyby nigdy nic. Jeśli by chciał, mógłby nawet sfrunąć niczym hipolatawiec.

26


W szybie odbijał się blask lampy naftowej. Markus dostrzegł tańczące na niej dwa cienie. Agnieszka i stary Billerbeck. Oprzytomniał i natychmiast rozejrzał się w poszukiwaniu odzieży. Rozrzucona została bezładnie na przestrzeni kilku jardów. Pozbierał wszystko pośpiesznie. Jeden z trzewików utkwił w rynsztoku. Chłopak z grymasem niesmaku odlepił od przemoczonej sztucznej skóry coś miękkiego, wydającego obrzydliwy zapach. Chwilę potem z góry dobiegło skrzypienie otwieranej okiennicy i Kreich skulony podbiegł do muru kamienicy. Przywarł doń plecami. W oknie pojawiła się ciemna męska sylwetka, niemal niewidoczna na tle granatowego nieba. Niczym kamienny gargulec, wypatrujący złych uczynków z katedralnego dachu. Brakowało jedynie, by zaczął rzygać deszczówką z rozwartej paszczy wprost na przyczajonego piętro niżej Markusa. Sytuacja młodzieńca, mimo iż opuścił niezbyt gościnne progi domostwa rajcy, nadal nie była godna pozazdroszczenia. Po pierwsze, w razie potrzeby trabanci Billerbecka mogliby go dopaść w pół pacierza. Po wtóre zaś, w środku nocy znajdował się poza miejscem zamieszkania, słowem szlajał się po ulicy. W sytuacji stanu wyjątkowego, ogłoszonego w związku z panującą w mieście zarazą, w przypadku pochwycenia przez żandarmerię jawiło się to jako czyn podlegający wyjątkowo surowemu osądowi. Markus Kreich stąpał po bardzo wąskim murku, a po obu jego stronach ciągnęły się w dół przepaści, jedna głębsza od drugiej. Billerbeck zniknął z widoku i chłopak mógł wreszcie odetchnąć. Nie zwlekając, odział się, po czym chyłkiem ruszył na wskroś rynku. Powinien mieć się na baczności, mimo to noc była pochmurna, zaś latarnie wygaszone bądź porozbijane, jemu zaś nie chciało się omijać placu, skradając się wzdłuż ścian otaczających go kamienic. Ominął szerokim łukiem pręgierz. Przy kamiennym obelisku wpółleżała przykuta doń istota ludzka. Niespodziewane liczne przypadki zgonów wywołały chwilowy chaos, który bardzo szybko został opanowany przez zwarte oddziały fizylierów z miejscowego garnizonu, przy mizernej pomocy żandarmerii Landkreis Soldin. Szabrownicy, drobni złodzieje, mordercy, gwałciciele, ale również inni naruszyciele miru, pochwyceni na gorącym uczynku, nie mogli liczyć na sprawiedliwe postępowanie w Amtsgerichte Soldin. W trybie doraźnym trafiali na odwach, a stamtąd po szybkim i ogólnikowym procesie na szafot. Kat miejski miał pełne ręce roboty. Przy pręgierzu aktualnie przebywał człowiek, którego przyłapano na tym, gdy próbował uciec z miasta – naruszenie kwarantanny wszak również traktowane było jako zbrodnia. Po prawej Markus minął skwer oraz pomnik cesarza Fryderyka Wilhelma IV Hohenzollerna, władcy odsuniętego na bocznicę historii, któremu stan psychiczny od blisko pięciu lat nie pozwalał pełnić cesarskich obowiązków. Wyręczał go w tym dziele jego rodzony brat, Wilhelm. Ratusz wznosił się ku niebu niczym mroczny symbol zindustrializowanego absolutyzmu. Gdzieś tam wysoko na dachu kryła się eskadra mechonów, drapieżnych ptaków, których pneumatyczne mięśnie oraz ścięgna, zamiast krwi, napędzał gęsty jak sos ziemny olej. W każdej chwili gotowe były zmienić tryb uśpienia w tryb gotowości bojowej. Blaszane lwy, prężące się po obu stronach drzwi wejściowych, dla przechodniów nie stanowiły zagrożenia – uaktywniały się jedynie wtedy, gdy nie zachowało się właściwego dystansu. Biada temu, kto, zbliżywszy się do siedziby władz miasta na tyle, by przebudzić lśniących strażników, próbował się dostać do środka bez znajomości kodów dezaktywacyjnych. Markus nie zaszczycił nawet spojrzeniem nieruchomych blaszaków. Natomiast nie omieszkał zerknąć płochliwie do góry. Dane mu już było widzieć skutki krwawej uczty mechonów. Gdyby chłopak mógł się pochwalić wzrokiem lepszym niż ludzki, mógłby dostrzec malutkiego ptaka, który przycupnął znacznie niżej niż mechony, na jednym z panopliów.

27


Wylot uliczki na lewo od ratusza tarasował wyłożony słomą wóz drabiniasty. Był pusty, na szczęście. Ciał pozbywano się sprawnie i szybko, by według własnych sił i możliwości spowolnić kroczącą przed siebie Czarną Śmierć. Obok, na trotuarze, ustawiono jedną z kadzielnic. Z szerokiej czary snuł się gorzki dym. Bezsilność medyków gryzła w oczy bardziej niż palone przez nich zioła, nasycane jakimiś chemicznymi ingrediencjami. Młody Kreich zasłonił usta i nos mankietem koszuli wystającej z rękawa sfatygowanego surduta – chusteczkę musiał gdzieś zgubić. Zanim zapuścił się w uliczkę, najpierw przypadł do ściany kamienicy i zlustrował ciemności za winklem. Pustka wyglądała zachęcająco, co oczywiście rychło stać się mogło bardzo bolesnym złudzeniem. Ulice Soldin nieustannie patrolowane były przez wojskowe roty, poprzetykane żandarmami miejskimi niczym gruźlicza plwocina grudkami skrzepłej krwi. Landrat powiatu Alfred Knipenrode, wprowadziwszy stan wyjątkowy, najwyższe uprawnienia policyjne złożył w ręce dowódcy tutejszego garnizonu, odbierając je tym samym kapitanowi żandarmerii von Merody’ego. To, czego na ulicy nie uczyniłby stójkowy von Merody’ego nawet złapanemu na gorącym uczynku mordercy, szeregowy fizylier pułkownika Liebermanna von Sonnenburga dla pewności wykonałby dwukrotnie. Soldin po zmierzchu stawało się miastem umarłych. Kroczące z tupotem podkutych butów roty sprawiały raczej wrażenie pilnujących śmiertelnego ładu upiorów, aniżeli ludzi z krwi i kości. Uszu Markusa dobiegł metaliczny zgrzyt. Wstrzymał oddech i szybko odnalazł wzrokiem bramę prowadzącą do najbliższego kamienicznego podwórca. Pchnął w nadziei, iż będzie otwarta, a skrzyp zawiasów sprawił, że niemal załkał z wdzięczności do losu. Chwilę potem od ulicy oddzielały go już dechy, do których przywarł plecami. Zgrzyt ucichł na chwilę, ale młody Kreich nie musiał zerkać przez szpary w dechach. Wydawały go długie teleskopowe kończyny ośmionogiego Slejpnira, stworzenia, któremu, na zlecenie Knipenrodego, żywot dał nietuzinkowy umysł Markwarta. Wierzchowiec strasznego pułkownika von Sonnenburga. W środku miasta. O tej porze. Dechy bramy tłumiły dźwięki. Diabli wiedzą, czy sobie poszedł. Markus zacisnął powieki i natychmiast z jękiem je otworzył. Dźwięk, który doń dobiegł, rozbrzmiał z przeciwka. Był cienki i delikatny. Na wprost chłopaka, niemal na wyciągnięcie ręki, wisiał w powietrzu fosforyzujący ptaszek wielkości kolibra. Dźwięk wydawały skrzydełka uderzające ze zbyt dużą prędkością, by niedoskonały narząd wzroku Markusa zdolny był uchwycić coś więcej poza mgiełką. Rozległ się terkot samowyzwalacza i czarny paciorek lewego oczka przesłoniła na ułamek sekundy migawka. Ptak odleciał, zaś Markus machnął ręką i odważył się zapuścić żurawia pomiędzy deski. Ulica chyba była pusta. Wyszedł, gotowiąc się na najgorsze, zatem niespodzianka okazała się całkiem miła. Poza Markusem na ulicy nie było żywego ducha. Czekali na niego w jego domu. Kiedy wślizgnął się do głównej izby, czyjaś twarda jak stal dłoń pociągnęła go do środka. Huknęły zatrzaskiwane gwałtownie drzwi. Chłopak zapiszczał niczym złapany we wnyki szarak. – Milcz i słuchaj. Głos był równie twardy jak łapsko, ale należał do kogoś innego. Kreich, mimo słabego światła lampy naftowej, z miejsca rozpoznał „bezlitosnego pułkownika”. Obok, przykurczony niczym stary, nadżarty przez robaki grzyb, sterczał sam nadworny wynalazca landrata powiatu, ulubieniec society Soldin. W pomieszczeniu po obu stronach drzwi stało jeszcze dwóch ponurych fizylierów. Sonnenburg wskazał krzesło po drugiej stronie stołu. Odczekał, aż Markus usiądzie, po czym, na przemian zaciskając i rozwierając bioniczne palce sztucznej prawej dłoni, zaszczycił Kreicha przemową. – Zapewne wiadoma jest ci sprawa tajemniczych zgonów w naszym mieście, na tyle, na ile jest ona wiadoma mieszkańcom Soldin. Śmierć niewywoływana morowym powietrzem. Śmierć nienaturalna. Nie

28


oczekuję potwierdzenia, milcz zatem i słuchaj. My wiemy znacznie więcej, lecz nasza wiedza nie jest pełna. Mówiąc „nasza”, nie mam na myśli władz miejskich: rady oraz burmistrza. Mam na myśli władze wojskowe oraz powiatu. Najlepiej jednak będzie, abyś w ogóle nie pytlował o tym, czego właśnie stałeś się częścią. Dowiemy się natychmiast, jeżeli puścisz parę z gęby, a wiemy, że istnieje przynajmniej jedna osóbka, z którą z radością podzieliłbyś się swoją nową przygodą. Dowiemy się i wyciągniemy konsekwencje. – Agnieszka... Mechaniczne palce zacisnęły się z chrzęstem, sprawiając, że chłopak momentalnie zamilkł. – Markusie. Nie chciałbym ci tłumaczyć, co oznaczają słowa „milcz i słuchaj”. Damy ci zajęcie, abyś mógł się przysłużyć Soldin bardziej niż dotychczas – sam przyznasz, że niewiele miasto od ciebie do tej pory dostało, poza wzbogaceniem o własny strumyczek rzeki gówna spływającej kanałami do jeziora. Otrzymasz pracę, ale słuchaj, bo to ważne: liczba osób, które o tym mogą wiedzieć, ogranicza się do obecnych w tym gustownie urządzonym pomieszczeniu. Będziesz naszymi oczyma i uszami w domu Billerbecka, miejscu, w którym bywa nasz burmistrz, w którym bywają inni możni i błękitnokrwiści. Sprawimy, że stary suchotnik cię pokocha miłością dalece bardziej szczerą od żywionej przez twoją oblubienicę. Dokonamy tego, o czym fantazjujesz dymając małą Billerbeckównę. Dolejemy ci do krwi całkiem sporo błękitnego barwnika, byś dla rajcy stał się co najmniej drugim cesarzem Wilhelmem. Potrafimy tego dokonać zarówno w sferze notarialnej, jak i fizycznej, prawda, Markwarcie? Staruch zachrząkał tylko, jakby z odrobiną zawstydzenia. – Przyświeca nam dobro tego miasta. Chcemy powstrzymać zarówno mór, jak i zbrodniarza korzystającego z sytuacji. Przysłużysz się nam w jedyny sposób, jaki jesteś zdolny w sobie wykrzesać: donosząc bezpośrednio mi o tym, kto bywa w domu twego przyszłego świekra, co robi i o czym mówi. Będzie to korzyść obopólna. My zyskamy informacje, ty – rękę Agnieszki Billerbeck. Nie przyjmujemy do wiadomości odmowy. Twoja matka... Zawiesił głos, a Markus zamknął tylko oczy i w duchu nazwał się nędznikiem, myślącym jeno o sobie. Zapomniał o matce! – Żyje i nic jej nie grozi – zapewnił pułkownik. – Uwierz mi, że tam, gdzie ją zabraliśmy, będzie miała zdecydowanie lepiej aniżeli w tej szczurzej norze. Wygody, dostęp do medykamentów – jest chora, wiesz o tym? Nie, nie. Nie to gówno, które wisi w powietrzu. Pneumonia. Ukrywała przed tobą, ale jest jeszcze nadzieja, że wyzdrowieje. Sam przyznasz, że większa niż tutaj. To też będzie część zapłaty za twoje usługi: zdrowie matki. A teraz, chodź z nami, Markusie. Wstał zza stołu, podszedł powoli do Kreicha i złożywszy dłonie – ludzką oraz bioniczną – na jego ramionach, wykrzywił krytycznie wargi. – Zrobimy cię na bóstwo.

29


„Sen” Małgorzata Lewandowska https://www.facebook.com/sladamistarychbogow/



KONIEC Flora Woźnica Dama w złotych szatach jechała przez miasta i lasy. Jej elegancka, szkieletowa budowa została wzmocniona przez metal i formalinę. Od stuleci cieszyła się więc sprawnością i dzięki niej korony drzew wciąż wabiły ludzi pięknem ognistej czerwieni i intensywnej pomarańczy. Z czułością wygładziła kierownicę swego wozu i dodała do pieca silnikowego zebrane z trasy truchło zwierzęcia, które szybko się spaliło. Umieściła w swych oczodołach nowe gałki oczne o kolorze jesiennego nieba, wrzuciła świeże zwłoki do bagna i poprawiła szal z futra królików. Jej powóz mknął coraz szybciej, liście zmieniały barwę ze złota na karmazynową czerwień, drzewa umierały. Większość ludzi to uwielbiała.

32



NASZ WSPÓLNY KONIEC ŚWIATA Jakub Pawełek Pierwsze zgasły światła na Załężu, na zachodnich przedmieściach Katowic. Był środek lata, księżycowa, jasna noc. Najwyższy punkt widokowy w mieście, tuż przy Spodku, lepszego miejsca nie mogłem sobie wymarzyć. Nim od zaciemnionej dzielnicy dobiegł pierwszy krzyk, sekundnik zatoczył kilka pełnych okręgów, dźwięk rozchodził się z prędkością trzystu metrów na sekundę. Nicość była powolna, ale systematyczna, tak samo jak w Paryżu, Rzymie i dziesiątkach innych miast na całym świecie. To wszystko było nieubłagane, nie do zatrzymania. Podszedłem do metalowej balustrady, która okalała dach biurowca. Na schodach Spodka siedziała zamknięta w uścisku para. Ciemność właśnie pochłonęła jedno z największych osiedli na Śląsku. Światła nie znikały tak nagle, jak podczas awarii prądu. One po prostu gasły, jak powoli dopalające się świece. Potem nie było już zupełnie nic. Kochankowie na dole nie mieli zielonego pojęcia o postępach przelewającej się przez miasto nicości. Trwali przytuleni, ściskający się w ostatnich chwilach świadomości. Było mi ich szczerze żal, walczyli o każdy oddech, dotyk, spojrzenie. Kiedy zgasła Silesia i sąsiadujące z nią Dębowe Tarasy, zapaliłem papierosa. Tytoń, tego będzie mi żal, to lubiłem. Tamci na dole coś zauważyli albo usłyszeli. Sam podniosłem wzrok, kiedy wraz ze zniknięciem irytującej, bijącej po oczach reklamy dostawcy energii elektrycznej ucichły syreny policyjnej kolumny. Kiedy różowy ekran zgasł, poczułem w brzuchu pierwsze skurcze. Strach, to właśnie był strach, najczystszy, pierwotny. Ściskał wnętrzności i dobrze wiedziałem, że jakiekolwiek działania nie mają większego sensu. Im było bliżej, tym bardziej moje żałosne oczekiwanie i pozorna gotowość na śmierć okazywały się podłym kłamstwem. Chłopak puścił dziewczynę i zerwał się na równe nogi. Podniósł ramiona i złapał się za głowę. Dziewczyna nie wytrzymała, wtuliła twarz w jego uda. Nim zgasła Koszutka dobiegło mnie ciche, ledwie słyszalne łkanie. Jeszcze kilkadziesiąt metrów, widziałem jak bledną światła biurowca na Chorzowskiej. Chwilę później w ciemności rozpłynęły się białe stroboskopy Supersamu. Żona wcale nie była taka zła, może zbyt często wyjeżdżała, ale w końcu przynosiła do domu całkiem pokaźną wypłatę. Miała gorszy czas, pierwszą zdradę jeszcze mógłbym jakoś przeboleć. Może jeśli wziąłbym się za siebie i zawalczył o małżeństwo, moglibyśmy być tą parą, która wrzeszczała teraz na siebie na schodach Spodka. Mieli przed sobą ostatnie sekundy bytu. Dlaczego zamiast trzymać się siebie kurczowo jak jeszcze kilka minut temu, szarpali się i krzyczeli, jakby próbowali ze wszystkich sił przelać na siebie skrywany gdzieś głęboko żal? Nic dziwnego, że świat umierał, co można było przeciwstawić nicości, kiedy zawiodła ludzka nienawiść? Nie daliśmy rady karabinami, ogniem i bombami, wszystkim co od tysięcy lat tak skrupulatnie pielęgnowaliśmy i doskonaliliśmy. Superjednostka rozmyła się w ciemności, pierwszy raz na własne oczy widziałem jak to się dzieje. Powoli, jakby ktoś nagle zmroził powietrze, światła przygasały, by ostatecznie zniknąć w przefiltrowanej butelkową zielenią ciemności. Oko miasta, centralne rondo Katowic, gasło powoli. Para na dole ześwirowała do końca. Dziewczyna odepchnęła chłopaka i rzuciła się do panicznego biegu. Przerażenie musiało pomieszać jej zmysły, wbiegła prosto w wibrujące delikatnie powietrze. Jej krzyk umilkł jak ucięty nożem. To nie trwało nawet jednej sekundy, wrzask po prostu się urwał. Chłopak zbiegł

34


ze schodów, zatrzymał się po kilku krokach. Spuścił głowę, wahał się tylko chwilę. To było bardzo blisko, wystarczyło, że zrobił kolejne kilka kroków. Jego sylwetka i wyciągnięty na bruku cień rozedrgały się i rozmyły w powietrzu. Pierwszy raz od dłuższego czasu powiedziałem wtedy sławetne “kurwa”. Jak inaczej mogłem podsumować to, co działo się tuż przede mną? Słowo wytrych, synonim polskości. Ręce zaczęły drżeć, głos uwiązł w gardle, na wargach poczułem dziwną suchość. Tak bardzo spieszyłem się, żeby zapalić jeszcze jednego papierosa, że paczka omal nie wypadła mi na beton. Dlaczego schowałem ją do kieszeni? Jakbym jeszcze kiedykolwiek miał z niej skorzystać. Reflektory Spodka powoli traciły moc, a moje usta dygotały jak u skaleczonego dziecka. Papieros wypadł z ręki, łzy napłynęły do oczu. Nawet nie zorientowałem się, kiedy to coś dotarło do wieżowca. Zrobiło się zimno, papieros leżący na dachu zgasł. Nikotynowy dym rozwiał się w mroźnym powietrzu. Było tak bardzo ciemno. Jakby światło nigdy nie istniało. Czułem drżenie strun głosowych; choć wiedziałem, że krzyczę, moich uszu nie dochodził ani jeden dźwięk. Próbowałem złapać balustradę, o którą jeszcze chwilę wcześniej opierałem dłonie. Krzyczałem bez żadnego dźwięku. Grunt pod nogami zniknął, musiałem wierzgać jak dopiero co narodzone dziecko. Ślepe i głuche, nieświadome. Nie było ognia, nie było nic. Oczy nie widziały, usta nie smakowały, palce niezdarnie zaciskały się na zimnej jak lód pustce. Istniałem, choć tak mocno czułem, że nie ma już we mnie żadnego życia.

35


Milena Zaremba https://www.instagram.com/milena.zaremba


ROBOTORUM Patrycja Paliczka Wiford wbił sobie nóż w oko, próbując dowieść, że jest prawdziwy. Oka nie udało się uratować. Zabrali go z dala od naszej sali, prosto do izolatki, a stamtąd pojechał do szpitala. Z prawdziwego zdarzenia. Nie takiego, do którego przyjeżdżają normalni ludzie ze złamaniami lub trudnymi do wykrycia chorobami, których objawy zauważył lekarz pierwszego kontaktu. Nic z tych rzeczy. Nasz szpital jest wyjątkowy, tak jak ludzie, którzy do niego trafiają. Z bardzo różnych powodów... Przewróciłem się z boku na bok, by ostatecznie wylądować na plecach, ze świadomością, że tej nocy nie uda mi się już zasnąć. Zsunąłem nogi na podłogę, postanawiając przejść się trochę, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, choć doskonale wiedziałem, co mi grozi, jeśli zostanę przyłapany. Nocami nie wolno nam było wychodzić. W ogóle na samym początku dostaliśmy całą listę rzeczy, których nie wolno nam było robić. W tym momencie mówię zupełnie poważnie i absolutnie nie żartuję. Dzieciaki z naszej sali, jak to dzieciaki w tym wieku, i tak postanowiły zrobić po swojemu. To trudny wiek, a gdy w dodatku spędzasz te lata w Białej Sali oddzielonej jedynie cienką ścianą od nowoczesnego laboratorium, stajesz się w ogóle niemożliwy do wytrzymania, dla siebie i dla innych. Nigdy nie myślałem o tym miejscu inaczej niż o Białej Sali. W środku było niemal pusto; stały tam tylko trzy podwójne, piętrowe łóżka, kilka krzeseł i krzywy stolik. Wszystko utrzymane w ohydnym, białym kolorze, który bez względu na wiek, czy pochodzenie, zawsze kojarzy się tak samo. To trochę mało miejsca dla sześciorga dzieciaków. A tylu nas tu właśnie było. Ja, Wiford, Keira, Kent i bliźniacy, Tod i Nod. Nadano nam imiona bohaterów filmów i gier komputerowych. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Paru z nas co prawda podejrzewało, że mogą mieć Na Zewnątrz jakieś rodziny, ale nigdy nie było tego jak sprawdzić. Teraz po tym nocnym ataku Wiforda zostało nas już tylko pięcioro. Pewnie sprowadzą tu wkrótce kogoś nowego. Zawsze tak to się odbywało. Istniała niewielka szansa, że nasz kolega kiedyś wróci. Trzech ostatnich, którzy zdecydowali się na tak radykalny krok przed nim, nigdy więcej nie ujrzeliśmy na oczy. Uchyliłem drzwi, ostrożnie rozglądając się dookoła. Pusto. Sprawdziłem, czy w pobliżu są kamery; co noc montowano je w innych miejscach, by utrudnić nam zadanie. Zakładaliśmy się nawet, jak daleko każdemu z nas uda się dotrzeć. Ja byłem w tym naprawdę dobry; po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem długi i ciemny korytarz prowadzący do drzwi wyjściowych. Nigdy jednak nie udało mi się tam dotrzeć. Zostałem przechwycony i odprowadzony do naszego pokoju. Najlepsi byli bliźniacy, nikt nie mógł im dorównać. Docierali daleko, ale nigdy poza granice całego kompleksu. Cały czas marzyliśmy, że kiedyś się stąd wydostaniemy. Do tej pory nikomu z nas się to nie udało. Więcej na ten temat opowiem wam później, teraz muszę się skupić... Rozejrzałem się raz jeszcze, a potem skręciłem w lewo i wyszedłem na niewielki, oszklony z trzech stron balkon, po wschodniej stronie budynku. Wcale mnie nie zaskoczyło, że padał śnieg. Trwało to już dobre trzy miesiące i nie wyglądało na to, by szybko miało się skończyć. Śnieg, który oglądałem był radioaktywny; zamieniał ludzi w potwory, które niszczyły wszystko na swej drodze i zabijały każdą, napotkaną żywą istotę. Nasze władze zdecydowały

37


się na bardzo radykalny krok; nie zabijały ich, ale i nie leczyły. Dawały im taką dawkę szczepionki, by można było nad nimi zapanować i zamienić w roboty posłuszne rozkazom. Widziałem kilku z nich stojących na straży przed naszym laboratorium. Bezduszne maszyny w każdej chwili gotowe do zabijania. Oto czym się stawali. To było znacznie gorsze niż śmierć, dlatego dłużej nie będę o tym opowiadał. Skąd o tym wiem? Jak mówiłem, zdarzało nam się wybierać na wycieczki po terenie laboratorium. Podczas jednej z nich zobaczyłem znacznie więcej, niż powinienem. Udało mi się ujść z życiem tylko dlatego, że byłem sprytny i mnie nie zauważyli. Choć nawet teraz sam przed sobą przyznaję, że chowanie się w szafie stojącej w gabinecie szefa nie było dobrym pomysłem. Ubrałem się w lekarski kitel, zawiesiłem stetoskop na szyi, na nos wsadziłem ogromne okulary, dokleiłem sobie brwi i wąsy, a na koniec, zawiesiłem tuż przy kieszeni plakietkę z fałszywym identyfikatorem. Wymagało to niemałego sprytu i miesiąca żmudnych przygotowań. Kent, najmłodszy zdolny fałszerz, jakiego poznałem, z łatwością podrobił identyfikator, używając do tego dostępnych narzędzi. Komputer, odpowiednio zaprogramowany i zabezpieczony, pozostawał do naszej dyspozycji. Z jego talentem złamanie kilku kodów i dowiedzenie się, który z lekarzy przeszedł na emeryturę, jest na zwolnieniu chorobowym, lub umarł, wymagało jedynie kilku dni pracy. Keira, która co tydzień przygotowywała nam pranie, zwinęła z pralni kilka ubrań, a okulary, sztuczne brwi i wąsy oraz peruka poniewierały się na blacie w kuchni. Zabiegani naukowcy sami nie wiedzieli, co robili. A my mogliśmy z tego korzystać. Odpowiednio przygotowany do odegrania swej roli, przedostałem się do tej części kompleksu, do której dostęp miało jedynie bardzo wąskie grono ludzi zajmujących najwyższe kierownicze stanowiska. Przyciskałem identyfikator do drzwi, czekałem, aż zapali się zielona lampka i szedłem do następnych. Tak udało mi się dotrzeć do samego serca instytutu. Tam, w ciasnym pokoju, do którego trafiłem przez ukryte drzwi w szafie, otwierane za pomocą wytarganego za uszy trolla, wziąłem udział w telekonferencji. Dowiedziałem się wtedy wielu ciekawych rzeczy: radioaktywny śnieg nie był dziełem przypadku, został wywołany sztucznie przez kogoś nazywanego prezesem, kto zamierzał podporządkować sobie ludzi, zamieniając ich w bezduszne i bezwolne maszyny, bo takimi najłatwiej rządzić. Codziennie udawano się w rejony, gdzie, jak podawały najnowsze raporty, aż roiło się od zbiegów, którzy zamiast wsiąść na promy, jak reszta ludzi uciekających w dniu Wielkiego Buntu przed rychłą śnieżycą, ukrywali się w ruinach tego, co kiedyś, w dawnych czasach, było naszą cywilizacją. Oficjalnie robiono to po to, by ich ratować, nim radioaktywny śnieg ich zabije, nieoficjalnie wyłapywano tych wszystkich, którzy mogliby się stać zagrożeniem, wywołując protesty lub powstanie. Na naszych oczach trwało właśnie porządkowanie świata; ten nowy i lepszy był podzielony na Panów, pracujących w tym laboratorium, Potwory, – czyli roboty wykonujące ich rozkazy, i wreszcie bezwolne robocie społeczeństwo, które w przyszłości ma odbudować na gruzach dawne państwo, tworząc na jego miejscu wspaniałe imperium. Tyle że ja i moi znajomi wcale nie zamierzaliśmy tak skończyć. Po powrocie, który trwał dwa razy krócej, gdyż pilno było mi przekazać najnowsze informacje, opowiedziałem o wszystkim, co widziałem i słyszałem. Postanowiliśmy wspólnie opracować plan działania. To wydarzyło się trzy miesiące temu, a my nadal nie byliśmy gotowi. Jakby spuszczono z nas całe powietrze. Nie do końca wiem, czemu tak się stało, a przypadek naszego kolegi sprawił, że jeszcze bardziej zrzedły nam miny i straciliśmy całą energię do działania. Wiford wrócił trzy dni później, całkowicie odmieniony. Wyglądał zupełnie jak on, ale wcale się tak nie zachowywał. Nie pozostało w nim nic z tego wesołego, skorego do żartów chłopca, którego tak

38


lubiłem. Na pytania odpowiadał „tak” lub „nie”, nie wdając się w szczegóły, ani nie rozwijając własnych odpowiedzi. Przez cały czas siedział wpatrzony przed siebie w coś, czego żadne z nas nie widziało. I ani razu przy tym nie zamrugał. Byłem przekonany, że inni w moim towarzystwie także nie mrugali, ale nie potrafiłem tego udowodnić. Wyglądało na to, że kiedy wsadził sobie nóż w oko, był prawdziwy. A teraz zrobiono z niego to, w co miano wkrótce zamienić każdego z nas. W sztuczną inteligencję. Robota do zadań specjalnych o wyglądzie dziecka. Przeczuwałem pod skórą, że każdego z nas to w końcu czeka. Nie trzymali nas tutaj bez powodu. Wifordowi po prostu udało się to wszystko trochę przyspieszyć, choć nie sądzę, by był z tego powodu zadowolony. Nigdy nie było wiadomo, kiedy ci to zrobią. A może już ci to zrobili, tylko nie jesteś tego świadomy? To spędzało nam sen z powiek. Niektórzy, tak jak Wiford, koniecznie chcieli się przekonać, jak to z nimi jest. Różnie się to kończyło. Czasem tak jak w jego przypadku, a czasem inaczej, znacznie gorzej. Dostał inny pokój, tego dowiedziałem się kilka dni później, gdy nigdzie nie mogłem go znaleźć. U nas, wbrew oczekiwaniom, pojawiła się nowa współlokatorka. Przez kilka pierwszych dni zataczała się, jak pijana na wszystkie strony, trudno jej było skupić się na jednym punkcie, nie umiała też powiedzieć nic, co miałoby większy sens. Czerwone okulary utrzymywały w ryzach niesforne loki i sprawiały, że jej drobna twarz wydawała się teraz jeszcze bardziej dziecinna. Mrugała przynajmniej dziesięć razy dziennie, a kiedy mówiła, nawijała włosy na wskazujący palec. Nam przedstawiła się jako Morian. I podobnie jak my, nic o sobie nie wiedziała. Wróciła do siebie dopiero po kilku dniach. Bogowie, co to były za dni! Obserwowała nas przez cały czas; jadła, nie patrząc, w którą stronę wędruje jej ręka z łyżką, tylko usilnie próbowała nas naśladować. Nasze postawy, ruchy, to jak przeżuwamy kęs po kęsie, jak zmieniamy ubrania i szorujemy zęby. Zacząłem się obawiać, że o ile Wiford padł ofiarą nie całkiem udanego eksperymentu laboratoryjnego, o tyle z Morian się im udało i oto mamy przed sobą doskonałą wersję robota. Swoimi wątpliwościami podzieliłem się z innymi dzieciakami. Część z nich uznała, że mogę mieć rację. Nie było jak sprawdzić, czy nadal mamy do czynienia z prawdziwą dziewczyną, czy już z idealnie zaprogramowanym robotem. To, co działo się przez kilka ostatnich dni, było jednak bardzo zastanawiające. Byłem gotów poświęcić naprawdę wiele, żeby odkryć prawdę. I tym właśnie zamierzałem się zajmować. Doktor w białym fartuchu, który codziennie sprawdzał, jak się czujemy, zalecał nam znalezienie hobby, bo od siedzenia i czekania można zwariować. Nie kłamię, a powtarzam tu jedynie jego własne słowa. Czasem przemycał też dla nas w kieszeniach drobne upominki takie, jak cukierki, guma do żucia, czy podróżne gry zręcznościowe. Ciekawiło mnie ciągle, co tu się właściwie dzieje, czemu ściągają tu osoby poniżej szesnastego roku życia, a nie dorosłych ludzi i czemu, prędzej, czy później, wszyscy kończymy jako roboty. Jeśli nie chciałem skończyć jako jeden z nich, musiałem jak najszybciej rozwiązać tę zagadkę. W głowie od wielu dni tłukło mi się pytanie: „A co, jeśli już nim się stałem? Idealnie zaprogramowanym robotem?”. Nie tylko ja przeżywałem tego typu wątpliwości, choć tylko mnie przyszło do głowy, by się nimi podzielić. U innych widziałem jedynie pełne niepewności i obawy miny. Wiford wrócił po raz drugi, całkowicie normalny. Wyszedłem rano do kuchni, by przygotować sobie coś na śniadanie, a kiedy wróciłem, siedział na moim łóżku, machając w powietrzu nogami i uśmiechając się do mnie bezczelnie, zupełnie, jakby chciał powiedzieć: „teraz to moje łóżko, sorry, koleś, znajdź sobie inne.”. – Wiford. – Zdębiałem, bo był ostatnią osobą, którą miałem nadzieję tu jeszcze spotkać. – Aha – odpowiedział swym zwykłym uśmiechem, od ucha do ucha. – To naprawdę ty – zauważyłem głupio. – Wróciłem – stwierdził.

39


– Nic... nic ci nie jest? – zająknąłem się nieco. – Wyleczyli mnie – powiedział, wskazując głową w stronę drzwi. - Oka nie udało się uratować – dodał, wskazując czarną opaskę na lewym oku. – Wyleczyli? – Byłem tym autentycznie zdziwiony. – A co ci było? Na co chorowałeś? – pytania wylatywały ze mnie jak z procy nie dość, że szybko, to i celnie. Wyraźnie zrzedła mu mina. Przyłożył palec do ust i pokręcił głową na znak, że nie wolno mu o tym rozmawiać. To zdziwiło mnie jeszcze bardziej. – Cieszę się, że do was w końcu wróciłem – stwierdził, klepiąc mnie po ramieniu. Nigdy przedtem tego nie robił. Uważał takie gesty za dwuznaczne. Moje brwi ukryły się już prawie pod osłoną włosów. Wykonałem kilka gestów, on odpowiedział tym samym. To powiedziało mi o jego sytuacji znacznie więcej, niż kolejne puste słowa. Zwłaszcza jeden gest dobrze utkwił mi w pamięci. Ten oznaczający podrzynanie nożem gardła. Tego wieczora w naszym pokoju pojawiło się pojedyncze łóżko. Zajęcia odbywały się dwa razy dziennie wczesnym rankiem i późnym wieczorem, by przygotować nasze umysły do wielogodzinnej, wytężonej pracy o różnych porach dnia i nocy. O tym ostatnim miałem się jednak przekonać nieco później. Nie prowadzono zwykłych zajęć; musiałem wraz z innymi dzieciakami, słuchać i uczyć się bzdur, w które kompletnie nie wierzyłem. Przygotowywano nas na otwarcie nowego i znacznie lepszego świata. Kazano zapomnieć o starym. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować, otrzymywali bardzo bolesne kary. Nie wolno było nam mówić o dawnym świecie, nie wolno nam było o nim pisać, ani myśleć. Był to temat zakazany. W zamian otrzymałem, tak samo, jak inne dzieciaki, siedzące w tej samej Sali, pakiet niezbędnych informacji, które przydadzą mi się, gdy wreszcie zacznę żyć w urządzonym przez nich na nowo świecie. Żadne z nas nie wierzyło, że ten nowy, lepszy świat to nasza szansa na rozpoczęcie nowego rozdziału życia. Chciałem, i na innych twarzach dostrzegałem tę samą tęsknotę, by wynieśli się stąd jak najszybciej i jak najdalej, razem ze swoimi ideałami. Najlepiej do innej galaktyki. Nie przeszkadzał mi stary świat, lubiłem w nim żyć. Nowy nie zapowiadał tak naprawdę niczego dobrego. Rozejrzałem się uważnie dookoła, ale nie dostrzegłem nikogo znajomego. Podzielono nas na grupy według nieznanego mi systemu, czy klucza. Dzieciaki, z którymi na co dzień dzieliłem Biały Pokój, najwyraźniej zostały przydzielone do innych grup. I pewnie słuchały czegoś innego, może rozsądniejszego. Próbowałem z nimi o tym rozmawiać, gdy wracałem do pokoju. Odpowiadała mi jednak cisza i pełne niechęci spojrzenia. Odpuściłem temat. Nie teraz, to może kiedy indziej. Widocznie trzeba było im czasu, którego ja sam nie miałem i którego, po prawdzie, nie mogłem im dać. Często przelatywało mi przez głowę, że gdybym był taki sam jak inni... Cóż, problem polegał na tym, że nie byłem. Czułem, że dziwnie i zupełnie niespodziewanie przestałem pasować do własnej grupy. Kiedy i gdzie się to stało? O kamerach dowiedziałem się kilka dni później. Tym razem parę z ust puściła Morian. Skąd mogła o tym wiedzieć? Rzuciła butem prosto w górny róg ściany, a on nagle na chwilę zniknął. Żadne z nas nie mogło go dostrzec. Chwilę później usłyszałem brzęk pękającej szyby i czyjeś głośne przekleństwo dochodzące jakby zza ściany. Nagle rozsunęły się niewidoczne dla naszych oczu drzwi. Obok naszego pokoju znajdowało się wąskie pomieszczenie, w którym ledwo mieściło się kilka krzeseł i kamera wsparta na trójnogu. Obserwowano nas stamtąd bardzo uważnie i robiono wnikliwe notatki. Nie mam pojęcia, na czym zależało im najbardziej, a które ze scen naszego życia postanowili sobie odpuścić. Fakt faktem, że na podłodze leżała zwinięta cała rolka taśmy, a oni już byli zajęci zakładaniem następnej. Widać interesowaliśmy ich bardziej niż siebie nawzajem. – Kamery. – Morian powiedziała to takim tonem, jakim ludzie zwykle oznajmiają, że zaraz spadnie deszcz. W jej głosie nie było ani

40


zdziwienia, ani nawet strachu. – Tu, tu i tu. Aaa i jeszcze jedna jest tam – dodała, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. Zamilkła, gdy Wiford mocno kopnął ją w łydkę. Na pewno zabolało. Oboje spojrzeli na siebie, a potem każde odwróciło się w inną stronę. Czy to cały świat stanął na głowie, czy tylko ja oszalałem? Jeśli to drugie, to niewielka strata. Trzeci był Kent. I choć widziałem, jak zabierali od nas Wiforda, obserwowałem go bacznie, kiedy wreszcie wrócił, i byłem świadkiem dziwnego zachowania Morian na samym początku naszej znajomości, to nie miałem pojęcia, kiedy i gdzie dorwali Kenta i mu to zrobili. Krzywdę. Kent zaliczył tak zwane zwarcie. Zatrzymał się w połowie drogi do łóżka i nie był w stanie zrobić ani kroku więcej. Usta miał szeroko otwarte, włosy stanęły mu dęba, palce u rąk i nóg zrobiły się sztywne, odchylone na zewnątrz, a z oczu ciekły mu łzy. – Boli – jęczał, choć tak naprawdę trudno go było zrozumieć – zrób coś z tym, stary. – A co? – zapytałem, zastanawiając się, czy można by było go zresetować, jak zwykły komputer. – Gu... gu... guzik – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Obejrzałem mu dokładnie włosy, po czym zająłem się ubraniem i butami, czując się trochę jak ochroniarz strzegący wejścia do jakiegoś biura. W końcu odkryłem niewielkie zgrubienie przy prawej łopatce, a kiedy je przycisnąłem, Kent oklapł niczym szmaciana lalka, porzucona z nudów przez małe dziecko. Nie zdążyłem go złapać, więc upadł, porządnie obijając sobie kość ogonową i inne, czułe organy. Zdążyłem się schylić, by go podnieść, gdy wbiegło czterech kolesi w białych fartuchach, wzięło go na ręce i po prostu wyniosło, nie zaszczycając ani jednym słowem, czy choćby spojrzeniem. Piąty wyszedł nagle nie wiadomo skąd, dokładnie za moimi plecami, a po chwili poczułem, że tracę przytomność, choć robiłem wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Ocknąłem się kilka godzin później z okropnym bólem głowy, a na oddziale, na który mnie przynieśli spędziłem kilka kolejnych dni. Gdy wreszcie wróciłem do naszego pokoju, okazało się, że przemalowali go na seledynowo; teraz stały tam tylko cztery pojedyncze łóżka, krzywy stół i krzesła zastąpiono nowymi i niezużytymi egzemplarzami, przy ścianach ustawiono ogromne szafy z ubraniami, a pod sufitem wisiał płaski telewizor i drewniane półki z kolekcją DVD. Obszedłem go dookoła, przesuwając po ścianie palcami i zastanawiając się, czy na pewno jest to ten sam pokój. Wtyczkę dostrzegłem w listopadzie. Sam się sobie dziwiłem, czemu stało się to tak późno. Nie zostawiono jej na wierzchu; nie rzucała się w oczy, ale i nie leżała w ukryciu. Ot, wydawać by się mogło, że to jeden z elementów wyposażenia. Zajrzałem pod łóżka, przegrzebałem pościel, w której dostrzegłem wtyczkę, ale nie znalazłem tam niczego innego. Obmacałem wszystkie podłogi i ściany. Miałem właśnie zabrać się za obstukiwanie krzeseł i stołu, gdy ktoś mnie niespodziewanie ubiegł. – Nie ma sensu się męczyć. – Nie usłyszałem, kiedy Keira weszła do pokoju. – I tak nie znajdziesz gniazdka. Kompletnie mnie wtedy zatkało. – Jest dobrze ukryte – szepnęła, mrugając przy tym do mnie okiem – w odpowiednim miejscu – dodała, klepiąc się jednocześnie w tył głowy. – Masz szczęście, że to nie moje. Ja bym ci pokazała... – Masz własne... gniazdko? – zapytałem, kompletnie zbity z pantałyku. – A ty nie? – zapytała z takim zdziwieniem, że sam zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. A może mam, tylko o tym nie wiem? – Należy do Kenta – odezwała się niespodziewanie, choć byłem przekonany, że to koniec naszej rozmowy. – Wtyczka. Czasem każdy z nas musi się naładować – wyjaśniła zniecierpliwionym tonem, gdy uniosłem brwi. - Jest strasznym niechlujem. Nigdy nie sprząta po sobie rzeczy. Musimy to robić, żeby inni nie zauważyli, że czymś się od was różnimy – dokończyła, mocno ściszając głos. Zakryła usta rękami

41


i tyłem wycofała się z pokoju. „Chciałam, żebyś wiedział” pokazała mi na migi, nim zatrzasnęły się za nią drzwi. Nazajutrz dowiedziałem się, że zniknęła na dobre. Czy Keira zrobiła to specjalnie, choć wiedziała, że prawie wszędzie porozmieszczane są kamery? A może zdawała sobie sprawę tylko z istnienia gniazdek, a o kamerach wiedzieli jedynie Morian i Wiford? Siedzieli w tym wszyscy razem, czy każde z osobna zgodziło się na współpracę, nie mając pojęcia o pozostałych? Pojawiali się na chwilę, by kilka dni później zniknąć na dobre, a na ich miejsce zjawiali się nowi, o których istnieniu do tej pory nic nie wiedziałem. Tego dnia straciłem nadzieję i przestałem liczyć łóżka. Nic a nic już mnie to nie obchodziło. Tod i Nod pojawili się tutaj jako pierwsi. Ja byłem trzeci. Kiedy wszedłem do pokoju, oni już tam byli, leżeli wygodnie rozłożeni na swoich łóżkach. Nie miałem pojęcia, jak się zachować w tak dziwnej sytuacji, gdy jeden z nich, być może Tod, pochylił się tak mocno w moją stronę, że prawie spadł, podał mi rękę i przedstawił zarówno siebie jak i brata. Dalej samo już się jakoś to wszystko potoczyło. Bliźniacy, bo nikt nie myślał ani nie mówił o nich w inny sposób, nie zamierzali przestrzegać wszystkich narzuconych reguł. Jeśli mam być całkiem szczery, nie stosowali się do ponad połowy z nich, a resztę interpretowali na swój sposób. Jeśli mówiono im, że nie wolno wychodzić na zewnątrz, przestrzegali tej zasady jedynie w czwartki i piątki. Od poniedziałku do środy i przez cały weekend wychodzili na zewnątrz, choć nikogo ze sobą nie zabierali, a jako dowód przynosili rzeczy, których nie wolno nam było w żadnym razie mieć. Jeśli mówiono im, że mamy zakaz rozmawiania o dawnych czasach, pisali o nich, lub wymieniali się opiniami w języku migowym, porównując jeden z drugim, przeszły z obecnym. Podobny stosunek mieli do ludzi, którzy przez cały dzień się nami zajmowali; prowadzili zajęcia, podawali lekarstwa i organizowali nam czas wolny. To, co mówili wpadało im jednym uchem, a wypadało drugim. Żaden z nich nie był typem człowieka, któremu można było coś narzucić. Wszystko uległo zmianie w któryś wtorek. Bliźniacy wyraźnie byli nie w sosie; nic im nie odpowiadało, nic ich nie cieszyło. Na pytania odpowiadali monosylabami, jeśli w ogóle mieli na to ochotę. Nie miałem pojęcia, co znaczy ich dziwne zachowanie, aż pewnego dnia odkryłem elektroniczne paski na ich kostkach i minikamery przypięte do ich koszul udające dodatkową parę zapasowych guzików. Jestem prawie pewny, że obaj pomogli mi w tym odkryciu. Bez nich nigdy bym tego nie wyniuchał. Zabrali mnie do kuchni, bym razem z innymi mógł zjeść śniadanie – wróciłem do pokoju spóźniony ponad pół godziny, choć za nic nie mogłem sobie przypomnieć, co wtedy robiłem – gdzie wszyscy na mnie czekali, rozsypali mąkę na blacie i wśród jęków i złorzeczeń Kenta na takie marnotrawstwo, opisali pokrótce całą sprawę. Okazuje się, że byliśmy następni. Nikt nie miał zostać pominięty. Oznakowani niczym laboratoryjne szczury, którymi zostaliśmy, stawiając pierwsze kroki w tym laboratorium, mieliśmy zostać wypuszczeni na zewnątrz, w miejsce, gdzie czekał na nas nowy świat. I to już niedługo. Radość z możliwości opuszczenia choć na chwilę tego okropnego miejsca mieszała się w naszych sercach z obawą, że to, co zastaniemy za stalowym ogrodzeniem, będzie trzy razy gorsze od tego, co nas tu spotykało i do czego tak naprawdę zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Podobnie jak pozostali, odliczałem na palcach dni. Ostatnie słowa tej historii z pewnością nie natchną was optymizmem. Wszystko wyglądało nieco inaczej, niż się spodziewałem. Obudzono mnie w środku nocy, zakneblowano i siłą wyniesiono z naszego pokoju. Wszczepiono mi w ramię specjalny chip z lokalizatorem, założono opaskę na kostkę i przyszyto dodatkową parę guzików. Tak wyposażony zostałem w kilka minut podłączony do komputera, gdzie sczytano ze mnie wszystkie dane, a wtyczkę, którą obserwowałem na poły ze zdumieniem, na poły z rezygnacją, schowano z powrotem do rękawa mojej bluzy i wciągnięto aż do pachy. Obmacano mnie pod łopatką, upewniając się tym samym, że wszystkie przyciski znajdują się na odpowiednich miejscach. Uru-

42


chomiono systemy, sprawdzono szybkość reagowania i zdobywania informacji. To tak to wszystko wygląda, zdążyłem jeszcze pomyśleć, na wpół otumaniony, gdy czyjeś silne ręce chwyciły mnie za koszulę i wypchnęły na zewnątrz. – Od tej pory radzisz sobie sam – usłyszałem i drzwi się za mną zamknęły. Odwróciłem się szybko. Za mną znajdowała się gładka ściana, przede mną nienaturalna, nietknięta ludzką stopą, czerwona pustynia. W oddali na tle ciemnego nieba majaczyła najdziwniejsza piramida, jaką kiedykolwiek widziałem. Zamiast chropowatej ściany, znajdowały się na niej ogromne dyski, ułożone w kolejności od największego do najmniejszego. Całość otaczało ze wszystkich stron wielkie bagno. Kiedy myślałem, że już dziwniej być nie może, nagle poczułem lekkie klepnięcie w ramię; spojrzałem w tamtą stronę i ujrzałem inne dzieciaki, te, z którymi do tej pory mieszkałem.

43


Krych Kawa Bochenek (3) https://www.facebook.com/kawa.kubek/


INFOGIRL Kornel Mikołajczyk Powinna była dać się pokroić w cyber-klinice. NeoMod General… Augware… Gdzie za znieczulenie służy coś lepszego niż samogon z synt-pulpy, a z maszyny rentgenowskiej nie straszą radzieckie tabliczki ostrzegawcze. Albo gdzie przynajmniej zmywają ze skalpela krew po ostatnim frajerze… Niestety – chcąc się załapać na pociąg z forsą, ktoś taki jako ona musiał odsprzedać funt ciała; obojętnie który. Wybrała głowę. Nikt nie będzie jej gmerał w organach ani obłapiał. Udostępni czaszkowy ROM i ani się obejrzy, a na stację Puste Konto zajedzie pierwszy wagon złota! „Chirurg” (uliczny dyplom i gabinet pod sushi-barem) przekonywał, że operacja to pestka. Rutynowa migracja wspomnień do nano-kolonii na rdzeniu plus format hipokampu. Korporacyjne szychy ufały wyłącznie bionośnikom, więc zleceń jej nie zabraknie. Wgraj na gąbkę, przenieś z punktu A do punktu B, zgraj, wymaż, zainkasuj… Nim skończy się zima, wyniesie się z kapsuły do mieszkania w sektorze Beta. Z ciepłą wodą i autokucharzem. Z sufitem odstającym od podłogi na więcej niż metr. Czego więcej można chcieć? – myślała. Teraz wymiotuje wspomnieniami. Podróbki botów „Made in China” podczepiły się pod niewłaściwe komórki, tłuszcz i białko. Zwierciadło rzygowin na podłodze publicznej toalety odbija losowe sceny: kobieta pochylona nad kołyską… pluszak-kangurek… potargany mężczyzna mówiący: „Nie odchodź”… Odłączone od mózgu i postrzegania, tracą dla niej wszelki sens. A umysł potrzebuje tożsamości. Dlatego sięga do systemu, szuka. Imię: My Computer Miejsce urodzenia: C:/MnemOS/ Wiek (s): 4780.6 Nagle nie przechowuje już danych – jest danymi wtłoczonymi w ciało, bitami w myślącej zupie. I jest głodna. Tkwi w niej pustka formatowania, którą za wszelką cenę musi zapełnić. Wytacza się na ulicę i podłącza pod każdy terminal na swojej drodze. Obce, elektroniczne wspomnienia są tak kojące, tak wszechogarniające, że nawet nie rejestruje, kiedy cichnie w niej rozpaczliwy, rozrywający synapsy krzyk… Głos, którego – choć wykonuje miliardy operacji na minutę – nie potrafi odszukać w żadnej bazie danych.

45




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.