Szortal na wynos (nr34) pazdziernik 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Weronika Dobrowolska, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Joanna Rosa http://joarosa.deviantart.com/ WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Koniec Ziemi jest nieunikniony. Od stuleci trwają dyskusje, co stanie się tego końca przyczyną. Jako, że szczęśliwie mamy już za sobą rok 2000 oraz 2012, odrzucić możemy zarówno pluskwę milenijną jak i urwany niewytłumaczalnie kalendarz Majów. Można założyć ze sporą dozą prawdopodobieństwa, iż niszczyciel przybędzie z kosmosu. I że za jednym zamachem pochłonie nie tylko Ziemię, ale i całą Drogę Mleczną. Mowa o sąsiedniej Galaktyce Andromedy. Według najnowszych analiz, może się to wydarzyć wcześniej niż zakładano. Zła wiadomość dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych: zapasy wody pitnej na rok nic nie dadzą. Oczywiście można ją gromadzić, lecz jedynie dla zabicia czasu a tego jednak dane będzie sporo. Z góry skazana na naszą porażkę walka galaktyk nie odbędzie się jutro, za tydzień, ani nawet za sto lat. Jesteśmy z naszym pozagalaktycznym sąsiadem na kursie kolizyjnym, ale jeśli ktoś oglądał „Rybkę zwaną Wandą”, niech wspomni spotkanie z walcem drogowym postaci granej przez Kevina Kline’a. Gdy zacznie się kraksa, będzie jeszcze czas na wypicie kawy. Bardziej spektakularne dla nas samych może się okazać uderzenie asteroidy. Całkiem niedawno jedna z nich przeleciała niebezpiecznie blisko Ziemi. 10 października o godzinie 7.33 planetoida 86666 (2000 FL 10) minęła nasz glob w odległości „zaledwie” 25 milionów kilometrów. Zagrożenie było niewielkie, podmuch nawet nie zatrzepotał firankami w siedzibie NASA. Gdyby jednak… Coś by się mogło ostać żywego po takim wydarzeniu. Może szczury? Może karaluchy? Wystarczyłaby para ludzi, aby z biegiem czasu odbudować populację. Ale to już by była całkiem inna Ziemia pod zasiedlenie. Stephen Hawking podzielił się niedawno własną przepowiednią. Koniec cywilizacji ludzkości wywoła postępujący kapitalizm, cynizm, egoizm i zwykła ludzka chciwość. Po największym żyjącym geniuszu astrofizyki można się było spodziewać bardziej kosmicznej teorii zagłady. Tak czy inaczej, to dobra okazja, aby przedstawić nowość. W październikowym numerze Szortalu Na Wynos pojawi się komiks. Autorem scenariusza oraz rysunków jest Paweł Leśniewski. Podstawą natomiast fabuły stała się powieść Jana Maszczyszyna, p.t. „Światy Solarne”. Kolejne plansze już wkrótce, mam nadzieję iż Ziemia przetrwa wystarczająco długo, aby zaprezentować wszystkie. Marek „Terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK

Linia frontu Sylvia Spruck Wrigley . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . List od kochającej matki Sylvia Spruck Wrigley . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Databank José de Jesús Talamentes Garza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Należyta kara Władimir Arieniew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

SZORTOWNIA

Land słów i poezji Jakub Chilimończyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Prawdziwa narzeczona Michał Rybiński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Toaleta doświadczeń Jakub Chilimończyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zgubne skutki zaniedbania Kornel Mikołajczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Światłość Przemysław Kyrcz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Klocki Małgorzata Lisińska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Narodziny Boga Emil Wójcik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zmierzch Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

8 10 12 14 16 19 21 23 24 28 30 32

STUSŁÓWKA

Czaromalowanie Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Za kierownicą Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35

7 PYTAŃ DO...

CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Marcin Podlewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38

SUBIEKTYWNIE

Droga do Diuny Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dym i lustra. Opowiadania i złudzenia Laura „Visenna” Papierzańska . . . . . Wolsung. Tom 1 – antologia Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kolejna mroczna historia Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sabat Karol Mitka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Któż jak nie Bóg? Historia Nawróconej Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wielkie dni małej floty Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mityczny Neil Gaiman Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O przewadze opowiadania nad powieścią Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . W kupie raźniej! Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Świat polityki, rozterek miłosnych i magii Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . Postapokaliptyczna Polska Podziemna Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . Galaktyka geocentryczna Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zapomniany/zakazany debiut Parnickiego Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . Pogrzebana nienawiść Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Klasyka nieoficjalna Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Oblicza obłędu Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Imperium Grozy czar Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Psy, koty Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

KOMIKS

44 46 48 51 53 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 76 78 81 83

Światy solarne Paweł Leśniewski (na podstawie powieści Jana Maszczyszyna). . . 86

5


O grupie Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com PrzeTłumacze przetlumacze


Zagraniczniak


LINIA FRONTU Sylvia Spruck Wrigley Po pierwsze, zapomnijcie o tym, co powiedzieli wam podczas naboru. Nie, nawet nie zaczynajcie, nie chcę tego słuchać. To wszystko kłamstwa. Stańcie obok mnie i rozejrzycie się dookoła. To jest linia frontu. Nie, to nie przenośnia. Na wojnie zwykle nie uświadczycie równych linii ani łatwych do zrozumienia strategii, a jednak tutaj mamy linię. Wyznacza ją ten okop. Nie podchodźcie zbyt blisko krawędzi. Sporianie załatwiają średnio czterech ludzi dziennie. Wasz statek przywiózł dziesięć skrzynek zapasów i pięciuset niedoświadczonych rekrutów. Rachunek jest prosty: nie ma się co zaprzyjaźniać. Słuchajcie. Nie oczekujemy od was noszenia mundurów, uczenia się strzelać czy robienia czegokolwiek, macie tu po prostu być, pić tran i umrzeć. Tak to wygląda. Spokojnie, żartuję. To nie tran będziecie pić. Gorzej. Śmierdzi jak psie gówno, a smakuje jak zjełczałe masło. Nauczycie się powstrzymywać odruch wymiotny i zmuszać się do przełknięcia. My też to przeszliśmy. To jedna z niewielu rzeczy, które umiemy. Nie wiemy, jak się im przeciwstawić. Nawet nie wiemy, czy są inteligentni. Lecz za każdym razem, gdy odpuścimy i zostawimy im miejsce, zmniejszają dystans. Waszym zadaniem jest stanie tutaj, jakbyście chcieli złapać tę infekcję. Nie łapcie jej. To wszystko. Nie poczujecie, że zostaliście zainfekowani. W pewnej chwili po prostu odejdziecie jak żywe trupy w poszukiwaniu jakiegoś pagórka, a kilka godzin później głowy rozsadzi wam wyrastająca z nich łodyga. Dookoła rozsieją się jaskrawo pomarańczowe zarodniki w poszukiwaniu nowego domu. To właśnie dlatego lubimy nasz okop. Zauważyłeś, że jeden z twoich kumpli zachowuje się jak zombie? Wepchnij go tam. Byle szybko. Prawda jest taka, że gdy dostaliśmy pierwsze raporty z Ziemi, po prostu zarządzaliśmy kwarantannę. I tak już prawie nikogo tam nie było, nie? A potem, nagle, na Marsie zaczęły się pojawiać te pomarańczowe kolonie pleśni. Wtedy do akcji wkroczyło wojsko i zbombardowało planetę każdym znanym ludzkości środkiem grzybobójczym. W tym samym czasie odkryliśmy tran. Sporianie go nie lubią. Nie, nie wiemy dlaczego. Gówno o nich wiemy. Nic ponadto, że trzymamy ich przy tym okopie. I to, że jeśli mają do wyboru kogoś, kto pił tran antygrzybiczny i jakiegoś grymaśnego dzieciaka, który nie pił, to za każdym razem zainfekują grymaśnego dzieciaka. W każdym razie oddaliśmy im też Marsa. Konsul światowy stwierdził po prostu: „Dobra, weźcie sobie planetę”. Spisał ją na straty. I nic to nie dało. Kilka tygodni później – pomarańczowe cętki. Sporianie zaczęli się pojawiać na linii frontu. Nie ma transportu. Od setek lat ani jeden człowiek nie przybył tu z Marsa. Więc jak oni dotarli tu w miesiąc? Nikt nie wie. Słuchajcie, oto, co wiemy na pewno: Sporianie rozprzestrzeniają się tylko, gdy przestajemy być widoczni. Nie interesuje ich ziemia, chcą nas. I tak długo, jak konsul światowy będzie przysyłał świeżaków, pozostaną tutaj. Najbliższa zamieszkana asteroida jest tylko dwie AU stąd, dużo bliżej niż Mars. W tej jednostce nie pojawiła się ani jedna kolonia pleśni. I nie pojawi się, dopóki durni rekruci, tacy jak wy, będą tu przyjeżdżać. Tran to jedyna rzecz, o której wiemy, że w jakikolwiek sposób na nich działa. Nie pomoże, jeśli zostaniecie sami, ale póki co… Pijcie tran. Powiedzcie kole-

8


dze obok, żeby się nie przejmował. Starajcie się nie zarazić. Każdego zainfekowanego bez namysłu wepchnijcie do okopu tak szybko, jak tylko będziecie w stanie. Żałuję, że to mnie przyszło wam to mówić, ale tak wygląda nasza wojna. Stójcie na krawędzi okopu i spróbujcie przetrwać chociaż tydzień, podczas gdy mądrzejsi od was usiłują znaleźć jakieś rozwiązanie. No dobrze, a teraz wracajcie do roboty. Zacznijcie od wypakowania tych skrzynek, a ja podzielę się z wami dobrą nowiną. Tia, to nic wielkiego, ale zawsze jakiś pozytyw. Po pierwsze: zainfekowani wyglądają, jakby umierali szczęśliwi. Widziałem to więcej razy, niżbym chciał. Hallinan nic nie mówił czy coś, ale na jego twarzy pojawiła się jakaś taka błogość. Ostatnimi słowami Patela było: „W końcu!”. Steinberg zwyczajnie gapił się w niebo i szczerzył zęby. Więc tak sobie myślę: może ci Sporianie to Bóg. Może to jego drugie przyjście. Może wszyscy zostaniecie zbawieni. Nie wiem, czy to prawda, ale pomaga mi przetrwać noc. Po drugie: połowa z tych skrzynek, które wypakowaliście, zawiera butelki ginu. Nie mamy obowiązku być trzeźwi. Wystarczy, że tu będziemy. Nie ma ucieczki z tej skały, więc równie dobrze możemy się zabawić. Jeśli będziecie mieli szczęście, może nawet znajdziecie koktajlowe parasolki. Pozytyw numer trzy: widzicie te wszystkie gwiazdy? Gdzieś tam centylion ludzi wiedzie szczęśliwe życie. Widzicie ten błotnisty okop? Tutaj żyją Sporianie i dzięki temu, że my tu jesteśmy, Sporianie tutaj pozostaną. Ratujecie wszechświat! Jesteście pierdolonymi bohaterami. A teraz pijcie.

Przełożył: Michał Wróblewski

9


LIST OD KOCHAJĄCEJ MATKI Sylvia Spruck Wrigley Do: Dowódca Reynolds Jestem wdzięczna, że zgodził się Pan mieć baczenie na Eugenię (moją córkę, która tak swoją drogą wspaniale gotuje). Z pewnością przyjmie z radością okazaną jej uwagę i nie będzie sprawiać kłopotów. Czy mogłabym jeszcze Pana o coś prosić? Zgodziłby się Pan jej to przekazać, gdy już dotrzecie? Edwards Air Force Base, 27 lipca 2029 (otworzyć po przebudzeniu się w podróży, niezależnie od tego, kiedy to nastąpi) Wszystkiego najlepszego, kochana! Mam nadzieję, że jesteś cała i zdrowa. Jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że bezpiecznie dotarłaś do nowego domu. Jestem z Ciebie taka dumna, kochanie! Zawsze wiedziałam, że te letnie kursy w muzeum nauki w końcu zaprocentują. Żałuję tylko, że nie mogę być przy Tobie i służyć Ci pomocą w Twoim nowym życiu. Właściwie to złożyłam zażalenie do Kongresu, w którym wskazałam, że ograniczenia nałożone na podróże międzygwiezdne są niemądre i że powinno się pozwolić rodzinie towarzyszyć astronautom na statku – dla bezpieczeństwa i wsparcia. Jednak już jutro rano wyruszasz, a ja wciąż nie dostałam żadnej odpowiedzi, więc obawiam się, że będziesz musiała poradzić sobie sama. Sporządziłam listę najważniejszych porad, które pomogą Ci przebrnąć przez wszystkie trudności. 1) Dbaj o to, by Twoje majtki i staniki były zawsze czyste. W razie potrzeby użyj wybielacza. Uważnie dobieraj bieliznę i zawsze bierz pod uwagę, jak każdy z elementów będzie prezentował się na martwym ciele. Nie powinnaś wyglądać zbyt seksownie, nie chcesz przecież, żeby ludzie gadali tylko o tym. Jednak nie powinna to być bielizna zbyt codzienna/praktyczna, na wypadek gdybyś kogoś zapoznała. Przecież o to chodzi w tej misji, prawda? A skoro już o tym mowa. Kupiłam Ci gorset wyszczuplający. Spłaszczy Ci brzuszek i sprawi, że będziesz wyglądać na przynajmniej o klika kilo lżejszą, a przy okazji powiększy optycznie piersi. Uważaj, żeby nowy tryb życia nie spowodował zbyt szybkiego spadku wagi, bo mogą Ci zostać brzydkie rozstępy. 2) Jeśli to możliwe, pomaluj sobie brwi i rzęsy przed wylądowaniem, żebyś nie musiała robić tego na szybko i niedbale. Czy mają na pokładzie salon piękności? Powinnam była zapytać wcześniej. Mogłabym osobiście świadczyć taką usługę. Zauważyłam, że ostatnio się nie malujesz. To straszne lenistwo z Twojej strony, w szczególności gdy jest dostępnych tak wiele sztuczek, dzięki którym można podkreślić swoją urodę. Wsunęłam Ci do przedniej kieszeni torby zestaw podróżny od L’Oreal, żebyś miała jakieś podstawowe kosmetyki, gdy będziesz na miejscu. Ciemna szminka będzie Ci pasować. Tylko uważaj, żeby nie przesadzić z jasnym czerwonym, bo będziesz wyglądać jak ulicznica. 3) Uśmiechaj się radośnie i bądź pewna siebie, niezależnie od okoliczności. Ludzie instynktownie będą chcieli być blisko Ciebie, a niemal zawsze lepiej stawiać czoła pozaziemskim problemom w grupie. 4) Dużo wypoczywaj. Jestem niemal pewna, że nie uda Ci się dostać zielonego ogórka, by położyć go sobie pod oczami, tak że musisz uważać na te paskudne worki. Wrzuciłam na czytnik ebooków kilka poradników, między innymi Jak dobrze wyglądać po czterdziestce według Twiggy. Zdaję sobie sprawę, że zgodnie z teorią względności masz dopiero trzydzieści dwa lata, ale wątpię, by zmarszczki słyszały o Einsteinie.

10


5) Pilnuj, żeby Twoje stopy były ciepłe i suche. To szalenie istotne, by pozostać w zdrowiu i urodzie. Bóg jeden raczy wiedzieć, jak będzie na tej „drugiej Ziemi”, gdy już tam dotrzesz, w związku z czym zapakowałam Ci sześć par grubych skarpet do torby (są puszyste i różowe, nie mogłam się im oprzeć, bo były TAKIE słodkie, i na wyprzedaży), a także zestaw do pedicure. Dbaj o stopy, a one zadbają o Ciebie! 6) Mądrze wybieraj partnerów. Nie powinnaś była zrywać z Tommym Levinsonem, jeśli chcesz znać moje zdanie, ale było, minęło. Wsunęłam Ci do walizki koszulę nocną z czarnego jedwabiu i butelkę szampana, żebyś mogła stworzyć romantyczną atmosferę, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Z tak małymi piersiami musisz łapać się każdej okazji. Jesteś wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju, pamiętaj o tym zawsze. Wiem, że bagaż ma limit wagowy, więc wyciągnęłam lotki usypiające i paralizator, by zrobić miejsce na prezenty, które Ci zapakowałam. Zresztą od początku mnie niepokoiły. Jeśli wpadniesz w tarapaty, jestem pewna, że jeden z miłych, młodych żołnierzy, z którymi podróżujesz, Cię obroni. To będzie świetny sposób na przełamanie lodów. Zanim otworzysz ten list, przegapisz moje urodziny 172 razy. Wybaczam Ci. Kochająca mama

Przełożył Michał Wróblewski

Ilustracja: Milena Zaremb

a

11


DATABANK José de Jesús Talamentes Garza – Dzień dobry, panie Pérez. Witamy w Databanku! W czym mogę panu pomóc? Víctor Pérez nawet nie musiał się przedstawiać: kamery obserwujące każdy kąt banku zidentyfikowały go, gdy tylko przestąpił próg. Zdjęcie i wszystkie jego dane wyświetliły się na powierzchni szkieł kontaktowych kasjera. – Dzień dobry, chciałbym dokonać wypłaty. Kasjer uśmiechnął się w wytrenowany sposób. W polu widzenia ukazała mu się wartość danych osobowych pana Péreza i z trudem powstrzymał się przed wybuchnięciem śmiechem. Widział, że klient ma na sobie ten sam stary garnitur co na fotografii z bazy, nie wspominając o zszarganej, kawowej aktówce w dłoni. – Oczywiście. Życzy pan sobie przelew czy wypłatę w bilonie? – W bilonie? – pan Pérez zmarszczył brew. Ostatni raz, kiedy widział monety, był jeszcze dzieckiem. – Oczywiście. Od kiedy nastał kryzys utrzymanie płynności finansowej jest bardzo ważne. – Kasjer przypomniał sobie awanturę, jaką zrobiła im dyrektor oddziału. Mieli na zapleczu pomieszczenie pełne monet, które trzeba było wypłacić klientom. Wszyscy w banku wiedzieli, że tak naprawdę chciała powiększyć swoje biuro, ale nikt się nie odezwał. – Ach... No tak, poproszę bilon. Pracownik banku otworzył kasę i wyciągnął pięć jednocentówek. Policzył je z uwagą i wręczył dwie panu Pérezowi. – Dziękujemy za skorzystanie z usług naszyego oddziału Databanku. Miłego dnia. – To wszystko? Przecież miałem w danych dwa tysiące nowych pesos... – Gdyby śledził pan wiadomości, panie Pérez, wiedziałby pan o spadku stopy Personal Data Value – kasjer poruszył dłonią pod biurkiem, żeby upewnić się, że dron bezpieczeństwa jest w pogotowiu. – Spadku stopy czego? – Wartości Danych Osobowych. Rynek jest przesycony informacjami. Rozumie pan? – Chcę moje dane z powrotem! – To niemożliwe. Mam przed oczami podpisaną przez pana umowę, w której wyraża pan zgodę na przetwarzanie pańskich danych przez Databank. Ich wartość jest określana każdorazowo w chwili zlecania operacji bankowej. Obawiam się, że dzisiejsza wartość pańskich danych odpowiada wartości monet w pana dłoni. – Nie wierzę! Dałem wam wszystko! Nawet mejle i archiwa komunikatorów! Kasjer zauważył, że dyrektor podniosła wzrok, szukając źródła krzyku. Nachylił się do szyby, oddzielającej go od klienta, i zapytał niemal szeptem: – Proszę mi powiedzieć, panie Pérez. Jest pan sławny? Śpiewa pan? Występuje w holowizji? – No... Nie. – Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale nikogo nie obchodzą pańskie dane. Bank sprzedaje je razem z milionem innych firmom, dla których są tylko numerkiem na wykresie. Proszę posłuchać, odda mi pan te parę centów, anuluję wypłatę. Wciąż ma pan czas, żeby zyskać sławę. Pan Pérez zamyślił się, ale w końcu wyciągnął dłoń z monetami w kierunku kasjera, który przyjął je i anulował operację. – Dziękujemy za skorzystanie z usług naszego oddziału Databanku. Miłego dnia.

12


– Wciąż mam czas, żeby zyskać sławę? – Hmm... Tak, oczywiście. Proszę! – Przygotuj kamery! – Co? Pan Pérez wsunął dłoń do aktówki i uśmiechnął się do kasjera, wyciągając pistolet. – Na ziemię! To napad!

Przełożył Michał Wróblewski

Ilustracja: Marta Młyńska

13


NALEŻYTA KARA Władimir Arieniew Nasze życie to tylko odroczone w czasie spotkanie ze śmiercią. Wielki imperator Qin Shi Huang wiedział o tym i zaczął się do niego przygotowywać, kiedy skończył trzydzieści lat. Właśnie wtedy młody władca przystąpił do budowy swojego grobowca, którego przeznaczenia nie domyślali się nawet najbliżsi jego współpracownicy. Prace trwały przez wszystkie lata rządów Qin Shi Huanga. Każdego roku, kiedy imperator poskramiał barbarzyńców, scalał rozproszone ziemie w jedno państwo, zjeżdżał je wzdłuż i wszerz, zwoził do mauzoleum trzon swojej przyszłej armii – terakotowe figury wojowników naturalnej wielkości. Wykonywane w różnych prowincjach, miały ochraniać imperatora po śmierci. I tak się stało. Wysłannicy piekieł przyszli po duszę Qin Shi Huanga z pewnym opóźnieniem, nieco zdumieni faktem, że rtęciowe tabletki zażyte przez imperatora uczyniły go nieśmiertelnym. Zresztą z podobnymi przypadkami wysłannicy Królestwa Ciemności już mieli okazję się spotkać. Cały wic nie polegał na tym, żeby związać duszę z nieśmiertelnym ciałem, ale żeby ciała nie byli w stanie odnaleźć ci, którzy mieli wydrzeć z niego duszę. Główny doradca imperatora, Li Si, wraz z zarządcą kancelarii, eunuchem Zhao Gao, przez dwa miesiące ukrywali informację o śmierci władcy, schowawszy jego ciało w powozie i obłożywszy je solonymi rybami, żeby zabić fetor. Tyle mniej więcej głosi oficjalna legenda. W rzeczywistości Li Si i Zhao Gao w ciągu tych dwóch miesięcy wypełnili ostatnią wolę władcy – podmienili ciało i złożyli nieśmiertelnego, nie-żywego Qin Shi Huanga w grobowcu. Spóźnione demony oczywiście zauważyły podmianę. Ciało nieboszczyka pokryte było warstwą terakoty i farby – jednym słowem niczym nie różniło się od pozostałych ośmiu tysięcy figur. Mało tego, wszystkie przedstawiały Qin Shi Huanga, ponieważ wzorowano je na wizerunku imperatora w kolejnych latach życia. W ten sposób unieruchomiony imperator, ukryty wśród jemu podobnych, jako pierwszy w historii ludzkości zdołał okręcić sobie wokół palca wysłanników Ciemności. Demony srodze ukarano – przez trzy wieki musiały polerować na wysoki połysk i ostrzyć na Górze Noży ostrza, po których wspinali się grzesznicy. Minęły wieki i ułaskawione demony kilkukrotnie nawiedziły grobowiec Qin Shi Huanga. Widziały, jak chłopi podczas kopania dołu odkryli miejsce pochówku, jak archeolodzy przeprowadzali pierwsze prace, jak przewodnicy pokazywali turystom figury wystawione w olbrzymich hangarach. Obecnie pojawiają się tam raz w roku, 10 września, kiedy to Qin Shi Huang zażył tabletki nieśmiertelności. Słyszą, jak imperator bezgłośnie krzyczy ze swojego więzienia, robią sobie zdjęcia na tle rydwanów i koni z terakoty, przepijają do siebie i, cóż, wracają do pracy. 9.02.15 r.

Tłumaczenie: Dagmara Bożek-Andryszczak

14


Szortownia


LAND SŁÓW I POEZJI Jakub Chilimończyk Napotkałem mur zbudowany z kompleksów i malkontenctwa. Spojrzałem w górę i byłem pewien, że nie zdołam go przeskoczyć. Zawróciłem. Ludzie płakali krwią poległych. Anonimowi bohaterzy polegli w kolejnym kwiecistym i symbolicznym powstaniu, tak poetycko wzniosłym i równie niezorganizowanym. Proza życia sprowadziła górnolotne wersy wolności na ziemię gradem kul i przewagi liczebnej. Warszawa płakała, kraj dalej krwawił. Wszyscy mówili. Opłakując poległych poetów, martwych pisarzy dramatu codziennego, wszyscy szeptali o odbudowie, ubierali w epitety myśli o kolejnym powstaniu. Uda się, kiedyś się uda, ktoś tego jakoś dokona. W poetyce ukrywali brak pomysłów. Kraj pisarzy i poetów stanie się niedługo landem słów i poezji, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto potrafi słowa przekuć w czyny. Wszyscy byliśmy pisarzami, a brakowało nam jedynie wojownika za dzieło naszych dłoni i ust. „Upadł Baczyński”, ktoś krzyczał, „podziurawili nasze Parasole”, lamentowały ulice. Ja żyłem. I schowałem się w domu, przyciskając bagnet do piersi. Napotkałem mur zbudowany z pustych obietnic i mrzonek. Spojrzałem w górę i spróbowałem go przeskoczyć, ale był za wysoki. Upadłem z powrotem na ulicę. Poetyka polskich serc ścierała się na ulicy z ulotną wdzięcznością niemieckiej dyscypliny. Rozbudowane metafory forsowały okopy wojskowej zwięzłości, romantyzm kontra pragmatyka. Nie potrafiłem stwierdzić kto wygrywa. Kule omijały siebie nawzajem. Rój, jakby to nazwała Orzeszko, rój. Bezładny i bezkształtny, mknący we wszystkie strony ze śmiertelnym, nieubłaganym wersem nadchodzącego epitafium. Huk i świst zmieszały się z wizualnym odczuciami nędzy i rozpaczy rozsypanej ulicy, zniszczonej przez wrogą artylerię, ostrzelanej hasłami Lebensraumu, zgiętej pod rzeszą wyznawców imperialistycznej epopei. Mówili, że to przyszłość, a ja patrzyłem, jak pod naporem postępu rozpada się tradycyjna przeszłość. Zdziwiłem się, że Tetmajer też tu wojuje. Synestezją wrażeń. Ja nie wojowałem. I schowałem się w domu, przyciskając bagnet do piersi; tęskniłem za dniami, które były fraszką życia. Napotkałem mur zbudowany z nieufności i małostkowości. Spojrzałem w górę i spróbowałem go przeskoczyć, ale palce ześlizgnęły się po krawędzi. Upadłem z powrotem na ulicę. Panowała cisza, proza wojennej literatury najwyraźniej spacerowała dzisiaj po innych dzielnicach. Z okien zburzonych budynków wychylała się nieśmiało poetycka myśl polskiej młodości. Wciąż niepodległe serca w pokonanym kraju. Tylko twarze smutne. Nie pamiętam już, kiedy byłem wesoły. Brakowało mi sielanki, chwil, które spędzałem na wsi z Laurą i Filonem, pamiętnego wesela, gdzie ujrzałem ducha Wyspiańskiego, po polsku spitego i piszącego lirykę przy biesiadnym stole.

16


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

17


Germański dies irae przerwał mi rozmyślania, zmuszając mnie do ucieczki przed rojem kul. Nie byłem żołnierzem. I schowałem się w domu, przyciskając bagnet do piersi; tęskniłem za sielskością wsi wesołej i zgiełkiem młodego miasta, śpiącego w słowach poetów. Napotkałem mur zbudowany z niepewności i niechęci. Spojrzałem w górę i spróbowałem go przeskoczyć. Udało mi się, lecz dosięgła mnie zabłąkana kula, wystrzelona przez któregoś z wojennych pisarzy. Upadłem na drugą stronę i zdziwiłem się. Trawa tutaj nie była bardziej zielona.

18


PRAWDZIWA NARZECZONA Michał Rybiński Kiedyś cię nienawidziłem. Tamtego wieczora wreszcie nie byłem samotny. Nie chciałem jej zrazić. Czekałem z utęsknieniem, niemożliwym do wyrażenia przez zmartwiały język. Tyle słów uwięzionych w niedoskonałych, sinych ustach! Tyle czasu, upokorzeń, tak wiele odtrąceń, że miłość jawiła mi się – miast oszałamiającego duszę i ciało amoku – niechcianą, sfatygowaną szmacianką. Wydawała mi się piękna. Te drapieżne linie ściegów na bladej twarzy, te szalone włosy! Ująłem jej dłoń, była blisko, bliżej niż ktokolwiek inny do tej pory. Przez ten ulotny moment uwierzyłem, że to już na zawsze. Serce tłukło mi się w piersi, a gdy mnie dotknęła – jakby piorun przedarł śmierć, ekstaza ponownego narodzenia, grom wypełniający mnie zupełnie… Jak wtedy, w dzień, który przeklinam od lat. Dlaczego mnie odtrąciła? Co kazało jej wyrywać rękę, uciekać, kryć się w ramionach tego pozbawionego skrupułów szubrawca? Przecież była marzeniem, spełnieniem, dotykiem, na który miałem czekać każdego dnia. W te oczy miałem patrzyć, te usta całować… Miała być towarzyszką, dla której stanę się lepszym… czymś. Chciałem należeć do niej. Nie przez kilka chwil – przez millenia, przez eony! Nie, nie uciekaj! Nie jestem potworem! Oszukiwałem siebie i ją. Chciałem dzielić wieczność z kimś równie koszmarnym jak ja. Byliśmy ohydni, odrażający, bardziej nawet niż ten łotr, pozbawiony sumienia okrutnik, który mamił mnie obietnicą wyrwania z samotności. Jakiż odpychający musiałem się jej wydawać! Zrozpaczony pociągnąłem za dźwignię i blask uwolnionych piorunów wszystko mi rozjaśnił. Bladoniebieskie żmije opełzły transformatory, mnie, ją, a także tę ludzką, kłamliwą gnidę. Nie skrzywdzi pan już nikogo swoimi łgarstwami, profesorze Pretorius! Sądziłem, że wrócę w nicość, wtedy, w tamtym laboratorium. Tak trzeba, szeptała mi desperacja, jesteś paskudztwem, skazą. Wiłem się, schwytany w pułapkę przez zbójecki duet iskrzącego się kabla i odłamka ściany. Zniszczenie pożerało warsztat w przeklętej wieży, grzebiąc wszelkie dowody zbrodni. Spoczywaj w pokoju, moja niedoszła narzeczono! W tańcu elektrycznych ukąszeń, miotających mymi szkaradnymi członkami, pojąłem, jak straszliwie się myliłem. To nie ona, równie plugawa jak ja, miała wypalić melancholię ogniem uniesień, nadać sens memu pozszywanemu dratwą istnieniu. Uczony łgał, li tylko by prowadzić swoje badania. Inny dotyk miał mnie uwodzić i koić zarazem, innej pocałunki oszałamiać. To wszystko mogła mi dać kochanka czysta w swej żądzy, tylko taka mogła zaspokoić mój głód, mielony dotąd w żarnach samotności. Powstałem z ruin, trzymając się tej myśli. Raz przebudzone pragnienie drążyło moją pośmiertną duszę. Szukałem – i znalazłem ją, nad stawem, po zmroku. Pamiętam, że zatrzymałem się przy samotnej wierzbie na brzegu. Korzenie drzewa tonęły w nurcie, a ja stałem, wspierając się na ich milczących ramionach. Patrzyłem i czekałem. W duchu błagałem, na głos – jęczałem niezrozumiale. Nie uciekła, nie odwróciła się ode mnie jak ta w wieży. Zbliżyła się, objęła, rozpaliła we mnie żar. Brodziłem, tuląc w ramionach jej płomień. Nim świat zawirował i ciemność mnie opadła, ujrzałem swoje odbicie w wodzie. Przemieniła moją szkaradność w cud, moją niezgrabność w moc. Przez nią, dla niej, w niej – jestem piękny. Piękny! Moja prawdziwa oblubienica, dzika, nieposkromiona. Nie obawia się, nie

19


ucieka przede mną, nie przeraża jej moja plugawa forma. Gdy jesteśmy razem, przewierca mnie na wskroś, dotykiem oczyszcza ze sparszywienia, przywraca życie, nie żądając niczego w zamian – czegóż chcieć więcej? Wkrótce o tobie zapomniałem. A żyj w swym małym, mięsnym strachu przed śmiercią, już nie dbam o to. Mam moją Lamię, szaleńczą, bezlitosną kochankę. Nim mnie dosiądzie, droczy się. Jej dotyk spływa po mojej skórze, muska wilgocią szkaradne usta, pieści zimnym tchnieniem grube szwy. Sztywnieję, wyciągam po nią ręce – każe mi czekać, wystawia na próbę. Chcę ją mieć, teraz, zaraz, podniecenie odbiera mi rozsądek, a ona – nie. Oszałamia mnie zapachem, niemożliwym do pomylenia z żadną inną wonią, delikatnymi pieszczotami wprawia w drżenie ten paskudny korpus, który już nigdy nie miał zaznać zaspokojenia. I gdy jestem bliski szaleństwa, na moment przedtem, nim we frustracji rozerwę własną pierś wprost do ledwie bijącego serca i zmiażdżę w garści perfidnego bożka miłości, właśnie wtedy wbija się we mnie gwałtownie, bez pardonu, do dna… Jakiż człowiek mógłby mieć taką kochankę? Jakiż nędznik może równać się ze mną? Idę za nią, kryję się w mroku nocy i cieniach dnia. Czekam, aż będzie gotowa, by mnie przyjąć, zbliżyć się do mnie. Szukam ustronnych, dogodnych miejsc: powierników naszych schadzek, gdzie niepowołane oko nie ujrzy tej niepojętej dla ludzi namiętności. Bywa, że mnie porzuca – na dni, tygodnie. Gdy nie czuję jej dotyku, popadam w letarg, świat staje się szarą plamą oczekiwania. W półśnie tropię ją niczym dzikie zwierzę, bez refleksji, bez świadomej myśli, byle tylko dopaść, pochwycić – i wtedy wiem, że mi się nie oprze. Drapieżna i moja, przywraca mi dumę, wiarę we własną potęgę… Niech świat kwili o litość! Czekam w ukryciu. Dygocę, czując, jak się zbliża. Za każdym razem żyję bardziej, prawdziwiej. Przez chwilę, nim oszołomi mnie pocałunkiem, odchodzę od zmysłów. Czy nie rozmyśli się, zostawiając mnie rozpalonego, niezaspokojonego, na pastwę własnej żądzy? Nigdy ci nie podziękowałem, Wiktorze. Nie chciałem być jedynym dziełem twojego nekromantycznego geniuszu, błagałem cię o towarzyszkę taką jak ja, o narzeczoną… Niepotrzebnie. Ta prawdziwa była ze mną zawsze, od początku. Zeswatałeś nas, nawet o tym nie wiedząc. Jesteś. Mkniesz, witasz mnie, rozświetlając niebo i gnąc drzewa ku ziemi. Elektrycznym łukiem wpadasz w moje ramiona, moja ukochana, cudna nawałnico…

20


TOALETA DOŚWIADCZEŃ Jakub Chilimończyk Przypominało mu to zbitą, nieco groteskową, ale całkiem wyrazistą w swej mierności bryłkę życiowych niepowodzeń, która zaraz zniknie, dołączając do wielkiego szamba życia. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie niepokojące skojarzenia, które nagle wybiły na taflę umysłu, czyniąc nieporządek w chaosie poranka. Nagle znów znalazł się w zaśnieżonej, skutej soplami i niechęcią do całego świata Moskwie, po raz kolejny patrząc w parterowe okno hotelowego pokoju numer trzydzieści trzy. Zza cienkiej, delikatnej szyby obserwował pochyloną czule nad płótnem malarkę, tworzącą nowe dziecko wszystkim, co miała pod ręką. Nie, nie używała pędzla; muskała obraz palcami, przesuwała po nim smukłymi dłońmi, czasem całowała lub trącała wrażliwe miejsce koniuszkiem nosa, uśmiechając się przy tym zalotnie, flirtując ze sztuką. Aż nagle podniosła wzrok i spojrzała na niego, marznącego za oknem, obserwującego dwa arcydzieła – to stworzone już dawno temu i to tworzone dopiero teraz. Zapamiętał jej chłodne, błękitne oczy. Zapamiętał moment, kiedy jej poplamione farbami palce mocowały się z zamkiem okna, by go wpuścić. Zapamiętał powiew ciepła, soczystego liścia na przywitanie. I delikatny pocałunek na pożegnanie o poranku. Rozstanie najlepiej smakowało z winem. Mrugnął, pierwsza chwila nostalgii minęła, natychmiast ustępując drugiej miejsca na tronie. Zalewały go obrazy, obrazy i dźwięki, dźwięki i zapachy – wracał do rzeczywistości odległej, ale wciąż żywej. Usłyszał huk i zgiełk walk, przed sobą ujrzał sypiące się grudki żwiru; leżał w leju, modląc się, by przeżyć, przeżyć wszystko: bomby, kule, bagnety, czołgi, propagandę, politykę, historię i całą resztę tego gówna. Nerwowo przegryzane wargi w końcu odpowiedziały krwią, każąc mu zmężnieć i ruszyć dupę. Nie w odwrót, lecz przed siebie, chociaż dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że walczy po przegranej stronie. Całe życie ojciec powtarzał mu, że wojnę wygrywają jedynie państwa i politycy, każdy żołnierz jest w niej przegranym, a o tym, co straci mięso armatnie decyduje jedynie kupa szczęścia. Prości ludzie nie walczą o ideologię, kolor skóry, to była gówno prawda, narzędzia przydatne do tego, by rozpoznać kto swój, a kto wróg. Historia udowodniła, że się nie mylił. Walczył po tej gorszej stronie barykady. Mięso wystrzeliło ze złej armaty. Mrugnął, wspomnienia rozproszyły się niczym mgła na wietrze, a on dalej patrzył w kołyszący się na tafli wody klocek życiowych doświadczeń i przeżyć. I widział horyzont. Horyzont zdarzeń. Na twarzy poczuł lekki, przyjemny powiew bryzy, język drgnął lekko, reagując na słony smak oceanu. Stał na pomoście, wpatrzony w pusty, bezbrzeżny horyzont. Uśmiechnął się, blizna biegnąca wzdłuż brody i przez lewy policzek naciągnęła nieprzyjemnie skórę, lecz nie przejmował się tym. Od czasu wojny zdołał do tego przywyknąć, a z całą pewnością nie miał zamiaru przestać się uśmiechać

21


Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

przez coś tak prozaicznego jak dyskomfort, nieważne psychiczny czy fizyczny. Jak zawsze, kiedy wpatrywał się w linię łączącą ziemię – czy jak kto woli „życie” – z resztą uniwersum, potrafił myśleć jedynie o tym, co go czeka. I z trudem utrzymywał uśmiech na twarzy, kiedy powoli zdawał sobie sprawę, że jedyne miejsce, gdzie może iść i jedyny kierunek leży właśnie gdzieś tam, na wprost – za horyzontem. Bez względu na to, czy skręcisz w lewo, czy prawo, ostatecznie i tak idziesz przed siebie, nie wiedząc, co cię czeka. To go napędzało – nieznajomość przyszłości, a on nienawidził niewiedzy, więc walczył z nią z całych sił, które jeszcze mu pozostały. Przeszłość nie miała żadnego znaczenia, nawet nie wydeptała ścieżki, jedynie wskazała kierunek i poklepała go po plecach. Mrugnął. Ostatecznie w tej chwili był w stanie stwierdzić, że wszystkie te wydarzenia z perspektywy czasu są gówno warte. Kupa bezładu, odrobiny życiowej mądrości i góra nieprzyjemnych doświadczeń, dryfujące bezczelnie na dnie kibla. Na szczęście nie był człowiekiem, który lubił oglądać się za siebie, nacisnął więc spłuczkę, pozwalając, by przeszłość trafiła tam, gdzie powinna – w głąb niczego. Wyszedł z toalety i poszedł spojrzeć na horyzont.

22


ZGUBNE SKUTKI ZANIEDBANIA Kornel Mikołajczyk Przyleciała sześć minut po tym, jak wysłałem jej e-myśl przez Eternet. Wylądowała na balkonie, przedzierzgnęła się z nietoperza z powrotem w ludzką postać i biegiem wpadła do salonu. Wisiałem na suficie, obok żyrandola. Z krwią spływającą do mózgu łatwiej było znieść szok. – Gdzie on jest? – zapytała. – N-na s-s-stole – wydukałem z trudem. Bystre oczy Vivianne zwróciły się w tamtym kierunku. Stół nakrywała czarna, aksamitna narzuta. Jego śmiertelna bladość odcinała się na niej wyraźnie – upadły biały żołnierz złożony na marach. – Co się stało, Marcus? – J-ja… – Co. Się. Stało? – powtórzyła, marszcząc gniewnie brwi. Przełknąłem ze strachem ślinę. – Ch-chciałem się pożywić. Byłem głodny. Znalazłem więc ofiarę, zahipnotyzowałem, zabrałem do siebie i… Och, sam nie wiem, Vivianne! Coś we mnie wstąpiło! Wypiłem za dużo. Zbyt gwałtownie. I wtedy on… cóż. Wskazałem na miejsce żałoby. Vivianne wydęła krwistoIlustracja: Ewa Kiniorska czerwone usteczka. – I po co ci to było, Marcus? Co? Dostajemy przecież krew ze zbiórek. Charles bada ją w laboratorium pod kątem chorób, a studenci oddają dobrowolnie, za czekoladę i zwolnienie z zajęć. Można sączyć przez słomkę z wódką, do cholery! W zaciszu własnej trumny. Po co ci było polować? Zwiesiłem głowę ku sufitowi. Faktycznie, zachowałem się głupio. – Myślisz, że powinienem go skremować? – zapytałem Vivianne. – Skremować?! Marcus, przecież to tylko… – Należy mu się chyba jakiś pochówek! Nie zostawię go przecież na słońcu, żeby zgnił! Więc może… może skremować, co? Czy zakopać? – I co, może pójdziesz z nim na cmentarz? Wiesz, że nie możesz znieść widoku krzyży. – Więc powiedz mi, proszę, co mam zrobić! Vivianne postąpiła krok i podniosła go ze stołu. W jej długich, smukłych palcach wyglądał zaledwie jak okruch. – Ja się nim zajmę – obiecała, chowając mój kieł do kieszeni i zbierając się do lotu. – Ale od teraz masz myć zęby częściej, niż raz na tysiąclecie. Zrozumiano? Z westchnieniem pokiwałem głową. Nieśmiertelność nieśmiertelnością, ale o higienę trzeba jednak dbać.

23


ŚWIATŁOŚĆ Przemysław Kyrcz Czas przestał dla mnie istnieć. Nie pamiętam, jak to się stało. Wszystko jest czarno–białe, jakby ktoś naszkicował świat za pomocą ołówka. Sny też zniknęły. Pozostały tylko wspomnienia. Nie wiem, jak tu trafiłem, do tego dziwnego świata. Słyszę głosy i widzę ludzi, krzyczę do nich, ale nie odpowiadają. Nie jestem tu sam, jest nas wielu. Wszyscy zmierzamy ku światłu. To jest silniejsze od nas. Widziałem, jak wielu walczyło przeciw potędze jasności. Nikt nie przetrwał. Światło zabija. Nie potrafię nadać imion twarzom ze wspomnień. Znam je, ale jednocześnie są mi obce. Czasami się uśmiechają, czasami płaczą. Nawiedzają mnie często w ciemności, kiedy śmiertelne światło gaśnie. To czas ciszy i oczekiwania na kolejny rozbłysk. I znów wszystko się powtarza, niewidzialna siłą ciągnie mnie i innych w stronę jasności. Wielu poddaje się od razu. Ja jednak ciągle walczę. Z każdym rozbłyskiem jest coraz trudniej. Pojawiła się też ciekawość, co jest takiego magicznego w tym blasku, że chce się w nim zatonąć, mając świadomość, że wiąże się to ze śmiercią. Teraz jest czas ciszy. Światło zgasło i zapanowała ciemność. Twarze znów są wyraźne, wirują dookoła mojej głowy. Śmiech miesza się z płaczem. Staram się z tym jakoś walczyć, ale czuję, że przegrywam. Wdzierają się do głowy, jakby ktoś wbijał mi szpilki w mózg. Wspomnienia są jak blizny, zostają z nami na zawsze. Nie da się ich zapomnieć i to jest nasza klątwa. Można od nich uciekać, ale i tak, kiedy dobiegniemy do końca drogi, one tam będą. Tuż za nami, szydząc z nas bezlitośnie. Czasami próbuję rozmawiać z twarzami, ale nigdy mi nie odpowiadają. Wiele bym dał, aby móc je jakoś nazwać, ulokować w moim życiu, we wspomnieniach. Wszystko jednak pozostaje bezbarwne, jak cały otaczający nas świat. Najgorsze jest oczekiwanie na kolejny rozbłysk. Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi. Światłość przychodzi nagle i od razu przyciąga z pełną siłą. Zawsze staram się być na to gotowy. Staram się nie zauważać serca jasności. Miejsca, gdzie blask jest najsilniejszy. Światłość ma hipnotyzujące zdolności. Kiedy na nią spojrzeć, zdaje się być jak ocean rozkoszy i jest pełna kolorów. Tylko ona jaśnieje feerią barw, wszystko inne jest czarno–białe. Raz na nią spojrzałem. Był to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem. Moim oczom ukazał się wspaniały krajobraz, z górami, lasami i jeziorem. Czułem zapach żywicy i zimnej, górskiej wody. Na brzegu jeziora stała kobieta, odziana jedynie w przezroczystą halkę. Miała długie blond włosy i przepiękne niebieskie oczy. W rękach trzymała wianek upleciony ze stokrotek. Uśmiechała się do mnie i zapraszała do swojego świata. Stałem i przyglądałem jej się przez chwilę. Patrzyłem na jej doskonałe ciało. Sprężyste piersi ukryte pod cienką tkaniną, pełne usta i delikatną niczym jedwab skórę. Zapragnąłem jej i zacząłem iść w jej kierunku. Z każdym krokiem słyszałem wołanie. Kobieta położyła wianek u swoich stóp i rozłożyła ręce, czekając, aż zatonę w jej objęciach. Pachniała światłem. Zbliżyłem się, zamknąłem oczy i pocałowałem ją. Usta kobiety smakowały wszystkimi kolorami tęczy. Były delikatne niczym promień porannego słońca. Jej dłonie niecierpliwie wędrowały po moim ciele. Chciałem, aby ta chwila trwała bez końca. Otwarłem oczy, aby nacieszyć się tym widokiem, i ujrzałem jej prawdziwe oblicze. Długie włosy zmieniły się w wijące się, różowe glisty. W miejscu oczu ziały dwie czarne dziury, z których wypełzały małe, fioletowe jaszczurki. Pełne piersi zmieniły się w dwa obwisłe wory. Skóra odchodziła płatami z ramion, ukazując gnijące, zakażone rany.

24


Ilustracja: Marta Młyńska

25


To była śmierć. Wyrwałem się z jej objęć i odszedłem w stronę ciemności. Miałem wtedy jeszcze wystarczająco dużo siły, aby oprzeć się przyciąganiu. Odwróciłem głowę od serca jasności i pragnienie światła zmalało. Uwolniłem się ze szponów niewidzialnych rąk i odszedłem w mrok. Zrozumiałem wtedy, że śmierć dla każdego z nas ma inną twarz. Dla mnie była to piękna kobieta. Kostucha zna wiele sztuczek, na które chce nas nabrać i często jej się udaje. To przebiegła dama i niełatwo ją oszukać. To była moja najtrudniejsza walka. Od tamtej pory już nigdy nie byłem tak silny. Myślę, że wtedy udało jej się wyrwać część mnie. Zabrała ją ze sobą i jestem pewny, że wróci po resztę. Nadchodzi czas jasności. Czuję to. Staram się przygotować i skoncentrować na tym, aby nie patrzeć w tamtą stronę. Najgorsze jest to, że nigdy nie wiem, na jak długo światło rozbłyśnie. Boję się, że kiedyś nie wystarczy mi sił, aby mu się oprzeć. Podczas poprzedniego rozbłysku kilkoro z nas uległo. Widziałem, jak zmierzają, zafascynowani, w stronę blasku. Zastanawiam się, co oni wtedy widzą. Czy też jest to piękna kobieta? A może dzieci bawiące się na brzegu rzeki albo kochająca żona? Widzę setki twarzy wirujących dookoła nich. Tutaj każdy z nas ma swoje demony. Chyba jedynym sposobem na ich pozbycie się jest poddanie się światłu i wejście w blask. A co, jeśli one są też po drugiej stronie? Jasność. Niewidzialne ramiona obejmują mnie i ciągną w stronę światła. Czuję znów zapach gór i lasów. Zamykam oczy i odwracam głowę. Nie chcę widzieć. Słyszę szepty i wołania. To znowu Ona próbuje swoich sztuczek. Muszę być silny. Wytrzymam. Niewidzialne dłonie głaszczą moją głowę i ciało, są ich setki. Powoli się poddaję i odpływam w stronę światła. Widzę twarze, śmieją się. Teraz, kiedy uległem, potrafię je rozpoznać. Już się nie boję, wiem, że kiedy wejdę w jasność, wszystko będzie dobrze. One tam będą ze mną – moje twarze i wspomnienia. Będę mógł nadać im imiona i cieszyć się razem z nimi. Moje wspomnienia znów będą kolorowe. Zbliżam się coraz bardziej do serca jasności. Wybucha ono tysiącem barw. Kolory zalewają cały świat. Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Oddaję się światłu w zupełności. Czuję, jak wypełnia mnie radość. Płonę. Otwieram oczy i widzę niebo. Jest czarne i pełne gwiazd. Oblepia mnie jakaś maź. Rozglądam się dookoła. Góry i lasy zniknęły, jest tylko ciemność. Wstaję i wzbijam się w powietrze. Lecę wysoko razem z innymi. Chyba znam to miejsce, już kiedyś tu byłem. Rozpoznaję zapachy i odgłosy. Wszystko jest szare i znajome. Zatrzymuję się na chwilę, aby poobserwować świat, który mnie teraz otacza. Widzę tylko zarysy przedmiotów Jest zbyt ciemno, aby nadać im znaczenie. Szukam w głowie wspomnień, ale te są jakby przezroczyste. Bez zapachu i smaku. Bez znaczenia. Inni oddalają się w stronę blasku, migoczącego w oddali. Znam ten blask, wiem, że jest groźny. Nagle w głowie słyszę głos. Nakazuje mi podążać za innymi. Nie mam siły się opierać. Jestem zmęczony. Muszę odpocząć. Zamykam oczy i czuję, jak setki dłoni unoszą mnie wysoko. Zmierzam w stronę światła, ale tym razem nie będę z nim walczył. Już wiem, skąd znam to miejsce. Byłem tu już wcześniej, widziałem góry i lasy. Widziałem śmierć. Wiem, że Ona czeka na mnie w sercu światłości. ***

26


– Tato, dlaczego ćmy lecą do światła? – Chłopak spojrzał z zaciekawieniem na ojca. – Mój dziadek kiedyś mi powiedział, że ćmy to zaklęte dusze ludzi, którzy umarli. Dziadek mówił, że jak człowiek umiera, to widzi światło. Dlatego ćmy lecą do światła, bo chcą umrzeć po raz kolejny. – A dlaczego chcą umrzeć, skoro ktoś dał im drugie życie? – Widzisz, synku, nikt nie wie, czym tak naprawdę jest śmierć. Wszyscy się jej boją, ale nikt nie wie, co się dzieje, kiedy umieramy. Dziadek mówił, że ćmy to zaklęte dusze dobrych ludzi, którym dane było zobaczyć śmierć. Oni zrozumieli, że to nagroda, szansa życia w lepszym, doskonalszym świecie. – Mężczyzna spojrzał na twarz syna oświetloną blaskiem ognia w kominku. Zaciągnął się dymem z fajki. – Świecie, w którym nie ma problemów dnia codziennego. Dla tych zaklętych dusz śmierć jest wybawieniem, dlatego chcą ją przeżywać ciągle od nowa. Chłopiec spostrzegł kolejną ćmę latającą pod sufitem. Owad obniżył lot i wleciał w ogień. Spłonął w okamgnieniu.

27


KLOCKI Małgorzata Lisińska Przelotny deszcz ustał szybciej, niż się pojawił. Wiatr osuszył wielobarwną kostkę chodnikową. Zachodzące słońce złociło ostatnie jesienne liście. Kilka drżących kropel wody połyskiwało na nich brylantowym blaskiem, by po chwili zgasnąć. Spadły, strzepnięte podmuchem, wprost pod moje stopy. Eryk odszedł. Ciągle powtarzał, że będzie musiał, ale myślałam, że to tylko takie gadanie. Wieczna, niespełniona obietnica, której bynajmniej nie chciałam, by dotrzymał. Ale po kolei. Kiedy byłam mała, rodzice zaciągnęli mnie do lekarza od czubków, bo widziałam różne rzeczy, których nie widział nikt inny. A że psychiatra też nie widział, uznał… Już nie pamiętam, co uznał, grunt że wysłał mnie do szpitala, a tam zostałam nakarmiona lekarstwami i wizje się skończyły. Rodzice odetchnęli, dziadkowie przestali się bać. Tylko ja poczułam się okrutnie opuszczona. Samotna w rzeczywistości. Bez kolorowych wizji i cudnych światów. Bez czarodziejskiego chłopca. Kompletnie wyobcowana. Z czasem przywykłam. Do trójwymiarowego otoczenia, do dźwięków i ograniczeń. Przywykłam, ale wciąż tęskniłam. Dni mijały, jeden podobny do drugiego. Nie mogłam już przepływać między nimi. Nie potrafiłam, jak niegdyś, przekładać dowolnie godzin i łączyć ich jak klocki lego, zielony z czerwonym, długi z krótkim. Pozornie niepasujące, a przecież stanowiące idealne zespolenie. Kiedyś godziny były tylko liczbami, a dni pustymi nazwami. Pływałam, składając środę z piątkiem, poranek z nocą. Tysiące barw płynęło wraz ze mną. Niekończąca się tęcza. I setki istot. Dziwoludki z innych światów, bardziej rzeczywiste niż otoczenie, trzymały mnie za ręce, ucząc widzieć. Każdego dnia, wciąż od nowa, tęskniłam do tamtych czasów. Skończyłam studia i znalazłam pracę. Codzienność w biurze zabijała duszę. Z tym też nauczyłam się żyć. Niezmienność zmian, jak mówił Eryk. Pojawił się w dniu, w którym umarł tata. Płakałam na szpitalnym korytarzu i wypłakałam chłopca z dzieciństwa. Zmienił się. Nic w tym dziwnego, przecież i ja się zmieniłam. Nie miał już kilkunastu lat, więc ledwie go poznałam. Najpierw się przestraszyłam. Kiedy przez większość życia wierzysz, że twój dar był tylko efektem choroby, a cudów nie ma – to nie ma. I już. Magia się nie zdarza. To w telewizji to tylko iluzja albo efekty specjalne. Eryk był moim efektem specjalnym. Usiadł naprzeciw mnie. I czekał. Kiedy wreszcie podniosłam głowę, nieporadnie rozmazując łzy, uśmiechnął się smutno. – Cześć, Barwinko – powiedział niskim, łagodnym głosem. I przeraził mnie nie na żarty. Chyba nawet przestałam oddychać, bo szybko przysunął się i chuchnął, oddając mi tchnienie. – No, już, nie bój się. Nie oszalałaś. Posłuchałam. Nie, żebym racjonalnie uwierzyła w to moje nieoszalenie. Co to, to nie. Po prostu, kiedy Eryk coś mówi, muszę mu wierzyć. Bo Eryk nigdy nie kłamie. Ma rozliczne wady. Bywa uparty i apodyktyczny. Kiedy coś sobie postanowi, nic i nikt nie zdoła go przekonać. Nigdy jednak nie kłamie. No tak, rzeczywiście! Przecież skoro nie kłamie, to powinnam wiedzieć, że odejdzie. Obiecał. Nie bałam się, bo Eryk kazał. Siedział tam przy mnie, na korytarzu, mój dorosły chłopiec z dzieciństwa, i chociaż nawet mnie nie dotknął, cały mój

28


żal, cały strach i ból po odejściu taty, nagle osłabły. Podzieliliśmy go na dwa, a we dwoje wszystko łatwiej unieść. Dni toczyły się dalej, ale już inaczej. Eryk pojawiał się i znikał. Kiedy go nie było, rzeczywistość łapała mnie w posępne kleszcze i trzymała, wyciskając ostatnie tchnienie z rozmarzonej duszy. Trwałam w zawieszeniu. Do chwili, w której Eryk znowu się pojawiał. I, jak w dzieciństwie, płynęliśmy przez czas i przestrzeń, układając z klocków godzin i dni abstrakcyjne budynki. Nic się nie zmieniło. Wszystko się zmieniło. Nikt nie może pozostać na wieki dzieckiem. Każdy dorasta. Ja dorosłam i Eryk dorósł. Patrzył na mnie inaczej. I nigdy nie dotykał. A kiedy którejś nocy, gdy składaliśmy poniedziałek z piątkiem, żeby sobotę wydłużyć o wtorek, zapytałam, dlaczego nigdy mnie nie dotyka, spojrzał mi w oczy, smutno, żałośnie, i odpowiedział: – Bo jeśli cię dotknę, będę musiał odejść. Przemknęła mi wtedy myśl, że może warto… Warto zaryzykować, żeby dowiedzieć się, jak to jest oddychać wraz z Erykiem. Może warto, by choć na krótką chwilę stać się, jak nasze niepasujące klocki, jednością. Przemknęła mi taka myśl, ale Eryk już chwytał błękitne wstęgi nieba i splatał je z czerwienią poświaty zachodzącego słońca, więc nie poświęciłam temu marzeniu więcej czasu. Niestety, nawet marne nasionko może z czasem zakiełkować. Tak się stało z moim nasionkiem niepewności i strachu. Bo, przecież, może jednak nie ma Eryka. Może go sobie wyobraziłam, może znów powinnam się leczyć? Kiedy mój dorosły chłopiec znikał, drobinki przerażenia wypełzały z mroku i połyskiwały gniewnie. Aż wreszcie musiałam się upewnić. Warkocze barw płynęły pomiędzy postrzępionymi chmurkami, poniedziałek przeskoczył środę i zmierzał do soboty… A ja dotknęłam mojego Eryka. I on odszedł. Jestem więc tu i czekam. Wiem, że Eryk wróci. Powiedziały mi to dziwoludki. Widziały go w parku, kiedy płakał ze szczęścia i strachu, wyplatając tęczowe koszyczki. Niedziela mknie do środy, a ja czekam. Bo Eryk wróci.

29


NARODZINY BOGA Emil Wójcik Wypełniający pomieszczenie półmrok potęgował wrażenie wiszącego w powietrzu napięcia. Na twarzach siedzących wokół okrągłego stołu ludzi malowało się zdenerwowanie. Wszyscy wbijali wzrok w umiejscowiony pośrodku hologram. Nawet umieszczone nad drzwiami, wpisane w trójkąt oko, zdawało się zerkać ze zniecierpliwieniem. Wiedzieli, że są świadkami powstania czegoś wielkiego. Nowego Porządku. Oto marzenie ich pradziadów staje się faktem. Po wiekach trudów, dziesiątkach pokoleń, to właśnie im przypadnie w udziale realizacja Planu. Hologram rozjaśnił salę zielenią, a z głośników dobiegł komunikat: „synchronizacja przebiegła pomyślnie”. Stało się. Każdy człowiek na świecie był teraz jedynie marionetką. Wyczekiwanie i zdenerwowanie zostało zastąpione falą śmiechu i triumfalnych okrzyków. Najstarszy z zebranych uniósł się, rozpostarł szeroko ramiona i z uśmiechem na twarzy oznajmił: – Jesteśmy bogami. – Nie. – Złowieszczy głos przedarł się przez wiwaty, mrożąc krew w żyłach. Wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę ulizanego, młodego mężczyzny o chytrym wyrazie twarzy. Następne słowa wypowiedział bardzo powoli i dokładnie: – Bóg jest tylko jeden. *** Jedyny Bóg przechadzał się ulicami metropolii. Wokół niego ścieśniona ludzka masa przelewała się we wszystkie strony, udając, że kieruje się w swoich poczynaniach wolną wolą. Czuł łaskotanie w koniuszkach palców i mocne bicie serca. Dość ludzkie, jak na Najwyższego. Dopiero teraz jednak miał po raz pierwszy zasmakować wrażenia władzy absolutnej, denerwował się więc. Złapał za ramię pierwszego lepszego przechodnia. – Ty – powiedział. – Uderz mnie. Umieszczony w ciele wybrańca układ scalony nakazał bezwzględne posłuszeństwo wydanemu poleceniu, jednak natrafiając na sprzeczną z nim, priorytetową regułę, poddał się. Bóg powtórzył rozkaz kilka razy, upewniając się, że nadal nie odniesie on skutku. Uspokoił się wtedy i nawet pozwolił sobie na lekki uśmiech. – A teraz uderz ją! – wykrzyknął i wskazał palcem mijającą ich kobietę. Poddany bez chwili wahania doskoczył do ofiary i wymierzył potężny cios w twarz. – Doskonale – ucieszył się Jedyny. Przetestował na losowo wybranych osobach kolejne komendy, z przyjemnością stwierdzając, że każda z nich jest wykonywana bez mrugnięcia okiem. Chwaląc w duchu dar technologii i ludzkiego konformizmu, wreszcie ruszył dalej. Wiedział, że dokądkolwiek na świecie się skieruje, jego władza będzie taka sama. *** Bawił się rolą wszechmocnego następnych parę dni. Zaczął od rzeczy prostych, takich jak na przykład zmuszenie dwojga nienawidzących się polityków do wyznania wzajemnej miłości. Albo papieża do tego, by ogłosił się publicznie ateistą. Kiedy jednak przestały interesować go losy jednostek, zapragnął czegoś

30


więcej. Wywołał więc jakąś lokalną wojnę, kierując jedną stroną konfliktu. Szło mu całkiem dobrze. Wpływał na losy pojedynczych ludzi i wielkich zbiorowości, w zależności od nastroju budując lub rujnując, i czuł się z tym doskonale. Któregoś wieczora jednak coś w nim pękło. Rano posyłał na śmierć kolejne ludzkie istnienia, wieczorem wykorzystywał liczne kobiety, dając początek nowym. Jednego dnia tworzył polityczną mapę świata, by następnego znowu ją przemodelować. Od dziecka marzył o nieograniczonej władzy, ale teraz zdał sobie sprawę, że będąc wszechmocnym, w rzeczywistości jest nikim. Chciał kontrolować ludzi, jednak wiedział, że żadnych ludzi już nie było. Zapłakał.

31


ZMIERZCH Antoni Nowakowski Już po raz niepamiętny z rozkoszą układał się do snu. Wykonywał najbardziej lubianą, może nawet kochaną, czynność dnia. Szykowanie się do spoczynku, wyciąganie na posłaniu, rozluźnianie mięśni, poruszanie palcami stóp... Wysmarkiwanie nosa, ziewanie, zamykanie ciążących powiek. Ciągle nieumarły bóg władał teraz tylko zmierzchem. Powolne przenoszenie się w niebyt spania powodowało, że nadchodziła ciemność. Zawsze śnił o jednym – o świcie. Następował, więc ktoś go powodował. Ktoś taki jak on… Mógłby kiedyś, w zaraniu dnia, spotkać boga poranka. Mogliby sobie pogawędzić. Może razem przełamaliby niemoc samotności. Władca zmierzchu był jednak zawsze tak wyczerpany przygotowywaniem zmroku, że nigdy nie mógł wcześniej się obudzić. 15 sierpnia 2015 r.

32


Stusล รณwka


CZAROMALOWANIE Marcin Jamiołkowski

Ilustracja:Katarzyna Olbromska

Była ekscentryczną malarką. Lubiła eksperymentować z technikami, często domieszkowała farby swoimi wynalazkami. Przykładowo do cytrynowej żółci dodawała ekstrakt z kaczeńców, a do makowej czerwieni – a jakże! – zebrane o zachodzie słońca płatki maków. Kwiaty namalowane takimi barwami wymagały stałej pielęgnacji – a to regularnego spryskiwania, a to zmiany pożółkłej wody; inaczej schły, kruszyły się i sypały poza ramy obrazów, zostawiając na podłodze ulotny zapach terpentyny. Kiedyś nawet wyrzuciła trzy martwe natury, bo niedoglądane płótna przegniły od zepsutych owoców. Jednak najgorszy w utrzymaniu był portret jej zmarłego męża, naszkicowany czernią pozyskaną ze spalonych włosów. Henryk był cudownym brunetem, ale nienawidziła go codziennie golić.

34


ZA KIEROWNICĄ Joanna Maciejewska – Na litość boską, Janka, jak ty prowadzisz? Strach z tobą do samochodu wsiąść przecież. No zwolnijże trochę, kobieto! To nie wyścigi, nie musisz wyprzedzać każdego samochodu na drodze. Matko Boska! Czy ty wiesz, że samochód ma nie tylko pedał gazu? Naprawdę nic się nie stanie, jeśli na chwilę zdejmiesz z niego stopę. Ki diabeł w ogóle mnie podkusił, żeby wsiadać z tobą do samochodu? No nie patrz tak na mnie, przecież wiesz, że prawo jazdy tylko fuksem dostałaś. I dziwię się, że jeszcze ci go nie odebrali. Wolniej! I uważaj na zakręcie, na tę kobie… Mniejsza z tym. Włącz wycieraczki.

Ilustracja:Weronika Dobrowolska

35



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

MARCIN PODLEWSKI

Pytanie pierwsze: Jak zaczęła się Twoja przygoda z fantastyką? Co lub kto sprawił, że zainteresowałeś się akurat tym gatunkiem? Marcin Podlewski: Bardzo chciałbym powiedzieć, że nastąpiło magiczne „ping” i w łepetynę uderzyła mnie znienacka magiczna różdżka. Lub, że zaczepił mnie odziany w łachmany śmietnikowy dziadek, który pokazał mi składowany w piwnicy prototyp polskiego próżniopławu. I w zasadzie, może tak właśnie było. Magicznymi różdżkami walili mnie bowiem po głowie Tolkien, Ursula K. Le Guin i Gene Wolfe, a wyklepane młotkiem statki kosmiczne zaprezentowali mi Stanisław Lem, Frank Herbert czy Orson Scott Card. Do tego dodajmy jeszcze stare, pożółkłe numery „Fantastyk” z lat 80./90., odbijane na ksero, wewnętrzne obiegi Howardowskich Conanów i mroczne grimoiry Lovecrafta...i tak dalej. Obraz zdaje się dość klarowny. Mogło być wszakże i tak, że istotnie coś się stało. Po czym, dla bezpieczeństwa, wymazano mi pamięć, a pozostawiono obsesję literacką. Pytanie drugie: Mówi się, że w naszym kraju strasznie ciężko jest literacko zadebiutować. Jak to wyglądało w Twoim przypadku? Marcin Podlewski: Wyglądało to tak, że ja w zasadzie zadebiutowałem bardzo dawno temu, pod koniec lat 90. w magazynie „Lampa” Pawła Dunina Wąsowicza. To było kilkanaście opowiadań, próbki słodko gorzkiego realizmu magicznego. Drobne teksty napakowane fantastyką, niesamowitością i ironią. A potem: niekończące się próby. Pisanie, pisanie i pisanie. Wysyłanie ,wysyłanie i wysyłanie. I czytanie grzecznych odmów po stworzeniu kolejnych, literackich maszkaronów. Nie było zatem tak, że Podlewski wyskoczył jak diabeł z pudełka. To było już bardzo stare pudełko z zardzewiałą sprężyną, a diabeł był już bardzo zmęczony. W końcu, co gdzieś już w jakimś wywiadzie powiedziałem, nastąpił reset twórczy. Zacząłem pisać powieść, do której

38


postanowiłem wsadzić wszystko. I fantastykę, i obyczajówkę, i romans, i apokalipsę, i horror. Tak powstał „Happy END” – mój powieściowy debiut wydany przez niewielkie wydawnictwo Studio Truso. W międzyczasie udało mi się wygrać konkurs na XXX-lecie „Nowej Fantastyki” opowiadaniem „Edmund po drugiej stronie lustra”. I potem jakoś tak poleciało: złapałem jeszcze kilka innych konkursów, współuczestniczyłem w kilku ciekawych antologiach... W końcu, jedno z moich opowiadań zostało zauważone przez Fabrykę Słów, która zapytała się, czy czegoś tam sobie nie piszę na kształt powieści. Cóż, pisałem. Dosłałem im zatem próbkę „Głębi” – pierwsze 200 stron – i zostałem zaproszony na rozmowę, która, w konsekwencji zakończyła się podpisaniem umowy. Pytanie trzecie: Co zainspirowało Cię do napisania „Głębi”? To był nagły impuls, czy planowałeś to przedsięwzięcie już od dawna? Marcin Podlewski: W zasadzie, to „Głębia” powstała z niepewności. Miałem już za sobą „Happy ENDowy” misz-masz, miałem opowiadania fantasy, horror, SF, steampunk... a nie miałem nawet odrobiny space-opery, choćby w opowiadaniach. Jednocześnie space-opera wydawała mi się jakimś Monolitem, górą nie do przeskoczenia. Myślałem o „Gwiezdnych Wojnach”, o „Odysei Kosmicznej”, o „Fundacji” Asimova – o tym całym przerażającym ogromie opowieści o gwiazdach, statkach i galaktykach. Ugryźć fantasy wydawało mi się łatwe: jedna planeta, a horror – śmiech na sali – w końcu to nasza rzeczywistość, tylko przepoczwarzona w upiorną fantastykę i rzeczywistość podskórną. Ale space-opera? Boże jedyny, to jakaś masakra, trzeba być doktorem fizyki i tak dalej... W dodatku gatunek w Polsce niezbyt popularny – w zasadzie dopiero teraz się odradza, przysłaniając wiedźminy i zakochane wampiry. A jednocześnie gatunek wymarzony, przynajmniej do tego, żeby się z nim zmierzyć. I miałem jeszcze to pragnienie, żeby przekuć go po swojemu. Jeśli miała to być space-opera to chciałem, żeby naprawdę była moja. By tkwiło w niej coś z tych marzeń, z tych starych pragnień i obsesji. Mam nadzieję, że się udało... Pytanie czwarte: Jak wyglądały przygotowania do pracy nad powieścią? Marcin Podlewski: Masakrycznie. To było jakieś sześć miesięcy przygotowań. I nie chodziło wcale o fabułę. Musiałem się solidnie dokształcić. Wiesz, kiedy bierzesz do ręki typową powieść SF to czytasz o jakichś tam starciach w Gwiazdozbiorze Wężownika czy Cielca. Gdzie to jest, to już cię nie interesuje. Albo loty kosmiczne. Statki latają bo latają, mają co najwyżej super duper kwadrylion fuzyjny na pył Dzwoneczka z Nibylandii. Absurd. Przysiadłem więc i zacząłem się uczyć. Wykopałem mapy Galaktyki, zwąchałem się z astronomami, poznałem programy do zobrazowania galaktycznych Ramion. Dziś jestem dumny z faktu, że jeśli w książce pojawia się takie NGC 1624 – gromada otwarta – to ono naprawdę istnieje. Wystarczy wejść w Internet, zobaczyć zdjęcia i ustalić dokładną lokalizację – chociaż takie dane również gdzieś tam przesączam... Tak samo napędy czy skoki przez Głębię. Oczywiście Czytelnik wiedzieć nie musi, że był jakiś uczony Alain Aspect czy też, że skoki są możliwe dzięki dziurom Webba i Kinga. Ale ja to wiem. I on też, jeśli zechce mu się poszukać. Pytanie piąte: Trzy tomy to z pewnością masa bohaterów. W jaki sposób tworzysz postaci pierwszo i drugo planowe? Masz jakiś specjalny sposób, by nie pogubić się w ich natłoku, nie pomieszać cech charakteru? Jakich rad udzieliłbyś w tej kwestii początkującemu autorowi? Marcin Podlewski: Ok. Po kolei... Sprawa numer jeden: istotnie planuję trzy tomy. To dlatego, że wiem, jak cały cykl się kończy i co stanie się

39


z bohaterami. Dlatego mam szczerą nadzieję, że „Głębia” nie urośnie mi do czterech tomów. To byłoby już maksimum. Tom czwarty pojawi się tylko wtedy jeśli uznam, że nie uda mi się zgrabnie zamknąć wszystkich wątków – a jest ich tam trochę. Na razie zatem tomy są trzy. Właśnie kończę drugi i oddaję go do Fabryki w listopadzie tego roku. Chcę zaraz potem chwilę odpocząć,a potem przysiąść fałdów i pisać trójkę. Mam w końcu inne plany i choć na razie „Głębia” to dla mnie podstawa, to nie mogę przecież zagłębić się w niej do końca. Pytanie numer dwa: nie mam pojęcia jak tworzę postaci. Wiem tylko, że naprawdę mnie interesują. Ciekawi mnie, dlaczego postępują tak, a nie inaczej i co nimi kieruje. Głównie dlatego, że sam się tego dowiaduję. Nie jest tak, że wiem do końca co zrobi Grunwald czy jak zachowa się Erin Hakl. Mają oni pewne, nazwijmy to, granice programowe i pewne przeznaczenie, ale potrafią wierzgać nogami kiedy chcę ich poustawiać. Lekko nie ma. Co do sposobu na nie pogubienie się w ich natłoku: cóż, używam Scrivenera. To chyba najlepszy istniejący program do pisania powieści. I mówię to bez wciśniętej pod stołem koperty od jego twórców. Rewelacja. Można wszystko sobie poukładać, potworzyć karty postaci, miejsc, researchu... To pomaga odnaleźć się nawet w totalnym chaosie, a ja mam tendencję do chaosu, niestety. Sprawa numer trzy: rady dla autora... Pisz kochany. Pisz, pisz i pisz. Wysyłaj i pisz. A potem znów pisz. Wiele czytaj. I nie twórz od razu grubaśnych tomów. Zacznij od opowiadań, a jeśli już cię męczy chęć napisania powieści, potraktuj rozdziały jak opowiadania. Będzie łatwiej. I pisz. Czy wspominałem już o pisaniu? Pytanie szóste: Wszechświat to ogromne uniwersum. Dlaczego tylko trzy tomy, a nie sześć albo dziesięć? A może to dopiero początek? Marcin Podlewski: Tomy będą trzy. Ewentualnie cztery, jeśli nie będzie innego wyjścia. Co do pisania całej sagi – jasne, można pobawić się z czasem w spin-offy, dać zbiór opowiadań z uniwersum jeśli będzie to miało sens. Ale sześć, siedem tomów? Litości! Jeden tom „Głębi” ma ponad milion znaków. To ponad 700 stron druku. Tom numer dwa też taki będzie, jeśli nie grubszy. Ile można? Pytanie siódme: Masz w planach jakieś inne projekty, czy na razie skupiasz się tylko i wyłącznie na pracy nad „Głębią”? Marcin Podlewski: Plany, owszem, posiadam. Mam plan na trylogię fantasy i na razie, z tego co widzę, nikt mi pomysłu nie podjadł, a przynajmniej nie podjadł mi jeszcze. Dlaczego fantasy? Bo skoro napisałem space-operę, to wypada napisać i fantasy. Ale na razie jest tylko „Głębia”. Generalnie fajnie było by machnąć do końca tom drugi i, w ramach wypoczynku, napisać sobie jedynkę fantasy. Ale tom trzeci leżałby wtedy i płakał... Tak zatem uczynić nie można. Trzeba mieć miłosierdzie dla nienapisanych tomów.

Pytał Karol Mitka

40


Marcin Podlewski Mówi o sobie, że miał zostać operatorem obrabiarek skrawających. Po kilku miesiącach zakrętu życiowego złapał się jednak za głowę i zdał na filozofię by wreszcie wylądować na dziennikarskich studiach. Nadal czuje jednak sentyment do smarów, zgrzebnych drelichów i noży kątowych tnących stal na śrubki. Debiutował sto lat temu na łamach magazynu „LAMPA” Pawła Dunina-Wąsowicza, by zapaść na kilka lat na twórczy stupor. Jak sam mówi, reset przeżył w trakcie pisania „Happy END” – swojej debiutanckiej powieści, mieszaniny horroru, fantastyki i postapo wydanej w 2013 roku przez wydawnictwo Studio Truso. Tak zakończył się jego zakręt życiowy numer dwa, po którym udało mu się wygrać konkurs na XXX-lecie „Nowej Fantastyki” opowiadaniem „Edmund po drugiej stronie lustra”, nominowanym później do Zajdla. Pisze dla „Nowej Fantastyki”, pojawił się też w popularnej „Zombiefilii”, a także w „Księdze Wampirów” Studia Truso i w zbiorze „Halloween 31.10”. Dzięki wygranym konkursom opublikowano go też w antologiach „Po drugiej stronie lustra” i w „Science Fiction po polsku 2. Lubi mieszać gatunki: pisze horrory, science fiction, fantasy i steampunk. Napisał nawet bajki, choć dość mroczne – można je przeczytać w zbiorze „Szklana Góra” pełnym kruków, żelaznych zębów i nakręcanych księżniczek. Do space opery przymierzał się długo. Przygotowanie pełnego researchu książki zajęło mu sporo czasu: poczynając od realnie istniejących galaktycznych map, przez całą strukturę opisywanego świata, po zagadnienia astronautyki kończąc. Tak powstała „Głębia” – pierwsza część planowanej trylogii o świecie, w którym opanowana niegdyś przez ludzi Droga Mleczna została zniszczona niemal w stu procentach przez serię potwornych wojen, a nadprzestrzenne skoki przez tytułową Głębię mogą prowadzić do zgubnego w skutkach szaleństwa. Mieszka z żoną, synkiem i Nerwosolem: kotem na uspokojenie nerwów.

41



Subiektywnie


DROGA DO DIUNY Marek Adamkiewicz Diuna to powieść wyjątkowa, powieść, którą powinien znać każdy szanujący się fan nie tylko fantastyki, ale ogólnie literatury. Dzieło Franka Herberta wywarło olbrzymi wpływ na współczesną kulturę, inspirując wielu pisarzy i dając mnóstwo niezwykłych doznań czytelnikom. Oryginalny cykl zakończył się na sześciu tomach, później swoje dopiski dołożyli do niego Brian Herbert i Kevin J. Anderson. Ich jakość to kwestia dyskusyjna, najistotniejsze jednak jest to, że Uniwersum Diuny przetrwało. Droga do Diuny jest kolejną wycieczką do tego niezwykłego świata, choć tym razem forma tej wycieczki jest nieco bardziej nietypowa, niż przy zwyczajowych sequelach duetu Herbert/Anderson. Droga do Diuny to zbiór tekstów inspirowanych Diuną. Autorami części są Brian Herbert i Kevin J. Anderson, inne z kolei (choć tych jest zdecydowanie mniej) wyszły spod pióra samego Franka Herberta. Znajdziemy tu m.in. krótką, około dwustustronicową powieść Planeta Przyprawy, będącą pierwotną wersją Diuny. Ponadto będziemy mieli okazję zapoznać się z listami, które Frank Herbert wymieniał ze swoim wydawcą, a traktującymi o wiadomej powieści. Największą gratką dla fanów będą jednak chyba przedstawione tu niepublikowane sceny i rozdziały z Diuny i Mesjasza Diuny, niektóre rzucające dużo światła na przedstawione w tych książkach wydarzenia, inne zmieniające wydźwięk konkretnych, kanonicznych scen. Na zakończenie zaś czytelnik otrzymuje pięć opowiadań z uniwersum Diuny, których akcja rozciąga się od Dżihadu Butleriańskiego, aż po wydarzenia dziejące się w okolicach powieści Kapitularz Diuną. Lektura Planety Przyprawy może być dla fanów uniwersum bardzo ciekawym doświadczeniem. Tę krótką powieść napisali Herbert Jr. i Anderson, na podstawie notatek Herberta Seniora. Sama w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym, to prościutka historia fantastyczna, nieaspirująca do niczego więcej poza byciem przyjemną i lekką rozrywką. Dopiero porównywanie tej wersji z tą ostateczną, przyniesie czytelnikowi wiele radości. Obserwowanie, jak z błahych pomysłów rodziła się wielka fabuła, jak bohaterowie, prawie że nierozpoznawalni, przekształcali się w tych, których pokochały miliony – to proces naprawdę fascynujący i doskonale przy okazji obrazujący, jak niewiele brakowało, by zamiast powieści-kolosa, powstała zwyczajna popierdółka. Oczywiście, pewne znaczenie może tutaj także mieć fakt, że Planeta Przyprawy jest jedynie osnuta na notatkach Franka Herberta, a napisał ją duet, którego dzieła, bądźmy szczerzy, stoją na zupełnie innej półce niż oryginalne tomy Diuny. Tak czy owak, ta część Drogi do Diuny jest całkiem interesującą ciekawostką. Pisane przez Franka Herberta listy odnoszące się do publikacji Diuny są przyjemnym przerywnikiem, jednak dla fanów najistotniejszym elementem Drogi do Diuny będą prawdopodobnie usunięte części dwóch pierwszych tomów sagi. W części poświęconej Diunie znajdziemy m.in. rozdziały przedstawiające relacje Paula Atrydy z innymi bohaterami. Kolejne rozdziały prezentują sceny m.in. z Gaius Heleną Mohiam, Thufirem Hawatem czy Gurneyem Halleckiem, wzbogacając zawarte w nich wydarzenia. Mamy także okazję zobaczyć, w jaki sposób Herbert chciał po-

44


prowadzić scenę, gdy Paul i Jessika trafiają do pustynnej bazy planetologa Kynesa, a następnie z niej uciekają. To momenty być może nie niezbędne dla fabuły, ale w ciekawy sposób pogłębiające charakter Paula. Bardziej interesujące są jednak rozdziały, które usunięto z Mesjasza Diuny. Czytelnik ma tu okazję zobaczyć próbę zamachu na Alię, a także poznać historię przesłuchania Bidżaza i polowania na zdrajców wśród świty Paula. Już te fragmenty są ekscytujące, jednak największe wrażenie robi chyba rozdział Koniec Konspiracji. To całkowicie zmienione zakończenie powieści, a co najważniejsze – równie ciekawe, jak to oryginalne. Żeby uniknąć zdradzenia szczegółów powiem tylko, że poświęcone jest innym bohaterom, niż w ostatecznej wersji. Niejako na deser czytelnik otrzymuje także rozdział stanowiący pierwotne zakończenie powieści, a przedstawiające pierwsze chwile Paula na pustyni. Książkę zamyka pięć opowiadań autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona. Trzeba przyznać, że po fragmentach, których autorem był Frank Herbert, czyta się je zdecydowanie gorzej. Choć właściwie każde jest skonstruowane sprawnie, tak jednak fabularnie są dosyć miałkie. Większość z nich to bardzo proste historyjki o nieskomplikowanej fabule, którą bardzo łatwo się przyswaja. Inna sprawa jest jednak taka, że jakiekolwiek fabularne szczegóły bardzo szybko z pamięci wypadają. Jaśniejszym punktem jest tu jedynie tekst Dziecko Morza, publikowany pierwotnie w dobroczynnej antologii. Opowiadanie jest mocno sentymentalne, z melancholijnym wydźwiękiem i czarujące klimatem. Szkoda tylko, że zaledwie jeden tekst na cztery sprawia lepsze wrażenie. Droga do Diuny, czego nie da się ukryć, jest pozycją stricte dla fanów. Zawarte w niej teksty są eklektyczne i zainteresują tylko tych, którzy mieli już styczność z uniwersum wykreowanym przez Franka Herberta. Żeby w pełni czerpać przyjemność z lektury, dobrze jest znać utwory, do których odnosi się zawartość Drogi.... Nie jest to też wiekopomne dzieło, ale raczej ciekawostka. Kto postawi ją na półce? Kolekcjonerzy, którzy mają w swoich zbiorach cały cykl – to na pewno. Lecz czy będzie ona równie atrakcyjna dla innych fanów fantastyki? Chyba, mimo wszystko, nie. Autorzy: Frank Herbert, Brian Herbert, Kevin J. Anderson Tytuł: Droga do Diuny Tytuł oryginału: The Road to Dune Tłumaczenie: Marek Michowski Wydawca: Rebis Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 492 ISBN: 978-83-7818-702-8

45


DYM I LUSTRA. OPOWIADANIA I ZŁUDZENIA Laura „Visenna” Papierzańska Neila Gaimana przedstawiać chyba nie trzeba – autor komiksów (kultowy Sandman!) i wielu powieści, które doczekały się już ekranizacji. Amerykańscy bogowie lada dzień przeobrażać się będą w serialową adaptację, a profil pisarza na facebooku tętni życiem książkowo-filmowym. Gdzieś w tym harmidrze zagubiły się opowiadania i wiersze, których napisał sporo i które przyniosły mu kilka zacnych nagród. Wydawnictwo Mag postanowiło odświeżyć nam pamięć i wrócić się do 1998 roku, podając na tacy trzecie już w Polsce wydanie zbioru Dym i lustra. Piękny i młody wówczas Gaiman sporządził go, gromadząc w nim opowieści straszne, ociekające krwią, a niekiedy zupełnie (nie)zwyczajne, pełne anegdot, którymi pisarz zawsze chętnie się dzieli. Anegdoty przywołałam nie bez powodu, bo książkę rozpoczyna uroczy, nieprzegadany wstęp i, co ważniejsze, komentarz do każdego z opowiadań. Dzięki temu możemy poznać inspiracje, okoliczności powstawania, czy po prostu zwykłe życiowe historyjki związane z tekstami. Jeśli chodzi o sam zbiór, to jest on tematycznie spójny, a podtytuł mówiący o złudzeniach pasuje do niego jak ulał. Problem tkwi jednak w tym, że ułuda staje się z czasem rutyną, która postępuje z każdym kolejnym opowiadaniem. Zamiast mamienia się fałszywymi tropami rzucanymi przez pisarza zaczynamy całkiem trafnie przewidywać, rozpoznawać schematy i mamrotać sobie pod nosem „captain obvious” podczas chwil, gdy Gaiman odsłania przyszykowane na koniec karty. Pojedynczo większość opowiadań byłaby błyskotliwa, w zbiorze motyw trochę się wyciera. Jeśli jednak przełkniemy już fakt, że nie da się nikogo nabrać kilkanaście razy pod rząd, możemy przejść do kwestii tego, jak Gaiman próbuje czarować. Przede wszystkim pisarz topi swoje teksty w onirycznej atmosferze, sypie pomysłami, które starczyłyby na serię powieści i bez nadęcia próbuje wzbudzić niepokój, przywołując na tron Lovecrafta lub tworząc własne obrzydliwe i straszne wizje. Mówię „próbuje”, bo różnie z tym bywa. Szczególnie kiedy Gaiman popycha niektóre teksty w stronę horrorów gore, roztaczając krajobrazy zdobione odciętymi piersiami, wypływającą z ust żółcią i jelitami ułożonymi w sterty. Oczywiście horror rządzi się swoimi zasadami i takie widoki nie powinny nikogo obruszać, jednak miejscami wydaje się to zbyt daleko posunięte bez szczególnej funkcji. Po pewnym czasie takie zagranie przestaje interesować, tym bardziej, gdy jest to jedyny wyrazisty akcent w tekście. Idea godna czytadła, ale skoro pisarz porusza się w klimacie, który zdaje się być dla niego idealny, może pojawić się niedosyt. Wszak horror pozwala na rozciągnięcie oniryzmu do granic tej bardziej szalonej strony senności, wyciągnięcia z czeluści wyobraźni wszelakich abstrakcji, a Gaiman udowadniał na polu zabaw z mitologią, że jest wręcz stworzony do takich wymysłów. Dla mnie takim przebłyskiem gaimanowego gawędziarstwa i pomysłowości był Zamiatacz snów, który zapewne nie przekroczył stu słów. Jedno z ładniejszych ujęć chorób psychicznych, jakie widziałam, zwięzłe, spójne i na swój sposób urocze. Kolejne mocne punkty czekały na samym końcu – Szkło śnieg i jabłka jako średniowieczny horror w formie opowiadania i Morderstwa i tajemnice, czyli

46


Gaimana sposób na anielskie historie z kontrowersyjnym przedstawieniem Boga włącznie. Tym ostatnim w moim rankingu zostawił w tyle Kossakowską z jej sposobami na alternatywne niebo, nie pozbywając się popularnych punktów odniesienia, lecz uderzając w bardziej smutne tony. I tak wyławiać można by dłużej, ale starczy powiedzieć, że mimo wcześniej wspomnianych wad, zbiór ten, jeśli chodzi o poziom, nie odbiega drastycznie od innych pozycji pisarza, jedynie pojawia się od czasu do czasu uprzednio przywołany niedosyt. Gaiman jest świetny w tworzeniu rzeczy, które kwalifikują się do kategorii „odrobinę więcej i lepiej niż tylko czytadło”. Ma wyrobiony, rozpoznawalny styl, na którym można polegać, ilekroć sięga się po jego powieść czy opowiadanie. Dym i lustra, mimo że zbiera teksty już dosyć stare, jak na jego pisarskie doświadczenia, oferuje w przybliżeniu to, czego można się po twórcy spodziewać. Nie jest to co prawda dobra pozycja na zaczynanie przygody z panem Neilem, bo w tej funkcji dużo lepiej sprawdzą się choćby Chłopaki Anansiego, czy inna pełnowymiarowa powieść pisana pod dorosłego odbiorcę, lecz wierny czytelnik jego prozy nie poczuje się zagubiony. Ja obdarzyłam ten zbiór pewną porcją wzdychania w stylu „mógłbyś zrobić to lepiej, Neil”, co nie przekreśla faktu, że Gaiman utrzymuje swoje teksty w kategorii niegłupiej rozrywki i warto po niego sięgnąć. Tytuł: Dym i lustra. Opowiadania i złudzenia Autor: Neil Gaiman Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: MAG Wydanie trzecie Ilość stron: 372 ISBN: 978-83-7480-545-2

47


WOLSUNG. TOM 1 – ANTOLOGIA Marek Ścieszek Komuś, kto jak ja fanem gier nie jest, świat Wolsunga mógłby stanowić niewiadomą. Kompletną lub zamazaną domysłami. Lecz wystarczy kilka danych, by, nie będąc graczem, Świat ten zrozumieć już na wstępie. Po pierwsze, najważniejsze, to steampunk, a więc technika na samym początku jej rozkwitu, dziewiętnastowieczna, lecz poddana niezwykłym fantastycznym mutacjom, wspomagana magią. Właściwie, bez choćby szczypty magii niemająca racji bytu. Oraz historyczne detale luźno powiązane z tym wycinkiem dziejów ludzkości. Machiny do ruchu wykorzystujące parę, sterowce – młodsi bracia balonów, obdarzone inteligencją quasi-samoloty, zwane wiwernami, niekoniecznie wyprzedzające opisane, a raczej sugerowane czasy, bowiem nikomu chyba nie jest nowiną, iż nad prototypami współczesnych samolotów pracował już sam wielki Leonardo da Vinci, a był to wiek XV. W tle zaś cywilizacja na modłę wiktoriańską, czyli panowie odziani w surduty i cylindry, na świat ten spozierający zza monokli, w dłoniach dzierżący stylowe laski, oraz panie w dupiastych turniurach i szerokich krynolinach, zakleszczone bezlitośnie w gorsety. Po drugie, realia rodem ze światów fantasy. Czym chata bogata: orki, gnomy, elfy, półelfy, ćwierćelfy, niziołki, trolle, strzygi, wampiry, smoki… wszystkie te istoty znane każdemu, kto wychował się na Tolkienie i Sapkowskim. Mnóstwo techniki, tyleż historii oraz fantastyki. Wszystko wymieszane w wielkim kotle, lśniące, gwiżdżące, posapujące, sunące przed siebie z zatrważającą prędkością piętnastu mil na godzinę Wolsung, jeśli spojrzeć na mapę, do złudzenia przypomina znany nam Świat. Kontynenty z grubsza przyjęły faktyczne kształty, można rozpoznać rzeczywiste lądy: Europę, Azję, Afrykę, obie Ameryki, Australię. A i nazwy nie są całkiem nam obce. Winlandią istotnie zwano fragment Ameryki Północnej, niegdyś w zamierzchłych czasach, gdy po raz pierwszy dotknęły jej stopy wikingów. Winlandia – kraina łąk, obecnie najprawdopodobniej Nowa Fundlandia. Atlantyda może niekoniecznie kojarzy się z Ameryką Południową, lecz istnienie tej wyspy, nikomu nie jest chyba obce. Jak i los prawdziwej Atlantydy. Sunnir – zapewne, jako że nie wnikałem w faktyczne inspiracje twórców, czyli jest to moje subiektywne wrażenie – wywodzić się może od Sumeru, gdzie zatem mógłby zostać umieszczony, jak nie w miejscu do złudzenia przypominającym Azję? Lemuria – Afryka, Czarny ląd. No i bądźmy szczerzy, najważniejsze, skoro Wolsung wymyślono w Polsce, to czemu całemu kontynentowi, Wanadii, nie nadać nazwy kojarzącej się nieodmiennie z nami, Polanami? Słowianami. Wenedami. Im dalej w las, tym więcej podobieństw: Slawia czyli kraj jednej z grup słowiańskich, Polska; Wotania, czyli Niemcy, Germania, gdzie bogiem nadrzędnym był Wotan, Akwitania, czyli jedna z krain historycznych Francji, a zatem sama Francja; Pontyfikal dokładnie tam, gdzie myślicie, gdzie ponad chmury wznosi się miasto na siedmiu wzgórzach, Rzym, a na jednym z nich zasiada na tronie piotrowym sam wielki Summus Pontifex Ecclesiae Universalis. No dobrze, Alf heim się z Anglią nie za bardzo kojarzy, bo Alf heim to kraina rodem z mitologii nordyckiej. Ale już Morgowię każdy umieściłby dokładnie w tym samym miejscu i twórcy Wolsunga oryginalni pod tym względem nie byli. Przeczytajmy opis z internetowej strony odnoszącej się do świata gry: „Według ich (przyp. recenz.

48


mieszkańców Morgowii) systemu wartości wszystkie grzeszne istoty po śmierci muszą odpokutować za swoje grzechy. W związku z tym, wszyscy skazańcy są zsyłani do więzień na odludziach, tam dokonuje się wyroku (…)” Jeśli dodamy do tego, że systemem politycznym jest tam carat, jawi nam się, jak żywa, Mateczka Rossija. Miało być jednak o książce. Antologia zawiera opowiadania pisarzy znanych doskonale, ale również tych nieco mniej. Idea była prosta, do zbioru miały trafić najlepsze teksty z konkursu literackiego, okraszone wolsungowymi dziełkami literackich tuzów. Wyszło różnie, ale w moim przekonaniu zdecydowanie w górę od zapewne założonego minimum. Świetne jest opowiadanie otwierające, pióra Krzysztofa Piskorskiego, ale tutaj żadnych niespodzianek nie powinno być, autorowi temu bowiem steampunk je z ręki. Archibald Compton i zaginione miasto Enli-La wciąga jak wir. Nie! Jak trąba powietrzna, wysysając przy tym z płuc powietrze. Bardzo dobre też wrażenie pozostawiło po sobie opowiadanie Igora Myszkiewicza, Królowa Atlantydy. Klimatyczne, umiejętnie skonstruowane, wciągające. A i Ostatnia praca Perfoklesa Durronta Pawła Majki wywarła na mnie jak najbardziej pozytywne odczucie. Ale to przecież Paweł Majka, prawda? Colossus Mateusza Bielskiego spełnił moje oczekiwania, jak i Michała Studniarka Jeździec Wiwern, jedna z ciekawszych fabuł w tym zbiorze. Ale już Przebudzenie Karola Woźniczaka nie zdołało nawet utkwić w mojej pamięci, a co dopiero mówić o jakichś wrażeniach, które można by opisać słowami. Marcin Rusnak swoją opowieścią poruszył wszystkie trzy szare komórki w mojej pamięci bez największych problemów. Krąg de Berville’a w interesujący sposób wykorzystuję zabawę z czasem, a styl, przypominający stare kryminały, nadaje całości dodatkowego smaczku. Niestety forma Dziennika doktora Augusty Anny Wołosiak-Tomaszewskiej trochę zabiła fabułę. I gdyby mnie teraz zapytano, o czym było opowiadanie, chyba nie potrafiłbym udzielić na nie odpowiedzi. O jakiejś intrydze? O wyprawie naukowej, może badawczej? O skrytobójcy? Simon Zack trochę mnie rozbawił swoim Barona Nuchternkopfa tryumfem potrójnym, w pozytywny sposób, kreacją bohatera tytułowego, nawiązaniami do naszej rodzimej baśniowości. Liczę na to, że taki był właśnie zamysł autora, wywołać uśmiech. Tajemnicę Kwadratu Hamiltońskiego Sylwii Finklińskiej nie do końca zrozumiałem, właściwie tego, co miało być clou opisanej tajemnicy. Wciągnął mnie natomiast Głód Huberta Sosnowskiego. Być może dlatego, że kryminał jest jednym z tych gatunków, które wyjątkowo mi pasują, a poddany modyfikacjom steampunkowym tchnął nowego ducha w niezliczone opowieści o licznych zabójcach grasujących po dziewiętnastowiecznym Londynie. Z tym najsłynniejszym na czele. Dobre zakończenie Zbigniewa Szatkowskiego jest, zdaje się, najkrótszym opowiadaniem w całym zbiorze. Jak wiele innych historii Wolsunga Tomu I-go, akcja dzieje się w Lyonesse, a w sumie mogłaby się dziać gdziekolwiek indziej, nawet w zupełnie innym uniwersum, gdyby w miejsce wszystkich krain wymienionych w opowieści powstawiać zupełnie inne nazwy. Najkrótsza poprzedza najdłuższą historię w antologii. Czarne jaskółki Macieja Guzka. Opowiadanie w moim odczuciu najciekawsze w zbiorze. Nie dlatego, że najdłuższe, ani nawet dlatego, że jako jedno z niewielu nie opisuje wydarzeń dziejących się w Lyonesse. Jest inteligentnie skonstruowane, wątki zazębiają się dopiero w finale, do wiedzy dochodzi się stopniowo. Fabuła się nie ślimaczy, nagłe zwroty akcji popychają ją do przodu impulsami, które powodują nagłe zawroty głowy. Jest znakomite. Jak i cały zbiór. Trzeba mieć naprawdę dobre wyczucie, by nie zejść ani przez moment poniżej przyjętej normy, a jeszcze zakończyć wszystko tak mocnym uderzeniem. Świetnie się bawiłem czytając tom pierwszy antologii spod znaku Wolsunga. Nie zagram w grę, nie jestem bowiem graczem, jednak drugi tom przeczytam z całą pewnością. Nazwiska, które tam widzę, świadczą, że znów się nie zawiodę.

49


Tytuł: Wolsung. Antologia Tom I Autorzy: Krzysztof Piskorski, Igor Myszkiewicz, Paweł Majka, Mateusz Bielski, Michał Studniarek, Karol Woźniczak, Marcin Rusnak, Anna Wołosiak-Tomaszewska, Simon Zack, Sylwia Finklińska, Hubert Sosnowski, Zbigniew Szatkowski, Maciej Guzek Wydawca: Van Der Book. Kuźnia Gier Data wydania: 2015 Liczba stron: 336 ISBN: 978-83-64473-40-1

50


KOLEJNA MROCZNA HISTORIA Aleksandra Brożek-Sala

Myślę, że jeśli chodzi o sensację i kryminał, polscy czytelnicy zdecydowanie nie mogą narzekać na niewielki wybór książek. Na rynku jest już prawie wszystko – od opasłych skandynawskich thrillerów po polskie, często utrzymane w żartobliwym tonie, powieści o pogoni za pomysłowymi przestępcami. Ważne, aby z szerokiego wachlarza propozycji wybrać coś odpowiedniego dla siebie. Akcja powieści Szał nie odbiega zbytnio od standardowego schematu tego gatunku. Policja poszukuje seryjnego mordercy, który torturuje i zabija kolejne kobiety, a następnie okalecza ich ciała, zostawiając na czole każdej z ofiar swój podpis – D.O.A. Dla detektywa Quinna złapanie tego przestępcy jest szczególnie ważne, gdyż D.O.A. już raz wymknął mu się z rąk. W miarę postępów śledztwa okazuje się, że dobór ofiar nie był wcale przypadkowy, a seria zabójstw może mieć związek z wydarzeniami z przeszłości, a przede wszystkim z pewną rzeźbą... Podobnie jak wielu klasyków gatunku, Lutz stara się wniknąć w głąb umysłu mordercy, aby odkryć motywy, emocje i lęki, które kierowały i kierują danym przestępcą. Jest uważnym badaczem ludzkiej psychiki i stara się poznać charakter zarówno łowcy, jak i ofiary. Dlatego w książce nie brakuje dygresji dotyczących przeszłości D.O.A. Niewątpliwym atutem powieści jest wartka akcja. Lutz umiejętnie buduje napięcie, odsłaniając przed czytelnikiem kolejne tajemnice i prezentując mu wydarzenia należące do trzech linii fabularnych; pierwszej – dotyczącej wydarzeń bieżących, drugiej – związanej z młodością mordercy i trzeciej – prezentującej wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Mimo tej budowy powieść jest przystępna, a czytelnik nie ma problemu z połapaniem się kto, co, gdzie i jak. Niestety mam nieco zastrzeżeń co do zakończenia książki, które okazało się raczej mdłe i sprawia wrażenie pisanego w dużym pośpiechu. Po świetnym początku i intrygującym rozwinięciu czytelnikowi grozi rozczarowanie z powodu braku wyraźnego punktu kulminacyjnego i rozmytego rozwiązania akcji. Mimo wszystko polecam Szał wszystkim miłośnikom kryminałów, którzy lubią oderwać się od rzeczywistości przyglądając się ciężkiej pracy stróżów prawa oraz delektując się dreszczykiem emocji, jaki zapewnia tego typu literatura. To pierwsza przeczytana przeze mnie książka tego autora i chętnie sięgnę po następną. Powieść jest wciągająca i wielowątkowa, a bohaterowie niczego sobie. Trzeba jednak mieć na uwadze, że jeśli chodzi o zamknięcie całej historii, zdecydowanie szału nie ma.

51


Tytuł: Szał Tytuł oryginału: Frenzy Autor: John Lutz Przekład: Magdalena Wikowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 21 lipca 2015 Liczba stron: 416 ISBN: 9788380690455

52


SABAT Karol Mitka

Guya N. Smitha chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego powieści święciły w Polsce tryumf na początku lat dziewięćdziesiątych, dzięki nieistniejącemu już wydawnictwu Phantom Press. Z pewnością niejeden miłośnik horroru z wypiekami na twarzy przekopywał biblioteczne półki w poszukiwaniu niewielkich książeczek, zwykle od razu rzucających się w oczy za sprawą tandetnych, koszmarnie narysowanych okładek. Cykl Sabat został napisany w 1982 roku (tak, wszystkie cztery części!), ale polskiemu czytelnikowi przyszło poczekać niemal dekadę na przyjemność, dla niektórych wątpliwą, zapoznania się z tym chyba najbardziej zapadającym w pamięć bohaterem Smitha. Czego naćpał się pisarz tworząc postać Marka Sabata nie dowiemy się chyba nigdy, ale podejrzewam, że niejeden dealer zapłaciłby fortunę za ów specyfik. Odjazd musiał być nieziemski, bo tak popieprzonego życiorysu nie powstydziłyby się główne postaci z współczesnych nowel bizarro. Sabat to twardziel z prawdziwego zdarzenia. Umięśniony macho po przejściach, nie stroniący od niczego, co zaczyna się na „p”. Były ksiądz, który porzucił sutannę po tym, jak jeden z hierarchów zaczął go molestować seksualnie. Po pożegnaniu się ze stanem duchownym wstąpił do SAS, gdzie nauczył się zabijać, ale musiał opuścić jednostkę po pewnym incydencie z żoną jednego z dowódców. W końcu został egzorcystą. Mało? No to dołożymy coś jeszcze. Na początku pierwszego tomu Sabat zostaje opętany przez swojego brata bliźniaka. Od tej pory Quentin będzie towarzyszył mu już zawsze. Fabularnie książki nie powalają. Historie są proste jak konstrukcja cepa i na spektakularne zwroty akcji nie ma co liczyć. Przeciwnicy Sabata to głównie członkowie tajnych grup, należących do tak zwanej „Ścieżki Lewej Ręki”, czyli, prościej mówiąc, złej strony mocy. W części pierwszej są to próbujący wskrzesić swego guru rabusie grobów, w drugiej szerzący anarchię neonaziści z Frontu Wyzwolenia zahipnotyzowani przez wcielenie Lilith oraz jej partnera podającego się za inkarnację Adolfa Hitlera. W tomie trzecim autor stawia naprzeciw Sabata grupę kanibali, usiłujących ożywić swego mistrza. W czwartym Mark musi zmierzyć się nie tylko z duchami starożytnych druidów, ale i z kościołem, któremu przecież służy. Sabat walczy ze złem sposobami oklepanymi jak tyłek emerytowanej dziwki. Posługuje się krucyfiksami, kielichami ze święconą wodą, pentagramami i temu podobnymi duperelami. Kiedy trzeba, potrafi przenieść się w świat astralny, by pod postacią owada bądź ptaka śledzić interesującą go osobę lub dokonać zwiadu przed akcją. Historie pełne są przemocy oraz seksu, przy czym brutalność z tomu na tom ewoluuje, jakby autor coraz bardziej nakręcał się i zwiększał dawki pro-

53


chów. W Hienach cmentarnych Smith sceny zabójstw opisuje jednym, dwoma krótkimi zdaniami, ale z każdą kolejną częścią cyklu relacje z mordów rozwijają się. Będziemy świadkami wysysania krwi z niemowląt (Krwawa Bogini), pieczenia żywcem w piecu i konsumpcji zwłok między innymi dziecka z zespołem Downa (Kult kanibali), a także palenia w słomianym chochole (Łącznik druidów). Także warstwa erotyczna jest w cyklu Sabat niezwykle rozbudowana. Mark to prawdziwy, niezmordowany jebaka, który niejednego gwiazdora porno by zawstydził. Nierzadko funduje swoim kochankom upojne „all night long”, pełne zwierzęcej pasji i multiorgazmów. Swoją nieprzeciętną chutliwość zawdzięcza dzielącej z nim ciało duszy swojego brata. Quentin, by osłabić Sabata, w krytycznych momentach bombarduje jego umysł wizjami rodem z niemieckich ślizgaczy. Zwykle jedynym ratunkiem jest masturbacja i Sabat nader często z tego środka zapobiegawczego korzysta. Oczywiście autor nie omieszkuje soczyście tych igraszek opisać. Mark Sabat to bohater dziwny i pełen sprzeczności. Z jednej strony, podjął się misji oczyszczenia świata ze zła, z drugiej, zbyt często sam to zło czyni. Nie ma oporów przed zabijaniem, by osiągnąć cel posuwa się nawet do tortur i gwałtów. Nienawidzi kościoła, a jednak służy mu i powołuje się na jego symbolikę w walce z duchami nieczystymi. Cykl jako całość zazębia się, więc najlepiej czytać go po kolei. Niektóre wątki wracają w dalszych częściach i są uzupełniane. Ta konsekwencja to duży plus. Gdyby jednak w całości chcieć doszukać się jakiejś głębi, drugiego dna, można by utonąć. Choć w sumie nie do końca. Tom czwarty, Łącznik druidów, wyróżnia się świetnie pokazaną obłudą kościoła. To taka przestroga, do czego chciwość i brak poszanowania dawnych tradycji mogą doprowadzić. Podsumowując, seria Sabat ma dwa oblicza. Jest jak tępa blondi poznana w dyskotece. Można się z nią ubawić i uśmiać, ale tylko raz, bo przy kolejnym spotkaniu okazuje się, że jednak nie ma wiele do zaoferowania. Ale z drugiej strony to klasyka, do której odczuwa się pewien sentyment. Na tych książkach wychowały się tysiące miłośników horroru i choćby z tego powodu warto o nich wspomnieć.

Tytuł: Cmentarne hieny Autor: Guy N. Smith Tłumaczenie: Katarzyna Jarosiewicz Wydawca: Phantom Press Rok: 1991? Ilość stron: 180 ISBN: 8385276130 Tytuł: Krwawa bogini Autor: Guy N. Smith Tłumaczenie: Andrzej Walczak Wydawca: Phantom Press Rok: 1991? Ilość stron: 200 ISBN: 8385276149

54


Tytuł: Kult kanibali Autor: Guy N. Smith Tłumaczenie: Krzysztof Wargan Wydawca: Phantom Press Rok: 1991? Ilość stron: 172 ISBN: 8385276238 Tytuł: Łącznik druidów Autor: Guy N. Smith Tłumaczenie: Katarzyna Jarosiewicz Wydawca: Phantom Press Rok: 1991? Ilość stron: 186 ISBN: 8385276424

55


KTÓŻ JAK NIE BÓG? HISTORIA NAWRÓCONEJ Rafał Sala Był kiedyś taki program w telewizji Jeśli nie Oksford, to co?, w którym młodzi ludzie mogli wygrać indeks jednej z polskich prestiżowych uczelni. Inicjatywa fajna, a i sama formuła programu jak na tamte czasy dosyć niezwykła, można by rzec, że nowoczesna. Ilu uczniaków skorzystało z okazji i dostało się na wymarzone studia, nie wiem, ale jednego jestem pewien. Oksford pojawiał się tylko w tytule programu. Był synonimem znakomitej uczelni, która każdemu kojarzyła się jednoznacznie. Jak to jednak ma się do Boga? Któż jak nie Bóg? to wspomnienia spisane przez amerykankę Jennifer Fulwiler, katolicką autorkę, blogerkę i dziennikarkę. Opowiedziana przez nią historia sięga czasów, gdy Jennifer była małą dziewczynką. Wychowywana w ateistycznej rodzinie, pewnego razu ląduje na obozie organizowanym przez chrześcijan. I wszystko byłoby super, gdyby nie naciski ze strony opiekunki, która stara się nakłonić dzieciaki do wiary w Jezusa i zbawienie. Bo jakże to tak nie wierzyć w Jezusa i nie chcieć zbawienia? Takiej ewangelizacji nie zniósłby pewnie i sam Święty Piotr, a co dopiero zwyczajna dziewczyna. Nieco później Jenny odkrywa, że życie, jakkolwiek by nie było piękne, kiedyś się kończy. Ta niepokojąca myśl dręczy ją bardzo długo. Na kartach książki będziemy mieli okazję razem z bohaterką wchodzić w dorosłość, wspinać się po szczeblach kariery, a w końcu budować relacje z mężem. Nie jest jednak moim celem opisywanie tych wydarzeń. Ale warto spojrzeć na losy Jennifer, jak na zwyczajne życie pełne rozterek, poszukiwań, pytań. Kogo Jennifer szuka? Któż jak nie Bóg? jest historią o dorastaniu do wiary w Boga. Choć historia ta może się początkowo wydawać naiwną opowiastką z typową dla Amerykanów przesadą, to tak naprawdę jest to opowieść o poszukiwaniu siebie samego. Są pytania, na które nie ma odpowiedzi, są odpowiedzi, które rodzą kolejne wątpliwości. W Któż, jak nie Bóg?pojawia się podpowiedź, co należałoby zrobić, gdy człowiek czuje się niekompletny, nijaki albo i niespełniony. Jennifer to kobieta, która wydaje się mieć plan na życie, a jednocześnie cały czas buntuje się przeciw narzucanym jej regułom. Najciekawsze jest to, że stara się zawsze uciekać od chrześcijan, unikać rozmów o wierze, a jednocześnie często o niej myśli. Podświadomie zrodzone pytanie dręczy ją i w ostateczności spycha w kierunku Boga, Biblii, Kościoła. Od początku wiarę w Boga uznawała za nielogiczną, sprzeczną z rozumem i naiwną. Jak później sama twierdziła, w ukryciu przeglądała strony poświęcone Jezusowi, wstydząc się, co pomyślą jej znajomi czy współpracownicy. Istotnym aspektem jest, że Jennifer nie przyjmuje wiary w Boga ot tak. Ona rozmawia z ludźmi wierzącymi i stara się podważyć każdy argument przemawiający za istnieniem Boga. Jest to poszukiwanie prawdy bez ściem i omijania tematów trudnych. Książka napisana została już przez osobę głęboko wierzącą, ale autorka nadal jest świadoma, co czuła, gdy była tak daleko od wiary w Boga. Muszę przyznać, że jest to doskonałe studium poszukiwań własnej tożsamości oraz

56


czegoś, co można nazwać... szczęściem. Prawdopodobnie to sprawiło, że Któż jak nie Bóg? stała się w Stanach Zjednoczonych bestsellerem. Daje to też obraz tego, ilu ludzi tak naprawdę nie znajduje w życiu pełni szczęścia. Jeśli mam być szczery, często mam wrażenie, że Amerykanie są ulepieni z zupełnie innej gliny. Albo też sama Ameryka jest tak odmienna. Może właśnie dlatego czasami wydawało mi się, że Któż jak nie Bóg? może być trochę zbyt amerykańska. Fragmenty książki, które zmieniają się w telenowelowe wątki, odrobinę mnie drażniły, z drugiej strony, czy życie czasem nie jest jak film? Język książki jest prosty, przystępny i właściwie nie ma się do czego przyczepić. Bardzo szybko można polubić bohaterkę, która jest naprawdę zwyczajną, szukającą szczęścia kobietą. Można też się oczywiście zirytować jej zachowaniem, ale wystarczy przypomnieć sobie siebie samego i ta irytacja umyka. Można uznać, że Któż jak nie Bóg? jest świadectwem nawrócenia i jako takie rządzi się swoimi prawami. Trudno oceniać fabułę, która jest taka, a nie inna, bo tak ułożył się los. Śmiało jednak mogę napisać, że nawet jako zwykła książka, historia Jennifer obroniłaby się, mimo że nie wznosi się na wyżyny literackie. Podejrzewam, że dla wielu ludzi będzie to pozycja, która pokazuje jedną z dróg. Jedną z wielu. Być może wszystkie one prowadzą do jednego miejsca. Do jedynej możliwości. O tym jest ta opowieść, o tym jest świadectwo Jennifer Fulwiler. Tytuł: Któż jak nie Bóg? Historia nawróconej Tytuł oryginału: Something other than God Autor: Jennifer Fulwiler Tłumaczenie: Maria Jaszczurowska Wydawnictwo: Fronda Data wydania: 28 lipca 2015 Liczba stron: 344 ISBN: 9788364095924

57


WIELKIE DNI MAŁEJ FLOTY Sławomir Szlachciński

Pomysł recenzowania pozycji tego rodzaju niesie ze sobą dwojakie uczucia. Z jednej strony wydaje się być rzeczą nad wyraz łatwą i prostą, bo jakiż to problem wybrać ze słownika same superlatywy. Z drugiej zaś może trwożyć i przestraszać, wszak to niemal mit, legenda, monolit nienaruszalny. Ale po kolei. Wydawać by się mogło, że nie ma takich, którzy nie mieliby świadomości, co to Wielkie dni małej floty Jerzego Pertka, ale kto wie. Dla tych pięciu czy sześciu napiszmy, że to kompleksowo przedstawione losy Polskiej Marynarki Wojennej w latach II wojny światowej. Prócz opisu dziejów floty na akwenach morskich, znajdują się tu również informacje dotyczące działań na wodach śródlądowych, a autor nie skupia się wyłącznie na historii okrętów i wydarzeniach wojennych, ale dużą wagę przykłada również do losów marynarzy. Całość wzbogacona jest o szereg dodatków uzupełniających oraz ułatwiających korzystanie z publikacji. Omawiając tego typu pracę ciężko powiedzieć coś nowego i odkrywczego. Wszystkim (poza grupką wspomnianą wyżej) znana jest pozycja i ciężar gatunkowy Wielkich dni małej floty w polskiej literaturze faktu dotyczącej historii morskiej wojskowości. Całe szeregi czytelników dają ją za przykład tytułu, który był w ich przypadku praprzyczyną zainteresowania tematyką. Niestety nie zaliczam się do tej grupy, niemniej u mnie to zadanie spełniła inna pozycja, której głównym autorem był Jerzy Pertek. Pacyfik w ogniu, w gazetowo-broszurowym wydaniu, wpadł mi w ręce gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. I faktycznie, od tej pory marynistyka jest moim konikiem. Pertek swym pisarstwem potrafił zarażać. Nie wiem jak inni, ale ja czytam tę publikację jak najlepszą książkę sensacyjną i zupełnie nie przeszkadza mi, że wiem jak się skończy i że czytałem już dwa razy. Atrakcyjność ta wynika z kilku czynników. Po pierwsze, autor był fascynatem tematyki morskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Polski w tym aspekcie. Marzył o życiu marynarskim, jednak stan zdrowia uniemożliwił wybór takiej drogi życiowej. Kochał morze i w swe dzieła wkładał duszę, pisał swe książki z wielkim zamiłowaniem i potrzebą oddania słusznego miejsca polskiej marynarce i służącym w niej marynarzom. Prócz tego, jego pisarstwo cechuje lekkość frazy i gawędziarski styl. Mnóstwo cytatów ze wspomnień uczestników opisywanych wydarzeń dodaje dziełu naturalności i autentyczności. Dzięki temu zabiegowi, czytelnik poniekąd zostaje przeniesiony na pokład okrętu i niemal czuje się uczestnikiem zdarzeń. Niniejsze wydanie oparte jest na poprzednim, jedenastym. Wydawałoby się, że logika nakazuje by określać je kolejnym numerem, dwunastym. A jednak nie. Wydawca z jakiegoś powodu uznał za słuszne użyć określenia ‚Wydanie

58


I w tej edycji’. Dziwny postępek, który może jeszcze by miał uzasadnienie, gdyby wydanie zawartością merytoryczną poważnie odbiegało od wydania bazowego. Ale też nie. Jest co prawda sporo zmian, ale to wszystko kosmetyka. Co nie dziwi specjalnie, wszak autor nie żyje i trudno by mu było wprowadzić poprawki. Zrezygnowano ze wstępnego słowa odautorskiego. Myśli w nim zawarte umieszczone są we ‚Wstępie do nowego wydania’ autorstwa komandora por. w stanie spoczynku Waltera Patera. Przybliża on szczegółowo życiorys, warsztat pracy, dorobek twórczy Jerzego Pertka oraz skupia się na charakterystyce i historii niniejszego tomu. Bo ma on wszak swoja historię. Dwanaście wydań, gdzie niemal każde kolejne poddawane było ponownemu opracowaniu i nieustannemu uzupełnianiu, to jednak jest historia. Grafiki, w szczególności zdjęcia, podano obróbce i poprawiono. Na nowo je opracowano zmieniając stopień nasycenia i kontrastu. Część zdjęć ponownie wykadrowano, zasadniczo poprawnie, choć w pojedynczych sytuacjach można mieć wątpliwości. Działania te przyniosły dwoiste efekty. Bywa, że jakość zdjęć jest lepsza, bywa, że gorsza (głównie przez utratę szczegółów). Zmieniono również położenie wkładek ze zdjęciami w stosunku do tekstu oraz nastąpiła niewielka korekta numeracji zdjęć. Na grafikę okładkową można było wybrać lepszy typ. W skorowidzu również wprowadzono poprawki. Zrezygnowano z autorskiej notki objaśniającej, dodano nowe pojęcia, inne usunięto. Zrezygnowano z odnośników do kalendarium, grafik i tabel. Poprawiono literówki i błędy, dodając w zamian nowe. O ile udało mi się zorientować, w samym tekście nie dokonano zmian większych niż poprawki stylistyczne, nie zawsze, moim zdaniem, uzasadnione. Na koniec nie może być innej cenzurki, jak bardzo dobra. Niniejszemu wydaniu niewiele można zarzucić, wszystko to drobiazgi bardziej uderzające w gust i smak niż rzeczywiście istotne błędy. II wojna światowa oddala się coraz bardziej, wzbudza coraz mniejsze emocje. Wydarzenia i ludzie owych czasów tracą zainteresowanie współczesnego człowieka. W takiej sytuacji popularyzatorskie pozycje w rodzaju Wielkich dni małej floty są nadzwyczaj cenne. Nie tylko prezentują minione wydarzenia, ale również przypominają o ludziach, z których niejeden zasłużył na miano herosa. Tytuł: Wielkie dni małej floty Autor: Jerzy Pertek Wydawca: Zysk i S-ka Ilość stron: 670 + 52 strony zdjęć Data wydania: 3 sierpień 2015 ISBN: 978-83-7785-707-6

59


MITYCZNY NEIL GAIMAN Aleksander Kusz

Trudno omówić część Sandmana, o której mówi się, że jest najlepsza. Tym bardziej, że liczni uważają, że Sandman to w ogóle najlepsze, co Gaiman stworzył. Oznacza to więc, że próbuję Wam właśnie omówić najlepszą rzecz Gaimana. Idąc dalej – wiadomo, że Gaiman to jeden z najgenialniejszych twórców na świecie. Próbuję więc omówić Wam coś naprawdę fenomenalnego. Będzie trudno. Zgadzacie się chyba. Kiedy czytam blurby, wstępy, omówienia czy cokolwiek innego pełnego achów i ochów, to zaraz cały się jeżę, bo czuję, że ktoś próbuje mnie oszukać i wcisnąć mi coś, co jest nic nie warte. Przecież przeżyłem już wiele lat, o wiele za dużo, żeby dać się złapać na takie tanie chwyty. Pomimo tego wziąłem się za dziewiątą część Sandmana zatytułowaną Panie Łaskawe. Przecież nie miałem wyjścia, bo to Gaiman, bo to Sandman. I co? I złapało mnie bardzo mocno. Moja miłość do twórczości Gaimana jest Wam dobrze znana. Jeśli chodzi o Sandmana, omówiłem Wam szóstą część. Rozpływałem się wtedy nad nią. Jak będzie z częścią dziewiątą, niby tą najlepszą? Jak ją odebrałem? Co czułem podczas czytania? Krótko mówiąc – jestem zachwycony! To jest naprawdę najlepsza część Sandmana! A w twórczości Gaimana umieściłem ją na drugim miejscu, zaraz po Amerykańskim Bogach. Bo i Sandman, a dziewiątka Sandmana zwłaszcza, wygląda jak preludium do Amerykańskich Bogów. Mamy tu podobny motyw, czyli bogów chodzących po naszym świecie, którzy żyją wśród ludzi, często nie zwracając na nich uwagi. Bo ludzie to przecież tylko pionki w ich grze. W Amerykańskich Bogach Gaiman poszedł o krok dalej – są tam bogowie, którzy zostali zapomniani, odrzuceni i którzy tracą powoli swoją moc. Niesamowity pomysł. Ale nie o Amerykańskich Bogach miałem pisać, tylko o dziewiątce Sandmana. To najdłuższy komiks z serii, o wiele dłuższy od pozostałych, liczy ponad 350 stron. Wersja graficzna nie powala na nogi. Bywały lepsze w tej serii. Szkoda, że w najlepszej fabularnie części szata graficzna nie jest na najwyższym poziomie. Ale cóż… po prostu nie ma na ziemi rzeczy idealnych. Gdyby rysunki były bardzo dobre, całość otarła by się na pewno o ideał. A tak mamy idealny fabularnie komiks z nieszczególnymi rysunkami (nie są złe, ale na pewno mogły być lepsze; nie podeszła mi kreska Marca Hempela, po prostu). Cały komiks to jedna linia fabularna. Nie mamy tutaj kilku opowieści, jak w innych częściach. Całość kręci się wokół Lyty Hall, która szuka zemsty na Morfeuszu, a właściwie szuka utraconego dziecka. Wokół tej głównej linii toczą się też wątki poboczne, przede wszystkim dotyczące Sandmana, który jakby

60


żegna się z życiem oraz ze światem i porządkuje swoje sprawy. Całość komiksu jest przepełniona melancholią, czuć tu nutę przemijającego życia. Sandman jakby tego nie chciał, ale każdy rysunek, każda jego wypowiedź wskazuje na to, że właściwie sam wybrał swoją dalszą drogę, że jest już zmęczony tym, co było, że po tylu latach, próbuje wykorzystać moment, żeby to diametralnie zmienić. Wydaje mi się, że Panie Łaskawe, które mszczą się na Sandmanie, zostały przez niego wykorzystane, żeby mógł dokonać rozliczeń ze światem i samym sobą. Mam tutaj dwa w jednym – mocną, nostalgiczną, melancholijną opowieść o życiu i śmierci, a do tego mój ulubiony motyw mitologiczno-boski. Czegóż chcieć więcej? Ludzie! To jedna z najlepszych rzeczy, którą kiedykolwiek przeczytałem! Dlatego też nic już więcej nie napiszę, bo i po co? O rzeczach genialnych nie ma co wiele pisać, po prostu są genialne i tyle. 9,99/10 (byłoby 12/10, gdyby nie te rysunki). Bardzo, ale to bardzo polecam, naprawdę warto. Niesamowita przypowieść! Tytuł: Sandman. Panie Łaskawe Autor: Neil Gaiman, rysunki: Marc Hempel, Richard Case, d’Israeli, Teddy Kristiansen, Glyn Dillon, Charles Vess, Dean Ormston i Kevin Nowlan Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: Egmont Data wydania: wrzesień 2015 r. Liczba stron: 352 ISBN: 978-83-281-1049-6

61


O PRZEWADZE OPOWIADANIA NAD POWIEŚCIĄ Olga „Issay” Sienkiewicz

Są autorzy, którym opowiadania wychodzą o wiele lepiej, niż powieści. Nie jest to wcale żadna ujma na pisarskim honorze czy talencie, po prostu kwestia osobistych predyspozycji. Mnie, jako czytelnikowi, o wiele łatwiej jest sięgnąć po zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka, niż chwycić za którąś z dłuższych form. Do tych ostatnich nie mam cierpliwości, a akurat ten autor fantastycznie sprawdza się w dość trudnej sztuce, jaką jest dobre opowiadanie. O czym jest Reputacja? Przede wszystkim – w tomiku czytelnik natknie się na dwie postacie: dobrze znanego czytelnikom Pilipiuka doktora Skórzewskiego oraz młodego Roberta Storma. Panowie co prawda nigdy nie spotykają się na kartach książki, zaś Storm bezdyskusyjnie dominuje w zbiorze, będąc główną postacią aż czterech z pięciu opowiadań, ale o Skórzewskim też warto wspomnieć. Tekst, którego jest bohaterem, tytułowa Reputacja, to ukłon w stronę tych czytelników, którzy znają inne opowiadania z tą postacią. Dobry doktor powraca bowiem w 1909 roku do Bergen i przy okazji natyka się na coś, co można określić starym wrogiem. Kolejny tekst, Szachownica, przedstawia nam Roberta Storma – bohatera nieco szurniętego, o zdecydowanie złym guście jeśli chodzi o kobiety, ale za to niewiarygodnie inteligentnego i sprawnego researchera. Storm towarzyszy nam do samego końca zbioru – w następnym tekście, o intrygującym tytule Hitler w szklanej kuli, jego świat zaczyna przybierać cechy realizmu magicznego, co wcale nie działa na niekorzyść zbioru, choć oczywiście nie każdemu czytelnikowi będzie w pełni pasować. Również kolejny w spisie treści Naszyjnik trochę wykracza poza typową archeologię i wchodzi w sferę magiczno-religijną. Nie do końca mi się to spodobało, ale za to następny tekst, ostatni już, czyli Wielbłądzie masło, w pełni mi to wynagrodził. Wielbłądzie... to majstersztyk. W zasadzie nie mam do czego się przyczepić, jeżeli chodzi o to konkretne opowiadanie – od narracji, która płynie gładko i nie zanudza czytelnika, po niesamowity klimat. Nie będę zdradzać treści. Z nią każdy czytelnik musi zapoznać się sam. Jest jeden aspekt Reputacji, który zaskoczył mnie w szczególności – ten zbiór czyta się bardzo łatwo. Nie ma zacięć stylistycznych ani wpadek warsztatowych (które ostatnimi czasy w książkach wydanych przez Fabrykę Słów zdarzają się zbyt często), teksty są doszlifowane i dopieszczone tak, jak powinny. W połączeniu z maestrią budowania postaci i fabuł sprawia to, że Reputacja trafia do pierwszej trójki moich ulubionych książek tego autora. Co do samych postaci – nie jestem wielką fanką Roberta Storma. Momentami nadmiernie przypomina mi on bohaterów Adama Przechrzty: doskonale przystosowanych do radzenia sobie w niemal każdej sytuacji, pewnych siebie (czasem zbyt pewnych siebie!) i bez trudu docierających do wiedzy, która dla przeciętnego śmiertelnika jest niedostępna. Nie jest to wielki zarzut, bardziej kwestia oso-

62


bistych upodobań – preferuję bohaterów, którym od czasu do czasu coś nie wychodzi, z czymś mają problem. Myślę, że Reputacja jest jednym z lepszych zbiorów opowiadań, które wpadły mi w ręce w tym roku. Fakt, że jest dopiero wrzesień, jednak sztuka stworzenia dobrej krótkiej formy wcale nie jest taka łatwa, jak się niektórym wydaje. A Pilipiuk udowadnia, że naprawdę jest jej mistrzem. Tytuł: Reputacja Autor: Andrzej Pilipiuk Wydawnictwo: Fabryka Słów Data premiery: 12 sierpnia 2015 Liczba stron: 400 ISBN: 9788379640836

63


W KUPIE RAŹNIEJ! Marek Adamkiewicz

Ostatnie miesiące, to dla polskich fanów komiksów z nurtu superbohaterskiego istne El Dorado. Na naszym rynku od niedawna ukazuje się cała masa tytułów, a co najważniejsze, przekrój bohaterów jest naprawdę spory. Wielka w tym zasługa wydawnictwa Egmont, które pod swoje skrzydła wzięła nie tylko komiksy ze stajni DC, ale postanowiła przybliżyć fanom także historie wydawane przez Marvela w ramach Marvel Now!. Na pierwszy ogień otrzymaliśmy przygody grup Avengers i X-Men, a New Avengers to jeszcze głębsze wejście w to multiversum. Bohaterami New Avengers: Wszystko Umiera są członkowie grupy Illuminati, tajnego stowarzyszenia skupiającego m.in. członków innych grup superbohaterskich. Wchodzący w jego skład wzięli na swoje barki, jakżeby inaczej, odpowiedzialność za losy świata, jednak kierują nimi niejako z tylnego siedzenia. Nie wychylają się, ich działania nie są znane opinii publicznej, a aktywność prowadzona jest ze strefy dosyć mocno zacienionej. Tym razem muszą powstrzymać tzw. inkursję, zdarzenie mogące doprowadzić do zagłady wszechświata i jego licznych odnóg. Krótko mówiąc, mogące przynieść całkowitą anihilację wszelkiego życia. Dla czytelnika, który nie jest zbytnio zaznajomiony z wydarzeniami w świecie Marvela, początek tego tomu może być dosyć ciężkostrawny. Grupa została wprowadzona już w poprzednich odsłonach serii, więc czytelnicy nieznający jej originu zostają rzuceni na dosyć głęboką wodę. W tym kontekście w miarę przydatne są dwie pierwsze strony, na których bardzo skrótowo zostaje przedstawione, jakie idee stoją za Iluminatami. Tych informacji jest jednak bardzo mało, a zważywszy na fakt, że to pierwszy zeszyt serii New Avengers na naszym rynku, bardziej przydatne byłoby chociażby jednostronicowe, pisane streszczenie o pochodzeniu i członkach grupy. To, co rzuca się w oczy podczas lektury Wszystko Umiera, to dosyć kameralny charakter tej historii. Jest to rozwiązanie bardzo zaskakujące, zwłaszcza w kontekście zagrożenia zniszczeniem świata, z jakim muszą mierzyć się bohaterowie. Wydawałoby się, że taka a nie inna tematyka sprzyjać będzie raczej efekciarstwu i bardzo dynamicznej fabule, tymczasem typowej akcji jest tu niewiele. Twórcy położyli nacisk na ciężki, przytłaczający i zahaczający o apokalipsę klimat, co w ostatecznym rozrachunku okazało się być manewrem wyjątkowo udanym. Skupieniu na otoczce i ponurym charakterze zagrożenia sprzyja fakt, że akcja prowadzona jest tu jednotorowo. Autorzy nie udziwniają, nie wprowadzają także za dużo postaci i wątków, co w tytułach o superbohaterskich grupach nader często jest prawdziwa bolączką. Jonathanowi Hickmanowi udało się tej pułapki uniknąć. Na kolejnych kartach Wszystko Umiera dosyć ważny jest kolor. Wypełnienie prac Steve’a Eptinga odgrywa istotną rolę w odpowiednim pokazaniu zagrożenia, z jakim przychodzi walczyć Illuminatom. Frank D’Armata odwalił kawał naprawdę solidnej roboty. To samo zresztą można powiedzieć o rysunkach Eptinga. Bohaterowie przedstawieni są dokładnie, a artysta odpowiednią uwagę zwraca

64


także na szczegóły. Wszystko jest wystarczająco realistyczne, aczkolwiek wciąż pozostaje w konwencji stricte komiksowej. New Avengers: Wszystko Umiera, jako kolejna seria otworzona w Polsce przez Egmont w ramach projektu Marvel Now!, jest tytułem dobrym. Pewne mankamenty wynikają tutaj nie ze strony fabularnej, ale z braku odpowiedniego wprowadzenia w historię Iluminatów. Dla niektórych czytelników wadą będzie także powolne tempo akcji. Jednak patrząc całościowo, New Avengers jawi się jako seria interesująca, która może rozwinąć się w naprawdę ciekawym kierunku. I miejmy nadzieję, że tak się właśnie stanie. 7/10 Tytuł: New Avengers: Wszystko Umiera Tytuł oryginału: New Avengers: Everything Dies (New Avengers v. 3 #1-6) Autorzy: Jonathan Hickman (scenariusz), Steve Epting (rysunki) Wydawnictwo: Egmont Data wydania: 26 sierpnia 2015 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy ISBN: 978-83-281-1061-8

65


ŚWIAT POLITYKI, ROZTEREK MIŁOSNYCH I MAGII Magdalena Golec

Oto przed Wami kolejny tom przygód Vin – dziewczyny, a właściwie to już młodej kobiety, obdarzonej niezwykłymi zdolnościami allomantycznymi. W poprzedniej części pokonała Ostatniego Imperatora, a tym samym uwolniła świat od bezlitosnego tyrana. Czy jednak po jego śmierci świat rzeczywiście stał się lepszym miejscem do życia? Minął rok od wydarzeń, które miały miejsce w tomie pierwszym. Po śmierci Ostatniego Imperatora władzę nad Środkowym Dominium przejął Elend Venture – młody idealista, pragnący stworzyć królestwo stabilne i sprawiedliwe, gdzie każdy obywatel jest wolny i ma wpływ na funkcjonowanie swojego miasta. U boku Elenda wiernie stoi Vin – jego ukochana, przyjaciółka, ochroniarz i najpotężniejsza Zrodzona z mgły w całej krainie. Niestety odbudowa kraju nie jest łatwym zadaniem. Trzeba pokonać nie tylko stare nawyki myślowe społeczeństwa, zająć się gospodarką, finansami, ale i stawić czoło kolejnym wrogom – trzem armiom otaczającym Luthadel, stolicę Środkowego Dominium. Ale to nie koniec kłopotów – coś niepokojącego zaczyna dziać się z mgłą, która do tej pory przejmowała władzę tylko nocą, przesłaniając cały świat. Jedyną nadzieję wydaje się nieść starożytna, otoczona legendą, Studnia Wstąpienia. Zagrożenia, którym muszą sprostać bohaterowie, można podzielić na dwa rodzaje. Mamy zatem problemy dotyczące spraw przyziemnych – gierki polityczne, oblężenie, głód, śmierć, ataki zabójców. Wynikają one niejako z charakteru ludzi, ich chciwości, braku porozumienia i chęci do współpracy, pragnienia władzy, bogactwa. Z kolei drugie zagrożenie jest nieokreślone, nieuchwytne, magiczne i związane z tajemniczą Głębią, zdolną zniszczyć świat. Natężenie obu zagrożeń w powieści nie jest rozłożone równomiernie. Początkowo akcent położony jest bardziej na politykę i kłopoty gospodarcze, co przekłada się na tempo akcji – brakuje nieco dynamizmu, szybkości i napięcia, znacznie więcej jest rozmów, przemyśleń i dyskusji. Wraz z rozwojem historii autor coraz więcej miejsca poświęca Głębi, atmosfera staje się gęściejsza, walki brutalniejsze, w kraju pogłębia się chaos. To wszystko sprawia, że przyszłość nie zapowiada się w jasnych kolorach. Wśród postaci na pierwszy plan wysuwa się Elend i Vin. Każde z nich musi czegoś się nauczyć, dojrzeć i zrozumieć siebie. Vin będzie musiała zdecydować, czego chce, kim jest i kim chce być, Elend zaś – nauczyć się jak być królem z prawdziwego zdarzenia. Na jego przykładzie autor pokazuje, że nie wystarczą jedynie ideały, aby zostać dobrym władcą. Przede wszystkim trzeba być pewnym siebie, stanowczym, twardym i silnym, krótko mówiąc – mieć jaja. Dopiero taki król pociągnie za sobą lud. Oprócz tej dwójki, znów spotykamy całą ekipę Kelsiera, pojawia się kolejny Zrodzony z mgły o nieco niestabilnej osobowości, czy nowa rasa szalejących kolossów. Ciekawą rasą jest kandra, którą w tym tomie można bliżej poznać i lepiej zrozumieć motywy jej działań.

66


Sanderson niejednokrotnie przypomina historię z pierwszego tomu, więc jeśli ktoś go nie czytał, nie powinien mieć problemu ze zorientowaniem się, o co chodzi w tej całej Allomancji czy Feruchemii, kto jest kim, a także w ogólnym zarysie poznać wydarzenia, które doprowadziły do obecnej sytuacji. W książce duży nacisk położony jest na politykę, rządzenie, układy, ale oczywiście nie brakuje również magii oraz sprawnych opisów walk allomantycznych. Autor porusza także temat religii, której jedynym zadaniem jest nieść siłę do przetrwania i nadzieję na lepsze dni. Co chyba nie dziwi, znalazł się też wątek romantyczny, który, moim zdaniem, jest najsłabszym elementem tej opowieści. Z jednej strony wyznania i zapewnienia o miłości, z drugiej – ciągłe rozterki, wątpliwości, czy jestem jego/jej warta, czy zasługuję na jego/jej miłość – jak dla mnie było tego zdecydowanie za dużo. Za to najlepsza, według mnie, jest ostatnia część książki, kiedy akcja przyśpiesza, robi się dramatycznie, mrocznie i niepokojąco. Szczególnie dobrze widać to w zaskakującym zakończeniu, które daje nadzieję na wciągającą fabułę w kolejnym tomie. A co faktycznie przyniesie trzecia część będzie można przekonać się już w październiku. Tytuł: Studnia Wstąpienia Tytuł oryginału: The Well of Ascension Autor: Brandon Sanderson Tłumaczenie: Anna Studniarek Wydawca: Wydawnictwo MAG Data premiery: sierpień 2015; wydanie III Ilość stron: 800 (łącznie ze słowniczkiem) ISBN: 978-83-7480-555-1

67


POSTAPOKALIPTYCZNA POLSKA PODZIEMNA Marek Adamkiewicz Powieści z cyklu Metro 2033 nigdy nie należały do tego typu fantastyki, która zmuszałaby czytelnika do refleksji i kierowała jego rozważania w jakiekolwiek bardziej ambitne rejony. To rozrywka. Tylko i wyłącznie. Być może cała seria mogłaby być czymś więcej, jednak twórcy zdecydowali, że pójdą w inną stronę. I trzeba przyznać, że jeśli nie ma się zbyt wygórowanych oczekiwań, lektura kolejnych powieści może dostarczać sporo dobrej zabawy. W ten schemat wpisuje się także Robert J. Szmidt, autor idealnie do tego uniwersum pasujący. Po pierwsze – doskonale czuje się w klimatach post-apo; po drugie – specjalizuje się w lekkiej i łatwej literackiej rozrywce. Połączenie idealne, by zostać drugim polskim autorem (pierwszym był Paweł Majka) poszerzającym koncept Dmitra Glukhovskiego. Po wojnie atomowej populacja Wrocławia schodzi do miejskich kanałów, stanowiących jedyne miejsce, w którym zwykli ludzie mają szansę na przetrwanie. Na powierzchni zdewastowanego miasta grasują krwiożercze mutanty. Jakikolwiek kontakt z wykoślawioną florą i fauną może skończyć się dla człowieka fatalnie. Dwadzieścia lat po wojnie, w jednej z enklaw pod powierzchnią metropolii, żyje niejaki Nauczyciel. Przeszłość mężczyzny okryta jest mgiełką tajemnicy. Wraz z głuchoniemym synem, Niemotą, prowadzi spokojne życie, kierując placówką z grubsza przypominającą szkołę. Dni spokoju kończą się jednak gwałtownie. W wyniku spisku, Nauczyciel zmuszony jest opuścić schronienie i stawić czoło niebezpieczeństwom czającym się w innych kanałach oraz na powierzchni. Otchłań, co jest dosyć charakterystyczne dla powieści z Uniwersum Metro 2033, jest powieścią drogi. Bohaterowie, zmuszeni splotem niekorzystnych okoliczności, porzucają swoje dotychczasowe życie i miejsce zamieszkania, kierując swe kroki w nieznane. Przy takich a nie innych założeniach fabularnych tego konkretnego uniwersum ciężko jest wymyślić coś nowego, a motyw drogi wydaje się być całkiem naturalny. Tylko od kunsztu poszczególnych autorów zależy, czy fabuła będzie przy okazji potrafiła zainteresować czytelnika i czy znane elementy zostaną przedstawione wtórnie, czy też w miarę oryginalnie. Szmidt, wykorzystując ten ograny schemat, zaproponował czytelnikowi rozrywkę całkiem zajmującą. Mocną stroną Otchłani jest bez wątpienia wartka akcja. Od samego początku fabuła jest bardzo dynamiczna, choć wypada tu dodać, że zagrożenia, z którymi muszą zmierzyć się Nauczyciel i Niemota, są dosyć standardowe. Częstotliwość ich występowania jest jednak spora, a w tego typu literaturze jest to akurat zaletą. Dobre wrażenie sprawia także zestaw potworów, z którymi przyjdzie się mierzyć naszym bohaterom. Napotkamy tu np. szariki, zmutowane psy, które mimo swojskiej nazwy, są drapieżcami wyjątkowo niebezpiecznymi. Nazwa tego konkretnego gatunku to niejedyne nawiązanie autora do popkultury. Jest ich na kartach Otchłani więcej. Być może dla innych czytelników będą to zabawne mrugnięcia okiem, ja jednak odniosłem wrażenie, że są one wprowadzone na karty powieści nieco na siłę, pełniąc funkcję zbędnego efektownego świecidełka.

68


Powieść Szmidta wypada nieco gorzej w materii kreacji bohaterów. Nauczyciel jest niestety typowym „supermanem”. Udaje mu się właściwie wszystko, co sobie zamierzy, a z kolejnych opresji wychodzi obronną ręką, nie ponosząc prawie żadnych strat własnych. Jego ewentualne potknięcia wpływają raczej na innych bohaterów. Kompletnie niezrozumiałym manewrem jest też wprowadzenie na scenę Niemoty. Głuchoniemy chłopak w żaden sposób nie przykuwa uwagi czytelnika, miota się tylko na scenie wydarzeń, powodując rosnącą irytację. Jest elementem zbędnym. Do całości dobrze pasują za to wulgarne dialogi, dosyć dobrze komponujące się z opisem prymitywnych społeczności zaludniających podwrocławskie kanały. Druga polska powieść w Uniwersum Metro 2033 jest lekturą lekką, łatwą i przyjemną. To dobra rozrywka, która nie aspiruje do niczego więcej ponad to, czym w istocie jest. Fani cyklu nie powinni być zawiedzeni. Szmidt dostarczył im tego, do czego są przyzwyczajeni, umiejętnie uwypuklając mocne strony serii, choć nie uniknął też niestety kilku mielizn . Autor w paru miejscach nawiązał przy okazji do swojej wcześniejszej powieści, Apokalipsa według Pana Jana. I choć to ona wydaje się być lepsza od tej najnowszej, to trzeba przyznać, że także Otchłań jest pozycją, z którą warto się zapoznać. Zwłaszcza, jeśli darzy się postapokaliptyczną odnogę fantastyki sentymentem. Tytuł: Uniwersum Metro 2033 – Otchłań Autor: Robert J. Szmidt Wydawca: Insignis Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 384 ISBN: 978-83-63944-97-1

69


GALAKTYKA GEOCENTRYCZNA Maciej Rybicki Świętujący tryumfy na kinowych ekranach Strażnicy Galaktyki okazali się być dla studia Marvela strzałem w dziesiątkę. Udało się bowiem nie tylko wykorzystać wyrobioną, uznaną wśród fanów markę komiksową, windując ja na szczyty popularności wśród przeciętnych odbiorców produktów Domu Pomysłów, ale przede wszystkim pokazano widzom coś, co dla miłośników historii obrazkowych było od dawna wiadome: iż uniwersum to ma swoje granice znacznie dalej, niż mogłoby wynikać to z ziemskich (czy też asgardzkich) perypetii bohaterów dotychczasowych filmów i seriali. Perypetie Star-Lorda, Gamory, Szopa Rocketa, Draxa i Groota bawiły rozmachem, wartką akcją, niewymuszonym poczuciem humoru i fenomenalnym klimatem kosmicznej jazdy bez trzymanki. Z tytułu znanego głównie zagorzałym miłośnikom komiksów Strażnicy... stali się jedną z bardziej popularnych i rozpoznawalnych części komiksowo-kinowego światka, rozciągając go dla szerokiej publiki na całą Galaktykę. Nie dziwota więc, że także w ramach linii Marvel Now! marka ta zajmuje bardzo ważne miejsce (a z tego, co widać po obecnych ruchach szefostwa Marvela, wciąż zyskuje na znaczeniu – w najbliższych planach jest bowiem poszerzenie listy tytułów związanych ze Strażnikami... aż do 10!). Dla zdecydowanej większości głównych bohaterów Kosmicznych Avengers jest to debiut na polskim rynku w charakterze postaci pierwszoplanowych. Można by się zresztą spodziewać, że skoro seria rozpoczyna się jak Joe Quesada i Alex Alonso (dyrektor kreatywny i redaktor naczelny Marvela) przykazali: od numeru 1, to można się spodziewać pewnego wprowadzenia w wydarzenia, prezentacji grupy, postaci i tak dalej. Istotnie, dzieje się to… jedynie częściowo. Otwierający tego trejda zeszyt #0.1 prezentuje bowiem historię dzieciństwa (dziedzictwa?) Petera Quilla, czyli Star-Lorda, zaś zamykający ten tom zeszyt Jutrzejsi Avengers to krótkie historyjki dotyczące pozostałych członków Strażników Galaktyki: Draxa Niszczyciela, Groota, szopa Rocketa i Gamory. Muszę przyznać, że choć tak na dobrą sprawę wnoszą one niewiele, to stanowią całkiem przyjemny dodatek. Nie tylko przybliżają czytelnikowi te postacie, oddając do pewnego stopnia ich charakter, ale także są bardzo ciekawe od strony wizualnej (autorami rysunków są Michael Avon Oeming, Rain Beredo, Ming Doyle, Javier Rodriguez i Michael Del Mundo) odchodząc nieco od zdecydowanie bardziej klasycznego stylu prezentowanego przez Steve’a McNivena i Sarę Pichelli. Nieco mniej jasna jest jednak sytuacja, która stanowi punkt wyjścia dla trzech zeszytów stanowiących w zamyśle danie główne, czyli trzon tego albumu. Mamy bowiem drużynę Strażników krążących gdzieś po kosmosie, mamy dołączającego do nich Iron Mana, który nie bardzo wiadomo skąd i dlaczego znalazł się w kosmosie, mamy także zarysowującą się powoli linię fabularną. Nie da się ukryć, że co nieco tu zgrzyta. Pomijając już nieobecność jakiegoś konkretniejszego wprowadzenia kosmicznej grupy, czytelnik zostaje po prostu wrzucony w wir wydarzeń. Na szczęście Bendisowi udało się stworzyć fabułę całkiem obiecującą, przynajmniej w dalekiej perspektywie. Czy taka okaże się faktycznie: to pokaże czas, bo widać, że nikt nawet nie myślał o tym, żeby zaprezentować czytelnikom jakąś mniej lub bardziej zamkniętą historię. Amerykanin wygrywa tu czymś innym: całkiem niezłym tempem akcji i zachowanym lekkim klimatem, w którym obowiązkowe mordobicie przeplatane jest grepsami i bon motami wychodzą-

70


cymi z ust to jednego to drugiego bohatera. A że do drużyny Star-Lorda dołącza nie kto inny, jak utrzymany w obowiązkowym już Downeyowskim klimacie Tony Stark, można mieć pewność, że klimat znany z wcześniejszych komiksów i filmu zostanie zachowany. Tym, co może nieco mierzić, jest usilne zwrócenie akcji w kierunku Ziemi i po raz kolejny uczynienie jej centrum wydarzeń wszechświata. Jakby było mało prowadzącym do mega-eventu Secret Wars wydarzeniom prezentowanym w Avengers i New Avengers Jonathana Hickmana także naczelny z kosmicznych tytułów Marvela zostaje – dosłownie – sprowadzony na Ziemię. Może więc i pomysł fajny, ale nie do końca tego oczekiwałem, szczególnie zważywszy na ogromne bogactwo „pozaziemskiej” części uniwersum Domu Pomysłów. Warstwa graficzna jest także jak najbardziej w porządku. Choć, jak już zaznaczyłem, prace McNivena i Pichelli nie należą może do najbardziej oryginalnych, brak tu jakichś większych wpadek, za to jest kolorowo, bardzo dynamicznie i ze sporą ilością szczegółów. W sumie na plus. Czy zatem warto po Kosmicznych Avengers sięgnąć? Wydaje mi się, że tak. Komiks ten powinien przynieść sporo frajdy miłośnikom lekkiej, raczej niezobowiązującej rozrywki, którzy lubią akcję i dowcipne dialogi… czyli klimat znany z filmu. Może czasem brakuje tu sensu czy charakterystycznej synergii między poszczególnymi członkami grupy, ale wciąż jest to komiks co najmniej przyzwoity. Oczywiście, powstaje pytanie czy seria w ciekawy sposób się rozwinie i utrzyma poziom, jednak póki co stanowi całkiem ciekawą alternatywę dla sztandarowych tytułów Marvela, które, aby je w pełni docenić, wymagają od czytelnika przywiązania się na dłuższy czas. Ja osobiście nie mam wątpliwości, że po Angelę – drugi tom Strażników Galaktyki– na pewno sięgnę. Tytuł: Guardians of the Galaxy (Strażnicy Galaktyki): Kosmiczni Avengers Tytuł oryginału: Guardians of the Galaxy: Cosmic Avengers (Guardians of the Galaxy #0.1, #1-3, Guardians of the Galaxy: Tomorrow Avengers #1) Autorzy: Brian Michael Bendis (scenariusz), Steve McNiven, Sara Pichelli i inni (rysunki) Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: Egmont Data wydania: 26 sierpnia 2015 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy ISBN: 978-83-281-1062-5

71


ZAPOMNIANY/ZAKAZANY DEBIUT PARNICKIEGO Mirosław Gołuński Teodor Parnicki wielkim pisarzem był! I choć zdanie brzmi to znajomo i pozornie ironicznie, to tak naprawdę niewielu czytelników miało szansę poznać prozę jednego z największych polskich pisarzy XX wieku. Autor ten zasłynął przede wszystkim jako autor ponad trzydziestu powieści historycznych, z których najlepsze, Tylko Beatrycze, Koniec „Zgody Narodów” czy 6-tomowy cykl Nowa baśń zasługują na literackiego Nobla, do którego nigdy nie został zgłoszony. Są to powieści wielkie, ale niezmiernie trudne w lekturze, poruszające kwestie filozoficzne i psychologiczne na poziomie niedostępnym znakomitej większości dziś tworzących autorów. Nim jednak Parnicki zajął się historią, zaczął o wiele skromniej, od powieści na szpiegowsko-przygodowej, napisanej dla pieniędzy w wieku zaledwie 21 lat. I muszę przyznać, znając pierwociny pisarskie takich tuzów polskiej literatury jak Zygmunt Krasiński, czy piszący pod pseudonimem dla pieniędzy Witold Gombrowicz, że debiut ten jest więcej niż udany. Niebawem domyślicie się, Szanowni Czytelnicy, dlaczego 85 lat czekał on na swoją premierę. Warto przypomnieć, że omawiany tutaj autor po raz pierwszy stopę na polskiej ziemi postawił w wieku dwudziestu lat, zaledwie rok przed publikacją powieści. Przybył on z Charbina (Harbina), chińskiego miasta, w którym sprawnie funkcjonowała polska kolonia, do której niespełna dwunastoletni Teodor przebił się po ewakuacji szkoły junkrów we Władywostoku, w której to zastał go wybuch rewolucji październikowej. Szczegół ten jest o tyle ważny, że napisana przez niego powieść toczy się właśnie w tamtym regionie świata, regionie, który autor poznał z autopsji, na pewno znacznie lepiej niż Agatha Christie przy pisaniu swego Orient Ekspresu. Nie można odmówić Trzem minutom… odwołań do klasycznych schematów gatunku. Pewnego zimowego wieczoru powracający z opery Wagnera były oficer carskiej armii (dla młodszych czytelników – nazywanej wówczas, w przeciwieństwie do Armii Czerwonej komunistów, Białą), Piotr Zagorski, zostaje zaczepiony przez nietrzeźwego człowieka i dostaje od niego w prezencie klucz wraz z tajemniczym stwierdzeniem stanowiącym tytuł książki: „Trzy minuty po trzeciej tam, gdzie ostatnim razem”. Kompletnie zaskoczony Rosjanin nie wie, że w ten sposób został przez zupełny przypadek w międzynarodową aferę szpiegowską, której stawką będzie pozycja Japonii w regionie dla innych, a życie jego i jego przyjaciela Aleksandra Flagina będzie zależało od tego, czy wypełnią misję dla japońskiego rządu. Mamy tutaj wszystkie atrybuty klasycznej powieści sensacyjnej: nagłe zwroty akcji, walki i pościgi (również samochodowe i nawodne – James Bond to przy białogwardzistach i agentach sowieckiego wywiadu zwykły przedszkolak), przystojni mężczyźni i piękne (i bynajmniej nie cnotliwe) kobiety, które z równą łatwością uwodzą, jak i zabijają, wielka polityka i zawiłe relacje między mężczyznami a kobietami, sobowtóry, egzotyczne pejzaże Azji, sprawnie psychologicznie nakreślone postacie bohaterów zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Czyta się to naprawdę wyśmienicie i zdołałem połknąć tę powieść w ciągu dwóch dni, co w przypadku innych tekstów Parnickiego jest praktycznie niemożliwe (a wiem, co mówię, bo przeczytałem je wszystkie).

72


Jak łatwo się domyślić, wielki spisek uknuli agenci sowieckiego wywiadu (czy też Kominternu), a nienawidzący ich białogwardziści mają okazję jeszcze raz zaszkodzić znienawidzonym wrogom. I choć linie podziału między tymi, którym kibicujemy, a ich wrogami jest czytelna, absolutnie nie oznacza schematyzmu. Oto jeden z głównych sprawców zamieszania, szef komunistycznego wywiadu we Władywostoku, noszący może nieco zbyt znaczące nazwisko, Babincew, ma swoją tajemnicę – mieszkająca z nim kobieta była (a właściwie formalnie jest) żoną białogwardyjskiego wyższego oficera, któremu tenże Babincew pomógł uciec przed komunistami, ale za cenę przejęcia „w posiadanie” jego żony. Komunista ryzykował z miłości. Scena, w której po swą żonę wraca ów oficer jest jedną z najbardziej melodramatycznych, ale też wzruszających scen całej powieści. W takich właśnie scenach chyba najlepiej widać rodzącą się historyczną świadomość pisarza – jego bohaterowie są twardzi, chwilami okrutni, czasami pozornie bezsensownie, ale z drugiej strony, jakiekolwiek okazanie litości czy słabości wobec wroga natychmiast zostaje w bezwzględny sposób przezeń wykorzystane. Mimo tak młodego wieku, autor bardzo dobrze panuje nad opracowywanym przez siebie materiałem, każda sytuacja czemuś w ostatecznym rachunku służy. W późniejszych powieściach bohaterowie Parnickiego przede wszystkim walczą przy pomocy umysłów, a nie noży i naganów, ale już tu zarysowują się schematy fabularne, które będą wręcz obsesyjnie powracać. Począwszy od tajemniczego sądu siedemnastu Japończyków w maskach, którzy wydali na Zagorskiego i Flagina wyrok śmierci, poprzez sobowtórowość, postacie zagubionych we własnej sztuce agentów wywiadu (najsłynniejszym jest chyba Heliodor ze wspomnianego Końca „Zgody Narodów”), gry polityczne, aż po bohaterki chodzące boso, który to motyw doczekał się wręcz osobnego opracowania u tego pisarza. Wydana po 85 latach okazuje się zaskakująco wciągająca i stanowi właściwie gotowy scenariusz sensacyjnego filmu, który przyciągnąłby do kin znacznie więcej widzów niż niezwykle trudna Tylko Beatrycze. Zwłaszcza dziś, gdy antykomunistyczne w swej wymowie powieści napisane w okresie międzywojennym można wreszcie swobodnie wydawać (Piasecki, Ossendowski), Trzy minuty… doskonale się sprawdzają, w dużej mierze dzięki narracyjnemu talentowi autora i jego dobrej znajomości świata przedstawionego. Kończąc swoją, mam nadzieję, zachęcającą do lektury recenzję, nie mogę nie wspomnieć o formie, w jakiej powieści została wydana. Wydawnictwo Noir sur Blanc, które podjęło się wydania pierwocin twórczości Parnickiego (a trzeba przypomnieć, że wydało ono również z odnalezionych po śmierci autora rękopisów dwie inne jego powieści – Opowieść o trzech Metysach i Ostatnią powieść) oraz Tomek Markiewka, niestrudzony edytor i wydawca rękopiśmiennej spuścizny autora Srebrnych orłów, wykonali niezwykłą pracę Oto do powieści dołączonych jest kilkadziesiąt zdjęć z nie tylko miejsc, ale i z czasów, w których toczy się akcja powieści. Warto obejrzeć niezwykłą kolekcję, dzięki której nasza czytelnicza wyobraźnia bez trudu stworzy jeszcze plastyczniejszy obraz świata Trzech minut… Jako miłośnik i – co tu dużo kryć – badacz twórczości Teodora Parnickiego, nie tylko jestem zachwycony samym faktem wydania tej praktycznie nieznanej do tej pory powieści, ale również żywię nadzieję – mam nadzieję, że niezłudną – że ktoś, przeczytawszy tę powieść, sięgnie po następną… Na początek polecam Aecjusza, ostatniego Rzymianina i Srebrne orły. Tytuł: Trzy minuty po trzeciej. Powieść egzotyczno-sensacyjna Autor: Teodor Parnicki Wstęp i opracowanie: Tomasz Markiewka Wydawnictwo: Noir sur Blanc Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 392 ISBN: 978-83-7392-529-8

73


POGRZEBANA NIENAWIŚĆ Magdalena Golec

Jak w Okruchach dnia, tak i w Pogrzebanym Olbrzymie Ishiguro nadal pozostał w Anglii, ale tym razem cofnął się daleko w przeszłość oraz skierował w zupełnie odmienne, fantastyczne klimaty. Tak się zastanawiam... jaki jest mój stosunek do tej książki? Z pewnością wywołała przeróżne odczucia: ciekawość, spokój, znużenie, niedowierzanie, smutek, zainteresowanie, przesyt, zamyślenie. Ale czy wzbudziła zachwyt, pochłonęła bez reszty? Brytania, okres po wojnie z Saksonami, gdy pamięć o czynach króla Artura wciąż jest żywa. Starsze małżeństwo, Axl i Beatrice, żyje w społeczności, którą wyróżnia wyjątkowo ulotna pamięć. Szybko zapominają o ludziach i wydarzeniach, mających miejsce zaledwie przedwczoraj. Również tę dwójkę gnębi ta dziwna przypadłość. Czasem mają przebłyski, ale nigdy nie potrafią do końca stwierdzić, czy są one prawdą, czy tylko snem. Jednego wydają się być pewni – mieli kiedyś syna i właśnie ta pewność skłania ich do wyruszenia w podróż. Mają nadzieję, że uda się im go odnaleźć oraz odzyskać utracone wspomnienia. W trakcie wyprawy natkną się na wiele przeszkód, spotkają walecznych rycerzy, groźnych żołnierzy, mityczne stworzenia czy podstępnych mnichów. Dowiedzą się też, że nie tylko ich wioska, ale cały kraj został dotknięty klątwą niepamięci. Pogrzebany Olbrzym stanowi niezwykłą mieszankę literacką. Autor sięga w niej po fantastykę, przygodę, mity, legendy, religie, historię, a także czerpie inspiracje z innych powieści. W czasie lektury spotyka się ogry, smoki, diabliki czy chociażby sir Gawaina – rycerza Okrągłego Stołu i siostrzeńca króla Artura. Jest tajemnicza wyspa i przewoźnik, który w swojej małej łódce przewozi na nią ludzi, a także ptaki wydziobujące wątrobę. Niesamowite, jak wiele alegorii i odniesień można tutaj odkryć (można się też zastanawiać, czy jednak autor nie przesadził i nie jest tego po prostu za dużo). Przy pomocy tych wszystkich elementów Isiguro snuje swą opowieści o pamięci, nienawiści i miłości. Podstawowym tematem powieści są rozważania dotyczące roli pamięci i zapomnienia, zarówno w życiu całych narodów, jak i pojedynczych osób. Historia niewątpliwie wpływa na tożsamość narodową, poczucie przynależności, kształtuje nastawienie do sąsiadów z innych krajów. Może również przyczynić się do prowadzenia wielopokoleniowych walk, podsycać nienawiść, chęć zemsty, a w efekcie nieść śmierć i zniszczenie. Czy zatem jedyną szansą na pokój jest wymazanie pamięci o dawnych waśniach? Jest to w ogóle możliwe? A może ludzie nie potrafią żyć w zgodzie i prędzej czy później będą dążyć do wojny, nie tylko tej zbrojnej, ale i np. politycznej? Wnioski płynące z książki nie napawają optymizmem. Podobne rozterki, związane z pamięcią i niepamięcią, dotknęły związek Axla i Beatrice. Z jednej strony czują, że przypominając sobie swoją przeszłość staną się sobie bliżsi, lepiej się poznają i zrozumieją, z drugiej zaś – rodzi się lęk, że wśród wspomnień pojawiają się też te niosące ból i rozczarowanie, które zamiast wzmocnić, doprowadzą do rozpadu ich relacji.

74


Książkę raz czyta się niczym fantastyczną opowieść przygodową, a innym razem jak baśniową przypowieść. Niekiedy nabiera cech niezbyt udanego pastiszu, co jednak nie przeszkadza w odczytaniu głębszych treści. Opisy są plastyczne, język barwny, czasem wręcz poetycki, a narracja spokojna i nieśpieszna. I jedynie do stylu dialogów nie mogłam długo się przyzwyczaić. Mały przykład: – Nie wiń moich przyjaciół, zacny rycerzu – rzekł Wistan – Zrobili tylko to, o co ich błagałem. Lecz teraz widząc, że nie muszę się ciebie obawiać, nie będę dłużej udawał. Wybacz proszę. – Nie mam ci tego za złe, panie, bo na tym świecie dobrze jest zachować ostrożność – odparł stary rycerz. – Powiedz mi jednak, kim jesteś, żebym ja nie miał teraz powodu obawiać się ciebie. W dzisiejszych czasach brzmią one nienaturalnie, czasem zbyt pompatycznie, wzniośle, bywają nadmiernie ugrzecznione. Z drugiej jednak strony jest to przecież powieść o dawnych czasach, więc pod tym względem bardzo dobrze komponują się z przedstawionym światem przeszłości. Nie mogę powiedzieć, że książka mnie zachwyciła, ale myślę, że jest dobra, a na pewno interesująca, i dlatego warto po nią sięgnąć. Niesie ona ze sobą pewną melancholię, zwłaszcza gdy pomyśli się o tym, jak silna może być nienawiść i chęć zemsty, czy też o tym, ile cierpienia może wywołać przypomnienie niektórych przeszłych zdarzeń. Może zatem lepiej żyć w nieświadomości, stracić również te pozytywne wspomnienia, a w zamian cieszyć się bieżącą chwilą? Mogłoby to być jakieś rozwiązanie, tylko czy wówczas czulibyśmy się naprawdę sobą? Przecież nie tylko dobre, ale i te złe chwile są częścią naszego życia. To one niejednokrotnie nas kształtują i decydują o tym, kim jesteśmy. Może warto więc zachować pamięć o swojej przeszłości? Znaleźć siłę w miłości, przyjaźni, wierze i stawić jej czoło? Zdecydujcie sami. Tytuł: Pogrzebany Olbrzym Tytuł oryginału: The Buried Giant Autor: Kazuo Ishiguro Tłumaczenie: Andrzej Szulc Wydawca: Albatros Data wydania: 23.09.2015 Liczba stron: 448 ISBN: 978-83-7885-468-5

75


KLASYKA NIEOFICJALNA Maciej Rybicki Kiedy studio Disneya przejmowało całą gwiezdnowojenną franczyzę, nieco zadrżałem. Kiedy oficjalnie ogłoszono, że całe wieloletnie dziedzictwo tzw. Expanded Universe zostaje uznane za niekanoniczne (czytaj: wyrzucone do zsypu), miałem wrażenie, że to jest jakiś gorzki żart, że ktoś w ordynarny sposób kpi z oddanych fanów, kolekcjonującym książki, komiksy, figurki i wszelkie inne przejawy szaleństwa z odległej Galaktyki. A jednak… okazało się, że spece od Myszki Miki nie na darmo tymi specami są. Rozwiązali bowiem klasyczny dylemat: jak zjeść ciastko, jednocześnie mając ciastko (zwany też czasami dylematem dziewicy…). Innymi słowy: jak zrobić miejsce na nowe historie/bohaterów (czytaj: gadżety) i zapewnić studiu wolność kreatywną bez obciążeń tysiąca mniej lub bardziej udanych publikacji a jednocześnie nie wkurzyć fanów (czytaj: dostarczycieli pieniędzy) mówiąc im, że te wszystkie historie, którymi pasjonowali się przez lata… no w zasadzie ich nie ma. Nie ma Admirała Thrawna, nie ma Yuuzhan Vongów, nie ma Dartha Revana… itd. Fachowcy od Disneya wiedzieli przecież, że dotychczasowe książki, komiksy czy gry wciąż się przecież sprzedają – bez względu na to, co aktualnie ukazuje się z logo STAR WARS. Wymyślili więc, że w sumie nie ma przeszkód, aby nadal wydawać lub wznawiać produkty niezgodne z nowym kanonem, tyle tylko, że zostaną one opatrzone etykietą „Legend”. Spore zmiany w rynkowej obecności Gwiezdnych Wojen nie ominęły także Polski. I o ile wciąż brak nowego wydawcy książek osadzonym w stworzonym przez George’a Lucasa uniwersum (nie mam jednak wątpliwości, że w związku z premierą kolejnego epizodu z pewnością taki się znajdzie), o tyle w dobie komiksowego boomu obrazkowe historie zdają się zaznaczać swą obecność w całkiem efektowny sposób. Egmont zrobił świetną robotę: oprócz dostarczenia na nasz rynek bijących rekordy sprzedaży „nowokanonicznych” komiksów wydawanych przez Marvela (o nich wkrótce), wystartował także z serią zbierającą najciekawsze pozycje „starego kanonu”, wydane oryginalnie przez Dark Horse. W serii Star Wars: Legendy mają się zatem pojawiać pozycje premierowe, ale także wznowienia klasycznych historii. Od takiej zresztą seria ta się rozpoczyna. Cienie Imperium, bo o nich mowa, to absolutny gwiezdnowojenny klasyk – opowieść nie tylko uwielbiana przez fanów i ważna z perspektywy Ś.P. Expanded Universe, ale także „dziecko” jednego z pierwszych projektów multimedialnych firmy Lucasa. Przełom lat 1996/97 był dla fanów Gwiezdnych Wojen najciekawszym okresem od wielu lat. Książkowo-komiksowe Expanded Universe rozwijało się w najlepsze, zapowiedziano wejście do kin odnowionej wersji klasycznej Trylogii, w dodatku trwały prace nad kolejnym, potwierdzonym już Epizodem. W takich okolicznościach Lucasfilm postanowił zrealizować bezprecedensowy projekt: wykorzystać fabularną lukę między Imperium Kontratakuje a Powrotem Jedi do przedstawienia nowej fabuły za pomocą różnych mediów. Bazą dla Cieni Imperium (jak nazwano to przedsięwzięcie) była powieść autorstwa Steve’a Perry’ego, uzupełniona przez znakomitą grę komputerową (zaprojektowaną pod szturmującą właśnie rynek konsolę Nintendo64), ścieżkę dźwię-

76


kową, przeróżne figurki, modele i zabawki, kolekcjonerskie karty, czy wreszcie komiks narysowany przez Kiliana Plunketta i Johna Nadeau. Celowo podkreślam tu rolę rysowników, jako tych, którzy mieli stosunkowo najwięcej swobody twórczej, choć także tworzący scenariusz John Wagner dołożył do projektu swoje trzy grosze. Przede wszystkim postanowił nieco odejść od fabuły i postaci stworzonych na potrzeby Cieni Imperium przez samego Georga Lucasa i skupić się nieco bardziej na osobie znanego i lubianego łowcy nagród Boby Fetta. W praktyce otrzymujemy dzieło autonomiczne – choć oparte na tym samym szkielecie fabularnym, to operujące odmiennymi środkami wyrazu, a także eksplorujące nieco inne obszary tematyczne szeroko rozumianej opowieści. Nie da się jednak ukryć, że Cienie… to klasyczna opowieść ze świata Gwiezdnej Sagi – ze sporą ilością akcji, znanymi z ekranu postaciami i lokacjami, a także charakterystycznym klimatem Odległej Galaktyki. Jest to też dzieło fundamentalne dla znacznej części Expanded Universe – nie tylko wyjaśniono tu pewne luki fabularne pomiędzy Epizodami V i VI, ale przede wszystkim wprowadzono mnóstwo elementów, które zaskarbiły sympatię fanów i stały się nieodłącznym elementem gwiezdnowojennego rekwizytorium – przykładem postacie Dasha Rendara, Jixa, łowców nagród, księcia Xizora czy Guri. Zresztą organizacja Czarne Słońce przetrwała reset uniwersum i stanowi także część obecnego kanonu. Poza byciem pozycją ważną z punktu widzenia historii marki Cienie Imperium są jednak znakomitą lekturą. Nie tylko oparły się próbie czasu, wciąż intrygując pomysłami na zagospodarowanie „przestrzeni międzyfilmowej”; nie tylko wciąż nieźle wyglądają, nie odbiegając specjalnie od współczesnych komiksowych standardów; ale także dają sporo satysfakcji miłośnikom klasycznej filmowej narracji: jest dynamicznie, z umiejętnym stopniowaniem napięcia, jest kilka wątków, są zwroty akcji i zakulisowe rozgrywki, wreszcie jest wielka gwiezdna polityka i osobiste dramaty bohaterów – wszystko to, czego można oczekiwać po efektownej przygodowej opowieści. To zaś, że dzieje się ona dawno temu, w Odległej Galaktyce czyni ją jeszcze ciekawszą i lepszą. Dla fanów Gwiezdnych Wojen jest to pozycja, którą w swoich zbiorach mieć wręcz wypada, ale myślę, że i pozostali (także tacy, którzy Gwiezdne Wojny znają tylko z filmów) powinni być lekturą Cieni Imperium usatysfakcjonowani. Tytuł: Star Wars: Cienie Imperium Autorzy: John Wagner (scenariusz), Kilian Plunkett, John Nadeau (rysunki) i inni Tłumaczenie: Maciej Drewnowski Tytuł oryginału: Star Wars: Shadows of the Empire (vol. 1-6) Wydawnictwo: Egmont Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 152 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy ISBN: 978-83-281-1036-6

77


OBLICZA OBŁĘDU Marek Adamkiewicz Gdy wydawnictwo Egmont zaczęło wypuszczać w Polsce tytuły spod znaku New 52, niejeden fan komiksów był zapewne w siódmym niebie. Oto nareszcie polski czytelnik będzie na bieżąco z matecznikiem superbohaterskiego nurtu, Stanami Zjednoczonymi! Już ta informacja była czymś wspaniałym, więc mało kto spodziewał się, że może być jeszcze lepiej. Tymczasem rozpoczęto wydawanie serii DC Deluxe, w ramach której rodzimy rynek miał zostać nasycony najlepszymi historiami z amerykańskiej stajni, jeszcze sprzed jej restartu. Kryzys Tożsamości, Lobo – Portret Bękarta, Batman – Mroczne Odbicie. Zestaw tytułów jest imponujący. Dobre wrażenie pogłębia nowy tytuł wydany w ramach serii, kultowy już Azyl Arkam – Poważny Dom na Poważnej Ziemi. W zakładzie Arkham dochodzi do buntu osadzonych. Psychicznie chorzy przestępcy, pod przewodnictwem Jokera, chcą, by na miejscu pojawił się Batman. W placówce, poza nimi, zostaje także kilkoro członków personelu, którym przekonania nie pozwalają opuścić podopiecznych, nawet w takiej sytuacji. Gdy Nietoperz przybywa do Azylu, rozpoczyna się rozgrywka, której stawką jest między innymi stan umysłu Zamaskowanego Krzyżowca. Równolegle poznajemy losy założyciela szpitala, Amadeusza Arkhama. Jego historia i kierujące tym człowiekiem motywy, mogą być kluczem do zrozumienia dlaczego Azyl Arkham stał się takim miejscem, jakim jest obecnie i pokonania czyhających w nim zagrożeń. Założenia fabularne dzieła Morrisona i McKeane’a są w zasadzie dosyć proste. Rzecz jednak w tym, co znajduje się w środku, tuż pod powierzchnią. Znakiem rozpoznawczym tego tomu jest niezwykle ciężki, bardzo mroczny i schizofreniczny klimat. Azyl Arkham nie jest banalną opowieścią o herosach dających oklep tym złym. To historia która zmusza do refleksji na temat istoty obłędu. Skąd się bierze? W jaki sposób zagnieżdża się w umyśle? Czy jest jakikolwiek sposób, by go pokonać? Kolejne karty tego niezwykłego tytułu każą czytelnikowi zastanowić się także nad tym, czy możemy walczyć z zamieszkującymi w nas samych demonami. I nie ma tu żadnych wątpliwości – każdy takowe posiada. Nawet ci, którzy powinni pozostać czyści i nieskalani, mogą zostać zdeprawowani, zwłaszcza gdy na co dzień obcują z okrucieństwem i deprawacją. Na uwagę zasługuje sposób, w jaki twórcy przedstawili Jokera. Ta postać zawsze była fascynująca i niejednoznaczna – to swoista kwintesencja szaleństwa. Jego wizerunek, znany zwłaszcza z tak kanonicznych pozycji jak Zabójczy Żart czy Powrót Mrocznego Rycerza, tutaj został nieco zmiksowany. W interpretacji Morrisona, jest to nie tylko kryminalny geniusz, to także znawca ludzkiego umysłu, który chce manipulować innymi, przewiduje ich zachowania i popycha w pożądanym przez siebie kierunku. Zarazem jest to jednak psychopata i szaleniec, którego motywy, na pierwszy rzut oka racjonalne, w mgnieniu oka mogą przekształcić się w coś kompletnie nieoczekiwanego. Jeśli jesteśmy już przy tym bohaterze, trzeba zwrócić jednak uwagę na pewien techniczny mankament. W wypowiadanych przez Jokera kwestiach zastosowano czcionkę, która w dosyć istotny

78


sposób utrudnia czytanie. By dowiedzieć się, co takiego padło z ust maniaka, trzeba nieco wysilić oczy. Co ciekawe, głównym bohaterem zdaje się tu nie być wcale Batman. Owszem, także i on jest przedstawiony w interesujący sposób, jego zmagania, by zaprzeczyć tezie o swojej niepoczytalności, są naprawdę pasjonujące, jednak prawdziwym creme de la creme jest tu kreacja samego Azylu Arkham. Mimo, że jest to budynek, to Morrison przekształcił go prawie że w żywą istotę. Azyl wpływa na umysły osób, które mają tego pecha, że muszą w nim przebywać, czy to osadzonych, czy personelu. Wpływ budynku na bohaterów jest oddany wprost wybornie, a granica między realnością a ułudą jest tu niezwykle płynna i ciężka do jednoznacznego określenia. Bardzo ważne w odbiorze Azylu Arkham są ilustracje Dave’a McKeane’a. To nie są standardowe plansze, jakie widzimy na łamach setek innych albumów. Brytyjski rysownik bawi się nie tylko ich układem na kolejnych kartach, ale także konwencjami. Jest tu wiele ujęć niezwykle bliskich malarstwu, będącymi w istocie małymi dziełami sztuki. Znajdziemy tu także kadry inspirowane fotografiami, czy też niezwykle sugestywne kolaże. Niektóre ilustracje są iście surrealistyczne, często otwarcie flirtujące z horrorem, potrafiące wywołać zaskoczenie. Bez dwóch zdań – świetnie oddają szaleństwo czające się w placówce, w osadzonych, a także w Batmanie. Warstwa ilustracyjna to idealne uzupełnienie pokręconego scenariusza pokręconymi ilustracjami. Razem dają efekt naprawdę piorunujący. Warto zwrócić uwagę także na sposób wydania tego albumu. Tomy ukazujące się w ramach serii DC Deluxe to twarda oprawa, obwoluta i często także dodatki. Tym razem ich ilość jest naprawdę duża. Objętość materiałów dodatkowych to prawie połowa albumu! W większości są to materiały stricte dla fanów, wśród nich znajdziemy np. pełny scenariusz Granta Morrisona wraz z dopiskami autora, wyjaśniającymi pewne zawiłości. Jego lektura daje możliwość głębszego spojrzenia na treść Azylu Arkham, dostrzeżenie rzeczy, które umknęły podczas lektury. Ponadto znajdziemy tu także szkicownik, plany poszczególnych plansz, a także galerię okładek różnych wydań. Po prostu palce lizać! Azyl Arkham jest bez wątpienia powieścią graficzną „wielokrotnego czytania”. Treść tego tomu odsłania swoje tajemnice powoli, przy kolejnych sesjach do czytelnika może dotrzeć coś, co wcześniej zdarzyło mu się przegapić. Dzieło Morrisona i McKeane’a nie bez powodu jest dziś uznawane za klasyczny i kultowy komiks, nie tylko wśród tych traktujących o przygodach Mrocznego Rycerza, ale w znacznie szerszej perspektywie. To opowieść, którą musi znać każdy szanujący się fan gatunku, nawet jeśli nie przepada za nurtem superbohaterskim. 10/10 – Ale ja nie chcę przebywać pośród obłąkanych – zauważyła Alicja. – Och, temu nie zaradzisz – powiedział Kot – wszyscy tu jesteśmy obłąkani. Ja jestem obłąkany. Ty jesteś obłąkana. – Skąd wiesz, że jestem obłąkana? – powiedziała Alicja. – Na pewno jesteś – powiedział Kot – inaczej nie znalazłabyś się tu. Lewis Carroll Przygody Alicji w Krainie Czarów tłum. Maciej Słomczyński, Warszawa 1972

79


Tytuł: Azyl Arkham Tytuł oryginału: Arkham Asylum: A Serious House on Serious Earth Autorzy: Grant Morrison (scenariusz); Dave McKean (rysunki) Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz; Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Egmont Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 232 ISBN: 978-83-281-1053-3

80


IMPERIUM GROZY CZAR Hubert Przybylski Bo czasem jest tak, że jakiś fan okaże się kawałem &#$@%^! * i zwinie autorowi prawie ukończony, jedyny maszynopis książki, na którą czekają fani na całym świecie. Nie ma się co dziwić, że w takiej sytuacji autora może trafić szlag, że może się on obrazić śmiertelnie na cały świat i powiedzieć – „Pierdziulę. Nie piszę od nowa.” I przez prawie dwadzieścia pięć lat pisać wszystko inne, tylko nie dalszą część jego najpopularniejszego cyklu**. Aż wreszcie, po milionach próśb, gróźb, łapówek i kilku bliżej niewyjaśnionych przez autora sytuacjach z ciemną bramą, porem, miotełkami do kurzu i ubranymi w skóry motocyklistami***, autor się zlitował. I teraz, przez łzy szczęścia, patrzę na ósmy**** tom cyklu Imperium Grozy – Drogę zimnego serca. Ósmy tom, to czas powrotów. Do ogarniętego wojną domową Kavelinu wraca jego uznany za zmarłego król – Bragi Ragnarson. Również uznany przez wszystkich za nieżywego Hassan ibn-Yousif pojawia się na Hammad Al-Nakir. Obaj byli więźniami Shinsanu, ale o ile powrót tego drugiego jest wynikiem ucieczki z niewoli, to Bragi zostaje uwolniony. Ale nie po to, żeby zaprowadzić pokój w ogarniętym walkami o koronę Kavelinie, ale by wziąć udział w ostatecznej rozgrywce – próbie uwolnienia świata od Wścibskiego Starucha, którą organizują Mgła i Varthlokkur. Czy uda im się coś, co do tej pory nie udało się tysiącom innych? Imperium Grozy jest dużo lepiej napisane od Kronik Czarnej Kompanii, a Droga zimnego serca jest tego ewidentnym potwierdzeniem. Główna oś fabuły jest lepiej przemyślana, a wątki poboczne dobrze urozmaicają opowieść. W Kronikach, poza pierwszymi dwoma tomami, miało się zbyt często wrażenie, że drugi i trzeci plan pojawia się bez większego sensu czy potrzeby. Tutaj tego nie ma. Wszystko ładnie się zazębia tworząc zgrabną i wiarygodną historię. Bardzo dobre wrażenie całości trochę psuje sama końcówka tomu, która jest lekko mdła i w której się wszystko rozłazi po kościach. I choć nie aż tak, jak w Kronikach, gdzie cały ostatni tom***** był jakby napisany na siłę, bez składu i ładu, może nawet wręcz na odczepnego, to i tak pewnie każdy będzie miał leciuchne wrażenie niedosytu. Nie wiem, czy te problemy z kończeniem sag pojawiają się u Glena Cooka notorycznie. Na dobrą sprawę tylko Kroniki Czarnej Kompanii i Imperium Grozy zostały wydane w całości. Cykl o Garrecie nie dość, że nie jest jeszcze ukończony, to nawet doczekał się pełnej publikacji w języku polskim i na razie nie wygląda, żeby coś się miało w tej materii zmienić (co więcej, nikt nie myśli nawet o wznowieniu wydanych lata temu tomów tego cyklu, z których niektóre osiągają na aledrogo ceny rzędu 300-500 pln). Również Delegatury Nocy nie zostały w Polsce wydane do końca. A cykle DarkWar i Starfishersnie pojawiły się u nas w ogóle. Ale jakby nie było – wydana u nas część jego twórczości pokazuje, że Cookowi na dobre by wyszło, gdyby potrafił powiedzieć „stop” i nie ciągnął swoich historii na siłę. Natomiast jeśli chodzi o kreację bohaterów, to tutaj niedosytu nie będzie na pewno. Spośród fantasy, którą czytałem, tylko Erikson tworzył równie dobre

81


postacie. Te od Cooka są realne do bólu. Pełne wad, sprzeczności i uprzedzeń. Jak każdy z nas potrafią zareagować nielogicznie. I to z premedytacją. Wydawałoby się wręcz, że są zdolne do działania niezgodnie z zamysłem autora. Jak dla mnie to normalny zdrowy cud, miód i orzeszki. Najlepszym tego przykładem jest Varthlokkur, żyjący setki lat czarownik, będący skrajną przeciwnością mentalnie wykastrowanego i przeidealizowanego****** tolkienowskiego Gandalfa. To, że Varth żyje tak długo, nie sprawiło, że zmądrzał. Owszem, te wszystkie lata przyniosły mu doświadczenie, ale przecież doświadczenie czy wychowanie nie wpłyną na strukturę neuronalną mózgu*******. Choć jedne jego cechy się stępiły, to inne uległy wzmocnieniu i mimo że na przestrzeni tych wszystkich lat nauczył się panować nad swoimi emocjami, to czasami widać, na przykład w kontaktach z kimś, kogo nie lubi (Bragi), że zwyczajnie nie chce mu się tego robić. Nawet jeśli skutki tego będą opłakane. Jak tak dłużej o tym myślę, to tak skonstruowane i poprowadzone postacie zdarzają się rzadko nawet w mainstreamie. Powiem więcej, spora część noblistów, których powieści czytałem, w kreacji postaci nigdy nawet się nie zbliżyła do poziomu Glena Cooka. Moja ocena – 8.75/10 dla Drogi zimnego serca, 8.5/10 dla całości Imperium Grozy. Nie jest to fantasy równie genialna, jak Malazańska Księga Poległych Eriksona, ale dużo jej nie brakuje i na tle ogółu fantasy, która pojawia się na naszym rynku, jej gwiazda świeci mocno i wyraźnie. Więc jeśli lubicie epickie historie, a jednocześnie wyrośliście z bajeczek dla przedszkolaków i jesteście w stanie zmierzyć się z realistycznymi do bólu postaciami, Imperium Grozy jest dla Was. PS. Tak w sumie, to jeszcze chciałem wspomnieć, że podoba mi się pojedynek Rebisu i MAGa na okładki nowych wydań książek Cooka i Eriksona. Na razie obie strony idą łeb w łeb. Ale nie powiem, że się z tego cieszę, bo książki nie mieszczą mi się na półkach już od dobrego roku, a w przypadku tych wydań aż się prosi o ustawienie tomów „frontem do klienta”... Tytuł: Droga zimnego serca Autor: Glen Cook Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 456 ISBN: 978-83-7818-706-6 * A żebyś tak się przy goleniu w jajka zaciął, bydlaku. A żeby Ci pchłów w rajtki nalizło. A żeby ci na wiek-wieków niutella śledziami śmierdziała. A żeby ci się kolana zaczęły zginać w drugą stronę. A żeby ci włosy rosły tylko na zadku, ale za to sto razy szybciej niż normalnie. A żeby... Może chcecie coś dodać od siebie? ** No bo niby to Czarna Kompania jest prekursorem socjologicznej fantasy i przez to jego najsłynniejszym dziełem, ale kto z czystym sumieniem może powiedzieć, że ostatnie tomy (czyli pięć-sześć od końca) CK da się czytać bez biegunki i bólu zębów? *** A przynajmniej byli ubrani jak motocykliści. Tylko nie kojarzę nazwy tego gangu – Blue Oyster cośtam. **** Znaczy, nie liczę tu zbioru opowiadań, który Rebis dodał do trzeciego omnibusa (połączone wydanie kilku tomów cyklu) Imperium Grozy. ***** Niedawno się okazało, że Cook pisze kolejne dwa tomy Czarnej Kompanii. Oby miały poziom pierwszych tomów cyklu. ****** Aż wciórności można dostać. ******* No, chyba że owe doświadczenie będzie miało w ręku siekierę lub inne narzędzie chirurgiczne.

82


PSY, KOTY Aleksander Kusz Dziwnie tak wejść w świat komiksów będąc zupełnym laikiem w tej materii. Znaczy się będąc laikiem, który w młodości czytywał Tytusy, Kajka i Kokosze, i jeszcze kilka innych. I koniec. A potem dłuuuuga przerwa. Teraz, po kilkudziesięciu latach, odkrywam, że ten świat nie zastygł w momencie, kiedy ja kiedyś z niego zrezygnowałem, ale rozwijał się i to w wielu kierunkach. Wróciłem do niego za sprawą Maćka i Sandmana, ciekawe nie? Jak myślicie, kto jest bardziej fantastyczny? Sandman czy Maciek? Żadnego z nich nie widziałem, to znaczy widziałem zdjęcia Maćka i obrazki Sandmana. Ale który jest prawdziwy? Który z nich bardziej na mnie wpływa? Wróciłem do komiksów i widzę, że obecnie możemy wyróżnić trzy kierunki w które się rozwijają. Mamy komiksy z superbohaterami – w ogóle mnie nie obchodzą. Mamy komiksy z motywami baśniowymi i mitycznymi – ten gatunek bardzo mnie interesuje. No i mamy komiksy europejskie, pełne nihilizmu, przemyśleń i założeń, które nie za bardzo sprawdzają w się w codziennym życiu, bo ono obecnie pędzi tak bardzo, że sami nie potrafimy za nim nadążyć Polubiłem komiksy z motywami mitycznymi i te europejskie. Ostatnio pisałem o komiksie z mitami w tle, więc dzisiaj bierzemy na tapetę europejski. Zamierzam Wam omówić Kota Rabina Joanna Sfara – wszystkie sześć tomów, czy sześć części, czy jak to inaczej zwać. Wszystkie zostały wydane przez Wydawnictwo Komiksowe, ale pierwsze pięć zbiorczo jako Gildia Internet Services, z wyłącznym dystrybutorem Prószyński i S-ka, a szósty tom to już tylko Prószyński i S-ka. Pierwsze dwie części ukazały się wcześniej w Polsce pojedynczo, potem nastąpiło wydanie zbiorcze, a teraz mamy wznowienie wydania zbiorczego, plus tom szósty w osobnym tomie. Zaczyna się bardzo smakowicie – tytułowy kot rabina myśli. Może i nic w tym dziwnego. Zapewne wszyscy właściciele kotów są przekonani, że ich pupile myślą. Koty są przecież inteligentne i cudowne. To nie to, co te znajdy psy (tutaj narażam się mniej więcej połowie Polski i prawie wszystkim fantastom, bo fantaści jakoś tak ukochali koty – moim zdaniem psy są fajniejsze! Tak, to napisałem ja! Możecie mnie wykreślić ze znajomych na FB). Wróćmy jednak do kota rabina. Ten wyjątkowy kot zdenerwowany tym, że ta idiotka papuga nie dość, że jest idiotką, to jeszcze umie mówić, zjada ją i nagle okazuje się, że i on potrafi mówić. Tyle wstępu, a teraz mała otoczka. Mamy lata ’20 XX wieku i jesteśmy w Algierze. Kot żyje w rodzinie rabina. Rodzina składa się z rabina i jego córki Zlabii, którą to kot kocha wielką miłością. Większość akcji rozgrywa się w Algierze, który czaruje nas swoją wielokulturowością (piszę większość,

83


bo w późniejszych częściach bohaterzy wybierają się w podróże, między innymi do Paryża). Dla przykładu – córka rabina Zlabia ubiera się, jakby wyznawała całkiem inną religię popularną w Afryce, a na odmianę czyta Czerwone i czarne Stendhala. Algier to taki tygiel, gdzie mieszają się różne wyznania – Żydzi, muzułmanie, chrześcijanie. I na dodatek wszyscy żyją obok siebie w zgodzie (zazwyczaj). W dzisiejszych czasach wydaje się to niemożliwe. Pierwsza część komisku pod tytułem Bar Micwa zaczyna się od przedstawienia kota, choć właściwie kot przedstawia się sam. Kot zjada papugę, zdobywa dar mówienia i okazuje się, że jest bardzo, ale to bardzo inteligentny, przecież czytał razem ze swoim panem uczone książki. Kiedy rabin chce go odsunąć od swojej córki, żeby za bardzo nie namieszał jej w głowie, kot mówi, że chce zostać prawdziwie żydowskim kotem i chce bar micwę. To wokół tego zdarzenia toczy się pierwsza część. Kot zagina rabina rabina (znaczy się rabina swojego pana), który nie mogąc już znaleźć odpowiedzi na argumenty kota wyrzuca ich obu ze swojego domu. Jak skończy się historia z bar micwą? Oczywiście, że Wam nie zdradzę, doczytajcie sami. W dalszych częściach (Malka Lwi Król, Wygnanie, Raj na ziemi, Afrykańska Jerozolima) poznajemy następnego z głównych bohaterów, a jest nim tytułowy Malka, który ujarzmił lwa i wędruje z nim po świecie. Poznajemy dalsze losy głównych bohaterów, poznajemy ich przygody, czy to w Paryżu, czy na pustyni. Ale nie przygody są w tym komiksie najważniejsze. Ważne jest to, co przeczytamy w dymkach – przemyślenia bohaterów, ich rozmowy. Dyskusje na temat tradycji, religii, rodziny, ścieranie się różnych opinii, ale nie ostro, zawsze z docenieniem adwersarza. Kot przedstawia nam poczciwego rabina, którego próbuje uczyć żyć we współczesnym świecie. Nie namawia do kłamstwa, ale namawia do tego, że nie zawsze trzeba wszystko mówić. Wygląda na to, że kot uczy rabina, jak powinien żyć człowiek. Człowiek próbujący lawirować, próbujący nie zranić innych, próbujący żyć uczciwie, według standardów religii i kultury. Niestety to, co najlepsze w części pierwszej, czyli rozmowy kota z rabinem w następnych częściach znikają, bowiem kot przestaje mówić. Wprawdzie możemy poznać jego myśli, przemyślenia, ale to już nie jest to samo. To już nie jest rozmowa mądrego kota z mądrym rabinem (dokładnie w tej kolejności). W dalszych częściach komiks zamienia się na bardziej przygodowy, rozrywkowy. Nie żeby mnie to rozczarowało, ale po tak rewelacyjnym początku aż żal, że następne części autor skierował w inne rejony. Też są dobre, świetnie się to dalej czyta, ale zawsze, mogło być lepiej (przynajmniej dla mnie). Na szczęście zaznajomiłem się z komiksem w momencie, kiedy Wydawnictwo Komiksowe wydało w osobnym tomie część szóstą – Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną. I to jest powrót do świetności. Powrót do przemyśleń z części pierwszej. I na dodatek kot znowu zaczyna mówić! To jest właśnie to! Szósta część opowiada o życiu i myślach kota, który dowiaduje się, że Zlabia jest w ciąży i będzie miała dziecko. W życiu kota wszystko się zmienia, okazuje się, że życie nie do końca kręci się wokół niego, że wprawdzie dalej jest potrzebny, ale jakby mniej, dalej czasami przeszkadza, ale jakby więcej. Już boimy się o dziecko, boimy się, żeby się nie zaraziło, może kot coś zrobi. Niby dalej jest, ale jakby odsunięty, już w drugim rzędzie. W tej części kot wypowiada słowa, które zapadły mi w pamięć: A jeśli to nie ja jestem centrum wszechświata? Pewnie wszyscy właściciele kotów potwierdzą, że ich koty myślą podobnie (bo psy nie, psy są mądre, grzeczne i w większości znają swoje miejsce).

84


Na koniec pozostaje mi dodać, że od strony edytorskiej znowu, jak to w Wydawnictwie Komiksowym bywa, jest świetnie – twarda oprawa, książki szyte, papier i kolory bez zarzutów. Nic tylko pochwalić! Niestety cena jest adekwatna do jakości, ale co zrobić, coś za coś, Panie i Panowie. Rewelacyjny komiks proszę Państwa. Warto! Naprawdę warto! Kreska wprawdzie średnia, nie za bardzo mi odpowiadała, kot wygląda jak królik (a może ten kot musiał po prostu tak wyglądać?), ale szybko się do niej przyzwyczaiłem. Zresztą, przecież w tym komiksie nie kreska jest ważna, ale treść, a ta, to czysta rewelacja. PS: Mogę z całego serca polecić. I widzicie? Wiedziałem! Gdy kończyłem dziewiątą część Sandmana i musiałem wybrać następną pozycję do przeczytania i omówienia, miałem dylemat – opowiadania Dicka, czy Kot Rabina, przeczuwałem, że obie pozycje będą świetne i nie pomyliłem się! Mogę dodać, że teraz kończę Ilion Simmonsa i okazuje się, że dalej jest bardzo dobrze! Tytuł: Kot Rabina (1-5) Autorzy: Joann Sfar (scenariusz i rysunki), Brigitte Findakly (kolory) Tłumaczenie: Grzegorz Przewłocki Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe Data wydania: wrzesień 2015 Liczba stron: 288 ISBN: 978-83-64638-33-6 Tytuł: Kot Rabina 6. Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną Autorzy: Joann Sfar (scenariusz i rysunki), Brigitte Findakly (kolory) Tłumaczenie: Wojciech Birek Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe Data wydania: wrzesień 2015 Liczba stron: 56 ISBN: 978-83-8069-639-6

85



87


88


89


90




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.