Szortal na wynos (nr54) listopad 2017 sklad

Page 1



Redakcja: REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz Aleksandra Brożek-Sala Rafał Sala DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Dagmara Trembicka-Brzozowska DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Katarzyna Kozidrak, Karolina Grzeszczak Korekta: Matylda Zatorska Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Aleksander Kusz, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Marcin Knyszyński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka, Beata Mróz, Szymon Góraj, Aleksander Księżopolski, Jagoda Muzolf, Justyna Chwiedczenia, Anna Parot DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Grzanek, Iwona Krygiel, Aleksander Księżopolski, Aga Magnuszewska, Monika Olasek, Joanna Radosz, Maria Talko, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Kościukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba https://milena-zaremba.deviantart.com/ Grafika: Janine Brixius WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Kontynuując... Czysta przyjemność, móc znów się cofnąć do lat dzieciństwa. I to w serialu wyprodukowanym współcześnie. Wielkie uznanie dla braci Duffer. Kiedy i komu ostatnio udała się sztuka, tak wiernie (przymknijmy oko na wpadki architektoniczne w Chicago) odwzorować realia sprzed kilku dekad? Lata ‚50-te ubiegłego wieku w pierwszej części „Powrotu do Przyszłości”, Robertowi Zemeckisowi? Nie żebym był jakimś przesadnie zorientowanym serialo- oraz filmobiorcą jednak inne przykłady jakoś niespecjalnie mi się narzucają. Przyznaję, że bardziej obyty kinoman sypnąłby nimi jak z rękawa. Ale dość tego. Listopadowy Szortal Na Wynos, w nim zaś dużo fantastycznego klimatu, tak po stronie literackiej jak i publicystycznej. W wywiadzie przeprowadzonym przez Karola, Tomasz Siwiec powie, co nowego w grozie. Kto ma to wiedzieć lepiej? Okładkę zdobi praca Janine Brixius, której próbkę umiejętności mogliśmy poznać w numerze letnim Wydania Specjalnego. Milena twierdzi, że mamy okładkowy deficyt smoków i ma rację. A propos, czas jakby przyśpieszył i do przekazania nam swych opowiadań, grafik oraz artykułów w klimacie jesiennego lub zimowego steam- lub cyberpunku pozostało zaledwie półtora miesiąca. Na drabble to sporo, ale gdyby ktoś dopiero zaczynał pisanie longara, musi naprawdę solidnie zagęszczać ruchy. Dla przypomnienia: http://szortal.com/node/12751 Wracając... Jedno zdanie, aby nie przynudzać. No, może kilka więcej. Mam dziwne wrażenie, że wiem o kim w szczególności będzie traktować trzeci sezon Strangers Things. Nie o lovercraftowskim stworze z zaświatów, przynajmniej nie w roli głównej. I raczej nie o dzieciakach z Hawkings, których ekipa właśnie się powiększyła. Okazuje się, że sporo nadnaturalnego dzieje się również w Chicago. Sezon w głównej mierze opowiadający o Ósemce i Jedenastce? Biorę w ciemno. Marek „terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK Demoniczne zaklęcie Hume Nisbet . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8

SZORTOWNIA Bezkofeinowa Patrycja Żurek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Ściana Iwona Urbańczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Siódma zero trzy Adam Barcikowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Coś ohydnego Olaf Pajączkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Rachunek sumienia Izabela Balińska-Lech . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 Puste miejsce Maria Mróz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23 Migawki Patrycja Żurek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 E-booki w czasach postapokalipsy Rafał Charłampowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Pokuta Patrycja Żurek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Pchła Adam Loraj . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28

STUSŁÓWKA Mamo Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Miłość z sieci Małgorzata Gwara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Nierówna walka Anna Grzeszczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33

RYMOWISKO Umarł król Adrian Turzański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

7 PYTAŃ DO... Tomasz Siwiec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Zagraniczniak


DEMONICZNE ZAKLĘCIE Hume Nisbet

Działo się to w czasach, gdy serca angielskich obywateli biły szybciej na myśl o wszystkim, co związane ze spirytualizmem i żadnego przyjęcia nie wolno było uznać skończonym bez obowiązkowego seansu przywoływania duchów, traktowanego równorzędnie z innymi towarzyskimi rozrywkami. Pewnego wieczoru zaproszony zostałem do domu przyjaciela, ogromnego entuzjasty przejawów świata astralnego, który o uświadomienie i przekonanie mnie do spraw niewyjaśnionych poprosił pewną popularną medium. ‒ Dziewczyna tak śliczna, jak i uzdolniona. Z pewnością ją polubisz ‒ zapewniał, gdy mnie zapraszał. Nie dawałem wiary powrotom duchów na ten padół, lecz oczekując, że się ubawię, zgodziłem się przybyć na wyznaczoną godzinę. Byłem wówczas świeżo po powrocie z długiego pobytu za granicą i uskarżałem się na kiepski stan zdrowia, łatwo ulegałem wpływom zewnętrznym i czułem się podenerwowany każdym najdziwniejszym przejawem. Przed umówioną godziną znalazłem się w domu przyjaciela. Przedstawiono mnie wówczas obecnym, których zwołano, by stali się świadkami osobliwości. Niektórym, zupełnie jak mi, obce były zasady stołu, inni natomiast ‒ adepci, od razu zajęli miejsca zgodnie z ustaleniami poczynionymi w trakcie pierwszego spotkania. Duchowa pośredniczka jeszcze się nie pojawiła. W oczekiwaniu na nią zasiedliśmy i zaintonowaliśmy pieśń otwierającą seans. Wyśpiewywaliśmy właśnie drugą zwrotkę, gdy drzwi się otwarły i do środka wsunęła się medium, zajęła wolne miejsce obok mnie, dołączyła do śpiewających w ostatnim wersie pieśni, po wybrzmieniu którego siedzieliśmy bez ruchu, z dłońmi spoczywającymi na blacie stołu, czekając na pierwszą paranormalną aktywność. Teraz, choć uważałem, że to całe przedstawienie jest bardzo niepoważne, coś czyhało w ciszy i bladym świetle, gdyż lampy zostały przygaszone i pokój wydawał się wypełniony cieniami. Coś działo się z wątłą sylwetką obok mnie, jej spuszczona głowa wywoływała dreszcze towarzyszące uczuciu ciekawości i lodowatego strachu, jakiego nigdy wcześniej nie czułem. Z natury nie daję się ponieść wyobraźni, czy też nie uginam się przed przesądami, ale od chwili, gdy młoda dziewczyna weszła do pokoju, poczułem, jakby na moim sercu ktoś położył dłoń. Zimną, żelazną dłoń, która nakrywała mój wewnętrzny organ i sprawiała, że przestawał bić. Mój zmysł słuchu także się wyostrzył tak, że nawet tykanie wskazówek zegara w koszule mojej kamizelki brzmiało jak uderzenia machiny do kruszenia kwarcu i miarowe oddechy tych blisko mnie wydawały się tak głośne i drażniące jak parskanie silnika parowego. Wtedy, gdy odwróciłem się, by spojrzeć na medium, ogarnął mnie spokój, jakby powiew zimnego powietrza przepłynął mi przez mózg, wyciszając na pewien czas te okropne dźwięki. ‒ Duchy w nią wstąpiły ‒ wyszeptał mój gospodarz siedzący po drugiej stronie. ‒ Poczekaj, niebawem przemówi i wyjawi, kogo mamy wśród nas. Gdy tak siedzieliśmy i czekaliśmy, stół poruszył się kilkukrotnie pod naszymi dłońmi, a w przerwach między tymi wstrząsami coś pukało i kołatało na stole i w całym pokoju. Najbardziej mrożący krew w żyłach, a jednak niedorzeczny pokaz, który sprawił, że z jednej strony chciałem uciekać w przerażeniu, z drugiej natomiast siedzieć w miejscu i się śmiać. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że ten tajemniczy nastrój zupełnie mną zawładnął.

8


Nagle uniosła głowę i ułożyła swą dłoń na mojej, zaczynając mówić dziwnym, monotonnym głosem brzmiącym, jakby wydobywał się z oddali. ‒ To moja pierwsza wizyta, odkąd porzuciłam żywot ziemski i żeście mnie tu wezwali. Zadrżałem, gdy jej dłoń dotknęła mojej, jednak nie miałem siły, by wyrwać się z lekkiego, delikatnego uścisku. ‒ Jestem tym, co nazwalibyście zagubioną duszą, to jest, znajduję się w najniższej sferze. W ostatnim tygodniu jeszcze bytowałam w ciele, lecz spotkałam swą śmierć na ulicy Whitechapel. Spotkało mnie to, co nazywacie nieszczęśliwym, ano, nieszczęśliwym wypadkiem. Czy powiedzieć wam, co się wydarzyło? Oczy medium pozostały zamknięte i czy to za sprawą mojej szalonej wyobraźni, czy też nie, dziewczyna sprawiała wrażenie starszej i bardziej zdeprawowanej od momentu, gdy usiadła między nami, czy też raczej lekka błona maski upodlenia i przesiąknięcia nałogami zajęła miejsce pierwotnych, delikatnych rys. Nikt się nie odezwał, więc medium kontynuowała: ‒ Tamtego dnia szlajałam się po ulicach w bezskutecznym poszukiwaniu szczęścia lub jedzenia, więc ciągałam spracowane ciało przez szlam i błoto, gdyż cały dzień padało. Byłam przemoczona do suchej nitki i nieszczęśliwa, ach! Dziesięć tysięcy razy bardziej godna pożałowania niż teraz, bo ziemia jest o wiele gorszym piekłem dla takich jak ja, niż nasze piekło tutaj. Tamtej nocy na ulicy naprzykrzałam się kilku przechodniom, lecz żaden nie chciał ze mną rozmawiać, bo ciężko tej zimy było o zarobek, i podejrzewam, że nie wyglądałam tak kusząco jak zawsze. Tylko jeden mężczyzna zareagował na moje zaczepki. Był średniego wzrostu, miał zasłoniętą twarz, mówił łagodnym tonem i ubierał się o wiele lepiej niż regularni klienci. Spytał dokąd się udaję i opuścił mnie, wsuwając do dłoni monetę, za którą podziękowałam. By zdążyć przed zamknięciem ostatniego szynku, pospieszyłam się, jednak w drodze do baru spojrzałam na trzymany w dłoni przedmiot i zauważyłam, że to ciekawa, zagraniczna moneta z dziwacznymi zdobieniami. Taka, której oberżysta nie przyjmie, więc znów wyszłam w ciemną mgłę i deszcz, trzeźwa. Nie było sensu już nigdzie iść. Weszłam na dziedziniec przy mojej kwaterze z zamiarem drzemki, skoro nie udało mi się zdobyć jedzenia, kiedy nagle poczułam z tyłu delikatne szarpnięcie, jakby ktoś chwycił właśnie za mój szal. Zatrzymałam się wtedy, by sprawdzić, kto to był. Na ulicy byłam sama, nikogo poza mną, tylko mgła i blade światło latarni przy kwaterze. A jednak czułam, że coś mnie przytrzymywało, choć nie mogłam zobaczyć, co takiego było oraz że zbierało się wokół mnie. Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam, gdyż niewidzialne dłonie zacisnęły się na moim gardle i dusiły. Upadłam i nie wiem co się działo. Następnie obudziłam się, już poza biednym, okaleczonym ciałem i obserwowałam jak przebiegał cały ten okropny proces i oto widzicie teraz. Tak, zobaczyłem to wszystko, gdy medium przestała mówić: poszarpane zwłoki leżące na zabłoconym chodniku i demoniczną, skrytą w mroku twarz poznaczoną bliznami po ospie, pochylającą się nad trupem z rozcapierzonymi, chudymi szponami. Ciało postaci składało się z gęstej mgły, połowicznego ucieleśnienia mięśni. ‒ Oto to, co mi tę śmierć zadało i wkrótce ponownie go poznacie ‒ powiedziała. ‒ Wróciłam, by go odnaleźć. ‒ Czy on jest Anglikiem? ‒ westchnąłem, gdy wizja wyblakła, a kontury pokoju na nowo się wyostrzyły. ‒ Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, a jednak istnieje tak jak ja. Teraz jest ze mną, ale może być z wami tej nocy, lecz wciąż, jeśli będziecie mi towarzyszyć, mogę go odgonić, jedynie całą swoją mocą musicie mnie przy sobie zatrzymywać. Seans zaczął się robić bardzo nieprzyjemny, więc za zgodą wszystkich nasz gospodarz włączył światło. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem

9


medium, uwolnioną już od duszy, która zajmowała jej ciało, dziewczynę na oko dziewiętnastoletnia z najpiękniejszymi piwnymi oczami, w jakie kiedykolwiek patrzyłem. ‒ Czy wierzysz w to, o czym mówiłaś w trakcie? ‒ zapytałem, gdy przysiedliśmy, by porozmawiać. ‒ O czym mówiłam? ‒ O zamordowanej kobiecie. ‒ Nic mi o tym nie wiadomo, tylko tyle, że siedziałam przy stole. Nigdy nie pamiętam, co się dzieje w trakcie transu. Czy mówiła prawdę? Ciemne oczy patrzyły na mnie szczero, więc nie mogłem nie uwierzyć. Tamtej nocy, gdy udałem się do swej kwatery, przyznać się muszę, że długo mi zajęło, nim wreszcie położyłem się do łóżka. Zdecydowanie byłem roztrzęsiony i zły i żałowałem, że w ogóle poszedłem na ten spirytystyczny seans. Gdy zdejmowałem ubranie, w myślach obiecywałem sobie, że po raz ostatni w życiu uczestniczyłem w tak bluźnierczym zgromadzeniu. Po raz pierwszy w życiu nie potrafiłem zgasić światła. Czułem, jakby cały pokój zapełniony był duchami, jakby części tych demonicznych zjaw, mordercy i ofiary, przyszły ze mną do domu i właśnie w tej chwili dyskutowały nad opętaniem mnie, więc zamiast zgasić lampkę zakryłem się pierzyną, gdyż noc była zimna i tak zasnąłem. Godzina dwunasta! I dzień upamiętnienia narodzin Chrystusa. Tak, słyszałem uderzenia zegara z miejskiej wieży i liczyłem powoli wybijane dźwięki, słuchając echa dochodzącego z innych wieżyczek po tym, jak to konkretne ucichło. Leżałem przebudzony w pokoju oświetlanym przez gazową lampę i czułem, jakbym w ten świąteczny poranek nie był sam. Tak więc, gdy zastanawiałem się, co mnie tak nagle obudziło, wydawałem się, że usłyszałem z oddali echo wołania „Chodź do mnie”. W tym samym momencie coś zsunęło pościel z łóżka i pozostawiło ją w nieuporządkowanej gromadzie na podłodze. ‒ Polly, czy to ty? ‒ zawołałem, mając w pamięci seans i imię, którym przedstawił się duch, gdy wstąpił w ciało medium. Trzy odległe uderzenia o ramę łóżka wybrzmiały w moich uszach jako „tak”. ‒ Czy możesz mówić? ‒ Tak ‒ odpowiedziało raczej echo niż głos, a ja poczułem, że skóra mi cierpnie, lecz starałem się być dzielny. ‒ Czy mogę cię zobaczyć? ‒ Nie. ‒ Wyczuć cię? Natychmiast na brwi pojawiło się uczucie dotyku chłodnej ręki, która przesunęła się po twarzy. ‒ Na Boga, czego ode mnie chcesz? ‒ Byś uratował dziewczynę, w którą dziś wstąpiłam. To za nią idzie i zabije ją, jeśli szybko czegoś nie zrobisz. Natychmiast zerwałem się z łóżka, wdziewając na siebie ubranie byle jak, przerażony całą tą sytuacją, jednak przekonany, jak gdyby Polly pomagała mi się ubrać. Na stole leżał kandiański sztylet: stary kawałek metalu kupiony ze względu na antyczny charakter i wygląd, przywieziony z Cejlonu. Porwałem go ze stołu, gdy wychodziłem z pokoju, dając się prowadzić tej lekkiej, widmowej dłoni przez opuszczone, pokryte śniegiem ulice. Nie wiedziałem, gdzie mieszkała medium, lecz gnałem tam, gdzie wiodła mnie niewidzialna dłoń: przez dziką, oślepiającą zamieć, przez skrzyżowania i skróty, z opuszczoną głową, otoczony szybko opadającymi płatkami śniegu, nim wreszcie dotarłem na cichy skwer i przed dom, do którego, jak czułem w duchu, musiałem wejść. Po drugiej stronie ulicy zauważyłem mężczyznę patrzącego w blado oświetlone okno, jednak z daleka nie mogłem dostrzec szczegółów jego wyglądu i nie zwracałem na niego zbytnio uwagi, zamiast tego ruszyłem ku stopniom i domowi, gdzie pchała mnie przewodniczka.

10


Nie potrafiłem powiedzieć, jak otworzyły się te drzwi oraz czy zrobiły to same, wiem jedynie, że dostałem się do środka, zupełnie jak dostajemy się do różnych miejsc w snach, i sunąc w górę po wewnętrznych schodach, dostałem się do nikle oświetlonej sypialni. To była jej alkowa, a wewnątrz medium szarpiąca się w uścisku demonicznych szponów zbira, którego reszta ciała rozpływała się w nicości. Zauważyłem to od razu: półnagą sylwetkę oplecioną potarganą pościelą i bezkształtnego demona zaciskającego swe szpony na delikatnym gardle. Rzuciłem się na bestię jak furia dzierżąca kandiański sztylet, torująca drogę do tych okropnych pazurów i okrutnej facjaty, a strugi krwi znaczyły tor ostrza, pozostawiając wokół paskudne ślady do momentu, aż poczwara zaprzestała wysiłków i rozpłynęła się jak przerażający koszmar, a przyduszona dziewczyna obudziła się z krzykiem, nareszcie wolna od tego dzikiego ucisku. Wówczas z jej otwartej dłoni wypadła dziwna moneta, którą pochwyciłem. Pozostawiłem zatem dziewczynę i z poczuciem spełnionego obowiązku zszedłem po schodach tak, jak się dostałem ‒ bez przeszkód, w najmniejszym stopniu przyciągając uwagę pozostałych mieszkańców domu, którzy odziani w pidżamy gnali ku sypialni, z której dobiegały krzyki. Znalazłszy się ponownie na ulicy, dzierżąc w jednej dłoni monetę, a w drugiej sztylet, ruszyłem przed siebie i wtedy przypomniałem sobie o mężczyźnie, którego przyuważyłem, gdy patrzył w okno. Czy wciąż się tam znajdował? Tak, jednak wydawało się, że utknął w czarnej, gęstej masie wśród białego śniegu. Poszedłem tam, gdzie leżał i spojrzałem na ciało. Czy nie żył? Tak. Odwróciłem go i zobaczyłem, że jego gardło rozcięto od ucha do ucha, a na twarzy ‒ tej samej mrocznej, poznaczonej opryszczką, bezbarwnej twarzy ‒ i szponiastych palcach ujrzałem ciemne ślady nacięć moim kandyjskim sztyletem, a delikatny, biały puch wokół mężczyzny znaczyły purpurowe plamy. Gdy tak patrzyłem, usłyszałem jak zegar wybija godzinę pierwszą, a z oddali niosły się głosy nadchodzących strażników. Odwróciłem się i ślepo ruszyłem w ciemność.

Tytuł oryginalny: „The demon spell” Przełożyła Małgorzata Gwara

11


Szortownia


BEZKOFEINOWA Patrycja Żurek Prawą, głuptasie, prawą! Klepnęłam się w czoło i westchnęłam zirytowana. Znów pomyliłam stopy i wstałam lewą nogą. No jak można się tak zakręcić, co? Facet na egzaminie na prawo jazdy nawet nie skomentował, jak kilka razy skręciłam nie w tę stronę, gdzie trzeba. Cud, że mnie nie oblał. Lewa noga, ja pierdolę! I co teraz będzie z dnia? Kupa. Przecież tego uroku cofnąć się nie da. A do tego jeszcze poniedziałek. Pierwszy dzień w nowej pracy. Oj, Kaśka, Kaśka, toś się wpakowała w… Zresztą nieważne. Wyskoczyłam z łóżka i poczułam, że w żyłach brakuje mi tego czegoś. Kofeina – moja najlepsza przyjaciółka. Nastawiłam czajnik z wodą i poszłam do łazienki, żeby się ubrać. Wróciłam, nasypałam do kubka dwie łyżeczki nowej kawy i zalałam. Już sam aromat sprawiał, że mogłabym zapomnieć o całej tej aferze z lewą i prawą nogą. Upiłam łyk. Dziwnie smakuje. Wzruszyłam ramionami i poszłam z kubkiem do łazienki, żeby zrobić makijaż. Zajęło mi to tyle, ile trwa wypicie kawy, czyli jakieś… sic! Trzynaście minut! O zgrozo. To pewnie wszystko przez tę lewiznę. Mogłabym sobie uciąć lewą stopę, może wtedy bym się nie myliła, hm? No, ale kto wtedy nosiłby szpilki? Bo chyba nie ja? Dopiłam kawę i odłożyłam kubek na stół w kuchni. Włoski na ramionach i głowie stanęły mi dęba, kiedy mój wzrok padł na puszkę. Wczoraj, kiedy wrzucałam ją do koszyka na zakupy, w ogóle nie zwróciłam na to uwagi. Śpieszyłam się jak jasna cholera. Jezu! Kawa miała na opakowaniu jak byk napisane: „Bezkofeinowa”. No nic, czas się pozbierać. Nowa praca niby nie zając, ale chuj ich tam wie. Pewnie nie lubią spóźnialskich. Wyszłam, trzaskając drzwiami. Nastrój gwałtownie mi się pogorszył, bo przecież we krwi brakowało najważniejszego składnika: kofeiny. Przedarłam się jednak jakoś przez pół miasta i stanęłam przed drzwiami redakcji, w której miałam pracować. Odetchnęłam kilka razy. Oni na pewno będą mieli kawę. Dobrą, gęstą jak smoła, czarną i pełną odżywczej, życiodajnej kofeiny. Weszłam. Od progu uderzył mnie w nozdrza aromat napoju bogów, tak piękny, że łzy prawie stanęły mi w oczach. Spojrzałam na moją lewą nogę. Ha, dziwko, nie zepsujesz mi dnia!, pomyślałam z satysfakcją. – Dzień dobry, Katarzyno. – W progu przywitała mnie nowa szefowa. – Wejdź, wejdź. Napijesz się kawy? – Bardzo chętnie – rzuciłam. Musiałam mocno się opanować, żeby nie zacząć piać z radości. – Chodź za mną do kuchni. Powoli wprowadzę cie w tematy… – Szefowa mówiła coś jeszcze, ale nie słuchałam, wpatrując się jak zaczarowana w jej dłonie. Najpierw nastawiła wodę i znalazła duży kubek: biały z Mikołajem. Co prawda był środek lata, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Później sięgnęła do szafki po kawę. Zadrżałam z oczekiwania. Miałam nadzieję, że piją tu jakąś mocną, dobrą gatunkowo. Ciało napięło mi się w oczekiwaniu, czajnik oznajmił brzęczykiem, że woda gotowa.

13


Szefowa uśmiechała się i coś mówiła, a może pytała, ale nie byłam w stanie zrobić ruchu. W dłoni trzymała taką samą puszkę kawy, jaką miałam w domu. Czerwony napis „Bezkofeinowa” wydawał się być niczym neon w jasnej przestrzeni kuchni. Wygrałaś, franco!, spojrzałam na lewą nogę z uznaniem.

14


ŚCIANA Iwona Urbańczyk Robiłam to od dawna. Nie pamiętam już, kiedy to się zaczęło, może tkwiło we mnie od początku, szukało ujścia i musiałam jedynie uświadomić sobie, że wchodzę w życie tamtych z całym natręctwem podglądacza, potajemnego obserwatora. Potrafiłam odróżniać już każdy dźwięk, zgrzyt, skrzypnięcie, ich natężenie i powtarzalność. Teraz ona wstaje, wsuwa stopy w ciepłe kapcie, powłóczy nimi w stronę kuchni, nastawia wodę. On podnosi się ociężale, siedzi przez chwilę na brzegu starej wersalki, opiera głowę na rękach, mierzy się z siłą własnej woli, z koniecznością rozpoczęcia kolejnego dnia. Potem ona przynosi mu kawę – ponownie słychać szuranie drobnych, kobiecych stóp w pokoju. On bierze od niej kubek, kawa jest już posłodzona więc miesza tylko łyżeczką kilka razy, stuka o ścianki, podchodzi do okna, otwiera je, by zapalić pierwszego papierosa i popić stęchły dym mocną, czarną kawą z cukrem. Słyszę jak włącza radio, które napełnia małą kawalerkę niezrozumiałym jazgotem, ale pozwala im nie rozmawiać. Nie rozmawiają więc, nie opowiadają sobie snów, nocnych przemyśleń i lęków, planów i nadziei na budzący się dzień. Po prostu obchodzą się ostrożnie, świadomi swojej obecności jak nieuleczalnej choroby. Ona smaży jajecznicę, podczas gdy on idzie pod prysznic. Odgłos spływających po jego plecach stróżek wody wywołuje we mnie uczucie czułości, zwiększa naprężenie mojego ciała, które dopomina się o swoje prawa. Wtedy cała staję się zmysłem słuchu, wstrzymuję oddech i pochłaniam tę ciszę nagiej, męskiej skóry, oklejonej przezroczystą błoną, taflą, pod którą widzę go, lecz nie mogę dotknąć. Po kilku minutach zakręcane kurki wyrywają mnie z odrętwienia. Zapewne obwija ręcznikiem szczupłe biodra i człapie mokrymi stopami przed lustro. Stoi tak przez jakiś czas – najpewniej goli się i bada pobieżnie podkrążone oczy, zarys szczęki, powiększające się zakola, stan uzębienia. Gdybym była niewidzialna, właśnie wtedy chciałabym podejść do niego od tyłu i przylgnąć do ociekających kropelkami, napiętych pleców, wetknąć nos w zagłębienie szyi, otoczyć moimi bezcielesnymi ramionami szeroki tors i zakotwiczyć dłonie na jego piersi, by unosiły się wraz z jego klatką piersiową w rytm oddechu. Wtopiłabym się w niego i zamarła na krótki moment zastanawiając się czy można żyć tak we dwoje jakby się było kimś jednym, jakby ta druga osoba wcale nie stanowiła ciężaru, tylko jawiła się jasną smugą w oknie, radosnym podmuchem wiatru, wyzwolonym z gardła krzykiem. Ale przecież mnie tam nie ma, jest ona i on, i to oni muszą mierzyć się ze sobą, swoim życiem, byciem razem na wyciągnięcie ręki. Gdy siadam przy swoim stole, przy swojej filiżance kawy z mlekiem i cukrem, czasem z kawałkiem ciasta lub słodkiej bułki, odtwarzam sobie przed oczami ich codzienność pełną szram, która stała się i moją codziennością. Wiedziałam już, że byli małżeństwem z kilkuletnim stażem, że nie mieli dzieci, ona zdaje się poroniła tuż po ślubie, ale nie potrafili o tym rozmawiać, tak jak nie rozmawiali o wielu innych sprawach, nie oznaczając ich nawet etykietkami: „ważne”, „mniej ważne”, „nieistotne”. Mieszkali koło mnie od ponad roku, oddzieleni cienką ścianą, która nie była wcale przezroczysta, ale niekiedy, przy odrobinie wysiłku – mogła się taką wydawać. Przywykłam już do tego, a raczej uzależniłam się, uzależniłam się od jego obecności tuż za tą ścianą, ją traktując jako dodatek do niego, bonus, coś

15


zbędnego, w chwili zamyśleń traktowanego jak tło. Nie przeszkadzała mi – gdy się nad tym zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że wcale nie pragnęłam być na jej miejscu, nie chciałabym być nawet sobą na jej miejscu, miejscu przy jego boku – toczyć tę monotonię, widzieć ją, dostrzegać w każdym okruchu swego istnienia rozczłonkowanego na dwoje, istnienia doprawionego czyjąś obcością, czyimś niezadowoleniem, grymasem zniechęcenia. Nie miałam przecież żadnej gwarancji, że przy mnie on stałby się inny, stałby się sobą – poweselał, rozluźnił się nareszcie, określił swe rozmazane kontury. Wiedziałam jedynie, że kiedy mijaliśmy się na schodach, gdy wracał z pracy, a ja właśnie wychodziłam na zakupy, oboje zwalnialiśmy kroku i bez słowa chłonęliśmy swoją bliskość, niewymuszoną, prawdziwą, nieskomplikowaną. I mijaliśmy się, niespiesznie, lecz jednak zawsze, za każdym razem, nieodwołalnie w końcu się mijaliśmy. Mijaliśmy się jak wszyscy inni. Ponoć można przyzwyczaić się do pewnego rodzaju smutku. Staje się on wtedy częścią ciebie, częścią większej całości, która być może rozpadłaby się, gdyby nie podtrzymywać jej cierpkim spoiwem nostalgii i rozczarowania. Myślę, że może i lepiej wpisać się, wpiąć się w jakąś stałość, pewność i niezmienność, nie przestając marzyć o niespełnialnym, stanąć w bezpiecznej odległości i klatka po klatce oglądać wyblakłe fotografie zdarzeń, zmięte nieszczęściem twarze, łzy rzucane pod obojętne stopy. Może tak jest rzeczywiście lepiej. I może właśnie dlatego nie wierzę w prawdziwą miłość i nadal, niezmiennie, nasłuchuję zza ściany.

16


SIÓDMA ZERO TRZY Adam Barcikowski W metrze śmierdzi. Jest to z pewnością stała cecha wszystkich kolejek podziemnych wszechświata: odór spoconych ciał, gdy na zewnątrz jest gorąco, i schnących ubrań zimą oraz jesienią. Do tego dochodzi swąd przypalanych na zakrętach szyn i nieświeży oddech bebechów miasta. Nienawidzę tego. Nienawidzę też ludzi. Chociaż może to nieco zbyt mocne słowo. Jeszcze mnie posądzą o jakiś faszyzm czy inny ekstremizm aspołeczny. Ja po prostu ludzi nie lubię. Sam fakt, że ja jestem człowiekiem jakoś szczególnie mi nie przeszkadza. Problemem są inni, schowani za maskami nieruchomych twarzy, wszyscy tacy sami, zatopieni w papierze, ekranach ciekłokrystalicznych, pozornie obojętni. Egocentryczny konformizm, tak to nazywam. Jest to prawo rządzące współczesną cywilizacją. Tamtego dnia wsiadłem na mojej stacji jak zwykle punktualnie, o siódmej zero trzy. Wsiadłem z przodu wagonu, jak zawsze. Zrobiłem krok przez zdradziecką szparę pomiędzy peronem a podłogą wagonu. Drzwi zasunęły się za mną. Była tam. Już trzeci dzień wkraczałem w podziemny smród z nadzieją, przepełniającą mnie jak jakiś idiotyczny nadęty balon. Światła nadjeżdżającego pociągu rozpędzały co rano moje serce do szaleńczego tempa, w gardle rosła dziwna gula , a poniżej brzucha coś drżało przyjemnie . Gdy rozsuwały się przede mną drzwi wagonu, czułem się jak grzesznik, wpuszczony do raju przez jakiegoś idiotę z brodą. Wchodziłem z nadzieją, że znów ją zobaczę. Albo może z radosną pewnością, że ona tam będzie? Nie wiem. Siedziała tam, gdzie zwykle, na trzecim miejscu na prawo od drzwi, tych które się nie otwierają. Musiała rozpoczynać podróż na początku linii. Inaczej nie zdobyłaby tak dobrego miejsca za każdym razem. Ja wsiadałem na trzeciej stacji i zawsze musiałem stać. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało, mojego zaułka raczej nikt nie zajmował, więc nie miałem na co narzekać. Nie była piękna, a na pewno nie oszałamiająca, zwalająca z nóg, wywlekająca męskie języki na nieogolone brody. Nic z tych rzeczy. Brzydka chyba też nie była, chociaż nie jestem pewien. Co do kobiet nigdy nie byłem niczego pewien. A przynajmniej aż do tamtego poranka trzy dni wcześniej, gdy zobaczyłem ją pierwszy raz. Wysiadłem wtedy z metra na mojej stacji, ona pojechała dalej. A ja już wiedziałem: nie przeżyję żadnego dnia, jeśli jej nie zobaczę o godzinie siódmej zero trzy. Żadnego. Nosiła zawsze tę samą sukienkę, czerwoną od pasa w górę, czarną poniżej, na krótkich rękawach odsłaniających nienaturalnie wręcz białe ramiona, jakby wykonane z najcieńszego, najgładszego gipsu. Spod falbaniastego zakończenia materiału wystawały kolana, na których spoczywały jej dłonie o paznokciach czerwonych jak krew z rozciętej żyły. Cała droga do mojej stacji upływała mi na obserwacji jej gęstych, falujących włosów, czarnych jak pióra na skrzydłach kruka. Mógłbym godzinami patrzeć jak pojedyncze włosy tańczą na wyziewach wnętrzności miasta, wpadających do wagonu przez szpary w drzwiach. Nigdy nie widziałem jej twarzy, za wyjątkiem drobnego, nieco wystającego podbródka. Reszta była zawsze zasłonięta kurtyną włosów. Nigdy nie podniosła na mnie wzroku. Nigdy nie spojrzała również na nikogo innego. Po prostu siedziała tam, czarny anioł w szacie z rubinowej krwi, nieruchoma jak pomnik, niewzruszona wobec smrodu metra. Nazwałem ją Alicja. Wysiadłem wtedy na mojej stacji. Jak każdego dnia wysiadłem. Stchórzyłem, zrejterowałem, dałem dyla. Nie podszedłem do niej, nie odezwałem się słowem. Nie wiem, może bałem się? No, na pewno się bałem. Jestem przecież

17


tchórzem. To oczywiste. Ona kiedyś nie wsiądzie i będzie za późno. Co wtedy zrobię? Będę sobie wyrzucać tchórzostwo? Nie… Wtedy się zabiję. – Powinieneś za nią jechać do końca – odezwał się głos za moimi plecami. Otrząsnąłem się i obejrzałem gwałtownie przez ramię, gotów do obrony, ale na wysokości wzroku nikogo nie zauważyłem. Wszyscy z mojego pociągu wypłynęli już na powierzchnię. Nowi ludzi powoli zapełniali peron, jednak nikt do mnie nie mówił, nikt nawet na mnie nie patrzył. – Uwierz mi, wiem co mówię – powtórzył głos. Instynktownie pobiegłem wzrokiem w dół, do źródła dźwięku. Z gardła wydobył mi się idiotyczny jęk. Na peronie siedział niewielki, chudy kotek. Był cały biały, z różowym noskiem. Czerwone oczka wwiercały we mnie przenikliwe spojrzenie. – Słyszysz, co do ciebie mówię? – zapytał wyraźnie poirytowany. – Mówisz po polsku? – odparłem pytaniem. – Staram się. – Ale… – jęknąłem. – Ale jak to możliwe, że ty mówisz? – A jak to możliwe, że ty mnie rozumiesz? – zapytał, przekrzywiając łebek. – Eeee… – Dobra, nie jęcz – powiedział kot. – Mówię ci: jedź za nią do końca. Wiem, co mówię. Nadjechał pociąg. Tłum ruszył. Ktoś potrącił mnie łokciem. Obejrzałem się z nagłą złością, ale napotkałem tylko plecy tłumu. Spojrzałem ponownie na kota, ale jego już tam nie było. Wyszedłem na powierzchnię. Przed oczami miałem jej włosy, a w uszach głos kota powtarzał w kółko: jedź za nią do końca. Następnego dnia stałem na peronie mojej stacji już o szóstej pięćdziesiąt dziewięć. Siódma zero trzy nadjechał pociąg, a ja nie mogłem oddychać. A co jak jej nie będzie? Co wtedy? – Wtedy się zabijesz – podpowiadał jakiś głosik z tyłu głowy. – Przecież już to ustaliliśmy. Ta myśl uspokoiła mnie nieco i wsiadłem do wagonu. Alicja siedziała tam, gdzie zwykle. Poczułem ulgę i radość. Nie ruszyłem się jednak z mojego zaułka. Podziwiałem jej włosy. Gdy pociąg dotarł do mojej stacji, przeszedł mnie dreszcz. Sygnał zapikał i pociąg ruszył. Do końca linii pozostały dwie stacje. W wagonie było coraz mniej ludzi. Alicja siedziała wciąż nieruchomo, aż pociąg zatrzymał się i spiker oznajmił koniec trasy. Pozostali pasażerowie wyszli. Alicja siedziała. Nie mogłem oddychać. Dłonie miałem całe mokre. Czułem jak krew wali mi w uszy, napiera falami na bębenki jakby chciała się przez nie wydostać na zewnątrz i zalać całe to cuchnące metro. Słona kropla potu skapnęła mi zdradziecko do oka. Świat się rozmazał. Poderwałem dłoń, żeby przetrzeć oko. Zamrugałem dwukrotnie. Poczułem, że pociąg ruszył. Świat wrócił do mnie na moment. Zobaczyłem jej uśmiech, jej twarz. Ujrzałem jej oczy, głębokie spojrzenie przepełnione wdzięcznością, miękkie niczym lazurowe wody tropikalnej plaży, rozświetlone nadzieją jak szafir na zaręczynowym pierścionku. Kuliłem się w sobie tłamszony tym spojrzeniem, którego nigdy nie zapomnę. Alicja wyciągnęła dłoń i świat składał się tylko z jej oczu i dotyku. Ciepła, miękka dłoń spoczęła na moim policzku, spłynęła na ramię. Przymknąłem oczy, chłonąc jej ciepło, a potem rozwarłem powieki. Byłem sam.

18


COŚ OHYDNEGO Olaf Pajączkowski Bartoszowi Leopold wszedł do herbaciarni. Uśmiechnął się do siedzących w pobliżu panów we frakach, dystyngowanych starszych pań w sukniach i sympatycznej, roześmianej młodzieży. Potem objął wzrokiem całą salę. Jest. Piękna dziewczyna zajmowała miejsce przy oknie. – Pani pozwoli, że się przedstawię – rzekł, sadowiąc się obok niej. – Leopold Ziemiański, do usług. Dziewczyna spojrzała na niego, sącząc herbatę. Uśmiechnął się szerzej. – Azaliż musi pani wiedzieć, iż pragnąłbym z panią pokonwersować, o ile oczywiście takąż wolę wyrazi pani. In medias res, et cetera… Palmę pierwszeństwa przyznaję pisarstwu skandynawskiemu (choć Stendhalem także raczę się ekstatycznie, czasem wręcz: z afektacją!). W wigilię dnia dzisiejszego zakończyłem lekturę jednego z mistrzów tegoż… Dziewczyna ziewnęła, wstała od stolika i wyszła na zewnątrz. Leopold jeszcze długo siedział z otwartymi ustami. * Następny dzień, następna dziewczyna. – Czy raczyła pani zauważyć, że niedawno obchodziliśmy rok Conradowski? Ja przyznać się muszę, iż Jądro ciemności chłonąłem ponownie jak w jakimś transie, niczym niemalże somnambulik…! Czy nie zechciałaby pani oddać się wraz ze mną lekturze tej… – A nie chcesz iść na Buildery? – spytała. Zachichotał. – Ach, rozumiem! Raczy pani żartować! Ja, człowiek w moim wieku…! Udać miałbym się na Buildery? Mężczyźnie w moim wieku i z moim doświadczeniem, przepraszam za dezynwolturę, także umysłowym… – Dobra, dobra, zgredzie – mruknęła i wyszła. – Ależ… ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat! – krzyknął za nią, ale drzwi herbaciarni już się zamknęły. * Trzeci dzień, trzecia dziewczyna. – Tuszę, iż pani ceni poetów – zaczął. – Iż posiada pani wielką wrażliwość. Ergo: napisałem o pani opowiadanie. Proszę posłuchać, to mówi pani, pani przedstawienie na kartach literatury: „– Ach, jakież to paradne! – rzekło dziewczę o przepięknej fizys. – Proszę zauważyć, iż rzecz ta nie do pomyślenia wręcz jest! Ach, piesek ten tak radośnie przemierza łączkę, jak gdyby żył tutaj od lat…!” – Gościu, kuźwa, co to ma być? – warknęła trzecia. – Że co, kuźwa, że niby ja tak gadam? Pogięło cię? Spieprzaj, zanim cię mój Jarek przegoni! Wyszedł więc. * – Andżeliko! – Leopold prawie łkał do słuchawki telefonu. – Co jest ze mną nie tak, powiedz mi?

19


Przez chwilę po drugiej stronie linii panowała cisza, w końcu jednak Andżelika ostrożnie zaczęła: – No wiesz… Nie chciałam ci tego mówić… No bo wiesz, mimo wszystko… To znaczy: lubię cię… ale wiesz… Ty jakiś taki jesteś… No, po prostu masz w sobie coś ohydnego, co odstrasza innych! – W końcu wybuchła. Leopold nie odpowiedział. Odłożył słuchawkę na widełki staromodnego telefonu, po czym usiadł w fotelu. * Długo tak siedział, patrząc przez okno, ale na ulicy nie dostrzegł niczego ciekawego. Tłum ludzi spieszących się dokądś, nowe samochody, których marek nie kojarzył, gdzieś w pobliżu wielkiego supermarketu gromadziła się jakaś manifestacja, ale po co, dlaczego? Tego nie wiedział. Westchnąwszy ciężko, ruszył do łazienki i spojrzał w lustro. Był zmęczony, strasznie zmęczony… Nagle zobaczył coś dziwnego. Z prawego ucha wystawała mu jakaś nić… Podejrzana sprawa, nigdy tego nie zauważył… Pociągnął za włókno. Z otworu słuchowego wyskoczył jakiś mały stworek o ośmiu nogach, podobny nieco do pająka, ale o głowie kruka. Stwór wylądował na umywalce, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Był piękny. – Nie chcesz, żebym dalej był w tobie? – spytała istota. – No dobrze… Ale muszę cię uprzedzić, że złożyłem jajka. Nie spłodzisz już potomka. – To powiedziawszy, wyskoczyła z łazienki i ruszyła w kierunku kuchennego okna. – Zaczekaj! Wracaj! – krzyknął Leopold, czując jakąś dziwną pustkę w sercu. Stworzenie jednak zanurkowało na zewnątrz, nawet na niego nie patrząc. Po chwili do Ziemiańskiego dotarły głosy przerażonych przechodniów. – Co to jest? – Jakiś potwór! – Obrzydlistwo! – Monstrum! Leopold nie słuchał tych wrzasków zbyt długo. Mając jeszcze w pamięci i przed oczami piękno tej istoty, wrócił do łazienki i jeszcze raz obejrzał się w lustrze. Z ulgą zauważył, że w drugim uchu też ma niteczkę. Tym jednak razem wepchnął ją głębiej do przewodu słuchowego.

20


RACHUNEK SUMIENIA Izabela Balińska-Lech Nienawidziłam swojego męża. Tak po prostu. Miałam niemal wszystko: najmodniejsze sukienki, najdroższe wczasy, idealnie wysprzątany dom. I sto centymetrów w pasie. Moja ostatnia zachcianka, dziecko, również została spełniona. To było modne w małżeństwach po trzydziestce. Miałam niemal wszystko, poza jednym – szczerym uśmiechem ze strony męża, gdy witał mnie po powrocie z pracy. Wszyscy jego znajomi witali swoje żony ze sztucznym półuśmieszkiem, więc on nie chciał się wyróżniać. Zakładał fałszywą maskę radości po wejściu do domu. Tak naprawdę ani trochę nie cieszył się na mój widok. I wszyscy jego znajomi mieli panienki na boku. On zaprzeczał ale, prawdę powiedziawszy, nic mnie to nie obchodziło. Spodziewałam się dziecka, istoty, która będzie mnie kochała tak naprawdę. Tylko to się już liczyło. * – Chyba się zaczęło! – krzyczałam w środku nocy. – Obudź się! – Szturchałam męża w ramię. – Daj mi spokój – odpowiedział. – Ale ja rodzę! – nie dawałam za wygraną. – Miałem ciężki dzień w pracy. Odwal się – odburknął i obrócił się na drugi bok. – Zadzwoń po Artura – dodał sennym głosem. Artur był moim osobistym szoferem. Był na każde zawołanie, zawsze z nieudawaną sympatią pomagał w wyborze kolejnego dziecięcego ubranka. Cóż było robić. Uczestniczył aktywnie w całej mojej ciąży, to i poród może zaliczyć. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam. – Halo, Artur. Tu Melisa. Odeszły mi wody płodowe. Przyjedź. – Zaraz będę, skarbie. „Skarbie” – tylko on tak mnie nazywał. Zbyt dobrze znał Daniela, więc starał się nadrabiać za swego szefa słówkami. * Poród nie należał do najłatwiejszych. Jednakże, jak przystało na najlepszy szpital w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, lekarze i położne robili wszystko, by mi go uprzyjemnić. Po kilku godzinach pojawiło się na świecie moje upragnione maleństwo. Rano Daniel przyjechał pogratulować mi urodzenia zdrowego dziecka, a raczej powinszować sobie, bo to przecież jego geny spłodziły to zdrowe i piękne maleństwo, ja je tylko wydałam na świat. Po kilku minutach zachwytu pojechał do biura. Telefony z wyrazami uznania raczej też mi się nie urywały. Zadzwoniła tylko matka z drugiego końca świata, bardziej pochwalić się swoim udanym urlopem niż zapytać o wnuczkę, oraz przyjaciółka Daniela, która we wszystko wtyka nos, z zapytaniem o obwód mojego brzucha przed i po porodzie. Potem dzwoniła wyłącznie komórka męża. To jemu gratulowali. * – No co się tak gramolisz? – niecierpliwił się, gdy ostrożnie schodziłam po schodach. – Boli – odpowiedziałam cichym głosem.

21


– Pospiesz się, już na nas czekają z przyjęciem powitalnym – ponaglał z drugiego końca schodów. No tak, przyjęcie. Wszyscy je wyprawiają, więc i my musimy. Jęknęłam na samą myśl o nim. Wówczas podeszła do mnie pielęgniarka i pomogła mi zejść. Daniel się skrzywił, według niego robiłam tylko przedstawienie, jak zawsze, by znaleźć się w centrum uwagi. A mnie naprawdę wszystko bolało. Wsiadając do auta podał mi rękę – w pobliżu stał jego dobry kolega więc nie wypadało, by tego nie zrobił. Wtedy też przyjrzał się naszej pierworodnej dłuższą chwilę. Widział ją po raz drugi, w szpitalu nas już później nie odwiedzał. Wiedziałam, że jej nie kocha – nie była przecież chłopcem. Wszystkim jego prestiżowym znajomym najpierw rodzili się synowie, a tu taki niewypał. * Droga powrotna do domu niezmiernie mi się dłużyła. Oczywiście trwała w milczeniu. Artur przy swoim szefie zawsze milczał. Gdy dojeżdżaliśmy do naszej posesji, mąż poinstruował mnie tylko: – Pamiętaj, masz się cały czas uśmiechać. Gdy podniosę prawy kciuk masz mnie pocałować. Przytaknęłam. Tak było na każdym przyjęciu, na jakim się pojawialiśmy. Dla ciebie, kochana, zrobię wszystko – myślałam, patrząc na moją dziecinę. Przyglądałam się tym małym rączkom i słodkiej buźce i snułam plany o wspaniałym życiu tylko z nią. Uciekniemy na drugi koniec świata, gdzie będziemy szczęśliwe, gdzie dam jej to, co najważniejsze – mnóstwo miłości. Bo uciec musiałam: Daniel nie zgadzał się na rozwód – tak się nie robi w jego kręgach. Groził mi i znał się dobrze z najlepszymi prawnikami w mieście. Nie było innego wyjścia. Z zamyślenia wyrwał mnie silny wstrząs. Wszystko działo się tak szybko. Uderzyło nas w tył auta. Obróciło o sto osiemdziesiąt stopni. Wyrzuciło z trasy. Ostatnie, co pamiętam, to ogromne drzewo po stronie, gdzie znajdowała się nasza córka i oślepiający błysk reflektorów pochodzących z samochodu, który w nas grzmotnął. * Obudziłam się w szpitalu. Obok mnie leżała moja maleńka. Cała i zdrowa. – Bogu dzięki żyje! – wykrzyknęłam uradowana. Wtedy też dostrzegłam z drugiej strony mocno poturbowanego Artura. – Daniel osłonił ją swoim ciałem. Nie przeżył – powiedział sucho i bez ogródek. Jak to? – spytałam w duchu. – On…? – Chciałam coś powiedzieć, ale łzy to uniemożliwiły. Jednak miał uczucia? Był człowiekiem, potrafił się poświęcić? – A ja tak źle o nim myślałam… – Był dla mnie nikim, a oddał życie za moją „zachciankę” – szepnęłam cicho, bardziej do siebie niż do Artura. Poprosiłam, by podano mi dziecko na ręce. – Będziesz miała na imię Daniela – oznajmiłam i mocno ją przytuliłam.

22


PUSTE MIEJSCE Maria Mróz Rod i jego rodanice zawsze czekają na to, by ofiarowano im poczęstunek. Zawsze. Tylko to nie zmieniło się wraz z upływem czasu. Inna jest forma, inny jest smak. Dawniej specjalny posiłek czekał na nich w przestrzeni najważniejszych wydarzeń życia – narodzin dziecka, postrzyżyn, wesela. Nie ucztowali jeno przy śmierci – bo jaką przyszłość mogły rodanice dać komuś, kto właśnie się skończył? Kiedy spotkali się przypadkiem z umierającym w jednym domu, mogli go najwyżej zaprosić pomiędzy siebie, aby wraz z nimi decydował o losach swoich potomków, wskazał, które z dzieci czy wnuków zaskarbiło sobie jego miłość. Czasem nawet korzystali z tych wskazówek. Poczęstunek, który na Roda i rodanice czekał wraz z pustym miejscem przy stole, składał się z chleba, okraszonej kaszy, tłustego sera i słodkiego miodu. Dziś mało kto pamięta o poczęstunku. Przy ich pustym talerzu waruje osiołek i skubie siano spod obrusa. Talerz zresztą jest wystawiany tylko raz w roku i to tam, gdzie nikt się nie rodzi. Na salach porodowych rodanice pochłaniają owoce i przekąski zapomniane przy szpitalnych łóżkach. Czasem łożysko musi wystarczyć, by zaspokoić pierwszy głód. Czasem szalona matka nie pozostawia nawet tego. Głodni czekają postrzyżyn, które odsunięto o dziesięciolecie, kiedy to zamiast pod opiekę ojca, dzieci przechodzą pod opiekę prawa, a Rod i jego rodanice wznoszą ponure toasty niedopitym alkoholem. Tylko wesela pozostały obfite jak dawnej, choć i tak odbywają się coraz rzadziej, coraz częściej liczone są talerze i głowy, Rodowi coraz trudniej zmienić życie, które już wpadło w swoje koleiny. Z niecierpliwością wyczekują ofiary chirurga. To już nie miód i ser, ale krew i strzępy ciała decydują o tej przyszłości, jaka jeszcze pozostała. Rod elektrodami rozrusznika trąca serce, jakby chciał o sobie przypomnieć i dostać choć jeden porządny posiłek w zamian za pogodną starość, ale nikt nie widzi i nikt nie słyszy jego wołania. W końcu zmęczony Rod odchodzi, nawet nie pytając o wróżbę dla wnuków.

23


MIGAWKI Patrycja Żurek Topole szumiały, mimo że zebrani na cmentarzu ludzie nie czuli powiewów wiatru na rozpalonych od gorąca policzkach. Nisko, dużo poniżej koron drzew, powietrze pozostawało nieruchome i ciepłe niczym oddech. Słońce wyglądało jak biały olbrzym. Zniknął gdzieś błękit nieba, przesłonięty przez ogromną, rozpaloną kulę. Swoimi gorącymi promieniami sięgało głęboko pod ziemię. Wysuszyło glebę na wiór i nawet wilgotne kawałki gliny z najgłębszego miejsca grobu szybko obsychały, nabierały szarej barwy i pękały. Wśród szaro-czarnego tłumu wyróżniała się kobieta ubrana na biało, z czarną szarfą przełamującą jej suknię na pół. Szczupła i bardzo wysoka, odznaczała się również spokojną twarzą, nie zroszoną potem ani łzami. Jej drobne dłonie trzymały bukiet róż, których czerwień kontrastowała z bladymi ustami i szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Wokół ludzie szemrali, szlochali, wydmuchiwali nosy w białe chusteczki lub ocierali nimi spocone twarze. Obserwowali ją, jak gdyby była najważniejszą postacią. Ale ona tylko wpatrywała się w trumnę, przerażająco malutką, białą. Świat wokół nie istniał, ograniczał się do pudełka, w którym chowała niedawno narodzone dziecko. Pachniało kaliami. Ich duszący zapach wciskał się w nozdrza, powodując lekkie mdłości, umiejscowione gdzieś pomiędzy brzuchem a gardłem. Cisza panująca na cmentarzu zdawała się nienaturalna. Jakby świat wstrzymał oddech, wstrząśnięty rozmiarem trumienki. Grób zakryły kwiaty, całe morze wieńców z czarnymi szarfami. Wyrazy współczucia podczas ostatniej drogi dla życia, które nie zdążyło dojrzeć. Cmentarz opustoszał. I tylko grabarze kopcili papierosy, zakopując dziurę w ziemi. Nikt nie usłyszał krzyku dziecka w ciemną noc, późno, kiedy księżyc zabrał niebo we władanie. I tylko topole szumiały, zawodziły niczym niemowlę żywcem zakopane pod ziemią, w białej trumnie wyłożonej aksamitem. W przeciwieństwie do niego nigdy nie umilkły.

24


E-BOOKI W CZASACH POSTAPOKALIPSY Rafał Charłampowicz – Kręć, kręć. Jeszcze dziesięć minut. – Patrzył na nogi koleżanki. Chyba nigdy dotąd bibliotekarze nie pracowali tyle udami i łydkami. Niestety, Rada nie przyznała im żadnego robotnika i musieli pedałować sami. „Wpisz hasło”. Z westchnieniem odłożył czytnik na stertę. Nie mieli czasu ani umiejętności, by łamać zabezpieczenia. Wziął następne urządzenie i podłączył je do dynama. Ekran rozjaśnił się niemal natychmiast. „Właściciel: Zuzanna Złoto”. Szybko dotknął ikony „Książki”. Trzeba było się śpieszyć, bo czytniki często padały. No i Aśka prawie padała. „Brak dostępu do chmury”, jak zwykle... – Jeszcze chwila. Sprawdzę te dwa i cię zmieniam. – Spoko, daję radę. Uwierzysz, że kiedyś ludzie robili to dla przyjemności? Nazywało się to to „spinning”. – Spinning to chyba coś z wędkowaniem? – Nie wiem. O spinningu czytałam w pamiętniku jednej panienki. Miała dwie pasje, spinning właśnie i ostre imprezy. Sporo seksu. Chyba dlatego nie trzymała pamiętnika w chmurze… – Cytaty były? – Tak. Szymborska i Barańczak. Z kolejnego czytnika dowiedział się tylko, że jego właścicielem był Bonawentura Ściółka. Ekran zgasł, nim dotarł do książek. Grat wylądował na stercie „zepsute”. Zniechęcony sięgnął po ostatnie urządzenie. Zgodnie z zasadą bajki teraz powinien coś znaleźć. I znalazł. Karolina Kowalska miała pirackiego „Mistrza i Małgorzatę”. Oraz „Dzieci z Bullerbyn”. Pociągnął za sznurek dzwonka. Za chwilę przyjdzie skryba z pulpitem i zestawem ręcznie robionych ołówków. Na szarym papierze zacznie przepisywać, strona po stronie, tekst z ekranu. A oni będą pedałować i pedałować. Cholerny „Kyś”.

25


POKUTA Patrycja Żurek Na cmentarzu znajduje się jedno zakazane miejsce, gdzie pochowane są małe dzieci. Ludzie, którzy znajdą się tam przypadkiem, bo skręcili nie w tę alejkę co trzeba, odwracają wzrok, szukają płynących po niebie chmur albo obserwują ptaki. Jednak większość ludzi, która zna to miejsce, omija je szerokim łukiem. Przychodzą tutaj tylko rodzice, nadal pogrążeni w żałobie, i ja, siostra zakonna, która odbywa szczególną karę za grzechy. Pokutę bolesną i pobudzającą do refleksji. Chociaż minęło już tyle lat, a zmarszczki na mojej twarzy wyżłobiły koryta, nadal pamiętam dzień, w którym musiałam przyznać się siostrze przełożonej, że spodziewam się dziecka. Jej wzrok, gdyby mógł, spopieliłby mnie, pozostawała jednak bezsilna wobec mojej dumy i pragnienia tego dziecka. Ojca nowo tworzącego się we mnie życia kochałam. Chciałam odejść i ponieść konsekwencje, siostra jednak była stanowcza i zmusiła mnie do aborcji... Chociaż to nie do końca tak. Chcę okłamać samą siebie. Łatwiej byłoby zrzucić ciężar grzechu na kogoś innego, przekazać tę odpowiedzialność. A jednak to ja zdecydowałam się usunąć moje dziecko, gdy jego ojciec wyśmiał mnie i porzucił. Po wszystkim, gdy już doszłam do siebie, siostra zleciła mi dbanie o opuszczone groby malutkich dzieci, żebym zawsze pamiętała o tym, co zrobiłam. I chociaż nie spoczywało tam moje dziecko, pamiętałam o nim zawsze, a szczególnie gdy szłam na cmentarz porządkować groby. Niektóre z nich były zadbane. Rodzice przychodzili regularnie, sprzątali, palili świece, uzupełniali kwiaty w kamiennych wazonach. Modlili się. Płakali. Obserwowałam ich, siadając na ławeczce przy grobie Kamili Chodorowskiej. Moje ulubione miejsce, między witkami wierzby płaczącej, przy zaniedbanym pomniku. Kamilka żyła tylko półtora miesiąca. Jej matka długo czekała na dziecko. Ojciec odszedł, gdy urodziła, i nie płacił alimentów, ale radziła sobie, wypełniona szczęściem, pełna macierzyńskich uczuć. Spacerowała z małą całymi dniami, ciesząc się wczesnowiosennym słońcem. Starsze panie nachylały się do wózka i podziwiały małą twarzyczkę widoczną zza koca i kaptura kurteczki. – Jaka malutka – świergotały. – A taka spokojna. Pewnie daje przesypiać noce? – Tak. – Matka Kamili uśmiechała się delikatnie. – Grzeczna bardzo. – Wygląda tak spokojnie, ani drgnie. – Nachylały się bardziej, próbując wyłapać delikatny oddech dziecka. Odchodziły, kręcąc głowami i szepcząc do siebie nawzajem: – Miałam wrażenie, że nie żyje. Taka nieruchoma. Jak... – nie kończyły, przerażone myślą, ale w ich głowach lęgło się jedno słowo. Trup. Dopiero po kilku dniach, kiedy z gondoli zaczął wydobywać się smród, ktoś zawiadomił policję. Mama Kamilki spacerowała z nią powoli, ciągle mając na ustach ten przerażająco pogodny uśmiech. Krążyły plotki, że policjanci siłą musieli ją odciągnąć od wózka. Zwłoki Kamili były w takim stanie rozkładu, że nie zdecydowano się na otwartą trumnę. Zresztą na pogrzebie nie pojawił się nikt, kto chciałby pożegnać maleńką istotę. Jej matka siedziała zamknięta w zakładzie psychiatrycznym, nafaszerowana silnymi lekami, bez kontaktu z rzeczywistością. Często próbowałam wyobrazić sobie jej ból. Musiała zdawać sobie sprawę, że dziecko, które wozi, jest martwe. Widziała sine ślady na twarzy trupka, czuła jego odrażający zapach, a gdy go dotykała, chłód skóry musiał ją niepokoić. I cisza. Myślałam o tym, że wracała ze spacerów, bo kiedyś przecież musiała, wchodziła do mieszkania z wózkiem i czekała na płacz. Bezskutecznie. Przez kilka dni i wiele godzin. Czy płakała?

26


Widzę na twarzach rodziców, którzy odwiedzają tę część cmentarza, smutek i skupienie. Przeżywają żałobę po swojemu, każdy w inny sposób. Myślę o moim nienarodzonym dziecku codziennie, w każdej godzinie czuję pustkę, która narodziła się we mnie, gdy usunęłam ciążę. Już nie umiem płakać. Nawet nie potrafię się modlić o przebaczenie. I zazdroszczę mamie Kamili, że brak jej świadomości tego, jak okrutnie nieznośny może być świat po stracie dziecka.

27


PCHŁA Adam Loraj Ojciec Stworzyciel ślęczał nad Wielkim Dziełem. Czymś, co miałoby przyćmić wszelkie Jego wcześniejsze dzieła. Plan pozbawiony był nieścisłości i w pełni przemyślany. Doskonały. Idealny. Jedyny w swoim rodzaju. A sam proces twórczy przebiegał powoli. Po jednym skończonym etapie dwukrotnie sprawdzał jego poprawność. Jeżeli znalazł choćby jedną skazę, zaczynał pracę od nowa. Trwało to lata, może nawet całe eony. Z siwej brody, opadającej na blat biurka, wyskoczyła zwinnie niewielka, czarna jak noc pchła. Wylądowała na wyłysiałym placku na głowie Stworzyciela. Fakt ten po godzinie czasu zirytował Go. Plasnął dłonią niespodziewanie, zabijając pchłę. Na Ziemię niespodziewanie spadła kanonada meteorytów. Płyty tektoniczne naparły na siebie, czego konsekwencją były trzęsienia ziemi. Wulkany wybuchły, zalewając ziemię lawą. Ludzie zaczęli uciekać, lecz nie byli w stanie schronić się przed najgorszym. Wszelkie słońca zapadły się pod sobą i wygasły, wysyłając fale Armagedonu. Wszechświat zginął w jednej chwili. Wszechświat zginał od jednego plaśnięcia dłonią.

28



Stusล รณwka


MAMO Jacek Wilkos

– Maaaaaamoooooo! Barwa głosu nie pasowała mi do tego, co usłyszałem. Obejrzałem się i ujrzałem na oko prawie trzydziestoletniego mężczyznę stojącego z zadartą głową przed blokiem. Po kilku okrzykach w jednym z okien na piątym piętrze pojawiła się kobieta w mocno średnim wieku. – Maciek? Coś się stało? – Wstaw wodę na herbatę. Zaraz będę w domu. – Chłopak ruszył uśmiechnięty do drzwi wejściowych. W jednej chwili pojąłem sens całej sytuacji. I mnie naszła chęć odbyć krótką, sentymentalną podróż w przeszłość. Skierowałem się do najbliższej apteki. Dziesięć minut później ludzie w kolejce zdziwionymi spojrzeniami odprowadzali mnie oblizującego palec maczany w saszetce z proszkiem Vibovit.

31


MIŁOŚĆ Z SIECI Małgorzata Gwara Mimo że każdy z uporem maniaka powtarzał jej, że nigdy nie znajdzie miłości w sieci, robiła wszystko, byleby tylko zadać temu stwierdzeniu kłam. Każdy ranek zaczynała od przejrzenia grup tematycznych na facebooku przy filiżance kawy. Później szła do pracy, klepała w klawisze i wracała do pustego domu. Z przyzwyczajenia witała się z cichymi pomieszczeniami, gdy odwieszała kurtkę i odstawiała buty na miejsce. Zawsze to samo. Mówili, że nie znajdzie miłości w sieci. Znalazła. Taką od pierwszego kliknięcia. Jak urzeczona wpatrywała się w dwoje niepewnych oczu, studiowała unikalną linię nosa. Tydzień później ze schroniska przyjechało dziesięć kilo miłości i merdający ogon.

32


NIERÓWNA WALKA Anna Grzeszczyk Po kolejnym zdającym się trwać w nieskończoność boju, Bohaterom wreszcie udało się okiełznać Stwora. Bestia od dziesięciu tygodni dawała się we znaki zarówno im, jak i mieszkańcom okolicznych domostw. Śmiałkowie dobrze wiedzieli, że ulga jest tymczasowa, dlatego postanowili zregenerować siły, nim Istota ponownie zaatakuje. Mężczyzna, nie zdejmując odzienia, padł wycieńczony na łoże, kobieta zaś poczęła warzyć magiczną miksturę na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Skończywszy eliksir, legła obok partnera. Rozdzierający wrzask Bestii przerwał nocną ciszę. Niewiasta nie miała siły, by walczyć, więc szturchnęła chrapiącego obok blondyna. – Kamil, wstawaj! – Hmmm? – Malutki płacze, a teraz twoja kolej. Mleko jest w podgrzewaczu...

33


Rymowisko


UMARŁ KRÓL Adrian Turzański

Szabli wdałych szarchy żnur Platynowa luna, martwy król. Zmrokiem wstrzec, Heliosie świetść Na polanach wryśnieś krwi-kwieć. Bzdycząca stal, honoru mara Uderza młot – Tetydy kara.

35


7 pytań do...


7 PYTAŃ DO..., CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE TAM „SZORTAL” POŚLE

TOMASZ SIWIEC

Pytanie pierwsze: We wstępie do „Pełzającej śmierci” piszesz, że w temacie animal attack zostało napisane już chyba wszystko. Dlaczego zatem akurat ten podgatunek horroru wybrałeś? Tomasz Siwiec: Wybrałem animal attack ponieważ, to właśnie ten gatunek ukierunkował moje literackie zacięcie oraz wywoływał największe emocje. Duchy, strzygi czy zmory też były fajne, ale wszelakie ataki związane z naturą wydawały mi się bardzo realne. Przerażały mnie i jednocześnie pociągały. Zwierzęta przecież otaczają nas każdego dnia. Trudno było wyobrazić sobie straszącego mnie ducha, natomiast ugryzienie osy, komara czy psa – znamy chyba wszyscy. Animal attack, zarówno w filmach jak i książkach, to moja młodość i mocno zarumienione policzki. A odpowiedź na Twoje pytanie jest prosta – z miłości. Pytanie drugie: Powieść napisałeś w hołdzie twórczości Guya N. Smitha. Powiedz proszę, jak ten i inni autorzy B klasowych horrorów wpłynęli na Twoją twórczość? T. S.: Na samą twórczość największy wpływ miał oczywiście Guy N Smith oraz James Herbert. To ich książki czytywałem jeszcze w czasach, kiedy moi rówieśnicy studiowali, co najwyżej Akademię Pana Kleksa. Książki wypożyczałem głównie z biblioteki i z racji mojego wieku miałem z tym ogromne problemy. Panie bibliotekarki kręciły nosami i za bardzo nie chciały wypożyczać mi dzieł, na okładkach, których znajdowały się rozbebeszane zwłoki. Po przeczytaniu „Neofity” Smitha, czy „Szczurów” Herberta, sam próbowałem swoich sił w kilkukartkowych historiach. To było oczywiście nic innego jak nieudolne kopie książek mych ulubionych pisarzy, ale z biegiem czasu okazało się, że moje historie ewoluują. Twórczość Smitha jak widać musiała bardzo mocno zakorzenić się w moim umyśle, skoro pomimo niewyobrażalnej fali hejtu, dotyczącej jego książek oraz przeciwności losu związanych ze zwykłą szarą codziennością, wciąż uwielbiam te opowieści. Jest to facet, którego darzę największym szacunkiem nie tylko za dorobek, ale także za konsekwencje w realizacji zamierzeń.

37


Pytanie trzecie: Akcja „Pełzającej śmierci” dzieje się w Twojej rodzinnej miejscowości. Mieszkańcy Suchej wiedzą o tym? Czy któryś z nich mógłby odnaleźć się w jednym z bohaterów? Spotkałeś się z jakimiś reakcjami, komentarzami? T. S.: Może zacznę od tego, że posłużyłem się jedynie imionami oraz nazwiskami osób z mojego najbliższego otoczenia. Oni oczywiście doskonale byli o tym poinformowani, natomiast same zachowania bohaterów, osobowości - nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. To fikcja literacka i żart. Z mieszkańcami Suchej Beskidzkiej jest dość dziwna sprawa. To małe zaledwie dziesięciotysięczne miasto, skupione jakby w niewielkiej dolinie. Tutaj większość ludzi nawzajem się zna. Natomiast przyznam się szczerze, że obserwując w sieci reakcje na jakikolwiek sukces (i nie mówię tutaj tylko o książkach) to są one w zdecydowanej większości bardzo negatywne. Ludzie raczej nie lubią, kiedy sąsiadowi zza ściany coś się uda zrealizować. Już prędzej można się spodziewać kontroli niż zwykłego poklepania po plecach. To dziwne i dość hermetyczne społeczeństwo. Kiedy na lokalnym portalu pojawi się artykuł wyjaśniający genezę jakiejś mojej opowieści, dowiaduje się, że mam problemy psychiczne, że moja rodzina jest w niebezpieczeństwie albo że jestem transseksualnym czcicielem Szatana itp. Z tym ostatnim, to oczywiście żart, ale trochę to smutne, bo zauważyłem również, że instytucje, które powinny wspierać lokalnych twórców, niestety nie realizują swojej misji zgodnie z przeznaczeniem. Wydaje mi się, że każdy artysta na pewnym etapie potrzebuje wsparcia i po to właśnie płacimy podatki, aby móc w razie potrzeby skorzystać z możliwości promocji. Niestety, dzieje się inaczej. Na tę chwilę już nie potrzebuję takiego wsparcia, bo nie ukrywam, że jestem zadowolony z rozpoznawalności poza granicami Suchej Beskidzkiej. Natomiast kończąc temat w „Pełzającej śmierci”, Sucha Beskidzka jawi się, jako miasto wymarłe, a żyjący w nim mieszkańcy to właśnie ludzie zdegenerowani, zamknięci w swoich najgłębiej skrywanych wynaturzeniach. To fikcja literacka, ale jako autor mam prawo nadać swoim tekstom zakrzywione odzwierciedlenie społeczeństwa i instytucji, które nigdy, w żaden sposób nie wsparły szarego, lokalnego autora. Choć – trzeba to zaznaczyć, właśnie z powodu mojej literatury mieszkańcy różnych regionów Polski dowiedzieli się istnieniu takiego miasteczka, jak Sucha Beskidzka. Wielu ludzi odwiedziło to miejsce i wbrew opinii niektórych osób, nawet tak ekscentryczna forma kultury okazuje się świetną promocją dla miasta. Pytanie czwarte: Odniosę się jeszcze raz do wstępu Twojej powieści. Piszesz, że masz nadzieję, iż po lekturze czytelnik odłoży „Pełzającą śmierć” na półkę, gdzie trzyma inne B klasówki ocenione choć na jedną gwiazdkę. Nie masz poczucia, że straciłeś czas, pisząc coś, co sam uważasz za słabe? T. S.: To dość przewrotne słowa. Raczej ironiczne i sarkastyczne. Może cie zaskoczę, ale wbrew pozorom, nie jest tak łatwo pisać tego typu rzeczy. Tutaj atut musi stanowić coś, co w przypadku innej literatury mogłoby stanowić poważny błąd. Pierwotna wersja „Pełzającej śmierci” poszła do kosza, ponieważ była zbyt poprawna. Nie ma mowy o straconym czasie. Jednak warto zaznaczyć, że w tym przypadku nie jest to lektura dla każdego. Zdecydowanie nie dla każdego. Dla jednych może okazać się dobrą zabawą, a dla innych niewyczerpanym źródłem analizy pod kątem wszelakiej poprawności. Mnie jest obojętnie, w jaki sposób ludzie to odbiorą. Pytanie piąte: Horror w walce z chorobą – rozwiń, proszę, temat. T. S.: To inicjatywa, która powstała po przeczytaniu zdania z książki, dotyczącej pracy w prosektorium. Brzmiało ono dość banalnie, ale kryła się w nim pewna prawda. Leciało to mniej więcej tak, że śmierć jeszcze nigdy aż tak bardzo nie przysłużyła się do ratowania ludzkiego życia, jak w tym miejscu. Horror czy chcemy, czy nie, jest koja-

38


rzony ze strachem i śmiercią. Postanowiłem po prostu wcielić tę ideę w życie, powołując do życia akcję Horror w walce z chorobą, dzięki której potrzebujący otrzymują wsparcie finansowe, pochodzące ze sprzedaży horrorów. Udało się już zorganizować kilka akcji. Pytanie szóste: Niedługo ma ukazać się Twoja nowa powieść, „Wataha”. Zdradzisz czytelnikom SZORTALU czego mogą się po niej spodziewać? T. S.: Warto zaznaczyć, że wstęp do „Watahy” napisał właśnie Guy N Smith. To bardzo budujące doświadczenie. Mogę śmiało stwierdzić, że nie ma w dla mnie większego wyróżnienia. Tę niespodziankę zorganizował naczelny Phantom Book’s Horror – Sebastian Sokołowski i jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. „Wataha” opowiada o inwazji dzików na małe miasteczko. Sytuacja jest o tyle poważna, że w położonej nieopodal Kalwarii Zebrzydowskiej, rozpoczynają się uroczystości poświęcone corocznej drodze krzyżowej, na którą przybywają tysiące wiernych. Dziki nie mają litości dla dzieci, kobiet w ciąży, a nawet przebywającym na naszym terenie muzułmanów. Interesuje ich jedynie pełnokrwisty obiad i zemsta za wyrządzone krzywdy. Całość „Watahy” jest polana również politycznym sosem, gdzie pod przykrywką złożonych do modlitwy dłoni, czają się najperfidniejsze tajemnice. Pytanie siódme: Jak wyglądają literackie plany Tomka Siwca na najbliższą przyszłość? T.S. Literackie plany są obecnie poświęcone dwóm gatunkom literatury. Horror i opowieści dla młodszych czytelników. O tych drugich raczej nie będę tutaj wspominał, więc odsyłam zainteresowanych do strony: Agnieszka i Tomasz Siwiec – strona autorska. Natomiast horroru będzie trochę więcej niż do tej pory, gdyż rezygnując z pracy nad wydawaniem mam go o wiele więcej na pisanie. Jeżeli chodzi o animal horror, to ukaże się jeszcze jedna pozycja dla sympatyków tego gatunku, ale to raczej będzie wydane jako gratka w postaci mini powieści (kilkadziesiąt stron) i tym razem ludzkość będzie się musiała zmierzyć ze zmutowanymi muchami domowymi. Początkiem przyszłego roku w Wydawnictwie Phantoom Book’s Horror ukaże się horror, którego tytułu z pewnych przyczyn nie mogę na tę chwilę wymienić. Będzie to opowieść o nawiedzonym bloku mieszkalnym, gdzie terror i masakrę będą siały tybetańskie demony. Oprócz tego do sprzedaży trafi również Imperium Horroru… czyli mój zbiór opowiadań, który tym razem zawierać będzie teksty zarówno pełnokrwiste, jak i te gdzie groza pełni funkcję rehabilitacyjną.

Wywiad przeprowadził Karol Mitka Mieszkam w Suchej Beskidzkiej i każdego dnia staram się być zdyscyplinowanym pisarzem. Do tej pory moja twórczość kręciła się wokół grozy oraz horroru, ale od jakiegoś czasu, zwiększona chęć pisania kieruje mnie do realizacji zmierzenia się również z innymi nurtami literatury, co z przyjemnością czynię. Jeżeli byłoby to możliwe, to spędzałbym przy stukaniu w klawiaturę cały dzień, jednakże biorąc pod uwagę realia, zmuszony jestem każdego dnia poświęcić kilka lub kilkanaście godzin na bardziej tradycyjny model pracy. Wobec tego do pisania pozostają mi noce i rzadziej (wolne weekendy).

39



Subiektywnie


SUPERNATURAL PO POLSKU Justyna Madan

Jeżeli oglądacie czasami filmy katastroficzne lub czytacie książki o tematyce postapokaliptycznej czy o rzeczywistości równoległej, może Wam się wydać, że większość kataklizmów dzieje się głównie w USA. Ja tak czuję, zwłaszcza kiedy oglądam serial „Supernatural”. Wszystkie zjawiska nadprzyrodzone, greckie demony, Bóg i anioły odwiedzają tylko Stany Zjednoczone. Dlatego wielkim zaskoczeniem i jednocześnie miłą niespodzianką okazała się być książka „Żniwiarz. Pusta Noc” Pauliny Hendel. Jak widać, Polacy też mogą mieć przechlapane. Nie wiem, na ile pisarka inspirowała się wcześniej wspomnianym serialem, ale wyszła jej z tego całkiem dobra powieść. Z serii lekkich i przyjemnych ale również trzymających w napięciu do ostatniej strony. Słowa „jeszcze jeden rozdział” powtórzycie niejednego wieczoru. Przez tę książkę po prostu się płynie. Czasem może Was zaskoczyć nadmiar informacji upchnięty na niewielkiej liczbie stron, ale nie zniechęcajcie się, bo po każdej wątpliwości spłynie na Was oświecenie. Dużym plusem jest umiejscowienie akcji książki w naszym polskim krajobrazie pełnym guseł, dziadów i słowiańskich porzekadeł. Wszystko wydaje się tak realne, że przed rozpoczęciem czytania wydaje się, że dobrze byłoby wybrać się do lasu czy na łąkę i zaopatrzyć w garść odpowiednich ziół, żeby odstraszyć nawich. Nawi to wszystkie stworzenia nadprzyrodzone, które nękają bohaterów książki. Każdy nawi ma inną nazwę/podkategorię w zależności od tego czy jest duchem, czy inną formą zjawiska paranormalnego, ale szczegółów dowiecie się z książki. Powieść zaczyna się z przytupem, od polowania na nawiego. Na początku trochę trudno połapać się w gąszczu nazw i określeń, ale z każdą stroną wszystko nabiera sensu. Główną bohaterką „Pustej Nocy” jest Magda. Na pierwszy rzut oka dwudziestolatka jak każda. Pracuje, szpera w internecie, rumieni się na widok chłopaków. Magda jest jednak wyjątkowa, ponieważ potrafi dostrzec więcej niż przeciętny człowiek. Zjawiska nadprzyrodzone lgną do niej jak magnes i dlatego co chwilę wpada w kłopoty. W jej rodzinie duchy i potwory nie są niczym przerażającym, ponieważ wujek Magdy – Feliks – jest Żniwiarzem, czyli swojego rodzaju „ghost buster”. Kiedy umiera na samym początku historii, rusza lawina niefortunnych zdarzeń. Czas udać się na wojnę z wrogiem. Powieść Pauliny Hendel to cały ogrom wątków pobocznych, zabawne polskie nazwy miejsc i stworów oraz historia miłosna, żeby czytelnikowi nie było nudno. Wszystko to okraszone jest intrygą i zbrodnią niemal doskonałą, która sprawia, że książka cały czas trzyma w napięciu. Jeśli lubicie takie klimaty i podobał Wam się serial „Supernatural”, to spędzicie bardzo przyjemny czas na jej lekturze. Nie ma w niej scen rodem z „Omenu” czy „Dziecka Rosemary”, czasem bywa bardziej zabawna niż straszna, ale nagłe skrzypnięcie podłogi może Wam na

42


chwilę podnieść ciśnienie. Ja nie zmarnowałam czasu podczas lektury „Pustej Nocy” i z niecierpliwością czekam na drugi tom. Tytuł: Żniwiarz. Tom 1. Pusta Noc. Autor: Paulina Hendel Wydawnictwo: Czwarta Strona Data wydania: 10.05.2017 Liczba stron: 431 ISBN: 978-83-7976-684-0

43


KONIEC WIEŃCZY DZIEŁO? Marek Adamkiewicz No i stało się. Pisany przez Scotta Snydera i ilustrowany przez Grega Capullo „Batman” dobiegł końca. Zamknięta w pięćdziesięciu dwóch zeszytach seria zbierała zazwyczaj dobre recenzje, ale znalazło się także grono nieco mniej zadowolonych czytelników. Sądząc po opiniach z literackich portali, należą oni do mniejszości, a ogólny odbiór runu amerykańskiego twórcy jest bardzo pozytywny. W obliczu tych faktów można było żywić nadzieję, że ostatni tom przygód Nietoperza będzie prezentował wysoki poziom, chociaż, gdy wspomnimy nie do końca udanego „Blooma”, pewne wątpliwości miały prawo dojść do głosu. I jakkolwiek „Epilog” w pewnym stopniu oczywiście jest wypełniaczem i tytułem stricte dla fanów, to całkiem udanie zamyka pewien rozdział w najważniejszym bat-tytule. W tym, dosyć krótkim, tomie ujęto w sumie cztery niezależne historie. Pierwsza z nich to część wydarzenia „Futures End”, która traktuje o próbie zapewnienia nieśmiertelności idei Batmana. Co ciekawe, dokonać tego chce nie kto inny jak sam Bruce Wayne, u kresu swego życia pragnący podarować Gotham nieustającą ochronę. „Dom szaleńców” dotyczy rozprawy Wayne’a (jeszcze przed powrotem do roli Batmana) z szaleńcami, którzy pozostali w jego domu po tym, jak przez pewien czas znajdował się w nim Azyl Arkham. Kolejna opowieść, „Gotham”, jak sam tytuł wskazuje, przybliża miasto, w którym działa Zamaskowany Krzyżowiec, a zamykająca całość „Lista” przeplata wydarzenia krótko po śmierci rodziców młodego Bruce’a z obecnymi i bliżej przedstawia jedną z sił napędowych i twórczych Nietoperza. Znakiem rozpoznawczym „Batmana” pod wodzą Scotta Snydera była do tej pory iście epicka zawartość. Normę stanowiły historie przewracające do góry nogami sytuację w Gotham, zmieniające życie bohaterów i wprowadzające na scenę nowych, potężnych graczy. Jednym słowem – spektakularne. „Epilog” jest inny. Konstrukcją przypomina „Cmentarną szychtę”, jedyny tom, który od takiego schematu odbiegał, oferując zamiast tego kilka krótszych, zamkniętych całości. Trzeba przyznać, że zabieg okazał się udany, pozwolił bowiem oderwać się od wielkich wydarzeń zmieniających Gotham, a które na etapie „Blooma” zaczynały rozczarowywać, zamiast zachwycać rozmachem wizji. Taka decyzja Snydera okazała się niezwykle trafna. W „Epilogu” dominuje sentymentalny nastrój. Twórcy wykreowali i wykorzystali okazję do zaprezentowania Batmana w nieco innym, niż zazwyczaj, ujęciu. Dobre wrażenie sprawia w tym kontekście zwłaszcza „Gotham”. Ta jednozeszytówka prezentuje czytelnikowi noc z życia Nietoperza. Bohater wyrusza do miasta, które zostało pozbawione zasilania i wraz z Alfredem próbuje dowiedzieć się, co, lub kto, stoi za takim stanem rzeczy. Odpowiedź jest w gruncie rzeczy nieistotna, bo stanowi tylko pretekst do krótkiej podróży Batmana po jego mieście i próby odpowiedzi na pytanie czym ono właściwie jest. Ta nieźle zarysowana i właściwie optymistyczna historia pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie i sprawia, że można żałować, iż Snyder nie uderzał częściej w podobne tony podczas swojej przygody z „Batmanem”.

44


Przy niewątpliwych zaletach „Epilogu” widać jednak, że zawarte tu opowieści nie mają absolutnie żadnych szans, by wejść do bat-kanonu. Na pewno nie kreują żadnego nowego wizerunku Mrocznego Rycerza, co najwyżej delikatnie go uzupełniają, dodając kilka cegiełek do obrazu postaci Bruce’a Wayne’a oraz jego alter ego. Sprawia to, że całość, jakkolwiek czyta się ją przyjemnie, na pewno nie jest reprezentatywna dla tego okresu „Batmana”, kiedy zajmował się nim Scott Snyder. Inna sprawa, że on sam odpowiadał tylko za jedną z czterech historii, pozostałe są już autorstwa innych, choć również wciąż mocno związanych z tytułem, scenarzystów. Gdy idzie o warstwę wizualną albumu, ta część „Epilogu”, którą rysował Greg Capullo, sprawia dobre wrażenie. Artysta nie prezentuje tu niczego rewolucyjnego, tworzy dokładnie to, do czego przyzwyczaił nas przez poprzednie dziewięć tomów. Fani będą zadowoleni. O wiele gorzej wyglądają za to ilustracje do segmentu z „Końca przyszłości”. ACO często jest chaotyczny, gubi się w szczegółach, a część z jego prac jest zwyczajnie brzydka. Dwaj pozostali artyści, Roge Antonio i Riley Rossmo, na szczęście postarali się bardziej. Pierwszy jest dosyć efektowny, drugi ostrzejszy w wizerunkach postaci, ale obaj wiedzą, do czego służy ołówek. „Epilog” nie jest być może zamknięciem, które wywoływałoby „efekt wow”, niemniej w ostatecznym rozrachunku, stanowi lekturę całkiem udaną. To odskocznia od tego, co Scott Snyder prezentował w poprzednich tomach serii i chociaż w tym kontekście może nieco zakłamywać rzeczywistość, to jednak faktycznie stanowi epilog przygody obu głównych twórców z „Batmanem”. Przygody długiej i, przynajmniej w mojej opinii, naprawdę udanej. Tytuł: Epilog Seria: Batman Tom: 10 Scenariusz: Scott Snyder, Ray Fawkes, James Tynion IV Rysunki: Greg Capullo i inni Kolory: FCO Plascencia i inni Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Batman Volume 10 – Epilogue Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 120 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2703-6

45


KRESOWI ZAKLINACZE ARABÓW Jagoda Wochlik

Krzysztof Czarnota jest pisarzem i felietonistą, a także miłośnikiem i trenerem koni arabskich. W swojej twórczości często odwołuje się właśnie do końskiej tematyki. Na jego koncie znajdują się takie książki jak „Niosąca radość” czy „Czartoria kraina Kuhailana”. „Czarodzieje koni” to najnowsza pozycja w dorobku autora. Podczas odwiedzin u znajomego, Wojciech, hodowca i znawca koni arabskich, słyszy historię kozackiego atamana, który podczas walk na Kresach Wschodnich uchodzi przed pogonią. Ukrywa się u jednego z tamtejszych chłopów, któremu zostawia swój kindżał, szablę, siodło oraz sztylet. Po latach ten właśnie sztylet trafia w ręce przyjaciela Wojciecha. Zainteresowany opowieścią pisarz postanawia odnaleźć zaginione siodło. Kiedy mu się to udaje, odkrywa, że ukryto w nim zapiski atamana. Wojciech postanawia dokładniej przyjrzeć się dziejom tajemniczego Kozaka. Niewątpliwie Krzysztof Czarnota potrafi w zajmujący sposób pisać o koniach. Udowodnił to już w niejednej swojej książce. W „Czarodziejach koni” zabiera nas na wyprawę po dawnych, nieistniejących już stadninach koni arabskich. Splata ze sobą losy takich znanych historycznych postaci jak Wacław Rzewuski, Juliusz Dzieduszycki, bracia Sanguszko czy też Juliusz Kossak. W równie zajmujący sposób jak o ludziach, którzy nawet w tamtych czasach potrafili udać się na pustynię, do beduińskich plemion, by przywieźć ze sobą najprzedniejsze konie, będzie pisał o samych legendarnych wierzchowcach. Ale powieść Czarnoty to nie tylko opowieść o koniach i ich hodowcach. To także rzecz o tym, co jest w życiu ważne, czym dla człowieka powinna być pasja, a czym praca. Są to wreszcie zupełnie prozaiczne zapiski człowieka, który czuje, że dopada go kryzys wieku średniego i zastanawia się, co z tym zrobić. Niestety, właśnie ta cześć powieści, a przede wszystkim jej zakończenie, magiczne i nierealistyczne, są jej najsłabszym ogniwem. Niemniej opowieść napisana jest pięknym językiem. Czytając ją, wyczuwa się, że zrodziła się z prawdziwej miłości do podejmowanego tematu, a autorem jest człowiek, który doskonale zna się na tym, o czym pisze. Na uwagę zasługuje także warstwa graficzna i przepiękna oprawa wizualna. Książkę wydano w twardej oprawie z obwolutą, a wykonane tuszem ilustracje arabów i dosiadających ich Kozaków oraz hodowców cieszą oko. Powieść niewątpliwie stanowić będzie doskonały prezent dla każdego koniarza i stanie się wyjątkową ozdobą kolekcji. „Czarodzieje koni” staną się zapewne świetną lekturą dla wszystkich miłośników koni, a nade wszystko sympatyków i znawców dziejów hodowli

46


konia arabskiego w Polsce i na Kresach. Czy można polecić ją osobom, które nie są obeznane w temacie? Można, choć istnieje duże prawdopodobieństwo, że będą się zwyczajnie nudzić. Tytuł: Czarodzieje koni Autor: Krzysztof Czarnota Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 312 ISBN: 9788380621817

47


BLISKI WSCHÓD JAKIEGO NIE ZNAMY Marek Ścieszek

Horda Żywych, jak sądzę po lekturze, w intencji twórców komiksu: dwie armie nie po to zostały powołane przez trzech władców scytyjskich oraz jednego hetyckiego, aby zadziwiały liczebnością oraz brawurą, rozmiarem i strategią lecz szerokim wykorzystaniem zwierząt w boju. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, wszak słonie przysposobiono do walki już w starożytności, gdyby nie to, że na słoniach nie poprzestano. Król Persji Dariusz III nieskutecznie użył ich przeciw Aleksandrowi Macedońskiemu w bitwie pod Gaugamelą. W bitwie pod Rafią, twarzą w twarz oraz trąba w trąbę, stanęły dwie armie, egipska Ptolemeusza IV oraz Antiocha III, władcy państwa Seleukidów. Szarżowały wówczas na siebie dwa różne gatunki słoni: afrykańskie oraz indyjskie. Z przewagą wynikającą z liczby zwierząt Seleukidzi nie mieli prawa przegrać. Gdyby nie szereg błędów popełnionych przez władcę, ich mniejsze lecz liczniejsze słonie mogły dać im zwycięstwo. Stało się inaczej. Niezwracający uwagi na rozmiar własnych strat Pyrrus użył słoni przeciw Rzymowi w bitwie pod Herakleą, zaś Hannibal w czasie tak zwanej II wojny punickiej, przy czym większość ze swoich zwierząt stracił w czasie przeprawy przez Alpy. W bitwie nad Jeziorem Trazymeńskim pozostał mu już tylko jeden. Sami Rzymianie spostrzegli, iż w walce przeciw armiom wyposażonym w słonie można skutecznie wykorzystać dużo mniejsze, hałaśliwe zwierzęta. Karierę wojskową, na szczęście nie jako wierzchowce, zrobiły w ten sposób świnie. Ale czy można było założyć wędzidło i dosiąść dzika lub bawołu? Niedźwiedzia?! Czy historia zna takie przypadki? Historia Podbojów jak najbardziej. Do stworzenia „Hordy Żywych” scenarzysta Sylvain Runberg oraz rysownik François Miville-Deschênes wykorzystali w jednakowych proporcjach fakty, miejsca i postacie historyczne, uzupełniając je o legendy oraz fantastykę. Historyczne jest tło, choć bez wątpienia potraktowane bardzo lekko, jeżeli w tym samym miejscu oraz okresie quasi-historycznym współistnieją wysłannicy króla Hammurabiego (1792–1750 p.n.e.) oraz Scytowie (VIII wiek p.n.e.). Mnóstwo wtrętów fantastycznych każe dodatkowo stwierdzić że nie mamy do czynienia z opowieścią opartą na faktach. Na kanwie historii starożytnego Bliskiego Wschodu Belg oraz Kanadyjczyk postanowili przedstawić baśń fantasy. Na znanym nam z map historycznych obszarze toczy się wojna. Ludzi z ludźmi, zwierząt z ludźmi i zwierząt ze zwierzętami. Potrafimy umiejscowić nazwy geograficzne. Większości z nas, nawet tym, którzy nie uważali na lekcjach, obiły się o uszy miana faktycznych starożytnych ludów Bliskiego Wschodu. Legendę o Atlantydzie zna chyba każdy, a przynajmniej jest w stanie sobie przypomnieć, że była taka wyspa i że wskutek straszliwej katastrofy znikła pod powierzchnią oceanu. Nie znajdzie się chyba nikt, kto nie słyszał o Amazonkach. Fabułą można by obdzielić kilka różnych komiksów. Paradoksalnie jednak, a może właśnie przez wzgląd na mnogość postaci oraz wątków, scenariusz jest zdecydowanie słabszą stroną „Hordy Żywych”. Przesyt to właściwe słowo. Opo-

48


wieść nadrabia niezwykle barwnymi, monumentalnymi scenami. Obrazek za obrazkiem, plansza za planszą chce się wnikać w historię wojen plemion scytyjskich z Hetytami, chce się lepiej poznać wysłanniczkę króla Babilonu – Hammurabiego, piękną kronikarkę Thusię; zrozumieć motywy kierujące trójką scytyjskich władców: Marakiem, Simisee oraz Kimrysem, a także odkryć tajemnicę czarowników z Atlantydy. Zamysł scenarzysty był oczywisty, odrobinę jednak spalił na panewce. Bogactwo wątków i liczne retrospekcje sprawiły, iż fabuła stała się mało czytelna. Potrzeba kolejnych części, aby poukładać sobie to wszystko w głowie. Jednak niezaprzeczalnym atutem komiksu jest jego strona wizualna. Być może w kolejnych tomach proporcje się wyrównają, wówczas „Podboje” staną się pozycją, którą absolutnie każdy fan komiksu obowiązkowo będzie musiał zapisać na liście „Do przeczytania”. Kto już wkroczył w tę opowieść, nie ma prawa zatrzymać się na „Hordzie Żywych”. Seria: Podboje Tytuł: Horda Żywych Scenariusz: Sylvain Runberg we współpracy z F. Miville-Deschênesem Rysunki i kolory: François Miville-Deschênes Tłumaczenie: Maria Mosiewicz Tytuł oryginału: Reconquetes: La horde des Vivants Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Lombard Data wydania: 2017 Liczba stron: 60 Oprawa: miękka Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1974-1

49


WOJNA TRWA Marek Adamkiewicz

Pierwszy tom „Punisher Max” uraczył czytelnika morzem przemocy oraz wylewającym się z co drugiego kadru nihilizmem i pesymistycznym, dołującym przesłaniem. Był to głęboki skok w krainę pełną deprawacji i okrucieństwa, jednak mimo tego świat przedstawiony w pewien sposób hipnotyzował, jasno zarazem określając, czego możemy spodziewać się po serii Gartha Ennisa w dalszych jej odsłonach. Teraz, gdy na księgarskich półkach wylądowała oczekiwana przez fanów kontynuacja, można te oczekiwania zweryfikować. Frank Castle nie jest człowiekiem, który paliłby się do wykonywania zadań dla amerykańskiego rządu. Gdy jednak o przysługę prosi go Nick Fury, mściciel z Nowego Jorku postanawia działać. Misja, z którą zostaje wysłany do Rosji, wydaje się samobójcza. Wraz z wyznaczonym przez wojsko towarzyszem Punisher ma zakraść się do atomowego silosu, skąd trzeba wydostać małą dziewczynkę, nosicielkę śmiercionośnego wirusa. Druga z opowieści zamieszczonych w tym tomie traktuje już o kolejnej odsłonie walki Castle’a z gangsterami. Nicky Cavella wpada na pomysł, jak wywabić Punishera na światło dzienne – bezcześci szczątki jego rodziny i czeka na reakcję. Gdy ta następuje, w mieście rozpętuje się piekło. Tym, co odróżnia postać Punishera od czeredy superbohaterów Marvela, jest fakt, że Castle nie ma żadnych supermocy. Co za tym idzie, jego perypetie posiadają o wiele większą dozę prawdopodobieństwa niż przygody zamaskowanych herosów, takich jak Spider-Man czy członkowie X-Men. Garth Ennis w każdej kolejnej scenie stara się ten realizm uwypuklić. Ponieważ operuje w oferującym tytuły dla dojrzałego odbiory imprincie MAX i nie jest związany polityczną poprawnością, pokazuje rzeczy, które mogą być ciężkostrawne dla przeciętnego fana bohaterów ze stajni Marvela. Twórca kontynuuje to, co rozpoczął w poprzednich zeszytach serii – dosłowna przemoc wylewa się z kolejnych kadrów, pojawiają się również kontrowersyjne tematy (na przykład kazirodztwo). Opisywany świat jest bardzo mocno zdegenerowany, co ukazano w niezwykle plastyczny i przekonujący sposób. Obu zaprezentowanym na łamach tego tomu opowieściom nie brakuje dynamizmu. Istniało pewne ryzyko, że przy takim eksponowaniu scen przemocy, logika i atrakcyjność fabuły zejdą na dalszy plan, na szczęście stało się inaczej. Scenarzysta dobrze wie, jak utrzymać uwagę czytelnika, a linia fabularna obu składowych angażuje i każe z niecierpliwością przerzucać kolejne strony. Co istotne, „Punisher Max”, przy całym swoim kontrowersyjnym ładunku, nie jest komiksem bezmyślnym – Garth Ennis tu i ówdzie rzuca jakiś wątek czy scenę, które każą zastanowić się nad motywacją poszczególnych bohaterów, dojrzeć w nich więcej niż to, co widoczne jest na pierwszy rzut oka. Protagoniści stanowią zresztą kolejną mocną stronę albumu, chociaż kolejne postacie trudno uznać za sympatyczne. Nie zmienia to faktu, że motywacje bohaterów zostały nakreślona w wiarygodny sposób, a ich perypetie autentycznie ciekawią .

50


Strona wizualna albumu prezentuje się przynajmniej dobrze. Wszystko zależy oczywiście od preferencji odbiorcy, jednak raczej nie ma tu na co narzekać. Doug Braithwaite często operuje półcieniami, a jego rysunki mogą sprawiać wrażenie jakby nieco stłumionych. Taki zabieg pasuje jednak do historii, która w znacznej mierze rozgrywa się w zamkniętych pomieszczeniach. Drugą z zamieszczonych tu opowieści rysował Leandro Fernandez, którego wysiłki mieliśmy okazję podziwiać już w pierwszym tomie cyklu. Jego styl nie zmienił się drastycznie, wciąż jest nieco rysunkowo, a kolejne postacie mogą się czasami wydawać trochę uproszczone. Mimo to rysownik pozostawia po sobie dobre wrażenie, efekty jego pracy dobrze współgrają z pełnym przemocy scenariuszem. Ponownie też w pracach obu artystów dominują szerokie kadry, co bardzo dobrze podkreśla prostotę filozofii Punishera. Kontynuacja serii „Punisher Max” sprawia bardzo dobre wrażenie. Garth Ennis udowadnia, że doskonale czuje się w zaproponowanej przez siebie konwencji, serwując czytelnikowi duszne i ponure historie, w których dominującą rolę odgrywa przemoc. Jej natężenie jest naprawdę duże i nie każdemu taki styl podejdzie, gdy już jednak się go zaakceptuje, można czerpać z lektury sporo przyjemności. Zapowiedziany na grudzień tego roku trzeci tom cyklu może przynieść prawdziwą komiksową ucztę. Tytuł: Punisher Max Seria: Max Comics Tom: 2 Scenariusz: Garth Ennis Rysunki: Doug Braithwaite, Leandro Fernandez Kolory: Raul Trevino, Dan Brown Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Punisher Max vol. 2 Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 288 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1861-4

51


ZMIANA WARTY Marek Adamkiewicz „Nowe DC Comics” przechodzi powoli do historii. Egmont zamyka kolejne tytuły i przygotowuje czytelników do następnej inicjatywy, „Odrodzenia”. Niedawno recenzowałem pierwszy tytuł, który wprowadza do tego wydarzenia. „Superman – Lois i Clark”, bo o nim mowa, okazał się ze wszech miar udany, głównie z tego powodu, że nie skupiał się wyłącznie na zaprezentowania drogi do głównego wydarzenia, ale przynosił autonomiczną historię, która w ciekawym świetle przedstawiała postać Supermana. Teraz nadszedł czas na kolejne preludium. Jego centralną postacią ponownie jest Człowiek ze Stali, ale tym razem musi się zmierzyć z zagrożeniem ostatecznym. Superman uświadamia sobie, że umiera. Kilka wydarzeń i walk, w których brał udział, nałożyło się na siebie, dając w połączeniu śmiercionośny efekt. Jednak zanim bohater opuści świat, którego przysiągł bronić, musi rozwiązać kilka spraw . Przede wszystkim chce pożegnać się z przyjaciółmi i przekazać misję ochrony Metropolis i całego świata nowej osobie. Ostatnie dni niosą jednak ze sobą również duże zagrożenia. Pojawia się tajemnicza postać zbudowana z czystej energii, która twierdzi, że jest Supermanem. Jak jednak mogłaby być herosem, skoro zabija niewinnych ludzi? Potyczka, która nadciąga, może znacząco przyspieszyć odejście Clarka Kenta. „Ostatnie Dni Supermana” – jaki może być komiks o takim tytule? Na usta cisną się takie przymiotniki jak „sentymentalny”, „patetyczny” czy „wzruszający”. I tak jest w istocie. Peter J. Tomasi zadbał o to, by zakończenie przygód odmłodzonego eSa, jakiego znamy z „Nowego DC Comics”, niosło ze sobą odpowiednią dawkę emocji. Na kolejnych kartach znajdziemy kilka scen, które mają za zadanie oddziaływać na uczucia odbiorców, jak wtedy, gdy Człowiek ze Stali odwiedza swoich przyjaciół i przedstawia im, jak prezentuje się sytuacja. Rozstania nigdy nie są łatwe, a gdy mamy do czynienia z pożegnaniem persony tak charakterystycznej, emocji przybywa. Inną sprawą jest, że żegnamy się z tą wersją Supermana, która udzielała się w komiksach z „Nowego DC Comics”, a której odejście to zarazem otwarcie nowego rozdziału w Uniwersum DC, jak i ponowne przywitanie „starego” Kenta, tego sprzed Flashpointu. Jak więc można było się spodziewać, na dobrą sprawę zmieni się nie tak znowu dużo. Ten superbohater, który na scenie pozostanie, będzie summa summarum tym, którego fani dobrze znają. W „Ostatnich Dniach Supermana” czytelnik ma okazję spotkać aż trzy wersje tej postaci. Ta najistotniejsza to odmłodzony Kal-El, który pojawił się po wydarzeniach rozpoczynających zamykaną właśnie linię wydawniczą. Przedstawiony został w znany sposób – dobry, altruistyczny, a los ludzkości jest dla niego na tyle istotny, że chce zapewnić jej ochronę nawet po swojej śmierci. To najbardziej typowy, a zarazem także nieco nudny, Superman. Kolejny z eSów to intrygująca postać złożona z czystej energii. Przekonany, że jest prawdziwym Człowiekiem ze Stali, nie postępuje jednak tak, jak można by się spodziewać po tym bohaterze. Życie przypadkowych ludzi nie ma dla niego znaczenia, co zupełnie nie licuje z mianem, które chce nosić. Czy zapadnie w pamięć na dłużej? Niekoniecznie. Nieco brakuje mu charyzmy, a jego czyny nie powodują niestety większej eks-

52


cytacji. Ostatni z Kentów (choć nosi on akurat inne nazwisko) to ten znany ze starej Ziemi, który już niebawem powróci na pierwszy plan. Jego jest tu najmniej, ale kiedy się pojawia, sprawia dobre wrażenie, prezentując charakterystyczne dla postaci wartości, takie jak odpowiedzialność i odwaga. W jego przypadku jednak, może właśnie z powodu krótszego „czasu antenowego”, cechy te nie powodują znudzenia. Obok Supermanów w komiksie pojawia się także szereg postaci drugoplanowych, wśród nich zaś znajdzie się miejsce między innymi dla Wonder Woman, Batmana i Supergirl, a co istotne, wszyscy stanowią dobre tło dla pożegnania najbardziej rozpoznawalnego superbohatera na świecie. Jak przystało na komiks prezentujący przygody Supermana, otrzymamy dosyć dużo akcji. Czy jest ona jednak odpowiednio angażująca? Trzeba przyznać, że nie do końca. Wspomniany wcześniej manewr polegający na zamknięciu starego i wprowadzeniu nowego powoduje, że od samego początku dobrze wiemy, co się stanie i odpada element zaskoczenia. Ta przewidywalność jest niestety cechą, która nie pozwala w pełni docenić opowieści, bo o ile fragmenty celowo sentymentalne spełniają swoją rolę dobrze, o tyle reszta wciąga już nieco mniej. Cała zawarta w tym tomie historia ukazywała się pierwotnie na łamach kilku tytułów poświęconych Supermanowi. Co za tym idzie, widoczne jest w nim spore stylowe rozstrzelenie kolejnych ilustracji. Mnie najbardziej do gustu przypadły prace Mikela Janina, który może i nie zawsze odpowiednio dba o tło, ale za to ładnie rysuje twarze i dobrze oddaje targające bohaterami emocje. Trend angażowania do jednego projektu kilku artystów jest niestety ostatnio w komiksie superbohaterskim dosyć popularny (na przykład „Wieczni Batman i Robin”) , ale nawet jeśli rysownicy pracują na łamach różnych serii, to mogą się chociaż postarać o to, by efekty ich starań były bardziej ujednolicone. Mnie takiej artystycznej konsekwencji na łamach „Ostatnich Dni Supermana” zdecydowanie zabrakło. Komiks Petera J. Tomasiego jest dosyć istotny dla Uniwersum DC, przede wszystkim z tego względu, że zamyka historię Supermana w „Nowym DC Comics”. Zawarta w nim opowieść nie zaskakuje, choć jej sentymentalny wydźwięk może się wielu czytelnikom spodobać. To także projekt, który stanowi płynne wprowadzenie do startującego już za chwilę „Odrodzenia” i głównie z tego powodu warto go poznać. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek uznał „Ostatnie Dni Supermana” za dzieło przełomowe. Tytuł: Superman: Ostatnie Dni Supermana Seria: Droga do Odrodzenia Tom: 2 Scenariusz: Peter J. Tomasi Rysunki: Mikel Janin, Ed Benes i inni Kolory: Jeromy Cox, Mikel Janin i inni Tłumaczenie: Jakub Syty Tytuł oryginału: Superman: The Final Days of Superman Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 204 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Format: 170 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2704-3

53


JAK AMEN W PACIERZU Hubert Przybylski Jakże łatwo jest o czymś zapomnieć. Czasami to wręcz normalnie zdrowo zbyt łatwo. Pal licho sytuacje, gdy zapominamy o jakichś pierdołach*, ale raz na jakiś czas zapominamy o czymś, o czym zapomnieć nie wolno. Mnie się ostatnio przydarzyło zapomnieć o tym, że Rafał Kosik pisze też książki dla dorosłych. Wiem, dziewięć lat odstępu między „Kameleonem” a „Różańcem”, w czasie których ukazało się kilkanaście pozycji dla dzieci i młodzieży, oraz moja wrodzona skleroza** bardzo mi w zagubieniu owej dość ważnej wiedzy pomogły i troszkę mnie usprawiedliwiają. Ale jak by nie było, w rezultacie wyszło na to, że przez trzysta z pięciuset stron omawianego dziś dla Was „Różańca” czułem spory dyskomfort. A co sądzę po lekturze całości? Sądzę mianowicie, że najsampierw wypada przybliżyć Wam zarys fabuły. A więc***, w niedalekiej (by się zdawało) przyszłości istnieje sobie odizolowana od innych miast-enklaw Warszawa. Nadzoruje ją sztuczna inteligencja nazwana g.A.I.a., zajmująca się wszystkim, co decyduje o przetrwaniu mieszkańców miasta. Kontrolę nad samą ludnością sprawuje za pomocą Nadzoru, Prowokacji i Eliminacji, a o dalszym być albo nie być człowieka decyduje liczba Punktów Zagrożenia, jakie można dostać lub stracić za dosłownie każde podjęte, lub nie, działanie. W tych pełnych permanentnej inwigilacji okolicznościach przyrody główny bohater powieści, Harpad, musi lawirować pomiędzy dwiema organizacjami, o wątpliwej reputacji i skrajnie różnych celach, a samym systemem, aby uratować życie swojej córki i – jeśli się uda – również własne. Pierwsza rzecz, którą można zauważyć w czasie lektury, to dość skąpe informacje na temat świata. Kosik bardzo ostrożnie dozuje je czytelnikowi i jest to zabieg celowy, gdyż wiąże się bardzo mocno z fabułą i samą konstrukcją świata „Różańca”. Próba zbudowania go sobie w głowie przypomina układanie puzzli składających się z miliona części, do tego ktoś te puzzle nie dość, że skąpo wydziela, to jeszcze nie dostajemy ich wszystkich. Przyznam, że choć było to zamierzone i ze wszech miar fabularnie słuszne, to ździebko mnie denerwowało. I denerwuje nadal, nawet bardziej ździebko niż ździebko, bo stwarza niesamowity problem przy pisaniu tej recenzji. Czego bym nie chciał napisać, czego bym nie pragnął skomentować, to zaraz przekraczam cienką czerwoną linię oddzielającą niewinną zajawkę od ordynarnego spoilera****. Ale spróbujmy jakoś z tego wybrnąć, ja, piszący te słowa, i Wy, je czytający. Wspomnę jeszcze tylko, że ktoś przyzwyczajony do fantastyki amerykańskiej, gdzie wszystko jest praktycznie zawsze wyłożone i rozrysowane, gdzie tak często na końcu książek znajdują się wyjaśnienia wymyślonych przez autora pojęć i koncepcji, gdzie wszystko jest jak kawa łopatą wyłożona na ławę, to z książką Kosika będzie miał spory problem. Choć w sumie istnieje wyjątek – był taki autor amerykański, niejaki Philip K. Dick, który potrafił równie oszczędnie opisywać świat. Więc jeśli ktoś prozę Dicka lubi, to odnajdzie się w „Różańcu”. Chyba. Wspomniałem, że opis świata mocno wiąże się z fabułą, więc parę słów o niej. Znaczy, tak ogólnie, żeby nie spoilerować. Przede wszystkim, książka wymyka się podziałom. Mamy tu sporo z politycznego thrillera, troszkę SF

54


w wersji hard, ździebko cyberpunku, przygarść***** postapo (bardzo, bardzo wyraźne nawiązania do „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” Szulkina), jest sporo SF w jej socjologicznej postaci (wszyscy powołują się na Zajdla, ale dla mnie to nie jest aż tak widoczne, jak w przypadku Szulkina czy Dicka). Do tego szczypta akcji i kryminału. Wydawać by się mogło, że z takiego miksu wyjdzie raczej słabo strawna mieszanka, a jednak nie. Fabuła wciąga, niespiesznie ale skutecznie, i w pewnym momencie czytelnik się łapie na tym, że trudno się oderwać od lektury. Mimo ewentualnych dyskomfortów. Z postaciami pojawiającymi się na stronach powieści jest podobnie jak ze światem – informacje na ich temat dawkowane są w ilościach śladowych – im ważniejsza persona , tym ich mniej. Na przykład o tym, jak wygląda główny bohater, dowiadujemy się dopiero w ostatniej części książki. Dużo więcej mówi o postaciach to, jak się zachowują w określonych sytuacjach, jakie decyzje podejmują, przy czym emocje nie są wcale jakoś przesadnie wyeksponowane. Wydaje mi się, że to też jest efekt zamierzony i, chcąc nie chcąc, oceniamy je z punktu widzenia g.A.I. Nie wiem, jak odbierali to inni, ale ta dehumanizacja postrzegania postaci sprawiała, że podchodziłem do nich jeszcze bardziej emocjonalnie. Jakbym potrzebował uzupełnić brakujące wrażenia, uzupełnić szkic o kolory i trójwymiar. Taka kreacja bohaterów sprawiła też, że zacząłem się zastanawiać nad jeszcze jedną kwestią. Skoro Kosikowi tak łatwo przychodzi opisywanie tak ograniczonego, a właściwie to skupionego na czymś innym niż u normalnego człowieka, postrzegania ludzi, to może sam nie jest człowiekiem? W razie czego , niech żyje Skynet******! Nadejszła tradycyjnie wiekopomna chwila, w której to powinienem zacząć wytykać autorowi błędy i ogólnie pastwić się nad nim i nad jego książką. I nie bójcie się, właśnie zamierzałem się oddać tej niewątpliwie przyjemnej******* działalności. Choć może niektórym będzie brakować Alojzego. We wstępie wspomniałem, że w czasie lektury czułem dyskomfort. Niestety, gdy się przez prawie dziesięć lat czyta wyłącznie rozrywkowego, dziecięco-młodzieżowego Kosika, to potem trochę trudno się przestawić na Kosika dojrzałego i śmiertelnie poważnego. Winę za to normalnie zdrowo ponosi autor, oczywiście i niewątpliwie, bo za rzadko pisze dla dorosłych. Ja wiem, że rynek fantastyki w Polsce jest taki, a nie inny, że trzeba sobie wychowywać fanów od małego. Ale może zamiast od razu wrzucać dorastających sympatyków Felixa, Neta i Niki (jest w książce mrugnięcie okiem w ich kierunku) w głębiny ciężkiej fantastyki, trzeba było zaserwować im coś pośredniego, może rozwinięcie „Miasta ponad i pod” albo coś w segmencie YA? W kwestii błędów i ew. wypaczeń – jest jedna rzecz, która mnie mocno raziła. Po co w świecie, w którym ludzie są przez SI nanotechnologicznie kontrolowani i <autocenzura>******** , policja, sądy i więzienia? Skoro SI potrafi wyeliminować ze społeczeństwa nie tylko każdego, kto się wychyla, ale kto w ogóle może w przyszłości się wychylić, to skąd się biorą przestępcy? Skąd czarny rynek i szara strefa w świecie, w którym można zostać poddanym eliminacji za nieoddanie znalezionego na ulicy banknotu? SI miała aż nadto czasu, żeby się nauczyć ludzi i taki błąd, jak pominięcie części przestępców, nie powinien się w ogóle przydarzyć. A jeśli to działanie celowe g.A.I., to jaki jest jej motyw? Mnie nic logicznego do głowy nie przychodzi. Moja subiektywna ocena? To, co opisałem powyżej, sprawia, że nie mogę dać „Różańcowi” więcej niż 7.5/10. To bardzo dobra książka, ale troszkę jej do świetności brakuje, zbyt dużo kwestii pozostaje niedopowiedzianych i w dodatku kończy się w tradycyjnie polski sposób*********, którego nie wyjaśnię, żeby nie spoilerować, choć stali czytelnicy moich recenzji już się pewnie domyślili, co mam na myśli. Co gorsza, powieść jest tak śmiertelnie poważna, że dla tych, którzy uwielbiają ździebko ironiczne i inteligentne poczucie humoru Rafała Kosika, lektura może być niekoniecznie miłą niespodzianką. Ale jak

55


by nie było, warto przeczytać „Różaniec”. I choć mam względem niego parę zarzutów, to nie ukrywam, że przy lekturze zarwałem kilka nocy. Czego i Wam życzę. Tytuł: Różaniec Autor: Rafał Kosik Wydawca: Powergraph Data wydania: 30.08.2017 Ilość stron: 512 (w tym jedna strona reklam) ISBN: 978-83-64384-68-4 * Miałem jako przykład podać datę ślubu czy urodziny najukochańszej z żon, ale to wiadomo, kto te moje teksty czyta? ** W sumie to już mniej skleroza, a bardziej demencja, ale niech będzie… Poza tym szortalowym emerytom wolno zapominać. *** Jak widzicie, rośnie nie tylko moja skleroza, ale i moja troska o poprawną polszczyznę. Dziwnym nie jest, równowaga w przyrodzie zachowana być musi. **** Jak ja o Was dbam, kochani Szortalowicze. Wszystko zrobię, żeby nie zepsuć Wam przyjemności z lektury książki. ***** To słowo powinno być łatwiejsze niż „zagumienia”. Przy okazji wyjaśnienie: gdy weźmie się wieś z jedną główną ulicą/drogą, po obu stronach której znajdują się zabudowania, to zagumieniami nazywa się drogi gruntowe do niej równoległe, biegnące z obu stron pomiędzy zabudowaniami a polami. To może Wam się przydać, jakbyście tak sobie chcieli kiedyś po pij… znaczy, w stanie podwyższonej świadomości pojeździć traktorem, będąc na agrowakacjach w białostockiej części Podlasia. ****** Tudzież dowolna inna SI próbująca przejąć władzę nad światem. A w sumie to ciekawe, czy psu państwa Kosików zdarza się szczekać na swojego pana… ******* W yłącznie dla autorów ze skłonnościami do masochizmu, oczywiście… ******** O -ho, o mały włos, a jednak bym zaspoilerował na całego. Jak to dobrze, że każda moja recenzja musi swoje odleżeć, zanim wyślę jej ostateczną wersję do korekty i redakcji. ********* M oże bez dziewczynki w za ciasnych bucikach, ale mało brakowało. Bardzo mało. I nie, wcale nie dlatego że urosła (aleście dziś złośliwi, moi kochani Szortalowicze). Choć rzeczywiście ździebko urosła.

56


NOWY POCZĄTEK Marek Adamkiewicz Komiksowe światy superbohaterskie uwielbiają zmiany. Wielkie opowieści, po których nic nie jest już takie samo – takowych znajdziemy we wszelkiej maści uniwersach naprawdę sporo. DC Comics ostatnią rewolucję przeprowadziło w 2011 roku, gdy na księgarskich półkach zaczęły pojawiać się tytuły z „Nowego DC Comics”. Projekt, zapoczątkowany przez „Flashpoint”, pchnął losy wielu herosów na inne tory, zmienił ich życiorysy i zaprezentował znane postacie na nowo. Jednak i ta inicjatywa znalazła w końcu swój kres. Omawiany tytuł daje początek „Odrodzeniu”, także wprowadzającemu wiele nowości, spośród których kilka intryguje. „Nowe DC Comics” opierało się na zmianach wywołanych przez działania Flasha. Tym razem ponownie centralną postacią jest speedster, jednak na pierwszym planie znajduje się Wally West, dawniej znany jako Kid Flash, były członek Nastoletnich Tytanów. West został uwięziony poza czasem i chce powrócić do znanej mu rzeczywistości. Sprawa jest o tyle ważna, że posiada on wiedzę na temat obecnych wydarzeń. Twierdzi też, że superbohaterom ktoś ukradł całe lata życia. Owa tajemnicza persona, prawdziwy motor wszystkich zmian i zakłóceń, nadal ukrywa się w cieniu, a o jej istnieniu wie tylko Wally. Problem w tym, że nikt nie pamięta o jego istnieniu, a dopóki taki stan rzeczy trwa, zagrożenie pozostaje nieujawnione. Centralną postacią tego, dosyć krótkiego w sumie, komiksu jest Wally West. Człowiek, dla którego „stary” Flash był idolem i wzorem, znajduje się w podobnej sytuacji, w jakiej niegdyś był jego mentor. Walka bohatera o powrót do świata żywych jest motywem przewodnim albumu. Johns nieco ryzykował, stawiając na postać Westa, nie jest to wszak, ani nigdy nie był, ktoś wiodący w Uniwersum DC. Wybór okazał się jednak całkiem trafny, scenarzysta umiejętnie przedstawił pobudki herosa, udało się także wytworzyć więź między nim a odbiorcą. O to ostatnie zresztą zawsze łatwiej, gdy motywacja protagonisty jest, tak jak tutaj, szlachetna. Sam pomysł na kolejny restart Uniwersum DC nie jest szczególnie wyszukany ani przełomowy. Geoff Johns dobrze jednak wie, że takowych w gruncie rzeczy nie trzeba. Istotniejsze jest, by całość, kolokwialnie mówiąc, trzymała się kupy i potrafiła od czasu do czasu zaskoczyć scenariuszowym zakrętem. Czy tak właśnie dzieje się na kartach „Odrodzenia”? Po części tak. Tym, co czyni ten konkretny album interesującym i skłaniającym do dalszego śledzenia wydawanych w jego ramach tytułów, jest powiązanie znanych superbohaterów z uniwersum „Strażników”. Dzieło Moore’a i Gibbonsa to kamień milowy powieści graficznej, a idea, by wykorzystać występujących w nim bohaterów przy okazji „Odrodzenia”, jest co najmniej intrygująca. Czy całość będzie odpowiednio przekonująca, okaże się podczas lektury kolejnych serii i specjalnych wydań , jednak na tę chwilę to nader ciekawe urozmaicenie w, często mało zaskakującym, świecie superbohaterów. Nawiązania zwykle działają na korzyść , jednak dzieło Johnsa sprawia przy okazji wrażenie dosyć zamkniętego, wymaga od czytelnika pewnej wiedzy na temat samego Uniwersum DC. I ponownie – dopiero czas pokaże, jak sprawa

57


będzie miała się przy poszczególnych seriach z „Odrodzenia”. Czy lekturę będzie można zacząć bez posiadania wiedzy na temat wydarzeń z i sprzed „Nowego DC Comics”? Na tę chwilę, gdy mamy do czynienia jedynie z tomem otwierającym całość i zmieniającym realia świata przedstawionego, jest jednak nieco mętnie, a nowi czytelnicy mają prawo poczuć się trochę zagubieni. Za ilustracje do „Uniwersum DC: Odrodzenie” odpowiada czterech artystów. Styl ich pracy nieznacznie się od siebie różni, ale, ogólnie rzecz biorąc, rysunki są dosyć ujednolicone i można je określić jako nowoczesne, idealnie pasujące do obecnych superbohaterskich standardów. W kolejnych rozdziałach trafimy na efektowne ilustracje, często doskonale podkreślone perfekcyjną pracą kolorystów. Dobre wrażenie sprawia także zróżnicowane kadrowanie – gdy trzeba, jest ono dynamiczne, innym razem nawiązuje do klasycznego układu ze „Strażników”. Tom rozpoczynający „Odrodzenie” jest bezsprzecznie pozycją ciekawą. Geoff Johns, twórca doskonale obeznany z Uniwersum DC i z występującymi w nim bohaterami, całkiem udanie wywiązał się z zadania odświeżenia marki. W komiksie, który inauguruje nowy rozdział w DC Comics, nie brakuje ciekawie nakreślonych wątków, które znajdą prawdopodobnie rozwinięcie w kolejnych tytułach ukazujących się w tej linii wydawniczej. Co prawda, wciąż więcej tu pytań niż odpowiedzi, ale myślę, że warto ten drobny mankament autorom wybaczyć. Przynajmniej na tę chwilę, bo zarysowany tu kierunek rozwoju Uniwersum DC wydaje się naprawdę bardzo ciekawy. Tytuł: Uniwersum DC: Odrodzenie Seria: DC Deluxe Scenariusz: Geoff Johns Rysunki: Gary Frank, Ethan van Sciver i inni Kolory: Brad Anderson i inni Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: DC Universe: Rebirth Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 104 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 180 x 275 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2705-0

58


NIC NOWEGO POD SŁOŃCEM Jagoda Wochlik

Kiedy Jonathan Carroll miał piętnaście lat, postanowił zostać pisarzem. Jednak z tych planów długo nic nie wychodziło. Zatrudnił się jako nauczyciel. Aż w którejś z jego kolejnych książek nastąpił przełom – pies przemówił. Swoją pierwszą powieść wydał dzięki wstawiennictwu Stanisława Lema, którego syna był korepetytorem. Dziś jest jednym z najbardziej uznanych autorów piszących w nurcie realizmu magicznego. Spod jego pióra wyszły „Zaślubiny patyków”, „Całując ul” oraz „Kąpiąc lwa”. „Kolacja dla wrony” to zbiór krótkich szkiców na różne tematy. Carroll poświęca w nich uwagę relacjom damsko-męskim i rodzinnym, a także upływającemu czasowi. Pisze o literaturze i filmie. Odnosi się do genezy niektórych ze swoich książek. Często zupełnie błahe wydarzenia, jak spacer z psem czy scena zaobserwowana w kawiarni, stają się kanwą dla tych krótkich wprawek. Określam te, często półstronicowe teksty, nieraz nawet krótsze, jako „wprawki”, gdyż nie jestem pewna, jaką przynależność gatunkową powinny otrzymać. Ze względu na poważny charakter trudno te teksty nazwać felietonami, z kolei na eseje są zdecydowanie zbyt krótkie i błahe. Może najbezpieczniej byłoby powiedzieć, że to zbiór przemyśleń na różne tematy. Zapisanych, ale jednak przemyśleń. Niewątpliwie teksty, które wyszły spod pióra Carrolla, napisane są pięknym językiem. Niektóre z nich ocierają się nawet o poezję, przyjemnie się je czyta. Z drugiej strony podczas lektury miałam wrażenie, że już to wszystko wiem, że już to gdzieś widziałam, czytałam, słyszałam. Że sama tak myślę, więc nie potrzebuję, by autor obwieszczał mi to w natchniony sposób, bowiem w jego miniaturkach nie ma nic odkrywczego. Chyba że chcemy spojrzeć na Carrolla nie jako na pisarza, lecz na niestrudzonego tropiciela magii codzienności, który, tak jak my, wychodzi na spacer z psem, spotyka się z przyjaciółmi i udziela im rad, obcuje z kulturą i wyraża sądy na jej temat. Przypuszczam, że brakiem wyjustowania wydawca chciał osiągnąć efekt tekstu pisanego odręcznie, tak, jakbyśmy mieli do czynienia z notatkami pisarza, być może właśnie pozostawionymi na biurku. Byśmy poczuli bliskość, głębszą więź. Jeśli o mnie chodzi, poczułam raczej zdenerwowanie. Tekst był niechlujny, a ponieważ zastosowano do niego tradycyjną czcionkę, nijak się miał do odręcznych notatek. Czy warto przeczytać „Kolację dla wrony”? Przyznam, że mam problem z jednoznaczną odpowiedzią na to pytanie. Z jednej strony wprawki napisane są pięknym językiem, więc obcowanie z nimi może sprawiać przyjemność. Z drugiej strony naprawdę nie ma w nich nic odkrywczego ani wyjątkowego. Może tak: „Kolację dla wrony” warto przede wszystkim polecić tym, którzy mieliby ochotę chwilę obcować z Carrollem-człowiekiem, a dopiero w drugiej kolejności Carrollem-pisarzem. Tym czytelnikom zbiór powinien przypaść do gustu.

59


Tytuł: Kolacja dla wrony Tytuł oryginalny: The Crow’s Dinner Autor: Jonathan Caroll Tłumaczenie: Jacek Wietecki Wydawca: Rebis Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 208 ISBN 9788380621817

60


PODGLĄDACZKA Justyna Madan

Dział marketingu wydawnictwa SQN powinien dostać jakąś specjalną nagrodę. Wykonali świetną robotę i kupili mnie w dwie sekundy. Reklama nowej książki Tarryn Fisher w mediach społecznościowych zadziałała na mnie tak, że koniecznie musiałam zdobyć Bad Mommy. Miałam obłęd w oczach i gotowa byłam gryźć i szarpać, by dostać w swoje ręce świeżutką, pachnącą nowością powieść. W tym momencie spodziewacie się pewnie opisu, jak to skakałam z radości, kiedy kurier przyniósł mi książkę i jak niecierpliwie zaczęłam ją czytać tylko po to, żeby się rozczarować. Zawiodę Was. Nie będę budowała napięcia, tak jak napięcie nie rośnie w Złej mamie. Czytało się ją świetnie, naprawdę. Jednak zabrakło mi tego... czegoś. Zacznijmy od początku. Książka ma trzech głównych bohaterów i składa się z trzech części; każda z nich przedstawia sytuację widzianą oczami poszczególnych postaci. Najpierw poznajemy historię Fig, która zauważa w parku młodą kobietę z małą córeczką i nagle zaczyna pragnąć jej życia. Na tyle, że przeprowadza się do domu obok i robi wszystko, by się z nią zaprzyjaźnić. Właśnie tutaj zaczyna się cała zabawa. W dwóch kolejnych częściach książki narracja jest prowadzona z perspektywy Dariusa i Jolene – prześladowanej pary. Tylko czy na pewno są prześladowani? Tego musicie się dowiedzieć, czytając książkę. Rozdziały są bardzo krótkie i cała historia generalnie trzyma w napięciu. Łatwo wyobrazić sobie szaleństwo Fig. Jednak osobiście oczekiwałam czegoś więcej. Zwrotów akcji, porwań, szantaży, morderstw, choroba wie, czego jeszcze. Dlaczego? Tak właśnie zadziałała na mnie reklama tej książki. Spodziewałam się po niej mrożącego krew w żyłach thrillera, a dostałam psychologiczne studium pogłębiającej się psychozy. Wciąż mam niedosyt po tym tekście, bo kiedy emocje sięgnęły zenitu – zamiast wybuchnąć, rozpłynęły się w powietrzu. Czułam autentyczne zagrożenie czytając jedynie kilkanaście stron, a później cały czas czekałam na coś szalonego, mocnego, jakiś akcent, który postawiłby kropkę nad i. Jako nagrodę pocieszenia dostałam jedną bardzo zaskakującą sytuację. Jeden z bohaterów, który wydawał się święty, okazał się równie szalony jak Fig. I to zmusiło mnie do refleksji, aby nigdy nie oceniać nikogo po pozorach. Bo wygląd to nie wszystko. I chociaż po wszystkim co napisałam myślicie pewnie, że nie warto sięgać po tę książkę, tutaj też muszę Was zaskoczyć. Czyta się ją się naprawdę przyjemnie. I wbrew pozorom jest na tyle ciekawa, że chce się ją skończyć, nawet jeśli nie ma w niej żadnego skoku ze spadochronem. Część z Was może nawet zacząć

61


patrzeć z podejrzliwością na swoich sąsiadów. Może nigdy więcej nie zostawicie swoich dzieci pod opieką ludzi, których dobrze nie znacie. Przezorny zawsze ubezpieczony. A na letnie popołudnie Bad Mommy będzie w sam raz. Dam jej 7/10. Zaskoczeni, że tak wysoko? Sprawdźcie sami, dlaczego! Tytuł: Bad Mommy. Zła mama. Tytuł oryginału: Bad Mommy. Autor: Tarryn Fisher Tłumaczenie: Agnieszka Brodzik Wydawnictwo: SQN Data wydania: 14 czerwca 2017 Liczba stron: 320 ISBN 978-83-65836-08-3

62


ZE SKRAJNOŚCI W SKRAJNOŚĆ. Justyna Madan

Życie w Delhi to nieustająca sinusoida. Od zachwytu po płacz rozpaczy. Czasem budzisz się i widzisz za oknem cudowne słońce i kwitnące drzewo mango, a już za chwilę wchodzisz w krowią kupę albo goni cię wredny, bezpański pies. I tak każdego dnia. Nie mogłam się doczekać kiedy będę mogła przeczytać książkę Rany Dasgupty. Już początkowe kilkanaście stron pokreśliłam ołówkiem tak bardzo, że trudno było cokolwiek z tego zrozumieć. Okazuje się, że jako mieszkanka tego miasta mam wiele podobnych spostrzeżeń na temat stolicy Indii jak autor, który w tym roku otrzymał za swoje dzieło Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Zasłużoną. Jednak „Delhi. Stolica ze złota i snu” to nie jest opowieść jedynie o tym mieście. Znajdziecie w niej wiele faktów i ciekawostek historycznych dotyczących całego kraju, co pozwala nam zrozumieć (lub chociaż spróbować zrozumieć) panujące tam prawa i zasady. „Delhi” to książka o skrajnościach, o ludziach, o życiu w mieście, gdzie nic nie jest oczywiste. O miejscu, gdzie łatwo stracić własną osobowość i stać się korporacyjnym numerkiem, zatracając się w gonitwie za pieniędzmi. To stolica, w której niesamowita kultura, chodzące po ulicach krowy, brud, uliczne stragany, wielkie wille i luksusowe samochody są jak jeden pulsujący organizm. Kiedy Dasgupta przeprowadził się do Delhi, było to całkiem spokojne, artystyczne miasto, które tak naprawdę dopiero budziło się do życia (choć historycznie ma oczywiście o wiele więcej lat). Kiedy ja w nim zamieszkałam, zostało już okrzyknięte stolicą gwałtów i korupcji. Niestety, o przemocy seksualnej nie tylko w Delhi, ale i w całym kraju, można przeczytać prawie codziennie na stronach internetowych czy w papierowych dziennikach, które po wykupieniu subskrypcji są podrzucane na wycieraczkę każdego dnia, niemal jak w amerykańskim filmie (co również jest ważnym elementem pejzażu kulturowego, bo Ameryka w Indiach jest wymarzonym rajem). Biurokracja i łapówkarstwo w Delhi to niekończący się koszmar – nawet w szpitalach, które zamiast pomagać ludziom, bezlitośnie wyciskają z nich ostatni grosz. Rana Dasgupta zmienił imiona większości bohaterów, by mogli czuć się bezpiecznie, ale rzeczywistość opisał z niezwykłą dokładnością, wnikliwością i spostrzegawczością uważnego obserwatora. Nie bał się mówić o podziałach, o panującym dookoła brudzie czy kolesiostwie. Obudził tym we mnie wciąż żywe wspomnienia i bez względu na ich wymiar, tęsknotę za miastem „ze złota i snu”. Bo nawet coś, co na co dzień denerwowało – kolejki w metrze i leniwi lub wredni rikszarze, z czasem wywołuje tęsknotę. Kiedy zaczęłam czytać o dzielnicy Karol Bagh, w której ojciec bohatera

63


spędził młodość, przypominałam sobie to, co widziałam na własne oczy. I tak działo się niemal przy każdej scenie, przy każdym rozdziale. Komentowałam głośno sama do siebie lub musiałam szybko podzielić się z kimś spostrzeżeniami, które zgadzały się z moimi odczuciami. Książka „Delhi. Stolica ze złota i snu” to nie tyle zbiór reportaży, ile barwna opowieść o jedynym w swoim rodzaju mieście i wyjątkowych ludziach. Chyba nigdzie na świecie nie znajdziecie drugiego takiego miejsca, które kocha się namiętnie i czule, a jednocześnie nienawidzi całą duszą. Za którym tęskni się aż do bólu, i które przeklina się każdego dnia. Które pachnie jedzeniem i przyprawami, a jednocześnie cuchnie brudem i ekskrementami. I jeśli przetrwa się pierwszy dzień, to ten zapach potrafi oszołomić jak narkotyk. Wielokrotnie będę wracała do tej książki, bo to wspaniała historia. Prawdziwa i szczera, wzruszająca do łez. Pełna bólu i radości. Polecam, bo chociaż o tym mieście naprawdę można powiedzieć wiele złego, to warto je odwiedzić chociaż raz w życiu, bo ma też wiele zalet. Nie nazwie się podróżnikiem ten, kto nigdy nie był w Delhi. Wszystko co Rana Dasgupta pisze w swojej książce to prawda. Przekonajcie się o tym sami, a nie będziecie żałować. Tytuł: Delhi. Stolica ze złota i snu. Tytuł oryginału: Capital. A Portrait of Delhi in the Twenty-First Century Autor: Rana Dasgupta Tłumaczenie: Barbara Kopeć-Umiastowska Wydawnictwo: Czarne Data wydania: 16 marca 2016 Liczba stron: 472 ISBN: 978-83-8049-257-8

64


CIĘŻKIE ŻYCIE SZAMANA Anna Szumacher

Szaman nie ma lekko. Jedyny szaman w Thornie z pewnością nie ma lekko. Szaman bez doświadczenia w trybach machiny Anety Jadowskiej ma naprawdę przerąbane. Witajcie w świecie Witkacego. Ci, którzy mają za sobą lekturę heksalogii o Dorze Wilk, poznali Witkacego już wcześniej: jako jej partnera w toruńskiej policji. Na pierwszy rzut oka to spokojny, melancholijny facet przed czterdziestką starający się zagłuszyć rzeczywistość co dziwniejszymi używkami. Gdyby jednak był zwyczajnym narkomanem ze skłonnościami do popadania w depresję, nie zasłużyłby sobie na osobny cykl, prawda? We wspomnianej heksalogii dowiadujemy się, że Witkacy nie do końca jest normalnym człowiekiem, a po przeprowadzeniu magicznych badań diagnoza okazuje się dosyć jednoznaczna: jego problemy dopiero się zaczęły. Witkacy-policjant zostaje dodatkowo wciągnięty w świat Dory. Starszyzna Thornu – magicznego odpowiednika Torunia – zwala jedynemu szamanowi w mieście na głowę wszystkie duchowe sprawy mieszkańców. I w tym wypadku „duchowe” oznacza „związane z duchami”. Jakby tego było mało, w drzwiach Witkacego – mężczyzny z przeszłością – staje ona – kobieta po przejściach. Dokładniej rzecz ujmując, stara miłość szamana: Konstancja. Wciąga go w tajemniczą sprawę noworodków umierających w pobliskim szpitalu, w którym sama pracuje. Jak możecie się domyślić, nie chodzi wyłącznie o kiepski stan polskiej służby zdrowia. Witkacy musi wziąć się w garść i poczuć szamański blues, jeśli chce ogarnąć swoje życie zawodowe, obowiązki magiczne i kwestie osobiste. Nie będzie to proste, bo za każdym razem, kiedy pojawia się Konstancja, szaman rozpada się na kawałki, szczególnie drobne, gdy stara miłość ćwierka przez telefon z niejakim Kurczaczkiem. A do tego po fabule kręci się Katia, nekromantka i dziewczyna Witkacego. Oj, to nie będzie dla niego łatwy miesiąc. Warto też wspomnieć, że Witkacy to postać, której trudno nie lubić. To taki wielkooki, smutny, przemoknięty szczeniak w tekturowym pudle, znaleziony na wycieraczce przed drzwiami do naszego domu. Chcemy go zabrać, utulić i owinąć puchatym ręczniczkiem. Nawet jeśli widzi duchy, śmierdzi skrętami i naprawdę powinien pomyśleć nad odświeżeniem garderoby. „Szamański blues”, jak wcześniejsza heksalogia i przygody Nikity, pisany jest w pierwszej osobie, jednak tym razem Aneta Jadowska oddaje głos męskiej części magicznej społeczności. I wychodzi jej to zadziwiająco dobrze. Szamańska seria pozwala nabrać oddechu i odrobiny dystansu do życia, ponieważ, w porównaniu z Dorą i Nikitą, Witkacy to oaza spokoju. Nawet kiedy ucieka przed morderczą zjawą, stara się uniknąć ugotowania w kotle przez Przedwiecznych czy po prostu dotrzeć na

65


posterunek w godzinach pracy. Całość ubrano w klimat kryminału noir z nadnaturalnym dodatkiem Thorn Universe. Krótko mówiąc, zapowiada się porządna seria z bohaterem, który poruszy waszego ducha… znaczy, duszę. Na koniec jeszcze drobna przestroga. Cykl szamański dzieje się po wydarzeniach z heksalogii i autorka wspomina o sprawach, które tam się wydarzyły. Pół biedy, jeśli jesteśmy już po lekturze albo nie mamy zamiaru sięgać po przygody Dory, bo interesuje nas tylko Witkacy (lub tylko Nikita). Kiedy jednak jesteśmy w trakcie czytania heksalogii, okazuje się, że Aneta Jadowska jest prawdziwym spoiler masterem, szczególnie gdy chodzi o ostatni tom przygód wiedźmy. Która – jak na dobrą przyjaciółkę przystało – w cyklu szamańskim również się pojawia. Tytuł: Szamański blues Autor: Aneta Jadowska Wydawca: Fabryka Słów Data wydania: 15 stycznia 2016 Liczba stron: 424 ISBN: 9788379641208

66


WIĘCEJ, SZYBCIEJ, MOCNIEJ… Hubert Przybylski Miłość i nienawiść to niesamowicie silne, przeciwstawne uczucia*. Jedno wspaniale pozytywne, drugie obrzydliwie złe. Pierwsze skłania do poświęcania siebie, drugie do poświęcania innych**. Ale oba, choć oddziela je przepaść motywów i celów, mają cechy wspólne. Najważniejszą z nich jest ta, że potrafią odebrać rozum. Bardziej lub mniej, ale potrafią. I teraz pewnie zadajecie sobie pytanie, kogóż to ten Nieświeć nienawidzi i kocha, normalnie zdrowo jednocześnie, po lekturze trzeciego tomu Kronik Rozdartego Świata Aleksandry Janusz, któren to tom nosi nazwę „Cień Gildii”? Czyżby autorkę? I co ważniejsze, jak bardzo go te skrajnie odległe uczucia ogłupiły? Otóż odpowiadam – wszystkiego dowiecie się za chwilę. Gdyż albowiem najsampierw musi stać się zadość tradycji. A więc czas na tycią zajawkę tego, co czeka na Was w „Cieniu Gildii”. Jak pewnie pamiętacie, drugi tom kończył się szczęśliwie***, a ekipa powróciła do Arborii. Teraz muszą zadbać o to, by połączenie Arborii i Bretanii było bezpieczne – dla obu stron. Tyle że układ polityczny w tej pierwszej się zmienił i dość realna stała się groźba inwazji oraz podboju oddzielonego pustką kontynentu. W dodatku trzeba zadbać o masę innych spraw – choćby o to, że Vincent jest Magiem Pustki, co jest w Arborii mocno niepopularnym zajęciem, a Lilianę, jako Smoka Bretanii, trzeba za wszelką cenę chronić przed jej własną ciotką i kierowanym przez nią stronnictwem. Jednym słowem, sytuacja jest napięta, a bohaterowie muszą bardzo uważać, bo od tego, co powiedzą lub zrobią, może zależeć los nie tylko ich, ale wszystkich. I właśnie w tak skomplikowanych okolicznościach przyrody wychodzi z ukrycia tajna organizacja, której celem jest uratowanie świata. Znaczy, uratowanie świata przed wszystkimi innymi****. Jak widzicie, dzieje się naprawdę dużo, ale to chyba naturalny stan rzeczy dla Kronik. W tomie drugim było o wiele więcej akcji niż w pierwszym, a „Cień Gildii” podtrzymuje tę wzrostową tendencję. Gdyby cykl pisał ktoś inny, to bałbym się, że czwarta część zacznie przypominać „Czarną szablę” Komudy – jedną wielką galopado-siekanino-strzelaninę*****. Ale wierzę, że Janusz potrafi nie zepsuć świetnego pomysłu na powieść awanturniczo-przygodową nadmiarem bezmyślnej akcji. W każdym razie, „Cień Gildii” to nie tylko solidna porcja akcji i przygód. Czytając książkę, natkniemy się na momenty, w których na pierwszy plan wysunie się thriller szpiegowsko-polityczny, a nawet kryminał. Z ogromną przyjemnością muszę stwierdzić, że przy wymyślaniu satysfakcjonująco skomplikowanej intrygi i podtrzymywaniu wysokiego tempa akcji autorka absolutnie nie zapomniała o sferze obyczajowej, która czyniła jej wcześniejsze książki tak przyjemnymi w odbiorze oraz powodowała, że więź między czytelnikiem a bohaterami powieści była niezwykle mocna. Ta dbałość o wiarygodne przedstawienie duchowego wnętrza postaci i logiczne powiązanie go z czynami tychże w dalszym ciągu jest jedną z najmocniejszych stron pisarskiego talentu Janusz. Tradycyjnie muszę pochwalić autorkę za to, że wszystkie wydarzenia, które mają miejsce w książce, każde zachowanie pojawiających się tu postaci, stanowią nieprzerwany, logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. „Cień Gildii” to

67


jedna z tych niewielu powieści, w których mimo całkiem skomplikowanej fabuły nic nie zgrzyta i przyczepić się nie można nawet do najdrobniejszych szczegółów. Dlatego też mam spory problem – nie mogę znaleźć niczego, prawie niczego, za co mógłbym obniżyć końcową notę. Przy wcześniejszych tomach mogłem się przynajmniej powyzłośliwiać za nadmierne sfrancuzienie uniwersum******, ale teraz, gdy pojawiły się też innojęzyczne nazwiska, nawet to zostało mi odebrane. Na dobrą sprawę jedyną rzeczą, której mi ździebko w „Cieniu Gildii” brakowało, okazał się humor, którego w pierwszym, a nawet i w drugim tomie było znacząco więcej. Z jednej strony rozumiem, że fabuła na niego nie pozwoliła – rozgrywająca się intryga jest poważniejsza, bohaterowie wpadają w gorsze tarapaty, więc za bardzo nie ma się z czego śmiać. Ale z drugiej strony… lubię inteligentny humor autorki i gdy go w jej książce brakuje, to mam wrażenie, że ta książką nie jest kompletna. Moja ocena? 9/10. Aleksandra Janusz ma świetny styl pisania, umie momentalnie przykuć uwagę czytelnika i związać go emocjonalnie z wykreowanymi przez siebie postaciami, światem, a także rozgrywającymi się w nim wydarzeniami. Do tego, mimo że pisze fantastykę rozrywkową, awanturniczo -przygodową, robi to inteligentnie i dojrzale. „Cień Gildii” potwierdza postawioną przeze mnie jakiś czas temu tezę, że wśród wydawanej obecnie polskiej fantasy liczą się jedynie dwa cykle – Opowieści z Meekhańskiego Pogranicza Wegnera i Kroniki Rozdartego Świata Janusz. Na koniec wyjaśniam, kogo tak kocham i nienawidzę. Ni mniej, ni więcej kocham i nienawidzę wydawnictwo, za którego sprawą Kroniki ujrzały światło dzienne, czyli Naszą Księgarnię. Kocham, bo dali szansę autorce z niewielkim dorobkiem, dzięki czemu możemy dziś cieszyć się lekturą jej książek. Ale żeby pracować nad gotowym tekstem całe osiem miesięcy*******??? Kiedy fani cyklu cierpią z tęsknoty straszliwe katusze? Kiedy usychają, więdną i w ogóle? Jeszcze usychanie i więdnięcie można jakoś przetrzymać, ale to i w ogóle może wykończyć nawet normalnego zdrowego Nieświecia. Jak tak można, Nasza Księgarnio? Czym żeśmy zawinili, że nas tak straszliwie karzesz? Tytuł: Cień Gildii. Kroniki Rozdartego Świata. Tom 3 Autor: Aleksandra Janusz Wydawca: Nasza Księgarnia Data wydania: 13.09.2017 Ilość stron: 592 (zero reklam) ISBN: 978-83-10-13184-3 * T o wie każde z Was, ale przecież to, że coś jest dla Was oczywiste, nie oznacza, że nie mogę Wam o tym napisać. ** Jeśli w to poświęcanie innych zamieszany jest także jakiś kamienny ołtarz ofiarny, to dodatkowy bonus. Zawsze warto mieć broń suborbitalną na podorędziu. *** Z naczy, dla jednych bardziej szczęśliwie, dla drugich ździebko mniej szczęśliwie, a dla innych bardziej definitywno -terminalnie niż szczęśliwie. Ale przecież nie rozmawiamy tu o gustach. **** W sumie to ździebko zmarnowany pomysł. O wiele ciekawiej by było, gdyby bohaterowie musieli walczyć z tajną organizacją, która wychodzi z ukrycia, żeby uratować świat przed nią samą. ***** G onitwę po barkach rzecznych uważam za szczytowe osiągnięcie rodzimej literatury z gatunku radosnej rozpierduchy. Jest tak idiotycznie wspaniała, że gdyby Chuck Norris miał dwadzieścia lat mniej, z pewnością chciałby w zagrać w ekranizacji tej książki. Choć pewnie musiałby w czasie castingu wygryźć Arnolda i Sylvestra, bo oni też mieliby chrapkę na główną rolę. ****** Francuski jest kaka-be i w ogóle bleh, zamiast niego można było wykorzystać na ten przykład hiszpański. Nazwiska typu Cebulanka y Grzanka mają w sobie więcej godności niż dowolnie brzmiące francuskie rodowe miano. ******* A utorka skończyła pisać książkę w styczniu.

68


WYCINKI AMERYKAŃSKIEJ CODZIENNOŚCI Marek Adamkiewicz Jakub Ćwiek należy do tych pisarzy, których rzadko opuszcza wena. Kolejne wychodzące spod jego klawiatury książki pojawiają się na księgarskich półkach z podziwu godną regularnością. W tym momencie zasadne byłoby pytanie o ich jakość, ale, o dziwo, zazwyczaj nie ma z tym najmniejszego problemu – większość zbiera dobre recenzje i zyskuje uznanie fanów, choć znajdą się i tacy, którzy zarzucają Ćwiekowi grafomanię, jednak ich głosów jest zdecydowanie mniej. Do tej pory kojarzony był przede wszystkim z szeroko pojętą fantastyką i to w jej ramach najczęściej operował. Nadszedł jednak czas, by spróbować sił poza sprawdzonym nurtem. „Drobinki nieśmiertelności” to zbiór opowiadań, który zabiera czytelnika prosto do Ameryki i przedstawia jej sentymentalne oblicze. Ćwiek porusza na łamach tej antologii kilka ciekawych tematów o bardzo szerokiej rozpiętości. Tytułowy tekst traktuje o historii pewnych schodów, które są przymierzane do roli w filmie. „Dumni Amerykanie” dotyczą rasizmu, a „Uśmiech” mówi o specyfice życia kierowcy ciężarówki i sposobach radzenia sobie ze stratą. W „Balladzie o wszystkim” autor odchodzi z kolei od współczesności, by w formie westernu zaprezentować garść przemyśleń na temat przemijania. Próbuje swoich sił także w krótkim tekście kryminalnym oraz stara się przedstawić czytelnikowi świat widziany oczami osoby cierpiącej na depresję. Duża część opowiadań zawartych w najnowszym zbiorze Jakuba Ćwieka jest praktycznie pozbawiona pierwiastka akcji. Dominuje proza bardziej refleksyjna, jakże inna od tej, z którą zazwyczaj jest kojarzony. Ten manewr bardzo dobrze sprawdził się w tytułowym tekście. „Drobinki nieśmiertelności” czarują gawędziarskim stylem i sentymentalnym klimatem. Ponadto, dzięki zastosowaniu szkatułkowej struktury, czytelnik cały czas jest zainteresowany kierunkiem, w jakim zmierza fabuła. Kolejnym udanym opowiadaniem utrzymanym w spokojnym tonie jest „Psikus”. Tutaj Ćwiek mówi o rejestrze przestępców seksualnych i pokazuje, w jaki sposób ten ogólnodostępny dokument może wpływać na życie zwykłych ludzi. W Stanach nie zawsze możesz żyć po swojemu – nawet jeśli jesteś odludkiem, są momenty, kiedy musisz się zsocjalizować, w innym przypadku ktoś może źle zinterpretować twój styl bycia, a owa błędna diagnoza łatwo wpędza człowieka w tarapaty. Nie wszystkie z tych refleksyjnych opowiadań wyszły jednak Ćwiekowi równie dobrze. Kilka z nich jest zwyczajnie banalnych i nieprzekonujących. Z pewnością do tej grupy można zaliczyć „Ulubioną miejscówkę Bonobo Jonesa”. Przedstawiona w nim przyziemność zamienia się niestety w nijakość, a opowieść o przydrożnym barze, w którym stołuje się tytułowy pan Jones, zwyczajnie nudzi. Podobnie rzecz ma się ze „Świętym”. Tutaj uwagę zwraca zwłaszcza końcówka, która może i jest zaskakująca, jednak wydaje się bardzo daleka od dobrze wykreowanej na początku tekstu szarej codzienności.

69


Znajdziemy w „Drobinkach nieśmiertelności” także kilka opowiadań, w których autor stara się łączyć refleksyjność z akcją. Ćwiek, jak wiadomo, dobrze czuje się w sensacyjnych klimatach, a tutaj zdarza mu się umiejętnie czerpać z tego talentu. Najlepiej widać to chyba w „Balladzie o wszystkim”. W westernowej otoczce autor serwuje nam opowieść o ściganych listem gończym bandytach, którzy wymykając się ręce sprawiedliwości, ponieśli nieliche straty. Świadomość nieuchronnego końca jest dla nich dobrym momentem, by zastanowić się nad tym, czy śmierć da się oszukać i jak daleko sięga nadzieja. Ćwiekowi bardzo blisko tu do fantastyki, ale ostatecznie pozostaje po stronie realności, a opowiadanie czaruje ostatecznym wydźwiękiem. Z kolei „Przy samej ziemi”, jeden z bardziej udanych tekstów w zbiorze, prezentuje frapującą zagadką kryminalną, ale porusza też inny temat – jak daleko można posunąć się, by zapewnić dobrobyt swojej rodzinie? Czy cel uświęca środki? Ćwiekowi udało się pokazać wpływ efektów wyborów życiowych na relacje rodzinne – zrobił to przekonująco i nienachalnie, udanie łącząc te motywy z warstwą kryminalną. Jednak najlepszym przykładem scalenia intensywnej akcji i głębszego przekazu są chyba „Dumni Amerykanie”. Tutaj, obok zaskakującej przewrotności, mamy też ciekawe spojrzenie na problem rasizmu. Wraz z rozwojem akcji czytelnik dochodzi zaś do wniosku, że stereotypy mogą być bardzo mylące i czasem lepiej nie oceniać danej sytuacji zbyt szybko. „Drobinki nieśmiertelności”, jak wiele innych zbiorów opowiadań, cechuje to, że teksty nie trzymają równego poziomu. Obok tych bardzo dobrych, potrafiących zaintrygować świetnym pomysłem i wykonaniem, znajdziemy też kilka takich, które są jedynie wypełniaczami. Wydaje się, że więcej tutaj jednak opowiadań dobrych, dzięki czemu ten flirt Jakuba Ćwieka z prozą mainstreamową można w ostatecznym rozrachunku uznać za całkiem udany. Mam nadzieję, że autor nie zrezygnuje z kolejnych prób wyjścia ze swojego standardowego literackiego poletka, bo „Drobinki nieśmiertelności” okazały się eksperymentem przeprowadzonym w przekonującym stylu. Tytuł: Drobinki nieśmiertelności Autor: Jakub Ćwiek Wydawca: SQN Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 320 ISBN: 978-83-6583-616-8

70


WITKACY IDZIE W TANGO Anna Szumacher Pamiętacie Witkacego, człowieka, którego jedynym problemem był fakt, że nie ogarniał rzeczywistości i, by nie zostać przestępcą, zatrudnił się w toruńskiej policji? Tego samego, który zaprzyjaźnił się z Dorą Wilk, odkrył, że jest szamanem, a tylko nieco później – także ojcem? Cóż, jego problemy właśnie dorwały się do apteczki ze sterydami. Ratuj się, kto może! Jeśli Piotr Duszyński, zwany Witkacym, myślał, że po pierwszym tomie będzie już z górki, to autorka cyklu szybko wyprowadziła go z błędu. O nie, chłopie – powiedziała – ja się dopiero rozkręcam, a ty lepiej trzymaj mocno kapelusz, bo nadchodzi sztorm. W porównaniu z „Szamańskim bluesem” w „Szamańskim tangu” wszystkiego jest więcej. Klimatu, kłopotów, wielowarstwowych kwestii międzyludzkich, szamańskich Zaświatów i rytuałów z nimi związanych oraz akcji. Naprawdę dużo akcji. Dzięki temu w ręce czytelników trafia prawdopodobnie najlepsza książka Jadowskiej, jaką napisała do tej pory. Witkacy tym razem musi stanąć na wysokości zadania nie tylko jako szaman ratujący miasto przed plagą duchów i dziwacznych widm, ale także jako człowiek obarczony codziennymi, całkiem przeciętnymi obowiązkami. W policji atmosfera raczej grobowa, a i praca szamana nie do końca wiąże się z regularnymi składkami do ZUS-u i ubezpieczeniem zdrowotnym. Do tego wychowanie nastoletniej córki okazuje się bardziej problematyczne, niż mogłoby się wydawać. Szczególnie, gdy wspomniana przejawia talent do ściągania na siebie i otoczenie sporych kłopotów. Do tego Witkacy i Przedwieczni – ci sami, którzy chcą go oskórować, ugotować i rzucić na pożarcie temu, co będzie akurat w pobliżu – wchodzą na bardzo prywatną i pełną wzajemnej niechęci ścieżkę wojenną. No i jest jeszcze Sęp, chodzący chaos. Prawdziwą wisienką na torcie okazuje się jednak Wędrowiec, postać przekraczająca granice w każdym tego słowa znaczeniu. Myślę, że gdyby mógł oceniać, taka wizja jego kariery w Zaświatach przypadłaby mu do gustu. Można mówić, że Jadowska nie jest Hemingwayem, ale z drugiej strony przez niego nigdy nie byłam tak bliska zderzenia z latarnią. Z „Szamańskim tangiem” jest taki problem, że nie należy go czytać, jeśli człowiek naprawdę nie ma kilku godzin bez przerwy na lekturę. W moim przypadku skończyło się na tym, że Witkacy towarzyszył mi przy myciu zębów i śniadaniu, na klatce schodowej oraz podczas marszu po chodnikach i parkowych ścieżkach. Więc w sumie powinnam być wdzięczna, że ruch samochodowy w mojej dzielnicy nie należy do największych, a drzewa i latarnie w większości znajdują się z boku ciągów komunikacyjnych dla pieszych. „Szamańskie tango” kompletnie rozbiło mi dzień pracy. Tak, przeczytałam całe w ciągu jednego dnia. Gdybym była autorką książki, czułabym się takim zachowaniem oburzona. To jak, ja się męczę, pół roku klepię znaki, nie dosypiam, wydaję majątek na zieloną herbatę, a tu przychodzi jakaś baba i czterysta stron w jeden dzień? Skandal! No cóż, Aneto, wybacz. I jeszcze jedno – wyskakuj z kolejnego tomu! Gdzie Jadowska, tam i Babińska, więc właściwie nie jest zaskoczeniem, że Szamańską Serię zilustrowała właśnie Magdalena Babińska. Katia i As w wersji graficznej wypadają wyśmienicie (uwielbiam postaci drugoplanowe u tej

71


autorki, czasami o wiele bardziej niż te główne…), a i ilustrowana przeprawa Witkacego przez Zaświaty nie pozostawia wiele do życzenia. Na koniec mogę tylko powtórzyć, że „Szamańskie tango” uważam za najlepszą książkę Anety Jadowskiej. To oznacza, że jako pisarka wciąż się rozwija, a wykreowane przez nią historie stają się pełniejsze i ciekawsze. A to w sumie chyba dla każdego twórcy najważniejsze. Tytuł: Szamańskie tango Autor: Aneta Jadowska Wydawca: Fabryka Słów Data wydania: 13 września 2017 Liczba stron: 392 ISBN: 9788379642564

72


SAMOTNI REWOLWEROWCY Marcin Knyszyński Słynny włoski fizyk Enrico Fermi zastanawiał się kiedyś jak to możliwe, że przy bardzo wysoko oszacowanym prawdopodobieństwie istnienia rozwiniętych, pozaziemskich cywilizacji, nie obserwujemy żadnych śladów ich istnienia. Nikt nie kontaktuje się z Ziemianami, nie odbieramy sygnałów z kosmosu. Stanisław Lem we „Fiasku”, w bardzo naukowy sposób, odpowiadał na to pytanie teorią „okna kontaktu”. Cixin Liu, w drugim tomie swej trylogii również mocuje się z paradoksem Fermiego i przedstawia historię, której prawdopodobieństwo jest praktycznie zerowe, jeśli tłumaczyć ów paradoks w lemowy sposób. Trisolarianie, cywilizacja pozaziemska, która nawiązała kontakt z Ziemią (jeśli wysłanie w naszym kierunku gigantycznej wojennej floty można tak nazwać), pochodzą z układu trzech gwiazd znajdującego się tuż pod naszym nosem. Ziemianie zostali postawieni przed faktem, że za czterysta lat do naszego układu słonecznego dotrze wróg, przewyższający nas technologicznie o milenia, którego celem jest anihilacja ludzkości. Wszechświat Fermiego milczy, więc możemy przypuszczać, że jeśli istnieją jakieś inne cywilizacje, to muszą być ulokowane gdzieś w innych galaktykach – a tu proszę, mamy sąsiada w najbliższym układzie planetarnym! Jak to w ogóle możliwe? Cixin Liu odpowiada na to pytanie, wyjaśniając paradoks Fermiego na swój własny, trochę bardziej popkulturowy – bo uproszczony – sposób. Luo Ji, główny bohater powieści, znajomy Ye Wenje (tak, to ta kobieta, która w „Problemie trzech ciał” skontaktowała się z Trisolarianami i zaprosiła ich na Ziemię), jest byłym astronomem i socjologiem, który postanowił rozszerzyć swój obszar zainteresowań i w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa zajął się „socjologią kosmiczną”. Lem miałby raczej sporo obiekcji co do sensowności tego rodzaju nauki, ponieważ do jej zastosowania potrzebne są jakieś początkowe założenia, czyli aksjomaty, siłą rzeczy mocno antropocentrycznie ukształtowane. Takie widzenie świata, które czyni człowieka probierzem rzeczywistości, uniemożliwia jakikolwiek kontakt z obcą cywilizacją, co Lem wyraźnie i bardzo pesymistycznie we „Fiasku” podkreślał. Cixin Liu, podobnie jak większość twórców science fiction, nie podziela lemowej ortodoksji, zakłada bowiem wspólne zasady podstawowego rozumowania Ziemian i obcych. Tylko w takim przypadku bowiem ma sens kluczowy element idei powieści – teoria gier. Liu analizuje tę teorię zarówno na poziomie jednostek ludzkich, próbujących znaleźć sposób na obronę naszej planety, jak i (co o wiele ciekawsze) na poziomie całych cywilizacji. Dla mnie ten drugi poziom jest szczególnie fascynujący. Jest to w prostej linii kontynuacja rozważań Adama Wiśniewskiego-Snerga, który pisał o tym zagadnieniu w swej ostatniej powieści, w rozdziale „Dylemat samotnych rewolwerowców”. Jak pamiętamy z poprzedniej książki, badania podstawowe (a przede wszystkim fizyka teoretyczna) już się nie rozwijają. Tajemnicze sofony, które otaczają naszą planetę, fałszują wyniki badań i dają sprzeczne rezultaty. Dla naukowca, jakim jest autor powieści, to największa tragedia, ponieważ wiedza, którą zdobywamy dzięki tego rodzaju badaniom, jest rezerwuarem nowych technologii. Bez tego możemy nie mieć szans w walce z najeźdźcą. Dodatkowo, dzięki sofonom, Trisolarianie wie-

73


dzą absolutnie wszystko na temat ruchów naszych wojsk, rozwoju techniki, słyszą nasze rozmowy, inwigilują cały świat. Jedynym nieprzejrzystym dla nich obszarem jest ludzki mózg, zatem ONZ uruchamia program Wpatrujących się w Ścianę, do którego zaprasza czterech naukowców (w tym głównego bohatera powieści – Luo Ji). Mają oni za zadanie stworzyć plan walki z nadciągającą flotą bez tłumaczenia się ze swoich działań, a siły ONZ są zobowiązane bez mrugnięcia okiem wykonywać wszystkie, nawet najbardziej absurdalne rozkazy. I tu zaczyna się gra na całego, bo Trisolarianie mają łamaczy strategii Wpatrujących się w Ścianę, nazywanych Burzycielami Ścian. Dla Cixina Liu najbardziej skuteczną bronią każdej cywilizacji jest nauka i siła umysłu. Nawet największa potęga militarna i brutalna siła, przewyższająca możliwości przeciwnika, jest niczym, jeśli wróg zna takie technologie, o których nawet nam się nie śniło. „Jazda Czyngis-chana atakowała z prędkością dwudziestowiecznych pojazdów opancerzonych. Kusze z czasów dynastii Song miały zasięg do tysiąca pięciuset metrów, porównywalny z dwudziestowiecznym karabinem szturmowym. Ale starożytna jazda i kusze nie mogą konkurować ze współczesnymi wojskami. Wszystko determinują badania podstawowe”. Fascynacja autora nauką i liczba tematów z nią związanych, które porusza, może być porównana z najbardziej geekowską science fiction ostatnich lat – „7EW” Neala Stephensona. Ale to nie wszystko. Cixin Liu analizuje także inne przymioty ludzkiego umysłu. Robi to, co Neal Stephenson przedstawił bardzo pobieżnie – zajął się socjologią ludzkości w warunkach kryzysu. I to takiego samego jak w „7EW” (jeśli chodzi o skutki), czyli prowadzącego do nieuchronnego końca ludzkiej cywilizacji. W świecie Liu powstają najróżniejsze społeczne reakcje na wieść o nieuniknionej zagładzie. Rodzi się defetyzm, który stanowi największe zagrożenie, bo brak morale uniemożliwia walkę. Pojawia się eskapizm, chęć ucieczki za wszelką cenę w poszukiwaniu nowych, bezpiecznych miejsc. Światem zaczyna rządzić dekadentyzm, hedonizm i hołdowanie niskim wartościom, bo przecież jakie to wszystko ma znaczenie, skoro „jutro” umrzemy? Czy warto w ogóle ratować cokolwiek, skoro naszego pokolenia kryzys nie dotyczy i dopiero nasi potomkowie będą musieli tak naprawdę się z nim mierzyć? Nas nie będzie za czterysta lat, więc co nas tak naprawdę wszystko obchodzi? Autor nie wystawia ludzkości laurki. Tak po prawdzie, to na razie największą przeszkodą dla przetrwania ludzkości jest ona sama jak mówi jeden z Wpatrujących się w Ścianę. I tak niestety jest – prędzej sami popełnimy cywilizacyjne samobójstwo, niż połączymy swe działania przeciwko obcemu zagrożeniu. Parafrazując Dukaja – ludzie sarmatami kosmosu. Omotani własnymi, wewnętrznymi konfliktami i pokładający przesadną wiarę we własne siły, skazani są na porażkę. Trisolarianie powiedzieli jasno w pierwszej części, ludzie to insekty, które nie zasługują na przetrwanie. Są jednak wśród nas odważne jednostki, indywidualiści, z poświęceniem odkrywający nowe, niezbadane jeszcze obszary ludzkiego intelektu. To od tych pojedynczych „insektów”, szukających odpowiednika badań podstawowych w domenie swojego umysłu, zależy przetrwanie całego gatunku. Cixin Liu napisał bardzo dobrą fantastycznonaukową powieść, umiejętnie rozkładając ciężar fabuły pomiędzy akcję, charakterystykę postaci i to co w tym gatunku najważniejsze – świat przedstawiony. Mamy tu mnóstwo świetnych i działających na wyobraźnię obrazów. Jest gargantuiczny, podziemny Pekin połowy dwudziestego trzeciego wieku; odkrycie pozwalające wdrukować wiarę bezpośrednio do ludzkiego umysłu; wizja Merkurego zatrzymanego w swym biegu dookoła Słońca; powłoki rozpinane między orbitami planet, wykonane z kosmicznego pyłu o konsystencji oleju; gigantyczny rój kosmicznych myśliwców i w końcu tytułowy ciemny las. Nie oceniam realności pomysłów autora, nie stać mnie na to. Biorę je wszystkie za dobrą monetę i cieszę się nie tylko nimi, ale też całym

74


konceptem. Szkoda, że Enrico Fermi nie może przeczytać tej książki, chciałbym usłyszeć jego ripostę. Tymczasem czekam na trzecią część. Tytuł: Ciemny las Tytuł oryginalny: The Dark Forest Autor: Cixin Liu Tłumaczenie: Andrzej Jankowski Wydawca: Rebis Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 672 ISBN: 9788380620506

75


BAJECZKA DLA GRZECZNYCH DZIEWCZYNEK Jagoda Wochlik Izabella Frączyk to autorka poczytnych powieści obyczajowych dla kobiet. Na swoim koncie ma już kilka bestsellerów, jak choćby „Koniec świata” czy „Dziś jak kiedyś”. „Spalone mosty” to drugi tom trylogii „Stajnia w Pieńkach”, która opowiada o losach trzydziestoletniej Magdy. Początkowe strony powieści przypominają nam perypetie bohaterki z poprzedniego tomu. W skrócie: Magda dziedziczy stajnię po babci. Ni z tego, ni z owego, zamiast ją sprzedać, postanawia ratować podupadający majątek. W międzyczasie zdradza ją mąż, zatem nie ma się już na co oglądać. Pakuje manatki i wyprowadza się na wieś, aby prowadzić stadninę, hodować kozy i strusie oraz romansować z kim popadnie. W drugim tomie trylogii Magda robi w zasadzie niewiele więcej. To naprawia jakieś zabudowania gospodarskie, to dokupuje kolejne strusie, to urządza wycieczki dla dzieci z miejscowego przedszkola. W międzyczasie stara się unikać żonatego weterynarza, z którym w chwili słabości się przespała, poznaje urzędnika państwowego, próbuje jakoś ułożyć sobie stosunki z bratem właściciela miejscowego hotelu, który po pijaku niechcący ją obmacywał. I bierze rozwód. Z jednej strony „Spalone mosty” płyną wytyczonym przez „Koncert cudzych życzeń” nurtem. Język jest więc bardzo prosty, pełen potocznych wyrażeń, które jednak nie rażą już tak bardzo, jak w przypadku „Koncertu”. Dzieje się sporo, lecz w gruncie rzeczy jest błaho: autorka nie zatrzymuje się na dłużej przy żadnym wydarzeniu – bez różnicy, czy chodzi o znalezienie w nieużywanych budynkach gospodarczych starego, zabytkowego chevroleta, odnalezienie w domu Magdy rzeczy jednej z zabitych na terenie stadniny kobiet, czy też o ujawnienie tożsamości mordercy. Tak jak w przypadku pierwszego tomu, wokół bohaterki kręci się bardzo dużo mężczyzn (przecież żadna powieść obyczajowa nie może się bez tego obejść!). Przyznać jednak należy, iż poziom infantylizmu wydaje się nieco niższy niż w przypadku „Koncertu”. Nawet pomimo takich scen jak wspomniany wcześniej chevrolet (no co, przecież ludzie różne rzeczy odnajdują w garażach i na strychach, prawda?) czy moja faworytka – scena, w której Marek wpada się pożegnać przed wyjazdem, bo jego ojciec właśnie leży w szpitalu, w bardzo ciężkim stanie. No jasne, bo kiedy poważnie zachoruje ci rodzic, najpierw jedziesz się grzecznie pożegnać z poznaną dzień wcześniej, w gruncie rzeczy, obcą babką, zamiast natychmiast gnać do szpitala, przecież to oczywiste! Powieść wydaje się spełniać swoje zadanie. Jest odrealniona na tyle, by można spokojnie przymknąć na oko na wszystkie niedociągnięcia i niedoróbki. Mamy za to dzielną bohaterkę, która daje sobie radę ze wszystkimi przeciwnościami losu. A na dodatek przyciąga facetów, bo oczywiście natura nie znosi próżni i żadna samotna babka nie zostaje długo sama. Zwłaszcza taka, która ma stajnię i zabytkowego chevroleta. Każda kobieta chciałaby być Magdą.

76


„Spalone mosty” mają więc wszystkie cechy współczesnej powieści obyczajowej dla kobiet. Napisane są prosto, bez zbędnych komplikacji. I choć całą „Stajnię w Pieńkach” można by spokojnie zmieścić w jednym tomie, to rozbito ją na trzy, tak, by każdy można było przeczytać w dwa lub trzy wieczory, by zmęczona mama, która niemal nie pamięta, jak się nazywa, gdy położy już dzieci spać, mogła się trochę odprężyć. „Spalone mosty” to zdecydowanie lektura dla niewymagających. Kobiet. Niewymagających kobiet, niestety. Tytuł: Spalone mosty Autor: Izabella Frączyk Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 288 ISBN 9788380971790

77


ŚCIĄĆ JEJ GŁOWĘ! Jagoda Wochlik Edward VI Tudor był jedynym synem króla Anglii, Henryka VIII. Jednakże z powodu choroby zmarł w wieku szesnastu lat. Następne w kolejce do tronu, z woli Henryka, były jego dwie córki, Maria i Elżbieta. Edward jednakże zmienił linię sukcesji, uznając siostry za nieślubne dzieci króla i spadkobierczynią czyniąc kuzynkę, synową jednego ze swoich doradców, lady Jane Grey. W chwili objęcia rządów miała szesnaście lat. Po dziewięciu dniach jej panowania nastąpił przewrót. Koronę zdobyła Maria, katoliczka, znana później jako Krwawa Maria. Po niej natomiast rządy objęła Elżbieta I, najsłynniejsza chyba angielska królowa. Tyle historia. Jednak autorki książki postanowiły się nieco zabawić i przedstawić nam alternatywną wizję wydarzeń. Mamy zatem Edwarda, jego dwie siostry, Jane Grey, jej przyszłego męża oraz teścia – historycznych bohaterów tego dramatu. Dorzućmy jeszcze pewną bardzo wygadaną Szkotkę i fakt, że spora część angielskiego społeczeństwa to osoby, które potrafią przemieniać się w zwierzęta. Historia z grubsza wygląda następująco: Edward odkrywa, że jest regularnie truty, więc salwuje się ucieczką z pałacu. Jego Rada, w zasadzie jedynie w osobie teścia Jane Grey, ogłasza, że umarł król, a królową, ot tak, zupełnie niechcący, zostaje jego synowa. Po dziewięciu dniach pod bramami Tower zjawia się Maria ze swoją armią. Jane i jej świeżo poślubionemu mężowi, G., udaje się uciec. Wsparcia szukają wśród zmiennokształtnej części angielskiego społeczeństwa. Oczywiście, alternatywne wersje historii nie są w literaturze czymś niezwykłym. W zasadzie sama historia jest tylko jedną z możliwych wersji, bowiem jak zauważył Hayden White, każde zdarzenie podlega interpretacji. Inaczej opowie o danym wydarzeniu lud podbity, inaczej zwycięzcy. Tworzenie fantastycznej alternatywnej historii także nie jest niczym szczególnym . Wiele już było takich książek i zapewne wiele jeszcze powstanie. Czy jest zatem coś wyjątkowego w „Mojej Lady Jane”? Coś, co wyróżnia ją na tle innych? Należałoby się najpierw zastanowić, do kogo adresowana jest ta książka. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że bohaterowie mają po szesnaście lat, to można założyć, że i odbiorcy powinni być mniej więcej w tym samym wieku. Zatem szesnastolatkowi nie będzie zapewne przeszkadzało, że bohaterowie, ci historyczni bohaterowie (uściślijmy), mówią „hajtnąć się” i myślą w sposób zupełnie współczesny. „Moja Lady Jane” jest także chwilami zabawna. Ale jest to poczucie humoru, które trafi tylko do nastolatków. Starszy czytelnik uzna je może za nieco sztuczne, chwilami wymuszone. Dorosły może się i uśmiechnie, ale nie zaśmieje. A wstawki współczesnych narratorek zamiast jawić się jako zabawne, pewnie wydadzą się żenujące. Warte zauważenia będą jednak nawiązania literackie i filmowe, jak choćby to o uczynieniu patelni bardzo skuteczna bronią czy obrazek kochanków, którzy zawsze się mijają, bo jedno jest zwierzęciem w nocy, drugie za dnia. Trzeba przyznać, że „Moją Lady Jane” czyta się nie bez przyjemności. Również po-

78


kazanie historii z punktu widzenia trzech postaci – Edwarda, Jane oraz jej męża G., to zabieg dość ciekawy, urozmaicający lekturę. Tyle wątpliwych plusów owej książki. To przykład jednej z tych pozycji, które byłyby znacznie lepsze, gdyby miały o połowę mniej tekstu. W „Mojej Lady Jane” niby sporo się dzieje, ale z drugiej strony wszystko to wprost tonie w zalewie niepotrzebnych słów, zbędnych opisów i głupawych komentarzy współczesnych narratorek-autorek. „Moja Lady Jane” nie jest wybitną książką. Nie odznacza się niczym szczególnym nawet na polu historii alternatywnych. Jest sprawnie napisana, chwilami zabawna, z całą pewnością przegadana. Bohaterowie nie są papierowi, trudno jednak uznać, że posiadają jakiekolwiek cechy, które by ich wyróżniały i pozwalały zapamiętać powieść na dłużej. Ot i wszystko. Tytuł: Moja Lady Jane Tytuł oryginalny: My Lady Jane Autor: Cynthia Hand, Jodi Meadows, Brodi Ashton Tłumaczenie: Maciej Pawlak Wydawca: SQN Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 432 ISBN 9788365836182

79


TRĄCONE STRUNY DUSZY Marek Adamkiewicz Jakub Małecki zawsze umiał pisać o człowieku. Już debiutanckie „Błędy” intrygowały nie tylko niebanalnym podejściem do horroru, ale przede wszystkim świetnie wykreowanymi postaciami. Wraz z kolejnymi książkami autor umiejętnie rozwijał ten element pisarskiego rzemiosła i z czasem doszedł do prawdziwej perfekcji. Ten stan rzeczy najlepiej widać w jego najnowszych dokonaniach – „Dygot” i „Ślady” chwytały za serce i pozostawiały czytelnika odmienionego. W swojej najnowszej propozycji wielkopolski pisarz idzie dokładnie tym samym tropem. To proza emocjonalna i wzruszająca, która bez cienia wątpliwości znajdzie się w czołówce wielu tegorocznych podsumowań. Siedmioletni Szymon wraz ze swoim przyjacielem spędza czas, układając na torach kolejowych monety. Te chwile to ostatnie beztroskie momenty w życiu chłopca, już za moment strata brutalnie zapuka do drzwi jego świata i każe mu na nowo odnajdywać się w diametralnie zmienionym otoczeniu. Kilka dziesięcioleci wcześniej babka Szymka, Tośka, uczy się, jak żyć pod niemiecką okupacją. Jako dziewczynka wyrusza w podróż, której echa będą na nią oddziaływać także wiele lat później. Losy tych dwojga są ze sobą nierozerwalnie splątane. Przez długi czasu uważałem, że najlepszy tekst autora to krótkie opowiadanie „Każdy umiera za siebie”, zamieszczone w antologii „Nowe Idzie”. Jakkolwiek wciąż czaruje dusznym klimatem, to trudno oprzeć się wrażeniu, że dzisiaj, gdy w dorobku Małeckiego jest już dużo więcej pozycji, można znaleźć inne tytuły, jeszcze lepsze od tej opowieści o ostatnich dniach marynarzy uwięzionych na zatopionym Kursku. Całkowita rezygnacja z elementów fantastycznych w „Dygocie” była chyba tym momentem, gdy pisarz na dobre zadomowił się w szeroko rozumianej literaturze obyczajowej (a może mainstreamowej?), co, patrząc na efekty, trzeba uważać za decyzję trafioną (chociaż nie chcę tu deprecjonować jego wcześniejszego dorobku, bo byłoby to wielce krzywdzące). Ostatecznie jednak pierwiastka nadprzyrodzonego od jakiegoś czasu u Małeckiego brak i podobnie jest także w jego nowej powieści. Główna siła „Rdzy” to bez wątpienia świetnie nakreśleni bohaterowie. Autorowi udało się wiarygodnie pokazać motywacje, które kierują Szymonem i jego babcią. Skupienie się na zwykłych ludziach jest tym, co zagrało w prozie Małeckiego już po raz kolejny. Jednostki stoją na pierwszym planie i nawet jeśli uczestniczą w wielkich wydarzeniach, to uwaga twórcy koncentruje się na ich przeżyciach. Te codzienne radości i smutki bohaterów, ich dziwne natręctwa, fobie i strachy – wszystko składa się na niesamowity kolaż zawierający obrazki z życia, które mimo tego, że traktują o sprawach małych dla świata, prawdziwie fascynują. „Rdza” to jednak nie tylko bohaterowie pierwszoplanowi. O Szymku i Tośce dowiadujemy się oczywiście najwięcej, ale w świecie przedstawionym każdy ma swoją historię. Nawet wtedy, gdy Małecki nie zdradza nam zbyt wiele, to te fragmenty, które udaje nam się poznać, wystarczają, by kolejna postać drugo-

80


lub nawet trzecioplanowa zyskała wiarygodność. One także składają się na wspomniany kolaż, dokładając własne cegiełki do tego przejmującego, życiowego i wzruszającego obrazu polskiej prowincji. Nie brakuje tutaj również emocji . Te opierają się głównie na opisie uczuć i relacji między bohaterami. Bywają pozytywne, ale zdarza się także, że siłą napędową kolejnych scen są uczucia niekoniecznie pożądane, takie jak niezrozumienie czy odtrącenie. Protagonistów powoli pokrywa tytułowa rdza, która wraz z biegiem życia potrafi wykoślawić każdego, zabierając jakąś cząstkę duszy. Niektórzy pewnie powiedzą, że o tym samym autor pisał już i w „Dygocie” i w „Śladach”, ale ja wychodzę z założenia, że skoro udaje się mu to tak dobrze, to po co ma zmieniać konwencję? Możliwe, że w kolejnej książce podąży w innym kierunku, ale póki co warto docenić i cieszyć się tym Małeckim, który tak dobrze pisze o emocjach i potrafi obudzić je w czytelniku. „Rdza”, mimo że opowiada o losach konkretnej rodziny na przestrzeni dziesięcioleci, jest powieścią uniwersalną, którą na pewno docenią czytelnicy z mocno rozwiniętą empatią. Podczas lektury nie można narzekać na brak wrażeń czy wzruszeń. To prawdziwa literacka uczta, rzecz wielowymiarowa i prawdopodobnie jedna z najlepszych polskich książek 2017 roku. Jestem więcej niż pewien, że zgarnie niejedną nagrodę, bo zwyczajnie na to zasługuje. Klasa panie Małecki, proszę o więcej! Tytuł: Rdza Autor: Jakub Małecki Wydawca: SQN Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 288 ISBN: 978-83-6583-625-0

81


HORROR RZECZYWISTOŚCI Marcin Knyszyński Chuck Palahniuk zakończył „Opętanymi” swą nieformalną trylogię grozy, na którą składa się jeszcze „Kołysanka” i „Dziennik”. Groteska i surrealizm, jako podstawowe środki wyrazu autorskiej myśli przewodniej, doprowadzone są tutaj do granicy, za którą czai się makabra i tak zwany horror cielesny. Palahniuk wytacza na czytelnika, jak do tej pory, najcięższe działa, zarówno estetyczne jak i formalne, tworząc współczesny Dekameron, zbiór wielce kontrowersyjnych i obrazoburczych opowieści o życiowych przegrańcach, uwięzionych w odciętym od świata odosobnieniu. A przede wszystkim zamkniętych we własnych głowach. Siedemnaście osób, które z różnych powodów potrzebują ukryć się przed światem, odpowiada na ogłoszenie tajemniczego pana Whittiera. Proponuje on trzymiesięczną izolację w zamkniętym teatrze, gdzie każdy z uczestników przedsięwzięcia może zabrać tylko to, co zmieści do jednej walizki. Żadnych telefonów, telewizji, internetu – obowiązuje całkowity zakaz komunikacji z zewnętrznym światem. Po co to wszystko? Kiedy wrota teatru się zatrzaskują a klucze znikają, rozpoczynają się absurdalne warsztaty literackie. Każdy z uczestników ma stworzyć arcydzieło, które uczyni go sławnym i nieśmiertelnym. Jednak bardzo szybko okazuje się, że nikomu z nich nie zależy na pisaniu czegokolwiek. Ba, sam pan Whittier ma zupełnie inne plany, niż by się mogło wydawać. Chuck Palahniuk nawiązuje w „Opętanych” do pewnej historii sprzed dwustu lat. Wtedy to, w 1816 roku, w Willi Diodati nad Jeziorem Genewskim, kilkoro młodych ludzi, literatów buntowników pragnących ucieczki od rzeczywistości, spętanych sztywnymi konwenansami, postanowiło odciąć się od świata, by tworzyć. I powstały wtedy zaczątki wielkich arcydzieł – najsłynniejszym z nich jest „Frankenstein” napisany przez Mary Shelley. Społeczeństwo, od którego uciekli, podglądało ich przez lunety, spodziewając się ujrzeć ludzkie potwory, abominacje obyczajowe, kogoś do wytykania palcami. Dokładnie to samo w pierwotnym zamyśle ma wydarzyć się w opuszczonym teatrze. Każdy z rezydentów nazywany jest pseudonimem wyrażającym to, co popchnęło go do ucieczki (Święty bez Kiszki, Hrabia Potwrzy, Dama Żebraczka, Towarzyszka Porywcza czy Odmrożona Baronowa). Każde z nich ma swoją historię, którą po kolei opowiada współtowarzyszom. Są to opowieści potworne i makabryczne, pełne przemocy, upokorzeń, perwersji, rozpaczy, bólu i obrzydliwości. Azyl pana Whittiera to groteskowa karykatura Willi Diodati, miejsce mające zagwarantować wolność od tych wszystkich rzeczy, które trzymały naszych nieszczęśników w zewnętrznym świecie. Ma im pomóc odnaleźć siebie i nadać jakiś sens ich życiu. W „Masce śmierci szkarłatnej” Edgara Alana Poego dekadenckie dionizje grupy ludzi chroniącej się w zamku przed zarazą zostają gwałtownie przerwane przez upiornego przybysza. Symbolizuje on daremność takich ucieczek – rzeczywistość cię dopadnie, nieważne gdzie się schowasz. U Palahniuka odcięcie się od świata ogarniętego horrorem jest również skazane na porażkę. Horror nie jest cechą świata, lecz ludzi w nim zamieszkujących. Niezależnie od tego, gdzie uciek-

82


niesz, groza przyjdzie do ciebie, bo tkwi w tobie, a nie poza tobą. Chuck Palahniuk przyznał, że chciał stworzyć „horror rzeczywistości”. Nie ma w nim miejsca na demony i nadprzyrodzone zjawiska. Najpotworniejsze rzeczy potrafimy zrobić sobie sami. To powieść o koszmarach, których nie można wyśnić nawet w najostrzejszej malignie, można ich doświadczyć tylko w rzeczywistości. Pieprzyć wymyślone potwory, na co komu one. Wystarczy uważnie rozejrzeć się dookoła, są tuż obok i przestają być niewidzialne. Chuck Palahniuk idzie tym razem dalej niż we wszystkich swoich poprzednich powieściach. To nie jest już tylko krytyka nowoczesności, konsumpcjonizmu, pustki intelektualnej czy pogoni za pieniądzem. Autor uderza tu w całą ludzkość, zwłaszcza w popularną od wieków merkantylizację cierpienia i bólu. Rodzi się nowy rodzaj podaży i popytu, makabra staje się towarem rynkowym. Dlatego w wiadomościach więcej mówi się o porwaniach dzieci, trzęsieniach ziemi i bestialskich morderstwach niż o nowej wystawie bądź otwarciu teatru. Ludzie kochają choroby i nieszczęścia. Raka. Katastrofy lotnicze. Powodzie. Seryjnych morderców. Gwałcicieli. Terrorystów. Skażenia i kwaśne deszcze. Uwielbiają się samousprawiedliwiać, przenosząc swoje grzechy na innych, szukając kogoś, kto jest jeszcze większym potworem niż oni sami. Cały czas wypatrują kozła ofiarnego, żeby zrzucić na niego symboliczną winę. Społeczeństwo czuje się dobrze, gdy ma jakieś licho, które je prześladuje, musi znaleźć wroga, aby mu się przeciwstawić. W innym przypadku zwraca się przeciwko sobie. Seryjni mordercy i pedofile urastają do rangi bóstw, którym składa się konieczną daninę. I wszystko jest dobrze, dopóki nie trzeba złożyć jej z samego siebie. Skoro są podglądacze, muszą też istnieć ekshibicjoniści. Skoro jest popyt na cierpienie, musi być jego podaż. Niektórzy ludzie nie tylko pragną oglądać zgryzotę innych, ale kochają taplać się we własnej. Bohaterowie „Opętanych” robią wszystko, aby wykreować swój pobyt w teatrze pana Whittiera na piekło na ziemi. Rozpoczyna się wyścig o to, kto będzie najbardziej sponiewierany, okaleczony, głodny i zniszczony przez oprawcę. Ci ekshibicjoniści, epatujący fabrykowanym upokorzeniem, chcą zarażać swym cierpieniem wszystkich dookoła. Ich potencjalni wybawcy, konsumenci bólu i rozpaczy innych, muszą dostać towar najwyższej jakości, który wywinduje „ofiary” pana Whittiera na szczyt popularności. Patrząc na to przedstawienie sadomasochistycznych bachanaliów, przychodzi do głowy pytanie: kto jest większą bestią – oglądający czy pokazujący? Bohaterowie Palahniuka to prawdziwe potwory. Już nie są niewidzialne. To ci, którzy zazdroszczą więźniom obozów koncentracyjnych tego, że zmieszczą się w każde ubranie. To ci, co nie zawahają się zniszczyć życia niewinnego człowieka dla własnej korzyści materialnej. To ci, którzy przyzwalają na uprzedmiotowianie człowieka. To monstra, opętane zawiścią, egoizmem, przeświadczeniem o swej wyjątkowości, dążeniem do sukcesu kosztem innych. To ci, którzy zapominają, że w ostatecznym rozrachunku i tak nic nie znaczą, że ich życie to tylko ulotna chwila, bezsensowny kaprys rzeczywistości. „Opętani” to jak na razie najlepsza, najmocniejsza, najbardziej kontrowersyjna i szokująca powieść Chucka Palahniuka. Jeśli myślisz, że nic nie jest w stanie cię przerazić, bo horrory nie są ci obce, pomyśl jeszcze raz. „Opętani” wstrząsają i odrzucają, ale równocześnie emanują niebywałym magnetyzmem. Okazuje się, że my, czytelnicy, złapaliśmy się na autorski haczyk i znajdujemy się w tej samej sytuacji, którą pisarz tak dobitnie piętnuje. Jesteśmy podglądaczami Palahniuka-ekshibicjonisty. I nie możemy odwrócić wzroku. Bierzemy udział w horrorze rzeczywistości.

83


Tytuł: Opętani Tytuł oryginalny: Haunted: A Novel Autor: Chuck Palahniuk Tłumaczenie: Maciej Potulny Wydawca: Niebieska Studnia Data wydania: 2009 Rok wydania oryginału: 2005 Liczba stron: 474 ISBN: 9788360979105

84


W POSZUKIWANIU ZAGINIONEJ TOŻSAMOŚCI Magdalena Makówka

„Dwie karty” po raz pierwszy ukazały się nakładem wydawnictwa Ifryt w 2011 roku. W międzyczasie Agnieszka Hałas wydała jeszcze kilka książek, w tym dobrze przyjętą „Olgę i osty”. Teraz zaś wydawnictwo Rebis postanowiło wznowić pierwszy tom cyklu „Teatr Węży”. Czy warto sięgnąć po tę publikację, czy też jest to jedynie odgrzewany kotlet, który można sobie z czystym sumieniem darować? Pewnego dnia na plaży w Shan Vaola pojawia się tajemniczy mężczyzna z bliznami na twarzy. Nie wie, kim jest, skąd pochodzi i w jaki sposób znalazł się w tych stronach. Na swojej drodze spotyka trójkę odmieńców, którzy wprowadzają go do podziemi miasta, gdzie toczy się alternatywne życie. Nasz bohater w końcu przypomina sobie, że nazywa się Brune Keare. Jak się okazuje, posiada niebezpieczny dar i jest prawdopodobnie czarnym magiem, których bezwzględnie tępią sprawujący władzę w mieście srebrni magowie. Teraz Brune będzie musiał ułożyć sobie życie, nie dać się złapać, nie podpaść za bardzo miejscowemu hersztowi, poradzić sobie z demonami, a do tego odkryć prawdę o własnej tożsamości. Agnieszka Hałas nie wrzuca nas od razu w środek fabuły, lecz zaczyna swą powieść od prologu wyjaśniającego reguły rządzące światem przedstawionym. Taki wstęp może zapowiadać dość typowe fantasy, którego lektura okaże się stratą czasu. Na szczęście czytelnika czeka miła niespodzianka, gdyż „Dwóm kartom” daleko do sztampy. Pierwszą cechą wyróżniającą prozę Hałas są bohaterowie. W pierwszym tomie „Teatru Węży” nie spotkamy wielu arystokratów i wybrańców, których czyny zmieniają losy świata. Zamiast nich na kartach powieści odnajdziemy odmieńców, wyrzutków ze społeczeństwa czy sieroty. Wszyscy żyją w półświatku, często na krawędzi prawa, starając się nie wchodzić w drogę innym. Do takiego środowiska wpada Brune, o którym na początku lektury nie wiemy nic. Ba, on sam długo nie zna swego imienia. Wraz z rozwojem fabuły dowiadujemy się o nim coraz więcej. Ponadto mamy całą plejadę bohaterów drugoplanowych, którzy także zapadają w pamięć, nawet jeśli pojawiają się tylko na kilku stronach. Bez wątpienia to właśnie dobrze napisane, wyraziste postaci są główną zaletą powieści. Na okładce umieszczono nazwisko Wegnera jako zachętę do sięgnięcia po książkę. Paradoksalnie taka rekomendacja może jednak spowodować rozczarowanie części czytelników. Styl pisania Agnieszki Hałas znacznie różni się od tego znanego fanom „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. Fabuła rozwija się znacznie wolniej, nie ma tu efektownych bitew czy chociażby odrobiny patosu. Sama opowieść jest bardziej kameralna. Akcja zaś nie pędzi do przodu na łeb na szyje, dzięki czemu możemy lepiej poznać bohaterów. Nie znaczy to, że podczas lektury czeka nas nuda. Chociaż sama fabuła rozwija się spokojnie, to w powieści nie ma dłużyzn.

85


Ciekawy jest także opisany w „Dwóch kartach” system magii, który wyklucza czarnych magów. Początkowo wydaje się, że są oni okrutnikami, których należy tępić. Z kolejnymi stronami przekonujemy się jednak, iż sprawa nie jest tak prosta, zaś srebrni magowie nie są tak szlachetni, jak mogłoby się wydawać. Do tego mamy jeszcze demony, które w swych pragnieniach i wojenkach są zupełnie ludzkie. Szkoda tylko, że nie poświęcono im więcej miejsca. Brakowało mi zwłaszcza wyjaśnienia, skąd u nich takie, a nie inne sojusze. Odpowiadając na pytanie zadane we wstępie, mogę stwierdzić, że po książkę Hałas z pewnością warto sięgnąć. Jest to dobra opowieść fantasy, w której nie uświadczymy infantylnych bohaterów i do bólu przewidywalnej fabuły. To doskonała zachęta do sięgnięcia po kolejne tomy cyklu „Teatr Węży”. Tytuł: Dwie karty Autor: Agnieszka Hałas Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 2017 Liczba stron: 370 ISBN: 9738-83-8062-142-8

86


UTOPIA W OCZACH MALUCZKICH Marek Adamkiewicz

„Miracleman” autorstwa Alana Moore’a to bez wątpienia komiks przełomowy. Autor podszedł w nim do tematyki superhero w sposób wcześniej niespotykany, nadając bohaterom prawdziwej głębi. Tytuł był preludium tego, co działo się w gatunku w kolejnych latach i wyznaczał nowe standardy. Nic dziwnego, że „Miracleman” stał się atrakcyjny także dla innych twórców. Serię przejął Neil Gaiman. Brytyjczyk, jeszcze przed sukcesem cyklu o Sandmanie, pokazał, że w tej postaci wciąż drzemie ogromny potencjał. „Złota Era” rozpoczyna się tam, gdzie historię zostawił Alan Moore. Na gruzach Londynu powstaje utopia, w której wszyscy ludzie mają zaznać szczęścia. Nie ma już głodu ani przestępczości, a Miracleman staje się postacią na poły mityczną, sprawującą władzę nad ludzkością z wysokości Olimpu. Poczynania nowego Boga wpływają na życie całej populacji planety, jednak nie wszyscy ludzie odbierają je jako pozytywne. Dzieło Gaimana dotyczy tych oddolnych spojrzeń na działalność Miraclemana. Właśnie ta zmiana perspektywy jest największą siłą „Złotej Ery”. Gaiman wyszedł ze słusznego założenia, że kopiowanie stylu poprzednika mija się z celem i zaproponował zupełnie inne rozwiązanie. Samego Miraclemana i reszty jego rodziny jest tu, na dobrą sprawę, bardzo mało, a uwaga scenarzysty skupia się na zwykłych ludziach. Autor pokazuje, w jaki sposób na ich życie wpłynęły wydarzenia pokazane w poprzednim tomie i jak funkcjonują w powszechnej utopii. Rozwiązanie większości ziemskich problemów nie jest wcale gwarantem szczęśliwości całej populacji. Bogowie są bowiem daleko i chociaż potrafią zapewnić dobrobyt, nie zawsze dają satysfakcjonujące odpowiedzi w kwestiach egzystencjalnych. Na cały tom składa się sześć zeszytów, w których Gaiman przedstawia różne spojrzenia na świat stworzony przez Miraclemana. W jednej z opowieści widzimy czworo pielgrzymów, zmierzających na Olimp, by tam spotkać się z nowym Bogiem. Każde z nich ma inne powody, dla których podejmuje tę wędrówkę. Ta historia, mimo że króciutka, aż kipi od emocji. Autor stawia w niej pytania o naturę boskości – czy człowiek jest w stanie objąć ją swoim umysłem i zrozumieć motywacje istoty nieskończenie potężniejszej od siebie, a w konsekwencji: czy może zaakceptować wyroki boskie, nawet jeśli te wydają się niesprawiedliwe? To pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi. Na kartach „Złotej Ery” Gaiman wręcz sypie ciekawymi pomysłami. Jednym z nich jest zaprezentowanie w „Historii o szpiegach” miejsca, do którego trafili ci, którzy nie chcieli, bądź nie potrafili, egzystować w świecie idealnym. Autor pokazuje tych ludzi jako szpiegów, którzy nieustannie spiskują, śledzą swoich sąsiadów, składają raporty przełożonym, ale w gruncie rzeczy po prostu nie umieją zmienić swojego życia na lepsze. Z kolei w „Notatkach z Podziemia” pojawia się interesująca koncepcja ożywiania osób dawno zmarłych. Tutaj głównym bohaterem jest

87


wskrzeszony Andy Warhol. Gaiman kreuje nieco niepokojącą, ale i bardzo plastyczną wizję życia po śmierci, gdzie jedną z głównych ról odgrywa kwestia tożsamości. Bardzo dobrze prezentują się w „Złotej Erze” ilustracje. Mark Buckingham stanął na wysokości zadania i wykonał świetną robotę. Każdy ze składających się na tom zeszytów rysowany jest w inny sposób i odpowiednio koreluje z treścią przekazywaną przez scenarzystę w konkretnych epizodach. Buckingham doskonale czuje się w różnych konwencjach – jego prace wypadają równie przekonująco, kiedy maluje, tworzy ilustracje celowo niewyraźne i rozmazane, gdy stosuje kolaże, a także wtedy, gdy wykorzystuje kreskę typowo komiksową. Ta wszechstronność nie powoduje tu jednak wrażenia rozstrzelenia, jak bywa w przypadku nowszych superbohaterskich eventów, ale dodaje całości charakteru. „Miracleman” Neila Gaimana jest inny niż „Miracleman” Alana Moore’a. Młodszy Brytyjczyk nie zdecydował się na kopiowanie stylu starszego i, trzeba przyznać, wyszło to tytułowi na dobre. „Złota Era” czaruje bowiem czymś innym. To spojrzenie na świat po rewolucji wygrywa skupieniem się na zwykłych ludziach – pokazanie rządów Miraclemana z ich perspektywy okazało się niezwykle odświeżające i sprawiło, że seria wciąż się rozwija. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach („Srebrna Era” i „Mroczna Era”) Gaiman i Buckingham utrzymają ten wysoki poziom. Tytuł: Złota Era Seria: Miracleman Tom: 2 Scenariusz: Neil Gaiman Rysunki: Mark Buckingham Kolory: D’Israeli Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Miracleman by Gaiman & Buckingham Volume 1: The Golden Age Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Marvel Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 192 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-93-1

88


THOR DLA ZIEMI Maciej Rybicki

Trzeci tom „Thora Gromowładnego” udowodnił, że Jason Aaron jest scenarzystą niezwykle wszechstronnym. Po epickiej, rozciągniętej na millennia opowieści o Bogobójcy, zaproponował bowiem historię będącą klasycznym fantasy. Czwarty, ostatni tom serii, po raz kolejny przynosi zmianę konwencji – tym razem na dramat ekologiczny. Zaskakujące, nieprawdaż? A jednak na kartach „Ostatnich dni Midgardu” dzieje się całkiem sporo… i to nawet z sensem. Aaron posklejał ze sobą całkiem sporo wątków, wyraźnie zmierzając do podsumowania i zakończenia tytułu, a także poważnych zmian, jakim postać Thora miała zostać poddana po wydarzeniach z „Grzechu pierworodnego”. Jak już zaznaczyłem we wstępie, na pierwszy plan wysuwa się wątek ekologiczny, i to poruszony z kilku perspektyw. Przede wszystkim mamy rozważania na temat eksploatacji planety i tego, że ludzie o nią nie dbają. Jest zatem korporacja energetyczna Roxxon, jest agentka S.H.I.E.L.D, zajmująca się środowiskiem, no i oczywiście zniszczona Ziemia przyszłości, z której, na dobrą sprawę, została jedynie wypalona skorupa, wciąż broniona przez nieugiętego Thora. Całkiem niezłym pomysłem było skonfrontowanie zatroskanego o Ziemię Thora z korporacją Roxxon – przeciwnik to nietypowy jak na komiksowe standardy, z wielkimi możliwościami, stanowiący realne zagrożenie. Tym bardziej, że trudno z nim walczyć za pomocą tradycyjnych metod (czytaj: mordobicia). Tu jednak Aaron skiepścił sprawę… ale o tym za chwilę. Do pozytywów należy zaliczyć także ponowne rozciągnięcie czasu akcji. Już wcześniejsze tomy „Thora Gromowładnego” udowodniły, że ten scenarzysta znakomicie daje sobie radę z ekstremalnie szeroką perspektywą czasową, podkreślając w ten sposób boską naturę Thora. W tym albumie jesteśmy świadkami tytułowych ostatnich dni naszego świata, gdy zmęczony Thor staje do epickiego pojedynku z Galactusem, chcąc ocalić to, co pozostało z Ziemi. Kolejnym z wartych wspomnienia wątków jest rozwinięcie relacji Boga Gromów z Roz Solomon, czyli zajmującą się środowiskiem agentką S.H.I.E.L.D, która poznaliśmy w tomie poprzednim. To interesujące o tyle, że ma ona charakter bez wątpienia romantyczny. Tym, co zagrało naprawdę nieźle, były też relacje Thora z jego otoczeniem: nie tylko asgardzkim, ale i ziemskim – wnuczki Boga Gromów, wspomniana Roz, mieszkańcy Broxton – wszystko to buduje kontekst i osadza postać Odinsona w świecie. „Ostatnie dni Midgardu” mają jednak jeden wielki minus, a mianowicie głównego antagonistę Thora. Jak już wspomniałem, wykorzystanie korporacji uzbrojonej w kapitał i prawników wydawałoby się strzałem w dziesiątkę. Niestety, Roxxon został „wyposażony” w postać CEO – Daniela Aggera, który nie dość, że jest złoczyńcą w stylu wręcz kampowym , to jeszcze zupełnie bezsensownie zrobiono z niego nową wersję Minotaura – łotra stworzonego na początku lat 70. Zero tu finezji, dwuznaczności, zero konsekwencji w dążeniu do pewnych celów… Zresztą i same cele zdają się dość groteskowe, a przynajmniej nieprzystające do organizacji, na czele której Agger stoi. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się po Aaronie aż takiej wtopy, no ale cóż…

89


Ten słabszy element rekompensują za to fenomenalne (jak zwykle) rysunki Esada Ribicia. Chorwat, szczególnie sparowany z kolorystą Ive Svorciną, tworzy plansze absolutnie obłędne. Plenery, tła, postacie, ruch – wszystko to wygląda wręcz oszałamiająco i udowadnia, że ten rysownik słusznie uznawany jest za jeden z największych talentów na rynku. Jednak to nie koniec uczty graficznej. „Ostatnie dni Midgardu” (a zarazem całą serię) wieńczą dwie krótkie historyjki, gościnnie zilustrowane przez R.M. Guérę i Simona Bisleya (a także, etatowo, Ribicia). Co ciekawe, styl Serba, znanego choćby z serii „Skalp”, w zetknięciu z wikińską tematyką nabiera podobieństwa do stylu Grzegorza Rosińskiego. Sama historia zaś to miniaturka na temat przeszłości antybohatera tomu poprzedniego – Malekitha. Druga opowieść to także wyprawa w przeszłość, stawiająca w roli głównej samego Thora, który wraz z wiernymi sobie wikingami mierzy się z lodowymi olbrzymami. Wszystko to w pięknej oprawie graficznej, prosto spod ręki Simona Bisleya (dla ciekawych: tak, kojarzyć się może ze „Slainem”). Trochę szkoda, że „Thor Gromowładny” dobiega już końca – bardzo polubiłem przygody Odinsona w wykonaniu duetu Aaron/Ribić, nawet jeśli tom trzeci i czwarty odstawały nieco poziomem od fenomenalnej historii Gorra Bogobójcy. Pozostaje mieć nadzieję, że Egmont pójdzie za ciosem i dalej będzie wydawał przygody Boga Gromów… także w jego odświeżonej, żeńskiej wersji. Tytuł: Ostatnie dni Midgardu Seria: Thor Gromowładny Tom: 4 Scenariusz: Jason Aaron Rysunki: Esad Ribić, R.M. Guéra, Simon Bisley Tłumaczenie: Marceli Szpak Tytuł oryginału: Thor: God of Thunder: The Last Days of Midgard (Thor: God of Thunder #19-25) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 168 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1944-4

90



92


93


94


95



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.