Szortal na wynos (nr53) pazdziernik 2017

Page 1



Redakcja: REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz Aleksandra Brożek-Sala Rafał Sala DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Dagmara Trembicka-Brzozowska DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Katarzyna Kozidrak, Karolina Grzeszczak Korekta: Matylda Zatorska Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Aleksander Kusz, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Marcin Knyszyński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka, Beata Mróz, Szymon Góraj, Aleksander Księżopolski, Jagoda Muzolf, Justyna Chwiedczenia, Anna Parot DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Grzanek, Iwona Krygiel, Aleksander Księżopolski, Aga Magnuszewska, Monika Olasek, Joanna Radosz, Maria Talko, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Kościukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba https://milena-zaremba.deviantart.com/ Grafika: Olga Dąbrowska https://orselis.deviantart.com/ WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Osobliwie zapowiada się krótki czas pomiędzy właśnie wypuszczonym numerem Szortalu Na Wynos, a tym, który pojawi się za miesiąc. Kto żyw pozna w całości drugi sezon Stranger Things. 27 października Netflix udostępni wszystkie odcinki jednocześnie. Przypomina to trochę długie polowanie, wypełnione obietnicą sutej uczty i zakończone sutą ucztą. Oraz długie, bardzo długie trawienie. Niech będzie i tak. Pierwszy sezon łyknąłem w trzy dni. Ne dlatego, abym nie mógł w jeden. Ponieważ był tak dobry, iż torturą byłoby rozkładanie go nawet na jeden odcinek dziennie a jednocześnie nie chciałem zbyt szybko zjeść, strawić i zapomnieć. Nie muszę zatem zarywać nocy, aby połknąć na raz kolejny sezon i albo nie dostrzec w pośpiechu wszystkich smaczków, albo dostać niestrawności. W moim przypadku przebieg zaznajamianie się z kontynuacją przygód chłopaków i Jedenastki będzie miało dokładnie taki sam, jak rok temu. Jako aperitif przed ucztą polecam numer październikowy Na Wynos. Co najmniej kilka opowiadań dotyka grozy. Zabawne, a jednocześnie straszne: grozę w przyszłym, listopadowym numerze będzie można potraktować jako deser po Stranger Things. Jeśli mogę coś doradzić, jedzcie powoli... Znaczy, oglądajcie... czytajcie. Albo i to, i to. Marek „Terebka” Ścieszek P.S. Rodzinka Kingów też coś dla nas upichciła. Rany. Ależ syta się zapowiada końcówka października dla prawdziwego fana horroru. M. „T”. Ś.

4


ZAGRANICZNIAK Spragniony miłości C.S. Bailey . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8

SZORTOWNIA Cudotwórca z targu Sylwester Gdela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Bo dziadek nie umiał w grę Klaudia Sowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 Albert poszedł spać Andrzej Kozakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Niektóre rzeczy się nie zmieniają Monika Kasprowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Twoja kolej Rafał Charłampowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Baba Cukierjaga Klaudia Sowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Sprawy urzędowe Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Piekielny Kaszub Rafał Charłampowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Nie oglądaj się Małgorzata Lisińska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24

STUSŁÓWKA Prawie cała świta Małgorzata Gwara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 Karaluchy pod poduchy Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Zaginięcie Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Fatalne nieporozumienie Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Coś na progu Małgorzata Gwara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Zagraniczniak


SPRAGNIONY MIŁOŚCI C.S. Bailey Poszukuję zatem niestrudzenie, grasuję, rozglądam się za tą, która będzie tylko dla mnie. No, ej! Chociaż na jedną noc! Nie jestem za specjalnie wymagający: czy to blondynka, szatynka, rudzielec, czy brunetka. Może być każda. Nawet się ogoliłem. Gilette, najlepsze dla mężczyzny. Docieram do klubu, rozkrzyczanego i pełnego pokazowej sztuczności. Wewnątrz stoi ona. Kołysze się do kakofonicznych dźwięków jak zahipnotyzowana. Podchodzę do niej dumnym krokiem, a ta spogląda na mnie z nieskrywanym obrzydzeniem. Patrzy na moje gnijące, martwe ciało, na poszarpane ubranie, wdycha stęchłą woń rozkładu. – Aaaaaa! Zombieeee! – krzyczy. No, piękna, co za problem? Nie uronię z ciebie ani kosteczki, obiecuję. Tytuł oryginalny: Hungry for love

Przełożyła Małgorzata Gwara

8


Szortownia


CUDOTWÓRCA Z TARGU Sylwester Gdela Smród roztaczający się w tej okolicy był nie do zniesienia. Spoceni ludzie, podgniłe warzywa, niskiej jakości tekstylia z importu… Paskudna, okaleczająca węch mieszanka. Pomimo tego Artur wciąż brnął w głąb labiryntu straganów, poszukując człowieka, który stał się jednym z czołowych tematów plotek w mieście. Stoisko, przy którym można było znaleźć Srokę, znajdowało się nieopodal zamkniętej budki z kebabem. Łatwo trafić, bo najdłuższa kolejka, przynajmniej według pani Heleny spod piątki. Po kilku minutach kluczenia wśród rzędów stołów zawalonych towarami, młody mężczyzna w końcu odnalazł właściwe miejsce. Podszedł do oczekujących ludzi i zapytał, czy wszyscy tu do uzdrowiciela Sroki. Uzdrowiciel – to słowo ledwo przecisnęło mu się przez gardło. Ktoś próbujący leczyć ludzi na targowisku zasługiwał co najwyżej na miano szarlatana. Było jednak kilka powodów, dla których Artur, świeżo upieczony magister farmacji, zdecydował się z nim spotkać. Znachor nie pobierał opłat za swe usługi, co już stanowiło ewenement. Gdy ktoś koniecznie chciał się odwdzięczyć, to był proszony o przyniesienie jedzenia lub ubrań. Co więcej, kuracja maściami zalecona przez Srokę sprawiła, że blizna po poparzeniu trzeciego stopnia na ręce ciotki Artura zniknęła bez śladu. To zakrawało na miarę cudu, a opisy wielu podobnych przypadków krążyły pocztą pantoflową po całym mieście. Artur postanowił sprawdzić, kim tak naprawdę jest ten konował i na czym opiera się skuteczność jego działań. Słońce prażyło niemiłosiernie, jednak ciekawość i poczucie obowiązku dawały farmaceucie siłę do zniesienia niedogodności. Zaczął rozmawiać z ludźmi z kolejki. Niektórzy pokładali pełną ufność w zdolności Sroki, inni traktowali uzdrowiciela jako ostatnią deskę ratunku. Tak czy inaczej, wszyscy mieli jakieś nadzieje na wyleczenie. Po niemal dwóch godzinach oczekiwania w końcu nadszedł moment konfrontacji ze Sroką. Znachor, na oko sześćdziesięcioletni mężczyzna, wyciągnął pulchną dłoń na powitanie. – Maciej Sroka. – Artur Kołodziejczyk. – W czym mogę ci pomóc? – zapytał samozwańczy uzdrowiciel. – Chyba mam problemy z żołądkiem – zmyślał farmaceuta, nieco zmieszany bezpośrednim podejściem swego rozmówcy. – Często boli mnie po posiłku. Próbowałem zmienić dietę na lekkostrawną, ale to nic nie dało. – Hmm, zobaczmy… – Sroka przyłożył dwa palce do brzucha Artura. – Wszystko wydaje się być w porządku. Może problem nie leży w trzewiach, a w umyśle. Twój mózg wmawia organizmowi, że jedzenie mu szkodzi. Młodzieniec przełknął ślinę. Czyżby znachor coś podejrzewał? – To w ogóle możliwe? – dociekał. – Wszystko jest możliwe, drogie dziecko. – Sroka uśmiechnął się szeroko. – Wystarczy, że uwierzysz. – A co, jeśli to tylko początek choroby? Może mam wrzody? Albo raka? Na pewno dobrze pan to sprawdził? – Artur usilnie starał się nie stracić przykrywki. Zgromadzeni ludzie mogliby zareagować w niezbyt przyjemny sposób na jawny zarzut oszustwa wobec uzdrowiciela.

10


– Na tym świecie nie ma już Panów – odrzekł Maciej. – Umarli dawno temu, lecz pozostawili po sobie pewne… pamiątki. Słowa Sroki nieco przeraziły Artura. Zaczął nerwowo rozglądać się dookoła. Targowisko opustoszało. Wszyscy ludzie z kolejki jakby wyparowali. – Nie jesteś taki jak inni. – Znachor zwrócił się do młodzieńca. – Ślepo podążający za czymkolwiek, co przyniesie korzyść. Ty pragniesz prawdy. Przybyłeś tu odkryć mój sekret, więc go wyjawię, choć to będzie miało swą cenę. Zerwał się silny wiatr. Dookoła fruwały foliowe torebki i gazety. Niebo spowiły ciemne chmury. – Widzisz ten zeszyt? – Sroka wskazał na notatnik w wyświechtanej, skórzanej oprawce. – To Księga Życia, spadek po pewnym Panu, który dawno temu opuścił ten świat. Historia głosi, że wpisanym tu osobom gwarantowane jest Niebo. I rzeczywiście tak się dzieje, lecz Nieba można zaznać tylko na Ziemi. Po śmierci czeka wyłącznie pustka. Wykorzystuję tę Księgę, by ulżyć ludziom w cierpieniach, lecz Jej możliwości są ograniczone. Brakuje miejsca na kartach… Opowiedziałem już wystarczająco dużo. Nadszedł czas zapłaty. – Co nią jest? – zapytał Artur. – Zobaczysz. Farmaceuta usłyszał huk potężny niczym grzmot i stracił przytomność. Ocknął się na kocu rozłożonym na betonowej alejce pomiędzy straganami, otoczony przez gromadę ludzi. – Wszystko w porządku? – Klęcząca tuż obok kobieta dotknęła jego czoła. – Strasznie pan rozpalony. Mało co nie wyrżnął pan głową o kant stołu! – Maciej Sroka, uzdrowiciel! Gdzie on jest?! – wyrzucił z siebie Artur. – Spóźnił się pan – powiedział jakiś facet z tłumu. – Sroka wyjechał wczoraj z miasta. Podobno miał problemy z policją. I dobrze, nie potrzeba nam tu jakichś oszustów… Wśród ludzi wywiązała się gorączkowa dyskusja. Uwagę Artura przykuła jednak leżąca na ziemi kartka. Wziął ją do ręki. Była cała zapisana imionami i nazwiskami, a na samym szczycie strony widniały te należące do niego, wyraźnie przekreślone. Po twarzy farmaceuty zaczęły spływać krople potu.

11


BO DZIADEK NIE UMIAŁ W GRĘ Klaudia Sowiak Listonosz przyniósł paczkę zaskakująco szybko. Wygrany w konkursie prestiżowego magazynu plecak z oprogramowaniem wraz z kamizelką oraz okularami wirtualnej rzeczywistości lśniły wśród zwojów gąbek i folii bąbelkowej. Andrzej ostatkiem woli powstrzymał się od chwycenia pojedynczych pęcherzyków powietrza w palce i zniszczenia ich w opuszkach. Choć tak długo oczekiwał na ten sprzęt najnowszej generacji, dziecinne instynkty wciąż brały nad nim górę. Wziął głębszy oddech i z namaszczeniem zaczął wyjmować zawartość pudła. Chyba dopiero wtedy zdał sobie sprawę z czym naprawdę ma do czynienia. Komplet prezentował się imponująco. Andrzej oglądał go drżącymi dłońmi, zdjął przezroczyste osłonki z gogli i zabrał się za czytanie instrukcji. Papier sklejał się od potu skapującego mu z dłoni. Choć był profesjonalnym testerem oprogramowania, wiedział, że musi wypróbować sprzęt teraz, zaraz. Bez żadnych wskazówek od szefa. Jego decyzję przypieczętowała wyjęta z dna pudła dokładna replika karabinu AK-47. Nie czekał ani chwili dłużej. Założył wysokie wojskowe buty i kamizelkę z czujnikami, które należało przyczepić do ciała. Wyregulował paski plecaka, dopasował gogle (wciąż zsunięte na czoło), chwycił karabin w dłoń i zbiegł po schodach na puste pole, znajdujące się tuż za jego domem. Wynajmował je pod dzierżawę starszemu zdziwaczałemu facetowi ze wsi, który mieszkał kilka domów dalej. Dlatego też nie czuł wyrzutów sumienia, że depcze czyjąś ziemię. Zresztą, był sierpień – zboża dawno zebrano, a za bieganie po ściernisku jeszcze nikogo nie zamknięto w więzieniu. Z bijącym mocno sercem zsunął gogle na oczy i wcisnął guzik na wysokości skroni, by odpalić grę. Przed jego oczami pokazał się ekran startowy. W uszach brzęczały krzyki dowódców i rannych żołnierzy oraz wizgi przelatujących samolotów. Ruszając nieporadnie karabinem rozpoczął nową kampanię. Biegł przez bombardowane miasto. Tynk kamienic sypał mu się na pierś i ramiona, co czuł dokładnie dzięki nowoczesnym czujnikom. – Odjazd – pomyślał, kuląc się przed pikującym lotniskowcem. Wtedy też poczuł mocne szarpnięcie na wysokości piersi i przeszywający ból, promieniujący na całe ciało. – Cholera. Niesamowite doświadczenie gry – mruknął do siebie, osuwając się na kolana. Łzy cisnęły mu się do oczu, a obraz powoli rozmazywał. Na oślep próbował zrestartować grę, żeby ból minął, jednak nie mógł znaleźć odpowiedniego przycisku. W końcu resztką sił zsunął z twarzy gogle. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył była dymiąca jeszcze dwururka i zadowolona twarz zdziwaczałego dziadka. – Bić Niemca! – zawył staruszek na pół pola, machając w powietrzu bronią. – Mówiłem ci, Stasiu, że oni się tu jeszcze po wioskach kryją, a tyś mnie zawsze miała za wariata!

12


ALBERT POSZEDŁ SPAĆ Andrzej Kozakowski Jarek zawsze był bardzo żywym dzieckiem. Było go wszędzie pełno. Już gdy miał kilka zaledwie lat, uwielbiał wspinać się w domu na wszystkie meble, a w ogrodzie na niższe drzewa i płoty. Biegał po całym domu i wokół niego, raz trzymając w ręku model samolotu i udając pilota, lecz częściej tylko po to, by po prostu biegać. Któregoś dnia od swojego ojca, który był człowiekiem wykształconym i świadomym swojej roli w wychowywaniu dziecka, dowiedział się, kim był Albert Einstein. Ojciec przekazał ośmioletniemu Jarkowi podstawową wiedzę, dotyczącą teorii względności. Powiedział mu też, że nie można przekroczyć prędkości światła, bo wraz ze wzrostem prędkości rośnie masa przedmiotu, a przy osiągnięciu tej prędkości masa przedmiotu jest nieskończona. Jarek wziął sobie słowa ojca do serca, choć zrozumiał je nieco opacznie, na swój dziecięcy sposób. Któregoś dnia założył ciepłą czapkę i ostrożnie zwolnił swój bieg. Gdy zatrzymał się zupełnie, oderwał się od ziemi. Niedziela, 2 września 2001, © by Soulless

13


NIEKTÓRE RZECZY SIĘ NIE ZMIENIAJĄ Monika Kasprowiak – No ja pierdolę – zdenerwował się Tomek. – Znowu się poplątało. Przecież na to nic się nie złowi. Włóczka zahaczyła się o sztywne badyle, gdy Tomek łupnął kijem o ziemię. Bartek bez słowa podniósł prowizoryczną wędkę i rozsupłał linkę. – Jak chodziliśmy z wujkiem na bolenia – powiedział, sprawdzając, czy zrobiony z kolczyka haczyk wystarczająco mocno tkwi w węźle – to najpierw zanęcaliśmy. Przez kilka dni rzucaliśmy żarcie, żeby ryby się przyzwyczaiły i straciły czujność. – A co je taka ryba? – Basia po raz kolejny przeszukała torebkę. – Takie żółte ciasto. Tomek wybuchnął śmiechem. – To bardzo dobrze, że mamy mnóstwo ciasta. Całą torbę. Kopnął leżący pod drzewem plecak i usiadł pod pniakiem. – Jakbym miał ciasto, to sam bym zjadł, a nie dawał głupiej rybie. – Nie krzycz na niego. – Basia wcisnęła palec w tubkę po szmince i rozsmarowywała na wardze resztki pomadki. – Przecież to nie jego wina, że nie mamy co jeść. – Pewnie, że nie jego, tylko tej krowy. – Wskazał na Zośkę. – Zachciało się idiotce włazić w pieprzone światło. Pójdźmy tam – parodiował głos dziewczyny – to takie piękne. – Zostaw ją w spokoju. – Baśka wyjęła z torebki lusterko i zrobiła do niego serię min. Wyszczerzyła zęby, stuliła usta w dziubek, na koniec uśmiechnęła się i, wyraźnie zadowolona z efektów, zaczęła układać grzywkę. – Nie musiałeś iść za nią. To była twoja decyzja. – Moja? Moja decyzja? Żadna decyzja, ja tylko chciałem zatrzymać idiotkę. Byłem dżentelmenem. – Nie bój się – prychnęła Zosia. – Nikt się na tego dżentelmena nie nabrał. Niepotrzebnie się fatygowałeś. Wydawało się, że Tomek rzuci się na dziewczynę, ale tylko zaklął. Miał ich wszystkich serdecznie dosyć. Najchętniej poszedłby sobie w cholerę, ale wtedy skazałby się na samotność. W miejscu, które tylko na pierwszy rzut oka wyglądało normalnie. Gdzie przeniósł ich owalny portal z tramwajowego przystanku i gdzie byli uwięzieni od pół roku, a nie natknęli się na najmniejszy ślad innych ludzi. Najpierw zdziwiło ich, że wprost z grudniowej pogody trafili na rozkwieconą łąkę. Dziwne, ale jeszcze nie przerażające. Zaczęli się bać, gdy dostrzegli dwa słońca po przeciwnych stronach nieboskłonu, a wpadli w panikę, gdy okazało się, że portal, przez który przeszli, zniknął bez śladu. – Mam go! – Bartek stał w wodzie, a w jego wyciągniętych nad głową rękach trzepotała ryba. – To boleń? – Ucieszyła się Basia. – Raczej pstrąg. – Bartek, dumny jak paw, wyszedł na brzeg i zaprezentował zdobycz. – Pstrągi mają ciapki – powątpiewała Zosia. – Czy to w ogóle jest jadalne? Ktoś się na tym zna? – No ja pierdolę. – Tomek krytycznie obejrzał rybę. – Znowu dostaniemy sraczki. Wtem na niebie pojawił się dziwaczny wehikuł. – Ho, ho, ho, moi mili. – Usłyszeli. Bartkowi pstrąg wysunął się z ręki i upadł w trawę. Basia się przeżegnała, a Zosia zamarła z naręczem chrustu, który miała wrzucić do ognia. Przed nimi, na brzegu rzeki, wylądowały zaprzężone w renifery sanie. Brodaty grubas machał do nich ręką i śmiał się jak szaleniec.

14


– Ho, ho, ho. – Gramolił się na zewnątrz z wielkim workiem. – Ho, ho, ho, czy byliście grzeczni w tym roku? – Stój i nawet nie drgnij – krzyknął Bartek. Podniósł grubą lagę i wystawił przed siebie. – Kim jesteś? – spytała Basia. – No, ho, ho, ho, Mikołajem. – Ale jest czerwiec. – Bartek postąpił krok naprzód, nie opuszczając kija. – No, fakt. – Mikołaj zdjął czapkę i otarł spocone czoło. – Trochę się was naszukałem. Ale, ho, ho, ho, już jestem. I mam dla was prezenty. Pod warunkiem – spojrzał na nich z porozumiewawczym uśmieszkiem – że byliście grzeczni. – Ja byłam grzeczna – zapewniła Zosia. – Chcę wrócić do domu. Do naszego świata. – Hm – zacukał się Mikołaj – to tak nie działa. Od życzeń jest rybka. Złota zresztą. Ja, ho, ho, ho, przynoszę prezenty. – Możesz wziąć nas na sanie i zabrać do domu. – Tomek gorączkowo zbierał swoje rzeczy. – Ho, ho, ho, na pewno byliście grzeczni, a ja się spieszę – powiedział Mikołaj, zadziwiająco dziarsko wskakując do sań. Patrzyli, jak odlatuje coraz wyżej i wyżej. Wreszcie zatoczył nad nimi koło, pomachał ręką i rzucił im cztery pakunki. – Podpisane – ucieszyła się Basia. – No, ja pierdolę – jęknął Tomek – znowu skarpety.

15


TWOJA KOLEJ Rafał Charłampowicz „Ciemność — tylko wysoko semafor się pali, Okiem zielonem patrzy na skroś przez człowieka w dno.” Kazimierz Wierzyński Automat o głosie upadłego kapłana zapowiedział przyjazd kolejki. Niestety do Gdyni. Do Gdańska, zgodnie z informacją wyświetlaną na tablicy, miała być za dziesięć minut. Było zimno. Przytupywanie pomagało nieco, ale przecież nie będzie tupał jak dziecko. Jakub dociągnął szalik. Po chwili z powrotem go poluźnił. Nie znosił ucisku na szyi, albo raczej nie lubił skojarzeń, które ten ucisk wywoływał. „Dziewięć minut”. Kolejka do Gdyni podjechała i odjechała, zabierając trójkę głośno rozmawiających Azjatów. Na peronie został tylko on i kobieta w płaszczu z futrzanym kapturem. Oglądała coś lub pisała na smartfonie. Pomyślał, że takie rękawiczki do pracy na ekranie dotykowym to świetna sprawa. Już wiedział, co zamówi sobie na prezent na Boże Narodzenie. Osiem minut. Zapatrzona w ekran smartfonu kobieta zbliżyła się o kilka kroków. Samsung, ale dość stary, odnotował odruchowo. Marzł coraz bardziej. A u Magdy było tak ciepło. Z żalem zbierał się do wyjścia. Impreza dogasała już wprawdzie, ale najfajniejsi ludzie wciąż siedzieli, rozmawiając i racząc się resztkami trunków. Robiło się kameralnie. Tak, jak lubił najbardziej. Gdy wychodził, Magda właśnie ogłaszała, że ma karimaty, więc wszystkich przenocuje. Spałby nawet na gołej podłodze – po co mu karimata – ale musiał zbierać się do domu. Rodzice… Pewnie tam teraz nabijają się z niego, że wraca do taty i mamy, pomyślał. Głupio zrobił, idąc na studia w swoim rodzinnym mieście. Leon, Michał i Jura wyjechali i są wolni. Śpią, gdzie chcą, studiują we własnym tempie. Ba, Jura ma już dziecko i będzie się żenił. A tu rodzice z ich śmiesznymi wymaganiami, zima i mróz. I siedem minut do kolejki. A ekonomię można studiować wszędzie. Choćby w Katowicach. Tam jest cieplej. Z ich licealnej paczki w Gdańsku został tylko on i Zbyszek. U Zbyszka spotkają się wkrótce, paląc znicze i rozmawiając o najnowszych grach. Potem pójdą pić do któregoś z pubów. Następny raz zbiorą się pewnie za rok. W dali zamajaczyła kolejka. Jasne światła przyciągały wzrok i niepokoiły jak płomienie świec w bezwietrzną zaduszkową noc. Przypomniał sobie, że na tej stacji ktoś wczoraj skoczył pod pociąg. Podobno wszyscy go przeklinali, bo SKM-ki stały przez godzinę. Tak opowiadała Magda. Znów wróciły wspomnienia. Zbyszka nikt nie przeklinał. Przytupując, bezwiednie poluźnił szalik. Spojrzał na tablicę informacyjną. Sześć minut. „Może to skład techniczny”, pomyślał z niechęcią. Było tak zimno. Zazdroszcząc sąsiadce z peronu, przemógł się i zdjął rękawiczkę. „Jak dojadę” pokazało mu to, co widział na tablicy. Sześć minut. Wkrótce pięć. Kolejka podjechała cicho. Była pusta. Wnętrze zapraszało blaskiem. Tym ciepłym i przyjaznym, jak listopadowe świece palone dla bliskich przez bliskich. Takie, przy których mimowolnie grzeje się dłonie. Nie było informacji, że to skład techniczny. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Jakub wszedł do środka. Wkrótce będzie w domu. Zuzanna zablokowała ekran i włożyła smartfona do torebki. Kolejka wjeżdżała na stację. Punktualnie, jak zwykle. Wkrótce będzie w domu. Nie lubiła nocy i zimy. Dobrze, że na peronie był ten sympatycznie wyglądający chłopak. Czuła się pewniej, nie czekając sama. „Ciekawe, co się z nim stało…? Ech, te media społecznościowe. Człowiek przestaje dostrzegać świat dookoła. Jeszcze kiedyś przegapię swoją kolejkę”, pomyślała, wsiadając.

16


BABA CUKIERJAGA Klaudia Sowiak – Kochanie, może pójdziemy do cukierni – zaproponował Piotr, trzymając Alicję za rękę. – Nie mamy już ciasta do kawy. – Zjadłeś wszystko? – zdziwiła się kobieta, lecz na jej twarzy wciąż czaił się subtelny uśmiech. Gładząc dłoń ukochanego, skręciła z nim w boczną uliczkę. – W tej okolicy w ogóle jest cukiernia? – Mhm. Znajomy z pracy mówił, że najlepsza w mieście. – Wskazał dłonią świecące jaskrawo litery, układające się w napis „Baba Cukierjaga”. Alicja uniosła wzrok. Zaraz jednak cofnęła się o kilka kroków i przysłoniła usta dłonią, jakby powstrzymała się od krzyku. Zacisnęła dłoń na nadgarstku ukochanego i pociągnęła go w stronę samochodu. – Co jest? Pająk nad szyldem, czy… – Chodźmy stąd – odparła Alicja, nadal zduszonym głosem. – Nie rozumiem, przecież chcieliśmy ciasto. – Po prostu stąd chodźmy! – krzyknęła na niego. W milczeniu przemierzali drogę, a skrzypienie wycieraczek o szyby było jedynym dźwiękiem, który towarzyszył im aż do samego domu. Dopiero gdy przekroczyli próg Alicja zaczęła wyglądać, jakby trochę zeszło z niej napięcie. – Zrobić ci herbaty? Zaproponowałbym też ciasto, ale… Sama rozumiesz – prychnął Piotr. – Zauważyłeś, że panie w cukierniach zawsze są tak bardzo miłe? – odpowiedziała Alicja, jakby w ogóle nie słyszała jego wypowiedzi. Wzięła z kanapy koc i zawinęła się w niego ciasno, niczym w kokon. Piotr w tym czasie wstawił wodę na herbatę i wrócił do pokoju. Włączył telewizor, a później, swoim zwyczajem zarzucił nogi na stolik. Zaniepokoił się, bo chociaż Alicja nienawidziła, gdy to robił, tym razem nie zwróciła mu uwagi. – Wiesz, skarbie, chyba lepiej, że są miłe. – Moja siostra też tak myślała. Biedna Gosia… A myślałam, że „Baba Cukierjaga” już nie wróci! – Alicja rozpłakała się, chowając twarz w kocu. Piotrek ruszył się w końcu z kanapy i usiadł na oparciu fotela, przytulając ją do siebie. Zastanawiał się, czy Alicja nie zataja przed nim jakiejś choroby. Jeśli tak, to dobrze, że nie zaplanowali jeszcze daty ślubu. Nie dałby rady mieszkać z wariatką. – To wszystko przez ten stres w pracy. Musisz po prostu odpocząć – powiedział, poklepując ją po ramieniu. – Napij się herbaty i prześpij, a na pewno zrobi ci się lepiej. Alicja odtrąciła go. Wstała z fotela i pobiegła do swojego pokoju. Piotr zastanawiał się przez moment, czy pobiec za nią, ale w końcu wrócił do oglądania telewizji. Miał nadzieję, że mecz na Jedynce nieco poprawi mu nastrój. Zanim jednak zdążył włączyć odpowiedni kanał, Ala rzuciła na stolik album ze zdjęciami. – Za długo milczałam – stwierdziła zdeterminowana – ale muszę komuś o tym powiedzieć, bo oszaleję! – Kochanie… – Siedź cicho i słuchaj! – odpowiedziała, przerzucając nerwowo kartki albumu. – To jest moja siostra Małgorzata. – Ty nie miałaś rodzeństwa – skwitował Piotrek, powoli zaczynając bać się całej sytuacji. – Teraz nie mam – szepnęła, gładząc fotografię twarzy kobiety podobnej do niej samej. – Ta cukiernia była chlubą miasta. Wszędzie wisiały plakaty.

17


„Baba Cukierjaga”. Chodziłyśmy tam z siostrą, tyle, że ja byłam na diecie. Teraz Cukierjaga się na mnie mści! Piotr już jej nie przerywał. Słyszał w jakimś programie, że szaleńcom lepiej nie przeszkadzać. – Zawsze, gdy Gosia kupowała tam ciastka, Cukierjaga dotykała jej palców. Wiesz, tak w przelocie, niby przypadkiem. Ale ona ciągle sprawdzała, czy Gosia już jest wystarczająco gruba. A ona jadła i jadła – opowiadała Ala z przejęciem. – Pewnego dnia poszła do cukierni i nigdy nie wróciła. A Janek próbował jej powiedzieć, że coś jest nie tak! – Rozpłakała się jeszcze bardziej. – Ym… – Piotr podrapał się po głowie, nie wiedząc co powiedzieć. Kontrolnie spojrzał na swój całkiem duży brzuch, zastanawiając się, czy jego narzeczona ma coś do jego tuszy i w ten sposób chce mu zwrócić uwagę. Raz, czy dwa napominała, że mógłby pójść pobiegać, ale żeby od razu robić takie dramy? – Teraz Cukierjaga chce mi odebrać ciebie. Ona tylko sprawdzi, czy nadajesz się do zjedzenia. O, tak! – krzyknęła, dotykając palca, na którym Piotr nosił sygnet od chrzestnego. – Spokojnie, jeżeli nie chcesz kupować stamtąd ciast, to znajdziemy inną cukiernię. A teraz jeśli pozwolisz, położę się. Jestem zmęczony – mruknął, wywracając oczami. Obudził się jeszcze przed szóstą. Była sobota, więc nie miał potrzeby się spieszyć. Chciał zrobić Alicji niespodziankę i pomóc jej nieco obyć się z tym dziwnym lękiem przed cukiernią. Wziął prysznic, ubrał się i zostawił narzeczonej kartkę na stoliku w pokoju. Zerknął, czy się nie obudziła, jednak Ala wciąż spała zwinięta na fotelu z tuszem rozmazanym na twarzy. Dziesięć lat później Alicja ponownie czytała kartkę, którą zostawił: „Poszedłem sam po to ciasto do kawy. Niedługo wrócę”. – A ostrzegałam go, Gosiu, naprawdę go ostrzegałam – szepnęła, wkładając list obok zdjęcia siostry.

18


SPRAWY URZĘDOWE Marcin Jamiołkowski – Gratuluję – oznajmiła urzędniczka odrobinę znudzonym tonem. – Poproszę formularze. Mężczyzna podsunął jej papiery. Nie przeszkadzało mu, że blat biurka upstrzony był kółkami po kolejnych filiżankach kawy. Nie przeszkadzał mu odpychający grymas siedzącej przed nim kobiety. Nic mu nie przeszkadzało, bo po zarejestrowaniu chłopaków szykowało się spotkanie z kumplami. Wódka już się mroziła. Żeby oblać bliźniaki, trzeba już tylko odbębnić ten głupi Urząd Stanu Cywilnego... – Wpisał pan imiona „Kastor” i „Polluks”? – upewniła się urzędniczka. – Tak, tak, to imiona greckie, ale... – Wiem, znam mitologię – przerwała mu obcesowo kobieta. – Ale jest mały problem. Mówiła trochę nosowo, przeciągając samogłoski, co nie wiedzieć czemu, irytowało świeżo upieczonego ojca. – Problem? Jaki problem? Sprawdzaliśmy wcześniej i wszystko powinno być w porządku, imiona nie naruszają żadnych norm, nie zawierają żadnych niepolskich znaków. – Owszem. – Urzędniczka pokiwała głową ze zrozumieniem. – Ale w rubryce „obowiązki rodziców” zaznaczył pan, że dzieci nie będą szczepione ze względów – cytuję – „światopoglądowych”. – Tak, to prawda, bo my z żoną... – Wobec tego – znowu przerwała mu urzędniczka – zgodnie z najnowszym prawem o odporności zbiorowej imiona dzieci zostaną nadane z urzędu. – Co?! – Tak, proszę pana, z urzędu. Jednak proszę się nie niepokoić, dostaliśmy specjalny katalog ministerstwa. Otóż... Co my tu mamy... Kastor i Polluks. Mogę pójść panu trochę na rękę i wybrać coś zbliżonego, na przykład... Krztusiec i Polio. Ładne imiona dla chłopców. – Ale... Ale proszę pani, to niemożliwe, ja...! – Nie podobają się? – Ale przecież... Tam na korytarzu, przede mną, był facet, który też twierdził, że nie zaszczepi córki, a daliście jej zwykłe imię! Najzwyklejsze! Róża! – Ach, proszę pana... Nie „Róża”, tylko „Różyczka”. Ale ja go rozumiem – westchnęła z udawanym współczuciem urzędniczka – Nie miał zbyt dużego wyboru. Zawsze to lepiej brzmi niż „Świnka”.

19


PIEKIELNY KASZUB Rafał Charłampowicz

Za oknem nic nie ma, nic nie ma, nic nie ma! Więc trzymam się ciebie rękami obiema, By wiedzieć, że chociaż ty jesteś. Jacek Kaczmarski „Za chwilę wyzionę ducha. Albo oszaleję…”, pomyślał. W przedziale było ciepło i ciasno. Wszystkie sześć miejsc zajęte od samego początku. Plus dwójka małych dzieci na kolanach matek i piesek na kolanach nie-matki. Matka pieska – duży owczarek niemiecki – leżała na podłodze, dysząc i co jakiś czas liżąc się między nogami. Do tego torby, plecaki, wózki, płaszcze i kurtki dwóch podróżujących w jego przedziale rodzin. Wszyscy jedli, pili, szeleścili foliami, chrupali, mlaskali i wypełniali przedział zapachami jajka, kiełbasy, ryby i jakichś innych potraw, których składu wolał się nie domyślać. Przy tym, oczywiście, albo głośno rozmawiali przez komórki, albo równie hałaśliwie konwersowali ze sobą nawzajem. Co chwila też go zagadywali. Wyjątkiem była nastolatka siedząca na miejscu obok niego – ta migała do kamery smartfona. Po kilku bolesnych kuksańcach od rozgadanej dziewczyny, wcisnął się maksymalnie w swój kąt przy oknie i próbował udawać, że śpi. Współpasażerowie dali mu spokój i tylko pies wciąż okazywał mu sympatię, liżąc po bucie. „Szanowni Państwo, zbliżamy się do stacji Tczew. Wysiadających prosimy o sprawdzenie, czy w przedziale nie pozostał bagaż lub rzeczy osobiste”. Nijaki głos kierownika pociągu uczynił cud. Wszyscy – matki z maluchami, niesłysząca nastolatka, dziewczynka ze szczeniakiem, stary otyły mężczyzna i pies – zaczęli zbierać się do wyjścia, przeszkadzając sobie nawzajem. Ostatnia wyszła ciągnięta na smyczy suka. Jeszcze w drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego przeciągle i smutno. Szarpnięta, pobiegła za swoją panią. Przedział pozostał pusty tylko przez chwilę. Ledwie ludzie i zwierzęta wyszli, miejsce naprzeciw niego zajęła dziewczyna z korytarza. Do pociągu wsiadła chyba w Iławie, a może jeszcze w Ciechanowie. Najpierw kręciła się po korytarzu, pewnie szukając wolnego miejsca lub konduktora. Od Malborka stała, odwrócona twarzą do okna, naprzeciwko jego przedziału. Była ubrana wyjątkowo lekko jak na tę porę roku i tym zwróciła jego uwagę. Spódnica nad kolano i gołe nogi – albo coś, co świetnie gołe nogi udawało – do tego bluzka z krótkimi rękawami. Delikatne zielenie stroju dziewczyny ładnie zgrywały się z jej ciemnymi włosami opadającymi aż do łopatek. Podziwiał jej sylwetkę za każdym razem, gdy któryś ze współpasażerów otwierał drzwi, wychodząc lub wracając z toalety. – Wreszcie zrobiło się pusto. Przepraszam, że nie zwolniłem pani miejsca, ale był taki ścisk, że trudno było się wydostać. – Argument był słaby. Zresztą sam nie wiedział, po co w ogóle się tłumaczy. – Teraz będzie luźniej – powiedziała. – A w ogóle jestem Weronika. Panią byłam, gdy miałam ziemię. Roześmieli się oboje. – Zen – powiedział, wyciągając rękę. Na siedząco wyszło to dość dziwacznie. Dziewczyna miała gorącą dłoń i ciemne, głębokie oczy.

20


– Zen? – No przecież nie powiem, że Zenek, a Zenon to był z Elei. – Był też z Kition. – Uśmiechnęła się. Zaskoczyła go i było to miłe zaskoczenie. Miał nadzieję, że już nikt się nie dosiądzie. Usłyszeli gwizdek i pociąg ruszył. Drzwi przedziału otworzyły się, wpuszczając zdyszaną pięćdziesięciolatkę z plecakiem i torbą. Romantyczne marzenia Zena rozwiały się, nim się porządnie zaczęły. Kobieta położyła bagaże na siedzeniach przy drzwiach, powiesiła burą kurtkę na haczyku i usiadła obok niego. Miała zmęczoną twarz i tlenione blond włosy. „Tak oto jedna osoba potrafi wypełnić sobą cały przedział. Może wysiądzie w Gdańsku”, pomyślał. – Ten pociąg nie dojedzie do Gdańska. To „Piekielny Kaszub” – odezwała się jego nowa towarzyszka podróży. Przełknął ślinę. Ale mu się trafiło na koniec… Spojrzał na siedzącą przed nim dziewczynę. Uśmiechnęła się do niego. Wyglądała na dwadzieścia lat, ale oczy miała starsze – mądrzejsze. – Słucham? – powiedział wreszcie, by nie wyglądało, że nie wie, co powiedzieć. – To pociąg do Piekła. Ledwo zdążyłam. Myślałam, że nie dobiegnę z moimi tobołami. – I nie boi się pani…? Tak do Piekła…? – Robiło się ciekawie. Kobieta dopiero teraz zwróciła twarz w jego stronę. – Kochany, ja wysiadam po drodze. Ja pójdę do Nieba. Moje dzieciulki o mnie zadbają. – To może przed Rajem i Piekłem będą też większe stacje, jak Gdańsk i Gdynia… Radziłbym pani wysiąść w Gdańsku. Tam powinny być jakieś połączenia z Niebem, Piekłem i innymi Rajami, ale raczej autobusowe. Ten pociąg kończy bieg w Gdyni. – To pociąg do Piekła – powtórzyła kobieta. – Ale ja wysiadam wcześniej. – A skąd taka pewność zbawienia? – pociągnął temat. Nie patrzył już jednak na rozmówczynię. Weronika właśnie założyła nogę na nogę i ten widok pochłaniał go całkowicie. Mimochodem zauważył, że nawet buty miała letnie. – Jestem matką świętych. Moje dzieciulki maleńkie, niewinne, wszystkie są w Niebie. – Kobieta mówiła szybko. Błądziła wzrokiem po przedziale i miał wrażenie, że zwraca się nie tylko do niego, ale i do samej siebie. – Ksiądz mówił, że takie dzieci idą do Nieba i są święte. A jak święte, to na pewno modlą się za mamusię i wkrótce będę z nimi. Pan Bóg takim świętym dzieciom nie odmówi. Ja to sobie wszystko obmyśliłam. Oderwał wzrok od uda dziewczyny i spojrzał na starszą kobietę. Tym razem rzeczywiście nie wiedział, co powiedzieć. Jak zachować się wobec czyjejś tragedii. Każde słowa będą nie na miejscu… – Przykro mi – powiedział wreszcie. – Wszystkie, jak się rodziły, kładłam do beczki. Wszystkie cztery. Chrzciłam je sama i od razu myk do beczki, by nie zdążyły nagrzeszyć. A gdy umarł mój ojciec i otwieraliśmy grobowiec, dołożyłam tam beczkę, by były w poświęconej ziemi. Grabarze się gapili, ale dałam im w łapę i nagadałam, że ojciec bardzo lubił kiszoną kapustę. Powiedzieli, że ktoś wkładał do grobowca rower, więc beczka to pikuś. A jeden nawet spytał o przepis na tę kapustę. Powiedziałam, że ojciec sam ją deptał. Żeby się nie połasili… Zrobiło mu się zimno. Jak powinien postąpić... Zgłosić policji, czy może wezwać pogotowie do Gdańska… Kobieta jest ewidentnie szalona. A jeżeli z tymi dziećmi to prawda… Chyba musi odnaleźć konduktora. – To straszne, co pani mówi – powiedział, wstając. – Straszne to jest Piekło, kochany. Zobaczysz. – Przepraszam, wychodzę do toalety. Czy mogłyby panie przypilnować mojego bagażu, gdyby pociąg stanął w Gdańsku, nim wrócę… Jadę do Gdyni. O, chyba właśnie mijamy Pruszcz – dodał po chwili. – Potępieni nie sikają. – Oczy wpatrzonej w niego kobiety gorzały. – To twój ostatni raz, kochany.

21


– Przepraszam, ale nie jestem pani kochanym. – Wzięła go złość. – Weroniko, zerknij, proszę, na mój plecak. Pociąg był niemal pusty i sprawiał upiorne wrażenie. Korytarz ciągnący się z nieskończoności w nieskończoność. Wagon za wagonem. Zimne, złe światło i zapadający zmrok. Blade, nieruchome twarze pojedynczych pasażerów widziane przez niedociągnięte zasłonki. Starzec wpatrzony w ścianę. Drugi siedzący nad szachami. Staruszka kontemplująca nadgryzioną kanapkę trzymaną w zastygłej dłoni. W jednym przedziale szóstka dzieci i nikogo dorosłego. W innym dwie kobiety. Każda leżąca na swojej części siedzeń, na boku, z podkulonymi nogami. Przestał patrzeć w szyby. Konduktora ani śladu. Za trzecim wagonem w końcu rzeczywiście poczuł parcie na pęcherz. Wszedł do toalety. Nawet nie śmierdziało papierosami. Ostrzeżenia o czujnikach dymu jednak robią swoje. „Gdy wjedziemy do Piekła, wszystkie kible będą wyły”, pomyślał i myśl ta bardzo go rozbawiła. Stojąc nad muszlą skupił całą uwagę na tym, by strumień moczu trafiał dokładnie w jej środek. I wtedy stały się trzy rzeczy. W toalecie zgasło światło. Pociąg zatrzymał się. W mętnym oknie klozetu zobaczył gwiazdy. Wspaniałe… Jak na najpiękniejszych zdjęciach z Astronetu. Nie mógł oderwać oczu i już nie dbał o to, czy chlapie. Po chwili pociąg ruszył, a widok za oknem rozmył się w szarość. Zrezygnował z szukania konduktora. Ruszył w stronę swojego wagonu. Szedł szybko, nie rozglądając się. Dziesiąty, jedenasty, dwunasty. Następny jest jego. Obejrzał się, czując na sobie czyjś wzrok. Na widok postaci w drugim końcu korytarza ogarnął go irracjonalny lęk. Przemierzył łącznik i niemal pobiegł pustym korytarzem swojego wagonu. W przedziale zastał tylko Weronikę. – Wiesz, że jej się udało… – Dziewczyna wydawała się lekko oszołomiona. – Co się udało? Wysiadła w Gdańsku? To już był Gdańsk? O kurczę, zapomniała o swoim bagażu. – Na siedzeniach leżały i torba, i plecak. – Wysiadła w Raju. Przyszedł anioł o migdałowych oczach i zabrał ją z tego pociągu. Gdy wybiegała, była młodsza o jakieś trzydzieści lat… Cała w skowronkach. – Nie śmieszą mnie takie żarty – powiedział, siadając na swoim miejscu. – Kobieta ma problemy psychiczne, a może nawet kisi dzieci w beczce. Dlaczego pozwoliłaś jej tak po prostu wyjść? – Miałam walczyć z aniołem? Pasażerki już i tak nie było, więc nie mógł nic zrobić. Przeszedł zatem do porządku dziennego nad poczuciem humoru swojej nowej znajomej. – Czy mi się wydaje, że mijamy Pruszcz? Nim zdążył poczuć grozę, rozległo się pukanie w drzwi. Miarowe i mocne. – Pro… – Nie otwieraj i niczego nie mów. Nie zapraszaj! – zawołała dziewczyna. Wstała i przytrzymała go za ramiona. Pachniała delikatną słodyczą… i była bardzo ciepła. – Ten, kto ma wejść, wejdzie bez pukania – wyszeptała mu do ucha. – Nie wychodź nigdzie… Nigdy. „Kolejna zaburzona”, pomyślał. „Ta podróż chyba będzie jednak ciężka do końca”. – Dobrze się czujesz? Jeżeli żartujesz, to to nie jest śmieszne. – Zerżnij mnie – powiedziała nagle. – Idę po konduktora. Parsknęła śmiechem. Po chwili sam nie wytrzymał i dołączył do niej. – Weź przestań. Dziewczyna spojrzała mu głęboko w oczy. – Mówię najpoważniej w świecie. I zapewniam cię, że nie jestem stuknięta. Chcę być rżnięta i patrzeć przez okno pociągu. Jeśli nie zrobisz tego ty, pójdę do tego staruszka z przedziału obok lub do tego łysego kibola z sąsiedniego wagonu. Ale już widzę, że to zrobisz… Widzę to w twoich oczach. Korzystaj, bo to może ostatni raz. Zerżnij mnie aż się popłaczę. – Nie zdejmując butów, zaczęła ściągać majtki.

22


„To się dzieje naprawdę”, pomyślał. „Kobiety w moich fantazjach nie są wulgarne”. Dopiero teraz poczuł grozę… I olbrzymie pożądanie. Dziewczyna oparła się rękami o dolną krawędź okna. W odbiciu w szybie widział jej twarz wpatrzoną w ciemniejący świat na zewnątrz. Śmiała się i płakała jednocześnie. Nie wszedł w nią, lecz został wessany, wciągnięty, wchłonięty… Głębiej i głębiej… Zamknął oczy i objął ją jeszcze mocniej. Nie było już nic prócz ciepła, ruchu i delikatnej woni perfum. Ignorował stukanie w drzwi i ściany przedziału. Weronika spełniała się na nim… długo i głośno. – O, tu zginęłam. – Tym razem to jego kochanka stukała w okno, dochodząc po raz trzeci lub czwarty. – Leżałam na chłodnej szynie… pendolino patrzył na mnie… a ja patrzyłam na niego… a potem mnie przerżnął… dosłownie i w przenośni… że tak nawiążę… do poezji współczesnej. Otwórz oczy i patrz. Zobaczył Pruszcz i nie zobaczył dziewczyny. Stał z opuszczonymi spodniami i równie opuszczonym członkiem – dosłownie i w przenośni – a potem odwrócił się i przeszył go mróz. Drzwi do przedziału były otwarte.

23


NIE OGLĄDAJ SIĘ Małgorzata Lisińska Idzie za mną. Czuję jej zapach. Uderza mi do głowy, pozbawia zmysłów. Czy to rzeczywiście aromat fiołków, czy może tylko ułuda? Nie wiem. W tej chwili to nieważne. Ważna jest ona. Tam, dwa kroki za mną. Taka bliska i taka daleka. Łagodna słodycz opętania. Tylko jedno spojrzenie. Tylko jedno. Żeby się upewnić, że w kącikach bursztynowych oczu wciąż czai się śmiech, a włosy rozsypują na ramionach jak mroczne skrzydła. Obejrzę się. Muszę. Muszę się upewnić… * Las szemrał łagodnie. Wiatr tańczył wśród liści i, trącając gałęzie, wyśpiewywał echa utworu granego przez mężczyznę. Struny drżały pod miękką pieszczotą długich palców. Melodia płynęła, unosząc się ku niebu, wirując wraz z powiewem pomiędzy koronami drzew, by wreszcie zniknąć wśród pojedynczych obłoków. Dziewczyna przyglądała się grającemu, schowana za potężnym konarem. Nie, nie ukrywała się. Usiadła wcześniej, by odpocząć, lecz teraz, zamiast wstać, zapatrzyła się w piękno okolicy. Potężne drzewa unosiły ramiona ku chmurom. Te zaś, z wdzięczności za niemą modlitwę, przesuwały się łagodnie, uwalniając słońce. Promienie zbiegały po listkach, roztańczone, szepczące niesłyszalne poematy. Tak właśnie musiało być. Tak to sobie wyobraziła. Oparła głowę o na wpół zmurszały pień. Powoli rozplatała długi warkocz, pozwalając włosom rozsypać się wśród zieleni mchów. Czarne loki wiły się jak żywe istoty. Słońce składało na nich leniwe pocałunki, rozświetlając czerń brylantowymi refleksami. Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie, zanurzając palce w trawie, opuszkami pieszcząc pojedyncze źdźbła. Większość perłowych kropli rosy umykało przed tym dotykiem i skapywało, by skonać wśród mchów. Były też takie, które rozpływały się pod kobiecymi dłońmi, zostawiając mokry ślad wodnej pieszczoty. Dziewczyna uniosła rękę i dotknęła ust, by samym tylko koniuszkiem języka posmakować leśnych łez. I właśnie wtedy usłyszała magiczną melodię. Lira śpiewała cicho. Jej dźwięki pieściły uszy, muskały skórę, a potem wsuwały się pod nią, by rozgrzewać krew i płynąć gęstniejącymi strumykami ku sercu. Dziewczyna uniosła się lekko i, poprzez splątane korzenie, spojrzała na grajka. Był młody i piękny. Znała go. Znała jego czary. Biegła, by znów je poczuć. By znów usłyszeć… Odetchnęła głęboko, pozwalając płynąć muzyce, oddając się słodyczy dźwięków, delikatnej symetrii barw, kontrastom wysokich i niskich tonów. Utwór narastał, potężniał, a ona wciąż leżała, opuszczając ociężałe powieki, przygryzając wargę, wsparta o splątane korzenie konającego drzewa. Naraz lira zamilkła. Cisza raniła. Wszystkie dźwięki zamarły. Nawet liście przestały szumieć. Dziewczyna westchnęła i zamrugała. Uwolniona z mocy muzyki już miała wstać, by przywitać się z grajkiem, gdy mężczyzna zaśpiewał. Słowa spłynęły z pięknie wykrojonych warg, łaskocząc powietrze, jakby właśnie dla jego pieszczoty zostały stworzone. Słodkie tony magicznych głosek splatały się i rozplatały, ku chwale piękna, dla uczczenia radości i wreszcie w łagodnej pochwale miłości. To drżały jękliwie, to znów nabrzmiewały mocą. A gdy już ściszyły się aż po szept… gdy już las cały wstrzymał oddech, młodzieniec ponownie sięgnął po lirę. Palce musnęły struny. Najpierw

24


łagodnie, z nieśmiałością, by wreszcie uderzyć. Melodia szarpnęła drzewami, rozkołysała gałęzie, rozszumiała liście. Pieśń i muzyka rosły pospołu. Słowa uwodziły struny, lira uwodziła głos, to razem, to osobno. Słuchaczka westchnęła ponownie. Źrenice drgnęły i wolno się rozszerzyły, niemal zakrywając bursztynowe tęczówki. Przyjemność niesiona słowami śpiewaka rozchyliła karminowe usta, rozpaliła policzki, przyspieszyła oddech. Dziewczyna wstała i kołysząc biodrami, ruszyła ku źródłu rozkoszy. Wiatr czesał czarne loki, a słońce odbijało się od ich lustrzanego blasku. Szła, uważnie stawiając kroki pomiędzy wystającymi korzeniami. Miękka poduszka mchu delikatnie pieściła podeszwy stóp, a cienkie gałązki rozdzierały materiał ubrania. Dziewczyna jednak nie zauważała ani miękkości leśnego poszycia, ani szkód w odzieniu. Szła zasłuchana w trele śpiewaka, zaczarowana dźwiękami liry. Palce mężczyzny wciąż dotykały strun, gdy zobaczył idącą. Uśmiechnął się i nie przestając śpiewać, wyciągnął dłoń. Palce kochanków spotkały się. Pieśń zadrżała. Lira zamilkła. Dziewczyna łagodnie wyjęła ją z rąk grajka i z czułością złożyła instrument pośród traw. A potem sięgnęła po usta pieśniarza… Jęki, oddechy, gwałtowne bicia serc. Nowa muzyka w leśnej głuszy. Nowa pieśń. Wiatr szeptał z zazdrości, podglądając zakochanych. Niechętnie trącił samotną lirę. Struna zawibrowała wspomnieniem melodii, przywołując siostry, by śpiewały wraz z nią. I oto powiew, drocząc się z instrumentem, niósł jego westchnienie ku koronom drzew. Wraz z nim zaś płynęły dźwięki rozkoszy. Gorące, wilgotne i słodkie. Gdy wreszcie muzyka zamilkła, a kochankowie nasycili się sobą chwilowo, nastała cisza. Inna niż wtedy, gdy muzyk przestał grać. W tej ciszy śpiewały ptaki, trzaskały łamane daleko gałęzie, świerszcze popiskiwały cichutko. W tej ciszy było życie. Była radość. I oczekiwanie. Dziewczyna wtuliła się w pierś kochanka, okrywając mężczyznę płaszczem czarnych włosów. A kiedy próbował sięgnąć po lirę, powstrzymała go delikatnie. Spojrzał pytająco w bursztynowe oczy, wciąż pociemniałe pożądaniem. – Nie chcę magii – wyszeptała dziewczyna. – A jak inaczej…? – Po prostu powiedz. Zawahał się. Musnął palcami gładką skórę kochanki. Odsunął jedwab loków z zarumienionej twarzy. Odetchnął odurzającym zapachem cudownego ciała. W radosnej ciszy sycił się chwilą, by wreszcie powiedzieć: – Kocham cię. * Nie oglądaj się! Poczekaj! Wytrwaj jeszcze kilka kroków. Potem sięgniesz po lirę. Potem wyśpiewasz zwodnicze poematy. Zanurzymy się w otchłani namiętności, utoniemy w bezkresie pożądania. Wytrwaj, ukochany, jeszcze kilka chwil. Pozwól mi nacieszyć się tymi kroplami oczekiwania. Nie ulegaj słabości. Nie oglądaj się! Tęsknię do gorącej słodyczy twojego dotyku. Tęsknię do wilgoci ust. Do miękkości skóry. Kochany, pragnę tańca słów. Bliskości i oddalenia. Jeszcze kilka kroków, miłości moja. Jeszcze kilka. Nie oglądaj się, ukochany. * Moja miłości, serce moje. Eurydyko…

25



Stusล รณwka


PRAWIE CAŁA ŚWITA Małgorzata Gwara Miotał się, gorączkowo uderzał o przezroczyste ściany więzienia z nadzieją, że rozbije grube tworzywo. Nic z tego, obijał się o szkło i osuwał na podłoże. Musiał się uwolnić. Dał się zwabić i wpadł w pułapkę jak naiwniak, pozwolił się zamknąć w tym ciasnym pomieszczeniu. Postanowił przyjrzeć się widokom za ścianami. Nagle zamarł. Ujrzał rusałkę. Wisiała przed nim jak bezwładna lalka: prawdziwa piękność odziana w dostojną czerń i pomarańcz, przytwierdzona do drewna grubym, długim kołkiem. Oprawca precyzyjnie przebił środek korpusu. Chciał krzyczeć, lecz wtedy coś poruszyło górną ścianę celi. – Admirała już mam, teraz pora na ciebie, paziu królowej – usłyszał cichy głos.

28


KARALUCHY POD PODUCHY Marek Ścieszek – Śpij – powiedziała mama, zanim zamknęła drzwi. – Naprawdę nie mam czasu biegać do ciebie całą noc. Nie zachowuj się, jakbyś miał pięć lat. Wzruszył ramionami, ponownie sam jak palec w ciemnym pokoju. To już bać się nie można jak ma się dziesięć lat? Tym razem nie przykrywał się kołdrą, wiedząc, że to i tak niewiele da. Ani nie zaciskał powiek. Zaczął liczyć... Nie barany, o nie! Barany są miękkie i puchate jak wielkie wełniane skarpety. Barany nie mają lśniących pancerzy oraz wibrujących jakby pod wpływem wiatru czułek. Piąty karaluch wypełzł ze szczeliny między deskami podłogi, po chwili dołączyły do niego kolejne.

Ilustracja: Dorota Stefańska

29


ZAGINIĘCIE Marcin Jamiołkowski Bóg zaginął. Zaskoczeni ludzie przestali się mordować, gwałcić, okradać i oszukiwać. Nagle zawieszono wszelkie działania wojenne, w tym aneksje, powstania czy plemienne utarczki. Kartele narkotykowe wstrzymały dostawy, dealerzy opóźnili dystrybucję, a wśród uzależnionych zaobserwowano znaczący spadek łaknienia. Alkohol przestał lać się strumieniami w domach, pubach i na klatkach schodowych, a dzielnicowi z ulgą odnotowali znamiennie mniej incydentów związanych z przemocą domową. Kierowcy zaczęli używać kierunkowskazów przed skrętem i zmianą pasa. Przestali też kląć. Przez sądy przewaliła się fala ułaskawień, a niedoszli skazańcy, przysięgając poprawę, wyrażali najszczerszą skruchę. Na całym świecie masowo wypuszczano porwanych. Jeden doskonały dzień. Potem Bóg się odnalazł.

30


FATALNE NIEPOROZUMIENIE Marek Ścieszek Przed bramą ze złota stał starzec z białą, sięgającą pasa brodą. Widząc Kacpra, podszedł szybkim krokiem, zdjął aureolkę i zaczął ją nerwowo miąć w dłoniach. – Przepraszamy, nastąpiło fatalne nieporozumienie. – No, myślę. – Kacper miał prawo czuć się zdenerwowany. Gdyby jeszcze wpadł pod samochód, spadł na niego balkon, albo gdyby zginął w ataku terrorystycznym, ale podciąć sobie gardło monitem z banku? To jakaś kpina! – Natychmiast wyślemy pana z powrotem. To jeszcze nie pański moment. – Ktoś może mi powiedzieć, jak to się stało? I dlaczego stało się właśnie tak? Starzec wyglądał na zakłopotanego. – Pański Anioł Stróż dokładnie wtedy odmówił nadgodzin. Przydzielimy panu innego.

31


COŚ NA PROGU Małgorzata Gwara W Wielką Sobotę u progu zburzonego domu znaleziono kości. Sterta zapomnianych, wyschniętych na wiór elementów momentalnie stała się lokalną sensacją. Bogobojne emerytki wznosiły dłonie i jedna przez drugą snuły przypuszczenia, któż to mógł być, wszak wojna się dawno skończyła, a starego, dobrego Podbielskiego przesiedlili kiedyś Niemcy i z pewnością nie on zakopał ciało. Dzięki Bogu, że Podbielski ponad dekadę w grobie, to nie musi patrzeć, jak mu buldożery chałupę rozjeżdżają. Posądzana o czary staruszka przyglądała się temu z oddali. Czuła na karku zimny dreszcz, w głowie zabrzmiały ostrzeżenia babki. Zagryzła wargi. – Bezczeszczą porońca. I znowu będę musiała jakiegoś ducha uspokajać.

32



Subiektywnie


DUCHY PRZESZŁOŚCI Maciej Rybicki Choć „Flash” z Nowego DC Comics był jak dotąd serią dość nierówną, jednak przynajmniej nie schodził poniżej przyzwoitego poziomu. To pozytywne wrażenie w znacznej części było zasługą twórczego duetu składającego się z Briana Buccellato i Francisa Manapula. Piąty tom, zatytułowany „Lekcje historii”, przynosi zmiany w sztabie kreatywnym tytułu. Filipińczyk tworzący dotąd zarówno skrypt, jak i fenomenalną oprawę graficzną wcześniejszych zeszytów oddał pełnię odpowiedzialności za scenariusz swojemu dotychczasowemu partnerowi. Rysunki zaś powierzono kilku artystom, głównie Patrickowi Zircherowi. Czy te zmiany wyszły tytułowi na dobre? Piąty tom „Flasha”, podobnie jak większość wcześniejszych, zawiera więcej niż jedną historię. Ponadto na pokładzie mamy znacznie więcej twórców odpowiedzialnych za trzy z pięciu zawartych między okładkami zeszytów niż tylko wspomniani wcześniej artyści. Album otwiera drugi poświęcony Szkarłatnemu Sprinterowi Annual z linii Nowego DC Comics. Jak to zwykle z tego typu dorocznymi numerami bywa, zawiera on historie niezwiązane z zasadniczą linią fabularną tytułu. Tu mamy aż dwie fabuły. Pierwsza, napisana przez Buccellato i zilustrowana przez Samiego Basriego, przedstawia klasyczny „team-up” Barry’ego z Halem Jordanem. Druga, znacznie krótsza, to opowieść w której Nicole Dubic i Cully Hamner rzucają nieco światła na filozofię Flasha. Muszę przyznać, że żadna nie zrobiła na mnie jakiegoś powalającego wrażenia, są po prostu poprawne. Z drugiej strony mam spory sentyment do Zielonych Latarni i cieszy mnie każdy ich występ w komiksach wydanych w Polsce. Zawarta w omawianym albumie miniaturka (całkiem interesująco narysowana przez Basriego, wyróżniająca się delikatną kreską i sporą liczbą szczegółów) okazała się przyjemną lekturą. Także i kolejny numer regularnej serii (#26) przynosi gościnne występy. Christos Gage (znany u nas choćby z „The Superior Spider-Man”) i Neil Googe przedstawiają epizod, w którym Barry zmaga się z podniebną przestępczynią zwaną Spitfire. W efekcie powstaje całkiem zgrabna i sympatyczna historyjka eksplorująca wątek radzenia sobie Flasha w nietypowych okolicznościach (na przykład w powietrzu). Głównym punktem piątego wydania zbiorczego „Flasha” jest trzyczęściowa opowieść tytułowa. Muszę przyznać, że Buccelato i Zircher spisali się znakomicie. Poważna, momentami bardzo brutalna historia mordercy powiązanego z przeszłością Central City intryguje od samego początku… także tym, w jaki sposób łączy się z historią Barry’ego Allena. Na pochwałę zasługuje mroczny klimat podkreślony jeszcze rysunkami Patricka Zirchera i Agustina Padilli. Nie chcąc zdradzić zbyt wiele, wspomnę tylko, że niebagatelną rolę odgrywa tu występujący gościnnie Deadman – jedna z bardziej prominentnych postaci tej części uniwersum DC, która czerpie z konwencji horroru. „Lekcje historii” to tom nieco inny niż poprzednie tomy „Flasha” – złożony, klasycznie już chaotyczny, ale bez wątpienia mający kilka bardzo udanych momentów. Szczególnie opowieść tytułowa wyróżnia się klimatem na tle dotychczasowych odsłon pisanej przez Buccellato serii. Zastanawiam się, czy Egmont zdecyduje się kontynuować ten tytuł w momencie, gdy już niebawem rusza z Odrodzeniem – najnowszą linią komiksów z uniwersum DC. W jej ramach z pewnością swój polski tytuł dostanie także i Szkarłatny Sprinter. No cóż, pewnie szanse na dalsze opowieści

35


z Nowej 52-ki są niewielkie. Szkoda, bo wygląda na to, że wydawcy porzucają serię w momencie, gdy niektóre z jej wątków fabularnych nabrały sporych rumieńców. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nowa odsłona „Flasha” okaże się jeszcze lepsza. Tytuł: Lekcje historii Seria: Flash Tom: 5 Scenariusz: Brian Buccellato, Christos N. Gage, Nicole Dubuc Rysunki: Partick Zircher, Sami Basri, Neil Googe i inni Tłumaczenie: Tomasz Kłoszewski Tytuł oryginału: The Flash, volume 5: History Lessons (Flash #26-29, Flash Annual #2) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1957-4

36


MATKA JEST TYLKO JEDNA Marek Adamkiewicz Batman, przez lata działalności w Gotham City, dorobił się nie tylko wielu wrogów, ale przede wszystkim zyskał grono oddanych sojuszników. Część z nich weszła do najbliższego otoczenia Mrocznego Rycerza, stając się dla niego czymś na kształt rodziny. Do najistotniejszych sprzymierzeńców zawsze należeli Robinowie, których pomoc z czasem stała się dla Nietoperza nieoceniona. Każdy z młodzieńców zakładających kostium z charakterystycznym „R” był inny, jednak wszyscy zostali niezwykle istotnymi postaciami w Uniwersum DC. W momencie gdy na scenie zabrakło oryginalnego Batmana, jego rodzina ma w końcu okazję wyjść z cienia. Najbliżsi współpracownicy starego Batmana podążają tropem tajemniczej Matki. Kobieta przewodzi organizacji specjalizującej się w tworzeniu ludzkiej broni, którą stają się szkolone przez niądzieci. Szybko okazuje się, że jej zamierzenia mają zasięg globalny, a na szali położony zostaje los całego świata, ponieważ Matka chce ukształtować go na nowo, na swoją modłę. By nie dopuścić do realizacji tych planów, cała bat-rodzina decyduje się zewrzeć szyki i wspiąć na wyżyny swoich umiejętności. By doprowadzić do konfrontacji, bohaterowie muszą jednak najpierw dowiedzieć się, gdzie znajdą miejsce, z którego Matka kontroluje swoich nieletnich żołnierzy. Przez karty „Wiecznego Batmana i Robina” od początku serii przewinęło się mnóstwo bohaterów. Jednak, co istotne, nie są oni wprowadzani chaotycznie, a kolejne postaci nie wymykają się spod kontroli, jak miało to miejsce w „Wiecznym Batmanie”. Wszystko opiera się na Robinach, którzy razem tworzą drużynę stojącą przed niebywale trudnym zadaniem – rozprawieniem się z zagrożeniem, z jakim nie poradził sobie Batman. Autorzy dobrze wykreowali każdego z dawnych pomocników Nietoperza. Grayson jest odpowiedzialny i temperuje zapędy pozostałych, Red Robin i Red Hood są bardziej narwani, ale ich współpraca przynosi wymierne korzyści, z kolei Damian potrafi ustawić wszystkich do pionu, gdy wydaje się, że sytuacja staje się beznadziejna. Wszyscy doskonale się uzupełniają. Robinowie to jednak nie wszystko, bo istotną postacią jest też Harper Row, wokół której splatają się najistotniejsze tajemnice. Gdy Snyder wprowadzał ją na scenę w „Trybunale Sów”, wydawało się, że będzie to kolejna nastolatka pałętająca się pod nogami bardziej doświadczonym herosom. Nic bardziej mylnego – w „Wiecznych Batmanie i Robinie” Bluebird odgrywa niezwykle ważną rolę, a jej wątek stanowi przy okazji satysfakcjonującą klamrę fabularną, bo nie tylko zamyka pewien etap w historii tej bohaterki, ale znacząco pogłębia jej przeszłość oraz jest jednym z elementów kończących przygody Batmana w „Nowym DC Comics”. Poza interesującymi bohaterami pozytywnymi scenarzystom udało się stworzyć także niezwykle charyzmatyczną antagonistkę. Postać Matki mogła się podobać już w poprzednim tomie, a tym razem dostajemy dodatkowo znaczący wgląd w przeszłość tej kobiety. Jak wypadł ów zabieg? Cóż, motywacja Matki do najbardziej oryginalnych z pewnością nie należy, ale wciąż jest to przestępczyni, która potrafi zaintrygować. Rozmach jej planu i sposoby działania robią duże wrażenie, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, jak mizernie wyglądają dwa ostatnie tomy głównej serii

37


„Batmana” pod względem czarnych charakterów. Tam Snyder, przedstawiając Blooma, praktycznie popadł w groteskę, tymczasem Matka jest bardzo niepokojąca, to niezwykle wyrazisty villain. Bardzo cieszy, że twórcom udało się utrzymać w ryzach zaprezentowaną na łamach „Wiecznych Batmana i Robina” opowieść. Mając w pamięci wiele rozlazłych wątków zamieszczonych w „Wiecznym Batmanie”, można było żywić obawy, czy i tym razem wszystko nie skończy się podobnym fabularnym rozmyciem. Na szczęście koordynujący projekt Tynion IV i Snyder mieli dobry pomysł i znaleźli odpowiednich wykonawców, by całość była sensowna i stosunkowo zwarta. Pierwszy tom sugerował, że w kontynuacji może pojawić się kilka szokujących rozwiązań, zwłaszcza dotyczących zachowania i motywacji Batmana. Ostatecznie obyło się bez większych zaskoczeń i rewolucji, ale akcja jest na tyle zajmująca, że czytelnik właściwie nie ma jak poczuć się tym faktem rozczarowany – inne wydarzenia skutecznie taki stan rzeczy przesłaniają. Gdy spojrzymy na stronę wizualną albumu, ponownie rzuci nam się w oczy, że w pracę nad tym tytułem było zaangażowanych naprawdę wielu artystów. I jak się można było spodziewać, efekty są różne. Najczęściej rysunki są rzetelne i fachowe, dobrze współgrające ze scenariuszem, a przy tym ciekawie i dynamicznie skadrowane. O tej ogólnej solidności warto pamiętać, gdy przyjdzie nam obcować z kilkoma pracami gorszego sortu. Dobrze, że tych ostatnich jest bardzo mało i nie mają szans przesłonić pozytywnego wrażenia towarzyszącego lekturze całości. „Wieczni Batman i Robin” jest komiksem udowadniającym, że pod nieobecność Batmana w Gotham wciąż można znaleźć bohaterów, których perypetie przykuwają uwagę. Ta zawarta oryginalnie w dwudziestu sześciu zeszytach opowieść nie zmieni może postrzegania współczesnego komiksu superbohaterskiego, ale stanowi interesujący przegląd jego najlepszych cech. To tytuł efektowny oraz satysfakcjonujący i w kategorii czystej rozrywki prezentuje się bardzo dobrze. Seria: Wieczni Batman i Robin Tom: 2 Scenariusz: James Tynion IV, Tim Seeley i inni Rysunki: Tony S. Daniel, Paul Pelletier i inni Kolory: Tomeu Romey i inni Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Batman & Robin Eternal Vol. 2 Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 336 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1999-4

38


SUPERBOHATEROWIE Aleksander Kusz

Nie lubię komiksów o superbohaterach, ten amerykański trend jakoś nigdy do mnie nie przemawiał. Nie rozumiem tej idei, zabawy konwencją. Jednak podobały mi się niektóre filmy z superbohaterami, bo współczesne kino z dużą ilością efektów specjalnych potrafi czasem zachwycić. I nie chodzi tu o zachwyt nad pomysłem czy przesłaniem – tego zazwyczaj tam brakuje. Filmy o herosach ogląda się przede wszystkim dla efektów specjalnych. Na Szortalu mamy mocną ekipę recenzującą komiksy superbohaterskie, więc nie ma potrzeby, żebym ja to robił. Brakuje mi wiedzy, wiadomości, które mogłoby mi pomóc przy pisaniu, inni robią to o wiele lepiej. Zazwyczaj omawiana jest część ósma części drugiej, podrozdział siedemnasty, więc skąd mam wiedzieć, o co chodzi? Gubię się w tym i doceniam tych, którzy potrafią się znaleźć. Żyje się jednak raz, zatem postanowiłem zaryzykować. I zaryzykowałem, ale zachowałem ostrożność. Bo nie wszedłem od razu do świata typowych herosów, ale sięgnąłem po „Top 10” Alana Moore’a. To komiks na pozór superbohaterski, ale jak się zagłębić, to okazuje się, że jednak nie. Jest raczej, nie wiem jak to opisać, bardziej ironiczny? Taki z przymrużeniem oka, widać, że autor bawi się tematem. Bo przecież superbohater jest zwykle poważny, jak każdy wyzwoliciel albo obrońca, nieprawdaż? Wiedziałem, że Alan Moore to autor sławnych „Strażników” – naprawdę dobrego komiksu. Nie znam jego innych prac, ale mogę się tylko domyślać, że powinny trzymać równie dobry poziom. Tak więc z dużą pewnością sięgnąłem po „Top 10”. I nie zawiodłem się, bo to komiks równie dobry jak „Strażnicy’, a może nawet lepszy, naprawdę! To zabawa konwencją, gra obrazami, słowem, wspomnieniem, nawiązaniem. To gra wielu tysięcy smaczków, z których większości pewnie nie wyłapałem, więc pewnie sięgnę po ten komiks jeszcze nie raz i nie dwa. Cóż… przez przypadek w połowie omówienia pojawiło mi się podsumowanie, więc dokończę je już w tym momencie. To bardzo dobry komiks. Zdziwiłem się mocno, że wciągnął mnie tak bardzo, że pochłonął mnie prawie w całości, że uwierzyłem w to, co się dzieje, pomimo tego, że to mocno niewiarygodne. To siła scenariusza, jak wspomniałem, autorstwa Alana Moore’a, ale także rysunków dobrze mi znanego z serii „Baśnie” Billa Willinghama – Gene Ha, który tam był rysownikiem stojącym u boku Marka Buckinghama. Wraz z nim „Top 10” rysował Zander Canon, którego do tej pory nie znałem. Myślę, że aby komiks się udał, niezbędne jest połączenie wyobraźni scenarzysty z rysownikiem, żeby powstała jedność. Udawało się to Gaimanowi w „Sandmanie”, udaje się to rewelacyjnie Willighamowi z Buckinghamem w „Baśniach”

39


i dokładnie tak jest w „Top 10” Moore’a i Ha. Idealna para – można napisać. Dobrali się jak w korcu maku, jak się kiedyś mawiało. Kilka słów o treści też Wam się pewnie należy, bo przecież chcecie wiedzieć, o czym jest ten komiks. Dobrze! Krótka relacja też jest potrzebna. „Top 10” był wydawany w Polsce już wcześniej, także przez Egmont. Ale wtedy, niestety, nie dokończono całości, ukazało się tylko 7 z 12 zeszytów. Niby szkoda, ale przecież wtedy mi na tym nie zależało, więc spokojnie, cieszę się, że ten komiks został wydany w całości teraz. Wracam do fabuły. Historia zaczyna się podczas II wojny światowej, może tuż po niej. Na świecie pojawia się tylu superbohaterów, że włodarze nie wiedzą, co z nimi zrobić. Tworzą więc nowe miasto, wręcz uniwersum, w którym można było ich ulokować, że tak napiszę. Tak więc powstało Neopolis, które jest miastem superbohaterów, rządzonym przez innych superbohaterów. Sam pomysł – rewelacja! Jedyny w swoim rodzaju. Muszę przyznać, że myśli kłębiące się głowie Alana Moore’a są doskonałe. Na dzień dobry kupił mnie pomysłem. Mamy taki wysyp superbohaterów, że trzeba stworzyć specjalne miejsce, w którym można ich ulokować, bo inaczej będą przeszkadzać w życiu „normalnym” obywatelom. Nie mówiąc już o tym, że okazuje się, że istnieje wiele światów równoległych, które również są zamieszkałe przez superbohaterów… Wiem, że nie wychwyciłem wielu smaczków, nie zrozumiałem wszystkich niedopowiedzeń, no i otoczki. Ale i tak pozostaję pod bardzo mocnym wrażeniem. Opowiedziana historia jest dość standardowa. Mianowicie funkcjonariuszka Robyn Slinger, tuż po ukończeniu akademii trafia na posterunek 10 Policji, zwany Top 10. Jest rok 1985. Po wojnie stworzono Neopolis, niedawno miasto przyjęło jurysdykcję policyjną i strzeże ziem położonych w różnych wymiarach. Obserwując pracę Robyn, śledzimy jednocześnie działanie całego komisariatu, pełnego przedziwnych istot, które rozwiązują problemy, na pozór zwyczajne, ale w istocie niesamowite. W uniwersum stworzonym przez Moore’a właściwie można wszystko i właściwie wszystko zostaje tutaj wykorzystane. Każdy z odcinków serii jest bardzo ciekawy i wciągający, jednocześnie dotykając innego problemu. Widać, że autor bawi się przeróżnymi konwencjami. W każdym odcinku ja, laik, domyślałem się, do czego może być nawiązanie! A co by było, gdybym wiedział trochę więcej? Chyba spałbym z tym komiksem pod poduszką, żeby czerpać z niego pomysły na dzień następny. Co do bohaterów, nie ma co ich nawet opisywać, bo mamy wszystkich, których mogliśmy sobie wyobrazić. To samo stwierdzenie można odnieść do przedstawionych sytuacji. Skoro mamy superbohaterów, skoro istnieją światy równoległe, może zdarzyć się wszystko, każda, nawet niewyobrażalna sytuacja. I tak dokładnie się dzieje. Z każdym odcinkiem Moore i Ha rozkręcają się i serwują nam niesamowite opowieści. Czytając kolejną z nich, zachwycając się nią, zastanawiałem się niejednokrotnie, czy mogą mnie jeszcze czymś zaskoczyć. I prawie za każdym razem tak było. To świetny komiks! Naprawdę! Zaręczam Wam. Nic, tylko po niego sięgnąć i delektować się tak, jak ja to robiłem. Po przeczytaniu każdego odcinka było mi przykro, że już się skończył. A tak przy okazji, w czasach, kiedy twórcy wyczerpują swoje pomysły do samego końca, aż do zanudzenia, mamy sytuację, że chciałoby się więcej i więcej, a tu tylko dwanaście odcinków. Bardzo polecam! To świetna zabawa konwencją, popkulturą, nawiązaniami. A przecież w większości o to nam chodzi, kiedy sięgamy po komiksy. To jedna z tych nielicznych pozycji, z którą przygodę chętnie bym kontynuował. Na koniec składam specjalne podziękowania dla tłumaczki, która na pewno miała bardzo dużo pracy z tym komiksem i myślę, że wykonała ją świetnie!

40


Tytuł: Top 10 Scenariusz: Alan Moore Rysunki: Gene Ha, Zander Cannon Kolory: Wildstorm FX, Alex Sinclair Wydawnictwo: Egmont Tłumacz: Paulina Braiter Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 348 ISBN: 978-83-281-1993-2

41


WIZJA Aleksander Kusz Kiedy w latach 60. i 70. Druillet rysował swoje komiksy, nikomu się nawet jeszcze nie śniło, że można robić takie rzeczy, że komiks może tak wyglądać. Wcześniej panowała klasyka – równe kadry, ogólnie panujący porządek, wszystko podporządkowane fabule, również rysunek (z czym ogólnie się zgadzam, bo przecież uwielbiam fabułę). I właśnie wtedy pojawia się Druillet i rysuje całkiem inaczej, właściwie przewraca rynek komiksowy do góry nogami. Co jakiś czas przychodzą tacy artyści jak Druillet, niepoddający się rynkowi, tylko idący własną drogą, która potem staje się drogą dla innych twórców. To drugie spotkanie z rysunkami Druilleta w Polsce (tak książkowo, bo wcześniej, z tego co pamiętam, fragmenty jego twórczości były prezentowane w czasopismach). W 2016 roku Egmont wydał serię tworzoną w latach 80. pod tytułem „Salambo”. Już wtedy mogliśmy się dowiedzieć, że Druillet Wielkim Artystą Jest! Natomiast w czerwcu tego roku Egmont wydał zbiór trzech opowieści: „6 podróży Lone Sloane’a. Delirius. Delirius 2”. I tę pozycję właśnie omawiam. To opowieści o kosmicznym piracie Lone Sloane próbującym przeżyć w świecie, którym rządzi wszechwładny imperator Shaan. Lone naraził się kiedyś imperatorowi i teraz jest tropiony przez jego służby. Ciągle gra na nosie władcy, robiąc niesamowite rzeczy, uciekając z kolejnych zasadzek i nieustannie prowokując sługusów panującego. Na dodatek główny bohater ma do czynienia z sektą Czerwonego Odkupienia, która także chce go złapać. Spotyka na swojej drodze rozmaite postaci – kosmitów, różne monstra, bestie i przeróżnej maści bogów. To właściwie cała treść. Jak dobrze widzicie, szału nie ma, ale na szczęście komiks Druilleta nie należy do tych, które potrzebują dobrej fabuły i głębszego sensu. Komiks tego artysty opiera się na rysunkowej wizji i na rozmachu. Brak tu jakichkolwiek szablonów. To niesamowita uczta dla oczu. Kadry zachodzą na siebie. Czasami mamy ich bardzo dużo, a czasami jeden kadr, zazwyczaj kosmiczny, zajmuje dwie pełne strony. Ten komiks się czyta. Przepraszam! Tak naprawdę ten komiks się ogląda. Po prostu. Jak obrazy jakiegoś szalonego artysty. Bo rysunki Druilleta to nie są proste ilustracje przedstawiające przygody pirata. To wizja kolorowego, ale chaotycznego kosmosu, w którym prawie nic nie jest uporządkowane, w którym oprawca rządzi rękami innych oprawców. Tutaj niczego nie można być pewnym. A jednocześnie rysunki artysty są niesamowicie dopracowane. W każdym, najmniejszym szczególe. Należy się głęboki szacunek dla twórcy, który potrafi tak misternie, a zarazem nowocześnie obrazować swoje wizje. Proszę pamiętać, że komiks powstał na początku lat 70. Komiks składa się z trzech części. Pierwsza to wydana pierwotnie w 1972 roku historia sześciu podróży głównego bohatera. Druga, wydana w 1973, przedstawia dłuższą opowieść o wizycie Lone Sloane’a na planecie wszelkich możliwych uciech – Delirius. Trzecia, również dłuższa, nawiązuje do poprzedniej opowieści, stanowi jej dalszy ciąg, ale ukazała się po wielu latach, bo w roku 2012. Treści nie opisuję, bo po pierwsze, wcześniej już przedstawiłem ogólny zarys, a po drugie, nie ma to

42


tutaj prawie żadnego znaczenia. Wiem, że to dziwnie brzmi, że piszę coś takiego, ale tutaj wizja totalnie przyćmiła fabułę i na dodatek wcale mi tej fabuły nie brakuje. To komiks prawie idealny. Mam jednak dwa zarzuty. Po pierwsze, dymki nie są dla takiego starego faceta jak ja. To, że poprzestawiane, pisane pod różnym kątem i żeby je czytać, trzeba obracać komiks – to ciekawe forma, a czytelnik przy okazji będzie miał trochę ruchu. Ale wielkość liter, ściśniętych w wąskich dymkach jest skandaliczna. Wiem, że to celowy zabieg – żeby nie zakrywać wspaniałych plansz, z czym się zgadzam. Ale chwilami musiałem używać lupy. A za parę lat pewnie w ogóle bym tego nie przeczytał. Niewiele bym stracił, bo to komiks oglądany dla obrazów, ale pozostawiłoby to jakiś niedosyt. Drugi zarzut dotyczy części trzeciej, czyli drugiej części Deliriusa. Ta – w porównaniu do poprzednich – jest wtórna i błaha, nawet biorąc pod uwagę, że scenariusz pierwszych części jest właściwie szczątkowy. Jeśli chodzi o rysunki, niestety, też jest o wiele słabiej – wizja jest gorsza, a detale o wiele mniej dopracowane. Po prostu opowieść o Lone Sloane powinna się jednak skończyć na dwóch pierwszych częściach pisanych czterdzieści lat temu. Dopisanie trzeciej części po tylu latach nie miało większego sensu. Okazuje się, że nie zawsze warto powracać do pomysłów z przeszłości, nawet jeśli były rewelacyjne. Muszę przyznać, że czytając ten komiks, miałem skojarzenia z twórczością innego europejskiego autora, a mianowicie Andreasa, którego komiks „Cromwell Stone” niedawno Wam omawiałem. W obu przypadkach jest podobne podejście do tematu, fabuła zostaje odsunięta na dalszy plan po to, żeby oszołomić odbiorcę niesamowitymi rysunkami. Na dodatek uwagę zwraca ta sama dbałość o szczegóły. Zaznaczam tylko, że to Druillet był pierwszy. :) Bardzo polecam, naprawdę! Wiem, że dziwnie to brzmi z moich ust, czyli z ust faceta, który uważa, że komiks to tylko zobrazowanie dobrego pomysłu i świetnej treści. Ale w tym dziele jest to coś, co powoduje, że trudno od niego oderwać wzrok. To drugi dobry tytuł z rzędu, więc jest dobrze, o wiele lepiej niż ostatnio. Polecam! Sięgnijcie po Lone Sloane’a, żeby zobaczyć niesamowitą wyobraźnię autora. Warto! Tytuł: 6 podróży Lone Sloane’a. Delirius. Delirius 2 Scenariusz: Philippe Druillet, Jacques Lob, Benjamin Legrand Rysunki: Philippe Druillet Kolory: Jean-Paul Fernandez Wydawnictwo: Egmont Tłumacz: Wojciech Birek Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 200 ISBN: 978-83-281-1977-2

43


KAŻDY CZYN MA SWOJE KONSEKWENCJE Magdalena Makówka

Debiutancka powieść V. E. Schwab wnosiła pewien powiew świeżości w nurt young adult. Niebanalna fabuła, ciekawa kreacja świata i interesujący bohaterowie sprawiły, że lektura „Mroczniejszego odcienia magii” pozwalała na kilka godzin dobrej rozrywki. Tym razem autorka nie miała tak łatwego zadania, gdyż drugi tom cyklu o Londynie w kilku odsłonach musiał dorównać poziomowi swemu poprzednikowi. Minęło kilka miesięcy od wydarzeń opisanych w „Mroczniejszym odcieniu magii”. Pozornie wszystko wróciło do normy. Czerwony Londyn przygotowuje się do wielkiego turnieju czarodziejów, w którym wezmą udział mistrzowie magii ze wszystkich stron świata. Szczególnie podekscytowany jest książę Rhy, który odpowiada za organizację całej imprezy i pragnie, aby przyćmiła swym splendorem igrzyska, które odbywały się do tej pory. Tymczasem Kell wciąż musi radzić sobie ze skutkami swoich wcześniejszych decyzji. Stracił zaufanie pary królewskiej i teraz czuje się jak więzień we własnym domu. Zaczyna rodzić się w nim pragnienie ucieczki z pałacu. Natomiast Lila doskonale odnalazła się w nowym świecie, została piratem i ma coraz większe ambicje. Jednym z jej marzeń jest wygranie właśnie organizowanego turnieju czarodziejów. By zrealizować ten cel, musi tylko w ekspresowym tempie nauczyć się władać magią… Tym razem nie wędrujemy razem z bohaterami między światami. Akcja koncentruje się w Londynie Czerwonym, coraz więcej dowiadujemy się też o świecie, w którym znajduje się miasto. Autorka uchyla rąbka tajemnicy odnośnie do sytuacji politycznej panującej w świecie, w którym przyszło żyć Kellowi. Poznajemy też postaci pochodzące z innych mocarstw, nierzadko egzotycznych. Jak się okazuje stosunki panujące między państwami są napięte, niewiele trzeba, aby doszło do wybuchu wojny. Szkoda tylko, że chociaż poznajemy nieco szczegółów dotyczących tego świata, to nie wnoszą one nic do fabuły, zaś przybysze z innych państw stanowią jedynie dekoracje. W „Zgromadzeniu cieni” Schwab koncentruje się tak naprawdę na dwóch kwestiach. Pierwszą są przygody Lily i odnajdywanie się dziewczyny w zupełnie innym świecie. A wychodzi jej to całkiem nieźle. Mimo że nie ma pojęcia o otaczającej ją rzeczywistości, a nawet nie zna języka, w którym porozumiewają się wszyscy wokół niej, to szybko udaje jej się znaleźć towarzyszy a także zapewnić sobie niemałą sławę wśród piratów. W tej części cyklu ważny jest również Kell.. Młody antari musi poradzić sobie z nieufnością otoczenia. Król i królowa nie traktują go już jak członka rodziny, dlatego zaczyna czuć się na dworze jak więzień. Autorka wiele uwagi poświęciła emocjom bohatera pragnącego wydostać się ze swojej klatki. Pewne próby nieposłuszeństwa wobec przybranej rodziny obserwowaliśmy już w „Ciemniejszej stronie magii”, teraz jednak Kell zachowuje się bardziej zuchwale.

44


Tym razem Schwab mocniej zaznaczyła wątek miłosny. Chociaż już poprzednio czytelnik zauważał uczucie rodzące się pomiędzy Lilą a Kellem, to teraz autorka nie pozostawiła żadnych wątpliwości, iż ta dwójka ma się ku sobie. Nie ma rozdziału, by jedno z nich nie zastanawiało się nad tym, co robi teraz to drugie i nie snuło refleksji nad naturą łączących ich uczuć . W pewnym momencie rozważania te robią się nużące. Akcja powieści toczy się niespiesznie, wydarzenia przyspieszając dopiero na ostatnich kilkudziesięciu stronach. Można odnieść wrażenie, że miejscami powieść jest przegadana i dobrze zrobiłoby jej skrócenie o około sto stron. Jednak wolniejsze tempo akcji pozwala lepiej poznać bohaterów, na co nie było miejsca ostatnio. Autorka pewne wątki zaledwie sygnalizuje, ich rozwinięcie i finał nastąpią zapewne w kolejnym tomie. Trochę szkoda, że poświęciła im nieco więcej uwagi, gdyż po kilkumiesięcznej przerwie w lekturze kolejnych części serii mogły umknąć z pamięci. Jednocześnie zdarzają się irytujące szczegóły, jak chociażby to, że księcia Rhya i Kella pilnuje wciąż czwórka tych samych strażników. Biorąc pod uwagę zamożność pary królewskiej Czerwonego Londynu, można by oczekiwać, że stać ich na zatrudnienie większej liczby ludzi. „Zgromadzenie cieni” stanowi udany ciąg dalszy „Mroczniejszego odcienia magii”. Brakuje tu nieco świeżości, jaka cechowała początek serii, lecz widać, że autorka wciąż ma ciekawe pomysły na kreowany przez siebie świat, w którym magia wciąż żyje. Pozostaje tylko czekać na kontynuację z nadzieją, że będzie jeszcze lepsza. Tytuł: Zgromadzenie cieni Autor: V. E. Schwab Tłumaczenie: Ewa Wojtczak Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 2017 Liczba stron: 554

45


Z HISTORIĄ IM DO TWARZY Beata „Powiało Chłodem” Mróz Któż z miłośników szeroko pojętej fantastyki nie zna twórczości Wielkiego Grafomana, największego piewcy polskiej wsi od czasów Władysława Reymonta – Andrzeja Pilipiuka? Tytana pracy, który regularnie uszczęśliwia swoich fanów kolejnymi książkami? Raptem rok temu mogliśmy poznać nowe przygody wiejskiego egzorcysty-amatora, kłusownika i hieny cmentarnej – Jakuba Wędrowycza, by w te wakacje przeżywać przygody z innymi, dobrze znanymi bohaterami prozy pana Andrzeja – Robertem Stormem i Doktorem Skórzewskim. Nakładem Fabryki Słów ukazała się bowiem dziewiąta już antologia opowiadań bezjakubowych zatytułowana „Wilcze leże”. Zbiór składa się z dziewięciu różnych historii, które najczęściej dotyczą niezmordowanych poszukiwań i nieco dziwnych przypadków Roberta Storma – „handlarza starzyzną”, posiadającego niezwykły talent do odnajdywania nawet najbardziej zapomnianych przedmiotów. Ponadto znajdziemy tu także dwa opowiadania o doktorze Skórzewskim („Promienie X” i „Ci, którzy powinni pozostać”) i dwie opowieści niezwiązane (tytułowe „Wilcze leże” i „Samobójstwo w Maślicach”). Pilipiuk w „Odległych krainach” stawia przed Stormem zagadkę zniknięcia całej żydowskiej rodziny i znacznie przesunięte w czasie „wyparowanie” niepełnosprawnego chłopca. Wplątanie w to mistycznej księgi, mającej otwierać dowolne drzwi na świecie, zaskakuje i budzi chęć sprawdzenia, czy jest ona wymysłem autora, czy też istniała naprawdę. „Promienie X” dość długo ukrywają swój fantastyczny charakter. Mimo że cała fabuła kręci się wokół wilkołactwa jako takiego, nie mogłam przestać myśleć, że jest to zwykłe wiejskie bajdurzenie. A przynajmniej tak zostało przedstawione. Wprowadzenie czytelnika w błąd było jednak celowym zamysłem autora, ponieważ kilka ostatnich zdań zmienia całe postrzeganie historii. „Lalka” znów przenosi nas do Warszawy i przygód Roberta Storma. Tym razem fabuła rodem z filmu szpiegowskiego naprawdę wciąga, choć smuci, że nie wszystko wyjaśniono – na przykład nie dowiadujemy się, kto naprawdę znalazł teczki z tajnymi dokumentami. I chyba właśnie tego zabrakło mi w tym tekście – rozwiązania tajemnicy. Podobnie jest z „Cmentarzyskiem Marzeń”. Cudowna sprawa poszukiwań, możliwe że nieistniejącego rękopisu Kornela Makuszyńskiego, jest moim zdaniem opowiadaniem urwanym, ewentualnie zakończonym w dość dziwny sposób. Takiemu cudownemu wyzwaniu należałby się chyba nieco bardziej epicki finał. Tytułowe „Wilcze leże” uważam za najlepszą historię antologii. Opisane są w niej losy młodej Żydówki na początku zaraz z początków Drugiej Wojny Światowej, kiedy to jeszcze nie wiadomo było do końca, czym są obozy koncentracyjne. Razem z nią przeżywamy przygotowania do ucieczki i dylematy moralne, chociażby te związanie z okradzeniem państwa, u których pracuje. Instynkt przetrwania jest jednak silniejszy. Nie da się ukryć, że dziewczyna miała też nieco szczęścia, ale czasem właśnie od tego zależało przeżycie. Samo opowiadanie jest pełne. Nie ma w nim zbędnych czy nadmiarowych elementów i czyta się naprawdę przyjemnie. Odpowiednio trzyma w napięciu i nie stawia przed bohaterami nie wiadomo jakich wyzwań i mimo wplątania w nie sił nadprzyrodzonych, wydaje się być aż do bólu prawdziwe. Z kolei „Relikwiarz” jest, moim zdaniem,

46


chyba najciekawszą przygodą Roberta Storma w tym zbiorze. Sprawnie przeprowadzone poszukiwania, przedstawienie konkretnej wiedzy we właściwych miejscach, odrobina szczęścia i to nietuzinkowe rozwiązanie, przyprószone nutką niezwykłości stanowią składniki naprawdę zacnego tekstu. W sam raz, żeby się człowiek zastanowił, jak z tymi relikwiami mogło być naprawdę. Nie można nie zauważyć, że w miarę ewolucji twórczości Pilipiuka, wątki fantastyczne czy elementy niesamowitości w jego opowiadaniach są coraz bardziej marginalizowane. Stanowią jedynie dodatek do historii właściwej, bardziej sprytny sposób na wywołanie zaskoczenia w czytelniku niż oś właściwą opowieści. W przypadku „Samobójstwa…” pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że tego elementu nie posiada wcale, pojawia się jedynie motyw przyszłościowego wynalazku pozwalający podciągnąć opowiadanie pod science fiction. Z kolei wszystkie dotyczące Roberta Storma teksty z tego zbiorku są niemal do oporu wypchane ciekawostkami historycznymi niekoniecznie związanymi z fabułą. Głównie w momentach, gdy bohater świadomie (lub nie) chwali się swoją wiedzą. „Mówi” jak najbardziej ciekawie i czyta się go z niemałym zainteresowaniem, ale stopniowo upodabnia to całość zbioru do książki historycznej. Fanów prozy pana Andrzeja najnowsza książka z pewnością ucieszy. Autor jak zwykle jest doskonałym gawędziarzem, którego czyta się z niemałą przyjemnością. Na nieszczęście dla fabuł, uwielbia też popadanie w historyczne dygresje, choć niezwykle ciekawe, to nie pchające akcji do przodu. Ich nadmiar sprawia, że momentami ma się wrażenie obcowania z podręcznikiem do historii. Choć z drugiej strony, gdyby tak uczono mnie w szkole, z pewnością więcej wynosiłabym z lekcji. Tytuł: Wilcze leże Autor: Andrzej Pilipiuk Wydawca: Fabryka Słów Data wydania: 2017 Liczba stron: 400 ISBN: 978-83-7964-245-8

47


SZPIEGOWSKI MARVEL Maciej Rybicki Komiksy Marvela kojarzą się przede wszystkim z trykotami i epickimi starciami zmiatającymi z powierzchni ziemi pół Manhattanu. Ot, popatrzmy choćby na komiksy o Avengers – kolorowe, stanowiące zwykle lekką, przystępną rozrywkę. Jest jednak także Marvel inny, brudniejszy, czasem zwany „ulicznym”. Ten kojarzy się z szemranymi sprawkami załatwianymi w mrocznych zaułkach i postaciami takimi jak Punisher, Luke Cage czy Daredevil. Ale uniwersum Domu Pomysłów ma jeszcze inne oblicze – takie, w którym sprawy wagi globalnej przeplatają się z ciemnymi sprawkami szpiegów i polityków. Współczesną ikoną tej części uniwersum jest Natasza Romanowa, znana także jako Czarna Wdowa. Na najnowszy album z egmontowskiej linii Klasyki Marvela składają się dwie serie wydane w połowie pierwszej dekady XXI wieku – „Powrót do domu” i „Czego to o niej nie mówią”. Obie ukazały się pierwotnie w imprincie Marvel Knights – już samo to zwiastuje dojrzałe podejście do tematu i klimat zdecydowanie odmienny od klasycznego trykociarstwa. Scenariusz obu serii powierzono Richardowi Morganowi – autorowi znanemu (i uznanemu) przede wszystkim na poletku literackiej fantastyki. Autor „Modyfikowanego węgla” zdaje się znakomicie czuć typową dla komiksów z Nataszą konwencję – w końcu cyberpunk, kryminał i powieść szpiegowska odwołują się do podobnego rekwizytorium autorskiego tak z zakresie budowy scenariusza oraz rozwiązań fabularnych, jak i ogólnego klimatu czy scenografii. Na stronach „Powrotu do domu” jest wiec, oględnie mówiąc, brutalnie, a postaci opleciono siecią spisków i podejrzeń. Jak już wspomniałem, sięgając po ten album, otrzymujemy dwie powiązane ze sobą historie, których bohaterką jest Czarna Wdowa – jedna z najbardziej charakterystycznych postaci kobiecych w historii komiksu (obecnie popularność zawdzięczająca także znakomitej kreacji Scarlett Johansson w produkcjach MCU). W pierwszej z zawartych w omawianym albumie historii Morgan eksploruje przeszłość Nataszy. Brytyjski scenarzysta wysyła ją w podróż w poszukiwaniu własnego dziedzictwa, która ostatecznie doprowadza ją aż do Rosji. Druga z opowieści to z kolei wyprawa na Kubę pokazująca nieco bardziej idealistyczną stronę bohaterki. Muszę przyznać, że skrypt jest naprawdę znakomicie przygotowany i poprowadzony, złożony i wielowątkowy. A przy tym bardzo mocno zanurzony w tradycji literatury szpiegowskiej – nie brakuje więc walk agencji, pościgów, ukrywania się, tajnych kontaktów, przesłuchań, kamuflażu no i obowiązkowej strzelaniny. Choć taka konwencja utrudnia ciekawą kreację postaci, Morgan wychodzi z tego zadania obronna ręką. Co najważniejsze – Nataszy nie sposób jednoznacznie oceniać. Żeby ją zrozumieć, trzeba uwzględniać cały kontekst jej historii, doświadczeń i umiejętności. Widzimy brzemię przeszłości – tak tej dawnej, jak i nowszej (choćby relacje z Mattem Murdockiem /Daredevilem), widzimy. jak złożony jest świat szpiegów i że tak naprawdę nigdy nie ma z niego ucieczki. Kto raz został szpiegiem, pozostanie nim do końca życia… zazwyczaj przedwczesnego. Brytyjczyk ma talent do tworzenia wyrazistych postaci i śmiało podejmuje tematy społeczno-kulturowe, chociażby kwestie ról społecznych i gender. Udowodnił to zresztą na przykład w „Stal nie przemija”, gdzie głównego bohatera powieści heroic fantasy uczynił gejem.

48


Podobnie i w „Czarnej Wdowie”. Można by rzec, że to komiks w pewnym sensie feministyczny, a przynajmniej bardzo mocno podkreślający kobiecy punkt widzenia pewnych spraw – i jest to jedna z największych jego zalet. Natasza walczy więc nie tylko o swoje cele, staje też niejako w opozycji do „męskiego świata” udowadniając, że kobieta wcale nie musi być słabsza czy uległa. A że Morgan ma niezłe społeczne oko i spory talent, znajduje to przełożenie na treść komiksu, wzbogacając warstwę obyczajową. Wartość tego albumu podnoszą jeszcze rysunki za które odpowiadało czterech artystów: jeden z moich faworytów Bil Sienkiewicz, Goran Parlov, Sean Phillips, a także Dan Brown. Pierwsi trzej dzielili między siebie szkice i wykończenia plansz, dziełem czwartego są za to kolory. Efekt jest po prostu znakomity. Pozornie niedbałe, ostre, a tak naprawdę dopracowane w każdym calu plansze powalają klimatem. Nie dość, że znakomicie współgrają z mrocznym nastrojem obu serii, to pozwalają podkreślić różnice między opowieściami o Czarnej Wdowie a komiksowym mainstreamem zza Oceanu. Nie mam żadnych wątpliwości, że „Czarna Wdowa” jest najlepszą jak na razie publikacją z serii „twardookładkowych” komiksów Marvela wydanych ostatnio przez Egmont. Wszystko tu robi wrażenie: scenariusz, szpiegowski klimat, kreacja głównej bohaterki (ale i postaci pobocznych), subtelne podjęcie tematów społecznych, wreszcie znakomita warstwa graficzna. To komiks z gatunku tych, które po prostu warto przeczytać i mieć na półce… po to, by do niego wracać. Gorąco polecam! Tytuł: Czarna Wdowa. Powrót do domu Scenariusz: Richard Morgan Rysunki: Bill Sienkiewicz, Goran Parlov, Sean Phillips Kolory: Dan Brown Tłumaczenie: Piotr Krasnowolski Tytuł oryginału: Black Widow: Homecoming; Black Widow: The Things They Say About Her Seria: Klasyka Marvela Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics (Marvel Knights) Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 288 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1859-1

49


DOBRY PRZECIW DOBREMU Maciej Rybicki

Nie spodziewałem się, że Egmont nabierze dużego tempa w publikowaniu snutej przez Jonathana Hickmana sagi o zbliżającym się końcu uniwersum Marvela jakie znamy. Stąd też moje lekkie zdziwienie, gdy trzeci i czwarty tom „New Avengers” ukazały się w ledwie dwumiesięcznym odstępie (mimo iż tom pierwszy wydano niemal dwa lata wcześniej). Gdy jednak przyjrzeć się ich zawartości, rozwiązanie takie wydaje się mieć sens – „Doskonały świat” stanowi bowiem bezpośrednią kontynuację wydarzeń przestawionych w „Innych światach”. Dla przypomnienia, seria skupia się na działaniach Iluminatów, grupy składającej się z najbardziej prominentnych postaci uniwersum Marvela (Black Bolta, Namora, Reeda Richardsa, Bruce’a Bannera, T’Challi, Tony’ego Starka, Dr. Strange’a i Beasta), którzy podejmują wysiłek obrony Ziemi-616 przed zbliżającą się nieuchronnie zagładą. W tym celu obserwują inne zderzające się światy i szukają rozwiązań, które pomogłyby uchronić ich świat przed niszczycielskimi skutkami inkursji. W czasie swoich poszukiwań natrafili między innymi na Ziemię-4290001 – świat broniony przez podobną im grupę herosów znaną jako Wielkie Stowarzyszenie. Bohaterskie zmagania tychże w obronie swego świata mieliśmy okazję obserwować w poprzednim tomie „New Avengers”. Jak widać, zabieg bliższego przybliżenia tych postaci miał ostatecznie na celu ich konfrontację z głównymi bohaterami serii. Hickman wyraźnie stara się grać motywem konfrontacji „tych dobrych” z „innymi dobrymi”. Iluminaci zdają sobie świetnie sprawę, że Stowarzyszenie pełni w swoim świecie rolę podobną do nich samych. Nieuchronność starcia z kimś, kto reprezentuje podobne wartości, kto także walczy o ocalenie swego świata jest tu zasadniczą linią budowania napięcia. I nie muszę dodawać, że do konfrontacji ostatecznie dochodzi (w końcu mamy do czynienia z konwencją superbohaterską, w której solidne mordobicie wydaje się nieodzowne). W związku z tym herosi stają przed trudnymi wyborami, które na dobra sprawę sprowadzają się do tego, jakich wartości zdecydują się bronić. Amerykański scenarzysta bardzo dobrze zgrywa ten motyw ze sposobem prowadzenia niektórych postaci. Szczególnie wyraziście prezentują się Namor i T’challa – wciąż stojący na odmiennych pozycjach, wciąż pamiętający wojnę między swymi narodami opisaną na stronach „Nieskończoności”. Gdy przypomnimy sobie dialog wieńczący poprzedni tom „New Avengers”, opozycja między nimi wypada nad wyraz smakowicie. To jednak nie wszystko – wciąż niezwykle istotni dla rozwoju wypadków pozostają Doktor Strange, Reed Richards i Tony Stark. Choć trzeba przyznać, że w pierwszej części komiksu nie brakuje akcji, to tym, co wyróżnia ten tom (a w zasadzie całą serię) jest duży nacisk na dialogi i relacje między bohaterami. Tu Hickman buduje napięcie, tu też leży największa siła „New Avengers”. W warstwie graficznej jest jak najbardziej poprawnie, może lekko powyżej amerykańskiej średniej. Valerio Schiti ma styl nieco łagodniejszy niż ostre, grubsze, trochę kanciaste kreski stosowane przez Keva Walkera (którego prace mogliśmy ostatnio oglądać między innymi w pierwszym tomie „Anihilacji”), jednak obaj europejscy artyści wypadają dobrze… i tyle. Prawdę mówiąc, z całego

50


komiksu chyba tylko jedna z plansz (z zeszytu #22) ma szansę zapaść w pamięć na dłużej. Braku wybitności z pewnością nie można jednak poczytywać za wadę. Czwarty tom „New Avengers” uważam za jak najbardziej udany, choć w znacznym stopniu bazujący na fabule zapoczątkowanej w nieco słabszym tomie poprzednim. W tym sensie przypomina to sytuację z trzecim i czwartym albumem „Uncanny Avengers” Ricka Remendera, gdzie po wyraźnym spadku formy dostaliśmy album znakomity. „Doskonały świat” może znakomity nie jest, ale na pewno co najmniej dobry. Hickman nie tylko posuwa do przodu swą epicka fabułę, ale też zagęszczają się relacje między bohaterami – napięcie wynika więc już nie tylko z zagrożenia zagładą Ziemi-616, ale także postaw i poczynań poszczególnych postaci. Choć to pozornie niewiele, stawia ten komiks nieco powyżej średniej . Dopracowanie relacji interpersonalnych w masowym komiksie amerykańskim nie jest bowiem rzeczą oczywistą. Koniec końców wypada się cieszyć, że nawet w tak rozbudowanej opowieści jak snuta przez Hickmana saga trafiają się takie epizody – niby nie wydarza się nic szczególnego, co byłoby potem wymieniane w komiksowych annałach, a jednak satysfakcja, jaką czerpie się z lektury, jest większa niż w przypadku wielu wstrząsających uniwersum (a tak naprawdę płytkich) historii czy eventów. Mała rzecz, a cieszy. Tytuł: Doskonały świat Seria: New Avengers Tom: 4 Scenariusz: Jonathan Hickman Rysunki: Valerio Schiti, Kev Walker Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: New Avengers: Other Worlds (New Avengers #13-17) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1942-0

51


MILLENNIALSEM BYĆ, TO… NIELUDZKIE? Maciej Rybicki Pierwszy tom „Ms Marvel” zrobił w komiksowym światku sporą furorę. Seria autorstwa G. Willow Wilson i Adriana Alphony okazała się ożywcza dla rynku w co najmniej kilku wymiarach. Była sygnałem, który otworzył w Marvelu drogę do prezentacji nowych wersji klasycznych bohaterów. Stanowiła też świetny przykład strategicznego kierunku, jaki Dom Pomysłów obrał, zwracając uwagę na rozmaite mniejszości. Był to też wyraźny zwrot w kierunku nowych grup potencjalnych odbiorców. Wszystko to w połączeniu z fundamentalnym faktem, że Wilson i Alphona stworzyli pomysłowy, wciągający komiks, zaowocowało znakomitą reakcją odbiorców – sypiącymi się zewsząd laurami i opinią jednej z najlepszych serii Marvela. Pojawiło się jednak pytanie czy po świetnym początku uda się utrzymać poziom. „Pokolenie czemu” stanowi bezpośrednią kontynuację wątków zapoczątkowanych w pierwszym tomie serii. Wilson wyraźnie stawia na fabularną ciągłość, co działa na korzyść „Ms Marvel”. Przyglądamy się dzięki temu procesowi stawania się bohaterką, poznawania swoich zdolności, a także (a może przede wszystkim) świadkujemy Kamali w jej poszukiwaniach swojego miejsca w świecie. W tym świetle główny wątek fabuły – zmagania młodej Ms Marvel z tajemniczym Wynalazcą – nie jest najważniejszym. Dużo większe znaczenie mają epizody, w których nasza bohaterka poznaje jednego ze swoich idoli – Wolverine’a, odkrywa swoją tożsamość jako Inhuman, prowadzi wzniosłe dyskusje z rówieśnikami czy też spotyka się z uznaniem miejscowej policji. W Kamali urzeka sposób, w jaki rozważa różne opcje i stara się znaleźć własną drogę. Jest w niej jakaś wewnętrzna mądrość i zdrowy dystans do rzeczywistości, w tym własnej kultury, rodziny, otoczenia. Wilson po raz kolejny udowadnia, że ma niezłe oko do dostrzegania i analizowania problemów społecznych. Tym razem bierze pod lupę rówieśników Kamali – millennialsów i pozwala przyjrzeć się z bliska ich sposobowi bycia, problemom i aspiracjom. Wszystko w drugim tomie „Ms Marvel” ładnie ze sobą gra i układa się we wciągającą historię. A że bohaterka budzi sympatię czytelników, tym trudniej odkleić się od lektury. Ciekawym urozmaiceniem jest wprowadzenie do tytułu innego rysownika – dwa zeszyty wyszły bowiem spod ręki Jacoba Wyatta, którego styl bardzo odróżnia się od prac Adriana Alphony. Podczas gdy drugi z nich zachwyca dynamiczną, niebanalną, ale i niezwykle delikatną kreską, pierwszy operuje ołówkiem i tuszem w zdecydowanie bardziej oszczędny, choć wciąż wyrazisty sposób (wystarczy popatrzeć choćby na Wolverine’a). Jest w tym jednak jakiś urok, a prosta kreska pozawala skupić się na fabule i dialogach. Te zaś mogą rodzić pewne kontrowersje. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy też stylu w jakim napisany jest oryginał, ale młodzieżowa gadka włożona w usta Logana brzmi cokolwiek sztucznie (nawet jeśli mamy świadomość, iż jest on nauczycielem sporej grupy nasto-

52


latków, więc mógł szansę liznąć nieco slangu). Co innego Kamala i jej rówieśnicy – oni wypadają jak najbardziej naturalnie, a zastosowany język istotnie nadaje dialogom wiarygodności. „Pokolenie czemu” jest inne niż tom, który otworzył serię, ale nie ma co się temu dziwić – ot, po prostu realia pisania rozłożonego na dłuższy czas scenariusza. Cieszy, że scenarzystka skupiła się na rozwoju bohaterki i przedstawieniu dłuższej fabuły miast serwować jeden za drugim niezwiązane lub luźno związane ze sobą epizody. Cieszy wreszcie fakt, że Kamala nadal jest Kamalą. To jeden z tych komiksów, w których można się cieszyć dosłownie każda stroną – rysunkami, dialogiem, pomysłami, przenikliwością scenarzystów, humorem (bo przecież jak można nie uwielbiać Lockjawa) . Przy tym udało się utrzymać kluczowe elementy stanowiące o sukcesie „Ms Marvel”– ciekawy kontekst społeczno-polityczny, lekkie pióro, świetne rysunki i kreatywną reinterpretację klasycznej postaci. I choć drugi tom przygód Kamali Khan nie robi takiego wrażenia jak pierwszy, i tak jest to znakomita, lekka lektura. Bynajmniej nie tylko dla nastolatków. Tytuł: Pokolenie czemu Seria: Ms Marvel Tom: 2 Scenariusz: G. Willow Wilson Rysunki: Adrian Alphona, Jacob Wyatt Tłumaczenie: Anna Tatarska Tytuł oryginału: Ms Marvel: Generation Why (Ms. Marvel #6-11) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1917-8

53


PRZED WYRUSZENIEM W DROGĘ NALEŻY ZEBRAĆ DRUŻYNĘ Maciej Rybicki Zacznę wprost – jestem fanem Jasona Aarona. Uważam, że to scenarzysta nie tylko kreatywny, ale i potrafiący świetnie sobie poradzić w bardzo różnych konwencjach. Jako najprostszy przykład można przywołać trzy serie, które aktualnie ukazują się w Polsce: „Bękarty z Południa”, „Wolverine i X-Men” i „Thor Gromowładny”. Każda z nich zabiera czytelnika w odległe od siebie rejony, maluje inne światy i korzysta z odmiennych środków literackiego wyrazu – a przecież wszystkie oceniane są jako bardzo dobre lub wręcz znakomite. Trzeci tom „Thora Gromowładnego” przynosi kolejną zmianę klimatu – zasadnicza część albumu jest to bowiem rasowe awanturnicze fantasy! Zanim jednak do tego dojdziemy, Aaron poświęca jeden zeszyt powrotowi Gromowładnego na Ziemię. Ukazuje Thora jako boga, który czuje prawdziwe powołanie do opieki nad ludźmi: bycia przy nich, słuchania ich, odpowiadania na prośby i niesienia pomocy w każdy dostępny sobie sposób. Urzeka kameralność tej historii i szczerość bohatera. To, niemal dosłownie, przyziemne wprowadzenie zwiastuje kolejną zmianę konwencji – tym razem na często kojarzone z przygodami Boga Gromów klasyczne fantasy. Historycznie to właśnie tytuł poświęcony synowi Odyna był sztandarowym przykładem mieszania się marvelowskiej superbohaterszczyzny z konwencją legendarno-baśniową i całym jej sztafażem. Sięgnięcie po nią nie powinno więc nikogo dziwić. Aaron nie byłby jednak sobą, gdyby nie poszedł krok dalej. Oplata intrygę wokół uwolnienia się z więzienia jednego z najbardziej charakterystycznych oponentów Asgardczyka – władającego potężną magią mrocznego elfa Malekitha. Samą fabułę układa w klasyczny schemat sztampowego fantasy (tak, wiem, „Władca Pierścieni” też jest na nim oparty), w którym w obliczu palącej potrzeby stworzona zostaje drużyna śmiałków mających stawić czoła zagrożeniu. W przypadku „Przeklętego” mamy więc (oprócz samego Thora) świetlistego elfa, krasnoluda, trolla, olbrzyma i mroczną elfkę. Pojawiają się też nieodzowni towarzysze Boga Gromu – Wojowie Trzej i pani Sif. Jak przystało na archetypową drużynę, mimo dzielących ich różnic ruszają w podróż,. Przemierzają więc Dziewięć Światów, pragnąc powstrzymać Malekitha realizującego jeden ze swoich szaleńczych planów (w tym przypadku dąży między innymi do przetrzebienia własnej rasy). Nie muszę chyba dodawać, że przeżywają po drodze rozmaite przygody, a historia nie raz i nie dwa skręca w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Widać, jak Aaron bawi się konwencją, jak z nią gra, jak czasem ją wręcz wyszydza. A jednocześnie potrafi wyciągnąć z niej to, co najlepsze – nastawienie na akcję, przygodowość i interakcje między bohaterami. To jednak nie wszystko – warto bowiem dodać, że sporo tu nawiązań do zupełnie współczesnego nam świata – historii, polityki, stosunków międzynarodowych, dyplomacji i ponadnarodowych instytucji. Scenarzyście należą się brawa za ten przewrotny, trochę słodko-gorzki komentarz świetnie wpleciony w opowieść. Album zamyka retrospektywna historia z młodości Thora, a mianowicie pewien epizod, w którym występują smok, bóg Gromu, lokalna społeczność i morze alkoholu. Znów, jest lekko i całkiem ciekawie, choć kilka ostatnich kadrów może wydać się nie do końca zrozumiałe.

54


W sferze graficznej niestety brakuje nieco Esada Ribicia. Chorwat przyzwyczaił do kapitalnego poziomu swoich prac, które były jedną z istotnych przyczyn sukcesu pierwszych tomów „Thora Gromowładnego”. Artyści pojawiający się w trzecim wydaniu zbiorczym nie ekscytują już tak bardzo… choć plansze przez nich stworzone są jak najbardziej w porządku. Nic Klein prezentuje dość typową amerykańską kreskę, bardzo poprawną, ale nic ponad to. Ciekawiej wypada zasadnicza historia zilustrowana przez Rona Garneya. Rysownik ten ma ciekawy, lekki styl – między innymi dzięki odejściu od klasycznie czarnego konturu i zastąpieniu go bardziej stonowanym, zbliżonym kolorystycznie do teł. Całkiem nieźle pasuje to do opowieści fantasy. Album wieńczy zeszyt #18, w którym za ilustracje odpowiedzialny był Das Pastoras. Hiszpan znany w Polsce choćby z „Castaki” ma bardzo specyficzną kreskę, bardzo różną od większości publikacji zza Oceanu. Jest plastycznie, może nieco karykaturalnie, ale ze świetnym kolorowaniem. Pewnie nie każdemu jego kreska będzie odpowiadać, jednak moim zdaniem jest niezwykle interesującym urozmaiceniem dla czytelników przyzwyczajonych do stereotypowych rysunków. Myślę, że „Przeklęty” jest komiksem nieco na krawędzi – wielu osobom może wydać się do bólu sztampowy lub kiczowaty. Bądź co bądź, Aaron wziął na warsztat najbardziej oklepaną wersję „drużynówki”, jaką można sobie wyobrazić. A jednak podskórne wrażenie, że najzwyczajniej w świecie autor robi sobie z konwencji jaja, pozwala nabrać dystansu. Wplecenie w to komentarzy na temat współczesnego świata stanowi zaś smaczek, coś ekstra, co pozwala spojrzeć na ten komiks z nieco innej perspektywy. I choć rozumiem, że tak drastyczna zmiana klimatu może razić po napisanej całkiem serio, fenomenalnej historii o Bogobójcy, to jednak sam bawiłem się przednio. Tytuł: Przeklęty Seria: Thor Gromowładny Tom: 3 Scenariusz: Jason Aaron Rysunki: Nic Klein, Das Pastoras, Ron Garney Tłumaczenie: Marceli Szpak Tytuł oryginału: Thor: God of Thunder, vol. 3: The Accursed (Thor: God of Thunder #12-18) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 156 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1943-7

55


POWRÓT Z DALEKIEJ PODRÓŻY Maciej Rybicki „The Superior Spider-Man” okazał się znakomitą serią, która wprowadziła sporo urozmaiceń do pajęczego zakątka uniwersum Marvela. Dan Slott – piszący przygody Spider-Mana od lat – gruntownie poprzewracał świat Petera Parkera, „oddając” jego ciało i życie we władanie jednego z największych wrogów – Doktora Octopusa. Efekt okazał się nadspodziewanie dobry, wniósł też powiew nowości do liczącej przeszło pięćdziesiąt lat serii. Jednak, jako że komiksowy świat (czytaj: „rynek”) rządzi się swoimi prawami, od samego początku było wiadomo, że prędzej lub później wrócić musi klasyczny Spider-Man/Peter Parker. Faktycznie tak się stało. Przyszedł więc czas na wielkie sprzątanie. A bez wątpienia jest co sprzątać. Octavius nie próżnował i „nieco” w życiu Spider-Mana/Petera Parkera poprzestawiał, próbując ułożyć je według własnych przekonań i ideałów. W „Szczęściu Parkera” mamy jednak powrót klasycznego Spideya, powrót klasycznego tytułu, klasycznego stroju, no i klasycznego już duetów twórców. W tym momencie warto przypomnieć, że Dan Slott jest scenarzystą tyle popularnym, ile kontrowersyjnym. Głosy, że powinien dać już sobie spokój z pisaniem perypetii Pajączka, można usłyszeć z ust fanów wyjątkowo często. Obiektywnie jednak trzeba przyznać, że seria o „lepszym” Spider-Manie udała mu się ponadprzeciętnie. A jak będzie dalej? Mimo zmiany szyldu nowy „Amazing Spider-Man” (swoją drogą, nie mam pojęcia, dlaczego w edycji Egmontu zniknął przedrostek „the”, obecny tak w wersji angielskiej, jak i w polskim wydaniu „The Superior Spider-Man”) to bezpośrednia kontynuacja dotychczasowych wątków. Może jedynie pisana na nieco lżejszą nutę – w końcu sam bohater jest znacznie sympatyczniejszy niż Doc Ock. Ważny element stanowi więc uporządkowanie tego, co utrata władzy nad ciałem Parkera pozmieniała w jego życiu prywatnym, zawodowym i zamaskowanym. Powracając (dosłownie!) do siebie, nasz bohater musi się skonfrontować z własną firmą, nowym związkiem, zaburzonymi relacjami interpersonalnymi, czy szerzej: nową sytuacją życiową i nowymi obowiązkami. Slott snuje swoją opowieść, wprowadzając sporo humoru oraz wątków obyczajowych. Jednocześnie nie brakuje klasycznej superbohaterszczyzny. Wracają znani antagoniści w trykotach z Czarną Kotką i Electro na czele. Na stronach „Szczęścia Parkera” pojawia się więc obowiązkowa porcja mordobicia, typowo parkerowskich gadek itd. Proste cofnięcie się do punktu wyjścia czyli próby „posprzątania” życia bohatera to jednak trochę za mało. Amerykanin wprowadza zatem do pajęczego świata nową postać – Silk – czyli dziewczynę, która została ugryziona przez tego samego radioaktywnego pająka co Peter. O ile wypada ona całkiem nieźle i wpasowuje się w klimat tytułu, tworząc dziwną relację z głównym bohaterem, o tyle jej geneza i to, co się z nią działo przez ostatnich X lat już mnie mniej przekonuje. Na plus trzeba jednak zapisać scenarzyście to, że nawiązuje do klasycznych już (choć całkiem współczesnych) historii. Wspomniany jest więc choćby Morlun, którego w 2001 wprowadził Michael J. Straczynski. Warto też podkreślić, że druga część tomu dzieje się równolegle do wydarzeń eventu „Grzech pierworodny”. Niestety, mimo wyraźnego powiązania obu fabuł (szczególnie w zeszycie #4), nie zostało to w polskim wydaniu zaznaczone. Trochę szkoda, szczególnie, że będzie on u nas wydany już za kilka tygodni.

56


„Szczęście Parkera” uzupełniają też trzy kilkustronicowe minihistoryjki. Pierwsze dwie, poświęcone odpowiednio Electro i Czarnej Kotce, wyszły spod pióra Slotta wspomaganego przez Christosa Gage’a, zaś zilustrowane zostały przez Javiera Rodrigueza i znanego już z pracy przy przygodach „lepszego” Pająka Giuseppe Camuncoliego. Zabieg z pokazaniem epizodów z życia antagonistów Spider-Mana wypada naprawdę udanie: nadaje postaciom głębi i uwiarygodnia ich postawy. Szczególnie ten drugi aspekt wydaje się istotny. Po pierwsze, żadne z nich nie jest zwykłym łotrem, ich działania zwykle bywają niejednoznaczne. Po drugie zaś, oboje mają długą historię spotkań z Pająkiem… w przypadku Kotki także takich o naturze romantycznej. Jednoznaczne zwrócenie się przeciw Spider-Manowi wymaga więc nieco uwiarygodnienia, co się bez wątpienia scenarzystom udaje. Trzecia z minihistoryjek nieco nawiązuje do wstawek, jakie starsi czytelnicy pamiętać mogą ze „Spider-Mana” wydawanego przez TM-Semic. Kreskówkowe, humorystyczne strony przybliżały historię postaci czy sposób działania pajęczego sprzętu. Ot, miłe nawiązanie do „starych dobrych czasów”, w sam raz na pierwszy tom wracającego tytułu. Jeden z najsilniejszych punktów tego tytułu stanowią znakomite jak zawsze rysunki Humberto Ramosa. Kreska Meksykanina wręcz idealnie pasuje do pajęczej konwencji przyjętej przez Slotta – jest bardzo dynamicznie, kreskówkowo/karykaturalnie, ale zarazem bardzo szczegółowo i efektownie. Na prace Ramosa można patrzeć i patrzeć, cieszyć nimi oczy za każdym razem, gdy otwieramy jakiś z narysowanych przez niego komiksów. Osobiście uważam, że to jeden z najlepszych i najbardziej kojarzonych ze Spider-Manem rysowników. Myślę, że w przyszłości będzie się go wymieniać tuż obok Steve’a Ditko, Johna Romity, Sala Buscemy, Todda McFarlane’a i Marka Bagleya jako artystę, który odcisnął swoje piętno na wizerunku Pajączka. „Szczęście Parkera” to udany, sympatyczny powrót kultowego tytułu, będący tak naprawdę kontynuacją dłuższego runu Dana Slotta. Moim zdaniem trzeba odbierać pisane przez niego serie jako całość – tylko wtedy widać szerszy zamysł. Jak przystało na komiks o Pająku, jest to więc przede wszystkim lekka, rozrywkowa lektura, mająca dać nam nieco dobrej zabawy. Niby nie ma w tym komiksie niczego odkrywczego… ale przecież nie o to chodzi. Ważne, że Peter Parker znów jest starym, dobrym przyjaznym Spider-Manem z sąsiedztwa. Tytuł: Szczęście Parkera Seria: Amazing Spider-Man Tom: 1 Scenariusz: Dan Slott, Christos Gage Rysunki: Humberto Ramos i inni Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Tytuł oryginału: The Amazing Spider-Man: The Parker Luck (The Amazing Spider-Man #1-6) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1947-5

57


POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI Maciej Rybicki Gdybym miał wymienić postać komiksową, która przyciąga polskich czytelników jak lep muchy, prawdopodobnie zacząłbym od Batmana i Deadpoola. Tyle tylko, że pierwszy z nich obecny jest na naszym rynku wydawniczym od przeszło 25 lat, drugi zaś dopiero niedawno doczekał się polskojęzycznych komiksów, w których gra pierwsze skrzypce. Jednak fani pokochali Deadpoola , a komiksy z nim sprzedają się jak świeże bułeczki. Nie dziwota więc, że Egmont idzie za ciosem i rzuca na rynek kolejne pozycje przedstawiające perypetie Najemnika z Nawijką. Mamy zatem sześć tomów „Deadpoola” i pięć tomów „Thunderbolts” z Marvel Now!, jakiś czas temu wydano także „Deadpool Classic”, wznowienie pierwszych komiksów z Wade’m. Wiadomo jednak, że na tym „ofensywa Deadpoola” na pewno się nie kończy. W tym miejscu warto przypomnieć, że wspomniany pierwszy tom „Marvel Classic” mógł stanowić dla wielu czytelników lekturę cokolwiek problematyczną. O ile bowiem komiksowa estetyka połowy lat 90. może się po prostu komuś podobać lub nie, o tyle trudno było przejść do porządku dziennego nad sporą hermetycznością przedstawionych we wzmiankowanym albumie komiksów. Niestety, bez choćby podstawowej orientacji w mutanckiej części uniwersum Marvela połowy ostatniej dekady XX wieku (a była ona wyjątkowo rozbudowana!) komiks ten mógł się wydać dość nieprzystępny… a i sam Deadpool w swych wczesnych występach to nieco inna postać niż ta, którą znamy obecnie. Drugi tom „Deadpool Classic” to już jednak zupełnie inna historia. Przede wszystkim otrzymujemy do ręki ni mniej, ni więcej tylko zbiorcze wydanie pierwszych numerów regularnej serii poświęconej wygadanemu zabijace. Widać w tym komiksie rękę jednego scenarzysty – Joego Kelly’ego (wspomaganego przez Pete’a Woodsa). Widać ciągłość fabuły, nawet jeśli mamy do czynienia z odrębnymi epizodami fabularnymi. Co więcej, sama postać Deadpoola jest tu konsekwentnie prowadzona, wraz z osobami z jego otoczenia (jak Ślepa Al czy Weasel). Bardziej spójne są też rysunki – w efekcie wreszcie znika wrażenie czytania zlepka różnych epizodów, zaś czytelnik staje się częścią dłuższej opowieści. No i czyta się to naprawdę bardzo dobrze! Fragmenty mniejsze (na przykłąd konfrontacja Wade’a z Taskmasterem) i większe (choćby wątki Typhoid Mary i Siryn) ładnie ze sobą współgrają. Krótko mówiąc, jest się w co wciągnąć. Kelly może nie jest jakimś wybitnym scenarzystą, ale z pewnością udało mu się uczynić Najemnika z Nawijką bardziej konkretną postacią – także dzięki skupieniu się na osobach wokół niego. Czasami uderza w nieco poważniejsze nuty, jednak w drugim tomie „Deadpool Classic” skutecznie trzyma się konwencji rozrywkowej. Stąd mnóstwo mniej lub bardziej wyrafinowanych żartów i żarcików, jest nieco humoru sytuacyjnego i – dość klasycznie – różnorakich nawiązań (pop)kulturowych. No i są też obowiązkowe gościnne występy innych postaci znanych z uniwersum Marvela. Wspomniałem już Taskmastera i Typhoid Mary. Pojawiają się także Hulk i Daredevil. Zresztą, „Daredevil/Deadpool Annual” stanowi jeden z najlepszych fragmentów tego komiksu. Nie tylko w ciekawy sposób rozwija wątek relacji szalonej Maryśki z oboma tytułowymi bohaterami, ale także daje nieco miejsca Weaselowi i Foggy’emu… udowadniając, że los „sidekicka” może być bardzo różny.

58


Całość zdobią rysunki dość charakterystyczne dla epoki, w której powstały, dodatkowo naznaczone swoistym stylem Eda McGuinnesa. Postacie są „przepakowane”, kanciaste i wyraźnie kreskówkowe. W oczy rzuca się także tuszowanie i kolorowanie typowe dla drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Znów, nie jest to stylistyka, która każdemu podpasuje – szczególnie intensywne, komputerowo podrasowane kolory ze studia Digital Chameleon (swoją drogą pioniera w dziedzinie życia Photoshopa w kolorowaniu) – jednak niewątpliwie stanowią one znak czasu, w którym seria ta startowała. O ile względem pierwszego tomu wczesnych przygód Deadpoola miałem mieszane uczucia, o tyle w przypadku tomu drugiego już ich nie mam. Wciąż jest to komiks odrobinę trącący myszką – widać, że Deadpool jest postacią „w fazie dojrzewania” – jednak nie mam żadnych wątpliwości, że to właśnie świetne przyjęcie przez publikę runu Kelly’ego ustaliło ostatecznie kierunek rozwoju dla tej postaci i jej współczesny wizerunek. Jest to już bowiem Najemnik z Nawijką znacznie bliższy wersji, którą znamy dzisiaj. Takie rzeczy jak ciągłość scenariusza czy spójna strona wizualna przemawiają tylko na korzyść drugiego tomu „Deadpool Classic”. Całkiem przyjemna lektura. Tytuł: Deadpool Classic Tom: 2 Scenariusz: Joe Kelly, Pete Woods Rysunki: Ed McGuinness, Kevin Lau, Shannon Denton, John Fang, Aaron Lopresti, Bernard Chang Tłumaczenie: Oskar Rogowski Tytuł oryginału: Deadpool Classic vol. 2 (Deadpool #2-8, Deadpool #-1, Daredevil/Deadpool Annual 1997) Seria: Klasyka Marvela Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 252 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1857-7

59


TO JUŻ JEST KONIEC, NIE MA JUŻ NIC. Maciej Rybicki Mimo bardzo nierównego poziomu „Thunderbolts” z linii Marvel Now! wykazywało w ostatnim czasie tendencję zwyżkową. Szczególnie tomy pisane przez Charlesa Soule’a prezentowały się nadspodziewanie dobrze. Przyszła jednak zmiana scenarzysty, sam zaś tytuł miał zostać wygaszony. Odpowiedzialność za zamknięcie historii ekipy zmontowanej przez gen. Rossa powędrowała w ręce doświadczonego duetu scenarzystów, Benów Ackera i Blackera. Twórcy znani choćby z pracy przy podcaście „Thrilling Adventure Hour” (ale także przy kilku serialach i komiksach) musieli zmierzyć się z całkiem spora liczbą wątków zapoczątkowanych przez wcześniejszych autorów serii. Jeśli tytuł tego tomu nie mówi wszystkiego, to na pewno trafnie opisuje zawartość komiksu. Zakończenie „Thunderbolts” w znacznej mierze oplecione zostało wokół rozpadu drużyny i konfrontacji Franka Castle’a z jej członkami. Punisher – skonfliktowany z zespołem, a głównie Rossem/Czerwonym Hulkiem – postanawia wyeliminować Thunderbolts, traktując ich jako zagrożenie. Nietrudno się domyślić, że nie jest to łatwe zadanie. W końcu mamy do czynienia z ekipą złożoną z największych i najgroźniejszych zabijaków spośród bohaterów uniwersum Marvela. Sposób poprowadzenia postaci może budzić pewne wątpliwości i, prawdę mówiąc, ma momenty lepsze i gorsze, efekt jest jednak satysfakcjonujący. To co niewątpliwie się scenarzystom udało, to zróżnicowanie sposobu, w jaki Castle „zabrał się” do poszczególnych członków zespołu. O ile na przykład Deadpool został potraktowany dość pobieżnie (choć ciekawie), o tyle więcej miejsca dostali Ghost Rider i Elektra. W przypadku pierwszego z nich dwaj Benowie fundują nam wątek mistyczny i Punishera biegającego z wielkim mieczem, w drugim przypadku jest jednak jeszcze ciekawiej. Wszak skomplikowane relacje pani Natchios i pana Castle’a są jednym z najsilniejszych punktów „Thunderbolts”. Obawiałem się, że ostateczne porachunki tej pary wypadną nieco pretensjonalnie… ale z małym zastrzeżeniem jest w sumie całkiem w porządku. Duet scenarzystów nieźle zagrał tym, co stanowi główny potencjał tej inkarnacji Thunderbolts, czyli właśnie interakcjami między poszczególnymi bohaterami. Nawet jeśli rozkład ról jest dość oczywisty, wystarcza to, by zainteresować czytelnika. Tym bardziej, że nie można im odmówić niezłych pomysłów fabularnych, a także umiejętności wprowadzenia do „Thunderbolts” odpowiednio podanego humoru. Szczególnie fani Najemnika z Nawijką powinni być usatysfakcjonowani tym aspektem albumu wieńczącego serię. Nawet jeśli samego Deadpoola niespecjalnie tu wiele, to często-gęsto można odczuć specyficzny klimat charakterystyczny dla komiksów, w których występuje – przewrotny, nieco ironiczny, balansujący między dowcipem słownym i sytuacyjnym. Świetną ilustrację stanowią występy gościnne: Avengers (głównie Hawkeye’a) czy zamykający tom „Annual” poświęcony epizodowi z wcześniejszej historii grupy – akcji wyeliminowania Doktora Strange’a siejącego w Greenwich Village powszechną… radość. Dzięki temu nie toniemy w morzu akcji, nawet jeśli ilość mordobicia jest ponadprzeciętna. No, ale w końcu trudno by się po „Thunderbolts” spodziewać czegoś innego. Niezłe wrażenie robią też rysunki. Choć swoje parę groszy dorzuciło kilku rysowników (najwięcej Filipińczyk Kim Jacinto, który zilustrował aż trzy z zawartych tu zeszytów), to prawie wszyscy posługiwali się stylem bardzo

60


dynamicznym, czasem wręcz kreskówkowo-karykaturalnym. Muszę przyznać, że świetnie pasuje to do obecnej inkarnacji Thunderbolts – strona wizualna idzie bowiem w parze z bardzo dynamiczną akcją (czytaj: dużą ilością mordobicia, które dzięki odpowiedniej oprawie graficznej jest wyjątkowo efektowne). Plus dla redaktorów Marvela za taki a nie inny dobór artystów. Jeśli można kogoś wyróżnić, to przede wszystkim Meksykanów: Gerardo Sandovala i Carlo Barberiego, a także trzymającego się nieco odmiennej stylistyki (trochę bliższej kresce naturalistycznej) Włocha Matteo Lolliego, który zilustrował zamykający tom „Annual”. W efekcie powstał komiks, który wygląda po prostu dobrze, a momentami bardzo dobrze. Trochę mi szkoda końca „Thunderbolts”. Choć seria ta miała wyjątkowo trudne początki (co tu dużo gadać, zeszyty napisane przez Daniela Waya były naprawdę kiepskie, a i Steve Dillon nie był z pewnością w wysokiej formie, gdy je ilustrował) z czasem nabrała rumieńców – szczególnie gdy stery przejął Charles Soule. Ben Acker wraz Benem Blackerem zakończyli jednak historię w sposób całkiem niezły, udanie balansując między konwencją akcji a gierkami pomiędzy poszczególnymi postaciami. Jeśli Marvel (a wraz z nim czytelnicy) nauczył się czegoś przy wydawaniu samego tytułu, to z pewnością tego, że gwiazdorska obsada postaci i twórców nie jest gwarantem dobrego komiksu. Na szczęście udało się z niego z czasem zrobić komiks przyzwoity – taki, który znajdzie swoją niszę i swoich odbiorców. I chyba nie ma sensu więcej po „Thunderbolts” oczekiwać. Szkoda tylko, że by doczekać do tomów niezłych, trzeba było się przebić przez ciężkostrawny początek. Tytuł: Punisher kontra Thunderbolts Seria: Thunderbolts Tom: 5 Scenariusz: Ben Acker, Ben Blacker Rysunki: Carlo Barberi, Gerardo Sandoval, Kim Jacinto, Jorge Fornés, Matteo Lolli Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: Thunderbolts: Punisher vs The Thunderbots (Thunderbolts #27-32, Thunderbolts Annual #1) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 168 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1940-6

61


SIÓDMY SYN SIÓDMEGO SYNA Marek Ścieszek Książka Josepha Delaneya to pierwszy tom sagi o młodym uczniu stracharza: Tomie Wardzie, siódmym synu siódmego syna. Kilkunastotomowa opowieść poprzez dobór bohatera oraz przyjęty styl bez najmniejszych wątpliwości stworzona została z myślą o młodym odbiorcy. Trudno mi powiedzieć, czym się różni od innych cykli młodzieżowej fantasy, szczególnie tego opowiadającego o losach pewnego nastoletniego czarodzieja imieniem Harry, z którego przygodami rozstałem się już dawno temu po pierwszym tomie. Nie ujęły mnie, nazbyt dziecinne i kompletnie wyjałowione z grozy. Toma Warda chcę poznać lepiej. Tom, jako siódmy syn siódmego syna, idealnie nadaje się do roli przyszłego stracharza. Jego moc pozostaje jeszcze uśpiona – Tom jest dzieckiem – prześwituje jednak, objawiając się choćby zdolnością wyczuwania rzeczy niewidzianych przez innych. To trzeszczenie sznurów, obraz gałęzi okolicznych drzew uginających się pod ciężarem widmowych wisielców. Nie tylko on doświadcza tych wizji. Miewa je też jego matka, osoba której do końca w pierwszym tomie nie poznajemy, mimo to jest zdecydowanie postacią pierwszoplanową na równi z samym Tomem i mistrzem Gregorym. Z pewnością posiada więcej zdolności niż każda lokalna akuszerka i nie ma wątpliwości, że w przyszłych tomach ujawnią się one w jakiś sposób. To ona szykowała Toma do roli przynależnej mu z racji urodzenia (siódmy syn siódmego syna); to ona wpoiła mu podstawy umiejętności, które staną się przydatne w dalszej nauce, prowadzonej już przez samego stracharza. Mając świadomość, że w przeciwieństwie do sześciu starszych braci przyszłością chłopca nie jest rola farmera, kramarza czy rzemieślnika, matka staje się dla Toma pierwszym nauczycielem fachu strażnika równowagi magicznej. Łudziłby się ten, kto sądziłby, że pierwsza część cyklu upłynie młodemu Wardowi na nauce. Od razu wrzucony zostaje w wir walki z potężną czarownicą, zanim jeszcze zdoła dowiedzieć się, jak pokonać kogoś takiego jak Mateczka Malkin, istota przesiąkająca złem przez całe stulecia. Czyż potrzeba lepszej przeprawy już na samym początku nauki, by zdobyć doświadczenie do kolejnych zadań? I czy można sobie wyobrazić doskonalszy dowód na to, że do roli przyszłego stracharza wybrano właściwą osobę? Połączenie fantasy oraz horroru, dwóch konwencji, które szczególnie sobie upodobałem, to dobry sposób aby przyciągnąć moją uwagę. Fantasy objawia się w „Zemście Czarownicy” w postaci świata jakby nam znanego, jednak wypełnionego magią. Nic, czego nie byłoby w książkach o Potterze, ktoś zakrzyknie? Bynajmniej. Tam magię, z tego co pamiętam, traktowano w świecie rzeczywistym jako aberrację, wmawiając sobie jej nieistnienie, trochę nielogicznie i nie bez hipokryzji, wszak jej skutki odczuwane były na każdym kroku również poza Hogwartem. W książkach o młodocianym czarodzieju Rowling magia to jarmarczne sztuczki pełne tandetnych błysków i dymu. Jest hałaśliwa i nachalna. Tutaj jest czymś oczywistym, z czym godzi się społeczność, żywo przypominająca angielską jeszcze do dziewiętnastego wieku, która akceptuje magię na równi z naturalnymi procesami: pogodą, porami roku, nieprzerwanym porządkiem przyrody, odradzającym się

62


życiem. Ludzie wykonują przypisane im czynności jako rolnicy, rzemieślnicy, kupcy, jednocześnie zmagając się ze skutkami wszechobecnej magii, uosabianej we wszelkiej maści potworach. Te czyhają tylko, aby człowiekowi zaszkodzić. Właśnie dlatego każde hrabstwo ma swojego stracharza, osobę potrafiącą przeciwstawić się złu. Stracharze stoją na straży naturalnego porządku, mają sposoby na to, aby zjednać sobie bogina, unieszkodliwić widmo czy uśmiercić wiedźmę tak skutecznie, aby już nie powróciła jako żwawiak. Groza jest w świecie Toma nierozerwalnie połączona z naturą. Czarownicy nie rozpoznasz po kurzajce na nosie i przygarbionej sylwetce, dowiesz się o jej obecności, gdy w okolicy zaczną znikać dzieci. Stracharza otacza nimb wiedzy, tajemnicy, to człowiek który nie musi zakładać idiotycznych szat, by wzbudzić respekt. Joseph Delaney stworzył mroczny, okrutny świat, zdolny przyciągnąć nie poprzez krótkotrwałą modę na coś tajemniczego, niewywołujący owczego pędu do tłumnego przyjmowania lęku. To zdecydowanie nie jest Dom Strachu w wesołym miasteczku. Do Anglii Toma Warda wstępujesz samotnie, by nigdy się już z jej widoku nie otrząsnąć. I nie chcesz o tym później rozprawiać ze znajomymi, stał się bowiem dla ciebie czymś zbyt osobistym. Niech nie zwiedzie nikogo młodość głównego bohatera ani przyjęty styl opowieści. To pełnowartościowa powieść grozy, która satysfakcję przyniesie także starszemu czytelnikowi. Tytuł: Zemsta czarownicy Autor: Joseph Delaney Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: Jaguar Data wydania: 2015 Liczba stron: 272 ISBN 978-83-7686-318-4

63


Z AVENGERS PRZEZ CZAS Maciej Rybicki Epicka opowieść o zbliżającym się końcu uniwersum Marvela powoli płynie na łamach „Avengers” i „New Avengers”. Z niewielkim wyjątkiem, jaki stanowiła „Nieskończoność”, można jednak dość wyraźnie oddzielić od siebie obie serie. Autorzy „New Avengers” skupili się bowiem na działaniach podejmowanych przez Iluminatów – tajną grupę największych umysłów superbohaterskiego światka, która prowadzi zakulisowe działania mające na celu ocalenie naszej Ziemi, podczas gdy w „Avengers” przyjęto szerszą perspektywę. „Wieczni Avengers” znów wyraźnie przeplatają wątki obu tych tytułów. Warto bowiem pamiętać o tym, że stojący na czele Avengers Kapitan Ameryka został wykluczony z tajnego kręgu. Moralizujący, idealistyczny, mało elastyczny i kwestionujący potrzebę podejmowania działań tak radykalnych jak uratowanie jednego świata przed skutkami inkursji kosztem innego – po prostu nie stał w tym samym szeregu co pozostali Iluminaci. Tyle tylko, że Rogers nie został po prostu wyrzucony – wymazano mu też wspomnienia o ponownym zejściu się i działaniach Tony’ego Starka, Reeda Richarsa i innych superbohaterów. Gdy jednak z fragmentów nocnych koszmarów udaje mu się odtworzyć bieg wydarzeń, postanawia działać. Skrzykuje Avengers i przechodzi do konfrontacji ze Starkiem… która przyjmuje dość nieoczekiwany przebieg. Muszę przyznać, że ten wstęp wypada nad wyraz dobrze w kontekście dłuższej historii, nawet jeśli nie jest specjalnie oryginalny. Ileż to razy Rogers i Stark stawali naprzeciw siebie w niemal bratobójczej konfrontacji? Dziesiątki? A jednak wciąż wypada to wiarygodnie – tu pierwszy plusik dla Hickmana. O kolejny może być już nieco trudniej – tym bardziej, że scenarzysta sięga w „Avengers” po dokładnie ten sam pomysł, który eksploatował w dwóch poprzednich tomach „New Avengers”. Gromadka herosów musi się mierzyć z innymi rzeczywistościami, częstokroć wpadają na swoich odpowiedników. Mimo to nie jest identycznie – tu mamy do czynienia z zaburzeniem temporalnym. Podróżujący przez czas herosi spotykają więc wariacje samych siebie, a także trafiają na ślady działań co najmniej dwóch ze swoich zaprzysięgłych wrogów. Pomysł na fabułę może i nie idealny, ale pcha opowieść do przodu i wprowadza nieco fermentu. Szczególnie gdy bohaterowie spotykają swoje alternatywne wersje. Niewątpliwie Hickmanowi udało się napisać całkiem sympatyczną laurkę Capowi. Rogersa jest tu dużo z przyczyn oczywistych, co prawda pokazano go w sposób skrajnie idealistyczny, ale muszę przyznać, że pasuje to do wizerunku tej postaci. Nieco więcej miejsca dostali też Hawkeye i Czarna Wdowa, nie ma jednak wątpliwości, który z herosów gra tu pierwsze skrzypce. Najbardziej zwodniczy element tego tomu stanowi okładka – jedna z najpaskudniejszych prac Franka Cho, jakie widziałem. Na szczęście to jedyny wkład tego, skądinąd znakomitego, rysownika w niniejszy tom. Praktycznie cała warstwa graficzna wyszła spod ręki Leinila Francisa Yu i jest to absolutny strzał w dziesiątkę. Filipińczyk zapadł mi w pamięć już ilustrując zeszyty „Avengers”, któ-

64


rych akcja ma miejsce podczas „Nieskończoności”. Szósty album pisanej przez Hickmana serii także cieszy oko jego rysunkami. Yu ma bardzo charakterystyczną kreskę: bez wątpienia bazuje na stylistyce realistycznej ze znakomitym operowaniem anatomią i projektami postaci, a także mnóstwem szczegółów. Jednocześnie jednak nie da się nazwać jego prac uładzonymi: jest w nich nieco brudu, zamierzonej „toporności”, umiejętnego posługiwania się cieniem, czarną plamą czy tak zwanym featheringiem. Oczywiście za efekt końcowy odpowiadają także inker Gerry Alanguilan i koloryści Sunny Gho i Matt Milla. Całej czwórce należą się więc słowa najwyższego uznania, gdyż komiks wygląda po prostu znakomicie. A ponadto to niezbity dowód, że w ramach realistycznej konwencji można tworzyć doskonałe prace, nie stając się kolejnym klonem Jima Lee. Brawo panowie! „Wieczni Avengers” w żadnym względzie nie są pozycją odkrywczą, ale to bez wątpienia przyjemna lektura. Za pomocą wypróbowanych rozwiązań Hickmanowi udało się pchnąć swą historię do przodu, dając jednocześnie nieco więcej miejsca jednemu z jej głównych bohaterów. Co prawda czasem popada w banał (patrz: groźby jakie Cap wysuwa względem Tony’ego Starka), ale wszystko trzyma się kupy i ma sens zarówno pod względem fabuły, jak i sposobu prowadzenia narracji – a to w przypadku tego scenarzysty niekoniecznie jest oczywiste. Nawet jeśli sięgną po ten komiks głównie ci, którzy od początku śledzą poświęcone Avengers serie Hickmana, myślę, że uznają ten album za jeden z bardziej udanych. Przynajmniej trzymając się ściśle rozrywkowej konwencji. Tytuł: Wieczni Avengers Seria: Avengers Tom: 6 Scenariusz: Jonathan Hickman Rysunki: Leinil Francis Yu Tusz: Gerry Alanguilan Kolory: Sunny Gho, Matt Milla Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Avengers: Infinite Avengers (Avengers #29-34) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1928-4

65


A KTO UMARŁ, TEN NIE ŻYJE Maciej Rybicki „Wojna Darkseida” była jednym z ważniejszych eventów 2016 roku w uniwersum DC – także dlatego, iż niejako zamykała pętlę w „Lidze Sprawiedliwości”. Gdy startowała wersja tego tytułu z Nowego DC Comics, pierwszy tom dotyczył konfrontacji grupy z Darkseidem. Powrót tej postaci stanowił wiec efektowne zwieńczenie zbliżającej się do końca serii (przecież ledwie kilka miesięcy później nastąpił restart całego świata DC wraz z „Odrodzeniem”), a trudno o bardziej widowiskowy finał niż postawienie naprzeciw siebie dwóch najpotężniejszych istot w uniwersum: Antymonitora i wspomnianego już władcy Apokolips. Pierwsza część „Wojny Darkseida” faktycznie okazała się udana. Choć na pozór dość typowa, to jednak bardzo dobrze poprowadzona i nieźle narysowana historia. Punkt wyjścia dla części drugiej wydawał się więc nad wyraz interesujący. Jak się jednak okazuje, dobry punkt wyjścia to czasem za mało. Druga połowa „Wojny Darkseida” nie wykorzystuje bowiem potencjału początkowych zeszytów. Geoff Johns oczywiście kontynuuje rozpoczęte wątki (wszak w zamyśle jest to całość, jedynie rozbita na dwa tomy w wydaniu zbiorczym), jednak skupia się na sytuacji „pustki”, jaką w uniwersum DC wywołało zakończenie części pierwszej. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że scenarzysta najzwyczajniej w świecie chciał w kilku zawartych tu zeszytach pokazać i wykorzystać zbyt dużo. W efekcie wyszło nieco po łebkach i banalnie. Nie da się ukryć, że na stronach „Wojny Darkseida” nie brakuje akcji. Sama fabuła płynie zresztą wartko, a Johns dobrze reguluje tempo, szczególnie że początek ma bardzo mocny. W efekcie wieńczącego część pierwszą starcia Darkseida z Antymonitorem członkowie Ligi Sprawiedliwości (i nie tylko) obdarzeni zostali boskimi mocami. Rozwiązanie takie samo w sobie to bardzo wyrazisty element fabuły. Jej oś stanowi jednak budowa wielkiej koalicji bohaterów i prowadzone przez nich polowanie na Mobiusa. Jak widać, sporo grzybków w tym barszczu. Johns ewidentnie chciał uczynić wszystko, by finał „Wojny Darkseida” był efektowny i dynamiczny. Niestety, momentami jest też nieco bełkotliwie. Co ciekawe, gdy przyjrzymy się niektórym ze składowych wątków, te okazują się całkiem ciekawe. Na szczególną uwagą zasługują Batman zasiadający na tronie Mobiusa, rozwinięcie historii Jessiki Cruz /Power Ring, poświęcenie retrospekcji Grail, czy też wplecenie w fabułę Steve’a Trevora. Widać tu pomysł i kreatywne budowanie na dotychczasowych wydarzeniach. Niestety, niektóre z pozostałych wątków wyraźnie rozczarowują. Szkoda potencjałów Flasha czy Billy’ego Batsona, irytuje płaski Luthor czy też zepchnięcie na dalszy plan Mister Miracle – „gwiazdy” pierwszej części. Niestety, mimo relatywnie złożonej fabuły mocno ciągnie Johnsa w stronę trykociarskiego mordobicia. Co chwila ktoś nowy wpada z hukiem na arenę wydarzeń, i to dosłownie! Nie wiedzieć czemu zawsze towarzyszy temu wielkie onomatopeiczne BUM! czy inny hałas… co nie dość, że jest bez sensu, to jeszcze niemiło zalatuje tandetą., Jak to zwykle w tego typu historiach bywa, stanowi to okazję do obowiązkowej porcji mordobicia, ale jedyny plus tej sytuacji to tylko kilka naprawdę niezłych kadrów. À propos kadrów – największą siłą drugiej części „Wojny Darkseida” jest

66


właśnie oprawa graficzna. Znakomicie wypadają plastyczne prace znanych z „Flasha” Francisa Manapula i Briana Buccellato. W tyle nie zostaje także Jason Fabok – jeden z najlepszych rysowników posługujących się stylem realistycznym, kojarzącym się z pracami Jima Lee. Kilka plansz zapada w pamięć naprawdę głęboko. Jest efektownie, szczegółowo, kolorowo (znów słowa uznania należą się koloryście Bradowi Andersonowi). W ogólnym rozrachunku to strona graficzna tego albumu jest tym, co stanowić może języczek u wagi. Świetną robotę wykonali zarówno główni rysownicy, jak i ci, którzy tworzyli mniejsze fragmenty (jak na przykład Ivan Reis). Johns miał pomysł na zakończenie tego crossoveru, niestety pomysłem tym było nie tylko podsumowanie pewnych wątków, ale zamknięcie „Wojny Darkseida” w konwencji wielkiej rozróby… i na tym historia ta najwięcej traci. Można w niej niewątpliwie znaleźć ciekawe elementy, ale jako całość częściej nuży, niż wciąga. Trochę szkoda, bo pierwsza część tej opowieści była znacznie lepsza. Może nie jakieś wielkie, ale jednak rozczarowanie. Warto też wspomnieć, że wraz z „Wojną Darkseida” skończył się także run Johnsa w „Lidze Sprawiedliwości”. Pewnie będzie on oceniany różnie – wielu uważa, że nie dorasta on do pięt na przykład runowi Granta Morrisona – wydaje mi się jednak, że można go uznać za całkiem udany. Amerykaninowi nie tylko udało się przywrócić Lidze najważniejszych herosów uniwersum DC, ale też zatoczyć swoiste koło wokół postaci Darkseida. Wydaje mi się też, że jego „Liga Sprawiedliwości” była serią znacznie przystępniejszą niż choćby wspomniana już „JLA”. Bardziej konwencjonalną, typowo rozrywkową i… chyba o to chodzi. Ja w każdym razie wspominać będę ten run pozytywnie. Tytuł: Wojna Darkseida, część 2 Seria: Liga Sprawiedliwości Tom: 8 Scenariusz: Geoff Johns Rysunki: Jason Fabok, Francis Manapul, Ivan Reis i inni Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski Tytuł oryginału: Justice League Volume 8: Darkseid War part 2 (Justice League #45-50, Justice League: Darkseid War Special #1) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 204 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2700-5

67


DZIENNIKI I ZAPISKI PO RAZ CZWARTY Anna Szumacher Od kilku lat na księgarskich półkach pojawiają się „Dzienniki” Agnieszki Osieckiej. To dzielenie na tomy jest o tyle wskazane, że jedna książka ma od czterystu do sześciuset stron, więc wydawanie ich razem – w twardej oprawie – nie służyłoby chociażby kręgosłupom czytelników. Ta najnowsza, obejmująca okres od 1 stycznia 1953 do Sylwestra tego samego roku, liczy prawie pięćset stron. Osiecka, pisząca dziennik od 1949 roku, ma w ostatnio wydanych „Dziennikach” siedemnaście lat i wciąż zaskakuje, zachwyca i intryguje. A może raczej warto by powiedzieć: dopiero się rozkręca. Zazdroszczę Osieckiej bezproblemowego przelewania myśli i uczuć na papier. Mimo iż pisze o wszystkim, od recenzji poezji, spotkań ze znajomymi, zawodów pływackich zaprzyjaźnionej drużyny po śmierć Stalina (ta ostatnia informacja zajęła jej trzy linijki: „Umarł Józef Stalin”), nie zanudza. Raczej daje do myślenia i zaciekawia. Czasami bawi. Nie wystrzega się przy tym patosu i niektóre fragmenty wołają o pomstę do nieba, ale koniec końców widać, że z tego miejscowego bełkotu wyłania się poczwarka późniejszej dziennikarki i literatki. Jak i w poprzednich tomach, Osiecka ma dokładnie przemyślane i zanalizowane kwestie polityki społecznej i krajowej, stosunki na uczelni, kwestie działalności aktywistycznej, filozofii, wiary czy miłości. Prawdę mówiąc, to trochę przerażające, jeśli nastoletnia dziewczyna wie wszystko o wszystkim. I wyciąga dosyć sensowne i zrozumiale wnioski – co skłania czytelnika do podejrzeń, że Osiecka nie była na tym ziemskim padole po raz pierwszy, a na dodatek wracając pod postacią dziennikarki, pisarki, eseistki i krytyczki pamiętała swoje poprzednie wcielenia i posiadała wiedzę wyniesioną z wcześniejszych żyć. Porzucając jednak metafizykę, wróćmy do „Dzienników”. Wbrew pozorom nie jest to lektura przegadana, ciężka czy przefilozofowana. W końcu mamy do czynienia z diablo inteligentną, ale jednak nastolatką, która uwielbia literaturę (tak poezję, jak prozę), sport, spotkania z przyjaciółmi i chłopakami. Jako licealistka, a później studentka Wydziału Dziennikarstwa UW nie tylko bazgroliła po marginesach życia, ale też okraszała swoje dzienniki zdjęciami bliskich jej osób, fragmentami książek i wierszy, aforyzmami, wycinkami z gazet, listami i pocztówkami, rysunkami, tekstami piosenek czy przedmiotami bardziej materialnymi: suszonymi kwiatami i liśćmi. Do tego, pamiętnik nie był jej wyłącznym dziełem; nie pokazywała swoich zapisków nauczycielom czy osobom dorosłym, ale dzieliła się nimi z innymi koleżankami. Sporo miejsca zajmują też jej pisemne dialogi z Januszem Gazdą – bardzo bliskim przyjacielem. Osiecka myślała intensywnie i żyła intensywnie, angażując się w miliony projektów i dziesiątki mniej lub bardziej poważnych związków. Pochodziła z dosyć zamożnego i artystycznego domu, więc jej możliwości późniejszego działania w krajowej i zagranicznej bohemie były olbrzymie – a potrafiła wykorzystać

68


nadarzające się okazje. Do tego trudno jej było usiedzieć w jednym miejscu. To wszystko widać w chaotycznym i czasami szalonym sposobie prowadzenia dziennika. Jest to o tyle istotne, że należy się olbrzymia pochwała dla cierpliwości i dobrego wzroku twórców publikacji; odczytanie oryginalnych zapisków Agnieszki Osieckiej było wyzwaniem samym w sobie, a przez to, że zdarzało jej się pisać ze strzałkami, odnośnikami, pod różnym kątem oraz na osobnych kartach, wciśniętych później do dzienników, opracowanie dzieła, by miało ręce, nogi, czy choćby akapity musiało być pracą bliską tej wykonywanej przez Syzyfa. Czwarty tom „Dzienników” Osieckiej to – ponownie – kawał wciągającej, życiowej lektury, który pozwala poznać nie tylko autorkę pamiętnika, ale też zajrzeć do czasów upadającego stalinizmu i powstawania PRL-u. Zajrzeć oczami buńczucznej, zawieszonej między światami siedemnastolatki, która jednak patrzyła na rzeczywistość w szalenie ciekawy sposób. Tytuł: Dzienniki t.4 Autor: Agnieszka Osiecka Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 13 czerwca 2017 Liczba stron: 466 ISBN: 9788380971639

69


KSZTAŁT ŻYCIA JEST KONSEKWENCJĄ PODJĘTYCH DECYZJI Jagoda Wochlik

Catherine Dunne jest irlandzką pisarką mieszkającą w Londynie. Choć jej twórczość była nagradzana (między innymi Giovanni Boccaccio International Prize for Fiction, jej nazwisko pojawiło się także w związku z pierwszą edycją nagrody Irish Fiction Award) i przetłumaczono ją na wiele języków, w Polsce jest mało znana. Do tej pory opublikowano jedynie „Początek”. „Te wszystkie następne lata” ukazały się na naszym rynku nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Dwie kobiety. Dwa miasta. Dwie historie. I dwa momenty dziejowe. Jedno… morderstwo. Pilar żyje w Madrycie. Jest dozorczynią w kamienicy zamieszkiwanej przez zamożnych ludzi. Ma za sobą burzliwą przeszłość – miłość do nieodpowiedniego mężczyzny i utratę dziecka. Calista również dokonała kilku złych wyborów. Jednym z nich był związek, który unieszczęśliwił ją na większość życia. „Te wszystkie następne lata” są typową opowiastką dla kobiet. Obie historie łączą nie tylko przewijający się w życiorysach Pilar i Calisty bohaterowie poboczni, ale także wątek przewodni – uczucia do nieodpowiedniego, dużo starszego mężczyzny. Miłość, która niesie ze sobą rozczarowanie, złamane życie, ale także chęć odwetu. Jest to powieść o podejmowaniu decyzji, które nierzadko determinują przyszłość. Losy bohaterek obserwujemy na tle przemian historycznych. Wraz z Calistą podróżujemy miedzy Cyprem a Irlandią. Śledzimy zmiany zachodzące na Cyprze i narastający niepokój, który z czasem doprowadzi do zamieszek. Oczami Pilar oglądamy natomiast zapyziałą, hiszpańską prowincję, skrajnie biedną i zacofaną. Dodatkowym plusem jest także konstrukcja książki. Rozdziały podzielone są nie tylko na te poświęcone poszczególnym bohaterkom, ale także na kolejne lata ich życia. Nie poznajemy historii w najprostszy, linearny sposób, a musimy ją poskładać niczym puzzle, aby otrzymać pełen obraz sytuacji. Na pochwałę zasługuje także język, którym powieść została napisana. Coraz rzadziej, i mówię to z żalem, zwłaszcza u polskich pisarek, zdarza się taka dbałość o piękno języka. Kobiety dla kobiet piszą niedbale, w sposób potoczny. Natomiast „Tych wszystkich następnych lat” ten zarzut zupełnie nie dotyczy. Powieść Catherine Dunne nie jest wybitna. Ale ma do zaoferowania dobrze wykreowane bohaterki, ciekawą fabułę, niebanalną konstrukcję i piękny język. Nawet jeśli Catherine Dunne jest tylko sprawnym literackim rzemieślnikiem, to w nurcie, jakim stała się literatura nazywana „kobiecą”, to już bardzo dużo.

70


Tytuł: Te wszystkie następne lata Autor: Catherine Dunne Tłumaczenie: Magda Witkowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 18 maja 2017 Liczba stron: 464 ISBN 9788380971431

71


A TY KOGO BYŚ OFIAROWAŁ? Marek Adamkiewicz Scott Snyder należy do najbardziej rozpoznawalnych scenarzystów komiksowych naszych czasów. Popularność przyniosła mu przede wszystkim praca przy postaci Batmana, ale ma w swoim dorobku także dzieła mniej spektakularne, w których kładzie nacisk na inne elementy niż te prezentowane zazwyczaj w komiksie superbohaterskim, jak choćby nastrój grozy („Severed”) czy intrygujący, futurystyczny świat przedstawiony („Przebudzenie”). Najnowsza propozycja amerykańskiego twórcy to horror czystej wody, którym stara się namieszać w nieco skostniałym gatunku i pokazać czytelnikowi coś świeżego, intrygującego i przerażającego. Rodzina Rooksów przeprowadza się do nowego miejsca – małego amerykańskiego miasteczka na obrzeżach cywilizacji. Chce zostawić za sobą problemy, które dręczą każde z trojga domowników. W największym stopniu chodzi jednak o córkę, Sailor, cierpiącą na stany lękowe i wyjątkowo strachliwą. W dodatku niedawno była prześladowana przez starszą dziewczynę, która zginęła w tajemniczych okolicznościach. By przezwyciężyć tę traumę, Charlie i Lucy Rooks podjęli decyzję o zmianie otoczenia. Szybko okazuje się jednak, że także po przeprowadzce kłopoty ani myślą ich opuszczać. Różnica jest taka, że tym razem będą miały o wiele bardziej złowieszczą naturę. Twórcy dzisiejszego horroru (nieistotne, czy mówimy o komiksie, filmie, czy powieści) dosyć często korzystają z motywów, które były wcześniej po wielokroć ogrywane. Pomysłów nowych i świeżych jest jak na lekarstwo. Trudno się takiemu stanowi rzeczy dziwić – podobnie jak trudno wymyślić coś oryginalnego. Snyder stanął więc przed zadaniem niełatwym, jednak, jak się szybko okazało, potrafił zaskoczyć odbiorców i zaproponować coś ciekawego. W czym tkwi ta siła? W znacznej mierze w nieszablonowym zaprezentowaniu wiedźm. Nie są to osoby, które służą Szatanowi, organizują sabaty i odprawiają plugawe rytuały w noc Walpurgii. Nic z tych rzeczy. Bliżej im do wykoślawionych potworów, które straszą zmutowanym, zdeformowanym fizys i przerażają okrutną bezwzględnością. Podobnie jak w przypadku „Severed”, zło jest tu nieuchronne i obrzydliwe. Nie ma prób jego racjonalizowania i pokazania w romantycznym ujęciu. Jest przy okazji wyjątkowo nieludzkie i obce, chociaż potrafi przyciągnąć do siebie. Obietnica rozprawienia się z problemami, jakiekolwiek by one nie były, okazuje się dla niektórych na tyle kusząca, by wejść w kontakty z tymi niebezpiecznymi potworami. Wszystko ma jednak swoją cenę, a by zyskać sobie pomoc wiedźm, trzeba złożyć ofiarę i kogoś poświęcić. Czy z tej możliwości się skorzysta – to już zależy od człowieka. „Wiedźmy” to, w znacznej mierze, opowieść o ludziach, tym, co nimi kieruje i jak wiele są w stanie zrobić, by zyskać to, czego łakną najbardziej, a co dla każdego jest czymś innym. Z drugiej strony niezwykle istotna jest tutaj relacja wewnątrz rodziny Rooksów. Autor powoli odsłania kolejne karty oraz ujawnia coraz więcej szczegółów na temat przeszłości bohaterów i wydarzeń, które ukształtowały każdego z nich. Warstwa obyczajowa stoi w „Wiedźmach” na naprawdę wysokim poziomie – kolejne zagadnienia są przedstawione w wiarygodny sposób i dotyczą problemów, które mogą dotknąć każdego z nas. Autor dużo mówi o odpowiedzialności wynikającej

72


z rodzicielstwa, podejściu do własnego dziecka i sposobach radzenia sobie z przeciwnościami. Całość nie byłaby tak dobra, gdyby Snyderowi nie udało się wykreować interesujących bohaterów. Tymczasem wszyscy członkowie rodziny Rooksów przyciągają uwagę. Relacje między tą trójką są wiarygodne. Dużo w nich miłości, ale obecna jest także troska i niepewność, wywołane przez wydarzenia z przeszłości, oraz coś jeszcze innego, bardziej mrocznego, kiełkującego wraz z rozwojem akcji. Dobrze nakreślono również tło. Populacja miasteczka spełnia swoja rolę, jej reakcja na nowoprzybyłych, to, w jaki sposób przyjmuje ich w swojej społeczności – wszystko składa się w intrygującą całość i ma niebagatelny wpływ na fabułę. Pojawiło się wiele głosów, że tym razem Snyder nie miał problemów z zakończeniem. W mojej opinii mogło być nieco inne, ale to chyba kwestia osobistych preferencji. Jednak gdyby bohaterowie w pewnym momencie fabuły dokonali innego wyboru, niż ten, który ostatecznie przeznaczył dla nich Snyder, „Wiedźmy” byłyby o wiele bardziej poruszające, a całość zyskałaby bardziej dosadny i ponury wydźwięk. Inna sprawa, że wówczas mielibyśmy do czynienia z zamkniętą opowieścią, a wedle notatek Snydera, zamieszczonych w ramach dodatków, szykuje nam się cykl. Czy to dobra decyzja, pokaże przyszłość. Warstwa graficzna „Wiedźm” to istotny element całości. Praca Jocka jednak, trzeba to uczciwie przyznać, jest dosyć specyficzna i nie każdemu fanowi spodoba się w równym stopniu. Owa dziwność nie dotyczy wszak surowych rysunków, te są dosyć standardowe, stanowią robotę rzetelną i miłą dla oka. Ciekawiej robi się, gdy akcja przyspiesza i skręca w mroczniejsze rejony. Wtedy pojawia się tzw. rozbryzg, zawierający akwarelę i farbę akrylową, mający na celu uwypuklenie szaleństwa i grozy, gdy na scenę wkraczają wiedźmy. I co istotne – ten konkretny zabieg kolorysty (spod ręki Matta Hollingswortha) jest naprawdę udany i faktycznie robi się surrealistycznie. Na uwagę zasługuje także kreacja samych wiedźm – niby człekokształtne, ale zarazem niepokojąco obce, wywołują podskórny lęk i wywieraja duże wrażenie na czytelniku. „Wiedźmy” potwierdzają tezę, że Scott Snyder doskonale czuje się w komiksowym horrorze. Twórcy udało się wykreować niesamowity nastrój nadnaturalnego zagrożenia i pokazać, że zło, mimo odpychającej natury, potrafi kusić i nęcić, gotowe wypaczyć każdego. Warto dodać, że polski wydawca całości, Mucha Comics, zdecydował się zaprezentować ten tytuł w powiększonym formacie, co z jednej strony może irytować kolekcjonera (stojąc obok innych „muszych” albumów na półce, „Wiedźmy” wyraźnie wystają), ale z drugiej zapewnia lepszy ogląd tej niezwykle wciągającej opowieści. Tytuł: Wiedźmy Scenariusz: Scott Snyder Rysunki: Jock Kolory: Matt Hollingsworth Tłumaczenie: Robert Lipski Tytuł oryginału: Wytches Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 192 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 180 x 275 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-92-4

73


GDY SIĘ SPOTKAJĄ KOBIETA Z PRZESZŁOŚCIĄ I KOŃ PO PRZEJŚCIACH Jagoda Wochlik

„Koń, który mnie wybrał” Susan Richards jest jej pierwszą książką, która ukazała się na polskim rynku. Wpisuje się w inne propozycje wydawnictwa Replika dotyczące zwierząt, które wpłynęły na życie ludzi. Tak też było w przypadku Susan Richards i klaczy Lay Me Down. Susan Richards nigdy nie lubiła szpitali. Zawsze wykręcała się jak mogła od pomagania przyjaciołom z medycznymi problemami. Jej wsparcie dla ludzi i zwierząt dotkniętych chorobami, sprowadzało się do wypisania czeku. Tamtego dnia było jednak inaczej. Postanowiła jako dom tymczasowy przyjąć pod swój dach jednego z czterdziestu koni odebranych nieodpowiedzialnemu właścicielowi. Tak w jej życiu pojawiła się Lay Me Down. „Koń, który mnie wybrał” jest reprezentantem gatunku „prawdziwe historie”. Gdybym wiedziała, że będzie to tego typu książka, pewnie nigdy bym się na jej lekturę nie zdecydowała, gdyż wręcz nie znoszę takich pozycji. Uważam je za literaturę gorszego sortu, jeśli mam być szczera. Z tym większym zdziwieniem odkryłam, że „Koń, który mnie wybrał” nie jest zły. Och, oczywiście nie jest to jakaś wybitna pozycja, ale ma w sobie coś, co sprawia, że czyta się ją z przyjemnością, a jednocześnie odczuwa nutkę żalu, gdy dociera się do ostatniej strony. Dodatkowym plusem są zdjęcia, na których możemy obejrzeć autorkę, jej dom oraz posiadane przez nią konie. Trzeba przyznać, że Susan Richards pięknie opisała swoją relację ze skrzywdzoną klaczą. W bardzo plastyczny, wręcz urzekający sposób przedstawiła wpływ, jaki pojawienie się Lay Me Down miało na jej życie. Jak to właśnie od konia uczyła się ufać, cieszyć każdym dniem, nie uciekać w obliczu trudności. To doświadczenie, przejście z Lay Me Down przez proces choroby i umierania, odmieniło kobietę, pozwoliło jej bardziej docenić życie i relacje z otoczeniem. Richards ma niezwykły dar opowiadania o zwierzętach. Robi to w tak zajmujący sposób, jakby pisała o ludziach. Relacje nawiązywane przez konie w jej stadzie bardzo często do złudzenia przypominają ludzkie. I choć losy Lay Me Down, a także jej przypadkowej właścicielki, są raczej smutne, to przeplatanie jej historiami o pozostałych członkach stada – Georgii, Tempie i Hotshocie – nadaje całości lekkości i czyni ją zabawną. „Koń, który mnie wybrał” nie jest genialną książką. Ale czyta się ją z przyjemnością, nawet jeśli nie jest się wielkim miłośnikiem koni. Poza tym może dobrze czasem sięgnąć po tego typu pozycję, by uświadomić sobie, że to nasze życie, na które tak lubimy narzekać, nie jest ostatecznie takie złe.

74


Tytuł: Koń, który mnie wybrał. Jak znękana klacz uleczyła sponiewierane serce Tytuł oryginalny: Chosen by a Horse Autor: Susan Richards Tłumaczenie: Monika Orłowska Wydawnictwo: Replika Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 312 ISBN: 9788376746401

75


PLASTIKOWY ŚWIAT Jagoda Wochlik Virginia Cleo Andrews jest znaną autorką powieści obyczajowych z gotyckim zabarwieniem. W jej powieściach standardem są stare domostwa z tajemnicami, wielkie fortuny zdobyte niewiadomymi sposobami, tajemnice rodzinne, które wychodzą na światło dzienne w najbardziej nieoczekiwanych momentach oraz związki kazirodcze. Najbardziej znana seria, która wyszła spod pióra autorki, to „Kwiaty na poddaszu”. Choć Andrews zmarła w drugiej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, zachęcone popularnością jej książek wydawnictwo zatrudniło ghostwritera. W ten sposób ukazują się kolejne powieści firmowane jej nazwiskiem. „Mroczny las” jest kontynuacją „Willow” i wchodzi w skład nowego cyklu o rodzinie De Beers. W pierwszej części poznaliśmy główną bohaterkę i jej skomplikowaną historię – po śmierci ojca, znanego psychiatry, Willow dowiaduje się, że miał romans ze swoją pacjentką. Młoda kobieta postanawia odnaleźć matkę i w tym celu wyrusza do Palm Beach. Na miejscu poznaje super-hiper-przystojnego prawnika, w którym się (jakżeby inaczej!) zakochuje. „Mroczny las” opowiada o tym, jak nawiązuje relacje rodzinne ze świeżo odnalezionymi krewnymi. Ważny jest także rozwój związku Willow ze znanym z pierwszego tomu prawnikiem, Thatcherem. „Mroczny las” to plastikowa książka. Plastikowa do granic możliwości. I nie chodzi tu nawet o to, że fabuła jest fatalna, kreacje postaci zupełnie niewiarygodne, ich problemy wydumane i dla zwykłego zjadacza chleba śmieszne lub nawet irytujące, a realizm oscyluje gdzieś w okolicach „kosmici właśnie wylądowali w moim ogródku i wszyscy to łyknęli”. Bo czyż normalnej, przeciętnej, pracującej kobiety, nawet takiej, która czyta książki tylko dla przyjemności, nie zdenerwuje Bunny Eaton, którą nieudane przyjęcie doprowadza do depresji i z tego powodu musi wyjechać do spa? Czy taka kobieta nie zacznie się zastanawiać: „Kto tak, do cholery, żyje, bo na pewno nie ja i ludzie, których znam?” Mimo wszystko nie chodzi już nawet o plastikowy, nierealny świat, w którym rozgrywa się akcja tej książki. Ani o to, że na fabułę składają się w większości przygotowania do ślubu bohaterki – bo przecież trzeba wybrać salę, prezenty dla gości, suknie dla druhen i siebie, i teściowej, i matki, i niani, a narrator musi wszystko pieczołowicie powtórzyć spragnionemu szczegółów czytelnikowi (sic!). Najbardziej denerwowało mnie kreowanie Willow na mądrą, dojrzałą emocjonalnie młodą kobietę, kiedy w gruncie rzeczy to naiwna kretynka z tendencją do ignorowania niewygodnych dla niej faktów. Na dodatek narrator informuje nas, jaka jest ambitna i z jaką dociekliwością studiuje dodatkowe przedmioty, gdy tymczasem urządza sobie we własnej głowie sesje terapeutyczne ze zmarłym ojcem, które sprowadzają się do tak straszliwie podwórkowej psychologii, że wątroba wywraca się na drugą stronę, nawet u osób, które z napojów wyskokowych tolerują tylko herbatę lub kawę. Na dodatek większość z tych psychologicznych analiz tchnie nie tylko banałem, ale momentami wydaje się szkodliwa. O pomstę do nieba woła także język tej powieści. Pompatyczny, napuszony i do bólu nierealistyczny. Język opisów niczym nie różni się od języka, któ-

76


rym posługują się poszczególne postaci. Tak samo kwieciście wypowiadają się wykształcony prawnik oraz chorujący na depresję młody mężczyzna. Bardzo przepraszam, ale kto normalny w stosunku do drugiej osoby używa na co dzień słów „wielbię cię” lub „miłuję”? „Mroczny las” to w zasadzie literatura pociągowa. Takie czytadło najgorszego sortu, które spokojnie można postawić obok Danielle Steel oraz Nory Roberts. Czyta się to i natychmiast zapomina. Potem z ciekawości można sięgnąć po następny tom (bo fakt, że będzie następny tom jest więcej niż pewny), ale w sumie wiadomo już, że bardziej robi się to siłą rozpędu niż z autentycznego przekonania. Tytuł: Mroczny las Autor: Virginia Cleo Andrews Tłumaczenie: Małgorzata Fabianowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 13 czerwca 2017 Liczba stron: 520 ISBN 9788380971523

77


PIĘKNY KOMIKS O NICZYM Aleksander Kusz

Nie wiem, czy kiedyś podsumowałem komiks już w tytule recenzji. Jeżeli nie, to właśnie udało mi się to zrobić. Najpierw chciałem zatytułować omówienie inaczej, a mianowicie – „Definitywnie…” – rozumiecie, że niby taki inteligentny jestem, że delikatnie informuję Was, że już takich komiksów nie będę brał do recenzji, że to próżny trud, że ja do takiej orki się nie nadaję itd. Jednak zmieniłem tytuł, bo chciałem Was nim zaskoczyć, tak po prostu. Dla mnie tytuł omówienia to istotna rzecz, nie najważniejsza w tekście, ale ma za zadanie zasygnalizować, czego możecie się spodziewać po moim omówieniu. Właśnie – po omówieniu, a nie po recenzji. Bo według mnie ja nie piszę typowych recenzji, piszę omówienia i zawsze chciałem, aby takie były na Szortalu. Nie sztampowe recenzje książek czy komiksów pisane od linijki, ale omówienia czytanych pozycji, takie od serca. „Zdobywcy Troy” to prequel znanej opowieści „Lanfeust z Troy”, która była publikowana w Polsce przez Egmont w latach 2001–2004. Na ten cykl składa się kilka opowieści. Po sukcesie „Lanfeusta z Troy” autor postanowił napisać kilka sequeli oraz prequeli. Cóż… Wiadomo przecież, że jak się ludziom coś spodoba, to nie można z tego rezygnować, ku radości wszystkich stron. Piszę z odrobiną sarkazmu, ale jak widać nie do końca jestem zadowolony z omawianej pozycji. Dlaczegóż to? – zapytalibyście pewnie. Cóż, uwielbiam europejski komiks, problemowy, sięgający do całkiem innej estetyki niż te amerykańskie wygibasy (chociaż wiadomo, że od każdej reguły są wyjątki, a ja tę zasadę też stosuję). Ale, o dziwo, z biegiem lat przestały mnie kręcić europejskie komiksy fantasy. Nie wiem, chyba po prostu się zestarzałem, bo kiedyś mi się podobały, przynajmniej niektóre. Takie odczucia mam w stosunku do „Cyann”, podobnie jest z omawianym komiksem. Po prostu szkoda mi czasu na czytanie komiksu, który jest dopracowany tylko w warstwie wizualnej. Ok, pewnie teraz spytacie o treść, więc z miejsca w kilku słowach Wam ją przedstawię. Bo oczywiście więcej nie potrzeba. Tabula, piękna i piersiasta (myślę, że to ważny akcent) dziewczyna zostaje porwana wraz ze swoim przygłupim i silnym (a jakżeby inaczej) bratem, Rasanem, przez Konsorcjum Kwiatów (tak przy okazji: naprawdę cudowna nazwa firmy, zastanowię się nad tym w przyszłości). Zostają przeniesieni wraz z innymi porwanymi na planetę Troy, na której to u prawie każdego człowieka ujawnia się pewien magiczny dar. Wraz z naszymi bohaterami zostają także uprowadzeni ich rodzice. Więc Tabula, jako ta mądrzejsza, postanawia, że muszą ich odnaleźć i uratować. Nieważne, że to rodzice naukowcy mają o wiele większe możliwości, żeby odszukać swoje dzieci. Przecież nie są na tyle piersiaści i na tyle głupi, żeby tego próbować. I tak się akcja toczy. Mądra i piersiasta Tabula co jakiś czas musi wyciągać z kłopotów swojego silnego i głupiego brata Rasana. Raz ratuje go natychmiast, drugim razem musi to chwilę potrwać, ale zawsze się udaje. Na koniec,

78


oczywiście pomimo wszystkich przeciwieństw i kolei losu, uda im się dotrzeć do rodziców. Pomimo tego, że absolutnie nie wynikało to z przebiegu akcji, a nawet było w 500% niemożliwe. „Ale jak to?! Niemożliwe?” – powie twórca tego komiksu. „Przecież nie po to go wymyśliłem, żeby na końcu się nie udało”. Więc akcja sunie jak po sznurku, choć trochę zakręcony ten sznurek, żeby nie było tak prosto. I tyle. Wiele przygód na nic. A właściwie na wszystko, bo przecież rodzeństwo w końcu znajduje swoich rodziców i im pomaga. Oczywiście po drodze mamy mnóstwo niesamowitych perypetii, które to nasi bohaterowie przeżywają, tak typowych i standardowych, że na samym początku mogłem przewidywać, co się stanie na koniec… Wszystko byłoby nie do zniesienia, gdyby nie warstwa wizualna. Toż to prawdziwa uczta! Piękne obrazki, piękne kobiety, piękne widoki, cudownie zobrazowane niezwykłe przygody. Ale tylko to. Rozumiecie? Nic więcej. Mniej więcej tak samo odebrałem „Cyann” Bourgeona – cudowne widoczki, piękne kobiety, ale znikoma treść. Więc dlaczego znowu sięgnąłem po taki komiks? Cóż, myślę, że chciałem się przekonać, że może jednak jestem targetem. Czasami nawiązuję więź z komiksem typowo rozrywkowym, na przykład tak było z „Gnatem”. Tym razem jednak znowu nie trafiłem, znowu poczułem się lekko oszukany, ale nie przez wydawnictwa, które wydały, co chciały wydać, lecz przez swoje oczekiwania. Przeczytałem „Zdobywców Troy”, bo w następnej kolejności, we wrześniu chciałem sięgnąć po podstawową pozycję z tego uniwersum, którą zamierza wydać Egmont, czyli „Lanfeust z Troy”. A w przyszłości pewnie i po kolejne. Ale na pewno nie spotkam się z następnymi tomami cyklu. Zorientowałem się, że muszę jednak uważniej dobierać pozycje do omówień, bo czasami trafiam jak kulą w płot, a przecież to mi jest na pewno niepotrzebne. „Zdobywcy Troy” to cudowny, piękny wizualnie komiks, ale na pewno nie dla mnie. Przykro mi. W kategorii wizualnej zdobyłby 10/10, natomiast w kwestii treści 1/10. To dla mnie taki średniak, który chyba na to miano nie zasługuje. Bo to komiks, który albo się kocha, albo odpycha. A ja stanąłem pośrodku. Hmm… Seria: Troy Tytuł: Zdobywcy Troy Scenariusz: Christophe Arleston Rysunki: Ciro Tota Kolory: Sebastien Lamirand Tłumaczenie: Maria Mosiewicz Tytuł oryginału: Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Editions Soleil Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 200 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: x Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1967-3

79


DALSZY CIĄG DALSZY, JUŻ NIEDŁUGO KONIEC Aleksander Kusz To już. Mam przed sobą dwudziesty pierwszy tom serii „Baśnie” Billa Willinghama. Jak to zleciało! Kiedy rozpoczynałem przygodę z tą serią, kupiłem pierwsze dziesięć tomów i pomyślałem sobie, że pewnie zebranie wszystkich zajmie mi lata. I tak się stało. Kilka lat to trwało. Ale doszło do tego o wiele szybciej, niż się spodziewałem. Wiem, że to przez mój wiek i przez to, że teraz czas wręcz przelatuje mi przez palce. Jednak i tak stwierdzam, że całość udało się skompletować niespodziewanie szybko. Oczywiście żadna w tym moja zasługa, to wyłącznie działanie Egmontu polegające na tym, że właściwie wydawali tę serię. W dwudziestym pierwszym tomie znajdują się odcinki oryginalnie zamieszczone w „Fables” 140– 149. Wszyscy wiemy, że odcinków jest dokładnie 150. Więc na pewno, tak jak ja, jesteście zaintrygowani tym, że w ostatnim – dwudziestym drugim tomie będzie tylko jeden oryginalny odcinek. Poza tym, jak wynika z opisu, pojawi się trochę niepublikowanych wcześniej dodatków. Ale jak długi będzie ostatni odcinek? Pytam nie bez kozery. Zarówno w omawianym właśnie tomie, tak jak i we wcześniejszym, autor stara się pozamykać wątki, które zostały pootwierane w poprzednich. Więc zamyka – niektóre ostro, niektóre płynnie, niektóre seriami, niektóre w paczkach. Widać, że obrał sobie taki cel, słuszny zresztą, i działa w tym kierunku. Jednak tutaj pojawia się pytanie: czy aby uda mu się wszystko zakończyć tak, żeby to jakoś wyglądało? Czy może część wątków zostawi otwartych? Przechodząc do treści, muszę od razu zaznaczyć, że jest trochę inaczej niż wcześniej. Zwykle na tom składała się jedna długa opowieść, zazwyczaj tytułowa, oraz kilka krótszych. Tym razem jest jedna bardzo długa historia tytułowa (tutaj nic się nie zmieniło), ale za to przeplatana aż dziewięcioma opowieściami pobocznymi, zamykającymi wątki z bohaterami, którzy pojawili się w „Baśniach” wcześniej. Większość z nich zaczyna się od słów: „Ostatnia opowieść…”. No bardziej łopatologicznie autorzy nie mogli już tego zrobić. Ale mnie się i tak spodobał ten pomysł. Jak już nie można było inaczej, to lepiej tak, czyli wprost. Niektóre opowieści są krótkie, inne bardzo krótkie, a niektóre to wręcz szorty komiksowe. Jak na księgowego przystało, mogę napisać, że średnio zajmowały trzy strony. Dowiadujemy się, jak potoczyły się losy Muchołapa, Sindbada, Babe, Kopciuszka, księcia Uroczego, a nawet zapomnianego już przeze mnie (bo średnio lubiłem tę postać) Baśniowego Jaśka. Oczywiście nie zdradzę treści tych podsumowań, przecież odebrałbym Wam całą radość czytania zakończenia tej serii. Natomiast główna historia dotyczy zbliżającej się kulminacji, czyli wszystko dąży do pojedynku Róży Czerwonej i Śnieżki. Ciekawe, czy Bill Willingham, zaczynając przygodę z „Baśniami”, miał od początku w głowie taki pomysł, czy wpadł na niego w trakcie powstawania serii? Jak Wam się wydaje? Ja myślę, że zrodził się podczas wymyślania, że długość trwania serii zaskoczyła jej twórcę. Dlatego dopisywał różne wątki, budował nowe krainy, wprowadzał nowe postaci, żeby pracować jak najdłużej nad tym komiksem. Aż w pewnym momencie zauważył, że rozbuchał to do takich granic, tak rozwlekł całość, że czas to zakończyć. Ale trzeba przecież zakończyć z hukiem, z rozmachem, a tutaj mamy problem, bo większość głównych przeciwników ba-

80


śniowców zginęła albo została utemperowana. Zatem pod sam koniec wymyślił konflikt, który bardzo mnie zaskoczył, chociaż może inni czytelnicy byli na to lepiej przygotowani. W tym tomie autor podgrzewa atmosferę, prowadzi powoli akcję i jakby mimochodem, poprzez retrospekcje, przedstawia prawdziwe powody rodzącego się pomiędzy siostrami konfliktu. Niby wszystko poukładane i przemyślane, ale moim zdaniem pomysł jest jednak nieco wydumany. Cóż, widocznie lepiej się nie dało. Chciałem zwrócić uwagę na nowego scenarzystę. Jeśli ktoś nowy uczestniczy w przygotowaniu przedostatniego tomu cyklu, to pewnie coś znaczy. Według mnie, znaczy to tylko tyle, że Willingham jest zwyczajnie zmęczony „Baśniami” i dokończenie pobocznych wątków zlecił Matthew Sturgesowi. Oczywiście ten zrobił to na postawie pomysłu Billa Willinghama :). Przecież tak naprawdę to jego seria, jego komiks. To, że go przerósł w pewnym momencie, nie ma żadnego znaczenia. Co do grafiki, to mamy tu naprawdę mnóstwo osób. Dwunastu rysowników – to chyba rekord w tej serii, a na pewno dobry wynik wśród innych komiksów. I dodatkowo trzech innych odpowiedzialnych za kolory. Łącznie piętnastu! Wprawdzie wiadomo, że główne opowiadanie ilustrował Marc Buckingham, a inni albo mu pomagali, albo rysowali poboczne historie autorstwa Matthew Surgesa, ale i tak poczułem się lekko przytłoczony liczbą ludzi pracujących przy tym komiksie. Toż to już nawet nie jest manufaktura, to już powoli prawdziwa fabryka, i może dobrze, że seria się kończy, bo za chwilę byłby z tego koncern międzynarodowy… Podsumowując: to jeden z lepszych tomów serii, tych ostatnich oczywiście, bo do wcześniejszych nie ma nawet jak się odnosić, ale to już pewnie wiecie z moich poprzednich omówień. W miarę dobrze zamknięto wątki ważnych postaci, jest ładny klamrowy pomysł na tom, a w wątku głównym nastąpiło tak dobre pociągnięcie tematu, że wypada nam tylko czekać na zakończenie. Napisałem przy podsumowaniu tomu dwudziestego, że pewnie we wrześniu będzie koniec, ale są już wrześniowe zapowiedzi Egmontu i dwudziestego drugiego tomu „Baśni” tam nie ma. Cóż, pomyliłem się, ale na pewno do końca roku dowiemy się, jak zakończyła się ta historia. Pomimo dłużących się fragmentów i niepotrzebnie rozbudowanych wątków to, oceniając ogólnie, dobra seria. Jestem bardzo zadowolony, że po nią sięgnąłem. Zbudowano ją na naprawdę świetnym pomyśle i bardzo dobrze wykonano. Więc spokojnie czekam na zakończenie serii, czyli na tom zatytułowany „Fables: Farewell”. Niech za idealne podsumowanie posłuży informacja z czwartej strony okładki: „Koniec już bliski”. Tak. To się czuje, czytając ten tom. I trochę dopada czytelnika nostalgia… Seria: Baśnie Tytuł: Długo i szczęśliwie Scenariusz: Bill Willingham, Matthew Sturges Rysunki: Mark Buckingham, Steve Leialoha, Andrew Pepoy, Dan Green, Reic Shanower, Tony Akins, Shawn McManus, Nimit Malavia, Jae Lee, Terry Moore, Russ Braun, Chrissie Zullo Kolory: Lee Loughridge, June Chung, Andrew Dalhouse Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski

81


Tytuł oryginału: Fables: Happily ever after Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 200 Oprawa: miękka Papier: offset Format: x Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2701-2

82


GDZIE SIĘ CHOWASZ, BOŻE? Marcin Knyszyński

Egmont wydał w tym roku w jednym albumie zbiorczym pierwszych dwanaście części legendarnego już komiksu o poszukiwaniu Boga. We wszystkich blurbach, recenzjach i artykułach możemy przeczytać o tym, jak bardzo jest on kontrowersyjny, obrazoburczy i obrzydliwy. Te marketingowe chwyty oczywiście spełniają swoje zadanie, jednak w moim odczuciu niepotrzebnie skupiają uwagę odbiorcy właśnie na tym aspekcie. Umyka wtedy trochę innych, wartościowych rzeczy, jakie możemy znaleźć w „Kaznodziei”. W Niebie, zamieszkałym przez Boga i anielskie zastępy, dochodzi do potwornego skandalu . Jeden z Aniołów Serafinów płodzi wraz z nieznaną demonicą zupełnie nowy byt, nazwany Genesis. Istota ta, o mocy niemal dorównującej boskiej, ucieka ze swojego więzienia , w którym była przetrzymywana przez wystraszonych mieszkańców Nieba, dociera na Ziemię i, delikatnie mówiąc, zakłóca mszę prowadzoną przez młodego pastora Jessego. Ten, jak się okazuje, nieprzypadkowo wybrany śmiertelnik, po wydostaniu się ze zgliszczy spalonego kościoła i spod stosu zwęglonych ciał parafian, zyskuje moc rozkazywania Słowem. Może zmusić każdego (no, prawie każdego) do wykonywania swojej woli bez dyskusji. Próbując dociec, co tak naprawdę się wydarzyło i kim, lub czym, jest tajemnicza istota, która wstąpiła w jego ciało, dowiaduje się, że dobry Bóg i nasz Pan uciekł z Nieba, w którym zaczyna panować chaos. Jesse, wraz z Tulip, swoją opuszczoną przed pięcioma laty dziewczyną, i Cassidym, irlandzkim stuletnim wampirem przypominającym typowego amerykańskiego rozrabiakę, postanawia odnaleźć Boga i zmusić go do wyjaśnienia, dlaczego zaniedbuje swoje obowiązki. Tymczasem tropem trójki bohaterów podąża Święty od Morderców, maszyna do zabijania, niezniszczalny byt wysłany przez anioły w pogoni za Genesis. Ameryka, w której ukrywa się Bóg, to miejsce przedstawione tak, jak wiele razy rysowała je popkultura. Przydrożne bary mrugające neonami, w których co chwilę przepala się jakaś żarówka, pełne kolesi wprost marzących o tym, aby rozbić komuś butelkę na głowie; bezkresne autostrady, gdzie pędzą stare, zdezelowane pickupy; para gliniarzy, tak różnych od siebie, jak to tylko możliwe, prowadzących sprawę seryjnego mordercy; mała parafia z drewnianym kościółkiem, gdzie w każdą niedzielę grzesznicy zgodnie udają sami przed sobą, że próbują pojednać się z Bogiem; czy (archetypiczny już chyba) motyw rodziny rednecków z luizjańskich bagien skażonych kultywowanym od pokoleń chowem wsobnym. Garth Ennis nie jest jednak twórcą wtórnym wobec wymienionych wyżej popkulturowych obrazków. Wraz z Steve’em Dillonem, rysownikiem, który chyba wyjątkowo dobrze pasuje do tej serii, kreuje świat przypominający nieco ten z „Dogmy” Kevina Smitha. Dodajmy do tego specyficznego, lekko bluźnierczego czarnego humoru, mnóstwo krwi i przemocy, której nie powstydziłaby się rodzinka z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i mamy wyobrażenie tego, o czym mówimy. „Kaznodzieję” mógłby oczywiście rysować ktoś z inną kreską oraz bardziej surrealistyczny-

83


mi i mroczniejszymi kadrami, jednak zabiłoby to coś, co Dillon świetnie buduje wraz z Ennisem – dystans do opowiadanej historii, zrównoważone balansowanie pomiędzy grozą, humorem, przygodą i najprawdziwszą frajdą, którą mieli autorzy podczas tworzenia komiksu i którą nieustannie dzielą się z czytelnikiem. Świat, po którym poruszają się bohaterowie „Kaznodziei”, to z pozoru sen nihilisty, cynika i pesymisty. Ale gdy przyjrzeć się dobrze i wczytać w ostatnie rozdziały pierwszego tomu, widać coś zgoła innego. Bo czymże jest Genesis? Czy nie uosabia czasem prawdziwej idei zła i dobra na świecie? Tej rzeczywistej szarości, przykrytej tak wygodnymi dla nas czarno-białymi definicjami? Różnica między Niebem a Piekłem to niekoniecznie to samo, co różnica między dobrem i złem, co podkreśla Jesse Custer. Jego poszukiwanie Boga na amerykańskiej ziemi wydaje się z góry skazane na porażkę, bo czy w takim kraju, jaki tworzy na naszych oczach Ennis, może w ogóle być mowa o Bogu? Życie Custera, wyjątkowo dosadnie rozrysowane w opowieści, którą snuje on swojej dziewczynie, wskazuje na to, że człowiek znajduje Boga dopiero wtedy, gdy jest na samym dnie – upokorzony, pobity, na granicy życia i śmierci. Masz do wyboru Boga albo lufę własnego pistoletu w ustach. Lecz co jeśli odnalezienie Go to tylko złudzenie, bo nic tak naprawdę się nie zmienia? Co jeśli wyobrażenie Pana jako kogoś, kto jest zawsze z nami, widzącego wszystko, co robimy, wiedzącego wszystko, co myślimy, wymagającego od nas bezwarunkowego oddania zwyczajnie budzi protest? Bóg to przyjaciel, który nas kocha, więc jeśli chcemy być z Nim po śmierci, musimy bez zwątpienia kroczyć Jego śladami, na przekór trudnej codzienności. „To przerażające mieć takiego przyjaciela” – mówi Jesse. Często zdarza się tak, że twory popkultury przyciągają odbiorców swoją kontrowersyjnością i niczym więcej. Nie można zaprzeczyć, że w przypadku tego komiksu czynnik ten również jest znaczący, ale trzeba zauważyć, że „Kaznodzieja” to nie zwyczajne guilty pleasure. Komiks jest tak daleki od tej definicji, jak przedstawiony w nim świat od raju na ziemi. Odwaga i bezkompromisowość autorów budzą podziw, podobnie jak świadomość tego, co tworzą. Garth Ennis napisał w przedmowie, że pierwsze skojarzenie, jakie mu przychodzi do głowy w związku z pracą nad tym tytułem to „ogromna przyjemność”. Dla mnie jego słowa okazały się pierwszym określeniem tego, co odczuwałem po zamknięciu komiksu. Tom pierwszy „Kaznodziei” to początkowy etap długiej i wyboistej drogi naszych bohaterów. Już niedługo pojedziemy dalej. Tytuł: Kaznodzieja, tom pierwszy Seria: Kaznodzieja Tom: 1 Scenariusz: Garth Ennis Rysunki: Steve Dillon Tłumaczenie: Maciej Drewnowski Tytuł oryginału: Preacher Book One (Preacher #1-12) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Vertigo Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 348 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 175 x 265 Wydanie: II ISBN: 978-83-281-1997-0

84


U PROGU WIELKIEJ ZMIANY Marcin Knyszyński

Trzecia powieść Tidhara, która ukazała się na polskim rynku, jest wizją świata stojącego w rozkroku między tym, co analogowe i dobrze nam znane, a tym, co może zostać sprowadzone przez galopujący postęp technologiczny. Autor wskazuje jednocześnie na to, że wszelkie granice pomiędzy tym, co nowe i stare, tym, co naturalne i sztuczne oraz tym, co fizyczne i wirtualne, zwyczajnie zanikają. A symbolem nieuniknionych zmian jest Stacja Centralna, sięgający nieba kosmoport, wyrastający na granicy żydowskiego Tel-Awiwu i arabskiej Jaffy. Ludzkość skolonizowała cały układ słoneczny. Powstały międzynarodowe korporacje kosmiczne zajmujące się wydobywaniem surowców na innych planetach. Odnaleziono prymitywne życie na Marsie, które okazało się zdolne do specyficznej symbiozy z ludzkim organizmem. Upowszechniono zaawansowaną inżynierię genetyczną, która z miejsca wytworzyła swoją nielegalną szarą strefę. Powstała Konwersacja, czyli drugi, równoległy świat wirtualnej rzeczywistości, do którego, dzięki modyfikacjom mózgu, wchodzimy bezpośrednio własnym umysłem, niczym do „Tlenu” Geoffa Rymana. Na porządku dziennym są wszelkie transformacje ciała, polegające na łączeniu go z mechanicznymi częściami. Wśród ludzi żyją cyborgi, roboty i najbardziej tajemnicze byty w powieści, czyli całkowicie cyfrowi Inni. „Stacja centralna” to powieść napisana nie dla akcji, lecz dla wizji. Autor skupia się przede wszystkim na kreacji swojego świata, traktując bohaterów bardzo instrumentalnie, zupełnie jak figury na szachownicy. Tel Awiw, okalający Stację Centralną, to prawdziwy kulturowy tygiel. Mieszkają w nim nie tylko Żydzi i Palestyńczycy, ale również przybysze z najróżniejszych zakątków świata – Chińczycy, Filipińczycy, Sudańczycy oraz reprezentanci wielu innych nacji. Wszyscy przybyli tu w poszukiwaniu drugiej szansy i lepszego życia, tworząc po latach zbiorowisko, w którym zatarły się zupełnie cechy narodowościowe, wyznaniowe i rasowe. Autor szczegółowo rozpisuje scenografię miejsc, w których dzieje się akcja. W powietrzu rozbrzmiewa istna kakofonia odgłosów miasta, miliona toczonych rozmów w setkach języków. Czuć mieszankę tysięcy zapachów, opisywanych z detalami, i widać feerię obrazów codziennego życia Tel Awiwu. Dołóżmy do tego jeszcze jedną rzecz, która dodatkowo potęguje scenograficzny harmider, czyli wszechobecną Konwersację – docierający do większości osób nieustanny potop informacji, najcenniejszej waluty świata przyszłości. Wszystko jak w kinie 5D z maksymalną rozdzielczością, wykonane z niebywałą finezją. O czym opowiada „Stacja centralna”? Boris Aaaron Chong to Rosjanin-Żyd-Chińczyk, który wrócił z Układu Zewnętrznego na Ziemię, z tajemniczym marsjańskim pasożytem wszczepionym w skórę. Jego ojciec umiera na rakopodobną chorobę, prawdopodobnie mającą swoje źródło w pewnej genetycznej modyfikacji, dzięki której członkowie rodu Chongów kumulują doświadczenia i wspomnienia swoich przodków. Boris spotyka Miriam, swą dawną miłość, która opiekuje się dwójką adoptowanych dzieci – Isobel i Krankim. Isobel pracuje, podobnie jak wiele innych osób,

85


wyłącznie w Konwersacji i spotyka się potajemnie z Motlem, cyborgiem dręczonym przez wspomnienia z czasów swego „ludzkiego” życia. Kranki to dziecko wyhodowane w laboratorium za pomocą tajemniczego nakaimas, czyli na poły magicznej, kwantowej inżynierii genetycznej, dzięki której ma zdolność panowania nad materią. Najciekawszą postacią jest jednak Carmel, kolejny wampir w powieści science fiction, nazywany tu strigoi. Słychać odległe echa „Echopraksji” Wattsa i to nie tylko w związku z postacią wampira. Otóż Lavie Tidhar zbudował świat przyszłości w okresie przejściowym, zmierzający prosto do przekształcenia się w trwałą, synergiczną sieć. W sieci tej każdy element (człowiek, maszyna, postczłowiek, SI) będzie pojedynczym punkcikiem połączonym z innymi za pomocą niewidzialnych nici. Razem stworzą coś, czego właściwości nie da się obecnie opisać, bazując jedynie na znajomości wszystkich elementów składowych i relacji między nimi. Podobnie jak u Wattsa, zmierzamy do eksplozji swego rodzaju technologicznej osobliwości, lecz przeniesionej z obszaru informatyki na poziom całej ludzkiej cywilizacji. Jednak u Tidhara ludzkość w obecnej formie ma poważne problemy z akceptacją nadchodzących zmian. Bohaterowie powieści opętani są swoją przeszłością i wspomnieniami, co w szczególny sposób pokazuje historia rodu Chongów. Nie potrafią wyobrazić sobie przyszłości, w której musieliby wyrzec się człowieczeństwa i podążać ku nieznanym, postludzkim wartościom. Niektórzy wolą umrzeć, niż żyć w rzeczywistości zrównującej człowieka z jego sztucznymi wytworami, gdzie wszystkie dotychczasowe – ludzkie – definicje tracą powoli sens. Gdzie, wedle naszej miary, „sztuczne” wypiera „naturalne” w każdej dziedzinie życia. Tylko że te wszystkie strachy i wątpliwości zdają się być pokłosiem naszej antropocentrycznej wizji świata. Innej po prostu nie posiadamy – wyłącznie taką wynoszącą nas na piedestał. Ale przecież sztuczne inteligencje, jako ludzki produkt, przeobrażają się w coś, co wymyka się naszej kontroli. Stają się samoświadome, inteligentniejsze niż stwórca i ostatecznie biorą aktywny udział w tworzeniu człowieka. Gdzie tu sztuczność lub naturalność? Koło się zamyka, kolejna granica się zaciera. Przekroczenie tej bariery jest jedynym sposobem, aby partycypować w nowo powstałym świecie. Aby rzeczywiście wziąć udział w nadchodzącej wielkiej zmianie. W ostatecznym rozrachunku jest to bardzo smutna powieść. Nie znalazłem w niej ani jednego szczęśliwego bohatera. Dodatkowo, im postać bliższa granicy, za którą istnieją już tylko postludzcy Inni, tym bardziej zbolała. A uczuć postludzi, oddalających się od bariery w zawrotnym tempie, nigdy nie poznamy, tkwiąc po naszej stronie barykady. Lavie Tidhar kreuje taką a nie inną wizję świata nie dlatego, aby nas ostrzec i byśmy mogli dzięki temu jej zapobiec. Na to szansy raczej nie ma, a „Stacja centralna” to po prostu wizja nadchodzących zmian. Dziś jeszcze możemy na to patrzeć z dystansem i fascynować się powieścią science fiction, ale kto wie, czy za dwieście lat nasi potomkowie nie znajdą się w takie właśnie sytuacji? Tytuł: Stacja centralna Tytuł oryginalny: Central Station Autor: Lavie Tidhar Tłumaczenie: Michał Jakuszewski Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 320 ISBN: 9788381160995

86


OSACZONA Marcin Knyszyński Już po kilku pierwszych stronach „Dziennika” czytelnik dowiaduje się, że jest mężczyzn ą , Peterem Wilmotem, czyli „jednym żałosnym workiem gówna”. W jego życiu istnieją trzy kobiety – dwunastoletnia córka, żona i matka, a on sam (czyli Ty, czytelniku) leży w śpiączce po nieudanej próbie samobójczej. Palahniuk wkłada nam w ręce dziennik pisany przez żonę Petera (Twoją żonę), z którego dowie się on kiedyś o wszystkim, co działo się podczas jego nieobecności. Autor przyzwyczaił już nas do oryginalnego prowadzenia fabuły, zaskoczeni więc nie jesteśmy. Jednak tym razem, jeszcze wyraźniej niż w poprzedniej powieści, widać różnicę w emocjach, które przeniósł na papier. To, co zaczęło się w „Kołysance”, tutaj idzie dalej. Kim jest autorka dziennika i zarazem główna bohaterka powieści? Misty Marie Kleinman, pochodząca z osiedla „białych śmieci”, trafia do szkoły plastycznej, gdzie może rozwijać swój nadzwyczajny malarski talent. Poznaje tam Petera Wilmota (czyli Ciebie) – bogatego, próżnego chłopca z rodziny mieszkającej na wyspie Waytansea. Zakochana w nim po uszy, rezygnuje ze szkoły i porzuca marzenia o byciu sławną malarką na rzecz tego, czego nigdy w życiu nie miała – domu, pieniędzy i stabilności. Wyspa Waytansea to z początku obietnica raju, która jednak szybko okazuje się zupełnie czymś innym. Wszystko okazuje się czymś innym. Mija dwanaście lat. Wyspa, po decyzji jej władz odnośnie do uruchomienia starego, zapomnianego hotelu, przeradza się w rozwrzeszczaną przystań letników i turystów. Wszędzie bilboardy, śmieci z logami firm, korki na ulicach, wszechobecny dźwięk klaksonów. Na domiar złego Peter próbuje (Ty próbujesz) się zabić i zamienia się w warzywo. Misty, która z dnia na dzień musi sama utrzymać rodzinę i opłacać horrendalne rachunki za leczenie męża (Twoje leczenie), staje u wrót alkoholizmu i moralnego upadku. I wtedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W domach, które remontował Peter (Ty remontowałeś), znikają pomieszczenia, zamurowane płytami z regipsu. Gdy rozwalić płyty, za każdą z nich widać jakieś straszne, wulgarne teksty wypisane na ścianach. A teściowa i córka wydają się knuć jakiś tajemny plan przeciwko Misty, namawiając ją uporczywie do ponownego malowania obrazów. Mało tego, Misty zaczyna nagle odczuwać, że spiskują wszyscy stali mieszkańcy wyspy, a ona sama jest czymś w rodzaju narzędzia w ich rękach. Atmosfera się zagęszcza, kobieta nie wie już, komu wierzyć i w co wierzyć. I nienawidzi Petera (Ciebie nienawidzi), że doprowadził do tej sytuacji. „Dziennik” to najprostsza jak do tej pory powieść Palahniuka. Fabuła prowadzona jest bardzo linearnie – wątek na wyspie przeplata się z historią z czasów studenckich, która cały czas dokłada nowe puzzle do układanki rozsypanej przed czytelnikiem. Jest to znowu charakterystyczny styl pisania, gdzie dominują krótkie akapity, kompulsywne Palahniukowe refreny, dosadne i bijące po twarzy zdania. Po raz kolejny autor atakuje pusty, skomercjalizowany świat nieustannej konsumpcji, ale tym razem robi to przy okazji, gdzieś na drugim planie.

87


Chuck Palahniuk nabrał dystansu do tego, co pisze. Było to już widać w poprzedniej „Kołysance”, gdzie zamiast nerwowego, literackiego krzyku dostaliśmy bardziej stonowaną, samoświadomą, wyrachowaną, groteskową opowieść grozy. I tu jest podobnie. „Dziennik” to przede wszystkim historia z dreszczykiem. Misty z dnia na dzień odkrywa, że nic w miasteczku, w którym żyje od dwunastu lat, nie jest tym, czym się jej zawsze wydawało. Otaczający ją świat powoli się wypacza, przekształcając w jakąś niesamowitą tragifarsę. Napięcie rośnie aż do piorunującego finału, który, jak to zwykle u Palahniuka bywa, eksploduje nam prosto w twarz. Ale autor porusza jeszcze kilka innych, ważnych tematów, które wcześniej nie dałyby się wyraźnie zaznaczyć, przytłoczone antykonsumpcyjnym i antykomercyjnym kazaniem. Palahniuk pisze również o sztuce. Czym jest prawdziwa i płynąca z głębi duszy chęć pozostawienia czegoś dla potomności? Jak powstaje natchnienie i motywacja artysty? Czy prawdą jest, że prawdziwa sztuka rodzi się w cierpieniu? Że prawdziwy artysta musi być poważnie skonfliktowany nie tylko z resztą świata, ale i z własnym ciałem? Czy jeśli nie czujesz bólu, to tak naprawdę nie żyjesz? Czy sztuka to sposób na jakieś życie pozagrobowe? Życie we wspomnieniach nie tyle pojedynczych ludzi, ile całego świata? Pisze, dlaczego świat taki jak ten na wyspie Waytansea, już niedługo będzie tylko wspomnieniem. Czym jest nasza ludzka, wiecznie żywa potrzeba oznaczania swego terytorium? Ptaki śpiewają, psy sikają na drzewa. A ludzie? Ludzie żyjący w wielkich aglomeracjach, w ogromnej wspólnocie powietrza, chorób, komercji, narkotyków i hałasów? Nie mają szans na wykrojenie sobie jakiejś własnej, osobistej enklawy. Dlatego szukamy takich miejsc jak wyspa z powieści. Zapominamy jednak o tym, że wszyscy ich szukają i w końcu na nich też pojawią się telebimy z reklamami i smog w powietrzu. W „Dzienniku” czytamy też o naszym przeznaczeniu i śmierci. Czytamy o teoriach Carla Gustava Junga, o syndromie Stendhala, o metodzie Stanisławskiego, o antropocentrycznej metodzie na interpretację wszystkiego, co ich otacza. O tym, że wielkie fortuny powstają na czyimś nieszczęściu. Że każdy z nas pisze swój własny dziennik, maluje swój własny autoportret. I ostatecznie czytamy po prostu całkiem niezły thriller z elementami grozy. Następna w kolejce jest jedna z najbardziej znanych, kontrowersyjnych i szaleńczych powieści Chucka Palahniuka, „Opętani”. Podobno podczas publicznych odczytów niektórzy słuchacze tracili przytomność – już nie mogę się doczekać. Tytuł: Dziennik Tytuł oryginalny: Diary Tłumaczenie: Lech Jęczmyk Autor: Chuck Palahniuk Wydawca: Niebieska studnia Data wydania: 2008 Liczba stron: 288 ISBN: 9788360979051

88


HEROSI DRUGIEGO SORTU Maciej Rybicki

Mucha Comics trzyma całkiem przyzwoite tempo wydawnicze – nieco ponad rok od premiery pierwszego tomu, księgarniane półki szturmuje trzecia odsłona „Jessica Jones: Alias”. Znakomita pozycja autorstwa Briana Michaela Bendisa i Michaela Gaydosa zdobyła ogromne uznanie czytelników na całym świecie (także i w Polsce), a kolejny tom poziomem w niczym nie odstaje od poprzednich. Autorzy konsekwentnie trzymają się obranej konwencji. Obserwujemy więc dalsze perypetie Jessiki – byłej członkini Avengers, która rzuciła w kąt trykot i obecnie prowadzi agencję detektywistyczną Alias. Specjalnością biura stały się (nieco przypadkowo) sprawy związane w jakikolwiek sposób z superbohaterami lub superłotrami. Trzecia odsłona „Aliasa” przynosi nam jedną dłuższą historię (w oryginale rozpisaną na sześć zeszytów), która dość klasycznie rozgrywa się wokół bynajmniej nieanonimowych osobowości z uniwersum Marvela. W tym przypadku punktem wyjścia jest niespodziewana wizyta, jaką w domu Jessiki składa Mattie Franklin – znana także jako trzecia Spider-Woman, blisko powiązana z rodziną J. Jonaha Jamesona. Potem akcja przebiega według znanego i sprawdzonego schematu: sytuacja się zagęszcza, rzeczy okazują się czymś innym, niż się wydawały, wszystko przeplata się z niekoniecznie poukładanym życiem prywatnym Jessiki, zaś śledztwo wyciąga na wierzch niezbyt przyjemne fakty. Niby rzecz zwyczajna, jeśli chodzi o ten tytuł, ale życzyłbym sobie więcej komiksów na takim poziomie. Ważne jest, że Bendis potrafi utrzymać zainteresowanie czytelnika nie tylko na poziomie fabularnym, ale także poprzez dookreślenie bohaterów i świata przedstawionego (a to, w przypadku trzeciego wydania zbiorczego, wcale nie jest oczywiste). Pojawiają się więc drobne nowości – choćby wyeksponowanie wątku dość ambiwalentnego stosunku protagonistki (i nie tylko) do Avengers. Jak zwykle w „Aliasie” niebagatelne znaczenie ma osadzenie historii w szeroko rozumianym uniwersum Marvela, między innymi poprzez przywoływanie konkretnych postaci: Scotta Langa (Ant-Mana), obecnego partnera Jessiki, Matta Murdocka, wspomnianego już J. Jonaha Jamesona, czy choćby jednej z ulubionych bohaterek Bendisa – Jessiki Drew, czyli pierwszej Spider-Woman. Warto zresztą wspomnieć, że to właśnie występ w „Aliasie” przypomniał jej postać szerszej publiczności na około dwa lata przed tym, jak Bendis uczynił ją ważnym ogniwem swoich „New Avengers”. Zresztą jej pojawienie się stanowi bardzo ciekawy kontekst – w swoim oryginalnym wcieleniu z lat siedemdziesiątych stanowi bowiem swoisty prototyp Jessiki Jones jako kontestatorka, wyalienowana heroina, a w pewnym momencie także właścicielka prywatnej agencji detektywistycznej. Bardzo ciekawym wątkiem w tym tomie jest także sposób, w jaki Bendis

89


przedstawia osoby obdarzone mocami. Dokonuje tu bezwzględnej deheroizacji, rozmontowania mitu. Nie tylko pokazuje, że trykociarze mogą dzielić się na tych „lepszych” i „gorszych”, ale również zostać sprowadzeni do fetyszu, czy, najzwyczajniej w świecie, upodleni i potraktowani instrumentalnie. W warstwie graficznej trzeci tom „Aliasa” nie przynosi niczego nowego – czyli prezentuje się po prostu bardzo dobrze. Duet Michael Gaydos/Matt Hollinsworth tworzy w bardzo charakterystycznym stylu świetnie współgrającym z charakterem opowieści – dużą ilością czerni i nieco kanciastą kreską wyraźnie eksponują pierwszy plan, umiejętnie posługują się stonowanym kolorem, a ponadto stosują charakterystyczną dla siebie grę kadrami, często powtarzającymi to samo ujęcie. Klimatu dodają również kontrastujące z zawartością eteryczne okładki Davida Macka. Wszystko to sprawia, że tytuł ten, jak mało który, może szczycić się spójną, łatwo rozpoznawalną koncepcją wizualną. „Alias” to, w moim odczuciu, komiks wyjątkowy, a trzeci tom to w pełni potwierdza. Mamy tutaj solidny tytuł detektywistyczno-obyczajowy, który na podstawowym poziomie ukazuje wciągające, umiarkowanie złożone fabuły, poprowadzone w niekoniecznie oczywisty sposób. Dość, by odnieść sukces na poziomie czysto rozrywkowym. Są jednak kolejne warstwy: protagonistka daleka od bycia ideałem, osadzenie i ugruntowanie akcji w świecie pełnym superbohaterów, a wreszcie dekonstrukcja konwencji: pokazanie brudnej strony życia herosów, ich słabości i ułomności. Swoistym sprowadzeniem ich do „ludzkiego” poziomu. W tej kwestii dzieło Bendisa i Gaydosa jest nieodrodnym produktem dojrzałego okresu tak zwanej Mrocznej Ery Komiksu. Z mojej perspektywy ten tytuł bezapelacyjnie znajduje się w pierwszej piątce najlepszych serii wydawanych obecnie w Polsce. Nie wypada go nie znać. Tytuł: Jessica Jones: Alias Tom: 3 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Michael Gaydos, Mark Bagley Kolory: Matt Hollingsworth Okładki I kolaże: David Mack Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Jessica Jones: Alias, vol. 3 (Alias #16-21) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Marvel MAX Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-91-7 TYLKO DLA DOROSŁYCH

90


Z RODZINĄ NAJLEPIEJ WYCHODZI SIĘ… W KOMIKSIE? Maciej Rybicki Polityka wydawnicza Egmontu coraz bardziej zaczyna przypominać oryginalną politykę wydawniczą Marvela – skoncentrowaną wokół eventów oraz na wplataniu powiązań z nimi do wszystkich serii, jakich tylko się da. I, prawdę mówiąc, trudno takie rozwiązanie poczytywać naszemu rodzimemu wydawcy jako zarzut. Dzięki temu mamy szansę odbierać te wielkie komiksowe wydarzenia w kształcie maksymalnie zbliżonym do tego, w jakim zostały pomyślane. Negatywną stroną jest oczywiście fakt, że „wtrącenia” tego typu często przerywają zasadniczą linię fabularną poszczególnych tytułów. Nie inaczej jest z „Deadpoolem” i „Grzechem pierworodnym”. Dla przypomnienia, podczas wydarzeń napisanego przez Jasona Aarona eventu zamordowany zostaje Watcher, a następnie zgromadzone w jego pamięci (a dokładniej w oczach… ale to dłuższa historia) sekrety zostały uwolnione pośród mieszkańców Nowego Jorku. Tak się jednak dziwnie składa, że agentka Preston znała już pewną tajemnicę dotyczącą Deadpoola – wiedziała, że ma on córkę. Teraz okazało się, że sekretów jest więcej. Posehn z Dugganem starają się obierać drogę sprawdzoną w w poprzednich tomach, przeplatając ze sobą humor, akcję i nieco poważniejsze tematy… a przynajmniej poważniejsze jak na „Deadpoola”. W deadpoolowskim „Grzechu pierworodnym” dzieje się więc całkiem sporo: mamy przeniesioną w czasie Dazzler i polowanie na wampiry, mamy Ultimatum i Flag Smashera, mamy wreszcie tajemnice z przeszłości Wade’a i jeszcze więcej gościnnych występów. Odniosłem wrażenie, że duet scenarzystów przez moment próbował skupić się na wątkach potraktowanych z większą powagą… jednak wychodzi im to średnio. Deadpool w roli rodzica wypada niezbyt przekonująco, podobnie jak i stojąca za tym historia. Zdecydowanie na plus trzeba za to odnotować fragmenty, w których Koblish z Dugganem dają się w pełni porwać luźnemu, czysto rozrywkowemu klimatowi opowieści o Najemniku z Nawijką. Pozytywnie wypada także wykorzystanie postaci drugoplanowych, tu agentów Preston i Adsita. Ale najlepszy element tego tomu to wszelkiej maści nawiązania i trawestacje. Stwierdzenie, że przygody Wade’a są w zasadzie parodią superbohaterskiej konwencji nie jest niczym zaskakującym, ale drobne ukłony, czy też małe szpileczki wbijane w klisze, wciąż bawią i nadają smaku deadpoolowskiej miksturze. Od cytowania piosenek, przez śmieszkowanie z kanadyjskich herosów i przywoływanie Wolverine’a czy Deaststroke’a (tak, tego z uniwersum DC!), aż po parodiowanie stylistyki lat dziewięćdziesiątych – wszystko to stanowi spora zaletę tego komiksu. Po raz kolejny zresztą znakomitą robotę wykonuje Scott Koblish – artysta, który, dzięki swojej wszechstronności, ozdabia praktycznie każdy z ostatnich tomów „Deadpoola” świetnymi fragmentami, stylizowanymi na komiksy z danej epoki… no i stanowią one tychże tomów najlepsze momenty. Zdobiące pięć (z sześciu składających się na ten album) zeszytów rysunki Johna Lucasa, choć całkiem niezłe (choćby dlatego, że charakteryzujące się wyrazistym, specyficznym dla niego stylem), są po prostu poprawne. Może to dla Amerykanina nieco krzywdzące, wszak wykonał kawał naprawdę solidnej roboty, jednak trudno postrzegać jego plansze jako coś więcej niż porządne, przyjemne dla oka (choć w warstwie wizualnej zdecydowanie krwawe) rzemiosło.

91


W ogólnym rozrachunku siódmy tom „Deadpoola” to po prostu… kolejny tom tej popularnej serii. Na jego plus na pewno należy zaliczyć dość wyraźny temat, jakim jest eksploracja tajemnic przeszłości Wade’a i łączenie ich z jego obecnym życiem, a także utrzymanie specyficznego klimatu. Natomiast minus stanowi brak pewnego języczka u wagi, czegoś, co by ten komiks naprawdę wyróżniło. Jasne, jest poprawny; jasne, fani Deadpoola nie powinni poczuć się zawiedzeni – dostaną bowiem Wade’a w całkiem niezłej formie – ale dla szerszej publiczności komiks ten nie ma wiele więcej do zaoferowania. Także i z perspektywy tych, którzy chcą poznać pełnię wydarzeń związanych z zasadniczą linią fabularną „Grzechu pierworodnego”, siódmy tom „Deadpoola” wydaje się pozycją cokolwiek niekonieczną… a z pewnością na tyle niezależną, że jej lektura nie ma absolutnie żadnego wpływu na odbiór całości sezonowego eventu. W tym świetle sam tytuł siódmej odsłony serii Posehna i Duggana może wydawać się zwodniczy. Ale czy całkiem mylny w kontekście przeszłości Deadpoola? No cóż… na to pytanie trzeba już sobie odpowiedzieć samemu. Tytuł: Grzech pierworodny Seria: Deadpool Tom: 7 Scenariusz: Brian Posehn, Gerry Duggan Rysunki: John Lucas, Scott Koblish Tłumaczenie: Oskar Rogowski Tytuł oryginału: Deadpool: Original Sin (Deadpool #29-34) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1932-1

92


NADWIŚLAŃSKA NUDA Justyna Madan

Lato. Kilka miesięcy, kiedy zazwyczaj mamy więcej czasu na nadrobienie czytelniczych zaległości lub po prostu chcemy zrelaksować się przy lekturze podczas urlopu czy w słoneczny, ciepły weekend. Zresztą, te deszczowe idealnie nadają się właśnie na czytanie. Najlepiej czegoś lekkiego. O miłości. Z tą właśnie myślą wybrałam do przeczytania książkę „Nadwiślańskie serca” Katarzyny Archimowicz. Byłam podekscytowana, gdyż jest to pozycja opublikowana przez Wydawnictwo Czarne – znane z wyśmienitych reportaży. No cóż. Najwidoczniej postanowiło sprzedać nam nowy rodzaj środków nasennych. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak nudziłam się podczas lektury. Głównymi bohaterami książki są dwie osoby. Marta, to według opisu młoda, przebojowa, pewna siebie dziewczyna, która przeprowadza się do Warszawy z małego miasta i walczy o lepszą przyszłość. W rzeczywistości jest arogancka, zarozumiała, święcie przekonana o swojej doskonałości, a co najbardziej mnie zdenerwowało – miła dla każdego, tylko nie dla swojej rodziny, której nie szanuje i której się wstydzi. Drugim bohaterem jest Janusz. Dusza człowiek, współwłaściciel firmy, narzeczony zimnej jak lód Doroty i opiekun jej córki. Chodzący ideał, który nie ma żadnej wady, nigdy nic złego nie zrobił i wypadałoby mu postawić pomnik, i to w każdym mieście w tym kraju. Nawet cudowni bohaterowie z książek Nory Roberts zawsze mają jakąś skazę w życiorysie. Janusz jest wręcz kryształowy. Co dzieje się pomiędzy tą dwójką, możecie się łatwo domyślić. Ich perypetie opisano prostym językiem, bez udziwnień i lawirowania pomiędzy metaforami. No właśnie. Niestety, wszystko tutaj podane jest na tacy. Historia toczy się tak oklepanym torem, że czasami robiło mi się z tego powodu smutno. Nadzieją mogli być jeszcze drugoplanowi bohaterowie, a konkretnie dwa miasta, o których możecie przeczytać na tylnej okładce. Malowniczy Kazimierz Dolny i Warszawa, a tak właściwie jedna dzielnica stolicy – Saska Kępa. Niestety. Równie dobrze można otworzyć Google Maps i nie wiem, czy nie da nam to więcej frajdy. Opisy miejsc są sztuczne. Kazimierz Dolny, który powinien być przedstawiony z punktu widzenia mieszkańca, oglądamy oczami turysty. Jedynie najbardziej popularne miejsca, zabytki, restauracje. Chyba że jest to swoista reklama, w takim wypadku na pewno spełni swoją rolę, bo dowiecie się, gdzie iść podczas pierwszej wizyty w tym mieście. Saska Kępa jest nią tylko z nazwy, nie ma w tej książce tak naprawdę niczego charakterystycznego dla tej dzielnicy. Akcja równie dobrze może toczyć się na Żoliborzu.

93


Szkoda. Oczekiwałam dużo więcej po Wydawnictwie Czarnym, nawet jeżeli jest to „tylko” książka romantyczna. Bo o miłości też można napisać pięknie i zachwycająco. Liczyłam na wzruszenie i nostalgię, dostałam zgagę i zły humor. Nieładnie! Tytuł: Nadwiślańskie serca Autor: Katarzyna Archimowicz Wydawnictwo: Czarne Data wydania: 21.06.2017 Liczba stron: 424 ISBN: 978-83-8049-525-8

94


JUŻ NIKT NIE PATRZY Maciej Rybicki Zacznę może osobiście: jak uwielbiam Jasona Aarona, tak mam duży dystans do wielkich eventów, które w założeniu mają wstrząsnąć uniwersum, zamieszać w status quo… a przede wszystkim wycisnąć z portfeli czytelników ile tylko się da, ot, choćby za pomocą pierdyliarda tie-inów, serii pobocznych czy nawiązań w pozostałych tytułach wydawnictwa. Pomijając ca––wwłą komercyjną otoczkę, zwykle okazują się wtórnymi tworami – ze sztampowo poprowadzonymi fabułami z mnóstwem akcji i postaci. Stery „Grzechu pierworodnego” Marvel oddał w ręce Jasona Aarona, co dawało pewną nadzieję na coś nieco bardziej interesującego… i, cholera jasna, udało się! Scenarzysta, znany choćby z „Bękartów z Południa”, „Skalpu” czy też „Thora Gromowładnego”, za punkt wyjścia fabuły przyjął coś, co, w dotychczasowej historii Domu Pomysłów, byłoby absolutnie nie do pomyślenia: ktoś zabił Watchera – istotę, która obserwowała wszystko, co działo się w znanym nam świecie, która była świadkiem każdego wydarzenia, znała każdy sekret. Nawet gdy porzucimy mieszkańca marvelowskiego świata, zdarzenie to wydaje się szokujące, wszak Uatu był obecny w komiksach Marvela od 1963 r., czyli praktycznie od początku uniwersum, jakie znamy. Aaron zaczął więc iście po hitchcockowsku, po prostu go uśmiercając. W wydaniu zbiorczym jest to co prawda mniej uderzające, dzięki dwóm krótszym historiom otwierającym tom, ale o nich później. Śmierć tak istotnej postaci jest szokująca – wszak Watcher nie tylko wiedział wszystko o wszystkich, był też nieśmiertelny, zawsze obecny… no i zgromadził całkiem pokaźną kolekcję pamiątek. Nagle nie tyle go zabrakło, ile ktoś ewidentnie poważył się na tak śmiały czyn, jakim jest morderstwo. Zaczyna się więc śledztwo, w które włączono najbardziej prominentne postaci z uniwersum Marvela. Trzeba zapisać Aaronowi na plus, że nie stworzył po prostu kolejnej opowieści o bohaterskich Avengers, ponieważ bohaterami „Grzechu pierworodnego” uczynił persony bardzo od siebie odmienne: od Czarnej Pantery, przez Doktora Strange’a, Zimowego Żołnierza, Gamorę, aż po Punishera – zestawianie ze sobą kontrastujących postaci robi tu całkiem niezłe wrażenie. Podobnie zresztą jak sięgniecie po zupełnie nieoczywiste czarne charaktery (lub przewrotnie, zbyt oczywiste). Jednak największą zaletą tej opowieści jest jej świetny klimat, atmosfera zaszczucia, wzajemnej nieufności i autentycznie zagadkowa śmierć Watchera. Czytelnik staje się bezpośrednim uczestnikiem prowadzonego przez bohaterów śledztwa i wie równie mało jak oni. Dzięki temu „Grzech pierworodny” czyta się nieco jak trykociarski kryminał… i to wysokiej klasy. W tym świetle w zasadzie nie przeszkadza, że końcówka ma w sobie nieco z retconu, wstecznego tłumaczenia historii uniwersum. Ważniejsze jest to, że przez zdecydowaną większość albumu odbiorca autentycznie zastanawia się wraz z bohaterami: kto zabił? I dlaczego? Świetne wrażenie robią także ilustracje Mike’a Deodato. Lubię kreskę Brazylijczyka, jednak w tym przypadku nie tylko on wykonał znakomita pracę – sparowany został z kolorystą, Frankiem Martinem, a współpraca ta przeniosła oprawę graficzną „Grzechu pierworodnego” na wyższy poziom (niestety nie podano, kto odpowiadał za tuszowanie: czy był to Martin, czy też sam Deodato). Koniec

95


końców, historię zdobią świetne plansze, bardzo dobrze dobrane cieniowania i kolory – wszystko to zapada w pamięć i wyróżnia się na plus, nawet w ramach dość ciasnej konwencji. Nie ma co ukrywać, że wciąż jest to typowy dla współczesnej superbohaterszczyzny graficzny realizm. Osobno wypada tu potraktować wspomniane wcześniej dwa wprowadzenia do „Grzechu pierworodnego” – pierwsze, autorstwa Eda Brubakera, skupia się wokół postaci Watchera; bohaterem drugiego, napisanego przez Marka Waida, jest młody Nova, Sam Alexander – mają niezły klimat i stanowią udane preludium do historii Aarona. Również odpowiedzialni za ilustracje Javier Pulido i Jim Cheung wykonali naprawdę dobrą robotę, szczególnie, że ich style są drastycznie odmienne: Hiszpan jest skrajnie ascetyczny, zaś Brytyjczyk słynie z efektownej, szczegółowej kreski… Nawet jeśli w przypadku tego albumu stoi jednak w cieniu Deodato. Tym, co nieco mnie w „Grzechu pierworodnym” zastanawia, jest powiązanie tego crossoveru z innymi marvelowskimi seriami – przede wszystkim Hickmanowskimi „Avengers”, stanowiącymi w tym czasie główną oś narracyjną całego uniwersum. Spodziewałbym się, że fabuła będzie mocno czerpać z prac Amerykanina, wszak postaci takie jak Iron Man, Doktor Strange czy Czarna Pantera są wciąż zajęte ratowaniem uniwersum przed kolejnymi inkursjami… W praktyce jednak związki widać dopiero w końcówce, tak trochę na zasadzie: „Przecież tam się dzieje coś bardzo istotnego, to ja może do tego nawiążę… bo mi redaktor kazał”. Plusem takiego rozwiązania jest fakt, że „Grzech pierworodny” to zasadniczo zamknięta, relatywnie niezależna opowieść. Minusem poczucie, że implikacje śmierci Watchera zostały ograniczone w zasadzie do kilku tie-inów (niektóre z nich Egmont planuje wydać w Polsce – brawo ci państwo!). Muszę przyznać, że „Grzech pierworodny” podobał mi się jak mało który marvelowski event. Przede wszystkim dzięki świetnej i dobrze przemyślanej fabule, rzeczywistym konfliktom między postaciami, a także długo utrzymanemu suspensowi. Aaron udowodnił, że nawet z zadaniem takim, jak sezonowe wydarzenie na skalę całego uniwersum, potrafi sobie poradzić w sposób odbiegający od sztampy. „Grzech pierworodny” nie jest może pozycją jakoś specjalnie odkrywczą, ale na pewno stanowi dowód, że pisząc w konwencji superhero, wciąż można stworzyć coś wciągającego. Tytuł: Grzech pierworodny Scenariusz: Jason Aaron, Ed Brubaker, Mark Waid Rysunki: Mike Deodato, Javier Pulido, Jim Cheung, Paco Medina, Frank Martin Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Original Sin (Original Sin: Point One #1, Original Sin #0-8) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: sierpień 2017 Liczba stron: 252 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2708-1

96



98


99


100


101



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.