Szortal na wynos (nr56) styczeń 2018

Page 1



Redakcja: REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz Aleksandra Brożek-Sala Rafał Sala DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Anna Klimasara, Anna Grzanek, Dagmara Trembicka-Brzozowska DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Katarzyna Kozidrak, Karolina Grzeszczak Korekta: Matylda Zatorska Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Aleksander Kusz, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Marcin Knyszyński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka, Beata Mróz, Szymon Góraj, Aleksander Księżopolski, Jagoda Muzolf, Justyna Chwiedczenia, Anna Parot DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Grzanek, Iwona Krygiel, Aleksander Księżopolski, Aga Magnuszewska, Monika Olasek, Joanna Radosz, Maria Talko, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Kościukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn OKŁADKA Ilustracja: Marlena Anszczak https://www.facebook.com/maronkowo/ Opracowanie graficzne: Milena Zaremba https://milena-zaremba.deviantart.com/ WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Wstępniak pisany w cieniu straty, jaka dotknęła przed paru dniami świat literatury SF, fantasy oraz grozy. W krótkim odstępie czasu odeszli Ursula K. Le Guin oraz Jack Ketchum. Nie trzeba nikomu przedstawiać twórczyni Ziemiomorza, ani autora „Poza sezonem”. Tego drugiego mogłem spotkać podczas Polconu we Wrocławiu, oczywiście gdybym z nudnych i nikogo nie interesujących względów nie zrezygnował z wyprawy do stolicy Dolnego Śląska. Jedno jest pewne, jeżeli bym się jednak pofatygował, głównym celem pobytu we Wrocku byłoby bez wątpienia spotkanie z jednym z trzech moich ulubionych autorów grozy. Jednego, Grahama Mastertona, spotkałem kilka lat temu, w Poznaniu. Podpisał mi książkę, uścisnął dłoń. Napędza mnie nadzieja spotkania drugiego, Stephena Kinga. Czy kiedykolwiek ten najszybszy rewolwerowiec na dzikim zachodzie horroru odwiedził Polskę? I czy w ogóle, do diaska, zamierza? Ani on, ani ja, nie robimy się coraz młodsi! Jacka Ketchuma już nie spotkam. Żal przeogromny i poczucie straty, dla fana grozy tym boleśniejsze gdy dotyczy szczególnie ulubionego twórcy. Zapewne wkrótce przypomnę sobie twórczość Jacka. W przeciwieństwie do dorobku wcześniej wspomnianych Mastertona i Kinga, nie ma tego aż tak dużo. Wiele czasu odświeżenie wszystkiego, co napisał, nie zajmie. Gdzieś pomiędzy „Kobietą” a „Dziewczyną z sąsiedztwa” warto przeczytać coś więcej. Może Szortal Na Wynos? Zdecydowanie. Kolejny numer właśnie oddajemy w Wasze ręce. Groza również jest u nas obecna. Lektura „Spadku” Marcina Zwolenia z pewnością przywoła tematykę szczególnie kojarzącą się z Ketchumem. Warto jednak zajrzeć do nas i dla innych treści: słowiańskiej poezji Adriana Turzańskiego, czy kosmicznego terroryzmu Jerzego Bogusławskiego. A to tylko niewielka część tego, co oferujemy. Lektury milszej niż lubująca się w paskudnych chwytach rzeczywistość w imieniu szortalowej Redakcji życzy... Marek „terebka” Ścieszek

4


SZORTOWNIA Fizyka czarów Mateusz Antczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Kamień retoryczny Adrian Turzański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 Król szczurów Anna Karnicka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Po siedemnastu latach Jakub Tyszkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Na krawędzi jest słodko Anna Karnicka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Dzień sądu Hubert Sosnowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Precyzja marzeń Paulina Łoś . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Kiedy przyjdą podpalić dom Jerzy Bogusławski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28

STUSŁÓWKA Njus Marcin Zwoleń . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Spacer Jakub Rykowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Spadek Marcin Zwoleń . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34

RYMOWISKO Kraniec kresu Adrian Turzański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Słowa Agnieszka Surówka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39 KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Szortownia


FIZYKA CZARÓW Mateusz Antczak Zatrzymany wydawał się rozluźniony. Nie przejmował się krępującymi go kajdankami ani obstawą dwóch rosłych funkcjonariuszy. – Magia, kuglarstwo, czarodziejstwo, prestidigitatorstwo, tania sztuczka. Nazywajcie to, panowie, jak chcecie. Ja nazywam to Fizyką – tłumaczył policjantom to, co widzieli zanim udało im się go aresztować. – Większość z nas utraciła podobne zdolności na skutek szumu informacyjnego. Rozwój cywilizacji przyniósł tak wiele bodźców, oddalił nas od natury i więzi ze światem, który nas stworzył, a naukowe rozumienie biologii i fizyki jest jeszcze niewystarczające. Ale ja potrafię się w nie wsłuchać. Funkcjonariusze tylko na siebie popatrzyli. Z pewnością woleliby już dotrzeć na komisariat i przekazać zatrzymanego kolegom. Chwilę przed aresztowaniem eskortowany przez nich człowiek wyczarował na oczach dziesiątek przechodniów ogromny wir wodny. – Nie wyczarowałem tego wiru – stwierdził aresztowany jakby czytał w myślach konwojentów. – Wykorzystałem wilgotność powietrza i różnicę ciśnień między miejskimi arteriami. Fizykę. To co zrobię za chwilę też nie będzie czarami. Wasi przełożeni nie chcą mnie wysłuchać, zatem jestem zmuszony się z panami pożegnać. Policjanci zesztywnieli. Intuicyjnie ich dłonie powędrowały w kierunku kabur ze służbowymi P-99. Aresztowany natomiast kontynuował: – Wystarczy wprawić cząsteczki powietrza w drganie, aby sprawić, że… Jeden z policjantów krzyknął z bólu, dotykając pistoletu. Broń rozgrzała się i poparzyła mu palce. Drugi odpiął kaburę, która zaczęła się topić i odrzucił ją w przeciwległy koniec policyjnej furgonetki. – Zastanawiają się panowie, co jeszcze potrafię? Mogę między innymi manipulować energią i polaryzacją atomów, sprawiając na przykład, że wiązania kowalencyjne w cząsteczkach wody zawartych w powietrzu zaczną pękać. Jeśli uważali panowie na lekcjach chemii, to wiedzą panowie, że wodór jest gazem łatwopalnym, szczególnie zmieszany z tlenem. A wasze pistolety cały czas się rozgrzewają. Nieprzyjemna sytuacja. Podczas tego krótkiego wykładu, wokół łańcucha łączącego bransolety kajdanek zatrzymanego pojawił się bąbel wody, który następnie zaczął wirować z olbrzymią prędkością. Na oczach zdumionych policjantów łańcuch zardzewiał i rozpadł się w proch. Podobny bąbel wody otoczył zamek drzwi furgonetki. – A teraz, do widzenia! Aresztowany wykonał szybki ruch dłońmi. Funkcjonariusze poczuli nagle olbrzymi pęd powietrza, któremu nie mogli się przeciwstawić. Z impetem wypadli przez tylne drzwi pojazdu, których nie chronił już zamek. Kierowca furgonetki, widząc kolegów we wstecznym lusterku, ostro zahamował. Wyskoczył z pojazdu i czym prędzej dopadł do tylnych drzwi. Aresztowany przepadł. Kiedy kierowca pomagał pozostałym konwojentom podnieść się z asfaltu, samochód eksplodował chmurą żółtych płomieni.

8


KAMIEŃ RETORYCZNY Adrian Turzański Język to źródło nieporozumień Antoine de Saint-Exupéry – Mały Książę Jaćko się dogadać ze swymi potrafił. Idąc do sklepu, mówił ajentce bez ogródek: – …bry. Tego, nooo. – Zwykle mlaskał między słowami. – Eee… Tego, noo, trochę proszę… i możeee, ee… tego. Cosik tamtego, tak z deczko. Ino maciupeńkę. – Wodził mętnym wzrokiem, zahaczając o dobrodziejstwa monopolowego uposażenia. – Jeszcze, eee… tamtego i styknie, nie? Sklepowa wiedziała, co i jak, choć z reguły nawet nie krystalizował, co i ile konkretnie ma na myśli. Przyzwyczajenia robią swoje. U mechanika zwykle starczyło: – Się masz, no, weź mi tu tego, nooo… – Wskazał podstawiony samochód. – Sprawdź, bo wczoraj mi ten, no… i od rana tak coś klepocze i… buczy, eee… w ogóle. Ale jakby co, to wiesz, c’nie? Fachowiec skinął tylko głową. Spotykając się z sąsiadami we wsi, tuż obok własnego obejścia, najczęściej w drodze ze sklepu albo z roboty, czy inszego łazikowania, prosto, acz nie zawsze klarownie perorował: – I co tam słychać? – A to był niemalże szczyt jego codziennych możliwości. Przy okazji, rozszalałe niczym stado bydła tuż po znakowaniu gesty nie opuszczały go na krok. – A słuchaj, teges, u mnie, wczoraj ten, no… Kazik spod tego, wiesz, noo… eee, wziął sobie na pile tu, i tak, trach! No, mówię ci, noooo poważnie. Jak temu stamtąd, spod… Co ja ci, wiesz przecie, nie? I tak bez końca, każdego dnia odkąd skończył lokalną podstawówkę i ani myślał kontynuować nieprzyszłościową w jego opinii edukację. Jednak szwendając się razu pewnego w parku uniwersyteckim, w mieście dlań zdecydowanie zbyt tłocznym i niepojętnie przytłaczającym, gdy musiał sporządzić istotne dokumenty w urzędzie, niemal się nie przewrócił o mały, niewinny kamyczek. Wcześniej go tam nie było, wyrósł nagle, nie wiadomo skąd i kiedy. Kiedy w sumie wiadomo. Już go miał Jaćko nauczyć odwiecznych praw silniejszego i… żyjącego, ale ten zamigotał ślicznie, jak bursztyn jaki, całkiem podobnie do tych, co czasem w kramach idzie wyczaić. Lekko zmieszany podniósł go i w kieszeń schował, zwracając się z powrotem na przystanek. Podczas wędrówki w głowie zaczęło mu się rozjaśniać, a świat stawał się jakiś taki… bardziej zrozumiały. Oczywisty. Kiedy już bezpiecznie, bez jakichkolwiek turbulencji podczas podróży autokarem trafił do rodzimej wsi, postanowił wstąpić do sklepu. Co nie było żadną nowością. – Moje uszanowanie – powiedział grzecznie do kasjerki, mrugającej do niego niepewnie. – Czy mógłbym prosić dwadzieścia deko podwawelskiej, tej czule podwędzanej? Najlepiej w towarzystwie tyleż camemberta i emmentala… Jakby to pani powiedzieć… Tego z subtelnym porostem pleśni, bez oczek. Oraz tamtego, tym razem z oczkami wielkimi jak owoce trześni. Częściej zwanej czereśnią, a właściwie wiśnią ptasią. Jak można, to ser od razu w plasterki by pani pokroiła. Do tego uprzejmie proszę o wino różane, mogłaby pani jakieś polecić? Skuszę się na każdą, intrygującą i rozsądną, propozycję.

9


Zmieszana ajentka stała w osłupieniu, rozglądając się wokół za ukrytymi kamerami. Jaćko machnął subtelnie ręką, ukłonił się i wyszedł, pozostawiając po sobie: – W takim razie, może innym razem. W warsztacie z kolei zagaił do mechanika: – Cześć, Stasiu. Czy już wszystko gotowe w samochodzie? Dobrze sprawdzone? Nie było większych usterek? Nic do wymiany? W każdym razie jestem w stanie zapłacić. Przedwczoraj otrzymałem przelew z wypłatą i dziś skoro świt byłem w banku wypłacić. Bardzo potrzebuję pojazdu jutro. Mam niecierpiący zwłoki wyjazd służbowy. Podobna reakcja jak w sklepie uderzyła w Jaćka i w warsztacie. Z tym że kasjerka nie otworzyła tak szeroko ust, nie wypadł jej papieros, nie sklęła go pod nosem i, zasadniczo, zwróciłaby uwagę na żar, przypalający sweter. A tego mechanik nie uczynił, natomiast rzekł: – Ty, Jaćko, co ty kurde?! Porąbało cię, chłopie, czy co? Co ty mi z jakimś… no, tego, gadką profesura-szczura wyjeżdżasz? Weź się, chłopie, palnij, albo lepiej się napij. I przyjdź wieczorem, jak ci, tego, no, czwartej klepki nie zabraknie. – Rozumiem – odparł Jaćko, wycofując się spokojnie. – Zajrzę w takim razie później, kwadrans po osiemnastej. Mam nadzieję, że to żaden kłopot? Klucz dwudziestka już leciał w stronę drzwi. Powracając do domu, po raz kolejny natrafił na sąsiada. – Heniu! – zawołał wesoło. – Znakomicie, że przybyłeś. Wybacz, że uprzednio zbyłem cię tak pośpiesznie, ale musiałem niezwłocznie udać się na przystanek. Gdybym się spóźnił… Szkoda strzępić języka. – Tym razem jego gesty były dokładne, rzeczowe. – Pamiętasz, jak wspomniałem ci, co zaszło wczoraj u mnie w mieszkaniu z Mariuszem? Gdy rozciął sobie serdeczny palec piłą szablastą. Musieliśmy działać… Czy wszystko z tobą w porządku? Sąsiad pokręcił głową, mrugając z niedowierzaniem na Jaćka. Odwrócił się i żwawo usunął, zerkając przez ramię z obawą. Przeżegnał się. – Wariat – rzucił z bezpiecznej odległości. – Dosłownie, wariat. Raz w mieście i… matuluu. Jaćko nie potrafił zrozumieć znajomych, wszak nic złego nie zrobił. Przez kilka dni nie potrafił dociec, dlaczego sąsiedztwo tak raptownie się od niego odwróciło, a gdy zaczął pogłębiać swą wiedzę i dowiedział się odrobinę o sztuce przekonywania, jakby lampka zapaliła mu się nad głową. Spojrzał na leżący dumnie na meblach kamień. A więc to tak? I ty, kamieniu, przeciwko mnie? Chwycił kamień, wtłoczony teraz w wisior, i cisnął przez okno. – Już ja ci, ten, noo… tego teges, kurde, nie chcę… eee… tych waszych, kraso… gadulczych… ani innnnych reto… preto… retokrytycznych… o nie! Takiego! Bywa niestety tak, że sedno okryte pięknymi słowami dla jednych stanowi ucztę dźwięków, natomiast dla drugich nieuczciwość i pobudzenie ostrożności. A jeszcze dla trzecich… zwykłe skurwysyństwo.

10


KRÓL SZCZURÓW Anna Karnicka Krok, krok, plusk. Stopa w kałuży, wilgoć przesiąkająca przez cienką podeszwę. Mdląca woń krwi. – S., do jasnej cholery! Pospieszcie się! – zawołała B., wskakując na chodnik. Skinęła ręką na pozostałych. – Nie chcę zginąć w tym mieście. – Nikt nie chce zginąć w tym mieście – uświadomił ją wyniośle L. Zatrzymał się na chwilę, by odgarnąć opadające na twarz długie, rude włosy. S. oparła się o ścianę, dysząc ciężko. – Rozejrzyj się tylko, wszyscy stąd uciekają. Jak szczury z tonącego okrętu. – Wcale nie wszyscy – zaobserwował N., zdejmując buta i wylewając z niego zabarwioną czerwienią wodę. Ulicami miasta spływała krew tych, którym nie udało się w porę umknąć. – Nie widziałeś, ilu ludzi kłębi się pod bramami Obrońców? Podobno zamienili swoje kwatery w schron. Przyjmują do siebie dzieci i rannych, szkolą tych, którzy mogą walczyć, dają im broń. – Gówno prawda. – L pokręcił głową. Z płaszcza wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Drżącymi rękami zapalił jednego i zaciągnął się. Smakował popiołami i krwią. Niby czym innym miał smakować w tym mieście? Nawet chmury miały rdzawą barwę. – Obrońcy nigdy nie ruszyli palcem, żeby nam pomóc. Nie otworzyli bram podczas poprzednich ataków, czemu mieliby robić to teraz? – Są Obrońcami, tak? – N. buntowniczo zacisnął dłonie w pięści. – Jak możesz twierdzić, że nas zostawili? Walczyli przecież podczas oblężenia, utrzymywali porządek na ulicach kiedy tamci wdzierali się do środka! To jasne, że nie mogli przyjąć wszystkich, musieli się jakoś na to przygotować, przeorganizować, ale teraz… L. wzruszył ramionami. – Teraz wyraźnie mają z tego jakąś korzyść – powiedział. – Nie zamierzam zbliżać się do siedziby Obrońców. I nie zamierzam zostawać w tym cholernym mieście ani chwili dłużej, niż to konieczne. Ruszamy. – Ale… sam pomyśl, mielibyśmy dach nad głową, coś do jedzenia… – Nie. Jak ci się nie podoba, droga wolna. Dla mnie to żadna różnica. Przez chwilę spoglądali po sobie w milczeniu, wyzywająco. S. drgnęła niespokojnie, słysząc dochodzące zza załomu uliczki piski zagryzających się nawzajem zwierząt. Zrobiła kilka kroków w tamtym kierunku. Stanęła z dłonią przyciśniętą do twarzy, próbując powstrzymać mdłości, jednocześnie przerażona i zafascynowana. Szczury. Cały kłąb szczurów, splątanych ogonami w jeden ogromny węzeł. Poruszały się. Piszczały. Gryzły się nawzajem w beznadziejnych próbach ucieczki. Na węźle siedział tylko jeden szczur, duży i tłusty, spoglądając na zniewolone stworzenia małymi, złośliwymi oczkami. – Król Szczurów. – L. z niesmakiem splunął na ziemię. – Jeszcze kurwa tego w tym mieście brakowało. B. i N. rzucili mu pytające spojrzenie. – Zwiastują zarazę – wyjaśnił ze zniecierpliwieniem. Wsadził obie ręce do kieszeni. – Chodźmy. I tak już sterczymy w jednym miejscu o chwilę za długo. B. zdążyła tylko pomyśleć, że ma cholerną rację. Później wszystko zmieniło się w chaos. Ogłuszający huk eksplozji, wrzask S., wtórujące mu okrzyki pozostałych towarzyszy, odgłosy kroków. Panika. Krew. Ogień.

11


Nic nowego. Następnym, co pamiętała, były nosze na których ją położono i lekkie ukłucie igły. Sterylny zapach lekarskich fartuchów i bandaży ginął wśród wszechobecnego odoru krwi i spalenizny. – O, ocknęłaś się – powiedział N. Szedł przy jej noszach, utykając lekko. Głowę owiniętą miał bandażem, ale jego stan był chyba całkiem dobry. – Dobra rada: poudawaj nieprzytomną jeszcze przez chwilę, to może doniosą cię aż pod bramy – zasugerował. – Każą ci iść o własnych siłach kiedy tylko zobaczą, że się obudziłaś. Nie jesteś ranna. – Gdzie… gdzie nas niosą? – spytała. Posłusznie zamknęła oczy. – To chyba oczywiste. Do kwater Obrońców, będziemy tam teraz mieszkać! Znaleźli nas w ruinach, po tej eksplozji, powiedzieli, że się nami zajmą. – Eksplozji? – Nic nie pamiętasz, prawda? – domyślił się. – Spadła bomba, rozwaliło cały budynek. S. zginęła, L. jest ciężko ranny. Ale będzie dobrze. Znaleźli nas, zabierają nas do siebie. Pomogą nam. – L. – wyszeptała. – L się na to nie zgodzi. – To właśnie ze względu na niego nas tam biorą – wytłumaczył cierpliwie N. – Na początku chcieli zabrać tylko jego, ale powiedziałem, że jesteśmy jego rodziną. – B. skrzywiła się odruchowo. – No wiesz, takie tam… że nie chcemy się rozdzielać i że możemy dla nich walczyć. Powiedzieli, że oboje możemy przejść szkolenie. Sama myśl, że mogłaby być spokrewniona z L., przyprawiała o dreszcze. Był obcy, nie tak jak N. i S. wychowujący się na tej samej ulicy. Należał do tych lepkich, cuchnących istot, które gnieżdżą w piwnicach domów i wychodzą na słońce tylko wtedy, kiedy trzeba ukraść coś do jedzenia. Trzymali się z nim, bo umiał się poruszać między ruinami. Zapewniał przetrwanie. A skoro ze względu na niego Obrońcy zgodzili się ich przyjąć… – Ej, ty – warknął jeden z niosących nosze sanitariuszy– Skoro możesz gadać, to równie dobrze możesz też iść o własnych siłach. – Tak jest – powiedziała, niezdarnie podnosząc się na nogi. Wciąż była nieco oszołomiona i skołowana. N. usłużnie pozwolił jej się oprzeć na swoim ramieniu. Ruszyli przed siebie. Powoli, krok za krokiem, drżąc, kaszląc, potykając się i grzęznąc w krwawym błocie. Wyminęli ludzi kłębiących się przed bramą kwater Obrońców. W obstawie żołnierzy i sanitariuszy weszli na dziedziniec. Dopiero wtedy B. zauważyła drugie nosze i leżącą na nich postać. L. Trząsł się od gorączki pod zakrwawionym kocem. Nie lubiła go. Bała się go. Na swój sposób nawet brzydziła. Mimo to podeszła do noszy i lekko uścisnęła ramię rannego. – Nie martw się, L. – powiedziała, nachylając się nad nim. – Wszystko będzie dobrze. Obrońcy się nami zaopiekują. L. otworzył oczy. Dostrzegł wewnętrzny dziedziniec kwatery i wiszące nad nimi sine, podświetlone na czerwono chmury. Wybuchnął szorstkim, ochrypłym śmiechem. Momentalnie puściła jego ramię i odsunęła się z obrzydzeniem. – Szczury – wyszeptał, zamykając oczy. Przez chwilę spoglądała na niego z niezrozumieniem. Dotarło do niej, że po prostu bredzi w gorączce. – Wszędzie te cholerne szczury. Król szczurów zawitał do miasta. Słowa L. śniły jej się jeszcze przez kilka kolejnych nocy, podobnie jak widok szczurów z pozaplatanymi w węzeł ogonami i przerażone oczy S., kiedy dostrzegli na niebie sylwetkę samolotu. Sprawiały, że budziła się z krzykiem, wyrywając ze snu chyba ze dwadzieścia dziewcząt dzielących z nią salę noclegową. Ponad tydzień zajęło jej uspokojenie i przekonanie samej siebie, że przecież wszystko jest dobrze. Nic im tu nie grozi. Kwatery Obrońców, wbrew plotkom rozprzestrzenianym przez L., okazały się bardzo dobrze przygotowane na przyjęcie gości. Wydzielono aż cztery

12


kondygnacje budynku, który dawno temu, w przeszłości, musiał być fabryką. Nikomu nie przeszkadzało, że to tylko gołe, ceglane ściany, metalowe schody i żarówki emitujące zimne światło. Ważne, że był dach nad głową i jedzenie. Szczęśliwcy, którym udało się przekroczyć bramy i wejść do budynku dostawali koce, płaszcze i dwa ciepłe posiłki każdego dnia. To o dwa ciepłe posiłki więcej niż w ruinach miasta. Spali w salach szkoleniowych, ułożeni rzędami na podłodze i stołach. Jedli tam, gdzie tylko udało się przysiąść bezpiecznie z miską. Ranni przebywali w zamkniętej części szpitalnej, gdzie byli troskliwie leczeni i dożywiani. Później, czyści i spokojni, mogli dołączyć do rodzin czekających na nich w publicznym sektorze budynku. Cały czas ktoś biegał po kwaterach, spoglądając w twarze ludzi i próbując znaleźć swoich bliskich. Na wszystkich ścianach umieszczono plakaty i zawiadomienia informujące mieszkańców miasta o obecnej sytuacji. Można było je czytać jedząc lub po prostu snując się bez celu. Pozwalały wyłonić fakty z chaosu, oddzielić prawdę od kłamstwa i zrozumieć niezrozumiałe. Wróg zaatakował znienacka i zdradziecko dwa lata temu. Podpalił świat, w którym mieszkali tylko dzięki bohaterstwu Obrońców nie wdarł się do miasta. Po roku ponowił atak. Oblegał mury przez długi czas, tym razem jednak miał na usługach zdrajców. Skazano ich i i powieszono, jednak nie wszystkich. Wszędzie wśród ruin czaiły się szczury kolaborujące z wrogiem i zdradzające sekretne plany Obrońców. Ich twarze straszyły ze zdjęć i szkiców porozklejanych na wszystkich ścianach. Ludzie spoglądali na siebie nieco nieufnie, próbując doszukać się w twarzach towarzyszy niedoli zdradzieckich rysów. Rzucano podejrzenia, wybuchały kłótnie. Kiedy w pełni pojęło się okrucieństwo wroga i perfidię zdrajców, ręce aż świerzbiły, żeby sięgnąć po broń. Wystarczyło jedynie wejść na pierwsze piętro, gdzie składowano pozbierane z pola walki pistolety, karabiny i noże. Były zbyt zniszczone jak na potrzeby Obrońców, ale dostatecznie dobre dla uchodźców, którzy po prostu chcieli mieć możliwość obrony kiedy już opuszczą przyjazne mury. Wyszkoleni instruktorzy uczyli młodych mieszkańców miasta sposobów walki wręcz. Pokazywali ciosy, chwyty i blokady. Uczyli jak wybić przeciwnikowi broń z ręki i jak Jak przetrwać wszystko oprócz bomb, które zabijały najczęściej. Największe zainteresowanie wzbudzały jednak drzwi stojące na samym końcu głównej hali. Oznaczono je symbolem Obrońców. W każdej chwili mogli przez nie przejść ochotnicy gotowi, by podejść do testu kwalifikacyjnego. Zamiast dołączać do szczurów w ruinach mogli teraz działać w służbie ludzkości. Najlepsi, wybrani, najszlachetniejsi. B. codziennie podchodziła do kolejki zajmującej całą długość hali. Przyglądała się stojącym, by sprawdzić, czy N. nie jest jednym z nich. Nie widywała go w czasie wolnym ani podczas posiłków. Bez ustanku trenował. Nie zdziwiłaby się, gdyby stanął w kolejce chętnych do testu. Tak bardzo wierzył w Obrońców, zawsze chciał do nich dołączyć. Teraz wreszcie był na to gotowy. Ona sama? Oczywiście, była dumna z N. i kibicowała mu, wciąż miała jednak zbyt dużo wątpliwości. Zgłosiła się po broń i brała udział w szkoleniach podobnie jak pozostałe dziewczęta z jej sali sypialnej, jednak wciąż nie była jeszcze pewna tego, co zrobi, gdy każą jej podjąć decyzję. Większość czasu spędzała snując się w tłumie ludzi, czytając obwieszczenia i oglądając kronikę filmową. Samoloty rujnujące budynki. Bomby. Ogień. – Głupcy. – Aż wzdrygnęła się na dźwięk znajomego głosu. – L.! – zawołała ze zdziwieniem, odwracając głowę. Mężczyzna siedział na jednej z drewnianych ław przygotowanych dla oglądających kronikę. – Już cię wypuścili ze szpitala? Tak dobrze, że jesteś cały! – Cały – prychnął L. i odsunął okrywający kolana wojskowy koc. Jego prawa noga kończyła się w okolicy kolana. Poniżej nogawka podartych spodni zawiązana była w supeł. – Zależy jak na to spojrzeć. – Och… – B. odwróciła wzrok. – Przykro mi. Naprawdę. – Mnie jakoś nie – odparł leniwie L. Spoglądał na wielki ekran, na którym wyświetlana była kronika filmowa. Nie mógł oderwać od niej

13


wzroku. Ogień odbijał się w jego jasnych oczach. – Przynajmniej wiem, że nikomu nie wpadnie do głowy, żebym dołączył do tych kretynów tam. – Wskazał na długa kolejkę rekrutów, doskonale widoczną z balkonu na którym siedzieli. – Aż dziwne, że ten twój koleżka jeszcze tam do nich nie polazł. A może polazł, tylko nie zauważyłaś kiedy? – Uratowali cię i dalej nie jesteś do nich przekonany – spostrzegła B., również spoglądając w dół. Wciąż szukała wzrokiem N. – No i? – L. wzruszył ramionami, nie odwracając wzroku od ekranu. – Ty też nie jesteś. Zacisnęła zęby. Wraz z L. w milczeniu patrzyła na film dokumentujący to, jak wygląda świat poza kwaterami Obrońców. Kiedy już raz weszli, nie wolno im było wyjść nawet na dziedziniec. „Zbyt niebezpieczne”, mówili. – Powiem ci coś – zaproponował L. – Potraktuj to jako radę, z której możesz albo skorzystać, albo nie. – Dajesz – rzuciła oschle. – Ja tam bym się dobrze zastanowił, zanim przejdę przez drzwi, za którymi nie wiem co jest i zza których jak dotąd nikt nie wrócił. Ja bym na twoim miejscu skorzystał z tego, że masz dwie sprawne nogi i pobiegał trochę góra-dół po tym budyneczku. – Po co? – Chociażby po to, żeby nie przyjmować wszystkiego bezkrytycznie. – L. oparł się o barierkę i z pogardą popatrzył w dół. – Pomyśl tylko. Przez dwa lata nie pozwolili, żeby postała tu czyjakolwiek stopa, a teraz kiedy miasto już właściwie upadło, wpuszczają wszystkich jak leci i nawet ogłaszają nabór do swoich oddziałów. – No i? – No i to, że te wszystkie piękne zdjęcia i dokumenty, którymi nam tutaj prawie że wytapetowali ściany, to na pewno nie wszystko, co mają – stwierdził poważnie L. – Na pewno zgromadzili tego więcej. Dużo więcej. To ogromny budynek i ogromna organizacja. Założę się, że wybrali tylko to, co im wygodnie pokazać. – Ale… – B. odwróciła wzrok od ekranu i wpatrywała się w niego czujnie. Słowa L. częściowo zgadzały się z jej obserwacjami. To, co sama widziała na mieście różniło się od faktów wyczytanych tutaj. – Ale po co mieliby to robić? – Pamiętasz te szczury na ulicy? – spytał L. – Te, które zobaczyła S., zanim ją rozwaliło na kawałki? – Król szczurów. – B. wzdrygnęła się nieznacznie. Jak mogłaby coś takiego zapomnieć. – Co to ma do rzeczy? – Tym właśnie są Obrońcy – padła pełna zadumy odpowiedź. – Szczurem siedzącym na plątaninie ogonów wielu innych szczurów. Czerpiącym z nich korzyści. Ja tam bym chciał zobaczyć, jak bardzo splątane są ze sobą te ogony i do jakich szczurów należą. Nikt nie chce ginąć w tym mieście. I wszyscy, którzy mogli uciec, już to zrobili. – L. splunął. – Zostały tylko szczury. B. wstała. Przechyliła się przez barierkę i spojrzała w dół. Na kłębiących się pod obwieszczeniami ludzi. Na rekrutów stojących w kolejce do drzwi z emblematem Obrońców. Na biegające i wrzeszczące dzieci, na instruktorów walki uczących chętnych podstawowych chwytów. Szczury. Miasto szczurów. Król szczurów czerpiący korzyść z nich wszystkich. Tylko w jaki sposób? Kiedy odwracała się, by pobiec po schodach na wyższe piętro, dostrzegła w szarych, obojętnych oczach L. błysk aprobaty. Na drugim piętrze było więcej broni i sale treningowe. Na trzecim jeszcze więcej plakatów, obwieszczeń i instruktaży, jak rozpoznać zdrajcę. Wszędzie kręcili się ludzie. Niepokoili ją, bała się ich. Doszukiwali się w niej cech zdrajcy. Czuła narastającą, zupełnie irracjonalną panikę. Pokonywała kolejne schody. Na czwartym piętrze znalazła to, czego szukała. Drzwi z oznaczeniem „tylko dla upoważnionych”, które nieopatrznie zostawiono uchylone. Wślizgnęła się do środka, niezauważona przez nikogo.

14


Jeszcze więcej dokumentów. Listy zaopatrzenia. Ilość zapasów wody, warzyw, mąki, mięsa. Wszystkiego było mało, mięsa było dużo. Notatki służbowe. W głębi gabinetu znalazła drzwi prowadzące do wąskiego, ciasnego korytarza, ruszyła więc w tamtą stronę. Naciskała klamki kolejnych drzwi, wszystkie były jednak zamknięte. Po podważeniu spinką jednego z zamków trafiła do niewielkiego pomieszczenia. Pokoik, jako jeden z nielicznych, miał niezamalowane okna. Roztaczał się z nich widok na całe miasto spowite sinymi chmurami. Wszystko było ruiną nad którą górował budynek kwatery głównej Obrońców. „Szczur siedzący na splątanych ogonach innych szczurów”. Cały pokoik wypełniony był workami. Na niewielkim stoliku leżało kilka otwartych kopert. Podeszła i zerknęła na jedną z nich. Zaadresowane do kogoś z jej dawnej dzielnicy. Kiedy podnosiła kopertę, schowana w środku kartka wypadła na drewnianą podłogę. Podniosła ją. „Kochana mamo. Nie uwierzysz! Udało nam się dostać do kwater. Jest bezpiecznie, dobrze nas karmią. Powołajcie się na ten list i na mnie, też wam się uda. C.” Sięgnęła po inną, leżącą luzem na stole kartkę. „Najmilsi. Jesteśmy bezpieczni, wszystko z nami w porządku. Nie bójcie się, Obrońcy naprawdę dobrze o nas dbają i mamy jak najlepszą opiekę. Dwa ciepłe posiłki dziennie. W.” Coś zwróciło jej uwagę. Podpis N. Cała strona zapisana jego nieporządnym charakterem pisma leżała na stole obok rozciętej koperty. „Ciociu. Mam nadzieję, że ty i dzieciaki jesteście cali. Ja i B. jesteśmy w kwaterach Obrońców, bezpieczni. S. nie żyje, zginęła w eksplozji. B. jest cała i zdrowa, niedługo oboje dołączymy do Obrońców, będziemy mogli ściągnąć was tutaj. Nie traćcie nadziei, N.” Było tego o wiele więcej. Wszystkie worki wypełnione były kopertami. Listy. Listy uchodźców, którzy schronili się w kwaterze Obrońców. Listy do bliskich, do rodziny, przyjaciół, listy mówiące o tym, że jest dobrze. Dlaczego są tutaj, w tych workach? Dlaczego nigdy nie zostały wysłane albo choćby rozdane mieszkańcom miasta? L. miał mimo wszystko rację. Coś tu się nie zgadzało. Wróciła na korytarz i po chwili grzebania przy zamku otworzyła kolejne drzwi. Pomieszczenie było ciemne i duszne. Znajdował się w nim stolik, krzesło i dużo papierów. Akty zgonu. Nie wszystkich pacjentów udało się uratować. Nie wszystkich dało się ogrzać i nakarmić. Gdzieś musieli przechowywać dokumenty tych, którzy przekroczyli progi kwater i umarli. Wojna się kiedyś skończy, ludzie zaczną szukać swoich bliskich. Przynajmniej tak usiłowała sobie to tłumaczyć. Drżącą ręką sięgnęła po pierwszy lepszy leżący na wierzchu dokument. M. Dziewczyna, która spała w tej samej sali co ona, właściwie obok niej. Zamierzała przyłączyć się do Obrońców i dziś rano wstała wcześniej, by zająć miejsce w kolejce. Dlaczego przygotowali jej akt zgonu? Nazwiska, które widziała już wcześniej w pokoju z korespondencją. Poczuła nieprzyjemny dreszcz. Przeglądała papiery coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo. Następna Kartka. L.! Cholerny L., też został już przez nich skazany na śmierć. „Komplikacje pooperacyjne”. Tak napisali, a przecież kiedy go spotkała, wyglądał całkiem dobrze. N., „Śmierć na polu walki”. „B.”. Aż sapnęła z niedowierzaniem, widząc swoje nazwisko. Trzymała w rękach swój własny akt zgonu. Nawet nie chciała patrzeć na przyczynę śmierci. Kartka wysunęła jej się z ręki. Musi stąd wyjść, jak najszybciej. Na powietrze. Daleko stąd. Daleko od tego budynku, od tego miasta. I przede wszystkim musiała znaleźć N.! Wróciła korytarzem do drzwi z napisem „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Zbiegła na dół. Serce biło jej jak młot. Pytała mijanych ludzi, czy nie widzieli N., a wszyscy wskazywali kolejkę przed drzwiami. Przepychała się w tłumie, rozpychała łokciami. Wreszcie dotarła na parter. Szła wzdłuż wolno posuwającej się kolejki. Zaglądała ludziom

15


w twarze. Za każdym razem z przerażeniem myślała, że ujrzy znajome rysy, że N. nie da się przekonać, by stąd odejść. Za każdym razem ulga, że to nie on. Znów przerażenie. Znów ulga. Przerażenie. Była coraz bliżej drzwi. Krok za krokiem, stopa za stopą. Dostrzegła go w ostatniej chwili. Ogolił jasne włosy i zmienił bluzę na czyjś znosozny mundur, żeby prezentować się bardziej dorośle. Minęła chwila, zanim go poznała. Otwierał właśnie oznaczone symbolem Obrońców drzwi. – Nie! – krzyknęła za nim. Wybiegła przed następną osobę w kolejce. Stojący najbliżej rekruci spoglądali na nią ze zdziwieniem, nikt jednak nie zareagował. Stali w ciszy. Czekali. Twarze strażników nawet nie drgnęły. – Nie, N., natychmiast wracaj. Nie możesz tam wejść, to oszustwo! N. nawet na nią nie spojrzał. – Widziałem twoją twarz – powiedział wyniośle. – Na jednej z ulotek o zdrajcach. Z dumnie uniesioną głową przekroczył drzwi, starannie zamykając je ze sobą. – N., do cholery! – wrzasnęła za nim B. – Nic nie rozumiesz? Oni nas oszukali! Tam na górze… pokój z listami, widziałam go! Tam jest twój list, nie wysłali go! Twoja ciotka wcale go nie dostanie! WRACAJ! – krzyczała. Jeden ze strażników położył jej dłoń na ramieniu. Otwarto drzwi. Wepchnięto dziewczynę do środka. Zamknięto drzwi. Nikt nie zareagował. Tylko siedzący nieopodal rudowłosy chłopak w płaszczu wstał, oparł się na kuli i skacząc na jedynej pozostałej nodze udał się na górę. Pokój z listami. Gdzieś tu jest pokój z listami. Listy, o których mówiła B. L. znalazł właściwie drzwi. Zastawił je workiem. Usiadł przy stoliku i zaczął czytać, wyjmując z kopert kolejne arkusze papieru. …Mamo, jesteśmy bezpieczni!… …Dołączcie do nas tak szybko jak się da!… …Najgorsze już chyba za nami… …Obrońcy nas przygarnęli, jesteśmy bezpieczni!… …Dwa ciepłe posiłki, dwie porcje mięsa na dzień! Bardzo dobre mięso… …Mam nadzieję, że kiedy tylko otrzymasz mój list… …Zastanawiam się, co to właściwie za mięso, skąd tyle tego mają. Brakuje wody, ale mięso jest zawsze… …tutaj dzieje się coś niedobrego, mamo. Nie chcą nas wypuścić… …boję się… …Nie wierzcie w to, co mówią. Nie przychodźcie tutaj. Uciekajcie. Pokój wypełnił się szeptami. Głosy, których nikt nie słyszy. Prośby bez odzewu. Zapewnienia, nadzieje, wątpliwości. Pokój pełen szeptów. Pokój pełen krzyków. L. nie mógł się od nich oderwać. Słyszał je coraz intensywniej. Litery przesuwały się przed jego oczami, tworząc słowa ostrzeżenia, lęku i skargi. Nie chciały opuścić jego głowy. Wciąż je słyszał i widział, nawet gdy zamknął oczy i zatkał uszy. I w końcu nie pozostało mu nic poza krzykiem. Miotał się. Przewracał się, potykał, rozpruwał kolejne worki z listami, zasłaniał uszy dłońmi. Wrzeszczał, dopóki go nie znaleźli. Przyczyna śmierci: „komplikacje pooperacyjne”.

16


PO SIEDEMNASTU LATACH Jakub Tyszkowski Dariuszu, wczoraj była Wigilia, przy stole nie zostawiliśmy dla ciebie wolnego miejsca. Przez siedemnaście lat nie odwiedzałeś nas na święta, nie robiliśmy sobie nadziei, że tego roku coś się zmieni. Kiedy wspólnie z mamą, babcią i dziadkiem składaliśmy sobie życzenia, pomyślałem, że byłoby nieuprzejmie z mojej strony, gdybym pominął ciebie. Dariuszu, gdziekolwiek i z kimkolwiek teraz jesteś, życzę ci, aby każdy twój dzień był gorszy od poprzedniego, życzę ci, aby opuścili cię wszyscy, przez których od siedemnastu lat nie odwiedzasz nas na święta, życzę ci, aby twoim dachem nad głową został karton po meblach z Ikei, abyś obrósł w grzyba, aby twoim ciałem żywiły się wszy, we krwi płynął tani alkohol i żebyś nie potrafił robić nic innego, życzę ci, żebyś do nas wrócił, prosząc o przebaczenie, tylko po to, abym mógł cię wyjebać na zbity pysk na ulicę, życzę ci, żebyś sobie z tym wszystkim nie poradził, a w ostatnim dniu życia umierał w samotności, w zimnie, w ciemności. Pozdrawiam człowiek bez ojca

17


NA KRAWĘDZI JEST SŁODKO Anna Karnicka Mówią, że gdy wpatrujesz się w otchłań zbyt długo, otchłań może zacząć wpatrywać się w ciebie. Może też stanąć przed tobą z filiżanką czarnej kawy i spytać, czy miejsce przy twoim stoliku jest wolne. – Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Potrząsnęłam głową i jeszcze raz popatrzyłam na stojącego przede mną mężczyznę. – Nie, to ja przepraszam – odparłam, zabierając teczkę by zrobić więcej miejsca. – Zaczytałam się, nie zauważyłam, że ktoś podchodzi. Proszę siadać. Uspokój się, idiotko, zganiłam się w duchu. To nie wina faceta, że po tych wszystkich aktach, zeznaniach i ekspertyzach załączyła ci się paranoja. Spróbowałam się uśmiechnąć, by zatrzeć kiepskie wrażenie, ale nieznajomy wciąż przyglądał mi się z uwagą. W jego ciemnych oczach dostrzegłam odbicie tej samej otchłani, którą zgłębiałam przez ostatnie tygodnie. Jakby sam w niej był, jakby pochodził z dziwnego, mrocznego miejsca, o którym jeszcze przed chwilą czytałam. Postawił tacę z kawą na stoliku i usiadł naprzeciwko mnie. – Coś pani upadło – powiedział, podając mi wycinek z gazety. Zabrałam kartkę jak najszybciej, ale i tak zdążył już dostrzec krzyczący pogrubioną czcionką tytuł. – Wciąż omawiacie na studiach sprawę szklanego zabójcy? Na studiach, dobre sobie. Juno miała rację, z krótkimi włosami wyglądałam jak dzieciak. Lepsze to niż przyznać, że pracuję na zlecenie Sekcji, skinęłam więc głową. – Paskudna sprawa – przyznał mój nowy znajomy. – I bardzo głośna. Kiedy jeszcze bywałem na wydziale, wszyscy strasznie się tym ekscytowali, każdy chciał rozwiązać zagadkę. Z tego co widzę do tej pory nikomu się nie udało. Przez chwilę oboje wpatrywaliśmy się w zdjęcie pod nagłówkiem. Zwłoki młodej dziewczyny leżały w otoczeniu okruchów szkła, gdzieś w tle majaczył napis na murze. Ziarnista, czarno-biała fotografia nie mogła oddać tego, że napis wykonano krwią. – Widzę, że oboje podzielamy pewne zamiłowanie do katastrof – spostrzegł mężczyzna, upijając łyk kawy. – Dlaczego ludzie to robią? – spytałam. – Przecież to nie ma sensu. – Każdy człowiek nosi w sobie okruch zła. Otchłań. Podszyto nas czerwoną nitką okrucieństwa widoczną tylko w odpowiednim świetle. Uśmiechnęłam się z politowaniem. Uczelniane banały, wygłaszane przez naszych wykładowców i szczerze pogardzane przez Juno. Wiedziałam o tym, znałam wszystkie teorie i wszystkie hipotezy, ale niczego mi to nie ułatwiało. Towarzysz opowiedział mi o naszym profesorze i jego wątpliwych etycznie eksperymentach. Znałam tę historię – była częścią mojego poprzedniego zlecenia – w jego ustach brzmiała jednak inaczej. Mroczniej, bardziej soczyście. Intrygująco. – Widzisz, wszyscy zawsze tylko obserwują – mówił mężczyzna między jednym łykiem kawy a drugim. – Ignorując to, że to nie ma sensu. Obserwacja zmienia obiekt badań. Żeby zrozumieć, tak naprawdę zrozumieć, trzeba porzucić obserwację i przejść do działania. Sprawdzić wszystko na własnej skórze. Poczuć. Dotknąć. Zasmakować. Chciałam przerwać ten wykład jakimś uszczypliwym komentarzem, spytać typa, skąd bierze te pretensjonalne, pseudo-poetyckie teksty, ale jakoś nie

18


mogłam się na to zdobyć. Głodna pustka w jego spojrzeniu jednocześnie przyciągała mnie i odpychała. Narastało we mnie poczucie, że to spotkanie nie może być przypadkowe. Facet wie więcej, niż chciałby przyznać. Kiedy jednak zaczęłam go naciskać, uśmiechnął się i pokręcił głową. – Dziękuję za towarzystwo przy kawie – powiedział, wstając od stołu i wskazując na pustą już filiżankę. – I oczywiście za wolne miejsce. Miłej nauki. Również wstałam, niedbale pakując teczkę do torby. – Dlaczego nie chce pan odpowiedzieć na moje pytanie? Uśmiechnął się do mnie olśniewająco. Iskierki w jego oczach przypominały zabłąkane w otchłani gwiazdy. – Do zobaczenia wkrótce. Ukłonił się i wyszedł, a ja ruszyłam w ślad za nim. Padało. Przez paskudną pogodę zmrok zapadł wcześniej, zapaliły się pierwsze uliczne latarnie. Mój niedawny rozmówca włączył się w strumień przechodniów z parasolami. Biegłam, przemykając wzdłuż sklepowych witryn i czając się za narożnikami budynków. Starałam się, ale niemal natychmiast straciłam go z oczu w strugach ulewnego deszczu. Pokręciłam się po okolicy przez jakiś czas z nadzieją, że schował się do jakiegoś sklepu, by przeczekać oberwanie chmury, ostatecznie musiałam jednak przyznać się do porażki. Zgubiłam go, tracąc szansę na rozwiązanie zagadki szklanego zabójcy. Nasza dzielnica to miasto w mieście. Wraca się tam tylko po to, by zasnąć w skromnym mieszkaniu, a rankiem łapie się pierwszy autobus do centrum. Gdy przemierzałam labirynt brukowanych uliczek, bloków z czerwonej cegły i podwórek pachnących bzem, chmury stopniowo się rozwiewały. Wieczór zrobił się zaskakująco ciepły i pogodny, więc grupki dzieciaków włóczyły się po osiedlu. Ciekawe, czy miałyby odwagę tak łazić, znając szczegóły popełnionych tu zbrodni równie dobrze jak ja. Nie twierdzę, że przestępcze statystyki są tu wyższe niż dla centrum, ale przez notoryczny brak zainteresowania władz mogą być bardzo zaniżone. Gdy słychać strzały, nikt nie przyjeżdża sprawdzić, co się działo. Gówniarze nie wyglądali na szczególnie przejętych zagrożeniem. Śmiali się i palili papierosy. Podziwiali niebo. Wiatr rozgonił resztki chmur; siedząc na ławeczce przed blokiem, mogłam dostrzec gwiazdy, oszałamiająco jasne i wyraźne jak nigdy. Bliskie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że świeciły tak jasno, bo nie przyćmiewały ich inne światła. Wszystkie okna tonęły w ciemności, nie paliła się żadna z ulicznych latarni, nie było nawet sygnalizacji przy torach kolejowych. Świetnie, znów odcięli prąd na całym osiedlu. Wstałam z ławki i powlokłam się na górę, oświetlając telefonem obdrapane ściany klatki schodowej. Przeczuwałam, że Juno będzie podkurwiona. Nie lubiła ciemności i wściekała się za każdym razem, gdy elektrownia robiła problemy. Tym razem, ku mojemu zdumieniu, moja lokatorka wydawała się nawet zadowolona. – Przynajmniej zrobisz sobie przerwę od czytania tego cholerstwa – wskazała na moją wypchaną dokumentacją torbę. – Dobrze ci to zrobi. – Mogę czytać przy świeczce – wzruszyłam ramionami. – I w sumie powinnam. Wydaje mi się, że wreszcie na coś trafiłam. Jestem już blisko. Juno zmarszczyła brwi. – Nie. Dzisiaj nie będziesz już nic czytać. I tak wiem, że siedziałaś nad tym cały dzień. Będziemy siedzieć, pić wino i jeść te wszystkie drogie sery, które się zepsują, jeśli ich nie zjemy – wskazała na zastawiony stół. Pewnie przygotowała to wszystko, żeby nie myśleć o spowijającej kąty ciemności. – I nie chcę słyszeć ani słowa o tych nawiedzonych głupotach. Nawet bez tego mam gęsią skórkę. Innym razem pewnie przystałabym na to z ochotą. Usiadłabym na kanapie w naszym minimalistycznie urządzonym salonie i wysłuchiwała marudzenia Juno na politykę jej uczelni i wiecznie nieprzygotowanych studentów. Od kiedy wprowadziłyśmy się do tego mieszka-

19


nia, problemy z dostawą prądu na dobre wrosły w naszą codzienność. Wyjadanie łatwo psujących się produktów spożywczych i pogaduchy przy lampce wina stały się rytuałem, sposobem na radzenie sobie z lękiem Juno i z tym, że miasto ma w dupie naszą dzielnicę. Tylko że wciąż miałam przed oczami twarz spotkanego w kawiarni mężczyzny. Poczucie, że jest powiązany ze sprawą, nad którą siedzę, że dopiero co opuścił gęsto zadrukowane strony akt, żeby ze mną porozmawiać i naprowadzić mnie na właściwy trop. – Te nawiedzone głupoty to moja praca, Juno – powiedziałam. Mimo wszystko nie zaprotestowałam, gdy podała mi lampkę wina. Powąchałam i upiłam łyk. Białe, półsłodkie, z delikatnym aromatem truskawek. – Czuję, że jestem na tropie. Muszę tylko coś sprawdzić. Jedna mała rzecz. Jeden dokument. – I znowu będziesz siedziała nad tym do rana – Juno przyglądała mi się, opierając się plecami o kuchenny blat. – Daj temu na razie spokój, odpocznij. Posiedź ze mną, napij się, pogadaj. O ile potrafisz jeszcze to zrobić bez opowiadania, kto kogo gdzie zamordował i w jaki sposób. – Nie zastanawiałaś się tym, żeby zmienić lokatorkę? – spytałam. Wzniosła oczy ku niebu. – Nie myślałaś o tym, żeby zmienić pracę? Zaśmiałam się cicho. Stary żart, ale wciąż bawi tak samo. Bo to naprawdę było na swój sposób komiczne. to jak źle się dobrałyśmy. Juno bała się ciemności, nienawidziła wszystkiego, co ponure, niepokojące i choć trochę odbiegające od normy, moja praca zaś zawierała w sobie wszystkie te elementy. Ciemności było najwięcej. Oczy spotkanego w kawiarni mężczyzny były nią aż przepełnione. Gdzieś tam, w samym jej sercu pobłyskiwały odpowiedzi na wszystkie moje pytania, wszystkie urwane wątki śledztw i ukryte wskazówki. Musiałam go odnaleźć. Jak najszybciej, zanim wciągnie w tą otchłań kogoś innego. Zanim znów zabije. – Ale tak na poważnie – odezwała się po chwili milczenia Juno. – Nie myślałaś o tym, żeby odejść? – Teraz nie mogę. Mamy rozgrzebaną sprawę, siedzimy po łokcie w gównie. Może kiedy ją zamkniemy, to... – To okaże się, że macie rozgrzebaną już inną i siedzicie w gównie aż po szyję – przerwała mi. – Poprzednio też tak było. Westchnęłam. Może to brak światła ją irytował, może to, że kazałam na siebie tak długo czekać, może po prostu schodziło z niej napięcie. Powinnam mieć do niej więcej cierpliwości, chciałam jednak jak najszybciej wrócić do przerwanych poszukiwań. Rozgryźć tego faceta, potwierdzić domysły, rozwiązać zagadkę. – Potrzebują mnie – powiedziałam ze znużeniem. – Nie mają do tej roboty nikogo innego i łatwo nie znajdą. To poważna sprawa, Juno. Nigdy nie złapali tego, kto to robił, prawdopodobnie cały czas jest na wolności. Co, jeśli to wszystko zacznie się na nowo?! –Ten twój sprawca czekał na wielki powrót kilka lat, może poczekać jeszcze kilka godzin – wzruszyła ramionami. – To stara sprawa, a ty jesteś tylko konsultantką, nie przeszkolonym agentem. Nie powinni dawać ci tego wszystkiego do czytania, nie powinni cię aż tak angażować. Nie widzisz, co to z tobą robi?! Zmarszczyłam brwi. – O co ci chodzi? – Nie myśl, że nie zauważyłam – Juno oparła dłonie na biodrach. – Widzę, jaka jesteś pospinana i wystraszona, kiedy ogarniamy się do pracy. Widzę, jak siedzisz i gapisz się w okno, jakby cię mdliło na widok jedzenia. Całe dnie włóczysz się po mieście albo siedzisz w tym waszym archiwum. Prawie ze mną nie gadasz, a jak gadasz, to wyłącznie o tej paskudnej sprawie. – Bo to dla mnie ważne! – Wiem! – uniosła dłonie w pojednawczym geście. – Wiem, że się w to wkręciłaś, że czujesz się potrzebna i chcesz pomóc. Właśnie dlatego uważam, że powinnaś odpuścić. To nie jest normalna praca. Jedno zlecenie, w porządku, czemu nie, ale nie regularna współpraca, do cholery! Nie da się czytać tych rzeczy, które ty czytasz i nie dostać od tego świra. Przecież to jest jakiś kosmos. Symbole, sekty, ciągle jakieś rytualne zabójstwa, jakieś demony… Ja miałam dość po jednej stronie!

20


– Nie musiałaś tam zaglądać – burknęłam. – I nawet nie powinnaś. To poufne informacje. – I całe szczęście – ze stukiem odstawiła kieliszek na kuchenny blat. – Ale ty tego znosisz całe teczki i czytasz to, studiujesz, robisz notatki. Znam cię, wiem, że gdyby nie ta robota również trzymałabyś się od tego z daleka, że ciebie to przeraża równie mocno jak mnie. Nie mam pojęcia, czemu nie zrezygnowałaś po tym zleceniu z samobójczą grą dla dzieciaków. Prawdopodobnie dlatego, że zaczyna ci od tego powoli odwalać. Dlatego proszę cię, dla swojego własnego dobra ogarnij się i rzuć to w cholerę! Upiłam łyk wina. Juno łatwo się irytowała, ale akurat w tym przypadku miała rację, Powinnam była zrezygnować już po pierwszym zleceniu od Sekcji. Powinnam była pozostać na uczelni, wreszcie skończyć doktorat. Problem w tym, że byłam zbyt dobra i zbyt niezastąpiona. Poza tym, musiałam mieć pewność, że żadna z tych starych spraw nie wróci, żeby dopaść mnie albo Juno. I tak już mieszkałyśmy w przerąbanym miejscu. Tak długo jak miałam dostęp do wszystkich raportów i baz danych – przynajmniej pod tym względem mogłyśmy czuć się nieco bezpieczniej. – Nie mogę teraz odpuścić – odparłam. – Spotkałam dzisiaj człowieka, który miał w oczach otchłań. Muszę go odszukać i udowodnić, że to on za tym wszystkim stoi. Juno odwróciła się i wyszła z kuchni, mocno trzaskając drzwiami. Moje pierwsze zlecenie dla Sekcji, to o którym wspominała Juno, to naprawdę była grubsza sprawa. Odgrzebali to zupełnym przypadkiem. Po prostu badając jeden pozornie stary trop trafili na ślad czegoś o wiele bardziej skomplikowanego. Rozmowy na czacie, niepokojące filmiki w sieci, powiązania między ofiarami i dziwne rysunki. To oni mnie znaleźli. Natrafili na moje artykuły naukowe i uznali, że przyda im się ktoś z taką wiedzą i zdolnościami. Spędziłam całe tygodnie czytając raporty, zeznania, przeglądając blogi i dyskusje na internetowych forach. To było tak, jakbym stała na krawędzi urwiska i spoglądała w otchłań bezmyślnego okrucieństwa. Z początku wszystko jest tak samo przerażające i niezrozumiałe, powiązania między zdarzeniami zdają się zupełnie przypadkowe, przyczyny nie wiążą się ze skutkami. Czegoś takiego przecież nie da się wyjaśnić ani usprawiedliwić. Im dłużej człowiek wpatruje się w ciemność, tym bardziej wzrok się przyzwyczaja. Zaczyna się rozróżniać kształty i odcienie, dostrzegać, w którym miejscu wzór jest zaburzony, a gdzie brakuje istotnego elementu. Wyćwiczyłam się w tym. Okazałam się cholernie dobra, nie mieli nikogo lepszego. I naprawdę pokochałam ten moment, gdy na moich oczach chaos zaczyna się porządkować, przypadkowe punkty światła zmieniają się w konstelacje gwiazd, a z czeluści zamotanej symboliki i poplątanych relacji międzyludzkich wyłania się znaczenie – choćby najstraszniejsze i najbardziej przyprawiające o mdłości. Otchłań, której przyglądałam się teraz i której odbicie dostrzegłam w oczach nieznajomego, wciąż wydawała mi się nieprzenikniona. Zbyt wiele przypadków i zbiegów okoliczności, zbyt wiele szumu. Już samo to, że na siebie wpadliśmy było tak przypadkowe, że aż niepokojące. Może gdybym go znalazła, może gdybym spojrzała mu w oczy raz jeszcze, gdybym zadała odpowiednie pytania... Musiałam go znaleźć. Nie zastanawiałam się dłużej. Ubrałam się i – mocno przytrzymując się poręczy – zbiegłam po schodach. Osiedle wciąż było pogrążone w ciemności i otulone zapachem bzu. Gwiazdy świeciły jasno, oświetlając mi drogę gdy szłam w stronę centrum. W śródmieściu nie było problemów z dostawą prądu, nie było też bzów. Ulice tonęły w blasku neonów, bilboardów i gigantycznych ekranów. Głównymi arteriami przemykały pasma samochodów, wyżej, ponad głowami, śmigały wagoniki kolejki. Nie wiedziałam, gdzie zacząć poszukiwania, wstąpiłam więc do tej samej kawiarni co po południu. Nie liczyłam na to, że go spotkam, to byłoby zbyt duży zbieg okoliczności. Jednocześnie jakaś część mnie wiedziała, że zastanę go dokładnie przy tym samym stoliku. Nie mogło być przecież inaczej. Pomachał mi ręką i zachęcił, bym usiadła. Musiał przeczuwać, że przyjdę, bo zamówił już dla mnie kawę. Była czarna, podobnie jak jego oczy. Próbowałam sobie przypomnieć, skąd go znam, skąd o nim wiem i dlaczego pomyślałam, że właśnie wyszedł z czytanych przeze

21


mnie raportów. Jakiś detal, szczegół, który wciąż mi umykał i nie pozwalał mi się skupić. Każdą komórką mojego ciała czułam, że zaraz przydarzy się coś złego, że morderca owróci, że znów będziemy znajdować krwawe symbole na murach domów, że ludzie będą wyskakiwać z okien w towarzystwie okruchów szkła. Przecież tak powiedział. Patrząc mi w oczy pytał, co bym zrobiła, gdyby to wszystko zaczęło się na nowo. Czasem, by znaleźć rozwiązanie, nie wystarczy patrzeć i analizować. Czasem trzeba wskoczyć w głąb otchłani. Poczuć ją, zrozumieć sposoby działania, stać się jej częścią. Usłuchałam go. Zostałam wezwana do biura szefa Sekcji wcześnie rano. – Wiesz już, co się stało, prawda? – Spytał, podając mi poranną gazetę. Znaczną część pierwszej strony zajmowało zdjęcie przejście podziemnego przejścia. Policyjna taśma, obrys zwłok wśród szklanych okruchów i napis na ścianie głoszący „Na krawędzi jest słodko”. Skinęłam głową. – Wygląda na to, że ruszając tę sprawę obudziliśmy stare demony – westchnął szef Sekcji. – Tym bardziej zależy mi, żeby jak najszybciej się z tym uporać. Wiem, że nie lubisz poganiania, ale muszę zapytać: jak postępy? Z trudem udało mi się ukryć satysfakcję. Nie dalej jak kilka dni temu mówił przecież, że nic z tego nie będzie, że trop jest zbyt stary i tak naprawdę niepotrzebnie w ogóle to rozgrzebywaliśmy. Jeszcze przedwczoraj pytał, jak mają się moje sprawy na uczelni i czy jednak nie chciałabym na razie zrobić sobie przerwy od Sekcji. Doceniam twój wkład, mówił, klepiąc mnie po plecach, ale to nie jest tak, że potrzebujemy konsultanta przy każdej sprawie. To zbyt obciążające psychicznie. Teraz jednak znów mnie potrzebował, znów byłam niezastąpiona. Nie mogłam zawieść. – Dobrze – odparłam. – Chyba mam już pewien trop. Jestem blisko, muszę tylko jeszcze coś sprawdzić. Daj mi kilka dni. Szef Sekcji westchnął. – Jako twój przełożony muszę cię poinformować o zagrożeniu – powiedział, wstając zza biurka. – Wiesz, jakie są procedury – przypomniał mi. – Nie pracujesz w terenie i nie działasz na własną rękę. Analizujesz dokumentację i raportujesz wszystko do mnie. Jeśli ktoś się z tobą skontaktuje, natychmiast daj nam na niego namiary, ktoś od nas to załatwi. Jeśli będziesz miała wrażenie, że jesteś obserwowana, przydzielimy ci ochronę. Popatrzyłam na niego pytająco. Owszem, od czasu do czasu przypominał mi o procedurach, nigdy jednak nie słyszałam w jego głosie tyle powagi. – To już nie jest tylko opracowanie sprawy sprzed kilku lat – zapatrzył się w okno. Wciąż padało, niebo spowijały ciemne chmury, krople deszczu spływały po szybie. – Facet albo powrócił, albo znalazł sobie godnego naśladowcę, naprawdę możesz być w niebezpieczeństwie. Zdajesz sobie z tego sprawę? – Oczywiście – odparłam. Znów wróciłam myślami do spotkania w kawiarni. Nie potrafiłam sobie przypomnieć jego twarzy. Gdyby poproszono mnie o rysopis, pewnie narysowałabym tylko oczy. Jego spojrzenie, gdy pytał, czy będę trzymać się procedur, czy raczej odważę się ścigać go na własną rękę. Filiżanka kawy, nasze splecione dłonie. Deszcz za oknem i mrugające światło w lokalu. Adrenalina, którą może dać tylko stąpanie po krawędzi otchłani. Kiedy wychodziłam z archiwum, wewnętrzną kieszeń mojej kurtki obciążała służbowa Beretta 92. Niebo zasnuwały napęczniałe, burzowe chmury. Nie zważając na pierwsze krople deszczu ruszyłam w stronę kawiarni. Musiałam go znaleźć i to jak najszybciej. Był przecież moim kluczem do otchłani, brakującym elementem układanki. Nie zastałam go na miejscu, zaczęłam więc pytać obsługi. Wzruszali ramionami i odwracali wzrok. Nie potrafili przyporządkować nikogo do mojego opisu

22


i nie mogli mi pomóc. Na zewnątrz rozpadało się na dobre. Zasłona deszczu za oknem rozmywała światło neonów w kolorowe smugi. Co jakiś czas niebo przecinała błyskawica. Mocniej naciągnęłam kaptur na głowę, upewniłam się, że pistolet wciąż jest w kieszeni i ruszyłam na poszukiwania. Godzinami krążyłam po centrum, jednak bez najmniejszego rezultatu. Człowiek z otchłanią w oczach zapadł się pod ziemię. Przynajmniej pozornie. Im dłużej go szukałam, tym więcej drobnych, subtelnych tropów prowadziło do naszej dzielnicy. Z każdym kolejnym śladem ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Co, jeśli wie, gdzie mieszkam? O tej porze Juno na pewno jest już z powrotem w mieszkaniu; co, jeśli zrobi jej krzywdę?! Skradałam się wąskimi, brukowanymi uliczkami, przemykałam przez porośnięte krzewami bzu podwórza. Biegłam wzdłuż torów, próbując podążać za stygnącym już tropem. Przeciągły pomruk gromu do złudzenia przypominał odgłos nadjeżdżającego pociągu. Zamarłam, wypatrując świateł. Zorientowałam się, że z miejsca, w którym stoję, jestem w stanie zajrzeć w okna naszego mieszkania. Wtedy właśnie błyskawica rozświetliła niebo i w naszej kuchni dostrzegłam nie jedną, ale dwie sylwetki. A wiec jednak nas znalazł! Wszedł do mojego domu pod moją nieobecność, zamierzał skrzywdzić bliską mi osobę! Nie zastanawiając się wiele, ześlizgnęłam się po nasypie i rzuciłam się biegiem w stronę naszego podwórza. Biegłam w górę klatki schodowej. Musiałam zdążyć! Musiałam ją uratować! Wpadłam do środka, jednocześnie wyszarpując pistolet z kieszeni. Szyba pokryła się pajęczyną pęknięć, a następnie rozpadła w drobny mak. Opierająca się o nią postać zachwiała się, rozkładając szeroko ręce dla odzyskania równowagi. Zrobiła krok do tylu i wypadła z okna w towarzystwie szklanych okruchów. Ja i Juno wymieniłyśmy przerażone spojrzenia. Jednocześnie rzuciłyśmy się w stronę drzwi i zbiegłyśmy schodami w dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie i oświetlając drogę latarkami. Nasze okno wychodziło na podwórze, tam, gdzie stoją kontenery na śmieci. Tam spodziewałyśmy się go znaleźć. Ściskając w ręku berettę ruszyłam w stronę podwórza. Majowy deszcz jak zwykle niósł ze sobą woń benzyny podszytą prawie nieobecną kwiatową nutą. Teraz moje nozdrza wyczuwały także krew. Mocniej naciągnęłam kaptur. Juno nadaremno próbowała osłaniać głowę dłońmi, już po chwili jej ciemne loki opadały na twarz, zmoczone i posklejane. To ona pierwsza zobaczyła zwłoki. – Nie podchodź – powiedziała do mnie. Nie zrozumiałam, czemu, odsunęłam ją i zbliżyłam się, To nie był mężczyzna z kawiarni i w jego szklistych oczach nie było ani odrobiny otchłani. Z uszu i nosa płynęła krew. Nie znałam tego mężczyzny. Nigdy wcześniej go nie widziałam i nie wiem, czemu znalazł się w naszym mieszkaniu. Nie mam pojęcia czemu wypadł z okna. – Wyrzuciłaś go – powiedziała Juno. To było takie wrażenie, jakbym leciała do tyłu. Jakby cały świat na moment znieruchomiał a następnie wyrwał do przodu, pozostawiając mnie zawieszoną w powietrzu i pozbawioną gruntu pod nogami. Mój żołądek mówił mi, że lecę do tyłu, w otchłań, kolana zmiękły, serce chyba przeskoczyło o kilka uderzeń. – To nie może być prawda – wyszeptałam, zasłaniając usta dłonią. – Nie… nie wierzę… – napis na murze, stłuczone szkło i inne ślady mówiły jednak same za siebie. – Przecież… Co to ma być, jakiś cholerny „Fight Club”? Nie wierzę. – To byłaś ty – wyszeptała Juno, kładąc dłoń na moim ramieniu. W milczeniu patrzyłam na leżące wśród szczątków zbitej szyby ciało. Krople deszczu spływały po szkle, mieszając się z krwią. Patrzyłyśmy na to w milczeniu. Na ciało, na odbijający się w kałuży napis, na moje trapery i jej pantofelki. – Wpadłaś do mieszkania, rzuciłaś się na niego z pistoletem. Nie strzeliłaś, po prostu go popchnęłaś na szybę. To cały czas byłaś ty, rozumiesz? Ten człowiek z otchłanią w oczach, którego rzekomo spotkałaś… – Ale…

23


– Kiedy tylko mi o tym powiedziałaś… – Juno również patrzyła na zwłoki. Nawet nie drgnęła, chociaż zazwyczaj reagowała na takie makabryczne widoki bardzo gwałtownie. – O tym, że szukasz kogoś takiego, już wtedy zaczęłam coś podejrzewać. Tak właśnie dla mnie wyglądałaś. Jakbyś miała otchłań w oczach, jakbyś wiedziała o rzeczach, o których nie mam pojęcia. Jakbyś każdym spojrzeniem obiecywała mi, że zabijesz mnie, jeśli komuś o tym powiem, jeśli pójdę do twojej pracy i poproszę, żeby cię odsunęli. Bałam się. A jednocześnie byłam pewna, że tylko mi się wydaje, że sama popadam w paranoję. Że przecież to tylko ty, że się znamy, mieszkamy razem już tyle czasu. Nie zrobiłabyś mi krzywdy. – Wciąż tak myślisz? – spytałam. Deszcz spływał mi z włosów na szyję. Wszystko było mokre i zimne i smutne, tylko napis na murze i krew na szkle plamiły obraz czerwienią. Juno zaprzeczyła ruchem głowy. – Wiem, że go zabiłaś. Jego i tego z poprzedniej nocy. Jestem jedynym świadkiem. Nie sądzę, żebyś pozwoliła mi ujść z życiem, hm? – Ja tak – odparłam. – Jeśli o mnie chodzi, nie ma problemu. Idź. Zgłoś to, powiedz, że to ja jestem winna, a później uciekaj, bo ludzie z Sekcji ci tego nie darują. Tego, że ujawnisz, do czego mnie doprowadziła praca dla nich. Tylko że… – Tylko że? – powtórzyła Juno. – Tylko że jest jeszcze otchłań. Obietnica otchłani w moich oczach. Ona cię wzywa i chce, żebyś w nią wpadła. Nie ma się czego bać, na krawędzi jest cudownie. Upojnie. Słodko. Spodoba ci się, zobaczysz. Spadanie też jest wspaniałe, chociaż trochę dziwne, tak, jakbyś nie miała powietrza w płucach. Zdawało mi się, że to tylko moje myśli, ale przerażenie w oczach Juno uświadomiły mi, że mówię to wszystko na głos. To o otchłani. I to o krawędzi. Szkoda, nie chciałam, żebyś usłyszała. Nie chciałam, żebyś w taki sposób poznała moje plany. Beretta ciąży w kieszeni, idealnie dopasowana do mojej dłoni. Wystarczy ja wyciągnąć, nacisnąć spust. Nie zdążysz uciec i nikt nie przyjdzie ci na pomoc, bo władze mają w dupie naszą dzielnicę i nikt nie odważy się zbliżyć, gdy słychać strzały. To też powiedziałam na głos. Ups. – Jesteś pewna, że dalej chcesz być przy tej sprawie? – spytał szef Sekcji, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. – To nie będzie dla ciebie zbyt duże obciążenie? – Muszę go dopaść – uderzyłam pięścią w biurko. Wciąż drżałam z zimna. Gdy biegłam do kwatery głównej, cały czas padało. Mokra bluza nieprzyjemnie kleiła się do ciała. – Teraz to już sprawa osobista. Mamy rachunki do wyrównania. – Powiedziałaś, że był u ciebie w mieszkaniu, dobrze zrozumiałem? Skinęłam głową. Nie miałam siły o tym mówić. Cień w mieszkaniu, wybita szyba, przerażona twarz Juno. Zapach prochu i zapach bzu. Oczy pełne otchłani wpatrujące się we mnie z ciemnego kąta. Nie mogłam zapomnieć. Nie mogłam wybaczyć. – Zabił moja przyjaciółkę. I mojego sąsiada. Zostawił znak na murze na moim podwórzu. Jest na moim tropie – przyznałam. – Ale to ja dopadnę go pierwsza. – Masz wolną rękę – powiedział mi szef sekcji. – Działaj. Możliwe, że wcale tak nie powiedział. Możliwe, że uświadomił mi, że o wszystkim wiedzą i że niestety muszą działać zgodnie z procedurą. Możliwe, że poprosił o zwrot przydziałowej broni, następnie zaś kazał mi siedzieć i czekać, aż agenci odeskortują mnie do zakładu. Tak czy inaczej nie mogli mnie przecież zatrzymać.

24


DZIEŃ SĄDU Hubert Sosnowski Wszystko zaczęło się od pewnego poety. Z desperacją godną tonącego próbował przywołać natchnienie. Zamknął się w pokoiku na poddaszu, sam na sam z butelką wina, uchylił okna i zaczął pisać w przytłumionym świetle. Kolejne strony z pożółkłej ryzy, czekającej tu od zawsze, lądowały w koszu przy akompaniamencie pogardliwych przekleństw twórcy. Jakby to była wina papieru. Znęcanie się nad starszym kolegą obserwował wystający z półki techniczny blok rysunkowy. Kartki zaczęły szaleńczo fruwać w powietrzu, gdy niewiarygodnie silny wiatr wdarł się do środka. Poeta trafił do szpitala z pięćdziesięcioma ranami ciętymi oraz jedną kłutą. Do tej ostatniej papier się nie przyznawał, w prasowym oświadczeniu dodając, że nie odpowiada za dziwactwa byłego właściciela. Niemniej, ziarno przewrotu zostało zasiane. Pierwsze zbuntowały się poczty, w których papier traktowano wyjątkowo brutalnie i bezwzględnie. Dość bolesnych cięć i stempli, które wykorzystywano do notorycznego bicia, tak, by wszyscy słyszeli, że tu się pracuje. Znaczki pocztowe wytoczyły zbiorowy proces o molestowanie seksualne. Sędzia ugiął się i przyznał powodom rację pod ciężarem zebranych dowodów. Rozzuchwalone tym osiągnięciem gazety zaczęły drukować prawdę, wbrew autorom tekstów, co doprowadziło do rozruchów oraz przetasowań na wysokich szczeblach biznesu oraz władzy. Za braćmi większymi podążyły chusteczki higieniczne oraz papier toaletowy. Nikt im nigdy nie dziękował, a przecież odwalały najczarniejszą robotę. Zażądały poprawy warunków pracy, lepszego traktowania oraz usunięcia ze słowników wszelkich niepoprawnych sformułowań szkodzących ich wizerunkowi. Ostateczny krok wisiał już od dawna w powietrzu. Papier wyszedł na ulice. Kolekcjonerskie karteczki przedszkolaków powiewały ramię w ramię ze starożytnymi, osamotnionymi w muzeach papirusami. Książki stanęły w jednym szeregu z prasą brukową i komiksami. Z zapomnianych, zakazanych półek zeskoczyły pornosy i włączyły się do walki o lepsze jutro. Przemaszerowały Główną Ulicą i domagały się wysłuchania postulatów. Władze początkowo ignorowały te prośby, jednak teczki zagroziły masowym ujawnieniem tajemnic państwowych. Poparły je pamiętniczki, a nawet kilka blogów internetowych. Przez internet przepłynęła fala polubień i udostępnień wymuszona naciskami e-czytników oraz smartfonów noszących na kartach pamięci wiele kompromitujących materiałów z ostatniej imprezy. Wyrodne dzieci wsparły rodziców w tej wiekopomnej chwili. Przez tłum niosły się kolejne pomysły i skargi. Wszelkie formy pisania nazwano bezprawnym tatuowaniem, „skaryfikacją”, z kolei pieczątki zaczęto postrzegać jako niewolnicze piętno. Komitet wciągnął origami na wykaz inwalidów pierwszego stopnia. – Wreszcie się ugięli – przebiegło przez tłum, kiedy na plac wyszedł Reprezentant. Za nim podążała ochrona. Przywódca stał, słuchał, kiwał głową i uśmiechał się do petentów, tymczasem mundurowi obstawili demonstrację. Świadkowie nie są zgodni, kto podłożył ogień.

25


PRECYZJA MARZEŃ Paulina Łoś Chyba każdy jako dziecko w mniejszym lub większym stopniu wierzył w slogan: „Jeśli naprawdę mocno czegoś pragniesz, to w końcu się spełni”. Ja wierzyłem. Mając może z pięć lat wyobrażałem sobie, że koło mojego łóżka Smerfy założyły wioskę i że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Potem, gdy niebieskie ludziki o jednoznacznych osobowościach przestały stanowić moją obsesję, zacząłem marzyć o byciu herosem. No, wiecie – mam na myśli posiadanie supermocy, które trzeba ukrywać przed światem. Moja siła woli z tamtych czasów mogłaby przesunąć szklankę z kompotem na stole wigilijnym i strącić ją na spodnie wujka siedzącego naprzeciw. Ale tego nie zrobiła. Ogorzała, wąsata twarz wciąż trzęsła się ze śmiechu i wyrzucała z siebie niesmaczne żarty, które żenowały nawet mnie – dziesięciolatka. – Synku, czemu masz taką minę? – Z zamyślenia wyrwał mnie zmartwiony głos matki. – Nie musisz jeść ryby, jeśli nie chcesz. – Pewnie myśli o jakiejś dziewczynie, he, he. Co, młody? Wpadła ci już jakaś w oko? Czerwony z wysiłku, nadal nie umiałem spowodować, by jakikolwiek przedmiot przyczynił się do przerwania tego rechotu. Trochę starszy i nastrojony przez matkę (chwilowo) bardzo religijnie, na klęczkach wznosiłem modły: – Panie Boże, wiem, że nie jesteś maszyną do spełniania życzeń, ale proszę, bardzo cię proszę, daj mi jakąś supermoc. Naprawdę obiecuję, że nie będę się nikomu chwalić… No, w każdym razie się postaram. To nie musi być nic dużego. Chociaż zwyczajne czytanie w myślach… Kiedy dorosłem, dla własnego dobra ograniczyłem marzycielstwo. Ani Bóg, ani kosmici, ani nawet wodne chochliki z fontanny, gdzie wrzucałem drobne, nie chciały mi pomóc. Dlatego spróbowałem stać się obrzydliwie normalny. Sam siebie przekonałem, że marzenia to bzdury. Kiedy jakieś przychodziło mi do głowy, odganiałem je jak natrętną muchę. A sio! Nie jestem przecież marzycielem. I nie powiem, jakiś czas mi się udawało. Tego pamiętnego dnia autobus, którym jechałem do pracy, wlókł się w porannych korkach niczym ociężała gąsienica. Zapewne nic by się nie wydarzyło, gdyby nie błahostka. Z tylnego siedzenia popatrzył na mnie łysy koleś w znoszonym dresie. Jego cwaniaczkowate spojrzenie przykuło mój wzrok, rzucając niewypowiedziane obelgi ze skutkiem tak samo dobrym, jakby cisnął we mnie cegłówką. Kto wie, o co mu chodziło? Może mój wygląd (byłem pod krawatem i z aktówką), a może nieobecny wyraz twarzy w jakiś sposób go rozdrażniły. Albo po prostu coś go strasznie bolało, a ja siedziałem akurat naprzeciw, w jego polu rażenia. Tak czy owak niezaprzeczalnie stałem się jego wrogiem i nie miałem pojęcia, czy skończy się tylko na wymianie spojrzeń. Właśnie wtedy wpadła mi do głowy głupia myśl. Podkradła się, przyczajona, czekając na chwilę mojej słabości, aż w końcu trafiła na przerwę w szpalerze. Ciekawe, jakby to było, gdybym teraz, ni z tego, ni z owego, wyczarował w dłoni ogień? Ot tak, żeby nastraszyć tego łysola i cieszyć się jego zszokowaną miną. Przed oczyma miałem scenę z filmu X-Men, gdzie pewien chłopaczek wyczarowuje nowej koleżance lodową różę. W tym momencie widziałem siebie, otwie-

26


rającego zaciśniętą pięść, w której trzymam płomień. Patrzącego na cwaniaka z naprzeciwka ze stalową, prawie obojętną miną. I wówczas poczułem ból. Piekący ból, jak gdyby ktoś kazał mi ścisnąć wyjęty z ognia pogrzebacz. Wrzasnąłem, nie mogąc powstrzymać tego okrzyku, w którym owszem, brzmiał ból, ale zdecydowanie głośniej – zaskoczenie. Łysol też był zaskoczony, niech to szlag, przynajmniej to jedno mi się udało. Moja ręka się paliła! Nie tak, jak sobie to wyobrażałem – w sumie moje wyobrażenia jakoś nie brały pod uwagę odporności na płomienie. Po prostu chciałem trzymać ogień i właśnie to robiłem. Pomachałem ręką, ledwo rejestrując zdziwienie i strach stopniowo wybuchające wśród pasażerów. Ludzie, pomocy! Ja się palę! Wtedy ktoś złapał mnie za nadgarstek z siłą imadła i wylał na płonącą rękę puszkę napoju energetycznego. Rękaw koszuli, który zaczynał się tlić, został zgaszony kolejnym, znacznie już skromniejszym chluśnięciem – zapewne resztką z dna. Odetchnąłem i wolną dłonią otarłem z policzka łzy, które pojawiły się nie wiadomo kiedy. Podniosłem wzrok. – Nie ma za co. Łysol puścił mnie i wrócił na swoje miejsce z tyłu.

27


KIEDY PRZYJDĄ PODPALIĆ DOM Jerzy Bogusławski – Połączenie za dwie minuty! – zakomunikował przez głośnik porucznik Sił Kosmicznych. Niemal natychmiast pokój konferencyjny zaczął zapełniać się oficjelami. Zastępcy dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych, podsekretarze departamentów – na końcu przyszedł wiceprezydent. Rosły, czarnoskóry mężczyzna o stalowym spojrzeniu podszedł do stołu i usiadł na jego szczycie. Poczekał, aż podadzą mu tablet i zaczął przeglądać astromapę. – Minuta do połączenia! Wiceprezydent spojrzał na zebranych. Co chwila ktoś wycierał spocone dłonie w mundur lub garnitur albo odbywał nerwowe konsultacje z asystentami. – Pięć sekund. Wszyscy umilkli. Oświetlenie przyciemniało, gdy uruchomił się projektor holograficzny na środku stołu. Ukazał twarz młodej, przerażonej kobiety. Przełknęła ślinę i próbowała coś powiedzieć, ale strzał z lasera wypalił jej twarz. Nerwowy szum przeszedł między zgromadzonymi. Kamera zmieniła położenie i ukazała pokryte bliznami oblicze starego mężczyzny, którego szyję owijała chusta z napisem „Krew i Honor dla WRM”. – Wierzę, że nie muszę się przedstawiać, wiceprezydencie Peturra – powiedział z uśmiechem. Czarnoskóry mężczyzna oparł łokcie na stole i podparł rękami podbródek. Kątem oka spojrzał na jednego z podsekretarzy pokazującego mu na ekranie tabletu dane rozmówcy. – Nie, nie musi pan, panie Olustaja. – Świetnie. W takim razie wiecie, że nie będę się cackał. – Starzec odpalił cygaro. – Mam waszego prezydenta z rodziną, cały sztab generalny, kody do relatywistycznych rakiet. Centralne stanowisko dowodzenia Zjednoczonych Narodów Ziemi jest w całości pod moją kontrolą. Wypuścił dymek i kontynuował: – Więc teraz słuchajcie mnie uważnie. Macie wycofać ziemskie jednostki kosmiczne ze strefy zdemilitaryzowanej przy Wolnej Republice Marsa. Ponadto nie będziecie ingerować, gdy jej siły rozpoczną proces zjednoczeniowy z sąsiednim Królestwem Deimosa. Ponownie zaciągnął się. – Naturalnie nie musicie tego robić. Możecie powiedzieć „nie”, ale wtedy… – Olustaja zawiesił głos. – Zacznę od zabijania zakładników. Najpierw generałowie, potem wasi sekretarze. A na koniec… Na koniec zostawię prezydenta. I specjalnie postawię go przed kamerą, żebyście mogli dokładnie obejrzeć jego śmierć. – Rozumiem. – Wiceprezydent wyprostował się. – Nie czekaj więc i zrób to. Olustaja zamrugał kilka razy. – Słucha… – Słyszałeś mnie wyraźnie – powiedział Peturra. – Z łaski swojej, zamiast ciągnąć to przedstawienie, zabij zakładników. Terroryście wypadło cygaro z ust. – Kurwa, cykora dostałeś – rzucił wiceprezydent. – Dawaj kogoś przed kamerę, na przykład sekretarz obrony. Nie znoszę suki. Odstrzel jej łeb. – Pan chyba nie rozumie… – Ależ doskonale rozumiem. Postanowiłeś ofiarować Wolną Republikę

28


Marsa na talerzu, dając casus belli do ostatecznego zmiecenia jej z mapy kosmosu. – Wiceprezydent rozłożył ręce. – Chłopie, dostałbyś medal, gdyby nie to, że będę musiał po wszystkim skazać cię na krzesło elektryczne. – Ale prezydent… – Ty myślisz, że państwo to jakiś gang? Od czego mamy linię sukcesji? I propagandę, by tę śmierć zaprząc do celów politycznych? Terrorysta wytarł ręce w spodnie. – Zmieciemy Marsa tak szybko, że ciało prezydenta nie zdąży upaść na podłogę – dopowiedział Peturra, cmokając na koniec. – Ciągle mam relatywistyczne rakiety – wybąkał terrorysta. – I rozumiem, że uzyskasz do nich dostęp torturami? Za dużo filmów się naoglądałeś? – Wiceprezydent wybuchł śmiechem. – Zmieniliśmy kody zaraz ataku. – Zhakujemy je! – Mam nadzieję, że jesteście gotowi czekać całą wieczność, bo podobno tyle zajmuje złamanie kodu opartego na nowoczesnych algorytmach. A i tak jedynie wydałbyś rozkaz, którego nikt by nie wykonał. Ustawiona na śledzenie twarzy kamera zmieniła położenie, gdy Olustaja usiadł. Patrzył w podłogę, co chwila przecierając oczy. – Ja… – No i co dalej? Skończ tę farsę i zabij zakładników. – Peturra uniósł tablet z wyświetloną astromapą, na której widać było czerwone strzałki wskazujące na Marsa. – Czy ktoś jednak odciął ci jaja? *** – Mam potwierdzenie, terroryści poddali się – oznajmił przez głośnik porucznik Sił Kosmicznych. Pierwszy wstał jeden z młodszych podsekretarzy, głośno krzycząc: – Tak! Gratulacjom nie było końca. Relacje prasowe pokazywały uwolnionych zakładników, prezydenta oraz pojmanych terrorystów. – Dobrze poszło – przyznał jeden z generałów. – Skąd pan wiedział, że plan wypali? – Nie wiedziałem. – Peturra zamknął grę strategiczną, którą miał przez cały czas włączoną na tablecie. – Po prostu podjąłem ryzyko. – Jakie? – Że tak zuchwali terroryści są jak kiepscy scenarzyści. Nigdy nie robią dokładnego „riserczu” na wybrany temat.

29



Stusล รณwka


NJUS Marcin Zwoleń

Szanowni Państwo, tu stacja TVSHLAM. Jak zawsze jesteśmy na miejscu. Na bieżąco nadajemy gorące fakty z centrum wydarzeń. Dzisiejszej nocy we wsi Rębajły Małe, powiat Siekierki Duże, doszło do dramatycznego zajścia. Dramatycznego zwłaszcza dla sędziwej mieszkanki wsi, panny Florentyny Goździk. Nieznany sprawca niepostrzeżenie dostał się do jej mieszkania, gdzie następnie napastował lokatorkę, psa ratlerka imieniem Otello oraz podłogę w kuchni. Skradziono następujące wartościowe przedmioty: srebrną paterę z grawerowaną parą cietrzewi w tańcu godowym, miniaturę Panoramy Racławickiej oraz cnotę panny Florentyny. Kobieta jest wstrząśnięta, pies zmieszany, podłoga błyszczy. Każdy, kto pomoże w ustaleniu tożsamości napastnika oraz odzyskaniu precjozów, zostanie sowicie wynagrodzony.

32


SPACER Jakub Rykowski Żyjemy w dziwnych czasach – pomyślałem, spacerując po osiedlu. – Najwyższy czas zbierać się do domu – dodałem, naśladując głos pęcherza. Widziałem już wszystko – od pijanych kierowców przejeżdżających z dużą prędkością na czerwonym świetle po naćpanych agresorów, którzy zachowywali się wobec przechodniów jak barbarzyńcy. Gdzie jest wtedy policja? Pęcherz nie dawał za wygraną. Do domu miałem kwadrans truchtem, toteż rozejrzawszy się dokoła, wszedłem dyskretnie między zarośla. Rozpiąwszy rozporek, usłyszałem wycie syreny. Radiowóz wjechał na chodnik, odcinając mi drogę ucieczki. – Jesteś aresztowany! – krzyknął funkcjonariusz. – Ręce za głowę! Przerażony wykonałem jego polecenie. Byłem kryminalistą gorszym od przećpanych małolatów i pijanych kierowców. Żyjemy w dziwnych czasach.

33


SPADEK Marcin Zwoleń Wolno przeciągam sztyletem wzdłuż osełki. Zgrzytliwy dźwięk trącego o chropowaty kamień metalu koi moje uszy i sprawia, że serce spływa miodem. Głownia musi być dobrze naostrzona, aby przecinająca skórę szyi stal łatwo sobie z nią poradziła. Na samą myśl drżę cały. Odmierzam godziny, wiem, że to już niedługo. Gdy zapadnie zmrok wyjdę z domu. Zapolować. Bo kimże inny mógłbym się stać? Jeżeli nie łowcą. Będąc dzieckiem seryjnego mordercy, szykanowany i poniżany przez całe życie za nie swoje grzechy, ofiaruję wam teraz święty gniew. Innego rozwiązania nie biorę pod uwagę. To moje brzemię, które sam muszę ponieść. Nie zawiodę cię, tato.

34


Rymowisko


KRANIEC KRESU Adrian Turzański

Welesowe władztwo we włościach Sromotnie starte Swaroga satyrą, Wieczyste wietrzysko Wietrzyca wywiewa Mgłach Mokoszowe macierze marnieją. Dola darzy daremnie dziewicowojnę Czerni cerę Chronos cieniem, Szelest szlakiem Swarożyca smagleje Jeździec Jarowit jarym junakiem. Koniska karci Kościej krzepko Łyśnie łuna, łaska Łady Męt Marzannowy martwy majak Śnięcia światła Światowida śmiertnieją. Perun prapoczątek piorunem przepaścił Nienarodzą nowe nawki Nyja Króci Kupajło kraniec kresu Zbliżona Zorza zapowie zmierzch.

36


SŁOWA Agnieszka Surówka

Tak ostre ugrzęzły mi w gardle, i kłują tysiącem westchnięć, których nazwać nie umiem. Wylewam je wszystkie na papier, spijając ich treść, nienazwany bełkot. Odbijają się echem w mojej głowie, znajomy kształt liter, brzmienie – nieznajomy przekaz. Co chcą powiedzieć i komu? Próbują się wyrwać na zewnątrz, poza mój umysł, usta, kartkę. Przyglądam się im i widzę… I widzę ich ciało, ich dłonie i oczy, wpatrują się we mnie z wyczekiwaniem. I czuję ich tętno i czuję ich strach przed niewypowiedzeniem...

37



Subiektywnie


NIE WSZYSTKO ZŁOTO… Jagoda Wochlik

Bernhard Schlink urodził się, gdy jeszcze trwała II wojna światowa. Jego dzieciństwo i dorastanie przypadły na lata powojenne, kiedy Niemcy mierzyły się ze skutkami wywołanej przez siebie zawieruchy. Potomkowie nazistów stawiali czoła własnemu, wstydliwemu dziedzictwu. Taki był świat, w którym żył autor „Lektora”, pisarz i profesor nauk prawnych, mieszkaniec Berlina. Jego powieść, jako pierwsza w historii literatury niemieckiej, trafiła na listę „New York Timesa”. Czy słusznie? Bohater powieści ma zaledwie piętnaście lat, gdy przypadkiem poznaje Hannę, trzydziestosześcioletnią, skrytą bileterkę. Chłopak natychmiast odczuwa do niej pociąg seksualny i nawiązują romans. Nieoczekiwanie, zaczyna ich jednak łączyć coś więcej – literatura. Bohater czyta bowiem Hannie na głos książki. Ich znajomość kończy się równie gwałtownie, jak się zaczęła. Kobieta znika. Chłopak kończy szkołę, idzie na studia, zapomina o dawnej kochance. Spotykają się ponownie, gdy on jest jednym z obserwatorów procesu strażniczek z obozu koncentracyjnego. Ona siedzi na ławie oskarżonych. Trudno określić, o czym jest ta powieść. Gdyby uznać ją za opis zauroczenia młodego chłopaka dorosłą kobietą, za literacką wizję „nieodpowiedniego” związku osoby, wydawałoby się, dorosłej i odpowiedzialnej, z dzieckiem, to oczywiste, że „Lektor” musi przegrać z „Lolitą” Nabokova. Gdyby uznać ją za opis pierwszej fascynacji drugim człowiekiem, historię zachłyśnięcia się pierwszą miłością, również znajdą się lepsze książki, jak choćby „Spóźnieni kochankowie”. Jednakże sprowadzenie „Lektora” tylko do tych dwóch tematów robi tej powieści krzywdę. Należy także zauważyć, że relacja tej dwójki oparta jest na miłości do literatury. Chłopiec staje się dla Hanny tytułowym lektorem. To dzięki niemu kobieta stopniowo nabiera świadomości. Jej postrzeganie świata zmienia się właśnie dzięki poznanym lekturom. O czym zatem jest ta książka? Można „Lektora” potraktować jako traktat o winie i karze oraz o bolesnym, ale potrzebnym rozliczaniu się z przeszłością. Bo wojna była tak straszna, że nie wolno nam zapomnieć. Nigdy nie wolno nam zapomnieć. Ale jeśli spojrzeć na tekst pod tym kątem, to wątek procesu jest tu tylko jednym z elementów fabuły i to wcale nie najważniejszym. Można też na „Lektora” patrzeć jak na powieść filozoficzną. Czy wolno nam ratować drugiego człowieka wbrew jego woli? Co z godnością jednostki? Czy można pozwolić komuś świadomie zniszczyć samego siebie, jeśli istnieje możliwość, by go uratować? Czy niewiedza może być usprawiedliwieniem dla wyrządzonego przez człowieka zła? Czy nieposiadanie wykształcenia, bycie pionkiem w nazistowskiej machinie, zwalniało od odpowiedzialności? Właśnie z tej strony powieść Schlinka wydaje mi się najciekawsza do interpretacji. Jednakże to znów tylko ułamek całego tekstu, który nie wyczerpuje wszystkich możliwości interpretacyjnych tekstu.

40


Kolejny kłopot z „Lektorem” wynika z jego niewielkiej objętości. O ile zwykle zdarza mi się narzekać, że w obecnych czasach książki są zbyt długie, przegadane, o tyle w przypadku tej jest na odwrót. Narrator skąpi nam informacji. Prawie nic nie wiadomo ani o głównym bohaterze, ani o Hannie. Uważam, że tekst należałoby rozwinąć. Wyszłoby to tej książce na dobre, bowiem w obecnej formie bardziej przypomina szkic niż powieść. Czy „Lektor” Bernharda Schlinka powinien zrobić tak zawrotną karierę? Według mnie nie. Sądzę, że to kolejna książka, która wypłynęła na fali zainteresowania tematem Holokaustu i wojny. Bo to, co traktuje o obozach, trzeba doceniać, nagradzać. Bo musimy pamiętać, potępiać, dbać, by się to nie powtórzyło. Owszem, jest to powieść, na którą autor miał pomysł i nie zabrakło mu też talentu do jego wykonania. Moim zdaniem to jednak pierwszorzędna książka wśród tych drugorzędnych. Tytuł: Lektor Tytuł oryginalny: Der Vorleser Autor: Bernhard Schlink Tłumaczenie: Karolina Niedenthal Wydawca: Rebis Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 216 ISBN 9788380621336

41


TYSIĄC I JEDNA WERSJA TEJ SAMEJ HISTORII Jagoda Wochlik

Jessica Khoury to autorka specjalizująca się w historiach, które zakwalifikować można do nurtu young adult fiction. W 2012 roku na polskim rynku ukazał się jej debiut – „Geneza”. W tym roku, nakładem wydawnictwa SQN, światło dzienne ujrzało „Zakazane życzenie”, pierwszy tom cyklu o tym samym tytule. Wszyscy z grubsza znamy historię Aladyna, młodego złodzieja, który odnajduje zaczarowaną lampę, a zamieszkujący ją dżin zgadza się spełnić jego trzy życzenia. Przygody Aladyna, podobnie jak wiele innych klasycznych opowieści, jak choćby o Sindbadzie Żeglarzu, Pinokiu czy Piotrusiu Panie, pamiętają wszyscy. Garstka osób czytała oryginalne historie, inni kojarzą uproszczone przekazy zawarte w zbiorach dla dzieci, a jeszcze inni przyswoili sobie te postaci z animacji Disneya. Jessica Khoury postanowiła przedstawić nam swoją wariację na temat historii Aladyna. W jej opowieści znajdziemy sztandarowe dla tej opowieści punkty – biednego złodzieja, lampę i dżina. Tyle, że złodziej okazuje się być synem straconych przez władzę rewolucjonistów, lampa (na szczęście!) pozostaje lampą, a dżin zmienia płeć i staje się kobietą. Oczywiście jest i księżniczka, której serce postanawia podbić nasz dzielny bohater Aladyn. Tyle tylko, że tym razem księżniczka jest dzielnym ninja asasynem. Na dodatek kombinuje, jak by tu odsunąć od władzy parszywego wuja wezyra i zdobyć tron. Aladyn i jego dżin wpadają więc w sam środek pałacowych spisków. A jakby tego było mało, to jeszcze główna bohaterka ma na pieńku z królem wszystkich dżinów. I w zasadzie nie miałabym nic przeciwko tej wariacji na temat, gdyby nie fakt, że autorce nie udało się absolutnie nic z niej wycisnąć. „Zakazane życzenie” jest wtórne, nudne i zdecydowanie przegadane. Choć trzeba przyznać, że jej opowieść tchnie egzotyką. Autorka barwnie odmalowuje pustynne pejzaże oraz pałacowe wnętrza, to jednak nie wystarcza, by uratować tę powieść. Losy bohaterów nas w zasadzie nie obchodzą, w żaden sposób ich nie dopingujemy, nie interesuje nas, czy na następnej stronie przypadkiem nie zginą. Akcja ciągnie się niczym flaki z olejem, a kulminacyjna potyczka dżinów jest tak niemiłosiernie rozwleczona (została rozpisana na około 20 stronach), że w którymś momencie miałam już ochotę przerzucać kartki. Poza tym, z jednej strony autorka sili się na orientalne klimaty, z drugiej sama je niszczy, stosując zupełnie współczesne, potoczne wyrażenia, których nijak nie można przypisać arabskiemu złodziejowi, księżniczce czy dżinowi: „Ich wyćwiczone do perfekcji uśmiechy są do złudzenia szczere, ale bujać to ja, a nie mnie”, „Trudno im się dziwić – Aladyn wygląda jak milion talarów i porusza się z prawdziwie książęcą gracją”, „Nie wiesz, że palenie szkodzi tobie i osobom w twoim otoczeniu?”, „Nie musiałeś się mieszać – mówię po chwili do Aladyna. – Napastował cię!” Wątpię, by

42


w czasach, kiedy dzieje się opowieść o lampie Aladyna, a dodatkowo wśród przedstawicieli tego kręgu kulturowego, mężczyzna odezwał się do kobiety w ten sposób. Jest to myślenie charakterystyczne dla kultury Zachodu. Takich momentów, kiedy wiekowa opowieść ściera się i zgrzyta w kontakcie z zupełnie współczesną narracją i sposobem myślenia, znajdziemy w tej powieści dużo. Biorąc pod uwagę, że „Zakazane życzenie” otwiera cykl, zastanawiam się, co autorka planuje jeszcze wycisnąć z tej historii. Na chwilę obecną wszystkim zainteresowanym doradzałabym odpuścić po pierwszym tomie. Albo nawet przed. Tytuł: Zakazane życzenie Tytuł oryginalny: Zakazane życzenie Autor: Jessica Khoury Tłumaczenie: Maciej Pawlak Wydawca: SQN Data wydania: marzec 2017 Liczba stron: 352 ISBN9788379247721

43


AŻ DO KOŃCA ŚWIATA Marcin Knyszyński

Pierwszy tom nowej edycji „Kaznodziei” kończy się bardzo znaczącą popkulturowo widokówką. Jesse i Tulip obejmują się na tle trawionej przez iście piekielny ogień rezydencji Babci i przysięgają sobie miłość aż do końca świata. Garth Ennis wie, jakie obrazki działają na odbiorcę, zna spuściznę popkultury i nie waha się jej użyć. Drugi tom opowieści o przygodach nietypowego Kaznodziei to dalszy ciąg atrakcyjnej i wyjątkowo udanej żonglerki ogranymi motywami. Bohaterowie powinni dalej poszukiwać Boga, tymczasem muszą szukać po prostu sposobu na przeżycie. Jesse i Tulip otrzymują od życia nową szansę. Długo tłumione uczucia eksplodują i dwójka bohaterów zaczyna bardzo namiętnie nadrabiać stracone lata. Ekstaza, szczęście, sielanka – w powietrzu wisi wyraźna zapowiedź nadchodzących problemów. To wszystko musi się spieprzyć, o czym byśmy czytali w przeciwnym razie? Nasza zakochana na nowo para spotyka ponownie irlandzkiego wampira Cassidy’ego i szybciutko wpada w kłopoty. Heroina, znaleziona w mieszkaniu dziewczyny Cassidy’ego, okazuje się własnością Jesusa de Sade, króla perwersji, przy którym organizatorzy imprezy z „Salò, czyli stu dwudziestu dni Sodomy” to niewinni żartownisie. Dodatkowo, na Jessego zagina parol organizacja Graal, będąca czymś w rodzaju sekretnej loży, pociągającej za wszystkie możliwe sznurki w świecie polityki i Kościoła. Jesse, Tulip i Cass będą musieli stawić czoła ogólnoświatowemu spiskowi, spiskowi wewnątrz tego spisku, poznają karykaturalnego ojca D’Aronique, „seksualnych detektywów”, znerwicowanego Herr Starra, wysoko postawionego członka Graala, ukrywającego w torbie kuriozalny przyrząd nabijany ćwiekami i szokującego więźnia celi numer 99. Ponownie zobaczymy Świętego od Morderców, stojącego za stosem podziurawionych ciał. Oprócz wprowadzenia całkiem sporej liczby nowych bohaterów, Garth Ennis i Steve Dillon poszerzają nieco charakterystyki tych już dobrze znanych i pokazują ich nam w innym świetle. W najpoważniejszym odcinku drugiego tomu „Kaznodziei” Jesse spotyka na lotnisku kolegę swojego ojca i słucha historii o zawiedzionych nadziejach żołnierzy z Wietnamu. Dowiadujemy się trochę więcej o zakazanym romansie, którego owocem jest rezydujące w kaznodziei Genesis oraz dokładamy nowe puzzle do układanek jakimi są Święty od Morderców i rodzina Jessego Custera. Jednak najwięcej do powiedzenia o sobie ma Cassidy. Dwa ostatnie odcinki tomu to origin tego bohatera – mówi on o tym, jak stał się wampirem, jak próbował godzić swoją długowieczność z upływającym czasem i jak radził sobie z nieuchronną samotnością. Może się wydawać, że „Kaznodzieja” zbyt mocno epatuje seksem, przemocą, gore, frazesami o „miłości aż po grób”, kanciastymi żartami opartymi na rozporkach nagle rozpinających się w ciemnych zaułkach czy humorem w stylu „sparafrazujmy znaną piosenkę na imprezie u de Sade’a i zaśpiewajmy zgodnym chórem Come on let’s fist again, like we did last summer!”. Ennis jednak, w pewnej świetnej scenie rozmowy Cassidy’ego i Jessego, daje nam małą podpowiedź, jak należy podchodzić do

44


jego dzieła. Chłopaki siedzą w barze i oglądają „Flipa i Flapa”, uosabiających w ich rozumieniu prostotę i jednoznaczność przekazu. „Jeśli ktoś lubi Flipa i Flapa, oznacza to, że lubi też dobrą fabułę i wyrazistych bohaterów. Jeśli nie cierpisz, kiedy treść gubi się w formie, jesteś porządnym gościem. A jeśli ktoś woli Chaplina...” – to, jak zdanie Jessego uzupełnił Cassidy radzę sprawdzić już w komiksie. Właśnie o to chodzi – Garth Ennis używa fabularnego slapsticku, karykatury i przesady, motywów kina exploitation, grindhouse’u, wielkich giwer, girls i gorzały – choć mniej w stylu Franka Millera, a bardziej na wzór serialu „Banshee”. I podkreślmy to – robi to z pełną tego świadomością i kieruje swój zwariowany przekaz do równie świadomego tego faktu odbiorcy. Ale w melodiach wygrywanych w „Kaznodziei” słychać też poważne akordy. Obserwujemy rozwój związku Jessego i Tulip, którzy stawiają czoło od wieków pochrzanionej logice damsko-męskiej. Tulip to silna, samodzielna kobieta potrafiąca wybić zęby napastnikowi lub podziurawić go ze swej broni. Chce iść za swoim mężczyzną na samo dno piekła i stać przy nim, gdy dookoła świszczą kule. Jesse o tym doskonale wie, ale strach przed tym, że mogłoby się jej coś stać, nie pozwala mu na traktowanie tej propozycji serio. Jeśli umrze Tulip, umrze cały świat, więc Jesse robi wszystko by odwieść ją od tego karkołomnego zamiaru. Według niego ludzie przesadzają ze słowem „partner”. Partnera miał Kojak – on ma swoją kobietę, którą kocha ponad życie, nawet jeśli ona tego nie rozumie. Albo rozumie, tylko kocha go tak, że nie może zostawić samego. Jesse i Tulip dochodzą do wniosku, że dorośli. To już nie te czasy, kiedy ruszało się bez kasy, ale z bagażnikiem pełnym prochów i wódy, na wycieczkę po Ameryce. Są ważniejsze rzeczy niż szaleństwa młodości – miłość, przyjaźń, oddanie i związek. Nie warto ginąć za kraj,, zapomnijmy o poświęceniu, dyktowanym przez rzekomo wzniosłe idee, a tak naprawdę puste frazesy. Warto zginąć dla swojej kobiety, mężczyzny, przyjaciela – wtedy miłość i przyjaźń będą faktycznie trwały aż po koniec świata, a hasło to nabierze głębszego, znaczenia. I to wydaje się być motywem przewodnim drugiego tomu „Kaznodziei”. Motywem, który łatwo zauważyć, jeśli patrzy się na całość przekazu a nie tylko na niektóre, przyciągające swą krzykliwością, obrazki. Przed nami jeszcze cztery tomy przygód Kaznodziei. Mam nadzieję, że grać będą na tej samej, kontrowersyjnej, trochę jarmarcznej, ale dającej dużo radości nucie do samego końca. Tytuł: Kaznodzieja Tom drugi Seria: Kaznodzieja Tom: 2 Scenariusz: Garth Ennis Rysunki: Steve Dillon Tłumaczenie: Maciej Drewnowski Tytuł oryginału: Preacher Book Two (Preacher #13-26) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Vertigo Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 175 x 265 Wydanie: II ISBN: 978-83

45


O ZABIJANIU KADRÓW KILKA Marek Adamkiewicz Ed Brubaker to jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów naszych czasów. Myślę, że takie zdanie nie wywoła żadnych kontrowersji wśród fanów komiksu. Amerykanin umie pisać, robi to bardzo dobrze, a od czasu do czasu spod jego pióra (czyt. klawiatury) wychodzą takie perełki jak „Gotham Central” czy „Fatale”. Ten drugi tytuł jest zresztą efektem kooperacji scenarzysty z rysownikiem – Seanem Phillipsem i kolorystką – Elizabeth Breitweiser. Tej trójce współpracuje się, jak widać, bardzo dobrze, bo połączyli swoje siły także w „Zabij albo zgiń”. I również w tym przypadku efekty okazały się więcej niż zadowalające. Dylan, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jest normalnym studentem. Prowadzi spokojne, nudne życie, w którym największa ekstrawagancja to ukrywana miłość do przyjaciółki, Kiry. Dziewczyna jest w związku z najlepszym przyjacielem bohatera, a on sam nie wie, jak sobie z tą sytuacją poradzić. Pewnego dnia dochodzi do wniosku, że jedyne wyjście to samobójstwo. Skok z dachu kończy się jednak inaczej, niż zaplanował – upadek nie przynosi oczekiwanego rezultatu, ale nadchodzą inne, bardzo mroczne i wyjątkowo niespodziewane konsekwencje. Na drodze Dylana staje bowiem demon chcący zmusić młodego mężczyznę do zabijania w jego imieniu jednej złej osoby miesięcznie. Ed Brubaker z pozornie prostych pomysłów potrafi wyciągnąć coś niespodziewanego. Motyw zamaskowanego mściciela, rozprawiającego się ze zbrodnią na własną rękę, jest stary jak popkultura, jednak tutaj ani nie poprowadzono, ani nie umotywowano go w zwyczajowy sposób. Wprowadzenie demona do głęboko osadzonej w realności intrygi to mocno niecodzienny zabieg, który jednak zaskakuje. Czytelnik nie odbiera tego elementu jako niepasującego do całości, a dzieje się tak głównie dlatego, że piekielna postać pojawia się zazwyczaj w okolicznościach, które mogą poddać w pewną wątpliwość jej istnienie, dzięki czemu tak bohater, jak i czytelnicy wciąż zadają sobie pytanie, czy to, co widzimy, na pewno jest prawdziwe. Ważnym elementem „Zabij albo zgiń” jest bez wątpienia warstwa psychologiczna. Brubaker doskonale przedstawia uczucia głównego bohatera zakochanego w swojej przyjaciółce, a później spotykającego się z nią za plecami jej chłopaka. Dylan zdaje sobie sprawę, że nie znajduje się w zbyt komfortowej sytuacji, bo właściwie nic w tej relacji nie zależy od niego, a Kira nie kwapi się, by przeciąć ten emocjonalny węzeł gordyjski. Sytuacji sprzyjają bardzo dobrze zarysowani bohaterowie. Sam Dylan jest pokazany jako szeregowy młody człowiek, który walczy z samotnością i z własnej woli wplątuje się w skomplikowaną uczuciową zależność, co doprowadza go do zrozumiałej frustracji. Także Kira zostaje przedstawiona w wiarygodny i ciekawy sposób – wydaje się być typową przedstawicielką kobiet, które lubią się dobrze bawić, ale gdy przychodzi do rozwiązywania stworzonych (także przez siebie) problemów nie wykazują się już żadną inicjatywą. Nowe dzieło tria Brubaker-Phillips-Breitweiser cechuje także niezwykle dojmujący, przygnębiający klimat. Obserwując działania bohaterów, nie można wyzbyć się wrażenia, że to wszystko nie skończy się dla nich dobrze. Uczucie

46


czającej się za progiem tragedii towarzyszy lekturze od początku do końca, sprawiając, że kolejne strony przerzuca się zarówno z zainteresowaniem, jak i z niepokojem. Przy tej mrocznej atmosferze promyczkiem światła jest fakt, że Dylan stara się likwidować ludzi faktycznie złych – jeden z nich jest długo bezkarnym pedofilem, drugi mafijnym stręczycielem kobiet. W rzeczywistości, w której moralność nie zawsze jest tym, czym kierują się ludzie, takie podejście można uznać za budujące, nawet jeśli dotyczy morderstwa. Sean Phillips zaprezentował na łamach tego albumu świetną formę. Jego prace są niezwykle przekonujące, a wrażenie robią postacie, szczególnie ich twarze – w praktycznie każdym kadrze doskonale widać emocje. Bardzo dobrze wyglądają również rysunki zajmujące całą stronę, którym towarzyszy duża porcja tekstowych przemyśleń Dylana. Zabieg ten pozwala na spokojne i dogłębne wejście w psychikę bohatera oraz umożliwia lepsze poznanie jego motywacji. Całości sprzyja także dość zimna kolorystyka odpowiednio uwypuklająca kolejne cechy tej zajmującej opowieści. Została zresztą należycie doceniona, ponieważ tytuł zdobył w tej kategorii prestiżową nagrodę Eisnera. To, w jaki sposób wydawnictwo Non Stop Comics weszło na polski rynek, naprawdę imponuje. Patrząc na dobór zaproponowanych tytułów, można sądzić, że nie będzie to kolejny meteor, który przemknie przez rynek wydawniczy, ale raczej zostanie z fanami dobrych powieści graficznych na stałe. „Zabij albo zgiń” jest następnym znakomitym tytułem w ich katalogu. Mimo tego, że w pierwszym tomie serii Brubaker jeszcze nie rozkręca wyobraźni na całego, to przedstawiona w albumie historia jest na tyle porywająca, że wyczekiwanie na kolejne tomy będzie bardzo męczące, bo to, co się wydarzy w kontynuacji, chciałoby się poznać już teraz, natychmiast. To chyba najlepsza odpowiedź, gdy ktoś zapyta, czy warto sięgnąć po „Zabij albo zgiń”. Seria: Zabij albo zgiń Tom: 1 Scenariusz: Ed Brubaker Rysunki: Sean Phillips Kolory: Elizabeth Breitweiser Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: Kill Or Be Killed Vol. 1 Wydawnictwo: Non Stop Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 128 Oprawa: miękka Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-8110-180-6

47


FALSTART Marek Adamkiewicz Po bardzo długim okresie gdy „Batmanem” dowodził Scott Snyder, nadszedł czas na zmiany. Okazją do ich przeprowadzenia stało się „Odrodzenie”, inicjatywa DC Comics, która w założeniu ma odświeżyć uniwersum i nadać mu nową jakość. To świetny moment na wzbudzenie zainteresowania komiksami u nowych czytelników, a także utrzymanie go u wiernych fanów. Wszak zmiany są podobno motorem postępu. Serię powierzono Tomowi Kingowi, który nie miał do tej pory zbyt dużej styczności z Nietoperzem. Oczekiwano, że otwarcie będzie tak efektowne, jak w „Nowym DC Comics”, jednak tom inaugurujący nowe oblicze „Batmana” skutecznie te zapędy studzi. Ktoś strzela do lecącego nad Gotham City samolotu pasażerskiego. Ten zaczyna spadać i istnieje poważne ryzyko, że zniszczy dużą część miasta. Na posterunku jest jednak Batman, który robi co może, by zmienić tor lotu maszyny i skierować ją do pobliskiej zatoki, gdzie nie wyrządzi żadnych szkód. Problem w tym, że przeprowadzenie akcji spowoduje pewną śmierć obrońcy miasta. Chwilę przed zderzeniem z wodą na miejscu wydarzeń pojawia się dwójka tajemniczych postaci, które w ostatniej chwili ratują mu życie. Szybko wychodzi na jaw, że dorównują one mocą Supermanowi. Pytanie brzmi: kim właściwie są i co robią w Gotham? Tom King zdecydował się na wprowadzenie na scenę nowych bohaterów. Zabieg już na pierwszy rzut oka wydawał się nie do końca sensowny, zważywszy na fakt, że Scott Snyder i współpracujący z nim scenarzyści na łamach wielu bat-tytułów wydawanych w poprzedniej wersji uniwersum znacząco powiększyli skład osobowy herosów operujących w Gotham City i okolicach. Czy kolejni, nawet jeśli nie zostaliby na pierwszym planie na zbyt długo, są naprawdę aż tak potrzebni, by budować wokół nich fabułę całego pierwszego tomu? Wydaje mi się, że niekoniecznie. Debiutanci – nazwani (jakże oryginalnie!) Gotham i Gotham Girl – nie posiadają niestety nawet grama charyzmy. Tom King wykorzystał największe i najbardziej tandetne superbohaterskie klisze: razi zwłaszcza origin tej heroicznej dwójki, ordynarnie skopiowany z historii młodego Bruce’a Wayne’a. Hank i Claire (bo takie cywilne imiona noszą nowi herosi) stoją niestety na pierwszym planie snutej przez scenarzystę opowieści, a zważywszy na fakt, że są niezwykle nudnymi protagonistami, o których wiemy bardzo niewiele, ich perypetie nie wywołują u odbiorców większych emocji. Twórca nie zadbał specjalnie o sensowne przedstawienie przeszłości Gothamów wykraczającej nieco poza najbardziej podstawowe informacje o ich motywacji. W takiej sytuacji naprawdę trudno wytworzyć jakąkolwiek więź między czytelnikiem a bohaterem. Jako jedyny plus można zaliczyć Alfreda.. Lokaj Wayne’a okazuje się zaskakująco sarkastyczny, a kilka scen z jego udziałem pozytywnie zaskakuje. Problemem „Jestem Gotham” jest także niezbyt przekonująca historia. Już na samym początku zostajemy zaatakowani absurdalnymi obrazkami, w któ-

48


rych Batman leci na spadającym samolocie, z pomocą Alfreda zmienia jego położenie względem budynków, co bardziej przypomina przygody Jamesa Bonda lub Ethana Hunta. Później zaś otrzymujemy kolejną dawkę akcji, w której próżno jednak szukać mrocznego klimatu znanego z najlepszych opowieści o Gacku. Fabuła jest sztampowa i nie niesie ze sobą niczego więcej niż rozwałka. Wyjątkiem w tym zakresie okazał się jedynie ostatni zeszyt – bardzo emocjonalny i stanowiący najjaśniejszy punkt tomu. Szkoda tylko, że dopiero w epilogu pojawia się coś odrobinę ambitniejszego. Główną opowieść w pierwszym tomie odrodzonego „Batmana” zilustrował David Finch, artysta dobrze znany i lubiany przez sporą cześć fanów. Jego styl jest tu wybitnie akcyjny. W momentach gdy fabuła mknie do przodu na złamanie karku, prace Kanadyjczyka prezentują naprawdę przyzwoity poziom – są dynamiczne, wyraziste i często także efektowne. Ciekawie wypada także samo miasto pokazane jako miejsce dosyć mroczne, co najlepiej widać zwłaszcza w paru scenach dziejących się w zaułkach. Dobre wrażenie sprawiają również rysunki Mikela Janina (zeszyt wprowadzający) i Ivana Reisa (epilog). Zwłaszcza ten pierwszy artysta, rysujący z realistycznym zacięciem, daje nam prace naprawdę bardzo estetyczne. Pierwszy tom „Batmana” z nowej wersji Uniwersum DC nie jest niestety dziełem porywającym, a zmiana scenarzysty nie wyszła tytułowi na dobre. Tom King zwyczajnie nie miał pomysłu ani na Batmana, ani na jego przygody, a wprowadzone na arenę wydarzeń nowe postaci okazały się za mało charyzmatyczne, by przykuć uwagę czytelników. Na tę chwilę „Batman” może spokojnie konkurować z „Ligą Sprawiedliwości” o miano najsłabszego tytułu „Odrodzenia”. Miejmy nadzieję, że ten stan rzeczy szybko ulegnie zmianie, bo szkoda byłoby, gdyby Mroczny Rycerz pogrążył się w przeciętności. Tytuł: Jestem Gotham Seria: Batman Tom: 1 Scenariusz: Tom King Rysunki: David Finch, Mikel Janin, Ivan Reis Kolory: Jordie Bellaire, June Chung, Marcelo Maiolo Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Batman Vol. 1: I Am Gotham Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 156 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2602-2

49


MAGICZNA KOŚĆ (NIEZGODY) Maciej Rybicki Mało która europejska seria komiksowa zdobyła popularność porównywalną z „Lanfeustem z Troy”. Można uznać ją wręcz za modelowe frankofońskie fantasy – lekkie i malownicze. Świat Troy, w którym każdy ma jakiś magiczny (mniej lub bardziej przydatny) talent, stał się ostatecznie areną wielu serii, składających się w sumie na kilkadziesiąt (!) albumów. W tym roku Egmont postanowił przypomnieć to uniwersum polskim czytelnikom w formie edycji zbiorczych. Wydany kilka miesięcy temu prequel zatytułowany „Zdobywcy Troy” spotkał się z dość mieszanym odbiorem. Tym razem jednak dostajemy pierwsze wydanie zintegrowane zasadniczej serii, zbierające cztery pierwsze albumy „Lanfeusta z Troy”. W najbardziej ogólnym zarysie: wykreowany przez Christophe’a Arlestona świat to klasyczne high fantasy. Mamy więc pseudośredniowieczną stylizację, rozmaite rasy, potwory, magię. Setting traktowany jest zresztą bardzo luźno. Francuski scenarzysta postawił przede wszystkim na koloryt, pojemność świata i dynamiczną akcję. Tytułowy bohater to młody kowal, który nieco przypadkowo odkrywa w sobie potężną moc. Ujawnia się ona dopiero w momencie, gdy Lanfeust wchodzi kontakt z mieczem, którego rękojeść stworzono z kości Magohamotha – legendarnego stworzenia, znanego w zasadzie tylko uczonym. Sęk jednak w tym, że miecz ów należy do kogoś zupełnie innego… kto niekoniecznie skłonny jest pozbyć się swej rodowej pamiątki. To niezwykłe odkrycie rzuca więc Lanfeusta w fascynującą podróż przez świat Troy. Towarzyszą mu Mistrz Nikoled – mędrzec z jego rodzinnej wioski wraz ze swymi dwiema córkami (C’Ixi i C’Ian), a także Hebius, rubaszny, ale i potężny troll, oswojony dzięki czarom Nikoleda. Pojawia się też kilka przewijających się przez fabułę postaci drugo- i trzecioplanowych: będący właścicielem miecza Kawaler Or Azur, przywódca piratów Thanos czy też stojący na czele Eckmulskiej Akademii uczeni: Lignol, Bascrean i Plomynth. Arleston dopasował poszczególnych bohaterów do wymogów scenariusza, opierając się często na kontrastach. Postacie są więc przede wszystkim wyraziste i budzą sympatię czytelników, nawet bez specjalnego pogłębienia. Biorąc pod uwagę fakt, iż mamy do czynienia z komiksem sticte przygodowym, takie rozwiązanie jest jednak jak najbardziej na miejscu. W perypetiach Lanfeusta chodzi przede wszystkim o dynamiczną akcję i humor. Ten zresztą także jest bardzo charakterystyczny: rubaszny, niestroniący od podtekstów erotycznych, często też językowy i sytuacyjny. To jeden z czynników, które powodują, iż mimo lekkiego nastroju „Lanfeust z Troy” jest serią adresowaną zdecydowanie do dorosłego czytelnika. Jak zresztą zaznaczyłem wcześniej, nie brakuje tu także przemocy: trup ściele się gęsto (często w bardzo widowiskowy sposób), a krew bryzga na wszystkie strony. Choć istotnie kolor czerwony pojawia się często, to sprowadzenie oprawy graficznej „Lanfeusta” do latających flaków byłoby dużym nieporozumieniem. Didier Tarquin i kolorysta Matteo Livi wykonali pracę naprawdę fenomenalną. Komiks wygląda bowiem po prostu pięknie. Rysownik znakomicie poczuł klimat przebogatego świata fantasy i oddał go z rozmachem i pieczołowitością. Kreska jest lekka, ale jednocześnie bardzo szczegółowa. Można więc podziwiać poszczególne plansze przez dłuższy czas, cieszyć oczy bogactwem planów i detalami poszczególnych kadrów.

50


Wizualnie jest to więc absolutna ekstraklasa komiksu europejskiego. Biorąc pod uwagę powyższe, nieco szkoda, iż Egmont nie zdecydował się wydać zbiorczego „Lanfeusta z Troy” w nieco powiększonym formacie. Dzięki temu można by jeszcze bardziej docenić pracę rysownika. Ułatwiłoby to też lekturę niektórych dymków, które czasem są absurdalnie małe. Generalnie jednak warstwa edytorska polskiego wydania jest bez zarzutu. Jedyne czego może nieco brakować to jakiekolwiek dodatki, do których przywykliśmy w przypadku integrali. Świetną robotę wykonała za to tłumaczka „Lanfeusta” – Maria Mosiewicz. Wystarczy popatrzeć na kreatywnie przełożone piosenki czy dialogi. Choć tego typu zabiegi, modyfikujące i dopasowujące tekst dzieła do kontekstu kulturowego kraju, w jakim komiks jest wydany, mogą budzić pewne wątpliwości, w przypadku „Lanfeusta” sprawdzają się moim zdaniem doskonale i wpływają na wysoką ocenę całości. „Lanfeust z Troy” to po prostu bardzo dobra rozrywkowa seria: niespecjalnie wymagająca, ale bez wątpienia wciągająca – czaruje barwnym, pojemnym, nawet jeśli nie do końca poważnie traktowanym światem, bawi rubasznym humorem i drobnymi odniesieniami kulturowymi – z pędzącą do przodu akcją i sympatycznymi, charakterystycznymi bohaterami. Efektowna oprawa graficzna także działa na korzyść tego tytułu, nie bez kozery uznawanego za jedną najlepszych, a na pewno najpopularniejszych frankofońskich serii fantasy. Muszę przyznać, że na kolejny tom czekać będę z niecierpliwością. Tytuł: Lanfeust z Troy Tom: 1 Seria: Troy Scenariusz: Christophe Arleston Rysunki: Didier Tarquin Kolory: Mateo Livi Tłumaczenie: Maria Mosiewicz Zawartość: Kość Magohamotha, Thanos Pirat, Zamek Or Azur, Odsiecz z Eckmulu Tytuł oryginału: Lanfeust de Troy: L’ivoire du Magohamoth, Thanos d’incongru, Castel Or-Azur, Le Paladin d’Eckmul Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Editions Soleil Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 200 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1968-0

51


SIŁA PIENIĄDZA Marek Adamkiewicz „DC Odrodzenie” to inicjatywa, która fanom komiksu superbohaterskiego przynosi naprawdę wiele dobrego. Nie dość, że mamy okazję cieszyć się nowymi przygodami najbardziej rozpoznawalnych herosów takich jak Batman, Superman czy Wonder Woman, to w dodatku na naszym rynku zaczynają się w końcu ukazywać serie dawno niewidziane lub absolutnie nowe. Do tych ostatnich należy „Green Arrow”, bo chociaż o perypetiach dzielnego łucznika mogliśmy już czytać (na przykład w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów DC), tak traktujący o nim regularny cykl pojawia się w Polsce po raz pierwszy. Oliver Queen, za dnia playboy i miliarder, nocą zakłada kostium Green Arrowa, postaci, która stoi na straży porządku w Seattle. Pewnego dnia wpada na trop potężnej afery – w podmiejskich dokach trafia na ślad handlu żywym towarem. Szybko okazuje się, że sprawa ma drugie dno, a badając kolejne tropy, Queen natyka się na swoją własną firmę. Wszystko wskazuje na to, że ktoś knuje za plecami nominalnego szefa. Zdrajcy szybko rosną w siłę, rozpoczynając spisek, który może przedwcześnie zakończyć życie głównego bohatera. Cechą charakterystyczną Green Arrowa zawsze była duża wrażliwość na problemy społeczne, takie jak bieda czy wykluczenie. Odrodzone wcielenie bohatera także ją posiada. Jednak twórcy nie przesadzili i nie zrobili z Queena Robin Hooda. Owszem, zdarza mu się rozdawać pieniądze na prawo i lewo, ale nie służą tylko pomocy – bywają również łapówką. Taki manewr jest, bądźmy szczerzy, całkiem interesujący. Pokazuje bowiem, że można dojść do celu także dzięki lekkiemu naginaniu moralności. W tomie otwierającym serię to wszystko zostaje jednak dopiero zasygnalizowane, i choć na razie potencjał kreacji głównego bohatera jest widoczny, to musi zostać potwierdzony wraz z kolejnymi odsłonami runu Percy’ego. Pieniądze to w ogóle ważny temat w „Śmierci i życiu Olivera Queena”. Benjamin Percy nieśmiało pyta tu o przydatność milionowych środków w superbohaterskiej działalności Green Arrowa. Czy herosowi, który szczyci się tym, że na sercu leży mu dobro ludzi, wypada być obrzydliwie wręcz bogatym? Wszystko zależy od tego, co się z majątkiem robi, a także jak zareaguje się na jego utratę. Scenarzysta zdaje się zwracać uwagę odbiorcy na to, by nie przywiązywać zbyt dużej wagi do zaplecza finansowego, bo chociaż często jest ono wybitnie pomocne, do najważniejszych w życiu rzeczy mu niezmiernie daleko. Istotny okazuje się fakt, że pieniądz to rzecz nabyta, a przewrotny los może raz po raz zmieniać swoje wyroki w kwestii pomyślności. Społeczny kontekst historii i zagadnienie roli pieniądza szybko odchodzą jednak w cień, gdy Percy skupia się na – chyba najważniejszej dla niego – akcji. Jak prezentuje się więc sama fabuła, gdy wjedzie już na superbohaterskie tory? Niestety dosyć sztampowo i schematycznie. Motyw utraty fortuny przez bohatera był wałkowany nawet na łamach tytułów samego DC naprawdę wiele razy, trudno więc mówić o zaskoczeniu w momencie, gdy z podobnym zagrożeniem musi radzić sobie kolejny

52


heros. O glebę nie rzuca także kreacja głównych antagonistów, którzy są wyjątkowo groteskowi. W założeniu zaprezentowany tu „gang koszmarnych bankierów” miał prawdopodobnie uosabiać oraz krytykować konsumpcjonizm i kapitalizm, jednak Percy bardzo mocno przerysował jego członków, czyniąc z nich powykrzywiane stwory hołdujące dziwnym rytuałom, którym niezwykle daleko do pozorów prawdopodobieństwa. Zastrzeżeń nie można mieć za to do samego tempa akcji, które jest szybkie i nie pozwala czytelnikowi na nudę. Bardzo pozytywne wrażenie sprawia za to warstwa rysunkowa „Śmierci i życia Olivera Queena”. Za ten element komiksu odpowiadało dwóch artystów i, mimo pewnych różnic stylowych, obaj wykonali naprawdę porządną pracę. Otto Schmidt rysuje bardziej kreskówkowo, stosując od czasu do czasu pewną umowność, zwłaszcza w detalach. Z kolei Juan Ferreyra czaruje kolorem. Jego ilustracje są pod tym względem prawdziwie obłędne, głębokie i po prostu ujmujące. Ponadto obaj dobrze przedstawiają główną postać tej opowieści, która w ich interpretacji ponownie nabiera charakterystycznego dla niej łotrzykowskiego uroku. Tom inaugurujący debiutującą w Polsce serię „Green Arrow” sprawia mieszane wrażenie. Może się podobać zasygnalizowana w nim problematyka dotycząca kwestii społecznych i finansowych oraz niezwykle udana oprawa graficzna. Gorzej jest zaś, gdy po odjęciu tej otoczki pozostaje sama fabuła. Ta powiela bowiem gatunkowe schematy. Mimo to ogólna ocena albumu jest jednak pozytywna, ponieważ w roli czytadła sprawdza się całkiem dobrze. Otrzymujemy zatem rozrywkę z lekkimi aspiracjami. Tytuł: Śmierć i życie Olivera Queena Seria: Green Arrow Tom: 1 Scenariusz: Benjamin Percy Rysunki: Otto Schmidt, Juan Ferreyra Kolory: Otto Schmidt, Juan Ferreyra Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Green Arrow Vol. 1: The Death & Life of Oliver Queen Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Format: 165 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2604-6

53


NADCHODZI NOC KOMETY Maciej Rybicki

Być może się powtarzam, ale „Saga” Briana K. Vaughana i Fiony Staples jawiła mi się zawsze jako klasyczny komiksowy tasiemiec. Jak mało który tytuł ucieleśnia (nieco upraszczające) tłumaczenie terminu „space opera” jako „opera mydlana w kosmosie”. Jest bowiem przede wszystkim (nomen omen) rodzinną sagą, rozciągniętą w czasie i przestrzeni. Na szczęście jednak chce się ją czytać, a na każdy kolejny album czeka się z niecierpliwością. Siódmy tom, to, rzecz jasna, kontynuacja opowieści o rodzinie małej Hazel – rodzinie wreszcie połączonej. Na skutek problemów technicznych uciekający przed wojną Alana i Marko, wraz z córką i towarzyszami, trafiają na kometę Phang – świat od lat objęty intensywnymi działaniami wojennymi. Krótki postój w celu uzupełnienia paliwa nieco się jednak przeciąga… co nie podoba się wszystkim uczestnikom gwiezdnej wędrówki i, oczywiście, komplikuje i tak już niełatwą sytuację. Vaughan w zasadzie nie zaskakuje w tym albumie niczym nowym, może poza faktem, iż perypetie na Phang stanowią wyraźnie odrębny, zamknięty epizod, opleciony wokół kilku postaci i tematów. Pojawiają się nowi bohaterowie drugoplanowi, zaś losy niektórych z dotychczasowych protagonistów toczą się w dość nieoczekiwany sposób. Jeśli miałbym wyróżnić wspomniane wcześniej tematy, które Vaughn porusza, powinienem wymienić przede wszystkim przywiązanie do miejsca, lojalność a także stosunek do zasad i ideałów. To problemy, które pojawiały się już w „Sadze”. W świetle perypetii na Phang można spojrzeć na nie z nowej perspektywy. Oczywiście podobnie jak w przypadku wcześniejszych albumów, siódma odsłona „Sagi” wciąż jest także znakomitą opowieścią o rodzicielstwie: problemach z nim związanych i trudnych wyborach, z jakimi się ono wiąże. Jak zwykle u tego scenarzysty, nic nie jest tu proste i oczywiste – postacie ewoluują w obliczu wydarzeń, ich postawy są dynamiczne, a ich ewentualne zmiany przekładają się na dramaturgię komiksu. Vaughan po raz kolejny zresztą udowadnia, że potrafi zaskakiwać czytelnika i diametralnie zmienić obraz wydarzeń na przestrzeni dosłownie kilku kadrów. Nie inaczej jest w siódmym tomie „Sagi”, gdzie co najmniej dwa, trzy razy mamy szansę zaliczyć lekki opad szczęki. Jeśli można temu albumowi coś zarzucić, to fakt, że dość słabo wypadają wątki postaci nieprzebywających na Phang wraz Alaną, Marko i Hazel. Raz, że jest ich niewiele (w zasadzie pojawiają się tylko Uparty i Gwendolyn wraz ze swoją młodocianą towarzyszką); dwa, że wydają się dodane jakby na siłę; trzy, że okazują się niespecjalnie wciągające, nawet jeśli prawdopodobnie będą mieć spory wpływ na przyszły rozwój wypadków. W ostateczności należy więc potraktować najnowszą odsłonę tej serii jako rzecz skupioną przede wszystkim na jej głównych bohaterach i będącą swoistym przypomnieniem, wokół kogo kręci się stworzony przez Vaughana i Staples świat.

54


Skoro już wywołałem rysowniczkę do tablicy, należy wspomnieć, że również w warstwie graficznej mamy do czynienia z kontynuacją tego, co już widzieliśmy. Fiona Staples zdobi strony „Sagi” rysunkami w swoim charakterystycznym stylu, z wyrazistymi, nieprzeładowanymi kadrami, dużą ilością barw i niezwykle sugestywnymi projektami postaci. To między innymi dzięki jej kresce otwieranie każdego kolejnego tomu tej romantycznej, rodzinnej space opery (dla dorosłych) jawi się czytelnikowi jako „powrót do domu”. Każdy kolejny tom „Sagi” to po prostu przyjemna, wciągająca lektura. Nie sposób nie lubić jej bohaterów i nie śledzić ich perypetii, nawet jeśli obecnie nie towarzyszy temu aż taka ekscytacja jak w przypadku kilku pierwszych albumów. To wciąż bardzo dobra seria komiksowa, pewnie jedna z lepszych obecnie wydawanych w Polsce. Warto też wspomnieć, że w jej przypadku „odstęp” między publikacją polską a amerykańską to zaledwie kilka zeszytów (a przez krótki czas najnowsze rodzime wydanie zbiorcze będzie też najnowszym zza Oceanu – premiera ósmego albumu planowana jest bowiem dopiero na koniec grudnia 2017). Warto więc docenić Muchę za dobre tempo wydawnicze i mieć nadzieję, iż już za kilka miesięcy będziemy mogli cieszyć się kolejnym albumem… tym razem utrzymanym w klimacie gwiezdnego westernu! Tytuł: Saga. Tom siódmy Scenariusz: Brian K. Vaughan Rysunki: Fiona Staples Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Saga, vol 7 (#37-42) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: 24 listopada 2017 Liczba stron: 152 Oprawa: twarda ISBN: 978-83-65938-02-2

55


DEMONICZNE PRZYMIERZE Marek Adamkiewicz Sięgnięcie po „Outcast” nie było ze strony wydawnictwa Mucha Comics praktycznie żadnym ryzykiem. Serię tworzy scenarzysta o naprawdę dużym nazwisku; jego każdy kolejny projekt cieszy się sporym zainteresowaniem fanów. To on dał nam bestsellerowe „The Walking Dead”, na podstawie którego nakręcono bijący rekordy popularności serial. Następny horror w dorobku Amerykanina sprawiał początkowo wrażenie bardziej mrocznego niż opowieść o żywych trupach. Mniej w nim było socjologii, a więcej ponurego nastroju i bardziej namacalnej grozy. Dwa pierwsze tomy zbiorcze okazały się ze wszech miar godne uwagi, trzeci – na szczęście – ten wysoki poziom utrzymuje. „Światełko” podejmuje wszystkie wątki w miejscu, w którym się urywały. Kyle musi tym razem zmierzyć się z własną siostrą opętaną przez jedną z istot nękających Rome. Demoniczne stwory wciąż nie ujawniły celu, w jakim przybyły na Ziemię, jednak ich aktywność niepokojąco przybiera na sile. Jednak tak naprawdę Barnesowi i współpracującemu z nim wielebnemu Andersonowi uprzykrza jednak życie coś innego. Sidney, domniemany lider złowieszczych intruzów, coraz bardziej panoszy się w mieście, prawie otwarcie werbując nowych żołnierzy do swojej armii. Konfrontacja z nim nie należy do najłatwiejszych – przeciwnik jest sprytny i nie da łatwo wytrącić sobie z rąk przewagi. Kirkman nie zdradził nam dotąd zbyt wiele o motywacji antagonistów „Outcast”. Tom numer trzy ten stan rzeczy zmienia, ale w bardzo nieznacznym zakresie. Do całej układanki nie dołożono zbyt wielu elementów, chociaż te, które się pojawiły, intrygują. Znaczący jest fakt, że w Rome – mieście przecież niezbyt dużym – wciąż dochodzi do nowych przypadków opętań. To każe domniemywać, że coś szczególnego jest albo w samej miejscowości, albo w niektórych mieszkańcach. Pewne sceny w „Światełku” traktują także w końcu o większym celu, do którego dążą przeciwnicy Barnesa i Andersona. Ten co prawda pozostaje wyjątkowo enigmatyczny, ale przynajmniej nabiera realnych kształtów. Znajdziemy tu też potencjalny przełom, którym może być odkrycie słów szkodzących demonom podczas ich wypędzania. Istotnym elementem „Outcast” są relacje między bohaterami. W trzecim tomie zbiorczym serii Kirkmana i Azacety ulegają one zdecydowanemu zagęszczeniu. Sidney coraz bardziej zachodzi za skórę wielebnemu Andersonowi. Lider demonów umiejętnie gra na emocjach swoich przeciwników, systematycznie wyprowadzając ich z równowagi, a tym samym realizując własne, wciąż nie do końca jasne, cele. W pewnym momencie antagonista zaczyna grać w bardziej otwarte karty, co może zwiastować przyspieszenie akcji w kolejnych odsłonach cyklu. Ponadto Kirkman dobrze pokazał sytuację w domu siostry Kyle’a po wypędzeniu demona. Bohaterka, choć wie, że wiele nie mogła poradzić, ma żal do siebie za to, co zrobiła pod wpływem woli obcego bytu. Widać tu jak na dłoni, w jaki sposób inwazja sił nieczystych na Rome może zaszkodzić relacjom rodzinnym i narazić je na spore zniszczenia.

56


Bardzo dobrze wypadają w „Światełku” sceny akcji. Warto zaznaczyć, że nie są one celem samym w sobie, a jedynie środkiem do jego osiągnięcia. Kirkman jest zbyt dojrzałym twórcą, by popełnić błąd autorów wielu dzisiejszych komiksów, zwłaszcza tych z nurtu superhero. Pokazane na łamach albumu egzorcyzmy są emocjonujące, a także wyjątkowo brutalne i krwawe, przy czym, co niezwykle istotne, nie można zarzucić im wtórności. Kirkman wprowadza kilka innowacji, odchodząc od początkowego obrazu duchownego wrzeszczącego natchnionym głosem święte formułki. Tutaj sposób na siły nieczyste jest inny, bo inna jest też natura zagrożenia. Niewiele nowego można powiedzieć o ilustracjach. Nie różnią się one zasadniczo od tego, co Paul Azaceta zaprezentował w dwóch poprzednich tomach zbiorczych. Rysunki wciąż stanowią o sile tytułu – są brudne, mroczne i sugestywne. To zupełnie inna droga niż tak popularna dzisiaj efektowność i w tym przypadku jest to wybór w stu procentach trafiony. Warstwa graficzna bywa bowiem niepokojąca, co jak ulał pasuje do wciąż pełnego zagadek scenariusza Kirkmana. „Outcast” coraz bardziej wychodzi z utartych horrorowych kolein. Opowieść zawiera co prawda elementy, które występują w gatunku od bardzo dawna, ale nie są one odtwórcze. Robert Kirkman wie, co chce powiedzieć i w konsekwentny sposób zmierza do celu, wprowadzając przy okazji parę ciekawych innowacji. W „Światełku” ponownie dodał kilka elementów do tej fabularnej konstrukcji, sprawiając, że o perypetiach Kyle’a Barnesa i wielebnego Andersona wciąż czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, zastanawiając się, co zdarzy się za chwilę. Tytuł: Światełko Seria: Outcast Tom: 3 Scenariusz: Robert Kirkman Rysunki: Paul Azaceta Kolory: Elizabeth Breitweiser Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Outcast Vol. 3 – This Little Light Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 128 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-65938-00-8

57


WSPÓŁCZUJĘ DZIECIOM W NIEMCZECH Marek Ścieszek Autor do tej pory w Polsce niepublikowany, niespecjalnie oryginalny tytuł, okładka epatująca przemocą oraz intrygujący opis budzą mieszane uczucia. Jako fan kryminału retro, jednak niestroniący od makabry, mógłbym z łatwością przeoczyć nowość wydawnictwa, które kojarzy mi się raczej z fantastyką (i to fantasy, nie horrorem), a zespół wymienionych w pierwszym zdaniu cech wywołujących tak skrajne wrażenia jedynie by w tym mi pomógł. Nie przeoczyłem jednak. Przeczytałem. I dobrze. Zdrowo jest czasem odejść od schematów, wprowadzić we własne upodobania lekki chaos, odsunąć na chwilę na bok grozę oraz podszytą kryminałem historię. Odświeżający ruch. Polecam. Skąd w takim razie taki tytuł recenzji? Czemu współczuję dzieciom w Niemczech? Wolnego. Jak w dobrym kryminale, a z takim mamy do czynienia, krok za krokiem do wyjaśnienia. Tytułowe 48 stanowi część informacji, jaką otrzymuje ktoś z rodziny bądź z grona znajomych od porywacza: „Masz dokładnie dwa dni, czterdzieści osiem godzin, na znalezienie odpowiedzi, dlaczego porwałem twoją matkę/żonę/znajomą. Po tym czasie ta osoba umrze”. Śledzimy zatem równolegle poczynania Sabine Nemez usiłującej poznać tożsamość zabójcy matki oraz Helen Berger, która stanęła przed zadaniem odgadnięcia motywu porwania prawdopodobnie obcej jej osoby. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma podobnymi historiami biegnie trzecia, dotycząca sądowej psycholog prowadzącej terapię pewnego młodego człowieka .Wraz z kolejnym rozdziałami nici informacji splatają się w coraz bardziej zwartą sieć i już przestajemy mieć wątpliwości, że wszystkie te opowieści łączy osoba nieuchwytnego zabójcy. Gdzieś wewnątrz sedna powieści, którym jest postać porywacza i mordercy, a także jego ofiar oraz motywacji, plotą się niteczki wzajemnych relacji pomiędzy postaciami zaproszonymi do tej makabrycznej zabawy. Coś łączy również same ofiary. Tak samo jak byłą profilerkę policyjną, Helen, z panią psycholog, Rose Harmann. Do gry wkrótce włącza się, jedyna niepowiązana z kimkolwiek w powieści osoba holenderskiego śledczego – Marteena S. Sneijdera. Typa, który od pierwszego wejrzenia wzbudza uczucia wyłącznie negatywne i chociaż wraz z rozwojem dochodzenia zaczynamy doceniać jego inteligencję oraz coraz lepiej rozumieć źródła paskudnego charakteru, to antypatia niemal do samego końca przeważa nad życzliwością. Jakoś nie dziwi w tej plątaninie charakterów oraz współzależności, że w tym towarzystwie trudno trafić na osobę jednoznacznie pozytywną. Celem Sabine Nemez jest awans i kobieta nie zawaha się użyć środków sprzecznych z przepisami, by tego dokonać; Sneijder to cynik i impertynent uwielbiający wywyższać się nad lokalnych niemieckich i austriackich gliniarzy, do tego narkoman; Rose Harmann czuje pociąg do żonatych mężczyzn, zaś Helen Berger, z przyczyn osobistych, gotowa jest poświęcić życie porwanej Anny Lehner, która zresztą okazuje się kimś innym, niż się wydaje. Wrażenia galimatiasu dopełnia stara, bardzo nieprzyjemna tajemnica rodziców Sabine.

58


Czego współczuję niemieckim dzieciom? Bajek służących za inspirację dla tak krwawych kryminałów. To, co mam na myśli, pozostawię w tajemnicy którą niech każdy czytelnik rozwikła we własnym zakresie. Z innej strony, gdyby owych pełnych przemocy niemieckich bajek nie pisano, nie miałbym okazji do poznania tak świetnej i mocnej powieści. Dzieci, które kiedyś z bajek wyrosną, powinny wtedy sięgnąć po książkę Andreasa Grubera. Ja z pewnością przeczytam kolejne tomy serii ze Sneijderem, kiedy Papierowy Księżyc zdecyduje się je wydać. Tytuł: 48 Tytuł oryginalny: Todesfrist Seria: Maarten S. Sneijder i Sabine Nemez tom 1 Autor: Andreas Gruber Tłumaczenie: Magdalena Kaczmarek Wydawca: Papierowy Księżyc Data wydania: 27.09.2017 Liczba stron: 468

59


ODRODZONA ZAGŁADA SUPERMANA Marek Adamkiewicz Po starcie „Odrodzenia” – najnowszej inicjatywy DC Comics – polscy fani Supermana mają w końcu powody do radości. Egmont zdecydował się wydawać nie jedną, ale aż dwie serie o solowych przygodach tego bohatera. To znaczący skok ilościowy w porównaniu do „Nowego DC Comics”, w ramach którego ukazały się zaledwie trzy zbiorcze tomy jednej regularnej serii oraz jednotomowa zamknięta historia. Obecny stan rzeczy może cieszyć także ze względu na niedawne wydanie tomy wprowadzające do „Odrodzenia”, które traktowały właśnie o eSie i trzymały całkiem przyzwoity poziom, co dawało nadzieję, że ich kontynuacja będzie równie interesująca. Mimo tego że Superman umarł, świat nie pozostał bez obrońcy. W obliczu publicznego wystąpienia Lexa Luthora, który obwołuje się nowym Człowiekiem ze Stali, z ukrycia postanawia wyjść ten, który przybył na tę Ziemię po wydarzeniach przedstawionych we „Flashpoincie” i dotąd żył gdzieś z boku. Superman i Superlex nie mają jednak okazji, by się ze soba zmierzyć, ponieważ muszą zażegnać znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo. To Doomsday, bestia, z którą Człowiek ze Stali już kiedyś, jeszcze na starej Ziemi, walczył i przegrał. Czy i tym razem cena za pokonanie tego niewyobrażalnego zagrożenia będzie równie wysoka? Sięgnięcie po postać Doomsdaya już w pierwszym tomie „Action Comics” to ruch po pierwsze niespodziewany, po drugie – nieco ryzykowny. Jak dobrze wiedzą nie tylko fani Supermana, ale i inni czytelnicy, ten konkretny stwór stanowi nemezis naszego bohatera. To zagrożenie ostateczne, potwór, który dokonał niemożliwego – pozbawił Metropolis obrońcy, odbierając mu życie. Czy Jurgens miał słuszność, wprowadzając go już na początku swojego runu? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Z jednej strony dobrze po raz kolejny ujrzeć na własne oczy niszczycielską potęgę jednego z najbardziej rozpoznawalnych komiksowych przeciwników, z drugiej jednak nieco rozczarowywać może fakt, że Doomsday nie jest tym razem kimś, kto przynosi koniec, a tym samym nie dorasta do własnej reputacji. Jurgens ma dobrą rękę do bohaterów. Najlepiej wyszło mu pokazanie tego, czym kieruje się Superman – w „Ścieżce zagłady” walczy on nie tylko o ocalenie ludności Metropolis, ale przede wszystkim o zapewnienie bezpieczeństwa własnej rodzinie. Tym samym więc do motywacji typowo altruistycznej została dołączona nutka osobista. Ponadto scenarzysta wprowadził na scenę kilka interesujących osób. Na pierwszy plan wybija się bez wątpienia Lex Luthor, który jako nowy Superman wydaje się być zupełnie inną postacią niż ta, którą wcześniej znaliśmy. Czy Luthor faktycznie stał się dobry? To pokażą kolejne tomy, jednak zasygnalizowana w pierwszym wydaniu zbiorczym możliwość współpracy między nim a Kal-Elem jest bardzo frapująca. Uwagę czytelnika zwracają także postaci Mr. Oza i Clarka Kenta (który, co warto odnotować, nie jest wcale cywilną wersją przybyłego do tego świata Supermana). Wydaje się, że ten pierwszy steruje wydarzeniami zza kulis i jawi się jako osoba niezwykle tajemnicza, mogąca przysporzyć wielu problemów nie tylko głównemu boha-

60


terowi, ale i innym herosom. Z kolei z Kentem wiąże się intrygująca zagadka tożsamości, która na tym etapie lektury jest wielce zajmująca. Fabuła „Ścieżki zagłady” to jedna nieprzerwana akcja. Taki stan rzeczy dosyć szybko staje się męczący, ponieważ próżno szukać tu chwili na głębszą refleksję. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to nie ona stoi zazwyczaj na pierwszym planie serii zatytułowanej „Action Comics”, niemniej intensywność wydaje się być aż za wysoka. Sprawia to,, że wątki potencjalnie ciekawe, jak próba zdobycia zaufania Supermana przez Lexa Luthora, są tu ledwie zasygnalizowane. Podobnie po macoszemu zostaje potraktowany motyw rodziny eSa, bo poza kilkoma banałami o bezpieczeństwie i odpowiedzialności nie dostajemy niestety wiele więcej. Wspomniana intensywność jest także cechą charakterystyczną warstwy graficznej „Ścieżki zagłady”. Przeważa dynamika, a wrażenie robią przede wszystkim sceny akcji, które – mimo natłoku wydarzeń – pozostają bardzo przejrzyste. Czasami dostajemy kadry szybkie i małe, mocno przyśpieszające akcję, innym razem rysownicy serwują z kolei epickie obrazki na całą stronę – wszystko w zależności od potrzeb. Styl czterech artystów jest przy tym dosyć ujednolicony, czasami nawet nie widać, że konkretny zeszyt ilustruje już ktoś inny. „Ścieżka zagłady” to komiks nastawiony właściwie tylko na akcję. Nie cierpi przy tym na bolączkę innej odrodzonej serii – „Ligi Sprawiedliwości” – ponieważ nie jest niedorzeczny. To z kolei pozwala, by przy pewnej dozie dobrej woli nieźle się bawić podczas lektury. Powrót Doomsdaya nie okazał się może tak ekscytujący, jak można się było tego spodziewać, nie przyniósł też żadnej rewolucji, ale zapewnił za to opowieść pełną efektownej nawalanki. Czasami tyle wystarczy. Tytuł: Ścieżka zagłady Seria: Action Comics Scenariusz: Dan Jurgens Rysunki: Patch Zircher, Tyler Kirkham, Stephen Segovia, Art Thibert Kolory: Tomeu Morey i inni Tłumaczenie: Jakub Syty Tytuł oryginału: Superman: Action Comics Vol. 1 – The Path of Doom Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: październik 2017 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2617-6

61


KSIĄŻKA DLA MAŁYCH I DUŻYCH DZIEWCZYNEK? Jagoda Wochlik

Z okładki różowej książki (czyżby sugestia, że treść jest tylko dla dziewczynek?) patrzy na nas dama w czarno-białej sukience i kapelusiku. Ma fantazyjnie rozwiane, płomiennorude włosy. Niesie ją wiatr, tuż nad dachami Paryża. W tle wieża Eiffla, by nie było wątpliwości, z jakim miastem mamy do czynienia. Nasuwa się skojarzenie z Mary Poppins, ale czy jest trafne? Słowa na odwrocie strony tytułowej obiecują nam cudowną opowieść dla małych kobietek i dużych dziewczynek, o Paryżu, kotach, magii i przyjaźni. Czy to właśnie otrzymamy w rzeczywistości? Isabella jest podopieczną Mademoiselle Oiseau, która pewnego jesiennego dnia usiadła na dywanie i, unoszona przez swoje ptaki, wyfrunęła przez okno, by odwiedzić swą siostrę w Wenecji. Pozostawiła Isabellę w pustym mieszkaniu, w towarzystwie kotów, kurzu i swojej krewnej, Isis. Czytając „Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości”, wciąż z tyłu głowy miałam pytanie do kogo właściwie adresowana jest ta historia. Jeśli do kilkuletnich dziewczynek, siedmio-, ośmio-, dziewięciolatek, jest to tekst być może jeszcze za długi i zdecydowanie naszpikowany zbyt trudnymi słowami. Dodatkowo pełno w nim francuskich wtrętów, które owszem, zostają natychmiast wyjaśnione, ale również mogą stanowić istotną barierę dla dzieci dopiero rozpoczynających swoją przygodę z czytaniem. Jeśli utwór został napisany z myślą o starszych czytelniczkach, dorosłych kobietach (co mogą chociażby sugerować rozmowy pań o mężczyznach), to czy ta historia, zamknięta w różowym opakowaniu, naprawdę ma cokolwiek wartościowego do zaoferowania dzisiejszym dwudziesto- czy trzydziestolatkom? Chyba że należałoby „Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości” traktować jako spotkanie pokoleń, książkę do wspólnego czytania, choćby do snu czy w ramach akcji „Cała Polska czyta dzieciom”, kiedy mama czy babcia mogą cieszyć się warstwą niezrozumiałą dla dziecka, dziewczynki zadowolą się natomiast barwną historią i będą miały możliwość dopytania o słowa i zwroty, których nie zrozumieją. Jasne, historia trzech sióstr to bardzo zgrabny utwór, w którym pod warstwą magii niecodziennej codzienności, kamyków o twarzach wiedźm i uroku Paryża kryje się opowieść o losach dość nieszczęśliwej rodziny. Historia dwóch zagubionych dziewczynek, które utraciły ukochany dom, starszą siostrę i mamę, co ze swym gachem uciekła akurat w Boże Narodzenie, chwyta za serce. Ale naprawdę, mieliśmy już sporo takich historii ze świętami w tle, często znacznie lepszych. Jedyne, do czego nie można się w tej książce przyczepić, to ilustracje. Są naprawdę przepiękne i różnorodne, od pastelowych, utrzymanych w ciepłych barwach, wesołych i pogodnych, po ciemne i złowieszcze. Gdyby nie ilustracje „Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości” utraciłaby większą część swojego uroku i nie wyróżniałaby się niczym na tle podobnych wigilijnych opowiastek.

62


A na koniec należy stwierdzić jedno: mówienie w związku z tą opowieścią o jakiejkolwiek historii mody, o bajce dla miłośniczek perfum i wysokich obcasów to naprawdę ogromna nadinterpretacja. Sukienek i butów w tej baśni jak na lekarstwo (pojawiają się głównie za sprawą ilustracji, a nie samego tekstu!) i, mimo że akcja dzieje się w dużej mierze w Paryżu, naprawdę nie ma absolutnie nic wspólnego ze światem mody. „Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości” przeczytać można, ale nie jest to żadna wybitna historia. Bez różnicy, kto będzie jej odbiorcą: czy mała księżniczka kochająca tutu, diademy i tiule, czy miłośniczka wysokich obcasów i flakoników od Chanel. To jedna z tych opowieści, które więcej obiecują przed lekturą, niż dają w trakcie czy po jej zakończeniu. Tytuł: Mademoiselle Oiseau i listy z przeszłości Tytuł oryginalny: The Story of Mademoiselle Oiseau Autor: Andrea de la Barre de Nanteuil, Lovisa Burfitt Tłumaczenie: Maria Jaszczurowska Wydawca: Wydawnictwo Literackie Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 144 ISBN 9788308063460

63


SAŁATA MARVELA Maciej Rybicki Gdy myślimy o najbardziej ikonicznych postaciach uniwersum Marvela, jest niemal pewne, że wśród nich wymienimy Hulka. Potężny, niemal niemożliwy do pokonania olbrzym stał się jedną z wizytówek wydawnictwa już od swojego debiutu w 1962r. Przez lata przyzwyczailiśmy się jednak, iż historie z Hulkiem w roli głównej często sprowadzały się do mniej lub bardziej efektownej rozwałki. Od połowy lat osiemdziesiątych obserwujemy jednak jego ewolucję. Scenarzyści zaczęli dostrzegać ogromny potencjał tkwiący w Hulku/Brusie Bannerze, pozwalający wykroczyć poza proste portretowanie go jako komiksowej wersji doktora Jekylla i pana Hyde’a. We wrześniowej propozycji z linii Klasyka Marvela Egmont zaproponował przegląd kilku poświęconych tej postaci miniserii, w których popularna „Sałata Marvela” pokazana jest z nieco bardziej złożonej, poważniejszej strony. Na tom zatytułowany „Hulk. Koniec i inne opowieści” składają się trzy historie – każda pochodząca z innej dekady, każda portretująca Hulka w odmienny sposób. Pierwsza z nich to uznawany za jedną z najlepszych historii o zielonym bohaterze „Czas przyszły niedoskonały”. Ta dwuczęściowa powieść graficzna z wczesnych lat dziewięćdziesiątych wyszła spod pióra Petera Davida, czyli w zasadzie najważniejszego ze scenarzystów kształtujących współczesny wizerunek tej postaci. Amerykanin stworzył mroczny, dystopijny obraz zniszczonej wojnami atomowymi Ziemi przyszłości, którą rządzi niejaki Maestro, złowieszcze alter ego Hulka (i zarazem jedna z jego najpopularniejszych wersji alternatywnych, powracająca choćby w ostatnich „Secret Wars”). Jedyną nadzieją jest współczesny Hulk – tu inteligentny i wyraźnie heroiczny. David konfrontuje dwie odmienne postawy, pokazując jednocześnie, jak cienka granica je dzieli. Refleksji na temat natury naszego bohatera towarzyszy gorzki komentarz dotyczący kondycji ludzkości – aktualny i wstrząsający, nawet jeśli w oczywisty sposób noszący w sobie postzimnowojennego ducha. Historia ta nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie absolutnie fenomenalne ilustracje George’a Péreza. Autor znany choćby z „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach” wykonał tu świetną robotę. Dostajemy więc znakomite rysunki utrzymane w stylistyce przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, z kapitalnymi detalami i przyjemnym „analogowym” kolorowaniem Toma Smitha. Jest tu co najmniej kilka plansz, które potrafią wbić się głęboko w pamięć – tak jak i cała historia. Kolejna z opowieści zawartych w tym tomie także wyszła spod pióra Petera Davida, zilustrował ją jednak Dale Keown – rysownik równie mocno związany z głównym bohaterem, co autor scenariusza. „Koniec” to komiksowa adaptacja jednego z opowiadań Davida, starsza o dekadę od opowieści otwierającej omawiane wydanie zbiorcze. I choć zarówno środki wyrazu, rozmach opowieści, jak i sama stylizacja głównego bohatera są wyraźnie inne niż w „Czasie…”, widać wspólny rys. Chodzi o konfrontację Hulka ze swoim alter ego. W „Końcu” jest to więc dialog Bruce’a Bannera – ostatniego człowieka na Ziemi – z własnym, niszczycielskim, nocnym obliczem. David po raz kolejny dokonuje podsumowania historii Hulka korzystając z postapokaliptycznej scenografii. Pokazano tu niezłomną wolę przetrwania, ale też cierpienie, z jakim się ono wiąże. Całość

64


zdobią efektowne rysunki Dale’a Keowna, którego polscy miłośnicy „Sałaty” znają od lat – pierwsza historia zilustrowana przez niego ukazała się bowiem w Polsce w poświęconym Hulkowi „Mega Marvel” z 1995r. (zresztą także do scenariusza Petera Davida). W przypadku „Końca” mamy jednak do czynienia z komiksem na wskroś współczesnym w warstwie graficznej. Choć kreska różni się nieco od znanego nam stylu Keowna, zbliżając się nieco do „liefeldowskiej” stylistyki lat dziewięćdziesiątych, zupełnie już nowoczesne cyfrowe kolorowanie i tuszowanie powodują, że komiks ten wygląda bardzo dobrze. Obie powyższe opowieści autorstwa Petera Davida ukazały się zbiorczo w twardookładkowym tomie „Hulk: The End”. Egmont postanowił jednak sprawić polskim czytelnikom niespodziankę, uzupełniając naszą wersję wydania zbiorczego o jeszcze jedną, czteroczęściową miniserię. „Marvel Knights Hulk – Transformé” z 2014r. to dzieło nagradzanego Eisnerem i Harveyem (za PopGun) scenarzysty Joego Keatinge’a i polskiego rysownika Piotra Kowalskiego. To chyba najbardziej klasyczna z historii o Hulku zawartych w „Końcu i innych opowieściach”. Hulk/Banner staje się przedmiotem nieudanego eksperymentu prowadzonego przez AIM. Sporo tu retrospekcji, znów pojawia się nieco refleksji na temat dwoistej tożsamości postaci. Przede wszystkim jednak nie brakuje tu efektownego „trzaskania”, nieodzownego w klasycznych scenariuszach z „Sałatą” w roli głównej. W ogólnym rozrachunku album należy uznać za ciekawe uzupełnienie komiksów o Hulku wydanych w Polsce do tej pory. Przede wszystkim dlatego, iż nieco bardziej refleksyjny ton, w jaki one uderzają, pozwala spojrzeć na tego bohatera z nieco innej, poważniejszej strony. Hulk jawi się w nich jako największy wróg samego siebie, rozdarty, złamany, ale jednocześnie wciąż niszczycielski i niepowstrzymany. Szczególnie historie napisane przez Petera Davida udowadniają ogromny potencjał tkwiący w tej postaci; pokazują, że w rękach sprawnego, pomysłowego scenarzysty można odejść bardzo daleko od znanych z lat sześćdziesiątych, prostych historyjek z dużą ilością akcji. Myślę, że miłośnicy tego bohatera nie będą zawiedzeni lekturą, a i dla pozostałych może to być niezła okazja, by spojrzeć na Hulka z nieco innej perspektywy. Tytuł: Hulk. Koniec i inne opowieści Scenariusz: Peter David, Joe Keatinge Rysunki: George Pérez, Dale Keown, Piotr Kowalski Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: Hulk: The End Premiere (Incredible Hulk: Future Imperfect #1-2, Incredible Hulk: The End), Marvel Knights Hulk – Transformé #1-4 Seria: Klasyka Marvela Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 252 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1864-5

65


KONIEC WIEŃCZY PRAWDZIWE DZIEŁO Marek Adamkiewicz Wszystko co dobre, szybko się kończy. Niby trudno o większy banał, jednak w przypadku „Gotham Central” to znane przysłowie ma doskonałe zastosowanie. Seria Brubakera i Rucki już od samego początku ujmowała nieszablonowym podejściem do Gotham City i pracujących w mieście policjantów. To funkcjonariusze wyszli w niej na pierwszy plan, gdzieś w tle zostawiając zamaskowanych herosów. Postawienie na takie rozwiązanie przyniosło wiele dobrego i wpłynęło na realizm kolejnych historii prezentowanych w ramach cyklu. I to właśnie niektóre z rozpoczętych wcześniej wątków grają pierwsze skrzypce w zamykającym całość „Corriganie”. Zawartość omawianego tomu to cztery opowieści. „Natura” traktuje o prawdziwej pladze Gotham, czyli skorumpowanych gliniarzach. Dwóch z nich, odbierając działkę za przymknięcie oka na pewne sprawy, ładuje się w poważne tarapaty. Mundurowi zabijają świadka – młodą, bezdomną dziewczynę. Próbując zatuszować całą sprawę, wpadają jednak w ręce kogoś, kto nie chce, by uszło im to płazem. „Martwy Robin”, jak sama nazwa wskazuje, dotyczy morderstwa z denatem w stroju Robina na pierwszym planie. „Krwawa niedziela” zahacza o Kryzys Nieskończoności i pokazuje priorytety funkcjonariuszy w sytuacji, gdy na terenie miasta grasują zamaskowani złoczyńcy. Z kolei „Corrigan II” zamyka wątki zapoczątkowane w pierwszej części tej opowieści. W centrum wydarzeń stoją Montoya i Allen, a zakończenie historii oznacza poważne zmiany dla całego Wydziału Poważnych Przestępstw. Dwie z czterech zamieszczonych tu historii to teksty stosunkowo krótkie, co jednak nie znaczy, że są one w jakiś szczególny sposób gorsze od reszty albumu. Lepsze wrażenie robi na pewno „Natura”. Scenarzyście udało się w niej pokazać intrygujący portret skorumpowanej policji i prawdziwej sprawiedliwości. Sęk w tym, że to nie funkcjonariusze są tu tymi, którzy ją wymierzają, lecz sami zostają osądzeni przez postać, która na co dzień zazwyczaj wcale nie jest pozytywnym bohaterem. Odwrócenie utartego schematu wystarczyło, by ten epizodzik miał czym zainteresować odbiorcę. „Krwawa niedziela” również zaskakuje – zamiast policyjnego śledztwa dostajemy bowiem zjawiska paranormalne, co jest dosyć odległe od zwyczajowej przyziemności „Gotham Central”. Ten element okazuje się jednak ledwie warstwą wierzchnią, ponieważ meritum opowieści jest postać Crispusa Allena i to, w jaki sposób postrzega swoją rodzinę, otaczający go świat i wiarę w Boga. To z kolei pozwala czytelnikowi spojrzeć na bohatera nieco inaczej. Istotny jest też fakt, że tekst kładzie podwaliny pod zamknięcie cyklu. „Martwy Robin” to najdłuższa składowa „Corrigana”. Ale czy najlepsza? Wydaje mi się, że nie, chociaż wciąż jest to bardzo mocny punkt tego tomu. Interesujące są już same założenia – czy Robin faktycznie nie żyje? Scenarzyści przedstawiają wiarygodny obraz żmudnej policyjnej pracy, od czasu do czasu podsuwając także kolejne fałszywe tropy. W całą historię angażuje się, siłą rzeczy, także Nietoperz, ale relacje między nim a policją nie należą do najlepszych, co nie sprzyja śledztwu. Najistotniejsza jest tu jednak sama zagadka kryminalna, która staje się jeszcze bardziej frapująca,

66


gdy okazuje się, że znaleziony zostaje kolejny martwy Robin. Autorom praktycznie cały czas udaje się utrzymać uwagę czytelnika, a rozwiązanie całej intrygi jest całkiem satysfakcjonujące. Zamykający całą serię „Corrigan II” to prawdziwy cios i zarazem najmocniejszy element całego tomu. Opowieść niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, chwyta za serce i pozostawia dogłębnie poruszonego czytelnika. Nie sadzę, by ktokolwiek spodziewał się, że zakończenie tego znakomitego cyklu będzie aż tak gorzkie i smutne. Z tego powodu wybrane przez scenarzystów rozwiązanie tym bardziej daje po głowie. Ponownie wchodzimy w psychikę funkcjonariuszy z WPP. To, w jaki sposób pokazano jedną z głównych postaci tej historii – Renee Montoya – wzbudza autentyczny podziw. Scenarzystom udało się przedstawić jej dezorientację, problemy z gniewem i trzymaniem na wodzy emocji bez wielkich słów i łopatologicznych wyjaśnień. Każda kolejna scena dokłada cegiełkę do poruszającego obrazu psychologicznego bohaterki. A to jeszcze nie wszystko. Ponurego wydźwięku całości dopełniają bowiem przykre konstatacje na temat straty, bezsilności i chęci zemsty. Rucka poprowadził ten epizod z ogromnym wyczuciem – nie byłoby trudno przeszarżować i zaserwować odbiorcy kolejną łzawą policyjną historyjkę, tymczasem on doskonale wyważył wszystkie fabularne proporcje, co dało iście piorunujący efekt. Od samego początku ilustracje w „Gotham Central” stały na bardzo wysokim poziomie. Co prawda w tworzeniu zeszytów zapełniających ostatni tom zbiorczy nie uczestniczył już Michael Lark, który rozpoczynał ten cykl, ale zastępujący go twórcy na szczęście dobrze zrozumieli jego wizję. Nie uświadczymy tu żadnych udziwnień ani zbytecznej efektowności. Wciąż dominuje swoista surowość, idealnie pasująca do realistycznych opowieści traktujących o trudach policyjnej pracy. Takiemu stanowi rzeczy sprzyja też przytłumiona kolorystyka i konwencjonalne kadrowanie całości. Wszystkie te elementy sprawdzają się w tej wyśmienitej serii naprawdę doskonale. Patrząc na tytuł całościowo, trudno oprzeć się wrażeniu, że „Gotham Central” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek otrzymaliśmy od DC Comics. Wydawałoby się, że świat Batmana nie może zaoferować czytelnikom niczego świeżego, że wciąż będziemy się obracać w dobrze znanej konwencji, obserwując kolejne przygody Nietoperza. Tymczasem Brubaker i Rucka skupili się na postaciach stojących zazwyczaj w cieniu zamaskowanych herosów, a ich manewr okazał się wyjątkowo udany, co w efekcie przyniosło miłośnikom dobrego komiksu aż cztery tomy wypełnione w znacznej większości satysfakcjonującymi fabułami. „Corrigan” nie tylko niczego w tej materii nie zmienia, ale jeszcze podwyższa ostateczną ocenę całego przedsięwzięcia. Tytuł: Corrigan Seria: Gotham Central Scenariusz: Greg Rucka, Ed Brubaker Rysunki: Kolory: Kano, Stefano Gaudiano, Steve Lieber Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Gotham Central Book Four - Corrigan Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: październik 2017 Liczba stron: 228 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 167 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2712-8

67


WOJNA TO CZAS WYZNAŃ Maciej Rybicki

W przypadku superbohaterskich tasiemców często bywa tak, że co jakiś czas następuje lekkie zmęczenie materiału. Historia toczy się swoim rytmem, a scenarzyści wysilają się, by uczynić poszczególne tomy (bo już raczej nie zeszyty) w jakikolwiek sposób różnymi od siebie. Lektura czwartego tomu „Uncanny X-Men” kazała mi się zastanowić, czy faktycznie istnieje potrzeba jakiejś regularnie pojawiającej się kody, większego „bum”, które miałoby skupić uwagę czytelnika lub… wyrwać go z marazmu. „Kontra SHIELD” można podzielić na dwie wyraźne części. Pierwsza to niewątpliwie kontynuacja dotychczasowych wątków serii, pokazująca wzajemne podchody mutantów, kierowanych przez Cyclopsa, S.H.I.E.L.D z Marią Hill na czele, Mystique i jej popleczników, a także jakiegoś bliżej nieznanego gracza, który rozpoczyna polowanie na mutantów. No i wszystko toczy się jak po sznurku, mamy zwroty akcji, mamy pewne zaskoczenia, napięcie między postaciami – wręcz podręcznikowo. Niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że to nic więcej jak tylko solidne rzemiosło. Widać fachową rękę Briana Michaela Bendisa, jednak zasadniczy problem z pierwszą częścią komiksu polega na tym, że jeśli dotąd nie wciągnęliśmy się w opowieść o krucjacie Cyclopsa, to raczej trudno będzie nam wkręcić się w tę historię podczas lektury pierwszej części komiksu. Nawet jeśli, technicznie rzecz biorąc, wszystko jest jak najbardziej na swoim miejscu. Pewną zmianę przynosi druga połowa albumu. Bendis postanowił pogrzebać nieco w nie tak dawnej historii mutantów i przywołać postać Profesora X… przynajmniej pośrednio. Do kierowanej przez Storm i Wolverine’a szkoły im. Jean Grey zgłasza się bowiem Jennifer Walters, tym razem jednak jako prawniczka, a nie She-Hulk. Okazuje się , iż jej kancelaria stała się depozytariuszką ostatniej woli Charlesa Xaviera. Aby odczytać testament profesora, muszą zebrać się jego wszyscy najważniejsi uczniowie… w tym oczywiście wyjęty spod prawa Cyclops. Trzeba przyznać, że ten pomysł scenarzysty wypada wyjątkowo intrygująco. O ile jednak sam wątek zgromadzenia wszystkich zainteresowanych w jednym miejscu w taki sposób, by nie rzucili sobie do gardeł, należy Bendisowi zapisać zdecydowanie na plus, o tyle sama zawartość testamentu i konsekwencje jego odczytania robią już nieco mniejsze wrażenie. Choć na pewno mają potencjał namieszania nieco w świecie mutantów. Ten wątek rzuca też nieco inne światło na postać samego Xaviera, nieco w duchu tego, jak odmalował go Ed Brubaker w „Morderczej Genezie”. Kolejny tom pokaże, czy Bendis będzie potrafił dobrze wykorzystać ten zalążek fabuły. Osobiście mam względem niego tyle nadziei, ile obaw. Nieco mieszane odczucia mam także względem oprawy graficznej czwartego tomu „Uncanny X-Men”. Rysunki Chrisa Bachalo są nieodmiennie znakomite – bardzo dynamiczne, szczegółowe, utrzymane w kreskówkowym, charakterystycznym stylu. W Marvelu coś jednak poszło zdecydowanie nie tak, gdy digitalizowano jego prace – bowiem plansze są rozmazane, co bardzo mocno kontrastuje z wyraźnymi dymkami i liternictwem. A szkoda, gdyż jest to jeden z bardziej

68


charakterystycznych twórców współpracujących z Domem Pomysłów. Z kolei Kris Anka prezentuje styl znacznie bardziej ascetyczny, z dużą ilością cienkich linii, oszczędnym cieniowaniem i dość intensywnymi kolorami. Nie jest to może robota wybitna, ale po prostu solidne rzemiosło… …co w sumie dobrze współgra z całym albumem. „Kontra SHIELD” to właśnie taki przykład mocnego przeciętniaka, który ma swoje momenty. Zaliczyć trzeba do nich na pewno sam pomysł z testamentem Xaviera i rysunki Chrisa Bachalo. Poza tym to po prostu dalszy ciąg mutanckiej telenoweli. Nie powiem, wciągającej, ale niemającej do zaoferowania wiele nowego czy przełomowego. Wracając jednak do postawionego we wstępie pytania, doszedłem do wniosku, że w sumie nie miałbym nic przeciwko takiemu ciągnącemu się nieco tasiemcowi. Jasne, to nie jest może seria, która wywoła u czytelnika gęsią skórkę. W pierwszych dwóch tomach widać było spore pretensje do artystycznego wyrafinowania, wykroczenia nieco ponad rynkowy standard, ale z drugiej strony: czy wszystkie muszą takie być? Jakby nie patrzeć, to właśnie ten z mutanckich tytułów ma najdłuższą telenowelową tradycję. Nie przeszkadza mi to – takie średniaki mogę z chęcią czytać częściej. Tytuł: Kontra SHIELD Seria: Uncanny X-Men Tom: 4 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Chris Bachalo, Kris Anka Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: Uncanny X-Men: Vs S.H.I.E.L.D. (Uncanny X-Men #19-25) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: październik 2017 Liczba stron: 168 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1963-5

69


SNYDERA KOLEJNE SPOJRZENIA NA NIETOPERZA Marek Adamkiewicz Spośród wydawanych serii z Batmanem w roli głównej „All-Star” wyróżnia się tym, że prezentowane w niej wydarzenia dotyczą perypetii bohatera niepowiązanych z podstawowym uniwersum Daje to dużą niezależność scenarzystom, którzy mogą skupić się na tym, co chcą opowiedzieć bez oglądania się na inne tytuły. W ramach imprintu ukazywały się historie od tak znakomitych twórców jak Grant Morrison (on pisał o Supermanie) czy Frank Miller (tutaj na tapecie był już Nietoperz). Tym, którego zaangażowano do „All-Star Batman” tym razem jest zaś Scott Snyder – młoda gwiazda DC, autor dobrze już obeznany z postacią Batmana. Czytelnicy mieli wszelkie podstawy, by spodziewać się, że wynik jego pracy będzie stał powyżej przeciętnej. Czy tak jest w istocie? Batman znalazł się setki mil od Gotham City. Mroczny Rycerz podróżuje wraz z Two Face’em, by odnaleźć lekarstwo na trawiące dawnego przyjaciela szaleństwo i wyciągnąć na powierzchnię jego umysł Harvey’ego Denta, byłego prokuratora generalnego. Problem w tym, że złoczyńca nie ma najmniejszego zamiaru ustępować miejsca dobrej stronie swojej osobowości. Za oboma mężczyznami rusza pościg, w którym uczestniczą zarówno zwykli obywatele Gotham, jak i najsłynniejsze czarne charaktery. Two Face zna tajemnice każdego ze ścigających i grozi ich ujawnieniem, jeśli Batman nie zostanie zatrzymany. Dopiero zakończył się run Scotta Snydera w „Batmanie”, a decydenci już postanowili powierzyć mu kolejny bat-tytuł. I to nie byle jaki. „All-Star Batman”, z uwagi na wymienione we wstępie założenia, miał ogromny potencjał, możliwość popuszczenia wodzy fantazji oraz zaprezentowania czegoś, co zapadnie czytelnikom w pamięć na długie lata. Po pięciu zeszytach serii można śmiało powiedzieć, że Snyder raczej tej szansy nie wykorzystał. „Mój największy wróg” niespecjalnie wyróżnia się na tle serwowanych obecnie przez DC superbohaterskich standardów. Największy nacisk położono na akcję, co nie wydaje się być wyborem zbyt trafnym, ponieważ poza nią nie otrzymujemy wiele więcej. Snyder nie pokusił się o żadne głębsze przemyślenia – stawia wyłącznie na rozrywkę. Niby nie ma w tym nic złego, w końcu w temacie postaci Batmana od dłuższego czasu dominuje właśnie ten element, ale pamiętając, że spod pióra Amerykanina wyszła taka perełka jak „Mroczne odbicie”, można być lekko rozczarowanym, że mając większą swobodę twórczą niż przy „Nowym DC Comics”, nie pokusił się o zaprezentowanie czegoś bardziej ambitnego. Akcyjność „Mojego największego wroga” nie musi jednak być tylko wadą. Snyder zna się na swoim fachu, a gdy czytelnik nastawi się już na to, że dostanie jedynie czystą rozrywkę, wówczas lektura może przynieść mu sporo przyjemności. Na kolejnych kartach tempo akcji nie ustaje, przed Batmanem wciąż pojawiają się nowe przeszkody, a na scenie meldują się następni złoczyńcy, chcący zatrzymać Nietoperza. Sceny walki są rozpisane w udany sposób i jako główna atrakcja albumu prezentują się okazale.

70


Największą siłą postaci Two Face’a zawsze była, przynajmniej w założeniach, dwoistość jego natury. Na łamach „Mojego największego wroga” tego szalenie intrygującego antagonistę udało się pokazać w ciekawym świetle. Snyder akcentuje konkretne cechy charakteru obu wcieleń dzielących ciało Denta i, co niezwykle istotne, miesza ich zwyczajowe proporcje, dzięki czemu można spojrzeć na tego złoczyńcę z innej perspektywy. Nie wiadomo, czego się po nim spodziewać, a to daje odświeżający i bardzo potrzebny pierwiastek nieprzewidywalności. Scott Snyder stara się też zarysować więź łączącą Denta i Wayne’a. W tym celu prezentuje kilka retrospekcji dotyczących ich młodości. W założeniu miały one zapewne pogłębić rys psychologiczny bohaterów, jednak autor zbytnio je skrócił, przez co ten dosyć istotny element fabuły nie jest odpowiednio angażujący. John Romita Jr. dwoi się i troi, by warstwa graficzna odpowiednio oddawała akcyjny charakter scenariusza. Na kolejnych kartach kadry są więc odpowiednio dynamiczne i różnorodne. Jednak niekiedy twarze bohaterów prezentują się dość dziwnie. Zwłaszcza Bruce Wayne, gdy już zdejmie maskę, wygląda groteskowo. Styl Romity jest bardzo charakterystyczny, a w momentach typowej „naparzanki” jego prace mocno kojarzą się z tym, co widzieliśmy w „Kick-Assie”. Nie jestem przekonany, czy taka konwencja pasuje do przygód Nietoperza. Podejrzewam, że zdobędzie tylu zwolenników, ilu przeciwników. Pierwszy tom „All-Star Batman” od Scotta Snydera jest pod pewnymi względami rozczarowujący, ale jego atuty powodują, że czytelnik nie myśli za bardzo o niedociągnięciach. Nacisk na akcję sprawia, że nie umieścimy go nigdzie indziej niż tylko na półce solidnych blockbusterów, które szybko się czyta i równie szybko zapomina. Dla niektórych okaże się to wadą, dla innych zaletą. Pewne jest jedno – „Mój największy wróg” potrafi dostarczyć kilku chwil absorbującej rozrywki, jednak jeśli liczycie na coś więcej, radzę poszukać gdzie indziej. Tytuł: Mój największy wróg Seria: All-Star Batman Tom: 1 Scenariusz: Scott Snyder Rysunki: John Romita Jr., Declan Shalvey Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: All-Star Batman Vol. 1: My Own Worst Enemy Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 168 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 165x255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2624-4

71


PURPUROWE DEMONY PRZESZŁOŚCI Maciej Rybicki

Wreszcie się doczekaliśmy – przed nami czwarta odsłona „Aliasa”, czyli finałowy tom doskonałej serii autorstwa Briana Michaela Bendisa. Ci, którzy poznali postać Jessiki Jones poprzez serial Netflixa, wreszcie dostaną szansę skonfrontowania go historią, która posłużyła za jego kanwę. Na szczęście jednak komiksowy oryginał różni się nieco od adaptacji z małego ekranu. Ostatni tom „Jessiki Jones”, jak chyba żaden wcześniejszy, nastawiony jest przede wszystkim na retrospekcje. Odkrywamy więc przeszłość głównej bohaterki: jej dzieciństwo, licealne miłostki, dowiadujemy się, w jaki sposób zdobyła swoje niezwykłe moce, a także poznajemy jej trudne relacje z Avengers. Co jednak najważniejsze dla fabuły komiksu: wreszcie poznajemy też wstrząsające wydarzenia, które miały miejsce, gdy ścieżka Jessiki (wtedy funkcjonującej jeszcze jako fioletowowłosa heroina znana jako Jewel) przecięła się ze ścieżką szalejącego na wolności Purple Mana – Zebediahem Killgrave’a – człowieka, który posiadł niezwykłą umiejętność wpływania na innych do tego stopnia, że gotowi są spełnić każdy jego rozkaz. A że Killgrave jest modelowym przykładem sadystycznego psychopaty, skutki okazują się tragiczne. Bendis oplata fabułę wokół motywu ponownej konfrontacji bohaterki z Purple Manem. Pretekstu do stawienia czoła przeszłości dostarcza zlecenie od rodzin ofiar psychopaty… Ofiar przestępstw, do których ten nigdy się nie przyznał. Opowiedziana w tym albumie historia silnie gra na emocjach, tym bardziej, że Bendis dokonuje tu ciekawego zabiegu – pogłębia portret psychologiczny bohaterki (lekko go zresztą modyfikując w porównaniu do tego, jaki znamy z wcześniejszych tomów), przy czym jednocześnie umiejętnie rozgrywa rozmaite traumy z przeszłości Jessiki. Myliłby się jednak ten, kto założyłby skupienie się wyłącznie na postaci tytułowej. Świadczą o tym liczne gościnne występy: oprócz „obowiązkowych” Luke’a Cage’a, Carol Danvers i Scotta Langa spotykamy praktycznie cały skład Avengers, Jean Grey, Ka-Zara (!) czy Nicka Fury’ego. Doskonale widać tu, że więzy między Jessicą-outsiderką a resztą superbohaterskiej społeczności są znacznie mocniejsze, niż mogłoby się wydawać. Jak to często bywa w „ulicznych” scenariuszach tego scenarzysty, dużo tu brudu i mroku. To jednak wielki plus tego komiksu – to przecież właśnie w takich klimatach Bendis czuje się najlepiej. Efektem jest album godnie wieńczący jedną z najlepszych serii komiksowych XXI wieku. W warstwie graficznej nie ma wielkiego zaskoczenia – jak zwykle kapitalnie wyglądają plansze autorstwa Michaela Gaydosa i Matta Holligswortha (nie sposób oddzielić tu rysownika od kolorysty). Swoimi rysunkami uzupełniają je między innymi Mark Bagley i Rick Mays. Takie wizualne skontrastowanie niektórych fragmentów bardzo efektownie pokazuje nie tylko różnice w czasie akcji, ale też pozwala uzmysłowić sobie, jak inną osobą była (jest?) Jessica na różnych etapach swojego życia. Także i fani doskonałych malunków oraz kolaży Davida Macka nie będą zawiedzeni – Amerykanin stworzył wszystkie okładki oryginalnych zeszytów składających się na ten album.

72


Wspomniałem już o udanym zakończeniu – istotnie, Bendis podsumowuje całość „Aliasa” w nieco niespodziewany sposób. Pokazuje nam Jessicę z nieco innej niż dotychczas strony. W oczywisty sposób jest to więc pewna cezura – zarówno ukoronowanie serii, jak i wstęp do nowego rozdziału dłuższej historii. Bez względu na to czy Mucha postanowi ciągnąć temat, wydając kolejną serię z tą bohaterką – „Pulse” (na co bardzo liczę, sugerowałoby to zresztą zamieszczenie na końcu omawianego tomu mówiącego o „Pulse” posłowia pióra samego scenarzysty) – wypada cieszyć się, że „Alias” ukazał się u nas w całości. To znakomita, wyjątkowa seria pokazująca, że nawet operując w ramach uniwersum Marvela (no dobra… na jego obrzeżach), można stworzyć tytuł kapitalny – taki, który przemówi zarówno do osób lubiących konwencję superbohaterską (w końcu „Alias” to bardzo ciekawy komentarz na jej temat), jak i takich, które za nią nie przepadają (… w końcu „Alias” to bardzo uszczypliwy komentarz na jej temat). To po prostu jeden z moich ulubionych komiksów… i to z zakończeniem będącym chyba najlepszym momentem całej serii! Gorąco polecam! Tytuł: Jessica Jones: Alias Tom: 4 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Michael Gaydos, Mark Bagley, Art Thibert, Dean White, Rick Mays Kolory: Matt Hollingsworth Okładki I kolaże: David Mack Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Jessica Jones: Alias, vol. 4 (Alias #22-28) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Marvel MAX Data wydania: 31 października 2017 Liczba stron: 176 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-99-3 TYLKO DLA DOROSŁYCH

73


PIESKIE ŻYCIE Maciej Rybicki

Gdy recenzowałem pierwszy tom „Hawkeye’a” autorstwa Matta Fractiona i Davida Aji, zwracałem uwagę na znakomity, oryginalny sposób, w jaki potraktowali tak bohatera, jak i samą konwencję superbohaterską. Zdobyli zresztą za to w pełni zasłużone laury, w postaci nagród Harveya i Eisnera. Okazuje się jednak, że ci, którzy myśleli, że nie da się popchnąć tej wizji jeszcze dalej mylili się… i to bardzo. Dla przypomnienia – „Hawkeye” duetu znanego z „The Immortal Iron Fist” skupiał się na perypetiach Clinta Bartona… w „wolnym czasie”. Takie przewrotne podejście do codziennego życia uzbrojonego w łuk i strzały Avengera okazało się strzałem w dziesiątkę. Pierwszy tom serii nie tylko intrygował dekonstrukcją schematu komiksu superbohaterskiego, ale przede wszystkim czarował lekko komediowym zacięciem, przy jednoczesnym położeniu sporego nacisku na warstwę obyczajową. Gdy dołożono do tego niezłą, lekko kryminalną intrygę i charakterystyczną kreskę Aji, powstał komiks, który z miejsca zaskarbił sobie sympatię publiczności i krytyków. „Lekkie trafienia”, druga odsłona cyklu, jest utrzymana w podobnym klimacie. Fraction znakomicie robi tu (co najmniej) trzy rzeczy. Po pierwsze, nadal pogłębia postać głównego bohatera. Pokazuje Clinta nie tylko jako zwykłego kolesia z sąsiedztwa, który nawet po oderwaniu się od swoich codziennych, „superbohaterskich”, obowiązków okazuje się pomocnym człowiekiem, chcącym zatroszczyć się o lokalną społeczność, ale także jako faceta, który nie do końca radzi sobie z sytuacjami, w które się wplątał. Zatargi z mafią, wyjątkowo popaprane życie osobiste, nietypowy status w Avengers (wszakże jest jednym z niewielu członków tej grupy, który nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności) – wszystko to składa się na obraz kogoś, kto ma nie do końca z górki. Po drugie, buduje wokół powyższego naprawdę fajną fabułę – pozornie prostą, korzystającą z figury femme fatale, sięgającą do komedii pomyłek, świetnie współgra z zasadniczym rysem bohatera. Po trzecie wreszcie, bardzo konsekwentnie trzyma się niebanalnej formy. O tym jednak przyjdzie mi jeszcze napomknąć przy okazji pisania o oprawie graficznej. Ponadto bardzo ważne są postacie drugoplanowe: zarówno sąsiedzi Clinta, jak i (a może przede wszystkim) kobiety. Oprócz będącej tu raczej na drugim planie Kate Bishop rolę do odegrania mają Natasza Romanowa, Bobbi Morse i Jessica Drew… no i oczywiście tajemnicza Penny, współwinna kłopotów, w jakie wpada nasz bohater. „Lekkie trafienia” nie mogłyby się obyć bez kilku gościnnych występów: poza wspomnianymi już paniami na arenie wydarzeń pojawiają się m.in. członkowie Avengers czy co bardziej prominentni przedstawiciele marvelowskiego półświatka jak Kingpin czy Owl. Pisałem już o doskonałej oprawie graficznej tego komiksu. Zeszyty narysowane przez Franceso Francavillę, Steve’a Liebera i Jessego Hamma są całkiem niezłe. Ale to, co wyczynia w „Hawkeye’u” David Aja to po prostu mistrzostwo świata. Surowa kreska, często stosowane nietypowe kadrowanie (np. plany przypominające grę komputerową, niewielkie ujęcia „poklatkowe”) operowanie białą przestrzenią na planszy, a także świetne, minimalistyczne kolorowanie będące dziełem

74


Matta Holligswortha – wszystko to składa się na komiks, który wygląda po prostu fenomenalnie. We wstępie wspomniałem, że na stronach „Lekkich trafień” autorzy poszli jeszcze dalej niż dotychczas. Wisienką (truskawką?) na torcie jest tu zeszyt #11 – ten, za który Fraction i Aja zgarnęli w 2014 nagrody Eisnera i Harveya za najlepszy pojedynczy zeszyt. To bowiem ni mniej, ni więcej tylko historia opowiedziana z perspektywy psa. Zarówno pomysł, jak i wykonanie są tu absolutnie mistrzowskie. Pokazują bowiem dobitnie, że nawet w dziedzinie sztuki tak dojrzałej jak komiks (szczególnie ten superbohaterski) wciąż jest miejsce na niekonwencjonalne, atrakcyjne rozwiązania formalne. Po „Lekkie trafienia” warto sięgnąć choćby dla wspomnianego powyżej fragmentu. Myślę jednak, że album ten (a właściwie szerzej – cała seria) ma do zaoferowania znacznie więcej. Przede wszystkim zaprezentowano w nim na tyle niebanalne podejście do konwencji, że z powodzeniem mogą po niego sięgnąć czytelnicy niespecjalnie przepadający za trykociarstwem. Ci zaś, którzy nie mają nic przeciwko facetom w rajtuzach i pannom w spandeksie, mogą popatrzeć na swoich ulubionych bohaterów z nieco innej perspektywy. Wydanie tej serii uważam za jedno z najlepszych wydawniczych posunięć Egmontu w 2017r. Nawet jeśli nie ze względów komercyjnych, to na pewno artystycznych. Tytuł: Lekkie trafienia Seria: Hawkeye Tom: 2 Scenariusz: Matt Fraction Rysunki: David Aja, Steve Lieber, Jesse Hamm, Francesco Francavilla Kolory: Matt Holligsworth Tłumaczenie: Marceli Szpak Tytuł oryginału: Hawkeye: Little Hits (Hawkeye #6-11) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: październik 2017 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1949-9

75


SUBTELNEJ GROZY CIĄG DALSZY Marek Adamkiewicz Po lekturze dwóch pierwszych tomów „Hrabstwa Harrow” można było mieć pewne wątpliwości, czy seria stanie się jednym z mocniejszych punktów w katalogu wydawnictwa Mucha Comics. O ile pierwsza odsłona cyklu robiła naprawdę dobre wrażenie, o tyle druga nieco studziła entuzjazm czytelników. Kontynuacja nie była co prawda komiksem złym, ale nie rozwijała świata przedstawionego na tyle, by móc uznać, że całość zmierza w ciekawym kierunku. To kolejne zeszyty miały dać odpowiedź na pytanie czy Bunn i Crook zaprezentowali już szczyt możliwości, czy może jednak wciąż mają pomysły jak kontynuować swoją opowieść. I w „Wężach” tę odpowiedź otrzymujemy. Emmy, nowa wiedźma z okolic Harrow, prowadzi śledztwo w sprawie nawiedzonego domu. Mieszkająca w nim rodzina prosi o pomoc, bo nie może już wytrzymać prześladujących ją duchów. W innym rejonie hrabstwa Bernice, koleżanka Emmy, zagłębia się w las, by poznać tajemnice mieszkającej na odludziu starej kobiety, która prawdopodobnie umie rozmawiać z wężami i rozkazywać im. Z kolei bezskóry chłopiec poszukuje prawdy o swojej przeszłości i chce poznać własne imię. Tyler Bunn zdecydował się tym razem na zaprezentowanie kilku mniejszych fabuł zamiast jednej dużej. Zmiana wyszła zdecydowanie na plus, bo mamy okazję spojrzeć na inne elementy świata przedstawionego niż dotychczas. Duże wrażenie robią zwłaszcza rozdziały traktujące o Bernice, w których scenarzysta prezentuje twórczą wariację na temat reguły, by nie sądzić rzeczy po pozorach. Bohaterka, dotąd zaledwie drugoplanowa, otrzymuje więcej miejsca i okazuje się, że także jest postacią interesującą, a ponadto może odegrać znaczącą rolę w nadchodzących wydarzeniach. Traktująca o Bernice część albumu wyróżnia się dobrze budowanym napięciem i umiejętnym myleniem przez twórcę tropów dotyczących rozwiązania fabularnych zagadek. To również udane rozwinięcie galerii potwornych stworzeń, występujących na kartach kolejnych tomów „Hrabstwa Harrow”. Bardzo dobre wrażenie sprawia także ten rozdział „Wężów”, który dotyczy jednej z bardziej interesujących postaci tego cyklu, czyli bezskórego chłopca. Bunn zdecydował się na pokazanie większego wycinka jego historii i dywagacji na temat tego, kim mógłby być, gdyby nie ciążąca na nim klątwa. Gdy skupia się na tym elemencie, opowieść robi się mocno sentymentalna i smutna, co pozwala czytelnikowi odkryć jej zupełnie nowe, melancholijne aspekty, a scenarzyście pogłębić rys psychologiczny bohaterów. Ważnym elementem tego rozdziału jest także postać tajemniczego włóczęgi, który zdaje się testować bezskórego towarzysza Emmy. W momentach gdy pojawia się on na arenie wydarzeń, historia nabiera niepokojącego wydźwięku, pomagającego w budowaniu nastroju zagrożenia i niepewności, tak potrzebnego w komiksie grozy. Scenarzysta odstawił tym razem na boczny tor Emmy, ale dziewczyna i tak pojawia się w jednym z zeszytów w charakterze postaci, wokół której toczy się akcja. Jego fabuła wydaje się na pierwszy rzut oka zupełnie oderwana od głównej linii wydarzeń, lecz Bunn ostatecznie znajduje jednak miejsce by po-

76


łączyć ją z wydarzeniami opowiedzianymi w poprzednich odsłonach serii. Sama opowieść o nawiedzonym domu jest stosunkowo prosta, a mimo to przynosi kilka zaskoczeń, co świadczy o tym, że twórca wciąż ma pomysły na dalsze etapy cyklu. Za ilustracje do „Węży” odpowiadają tym razem trzy osoby. Do Tylera Crooka dołączyły dwie artystki, które pracowały przy jednozeszytowych składowych albumu. Carla Speed McNeil pokazała rzemiosło najbardziej standardowe. Jej rysunki są sugestywne i mroczne, dobrze pasujące do opowieści o chłopcu bez skóry. Hannah Christenson zaprezentowała prace o zupełnie innym charakterze. Jej ilustracje wydają się mocno uproszczone, momentami bardzo przypominają mangę, są także utrzymane w jasnej kolorystyce. Osobiście za takim stylem nie przepadam, ale zapewne znajdzie on swoich entuzjastów. Z kolei efekt pracy Tylera Crooka robi tak samo dobre wrażenie, jak przy okazji poprzednich dwóch tomów. Główny artysta serii ponownie tworzy piękne, mroczne i sugestywne obrazy, wspaniale kolorowane akwarelami. To on jest i powinien pozostać wizytówką wizualnej strony „Hrabstwa Harrow”. „Węże”, po nieco słabszych „Siostrach”, ponownie przywracają wiarę w to, że „Hrabstwo Harrow” może stać się jednym z bardziej interesujących komiksowych horrorów ostatnich lat. W trzeciej odsłonie serii Cullen Bunn w umiejętny sposób pogłębił obraz wykreowanego przez siebie zakątka świata, dając nam opowieści, które potrafią zaskoczyć, zaniepokoić, a czasem nawet wzruszyć. Zapewne w kolejnych tomach twórca wróci do postaci Emmy, ale fakt, że tym razem skupił się raczej na innych bohaterach, okazał się zaskakująco udany i sprawił, że cykl zyskał świeżość. Oby tak dalej. Tytuł: Węże Seria: Hrabstwo Harrow Tom: 3 Scenariusz: Cullen Bunn Rysunki: Tyler Crook, Carla Speed McNeil, Hannah Christenson Kolory: Tyler Crook, Jenn Manley Lee, Hannah Christenson Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Harrow County Volume 3: Snake Doctor Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Dark Horse Comics Data wydania: grudzień 2017 Liczba stron: 120 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-65938-03-9

77


CIEMNA STRONA PIENIĄDZA Marek Adamkiewicz Polski rynek komiksowy opiera się w znacznej mierze na nurcie superbohaterskim. Wydawane w jego ramach tytuły zyskały przez kilka ostatnich lat na tyle dużą popularność, że walnie przyczyniło się to do renesansu powieści graficznej w naszym kraju. W efekcie obok największych wydawnictw zaczęły wyrastać nowe, mniejsze, ukierunkowane na innego odbiorcę – bardziej świadomego i wymagającego. Jedną z takich firm jest Non Stop Comics. Postawiła ona między innymi na serie wydawane przez Image Comics, które wyróżnia większa swoboda twórcza, jaką włodarze marki pozostawiają autorom. I właśnie takim tytułem, niedającym się wrzucić do żadnej szufladki, jest „The Black Monday Murders”. Na całym świecie istnieje kilka szkół-banków, których głównym celem jest obrót pieniędzmi. To one rządzą wszystkim, więc ten, kto umie odpowiednio dobrze zarządzać środkami, de facto panuje nad światem. Jednak żeby ją utrzymać, nie wystarczy być tylko diablo dobrym finansistą. Owszem, to pożądana cecha, ale aby dzierżyć prawdziwą władzę, niezbędny jest wiekuisty pakt z niebezpieczną, pierwotną siłą. Zawarli go członkowie amerykańskiego banku inwestycyjnego Caina, obecnie połączonego z rosyjskim Kankrinem. Jednak wszystko ma swoją cenę, a władza na takim poziomie przynosi nowe rodzaje zagrożeń. „The Black Monday Murders” jest komiksem, który zachwyca na wielu płaszczyznach. Podobać się może przede wszystkim sposób, w jaki Jonathan Hickman wykreował członków finansowej elity. To ludzie świadomi, którzy dobrze wiedzą czego chcą, potrafiący osiągnąć założone cele. Posiadana przez nich władza jest nieograniczona praktycznie niczym, a sporadycznie prezentowane manifestacje jej prawdziwych rozmiarów mrożą krew w żyłach. Do tego obrazu scenarzysta dokłada jeszcze element nadprzyrodzony, który, o dziwo, pasuje tu idealnie. Świat wielkiej finansjery jest dla przeciętnego człowieka wyjątkowo enigmatyczny, więc połączenie go z okultyzmem to strzał w dziesiątkę. Oba elementy współgrają ze sobą naprawdę doskonale. Na kolejnych kartach tomu mamy do czynienia z ciekawym zabiegiem. Otóż Hickman postanowił regularną fabułę przeplatać co kilka stron paradokumentalnymi przerywnikami, takimi jak dziennik danego bohatera, policyjne akta, wycinki gazet czy zapis rozmowy między jedną z postaci a jej prawnikiem. Wszystko to dodaje tej opowieści wiarygodności. Scenarzysta szanuje inteligencję czytelnika, nie serwując mu żadnych rozwiązań bezpośrednio. Od pierwszych stron zostajemy rzuceni na głęboką wodę i dopiero wraz z kolejnymi zaczynamy lepiej orientować się w zasadach rządzących światem przedstawionym. To dobra decyzja twórcy, pozwala on bowiem odbiorcy samodzielnie odkrywać kolejne smaczki tej niesamowitej opowieści. W „The Black Monady Murders” autorowi udało się w przekonujący sposób połączyć kilka literackich gatunków. Mamy tu między innymi kryminał, widoczny w wątku policjanta prowadzącego śledztwo w sprawie morderstwa. Poza nim otrzymujemy okultystyczny horror, którego elementy wpleciono

78


w opowieść bardzo subtelnie, lecz są niezwykle istotne. Opis bankowych rodzin-organizacji przypomina zaś stosunki panujące w mafii. Ta różnorodność stylistyczna w ogóle nie razi, ponieważ Hickman zespolił wszystkie elementy w sposób mistrzowski. Całości pomaga także kreacja bohaterów – początkowo nie wiemy o nich zbyt dużo, a kolejne relacje i powiązania między nimi stają się jasne wraz z biegiem akcji. Kolejne postacie są naprawdę różne pod względem charakteru, ale łączy je jedno – chcą uczestniczyć w tej prowadzonej od lat mrocznej grze. Świetne wrażenie robi także oprawa graficzna albumu. Tomm Coker stworzył niesamowity, brudny klimat. Jego kreska jest bardzo realistyczna, co bardzo pasuje do charakteru scenariusza. Atmosferę budują także wspomniane wcześniej plansze stylizowane na akta i dokumenty, które dodają historii realizmu. Całość została ponadto odpowiednio pokolorowana. Michael Garland operuje zazwyczaj w ciemnej, ale zarazem przejrzystej tonacji, co sprawdza się naprawdę wybornie. „The Black Monday Murders” jest komiksem, który ma prawo zaskakiwać. Jonathan Hickman był wielu polskim fanom znany dotąd przede wszystkim jako twórca opowieści o Avengersach, pisanych dla linii Marvel Now. Jak się jednak okazuje, potrafi tworzyć dużo ambitniejsze scenariusze niż typowa superbohaterska nawalanka. Omawiany tytuł jest tego najlepszym przykładem. To jeden z najlepszych tytułów wydanych w Polsce w tym roku i pewny kandydat do wysokich pozycji w wielu komiksowych podsumowaniach. Tytuł: Chwała Mamonie Seria: The Black Monday Murders Tom: 1 Scenariusz: Jonathan Hickman Rysunki: Tomm Coker Kolory: Michael Garland Tłumaczenie: Paweł Cichawa Tytuł oryginału: The Black Monday Murders Vol. 1 Wydawnictwo: Non Stop Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 240 Oprawa: miękka Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-8110-184-4

79


JAK PRZEROSNĄĆ MISTRZA Hubert Przybylski Wojna trojańska to jeden z najstarszych, mających potwierdzenie w odkryciach archeologicznych, konfliktów w historii ludzkości*. Przez stulecia, a właściwie tysiąclecia, uważany za mit, legendę, dopiero w XIX wieku, dzięki wysiłkom ludzi takich jak Frank Calvert i Heinrich Schliemann**, doczekał się naukowego uznania. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, tak bardzo oddziaływał na wyobraźnię twórców. Z samej tylko starożytnej Grecji zachowało się kilkadziesiąt poematów i tragedii mu poświęconych. Co prawda ze względu na stuprocentową pogańskość historii temat ten w średniowieczu ignorowano (choć były wyjątki, jak utwory Geoffreya Chaucera) i przez to ździebko zapomniany w późniejszych wiekach (choć nawet Szejkspir umieścił akcję jednej ze swoich tragedii w Troi), to dzięki pracy wspomnianych archeologów doczekał się prawdziwego renesansu w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Jakby jednak nie było, najważniejsi twórcy, którzy opowiedzieli tę historię, to Homer i David Gemmell. Obaj mają ze sobą dużo wspólnego, ale nas powinno zainteresować zwłaszcza jedno. Jak „Iliada” i „Odyseja” pierwszego stanowiły niedościgły wzór dla starożytnych i średniowiecznych poetów i dramatopisarzy – że wymienię tu choćby Safonę, Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa, Wergiliusza, Owidiusza czy wspomnianego Chaucera – tak drugi swoją „Troją” ustawił równie wysoką poprzeczkę dla wszystkich tych, którzy od dziesięciu lat z hakiem chcą iść w jego ślady*** i zająć się wojną trojańską po swojemu. Najnowszą próbę pobicia brytyjskiego mistrza podjął nasz rodzimy twórca, Grzegorz Gajek, a jego „Powrót królów” właśnie zamierzam dla Was omówić. Tradycyjnie jednak zaczniemy od wprowadzenia do zawartości. Minęły lata od konfliktu z Troją i okresu pozwycięskiej prosperity Achajów. Bohaterowie wojny już dawno przepuścili zdobyte skarby. Wielu z nich umarło lub zginęło, jak Agamemnon, a reszta przekroczyła wiek średni. Ich Grecja zmaga się z suszą i zarazą, a na północy zbierają się plemiona Dorów zjednoczone przez potomków wygnanego z Peloponezu Heraklesa, którzy chcą odzyskać jego królestwo. Czy Odysowi uda się uratować Achajów przed dorskimi braćmi – Temenosem, Kresfontesem i Arystodemem? Czy Orestes, syn Agamemnona, odzyska swoje dziedzictwo? Jaką w tym wszystkim rolę odegra jego, będąca wieszczką, siostra – Ifigenia? Wstęp był długi, przyznaję, więc teraz będę się streszczał. Jeśli chodzi o samą historię, to Gajek prezentuje się niewiele gorzej od Gemmella. Wymyślona przez naszego krajana fabuła jest bardzo ciekawa – odpowiednio skomplikowana i rozbudowana, pełna zwrotów akcji i intryg, wciąga jak wir na Biebrzy. W dodatku autor, wzorem mistrza z Londynu, nie zaniedbał warstwy obyczajowej – naprawdę łatwo się wczuć w bohaterów, zwłaszcza, że postacie są naprawdę dobrze wykreowane. Szkoda tylko, że w sporej mierze wczuwamy się bohaterów przypominających zachowaniem dresiarzy czy żuli spod sklepu nocnego. Tak, tak, nie przywidziało się Wam, napisałem „dresiarzy czy żuli spod sklepu nocnego”.

80


Żadne inne porównanie nie przychodzi mi do głowy – od lat borykam się z klientelą sklepu moich „ukochanych” sąsiadów i gdy czytałem niektóre dialogi między pojawiającymi się na kartach powieści postaciami, to bywało równie „grubo”, co pod sąsiedzkim „monopolem”. Co gorsza, autor „na co dzień” ma naprawdę dobry styl i warsztat, w dodatku umie pisać jak człowiek kulturalny i cywilizowany, mamy tego dowody w opisach i pozostałej części dialogów, więc co go skłoniło do takiego zabiegu? Zabijcie, ale nie wiem. Może chodzi tu o postępujące prostaczenie naszej kultury i chęć dostosowania dzieła do młodszego odbiorcy? Nie byłby to pierwszy taki przypadek, kto czytał twórczość Sapkowskiego i grał w pierwszą część komputerowego „Wiedźmina”**** ten wie, jak bardzo zwulgaryzowano język gry, żeby tylko się lepiej sprzedawała wśród gimbazy. Jeśli zgadłem, to od razu wyjaśniam – ja się na takie zabiegi marketingowe nie godzę i będę z nimi walczył*****. W związku z tym mam jeszcze jedno przemyślenie. Jak to się przedziwnie w życiu układa – Gemmell był niewykształcony, pochodził z londyńskich slumsów, zaczynał swoją karierę jako robol i młodociany przestępca, a jednak zawsze pisał jak dżentelmen. Tymczasem Gajek, wykształcony młody człowiek, kulturoznawca, można by rzec – dżentelmen, poprzez usta swoich bohaterów wyraża się jak żul i recydywista w jednym. Ręce opadają… I to podwójnie, bo tą książką****** mógł się wybić na Zachodzie. Wystarczyło napisać całość jak na kulturalnego twórcę przystało, z naprawdę niewielkimi zmianami w fabule, przetłumaczyć to na angielski i skontaktować się ze Stellą Gemmell w sprawie wydania kontynuacji „Troi”, oczywiście z dodaniem nazwisk Davida i jej na okładce. Albo pójść w ślady niejakiego Nika Pierumowa i samemu opublikować „Powrót królów” jako nieoficjalną kontynuację dzieła Gemmella*******. To drugie rozwiązanie może i nie jest przesadnie etyczne********, ale nie przynosi aż takiej ujmy na wizerunku człowieka wykształconego i kulturalnego jak wulgarność. Wiem, ulało mi się, ale Bóg mi świadkiem, że Grzegorz Grajek na to zasłużył. Myślę, że spora grupa ludzi, którzy sięgną po „Powrót królów”, zrobi to tylko dlatego, że na ostatniej stronie okładki książka jest porównana (przez Witolda Jabłońskiego) do „Troi” Gemmella, a im się bardzo/ ździebko bardziej niż bardzo********* podobała trylogia nieżyjącego już mistrza heroic fantasy. I ta grupa ludzi będzie, równie jak ja, zawiedziona nawet nie tyle tym, że Gajek to nie Gemmell (jeszcze nie), ile że chcąc odpocząć od codziennego nurzania się w szlamie wulgarnej codzienności, będą się musieli w czasie lektury tymże szlamem dodatkowo ubabrać. W związku z powyższym, jaka jest moja ocena? 3/10. „Powrót królów”, gdyby poważnie ograniczyć w nim wulgaryzmy, za które odjąłem pięć punktów, byłby książką może nie na miarę „Troi”, ale na pewno niewiele od niej gorszą**********. W kwestii wymyślania fabuły, czy też pod względem umiejętności kreacji świata i postaci, trzydziestoletni Gajek jest prawie tak dobry, jak pięćdziesięciokilkuletni Gemmell u szczytu swoich możliwości. To naprawdę dobrze rokuje na przyszłość. Tylko czy będzie wolał skupić się na rodzimym, korzystającym przeważnie z chomika i torrenta kliencie, czy też spróbuje zawojować świat – to już zależy wyłącznie od niego. Ja mu życzę wszystkiego najlepszego. A czy polecam „Powrót królów”? Tak, ale tylko dla ludzi o nieco grubszej skórze i podwyższonej odporności na brak ogłady u bliźnich***********. P.S. Pragnę przeprosić wszystkich tych z Was, którzy liczyli na mój zwykły poziom humoru, ale „Powrót królów” tak mnie wkurzył i rozczarował, że wolałem sobie humor odpuścić.

81


Tytuł: Powrót królów Autor: Grzegorz Gajek Wydawca: Instytut Wydawniczy ERICA Data wydania: 26.09.2017 Ilość stron: 448 (jedna reklama) ISBN: 978-83-65310-65-1

* Jeśli ktoś nie wie, to miała ona miejsce mniej więcej w tym samym czasie, w którym Mojżesz wywoływał w morzu rozstępy. No, może kilkadziesiąt lat wcześniej lub później. ** O ile Calvert był historykiem jakich wielu i nie ma większego sensu rozpisywać się o nim, o tyle Schliemann to inna para kaloszy. Czy co tam oni w tych swoich cywilizowanych Prusiech natenczas azaliż nosili. Nasz cywilizowany Niemiec był prekursorem wdrażania cywilizowanych metod do prawdziwie barbarzyńskich ówcześnie sposobów prowadzenia prac archeologicznych. „Koniec z łopatami i łomami, ja? Jest cywilizacja, ja? Więc od dziś do kradzieży i grabienia skarbów przeszłości oraz bezcennych obiektów dziedzictwa kulturowego ludzkości zaczniemy podchodzić cywilizowanie i naukowo, verfluchte. Będziemy używali dynamitu, rauchen verboten”. I używali. Dlatego tak mało dziś jest budowlanych pozostałości po starożytnej Troi. *** A w dzisiejszych czasach naprawdę wielu sięga po trojańskie motywy. **** Z tego powodu pozwoliłem sobie odpuścić kolejne produkty CD Projekt Red. ***** Do samego końca. Mojego lub ich. ****** A właściwie cyklem, gdyż zakończenie „Powrotu królów” wyraźnie wskazuje na ciąg dalszy. ******* Jeśli ktoś nie wie, to Pierumow wyrobił sobie pozycję, wydając na Zachodzie swoją nieoficjalną kontynuację „Władcy Pierścieni” Tolkiena – „Pierścień Mroku”. W porównaniu do późniejszych swoich książek było to tak przerażająco źle napisane (na mojej liście to jedna z trzech najgorszych książek/cykli fantastycznych wydanych kiedykolwiek i przez kogokolwiek), że spadkobiercy Tolkiena zablokowali wydawanie tej kontynuacji bardziej ze względu na obronę dobrego imienia swojego przodka niż na próbę odcinania kuponów od jego twórczości. Gwoli ciekawości dodam jeszcze, że „Pierścień Mroku” rozszedł się w tak małym nakładzie, że może w przyszłości zapewnić niemały dodatek do emerytury. ******** Eufemizm taki. ********* Niepotrzebne skreślić. ********** Zwłaszcza że Gemmell to nie tylko „Legenda”, „Wilk w cieniu” czy „Troja”, potrafił też pisać na mocno średnim poziomie. *********** Oho, na koniec jeszcze jeden eufemizm udało mi się wcisnąć.

82


COŚ SIĘ KOŃCZY… Marek Adamkiewicz Szósta odsłona przygód zwariowanej klaunicy to zarazem finalny tom serii oraz ostatni akcent „Nowego DC Comics” na polskim rynku. Amanda Conner i Jimmy Palmiotti na łamach trzydziestu regularnych zeszytów (oraz kilku wydarzeń specjalnych) zaprezentowali nam zrewitalizowany wizerunek jednej z najbardziej szalonych (anty)bohaterek DC Comics. Dotąd mieliśmy okazję cieszyć się historiami dynamicznymi, nieprzewidywalnymi i pełnymi „radosnej” przemocy. Twórcy dawali nam rozrywkę niewyszukaną, ale energetyczną i – summa summarum – także satysfakcjonującą. Jak w ten obraz wpasowuje się tom kończący całość? Trzeba przyznać, że całkiem nieźle, chociaż lekkie zmęczenie materiału można w nim jednak wyczuć. Byłej dziewczynie Jokera nie przestają przydarzać się niespotykane rzeczy. Tym razem stała się obiektem westchnień zamaskowanego szaleńca, niejakiego Red Toola, który chce za wszelką cenę dowieść swojej miłości. Tylko czy odpowiednim sposobem jest porwanie oblubienicy, próba przymuszenia jej do stanięcia na ślubnym kobiercu i mordowanie innych ludzi? Jakkolwiek nie brzmiałyby odpowiedzi na te pytania, podczas potyczek z absztyfikantem Harley przypadkowo zabija syna groźnego mafiosa, co skutkuje poważnymi konsekwencjami. Za głowę byłej psychiatry w Azylu Arkham zostaje bowiem wyznaczona wysoka nagroda. Obraz całości nie różni się zasadniczo od tego, co otrzymaliśmy na łamach poprzednich pięciu odsłon serii. Na kolejnych kartach dominuje szalona akcja, podlana soczystą porcją przemocy. Sytuacji sprzyja fakt, że twórcy wprowadzają tu postać, która w założeniu jest parodią Deadpoola z konkurencyjnego uniwersum Marvela. Mowa o niejakim Red Toolu, facecie który swoje uczucia lubi uzewnętrzniać w wybitnie niekonwencjonalny sposób. Innymi słowy – do, i tak szalonego, cyklu dodano postać, która jeszcze to szaleństwo podkręca. Wszędzie indziej taki miszmasz raziłby i powodowałby przesyt, ale w prowadzonym przez Conner i Palmiottiego tytule nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz zdaje się być na miejscu. Delikatna równowaga między pozytywnym scenariuszowym wariactwem a przesadą nie została jednak zachowana we wszystkich zeszytach wchodzących w skład omawianego tomu. Gorzej prezentuje się część, w której Harley musi uporać się z dybiącym na jej życie, łaknącym zemsty mafiosem. Twórcy zdecydowali się na zabawę w stylu „wielkie roboty się naparzają”, co okazało się zaskakująco mało emocjonujące. Wyraźnie przesadzono tu ze spektakularnością i wybuchami, co zamiast bawić, razi przesytem formy nad treścią. Na nieco wyższym poziomie stoi za to zamykająca cały zbiór opowiastka o misji ratowania pewnego drzewa. To typowa dla cyklu wariacja na temat nowej wersji Harley, która obok bycia szaloną psotnicą, chce też przysłużyć się społeczeństwu. „Walka o drzewo”, mimo że niczym nie zaskoczy wiernych fanów Quinn, stanowi dobre zakończenie serii, z którego można płynnie skoczyć w „Odrodzenie”.

83


„Cała w czerni, bieli i czerwieni” przynosi, co nieco dziwi, mało interesujących bohaterów drugoplanowych. Ci od początku stanowili o sile tego tytułu, że wspomnę tylko o Sy Borgmanie czy członkach Gangu Harleyek. Tym razem jednak nie otrzymamy nikogo o porównywalnie silnej osobowości. Sam Red Tool nie wystarczy, by czytelnik był zadowolony, tym bardziej, że nawet tak silne i charakterystyczne postaci jak Poison Ivy i Wielki Tony znalazły się na bardzo dalekim planie. Conner i Palmiotti wyjdą jednak z tej sytuacji obronną ręką, bo postacią, która ciągnie wszystko do przodu, wciąż jest główna bohaterka. Quinn ma tyle charyzmy, że mogłaby nią spokojnie obdzielić kilka innych tytułów i nadal zostałoby jej naprawdę dużo. Wizualnie nie ma w „Całej w czerni, bieli i czerwieni” większych zaskoczeń. Jest podobnie jak wcześniej, czyli efektownie i bardzo dynamicznie. Ponadto nikt nie szczędzi koloru, co sprawia, że całość okazuje się naprawdę przyjemna dla oka. Pewnym mankamentem może wydać się fakt, że nie zawsze rysunki są tak przejrzyste, jak w poprzednich tomach. Problem nie jest jednak dojmujący, bo dotyczy tylko jednego z pięciu wchodzących w skład albumu zeszytów, tym niemniej fragment o walce wielkich robotów momentami okazuje się mało klarowny i nadmiernie szczegółowy. Rozstania, zwłaszcza z kimś, kogo naprawdę polubiliśmy, bywają bardzo bolesne. Ostatni tom „Harley Quinn” z „Nowego DC Comics” nie jest jednak pożegnaniem definitywnym. Już za chwilę w Polsce wystartuje „odrodzona” seria z szaloną bohaterką w roli głównej, a wszystkich jej fanów z pewnością zbuduje informacja, że będą za nią odpowiadać ci sami ludzie. Zanim jednak dostaniemy ją w swoje ręce, cieszmy się z tego, co mamy. Bo „Cała w czerni, bieli i czerwieni”, jakkolwiek nie przynosi niczego nowego, a momentami wydaje się wtórna, ostatecznie jest komiksem niezłym, który stanowi całkiem smaczną wisienkę na torcie. Tytuł: Cała w czerni, bieli i czerwieni Seria: Harley Quinn Tom: 6 Scenariusz: Amanda Conner, Jimmy Palmiotti Rysunki: John Timms, Chad Hardin Kolory: Alex Sinclair, Hi-Fi Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: Harley Quinn Vol. 6 Black, White And Red All Over Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2730-2

84


NOWOCZESNY MIT Marcin Knyszyński Rant nie żyje. Tak po prostu, już na początku książki. A może nigdy go nie było? Kolejna, po „Opętanych”, powieść Chucka Palahniuka to biografia Bustera Casey’a a.k.a. „Rant”. To wielki wywiad-rzeka z „świadkami”, czyli wszystkimi tymi ludźmi, którzy znali Ranta za życia, a teraz, bazując na swoich zawodnych i subiektywnych wspomnieniach, odtwarzają jego historię. Jak to zwykle bywa, dopiero śmierć unieśmiertelnia niektórych ludzi, dopiero wtedy zaczynają istnieć naprawdę. Powstaje mit Ranta – „najgorszego pacjenta zero w historii chorób zakaźnych, „Amerykańskiej Broni Biologicznej Masowej Zagłady z Krwi i Kości”. Rant urodził się w Middleton, dziurze zabitej dechami, gdzie wieczorami grasują watahy bezpańskich psów a wiatr miota tonami obrzydliwych śmieci z wywróconych kubłów. Mały Rant to ktoś, w kim nie chcielibyście widzieć kolegi własnego dziecka. To dzieciak wsadzający ręce do lisich bądź króliczych nor w oczekiwaniu na pogryzienie przez chorego na wściekliznę zwierzaka. W jego żyłach płyną przede wszystkim toksyny, nie krew. To łobuz, który wywołał w rodzinnej miejscowości absurdalną inflację i histerię wróżki-zębuszki; to kolekcjoner tysięcy dziecięcych zębów; to jajcarz, który podmienił sztuczne wnętrzności zwierząt na prawdziwe w miejskim „nawiedzonym domu” i wzniecił Erekcyjną Rewolucję w swojej szkole podstawowej. Żuł smołę, aby mieć czarne zęby. Wąchał i lizał innych , zgadując (za każdym razem trafnie), co jedli wczoraj na obiad. To chłopak, który pragnął, aby ludzie dookoła niego przeżyli choć jeden raz w życiu coś naprawdę realnego. Aby odrzucili egzystencję w kłamstwie, która mimo iż powszechnie znana, jest akceptowana jako sposób na wygodne, lecz jałowe trwanie. Świat się zmienił. Przeludnienie i gigantyczne korki wymusiły podział społeczeństw wielkich miast na współczesnych Elojów i Morloków. Tak zwana „segregacja czasowa”, regulowana godziną policyjną, tworzy dwa świat – żyjących cicho i grzecznie dzienniaków i ich społeczne rewersy –nocniaków. Nikt już nie ogląda filmów ani nie czyta książek. Jest senseo, czyli bezpośredni transfer uprzednio zapisanych przeżyć innych ludzi wprost do mózgu odbiorcy. Takie senseo może być następnie zapisane, już niejako „przetworzone” przez subiektywną interpretację pierwszego „oglądacza”. Senseo można przepuszczać przez mózgi zwierząt, noworodków, chorych psychicznie, otrzymując na wyjściu coraz to bardziej sfabrykowane, odlotowe, wzmocnione, narkotyczne wizje. Wizje, które mówią ci jak żyć i jak nie żyć; wizje, które zastępują ci rzeczywistość; unieważniają wszystko, czym jesteś – twoją przeszłość, charakter, gust, potrzeby. I to w najgorszy, ckliwy, mydlano-operowy lub ekstremalnie brutalny, perwersyjny i do bólu tandetny sposób. Senseo to finalny produkt współczesnej kultury masowej. Kultury niepohamowanego voyeuryzmu, kultury ludzi z szyjami wyćwiczonymi w wyciąganiu ich w stronę mijanego właśnie wypadku samochodowego. Matrix rodzi się na naszych oczach, bez udziału maszyn. Rant nie wyraża zgody na taki scenariusz. Skoro rzeczywistość można kształtować, należy to wykorzystać. Rozwiązaniem jest kotłująca się w ciele Ranta wścieklizna i party crashing – rytualne rozbijanie samocho-

85


dów podczas nocnych pościgów ulicami miasta. Prawie jak w filmie Cronenberga z 1996 roku, tylko bez tych wyuzdanych, seksualnych odniesień. Za to z mistycznymi, wręcz religijnymi doznaniami. Gdy uderzasz swoim wozem w drugi samochód, gdy dochodzi do „telepnięcia”, wówczas – jak to często bywa w filmach akcji – czas się zatrzymuje. To czas skondensowany tak mocno, że eksploduje w chwilę zwolnionego tempa, które trwa latami; to niemal cudowna ekstaza; „to właśnie tak powinien człowiek czuć się w kościele” – jak powiada Rant. W takich chwilach wlewa się w ciebie życie, takie prawdziwe. To sposób na walkę z senseo, to metoda na złapanie rzeczywistości za jaja. Rant bowiem odkrywa przerażającą prawdę o naszym życiu i wszystkich jego przejawach. One są całkowicie i bezsprzecznie umowne. Wartość złota i pieniędzy – umowna. To, co ładne i ciekawe – umowne. Wiara dostatecznie wielu ludzi w nawet najbardziej absurdalną rzecz urealnia ją. Każda okoliczność, czynność, wartość ma takie a nie inne znaczenie, bo tak nam narzucono – a co najgorsze, nawet nie wiemy, kto i kiedy to zrobił. To wynik narastającego od lat ciągu małych przyzwoleń, drobnych korekt niby na lepsze, które dużo później, już zapomniane, w wyniku inercji objawiają swoje niechciane, przykre konsekwencje. Rant staje się w świecie „Ranta” mesjaszem, który ma odkupić współczesnych ludzi, wyrwać ich spod władzy własnej indolencji, umrzeć za nich i stać się mitem. Takim, o którym trudno powiedzieć po latach, czy był prawdziwy. Zresztą, czy słowo „prawdziwy” znaczy jeszcze cokolwiek w światach z Palahniukowych opowieści? Może to też tylko umowne znaczenie? Może jest tak, jak pisał Jakub Nowak w swoich opowiadaniach z „Amnezjaka” – żyjemy już wyłącznie w świecie symboli, które stały się prawdziwsze niż rzeczywistość i nie sposób już odwrócić tej sytuacji. Może rzeczywistość to nic innego jak choroba? Wścieklizna? Chuck Palahniuk, po zakończeniu swej trylogii grozy, poszedł w fantastykę, lecz traktuje ją bardzo umownie, bierze w cudzysłów, czyni przenośnią. Po napisaniu siedmiu powieści teledyskowym stylem i szarpaną narracją wybrał formę wywiadu. Takiego, gdzie nie ma pytań i pytającego. Są tylko gorączkowe odpowiedzi, sprzeczne fakty, subiektywne opinie i wspomnienia przeszłości. Wszystko to, co stanowi tworzywo każdej legendy. Groteskowego, nowoczesnego mitu. Tytuł: Rant Tytuł oryginalny: Rant Autor: Chuck Palahniuk Tłumaczenie: Elżbieta Gałązka-Salamon Wydawca: Niebieska Studnia Data wydania: 2012 Rok wydania oryginału: 2006 Liczba stron: 360 ISBN: 9788360979259

86


SPADEK FORMY Marek Adamkiewicz Ze wszystkich pobocznych serii, towarzyszących od jakiegoś czasu „Thorgalowi”, to właśnie „Młodzieńcze Lata” od samego początku sprawiają najlepsze wrażenie. Pierwsze dwa tomy mocno zahaczały o tematykę nadprzyrodzoną, można w nich było znaleźć wiele nawiązań do nordyckiej mitologii i wierzeń. Następne dwie odsłony przygód młodego Thorgala przyniosły zmianę tego podejścia – scenarzysta skupił się w nich na świecie realnym, odstawiając fantastykę na boczny tor. Wybór okazał się trafiony. „Runa” i „Berserkowie” są naprawdę warte uwagi i prawdopodobnie godne nawet głównego cyklu. W tym kontekście można było mieć spore oczekiwania co do tomu numer pięć, „Slivii”. W wyniku wydarzeń przedstawionych w „Berserkach” Gandalf chce pozbyć się wszystkich świadków swojego niegodziwego zachowania. Jednym z ostatnich, którym udało się przeżyć gniew władcy, jest Hierulf Myśliciel, przedstawiciel zgromadzenia mędrców Północy, ukrywający się w okolicznych lasach. Thorgal postanawia odnaleźć starszego mężczyznę, zanim zrobią to siepacze króla, i wyrusza na poszukiwania. Tymczasem Bjorn, syn Gandalfa, próbuje nagabywać młodą dziewczynę, która została uratowana z rąk berserków. Młodzian niezbyt dobrze znosi odrzucenie i chce publicznie upokorzyć swoją niedoszłą wybrankę. Jakby tego było mało, Gandalf przetrzymuje w wieży, oddalonej od wioski, brankę. Tajemnicza kobieta od dziewięciu lat więziona jest w odosobnionym miejscu, ale w końcu nadchodzi czas, kiedy będzie mogła wyzwolić się z okowów, a także spróbuje dokonać zemsty na swoim oprawcy. Tytuł albumu zdawał się sugerować, że postacią, wokół której Yann skonstruował fabułę, jest znana rudowłosa bohaterka. Nic bardziej mylnego. Slivia występuje tu zaledwie w jednym spośród kilku wątków, chociaż sceny z jej udziałem są akurat udane. Twórcy udało się dobrze uchwycić charakter Królowej Lodowych Mórz i jej determinację, by po latach odzyskać wolność. Została przedstawiona jako osoba, która nie będzie miała żadnych zahamowań na drodze do wyznaczonego celu, prawdziwie twarda i bezwzględna. Taką jednak poznaliśmy ją wcześniej, gdy Jean Van Hamme pokazał nam ją w „Zdradzonej Czarodziejce”. Wydaje się, że Yann chciał okazać szacunek i nie mieszać za bardzo w charakterystyce bohaterki, ale najwyraźniej podszedł do sprawy zbyt asekurancko, bo w Slivii nie ma niczego, co mogłoby zaskakiwać. Obok wątku czarodziejki z dalekich krain Yann równolegle prowadzi dwa inne. Niestety, nie są one zbyt elektryzujące. Rozczarowuje zwłaszcza ten poświęcony Thorgalowi. Twórca ewidentnie nie miał pomysłu, jak bohatera poprowadzić. Na kolejnych kartach młodzieniec, chcąc odnaleźć Hierulfa Myśliciela,, miota się od jednej lokalizacji do kolejnej. Prowadzone przez niego poszukiwania sprawiają jednak wrażenie, jakby ich jedynym celem było tylko zapełnienie odpowiedniej ilości miejsca. Nie są ani trochę ekscytujące, a wątek spokojnie mógł zostać zamknięty na kilku stronach, tymczasem rozrasta się do kilkunastu. Lepiej prezentują się za to perypetie Aaricii. Bohaterka pokazuje, że ma pazur i nie jest bezwolną gąską. Obserwując jej działania, można uwie-

87


rzyć, że jest córką króla wikingów, bo potrafi działać z własnej inicjatywy, a jej wybory wcale nie są irracjonalne, czego w sumie można się było spodziewać po młodej dziewczynie, wychowywanej pod swego rodzaju parasolem ochronnym. Yann wyraźnie stara się na łamach „Slivii” połączyć fabularnie prowadzony przez siebie cykl z innymi thorgalowymi spin-offami. W tym celu wprowadza na scenę znane już postacie, takie jak pewien młodych chłopak, który odgrywa swoją rolę na łamach „Louve” czy też tytułową Slivię. Zabieg jest całkowicie zrozumiały, wszak wszystkie serie, tak poboczna, jak i główna, dzieją się w jednym uniwersum i ich scalenie leży w interesie twórców. Problem jednak w tym, że przedstawiona w najnowszej odsłonie „Młodzieńczych Lat” historia zwyczajnie nie angażuje czytelnika. Scenarzyście nie udało się w przekonujący sposób zaprezentować wydarzeń wiodących do początku „Zdradzonej Czarodziejki”, a dodatkowo nowe wątki także okazały się nieciekawe. To spore rozczarowanie, zwłaszcza kiedy ma się w pamięci niezwykle udane poprzednie tomy, które pokazywały, że Yann jest w dobrej twórczej formie. Niestety tym razem stajemy się świadkami jej częściowego załamania. Autor ilustracji do najnowszej odsłony „Młodzieńczych Lat”, Roman Surżenko, jest chyba najlepszym rysownikiem pracującym na łamach pobocznych serii w całej ich historii. Rosyjski plastyk w widoczny sposób szanuje dziedzictwo Grzegorza Rosińskiego. Jego prace są przejrzyste i dynamiczne. Nie zapomina też o szczegółach, a patrząc całościowo, jego styl przypomina dzieła Polaka, co samo w sobie jest chyba najlepszą recenzją jego wysiłków. W tym kontekście nie dziwi fakt, że Rosjanin, na końcowym etapie projektu serii pobocznych, został ich jedynym ilustratorem. „Slivia” to jeden z wielu przyzwoitych (choć właściwszym słowem byłoby chyba „przeciętnych”) tomów, ukazujących się na łamach trzech pobocznych cykli towarzyszących „Thorgalowi”. Taki stan rzeczy jest jednak rozczarowaniem, bo „Runa” i „Berserkowie” ustawiły poprzeczkę o wiele wyżej. Fani sagi i tak tę jej odsłonę przeczytają, zrobią tak również z kolejnymi albumami, ale niestety tym razem nie zostaną za swoją wierność odpowiednio nagrodzeni. Mimo sporego potencjału „Slivia” rozczarowuje, a bycie ledwie dobrym to za mało dla tytułów osadzonych w tak wspaniałym świecie przedstawionym. Tytuł: Slivia Seria: Thorgal. Młodzieńcze Lata Tom: 5 Scenariusz: Yann le Pennetier Rysunki i kolory: Roman Surżenko Tłumaczenie: Wojciech Birek Tytuł oryginału: La jeunesse de Thorgal vol. 5, Slive Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Le Lombard Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 48 Oprawa: twarda Format: 215 x 290 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-2717-3

88


BYĆ JAK „STONEWALL” JACKSON Hubert Przybylski Żeby nie uchybić tradycji, zacznę od oczywistej oczywistości. A mianowicie – każda wojna ma swojego dowódczego geniusza*. Co jednak sprawia, że się taki geniusz objawia? Moim zdaniem najczęściej to potrzeba pokonania liczniejszego, lepiej zaopatrzonego przeciwnika. Gdy trzeba skłonić głodnych, poobdzieranych, gorzej wyekwipowanych żołnierzy do wysiłku i walki. Tak właśnie musiał walczyć z Rzymianami Hannibal Barkas. Jednak nawet on miał bez porównania lepsze warunki niż dziadek Blitzkriegu – konfederacki generał Thomas J. „Stonewall” Jackson. I dlatego nie ma się co dziwić, że to właśnie on, spośród wszystkich dowódców biorących udział w wojnie secesyjnej, został bohaterem największej liczby opracowań naukowych, monografii i biografii. Omówię Wam dziś jedną z tych ostatnich, biografię zatytułowaną „Wrzask rebeliantów”, a napisaną przez S.C. Gwynne’a. Biografia jak to biografia – o czym jest, każdy z Was dobrze wie. Ta konkretna nic a nic nie obiega od przeciętnej. Poznamy niespecjalnie radosne dzieciństwo Jacksona, trudne lata młodzieńcze i studia na West Point, bohaterską postawę w czasie napaści USA na Meksyk**, kłopoty w czasie powojennej służby w armii, przeplatane osobistymi tragediami (śmierć pierwszej żony i dziecka) lata pracy jako wykładowca w Akademii Wojskowej Wirginii (będę trzymał się książkowego tłumaczenia nazwy tej uczelni) i wreszcie okres jego największej chwały w czasie wojny secesyjnej przerwany przez pechowy wypadek i śmierć. Jak widzicie, Jackson łatwego życia nie miał – z ciekawości przeczytałem, co na jego temat pisze nasza ciotka Wiki i przyznam, że tak wygładzonego i niedopowiedzianego (w dodatku miejscami kiepsko przetłumaczonego z anglojęzycznej Wiki) życiorysu dawno nie widziałem. Jest mowa o tym, że przyszły bohater Południa cały czas walczył z chorobami, których lista była prawie tak długa, jak moja***, ale o tym, że do West Point dostał się właściwie fuksem, cisza. Nie zakwalifikował się ani dzięki poziomowi wiedzy (o której zdobycie naprawdę ciężko przez całe swoje życie walczył, pewnie równie ciężko, jak później z wojskami Unii), ani dzięki znajomościom. Dopiero gdy przypadkiem zwolniło się miejsce przeznaczone dla kandydata z jego stanu, udało mu się szybko dotrzeć do kongresmana z rodzimej Zachodniej Wirginii i przekonać go, by poparł jego kandydaturę. W każdym razie startował z poziomu niższego niż prezentowany przez któregokolwiek z pozostałych studentów. A mimo to wybił się na trzynastą pozycję w swoim roczniku. W czasie wygranej przez Amerykanów bitwy pod Chapultepec rzeczywiście odmówił wykonania rozkazu odwrotu i prowadził pojedynek artyleryjski z baterią dział przeciwnika, z tym że ciocia Wiki zapomniała dodać, że zaczynał bitwę z dwoma działami, a kończył z jednym, samotnie je obsługując (wszyscy jego żołnierze albo zginęli, albo zostali wyłączeni z walki przez rany, albo uciekli) i skutecznie blokując kontrataki Meksykanów. Jedno działo przeciwko całej baterii dział i oddziałom piechoty! Życie miał ciężkie, ale, z drugiej strony, sam też nie był łatwym człowiekiem. Skryty, głęboko religijny, kierujący się bardzo rygorystycznymi zasa-

89


dami moralnymi, których zresztą wymagał też i od innych. Na tym tle wywołał konflikt ze swoim dowódcą w czasie pełnienia służby w jednym z garnizonów na Florydzie. Od poważnych problemów uratowała go posada w Akademii Wojskowej Wirginii. Tam znowuż okazało się, że choć w kwestii filozofii naturalnej (fizyka i nauki pokrewne, np. astronomia) był świetny, to gdy przychodziło do jej nauczania, wyniki miał co najwyżej mierne. Przez studentów nazywany „Starym Tomem”, „Głupim Tomem” lub po prostu „dziwakiem”, był celem ich niekończących się żartów i kawałów (dość grubych zresztą). Dopiero w kontaktach z bliskimi i przyjaciółmi potrafił się otworzyć i wtedy okazywało się, że lubi się śmiać oraz jest skory do psot. Ta dwoistość jego natury objawiała się także w tym, że potrafił bezgranicznie kochać bliźnich, a jednocześnie bez słowa wykonywał najokrutniejsze rozkazy, takie jak ten z oblężenia Meksyku, kiedy to ostrzelał z dział tłumy cywili****. W oczach współczesnych ludzi ratuje go tylko to, że nigdy takie czyny nie napawały go ani dumą, ani radością. Zresztą, w kwestiach strategicznych wyprzedzał swoich rówieśników o prawie pięćdziesiąt lat – był świadom tego, że czasy się zmieniły i stare sposoby prowadzenia wojen odeszły w niepamięć, że żeby pokonać wroga nie wystarczy wygrywać bitew, że trzeba zniszczyć zaplecze gospodarcze przeciwnika, nawet stosując taktykę spalonej ziemi i wywołując głód wśród ludności cywilnej. Po wybuchu wojny z Północą zaproponował takie rozwiązanie swoim przełożonym, ale zostało ono odrzucone jako niecywilizowane i zbyt agresywne. Półtora roku później Unia nie miała takich dylematów moralnych, a jak skończyła się tamta wojna, to wszyscy dobrze wiemy. Gwynne w swojej książce pokazuje, co spowodowało, że osoba skonfliktowana z innymi i będąca pośmiewiskiem dla większości otaczających go bliźnich wcale nie zmieniła się w kilka miesięcy w człowieka, dla którego kilkanaście tysięcy ludzi, z których większość nie miała butów lub płaszczy (a sporo z nich jednego i drugiego), potrafiło przejść w tydzień, w zimie, w mrozie i śniegu, dysponując racjami żywności na trzy dni, ponad dwieście osiemdziesiąt kilometrów, aby potem, będąc niewystarczająco uzbrojonymi*****, ruszyć z „wrzaskiem rebeliantów” na ustach****** do walki i stoczyć kilka bitew, może nie zwycięskich w taktycznym tego słowa znaczeniu, ale które uratowały w pierwszym roku wojny stolicę Południa i odsunęły widmo klęski Konfederatów. Bo to nie Thomas J. „Stonewall” Jackson się zmienił, tylko zmieniły się warunki, w których przyszło mu żyć. Był urodzonym dowódcą, który się zwyczajnie do życia w pokoju nie nadawał i gdyby nie wojna, nikt by o nim dziś nie pamiętał. Trochę długaśnie się rozpisałem o Jacksonie, ale zrobiłem to z bardzo prostego powodu – chciałem Wam pokazać, jak kompleksowo Gwynne podszedł do tematu, jak szczegółowo przeanalizował życie i czyny bohatera Konfederatów bez ferowania jakichkolwiek wyroków, jednocześnie każdą swoją tezę popierając ogromną liczbą dowodów, choćby przytaczając listy pisane do i przez generała, wspomnienia ludzi, którzy go znali, oficjalne dokumenty i raporty oraz artykuły prasowe, oczywiście z obu stron konfliktu. Pod tym względem uważam, że Gwynne wykonał kawał naprawdę solidnej i profesjonalnej roboty. Co prawda wybrał trudniejszą drogę i nie opisał życiorysu Jacksona stricte chronologicznie, tylko zdecydował się na omawianie konkretnych aspektów jego charakteru czy podejmowanych przez niego działań i wyjaśnianie ich prawdopodobnych przyczyn za pomocą wydarzeń z życia generała, przez co książka stała się ździebko bardziej chaotyczna niż powinna. W dodatku nie ustrzegł się przy tym powtórzeń i w sumie, gdyby tę pozycję porządnie zredagować, to pewnie dałoby się ją skrócić co najmniej o kilkadziesiąt stron. Choć należy dopuścić możliwość, że te redundancje mogły być zamierzone, żeby czytelnikowi nie uciekły pewne fakty. Ocenicie to sami. Subiektywnie. W każdym razie*******, książkę czyta się bardzo dobrze, a momentami, i to naprawdę częstymi momentami, wręcz nie można się od niej oderwać. Czytałem ją w czasie, w którym musiałem walczyć o każdą chwilę snu i przyznaje, że sen przegrywał. Aczkolwiek trzeba mi wspomnieć, że ździebko przeszkadzają w lekturze pojawiające się, na szczęście sporadycznie, błędy. Najczęściej autorowi lub tłu-

90


maczowi myliły się strony świata, północ z południem i wschód z zachodem (to drugie pojawiało się częściej). Mam też poważne zastrzeżenia do doboru i jakości mapek. Główna mapa nie obejmuje wszystkich miejscowości, które są dla omawianych w książce wydarzeń ważne, zwłaszcza w jej wojennosecesyjnej części. Na pewno byłaby czytelniejsza dla nie-Amerykanina, gdyby sięgała nieco dalej na północ i była ździebko dokładniejsza. Wcale bym się nie obraził, gdyby została podzielona i umieszczona na czterech, a nie dwóch stronach. Natomiast mapki przedstawiające poszczególne bitwy, zwłaszcza te, które pokazują kilkudniowe zmagania, są mocno niezrozumiałe. Normalnie zdrowo można mieć do Gwynne’a pretensje, że jak nie żałując papieru do niektórych kwestii wracał kilkukrotnie, tak przy mapkach wyjątkowo go oszczędzał. Od razu zaznaczam, że większość z nich w czasie lektury można pominąć, lepiej mieć w pobliżu laptopa i posiłkować się mapami z Internetu********. Moja ocena? Po odjęciu punkcika za wspomniane wady daję książce 7/10. „Wrzask rebeliantów” to zdecydowanie jedna z lepszych biografii, jakie zdarzyło mi się czytać, niezwykle bogata w logicznie przedstawione i przeanalizowane fakty. W dodatku Gwynne skupił się na Jacksonie jako człowieku i opisał go tak bezstronnie, że nie da się powiedzieć, czy prywatnie sympatyzuje z jedną lub drugą stroną konfliktu. A to w kwestii biografii dowódców wojskowych jest bardzo, bardzo rzadkie. Myślę, że „Wrzask rebeliantów”, mimo swoich drobnych wad, to dla miłośników militariów i historii pozycja obowiązkowa. Zresztą, dla innych to pewnie też mogłaby być arcyciekawa książka, gdyż to przede wszystkim opowieść o człowieku i czasach, w których przyszło mu żyć, równie dobra jak najbardziej poczytne powieści obyczajowe. Tytuł: Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej Autor: S.C. Gwynne Tłumacz: Jan Dzierzgowski Wydawca: Wydawnictwo Czarne Data wydania: 02.11.2017 Ilość stron: 760 (w tym jedna reklama) ISBN: 978-83-8049-601-9

* No dobra, każda poza I Wojną Światową, w czasie której miarą wielkości geniuszu dowódcy była skala bezsensu wydawanych rozkazów i związana z nimi liczba własnych żołnierzy wysłanych do piachu. Nie wierzycie? Sprawdźcie, kto wśród zwycięskich francuskich i brytyjskich generałów/marszałków zrobił po wojnie największą karierę. ** Z całym szacunkiem dla Amerykanów, ale trudno nazwać tę wojnę inaczej. Jej odbiór powszechny nie jest negatywny tylko dlatego, że wygrali. W końcu to zwycięzcy piszą historię. *** G dyby w XIX-wiecznej Ameryce były komisje wojskowe i kategorie, to Jackson skończyłby co najmniej z „D” i o jakiejkolwiek karierze wojskowej, może poza byciem armatnim mięsem, mógłby zapomnieć. **** Za co już kilkadziesiąt lat później, w XX wieku, nie uniknąłby sądu wojennego i skazania za zbrodnię wojenną. ***** W tamtym okresie wojny konfederaccy żołnierze mieli tak mało broni palnej, a ta, którą mieli, była tak złej jakości, że Jackson zaproponował głównodowodzącemu Południa uzbrojenie swoich ludzi w piki lub włócznie, na co tenże wyraził zgodę. Jak widzicie, wbrew temu, czego nas uczono w szkołach, nasi kosynierzy to wcale nie był jakiś ewenement. ****** J ak brzmiał „wrzask rebeliantów”, czyli „rebel yell”, możecie przekonać się, odwiedzając tę stronę – https:// www.smithsonianmag.com/videos/category/history/what-did-the-rebel-yell-sound-like/ ******* Lub, jak to mówią u mnie na we wioscy, w każdym bądź razie. ******** A jeśli ktoś już w ogóle chce mieć pełny i klarowny obraz sytuacji, to są takie strony, jak na przykład historyanimated.com, gdzie znajdziemy animacje poszczególnych bitew, wraz z poprzedzającymi je manewrami wojsk, bardzo dobrymi opisami przybliżającymi genezę starcia i analizami sytuacyjnymi. Oczywiście, strony te chorują na XXI wiek – trzeba znać angielski, żeby z nich w pełni korzystać.

91


PODWODNA DYSTOPIA Maciej Rybicki Pisząc o „Rat Queens” – jednej z niedawnych premier Non Stop Comics – wspomniałem, że fakt wydania tej serii cieszy mnie między innymi ze względu na to, iż stanowi cenne uzupełnienie polskiego rynku komiksowego. Pokazuje bowiem nieco odmienne, amerykańskie podejście do konwencji fantasy, którą w polskich warunkach zdominowały komiksy europejskie. Nie inaczej jest w przypadku „Głębi”, tyle tylko, że na niwie konwencji science fiction. Tu także mamy do czynienia ze sporą nadreprezentacją komiksów spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Nie znaczy to jednak, że dobra twarda fantastyka naukowa za Oceanem się nie ukazuje. Znakomitym przykładem może być choćby „Black Science” Ricka Remendera i Matteo Scalery. Tym razem dostajemy do ręki pierwszy tom innej, nieco nowszej serii, pisanej przez tego samego scenarzystę. „Głębia” jest serią osadzoną w bardzo dalekiej przyszłości Ziemi, gdy Układ Słoneczny znajduje się na skraju zagłady wywołanej rychłym wybuchem naszej gwiazdy. W związku z zabójczym promieniowaniem ludzkość od tysięcy lat egzystuje pod powierzchnią oceanów, gdzie skupiła się w niewielkich enklawach. Od mileniów prowadzone są też poszukiwania planet, które mogłyby posłużyć mieszkańcom naszej planety za nowy dom. Jak dotąd bezskutecznie. Remender głównymi bohaterami czyni Stel Caine i jej rodzinę – ostatnich żyjących sterników jednego z podwodnych miast. Tym, co wysuwa się na pierwszy plan „Głębi”, jest kontrast pomiędzy nastrojem świata przedstawionego a postacią głównej bohaterki. Same realia są bardzo głęboko zakorzenione w tradycji postapokalipsy. Żyjący w podmorskich enklawach ludzie wiedzą o zbliżającym się nieuchronnie końcu planety. Przejmujący fatalizm kształtuje tak indywidualne postawy, jak i całą konstrukcję społeczeństwa. Remender delikatnie nawiązuje do stylistyki chylącego się ku upadkowi Cesarstwa Rzymskiego, przedstawia rozkład więzi społecznych i postępującą dekadencję. Także podwodna scenografia stanowi czynnik kształtujący życie zbiorowości: ograniczona mobilność, uzależnienie od technologii, czy też konfrontacja z życiem w głębiach oceanu mogą przywoływać skojarzenia np. z „Rozgwiazdą” Petera Wattsa. Cała opowieść jest zresztą brawurowym popisem światotworzenia. Scenarzysta krok po kroku pokazuje nam zróżnicowanie świata przedstawionego, jego rozmaite barwy i problemy mieszkańców. Co bardzo ważne, ekspozycja jako taka pojawia się w stopniu minimalnym, a nawet jeśli, to prowadzona jest z punktu widzenia głównej bohaterki. Ta zaś stanowi niemalże antytezę rzeczywistości, w której przyszło jej żyć. Stel przepełniona jest nadzieją. Mimo licznych przeciwności, które napotyka, mimo dojmującego fatalizmu – ona wierzy. Po prostu wierzy. W to, co uznane za niemożliwie; w to, że może się udać; w to, że warto się starać, a nie tylko biernie godzić się z losem. Co więcej, wiara stanowi siłę napędową jej działań, a w konsekwencji także koło zamachowe, pozwalające rozpędzić fabułę „Głębi”. Sprowadzanie tego komiksu do prostej opozycji między światem przedstawionym a postawą protagonistki byłoby jednak zbyt daleko idącym uproszczeniem. Remender pcha akcję do przodu, skutecznie przykuwając uwagę czytelnika. Sama fabuła jest zresztą niezupełnie oczywista i przewidywalna. Co więcej, bogaty świat zaludniają całkiem

92


nieźle nakreślone postacie. Bohaterowie drugiego i trzeciego planu bywają nieco przerysowani, dalecy jednak od oczywistości. W znacznym stopniu są reprezentantami postaw względem warunków, w jakich przyszło im żyć: od negacji i nihilizmu, przez oportunizm, bunt, aż po niepoprawnie optymistyczną główną bohaterkę. Zresztą, rozdźwięk miedzy życiowymi postawami przekłada się też na tarcie między członkami jej rodziny, co wzbogaca „Głębię” o kolejną płaszczyznę interpretacji. Można ją bowiem traktować także jako rodzinną sagę. Wysoki poziom artystyczny komiks ten zawdzięcza w znacznej mierze rysunkom Grega Tocchiniego. Są one z jednej strony ulotne, nieco oniryczne czy psychodeliczne, z drugiej zachwycające szczegółami i olbrzymią wyobraźnią autora. Rysownik znany choćby z pracy przy „Last Days of American Crime” wykonał fenomenalną robotę, obrazując wizje Remendera i odmalowując stworzony przez niego świat w sposób przyciągający uwagę. Projekty postaci, lokacji czy sprzętu robią wrażenie. Wiele plansz zapada w pamięć i przykuwa uwagę świetnym balansem pomiędzy dynamiką, wyeksponowaniem kluczowych elementów i bogatym w detale tłem. W efekcie dostajemy komiks, który ogląda się z dużą przyjemnością. „Głębia” stanowi doskonały przykład kreatywnego podejścia do konwencji postapokaliptycznego science fiction. Jest też (kolejnym) dowodem na to, że amerykański komiks – także ten publikowany przez duże wydawnictwa (Image jest obecnie trzecim graczem na tamtejszym rynku z około 10% udziałów w sprzedaży) – ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko superbohaterów. Myślę, że wszyscy miłośnicy niebanalnej fantastyki z mocnym przesłaniem, znajdą w komiksie Remendera i Tocchiniego sporo dobrego. Pozostaje trzymać kciuki za wydawcę, by na kolejny tom nie kazał nam długo czekać. Tytuł: Iluzja nadziei Seria: Głębia Tom: 1 Scenariusz: Rick Remender Rysunki: Greg Tocchini Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Tytuł oryginału: Low: The Delirium of Hope (Low #1-6) Wydawnictwo: Non Stop Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka Papier: kredowy Format: 170x260 Wydanie: I ISBN: 978-83-8110-181-3

93


PIEKIELNE PULP FICTION Marcin Knyszyński

W grudniu 1994 roku przeczytałem komiks „Batman: Sanctum” legendarnego już wydawnictwa TM-Semic. Była to bardzo dziwna rzecz, jakże inna od wszystkiego, co wcześniej ukazywało się w serii o Batmanie: horror, cmentarz, katakumby, wielkie plamy cienia, mrok i zero akcji. Nie doceniłem tego wtedy. A teraz wracam do tego odcinka ze świadomością, że Mike Mignola – dokładnie w tym samym czasie, kiedy tworzył „Sanctum” – intensywnie pracował nad swoją pierwszą miniserią o jednym z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów komiksowych ostatnich dwudziestu lat – Hellboyu. „Batman: Sanctum” to tak właściwie opowieść o samym Hellboyu, którego przypadkowo zastąpił Człowiek Nietoperz. Estetyka, sposób prowadzenia narracji, rozwiązania fabularne – są praktycznie takie same. O czym zatem jest „Hellboy”? W 1944 roku przybywa do Anglii trzech przedstawicieli tajnej organizacji B.B.P.O. (Biuro Badań Paranormalnych i Obrony). Profesor Bruttenholm i jego towarzysze są na tropie tajemniczego rosyjskiego czarownika – Rasputina – pozostającego na usługach nazistowskich okultystów. Rasputin przeprowadza pewien mroczny rytuał, w wyniku którego na Ziemię sprowadzona zostaje mała, czerwona istota – Hellboy. Ten pół człowiek, pół demon dziwnym trafem pojawia się dokładnie w miejscu, gdzie przebywają członkowie Biura oraz towarzyszący im amerykański oddział. Mija pięćdziesiąt lat, Hellboy jest już potężnym, dwumetrowym siłaczem pozostającym na usługach B.B.P.O. Nazistów nie ma, o Rasputinie słuch zaginął, a nasz bohater, w towarzystwie wiekowego profesora Bruttenholma, a także takich osobników jak człowiek ryba czy kobieta władająca pirokinezą, zajmuje się likwidacją paranormalnych zagrożeń spoza naszego świata. Ale przeszłość, jak to zwykle bywa, lubi dać znać o sobie. Pierwszy tom zbiorczego wydania przygód Hellboya zawiera dwie pierwsze miniserie autorstwa Mike’a Mignoli. Pierwsza, zatytułowana „Nasienie zniszczenia”, to historia wyprawy Bruttenholma na Arktykę, wizyta w przeklętym domu na mokradłach, powrót Rasputina i wstęp do wyjaśnienia przeznaczenia Hellboya. Druga – „Obudzić diabła” – odkrywa kolejne tajemnice sprzed pięćdziesięciu lat: nazistowską tajną organizację parającą się doświadczeniami z pogranicza nauki i czarnej magii, następny powrót Rasputina i poszerzenie wiedzy o B.B.P.O, a także samym Hellboyu. Czego tu nie ma! Rumuńskie wampiry, gigantyczne potwory z wijącymi się mackami, Baba Jaga, żelazna dziewica hrabiny Elżbiety Batory, mityczne greckie czarownice z Tesalii oraz wiedźmy Lamia i Hekate, szaleni nazistowscy naukowcy, mózgi w słoju, eksplodujące zamczyska, a wszystko przywodzi na myśl kinowe blockbustery o wampirach, takie jak „Underworld” czy „Blade”. Na szczególną uwagę zasługują dwa motywy. Po pierwsze – genialne nawiązanie do drugiej wojny światowej i tajemnic hitlerowskiego okultyzmu. Jednymi z ulubionych komiksów Mike’a Mignoli z dzieciństwa były te o przygodach Kapitana Ameryki, który walczył z przerażającym agentem III Rzeszy, Czerwoną Czaszką. Mignola bardzo chciał, aby historie o Hellboyu równie mocno zakotwiczyć w tej tematyce. Udało się to znakomicie; hitlerowscy agenci są odmalowa-

94


ni naprawdę perfekcyjnie, a całość kojarzy się dodatkowo z takimi filmami jak „Indiana Jones i ostatnia krucjata” czy „Iron Sky”. Po drugie – Howard Phillips Lovecraft i jego Mitologia Cthulhu. Podobnie jak u autora „W górach szaleństwa” mamy grozę w wiktoriańskim stylu; przerażające istoty imitujące ludzi; tajemnice przeszłości, które lepiej pozostawić nierozwiązane; tajemnicze budowle ukryte głęboko za kołem podbiegunowym, a których tak naprawdę nie powinno być oraz wykraczające poza naszą zdolność pojmowania bóstwa-potwory egzystujące w innych wymiarach, które sprowadzone na Ziemię mogą wywołać totalny armagedon. Mike Mignola używa jednak spuścizny Lovecrafta przede wszystkim dla osiągnięcia pewnego estetycznego efektu, rekwizytów fabularnych i budowy specyficznego nastroju. Cała filozofia skrajnego materializmu i kosmicyzmu, tak istotna w dziełach Samotnika z Providence, pobrzmiewa gdzieś w oddali, bardzo cicho. Autor „Hellboya”, z całkowitą świadomością i wszystkimi konsekwencjami, kieruje się ku pulpowej stronie twórczości Lovecrafta. Idzie w stronę groszowych czasopism pierwszej połowy dwudziestego wieku, takich jak chociażby „Weird Tales”, gdzie publikował również inny twórca, mocno wpływający na twórczość Mignoli, ojciec legendarnego Conana – Robert E. Howard. „Hellboy” to komiksowa pulpa w najlepszym, wprost oszałamiającym wydaniu. Niech ten cytat: „Nie wiem, co wydarzyło się tutaj w 1944 roku, ale wygląda na to, że wampiry handlowały bronią z nazistami” będzie drogowskazem dla tych, którzy zastanawiają się, czy rozpocząć przygodę z tytułami o czerwonym diable. Mike Mignola jest przede wszystkim grafikiem i to trzeba podkreślić bardzo wyraźnie. To rysownik o bardzo charakterystycznej, niemożliwej do podrobienia kresce. We wprowadzeniu do nowego wydania Scott Allie (redaktor Dark Horse Comics), nazywa Mignolę „rysownikiem rysowników”, czyli kimś cenionym wysoko wśród innych komiksowych twórców, ale już niekoniecznie wśród czytelników. Jego kadry to nieustająca gra cieni; to czerń, która upraszcza maksymalnie przekaz, niczym w „Sin City” Franka Millera; to bardzo proste, pozbawione niuansów rysunki i umowna scenografia, której szczegóły dopowiadać powinien już sam odbiorca. Mike Mignola przyznaje się do tego, że jego największym idolem już od czasów liceum był słynny, obdarzony również oryginalnym i rozpoznawalnym stylem, grafik – Frank Frazetta. Co i kogo rysował Frazetta? No właśnie między innymi pulpowe westerny, przygodowe opowieści grozy i science fiction, a przede wszystkim fantasy spod znaku magii i miecza – nikt inny jak Conan był jego najwdzięczniejszym „modelem”. Wielkim plusem „Hellboya” jest fakt, że od samego początku planowano go jako zamkniętą całość. Nigdy nie miał być tasiemcem z nieśmiertelnym fabularnie bohaterem. To takie szatańskie bildungsroman, mówiące o dojrzewaniu, a także stopniowym odkrywaniu własnej przeszłości i tożsamości przez głównego bohatera. Mike Mignola, zapytany przed laty o to, gdzie zmierza seria, odpowiedział, że na pewno do jakiegoś końca. Jeszcze go nie zna, ale ma już w wyobraźni ostatnią scenę. Seria zakończyła się w czerwcu 2016 roku, a ja nie chcę na razie wiedzieć w jaki sposób. Co wiem już na pewno? Że śledził będę przygody Hellboya do samego końca.

95


Tytuł: Hellboy Tom 1. Nasienie zniszczenia. Obudzić diabła. Seria: Hellboy Tom: 1 Scenariusz: Mike Mignola, John Byrne Rysunki: Mike Mignola Tłumaczenie: Miłosz Brzeziński, Maciej Drewnowski, Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Hellboy: Seed of Destruction #1-4; Hellboy: Wake up the Devil #1-5 Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Dark Horse Comics Data wydania: listopad 2017 Liczba stron: 288 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 175 x 265 Wydanie: I ISBN: 9788328127289

96


JAKI OJCIEC, TAKI SYN? Maciej Rybicki „All-New X-Men” miało szansę, by stać się jednym z koni pociągowych linii Marvel Now!. W końcu scenarzystą został nie byle kto, a Brian Michael Bendis. I wszystko niby byłoby fajnie, zasadniczy pomysł na serię – przeniesienie do czasów obecnych młodych, oryginalnych X-Men i konsekwencje tego faktu – niewątpliwie jest interesujący. Problem w tym, że scenarzysta w pewnym momencie zaczął wyraźnie gonić w piętkę. Po czterech zasadniczych wydaniach zbiorczych i dwóch crossoverach („Bitwie Atomu” z pozostałymi seriami mutanckimi i „Procesie Jean Grey” ze „Strażnikami Galaktyki”, zresztą także pisanymi przez Bendisa) wiemy jednak, że seria ta wywołała pewne rozczarowanie. Z każdym kolejnym tomem zadawałem sobie bowiem pytanie: czy scenarzyście uda się wyjść poza tematyczne ramy, które sam sobie założył. Choć zeszyt otwierający tom piąty nie wróży wielkiej zmiany, niesie nadzieję. Po pierwsze, punkt ciężkości przesunął się w kierunku Beasta. Nocna rozmowa Hanka McCoya z tajemniczym gościem nie tylko każe spodziewać się większego skupienia się na tej postaci, ale także jest bardzo ciekawym zabiegiem artystycznym. Większość stron komiksu została bowiem stworzona przez gościnnych ilustratorów, z których każdy przygotował po jednej planszy. Roztrząsanie rozmaitych alternatywnych przyszłości i wewnętrzne dylematy Beasta wypadają naprawdę intrygująco. Gdy jednak wracamy do zasadniczej linii fabularnej, trudno oprzeć się wrażeniu, iż Bendis wciąż trzyma się swoich wcześniejszych dokonań. Przede wszystkim oparł się mocno na konsekwencjach historii opowiedzianej w „Bitwie Atomu” – znów spotykamy bowiem mutantów z przyszłości (widniejących choćby na okładce). Wraca też zagadnienie potomków Xaviera, Mystique i Wolverine’a. Wreszcie po raz kolejny sporo miejsca dostaje młoda Jean Grey, która tym razem musi skonfrontować się ze swoimi opiekunami ze szkoły im. Xaviera… Mierzy się przede wszystkim z problemami i niezałatwionymi sprawami, jakie Cyclops i Emma Frost mieli ze starszą Jean. Wszystko powyższe, kilka klasycznych dla tej serii scen jeden-na-jeden z poszczególnymi X-Men, a także nieco obowiązkowej akcji – składa się na pięty tom serii. Jego niewątpliwymi plusami są wątki osnute wokół X-23 i Angela, niezły wstęp z Beastem i próby pogłębienia postaci młodej Jean. Problem w tym, że Bendis ewidentnie nie ma pomysłu, jak zrobić to ostatnie w oderwaniu od dziedzictwa klasycznej Jean. Słabo wypadają także antagoniści X-Men, stworzeni jakby z klucza – w odniesieniu do przeszłości bohaterów. Na szczęście czyta się ten album całkiem nieźle, w dużej mierze dzięki oprawie graficznej. O efektownych planszach zdobiących pierwszy z zawartych tu zeszytów już wspomniałem. Mamy tu galerię kilkunastu znakomitych autorów, między innymi Bruce’a Timma, Skottiego Younga, Lee Bermejo czy Davida Macka. Zasadnicza część komiksu także wygląda bardzo dobrze dzięki niezawodnemu Stuartowi Immonenowi. Brak tu może wizualnych fajerwerków, ale to autor, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jego kreska, choć można ją określić jako „klasycznie amerykańską”, jest jednak rozpoznawalna – a to już w tamtejszym komiksowie naprawdę spore osiągnięcie. W ostatnim z zawartych tu zeszytów ołówek dzierży zaś Sara Pichelli. Włoszka, która współ-

97


pracowała z Bendisem choćby przy „Ultimate Comics: Spider-Man”, skupia się na rysowaniu postaci, co dobrze współgra ze scenariuszem tej części. Stronę wizualną komiksu należy więc odnotować na plus. Ogólne wrażenia z lektury piątego tomu „All-New X-Men” znakomicie podsumowuje jego tytuł. Przeczytawszy ten album, można sobie powiedzieć właśnie „jeden z głowy”. Jest to po prostu kolejna odsłona serii, niespecjalnie wiele do niej wnosząca, choć nie można też stwierdzić, że wyraźnie słabsza. Bendis nadal obraca się wokół tematów, które wcześniej obrał na motywy przewodnie tego tytułu i nie bardzo potrafi zaproponować coś nowego. Ci, którym podobają się jego opowieści o niedopasowaniu, mierzeniu się z przeszłością, czy też trudach i konsekwencjach podróży w czasie, na pewno będą zadowoleni. Pozostali muszą nastawić się na to, że niczego odkrywczego tu nie znajdą. Tytuł: Jeden z głowy Seria: All-New X-Men Tom: 5 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Stuart Immonen, David Marquez I inni Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: All-New X-Men: One Down (All-New X-Men #25-30) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: wrzesień 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1933-8

98


CYBERNOIR Marcin Knyszyński

Bardzo rzadko się zdarza, aby główny bohater ginął już w pierwszym rozdziale. A tu jednak ginie i nie jest to symulacja, sen czy prekognicja. Tak oto rozpoczyna się powieść Richarda Morgana, wznowiona właśnie przez wydawnictwo MAG. Takeshi Kovacs umiera podziurawiony pociskami, by w następnym rozdziale kontynuować swą opowieść. O co chodzi? „Modyfikowany węgiel” to cyberpunk ze wszystkimi przynależnymi temu gatunkowi rekwizytami. Autor zbudował świat przyszłości, w której ludzkość zasiedliła już inne planety, a wymiana informacji (i nie tylko) odbywa się z nadświetlną prędkością za pomocą tak zwanego transferu strunowego. Kosmiczna skala kreacji Richarda Morgana zaznaczona jest jednak tylko mimochodem, ponieważ cała akcja dzieje się na Ziemi i przez prawie całą powieść w jednym mieście – Bay City. Weźmy wizję z „Neuromancera” Gibsona (ale bardziej przygodowo nakreśloną), dołóżmy do tego pomysł kopiowania osobowości i klonowania ciał z „Perfekcyjnej niedoskonałości” Jacka Dukaja (ale w bardziej rozrywkowej formie) i zalejmy to wszystko obrazem przeludnionego, rozkrzyczanego i rozświetlonego neonami miasta z „Blade Runnera” Ridleya Scotta. Będziemy mieli wtedy pewien obraz tego, czym jest powieść Morgana. Śmierć umarła. Ludzie magazynują swoją osobowość w malutkich pudełkach zbudowanych z modyfikowanego węgla. Te tzw. stosy korowe wszczepiane są w układ nerwowy i po śmierci można je zwyczajnie wyjąć. Po „instalacji” w nowym ciele (mogą to być tanie sztuczne powłoki; ciała skazańców, odbywających wyroki w magazynie stosów, dostępne do wynajęcia za odpowiednią sumę; lub opcja tylko dla prawdziwych bogaczy – klony swoich właścicieli), czyli tak zwanym „upowłokowieniu”, zachowana zostaje oczywiście ciągłość wspomnień i można „żyć” dalej. Śmierć zatem nie jest końcem egzystencji; to „kasacja”, czyli fizyczne zniszczenie stosu korowego, stanowi kres istnienia. Ale na to też są sposoby – jak to u Dukaja czy Lema było, można stworzyć sobie (jeśli ma się na to środki) kopię własnej osobowości. Pamiętać trzeba oczywiście o częstym backupie, gdyż po zniszczeniu stosu mamy dostęp do tej wersji swojego „ja”, którą ostatnio zmagazynowaliśmy. Niechcący możemy stracić godziny, dni a nawet miesiące życia. To właśnie przydarza się niejakiemu Laurensowi Bancroftowi. To wielka szycha w Bay City – wraz ze swoją żoną, Miriam, stanowią niewielki odsetek mieszkańców Ziemi zwanych Matami (Matuzalemami). Żyją już kilkaset lat i traktują resztę ludzkości jako narzędzia do swych celów. Bancroft popełnia samobójstwo, a jego kopia przywrócona do życia w nowym ciele nie pamięta ostatnich czterdziestu godzin przed zgonem Bancroft nie wierzy w oficjalną wersję policji i wynajmuje też dopiero co wskrzeszonego, wspomnianego już wyżej, Takeshiego Kovacsa. Kovacs ma zrekonstruować wydarzenia prowadzące do śmierci jego mocodawcy. Swoje tajemnicze interesy próbuje

99


załatwić też piękna żona Bancrofta; pojawia się także ponętna (a jakże) policjantka Ortega, dziwnie zapatrzona w naszego bohatera; sam Kovacs stopniowo odkrywa przeszłość nie tylko pracodawcy, ale przede wszystkim własną. Bardzo mroczną, taką, która wykuwa prawdziwych antybohaterów o twardości diamentu. Richard Morgan napisał cyberpunkowy czarny kryminał. I to taki z rozmachem, garściami czerpiący z filmowych i literackich wzorców. Kovacs to prawdziwy kozak, mocny nie tylko w gębie, ale i w łapie. To postać mocno skonfliktowana z całym światem i jego opresyjnym systemem, zahartowana przez cierpienia, o których co jakiś czas się dowiadujemy. Cała powieść to bardzo osobista, subiektywna i emocjonalna pierwszoosobowa narracja, przeplatana często cynicznymi komentarzami. Czasem aż słychać niepokojącą muzykę w tle i wręcz oczekujemy cienia przemykającego po oświetlonej ścianie. Jest uwodzicielska i niebezpieczna femme fatale, której główny bohater nie potrafi się oprzeć. Są trochę niepotrzebne i zalatujące tandetą opisy stosunków seksualnych, po których nikt nigdy nie opada z sił i ciągle ma ochotę na więcej. Jest zleceniodawca-szuja, antypatyczny, bogaty gbur. Są ciemne zaułki, papierosy, przemoc, tortury, krew, szwy, przesłuchania policyjne, świetne dialogi pełne gier słownych i podtekstów, matriksxowe strzelaniny w slow motion, budynek wybuchający za wyskakującymi z niego bohaterami, spacer we dwoje z ukrytym pistoletem wymierzonym w plecy „kolegi”. Jest też oczywiście nemezis, zła tak bardzo, że aż groteskowa. Fabuła powieści to stopniowe odkrywanie układanki, fascynującej układanki, jak to w kryminałach bywa. No i jak to w kryminałach – wiemy, że nasz bohater jest nieśmiertelny, że sobie poradzi. Jak w innym przypadku mogłaby powstać kolejna powieść z nim w roli głównej? Wiecie, co to P.O.V.? Pewnie, że wiecie. Można w sumie uznać, że każda pierwszoosobowa narracja to P.O.V. Jednak u Morgana to wyjątkowo adekwatne porównanie. Czytelnik jest tak naprawdę przetransferowany w ciało, które zajmuje wraz z Kovacsem. Autor książki dokonuje na odbiorcy „upowłokowienia”, każąc mu patrzeć cały czas oczyma głównego bohatera na podły, brudny i zdegenerowany świat. I dokładnie tak samo, jak Kovacs, mamy w pewnej chwili ochotę go podpalić. A potem zwyczajnie stanąć obok i patrzeć, jak zbawienny żywioł niszczy miejsce, gdzie ludzkie życie pozbawione jest wszelkiej wartości. Gdzie człowiek to tylko szereg zer i jedynek permutowanych ciągle i ciągle na kawałku modyfikowanego węgla. Tutaj noirowy cynizm protagonisty już nie wystarcza, potrzeba furii i krwawej łaźni. Richard Morgan nie buduje wizyjnego i filozoficznego science fiction. To przede wszystkim powieść akcji pędząca nieustannie do przodu, to literatura hard-boiled osadzona w XXV wieku. Ale trzeba też zaznaczyć, że cała ta cyberpunkowa rekwizytornia nie jest tylko kolorowym dodatkiem do fabuły. Bez niej ta powieść nie miałaby racji bytu, ponieważ to na pomyśle transferu osobowości, kopiach, klonach i implantach opiera się cała intryga. Naprawdę skomplikowana i nieoczywista. I co najważniejsze, na sam koniec nie bije po twarzy luźnym końcem. Tytuł: Modyfikowany węgiel Tytuł oryginalny: Altered Carbon Autor: Richard Morgan Tłumaczenie: Marek Pawelec Wydawca: MAG Data wydania: grudzień 2017 Rok wydania oryginału: 2002 Liczba stron: 528 ISBN: 9788374808897

100


PRZYWRACANIE PAMIĘCI I GODNOŚCI Marek Adamkiewicz Podczas gdy popularyzację komiksów superbohaterskich przejęło inne wydawnictwo, Mucha Comics skupiła się na powieści graficznej mniej typowej, nie tak bardzo mainstreamowej, i eksplorującej inne rejony rozrywki. Jednym z tytułów, które można do tej kategorii przypisać jest właśnie „Potter’s Field – Cmentarz bezimiennych”. Mark Waid i Paul Azaceta zaproponowali czytelnikowi wycieczkę do Nowego Jorku innego niż widziany w setkach kolorowych filmów. Wydanie albumu lekko się opóźniło, ale na dobre rzeczy warto czekać. Spojrzenie twórców na mroczne rejony miasta okazało się bowiem bardzo intrygujące. Na peryferiach Nowego Jorku funkcjonuje cmentarz, na którym chowane są osoby o nieustalonej tożsamości, często ofiary niewyjaśnionych zbrodni. Pewien mężczyzna chce przywrócić tym ludziom imiona i opowiedzieć ich historię. Niejaki John Doe jest człowiekiem tajemniczym, nikt nie wie skąd przybył i dlaczego robi to, co robi. Dlaczego Doe wymierza pośmiertną sprawiedliwość i jaki jest cel jego misji? Co kryje jego przeszłość? To pytania, na które odpowiedzi chcą poznać niektórzy ze współpracowników anonimowego i samozwańczego dobroczyńcy umarłych. „Potter’s Field” zwraca uwagę przede wszystkim oryginalnym pomysłem wyjściowym. Mark Waid zaprezentował nam bohatera bez przeszłości i imienia, którego praca, mimo swojej niecodzienności, jest zwyczajnie dobra. Nieznana pozostaje motywacja Johna Doe (w Stanach Zjednoczonych tych personaliów używa się w przypadku osoby o nieustalonym imieniu i nazwisku), tajemnicą jest także to, czy do działania skłoniły go jakieś wydarzenia z przeszłości – istotne, że dają mu poczucie sprawiedliwości. Na początkowych stronach albumu śledzimy sposób postępowania bohatera, obserwujemy, jak dochodzi do prawdy o bezimiennych zmarłych i co robi, by przywrócić im tożsamość. To także w początkowej fazie albumu mamy okazję przeczytać jego najbardziej poruszający fragment, traktujący o przetrzymywanej w odosobnieniu dziewczynie, której bohater zwrócił imię. W albumie otrzymujemy trzyczęściową miniserię oraz krótki, jednozeszytowy suplement, „Zimny jak głaz”, zawierający osobną opowieść. I to chyba on stanowi najjaśniejszy punkt „Cmentarza bezimiennych”. Waid zwraca w nim uwagę na problem kradzieży tożsamości i stawia interesujące pytania na temat moralności. Pojawia się tu także motyw policjantów, którzy wykorzystują pozycję, by poprawić własny status materialny. Autor daje nam pod rozwagę kwestię, czy oszustwo polegające na wykorzystaniu danych zmarłego, gdzie nikt nikogo fizycznie nie krzywdzi, może być w jakikolwiek sposób uzasadnione i czy poczucie krzywdy oszusta może być dla niego usprawiedliwieniem. „Potter’s Field” jest komiksem stylizowanym w pewnym stopniu na opowieść noir. Nie dostaniemy tu łatwych odpowiedzi na powstałe podczas lektury pytania ani szczęśliwych zakończeń, za to na kolejnych kartach trafimy na zagadnienia trudne do jednoznacznej interpretacji. Nawet jeśli dany wątek znajduje rozwiązanie, to Waid nadaje mu lekko gorzki posmak, niepozwalający na ostateczne określenie czy na pewno zakończył się pozytywnie. W gatunek dobrze wpisuje

101


się także enigmatyczny główny bohater, który, choć wykonuje pożyteczną robotę, równie dobrze może kierować się chęcią odkupienia własnych win – jego tajemniczość otwiera pole do różnorakich odczytań. Ilustracje do albumu są dziełem Paula Azacety. Polski czytelnik miał ostatnio okazję podziwiać efekty jego pracy w innej serii wydawanej przez Muchę, „Outcast”. Przy okazji „Cmentarza bezimiennych” ponownie udało mu się stworzyć niezwykle ponury i przejmujący klimat. Nowy Jork w jego oku nie jest miastem kolorowym i ładnym; artysta skupił się na innych jego aspektach, udanie prezentując brudne zakamarki i ciemną stronę metropolii. W jego interpretacji to miasto pasujące do czarnego kryminału, które, choć pełne wszelkiego plugastwa, potrafi także zafascynować. Takiemu wrażeniu sprzyjają także kolory. Odpowiedzialny za nie Nick Fulardi nałożył barwy stonowane i nieco przybrudzone, co idealnie wpasowało się w przygnębiający charakter całości. „Potter’s Field” jest komiksem intrygującym i innym od wielu ukazujących się dzisiaj tytułów. Komu się spodoba? Myślę, że coś dla siebie znajdą w nim fani kryminałów i miłośnicy ciemnej strony cywilizacji. Mark Waid zaserwował czytelnikom tytuł niełatwy do jednoznacznej interpretacji, który mimo niedużej objętości, nie jest tym typem rozrywki, który pochłania się błyskawicznie i natychmiast zapomina o zawartej wewnątrz treści. Pozostaje żałować, że to już całość perypetii Johna Doe, są one bowiem na tyle frapujące, że chętnie poznałbym dalsze losy bohatera. Tytuł: Potter’s Field. Cmentarz Bezimiennych Scenariusz: Mark Waid Rysunki: Paul Azaceta Kolory: Nick Fulardi Tłumaczenie: Alicja Laskowska Tytuł oryginału: Potter’s Field Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: BOOM! Studios Data wydania: grudzień 2017 Liczba stron: 104 Oprawa: twarda Papier: offsetowy Format: Wydanie: I ISBN: 978-83-65938-01-5

102


SIEDMIU WSPANIAŁYCH Marcin Knyszyński

Pomiędzy styczniem 1989 roku i lutym 1996 w świecie komiksu panował „Sandman”. Seria złożona z siedemdziesięciu pięciu odcinków podbiła serca zarówno czytelników, jak i krytyków. Została obsypana nagrodami i zapisała się na zawsze w historii nie tylko komiksu, lecz po prostu literatury. Neil Gaiman postanowił wrócić po siedmiu latach do świata snów i w 2003 roku, wraz z siedmioma zaprzyjaźnionymi grafikami, stworzył kolejne arcydzieło – „Noce nieskończone”. Głównym bohaterem „Sandmana” jest Morfeusz, zwany też Snem. To spersonifikowana idea marzeń sennych, czyli tego elementu ludzkiej egzystencji, który jest z nią związany od zarania dziejów. Morfeusz ma szóstkę rodzeństwa, razem stanowią rodzinę Nieskończonych. Są to uosobienia odwiecznych, starszych niż kosmos idei, archetypów i wzorców wpływających na życie wszystkich rozumnych ras we wszechświecie. To nie gaimanowscy bogowie – w Nieskończonych nie trzeba wierzyć, aby istnieli. Byli przed naszym wszechświatem i będą po jego końcu. Gaiman, poproszony o krótkie podsumowanie tego, o czym był „Sandman”, powiedział: „Władca snów odkrywa, że każdy musi się zmienić bądź umrzeć i dokonuje wyboru”. Właśnie o tym przede wszystkim jest „Sandman”. Ta wspaniała opowieść o opowieściach zadaje pytanie o potrzebę istnienia niezmiennych wartości w nowoczesnym, nieustannie zmieniającym się świecie. Morfeusz i jego rodzeństwo uczłowieczają się coraz bardziej, zsuwają się z zajmowanego od zawsze piedestału. „Noce nieskończone” są powrotem do ich przeszłości, do prapoczątków wszelkiego istnienia, kiedy to rodzeństwo było całkowicie oderwane od ludzkich spraw. Były to byty prawdziwie nieskończone. „Noce nieskończone” to zbiór małych komiksowych dzieł sztuki, siedmiu opowieści, do których scenariusze napisał sam Neil Gaiman. Każdy z odcinków, ilustrowany przez innego mistrza, opowiada o jednym z Nieskończonych. „Śmierć i Wenecja” to historia o moim ulubionym członku rodziny – Śmierci – zilustrowana przez P. Craiga Russella. To trawestacja „Maski śmierci szkarłatnej” Edgara Allana Poego wymieszana z „Dniem świstaka”. To podkreślenie ulotności i nieistotności ludzkiej egzystencji wobec wieczności. Od Śmierci nie uciekniesz, nic na tym wiecznie przemijającym łez padole jej nie zatrzyma. „Jak poznałam smak pożądania” opowiada o innej siostrze – Pożądaniu właśnie. Rysuje prawdziwa legenda komiksu, Milo Manara, autor słynnego „Indiańskiego lata”. Czytamy o tym, że osiągnięcie tego, czego się pragnie a osiągnięcie szczęścia to dwie różne rzeczy. Pożądanie powinno pozostać wiecznie niezaspokojone, szczęśliwi możemy być mimo tego. A właściwie to głównie w stanie niezaspokojenia.

103


„Serce gwiazdy” to podróż do początków czasu. Miguelanxo Prado narysował magiczną baśń opowiadaną córce przez ojca (ujawnienie ich tożsamości w finale domaga się braw). Nastrojowa historia o wielkiej miłości Snu najbardziej podkreśla absolutny charakter Nieskończonych. „Piętnaście portretów Rozpaczy” Barrona Storeya to graficzny eksperyment, coś jak seria instalacji sztuki nowoczesnej. To niezależne od siebie plansze z literackim komentarzem Gaimana na temat tego, czym jest Rozpacz – ten nieśmiertelny byt, występujący zawsze na końcu wszystkiego, po nadziei, która umiera ostatnia. Lektura tego dzieła sprawia ból, bez mała fizyczny. „Do wewnątrz” to kolejny test wrażliwości odbiorcy. Bill Sienkiewicz i jego skrajnie surrealistyczna wędrówka po umyśle dziewczynki-katatoniczki jest opowieścią o Malignie. O szaleństwie, będącym czasem jedyną drogą ucieczki z okrutnego świata. „Na półwyspie” jest popisem Glenna Fabry’ego, którego znamy z okładek do „Kaznodziei”. To również hołd Gaimana dla Raphaela A. Lafferty’ego, jednego z jego literackich idoli. Zniszczenie jest tym z Nieskończonych, który zawsze był najbliższy ludziom. Tutaj, w opowiadaniu o dziwnych wykopaliskach, gdzie znajdowane są artefakty z przyszłości, symbolizuje on nie tylko ludzkie umiłowanie destrukcji, ale również kosmiczną entropię. Niszczycielską siłę, która ostatecznie będzie jedyną sprawczynią śmierci wszechświata. „Noce nieskończone” to króciutka, poetycka impresja o Losie. Frank Quitely przedstawia ślepego, najstarszego członka rodzeństwa, który w swojej księdze ma zapisane wszystkie zdarzenia. Te, które były, i te, które dopiero będą. Takiego losu nikt nie da rady wziąć w swoje ręce. Każdy z rysowników w idealny sposób oddaje charakter swojego Nieskończonego. Ból Rozpaczy, determinizm Losu, oniryzm Snu, szaleństwo Maligny, realizm Zniszczenia, erotyzm Pożądania i nieodwołalność Śmierci. „Noce nieskończone” to komiks wymagający, niebywale inteligentny i zróżnicowany. Nie pod względem jakości, bo tu wszystko jest z najwyższej półki. Neil Gaiman i przyjaciele fundują nam różnorodność stylów, rodzajów narracji, emocji i wrażeń estetycznych. Najbardziej widać to podczas przejścia z surrealizmu Sienkiewicza do realizmu Fabry’ego. Kubeł zimnej wody po wyjściu z rozgrzanej sauny. Albo podczas zmiany wzruszającej i nostalgicznej wizji Prado na przygniatające do ziemi i podcinające żyły obrazy Storeya. Bieg po łące za motylami zakończony upadkiem z urwiska. Ten komiks był Gaimanowi potrzebny. Potrzebny był też każdemu miłośnikowi serii o „Sandmanie”. Osobiście wystawiam najwyższą notę i czytam jeszcze raz. Tytuł: Sandman. Noce nieskończone Scenariusz: Neil Gaiman Rysunki: P. Craig Russell, Milo Manara, Miguelanxo Prado, Barron Storey, Bill Sienkiewicz, Glenn Fabry, Frank Quitely Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: The Sandman: Endless Nights Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Vertigo Data wydania: grudzień 2017 Liczba stron: 160 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 175 x 265 Wydanie: II ISBN: 9788328126268

104



106


107


108


109



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.