Laif 10 grudzień-styczeń

Page 1

INDEKS 379891 4,95 pln (w tym 7% VAT) 10-11 (73-74) grudzień-styczeń 2009-2010

grudzień-styczeń 2009-2010

Redaktor naczelny

10-11(73-74)

m a s i k a t i l e i m ku o r m y ł z s y z r p . y n z c y Obysmy w z u m . . . „kryzys”

4,95 pln (w tym 7% VAT)

DEEP HOUSE NA CD

cena z płyta tylko

4,95pln


-----------> -------------> ------------> nzje, imprezy, niusy, rece ... konkursy, forum

,

SPRAWDĹš


*

edytorial

*

Żegnaj roku Idę o zakład, że znacie nas jak łyse konie i podejrzewaliście, że ostatni numer w roku dedykujemy odchodzącemu dwa tysiące dziewiątemu.

N

o ta, ba i ten teges. Wcale nie jest tak, że z lenistwa albo braku wyobraźni vel kreatywności nie chce nam się wymyślać tematów na numer, te 12 miesięcy zlatuje jak Małysz ze skoczni i, wbrew temu, co niektórzy mogą sądzić, to wcale nie jest takie proste, przypomnieć sobie i ocenić z tak odległej perspektywy wszystkie warte wskazania wydawnictwa i wydarzenia muzyczne. Spróbujcie sami, jednak jeśli wam się nie uda, spieszymy z pomocą. Jak zwykle wykorzystujemy naszych autorów, ale i zagadnęliśmy zaprzyjaźnionych dziennikarzy muzycznych – niech się wykażą w temacie, co nie znaczy, że umywamy ręce – przecież przez cały rok, w każdym numerze, pisaliśmy o rzeczach wartych uwagi, czyż nie? I tak premiery płytowe, ot te najfajniejsze: Thunderheist,

Speech Debelle, Tiga, Two Fingers, Gossip, The XX, King Cannibal, Moderat czy zabawy i koncerty, aby tylko wspomnieć o Boogie Brain, Selektorze, Open’erze, Audioriverze czy Nowej Muzyce – szumnie, dumnie i wyczerpująco były u nas opisywane. Możecie na nas zawsze liczyć i uderzać jak w dym do Zawiszy.

T

yle reminiscencji, czas na resztę magazynu. Afryka dzika, dawno odkryta, ale czy muzycznie? Czarny ląd fascynuje różnorodnością brzmień - rzućcie okiem na nasz przewodnik po tym intrygującym kontynencie. Fever Ray – pogańskie muzyczne objawienie tego roku wreszcie na legalu do nabycia w naszym kraju, powód jest, więc wywiad koniecznie do przeczytania. Dalej niepokorne dziecko ulicy w swojej nadzwyczaj rubasznej odsłonie, czyli Dizzee Rascal o swojej nowej płycie. Flying Lotusa znacie? To koniecznie musicie zapoznać się z Gaslamp Killerem, a na deser kolejna legendarna oficyna na tapecie – Ninja Tune i wszystko jasne.

M

oże dziwić was to, że trochę nas mniej. Spokojnie, żaden kryzys nas nie dopadł – postanowiliśmy wraz z liczbą stron zmniejszyć również cenę – tak testowo, na próbę. A i trochę kolorami się pobawiliśmy – uznaliśmy, że koniec roku to idealny czas na eksperymenty. W lutym wracamy w wielkim stylu (zdradzę – tylko nikomu nie mówcie – że lekko udoskonalimy naszą makietę) i zadamy szyku, a tymczasem najlepszego w nowym 2010 roku. Dozo wkrótce!

ki sam ta i l ie m u k o r m szły Obysmy w przy ryzys”... muzyczny. „k

Redaktor naczelny WYDAWCA Media Advertising Sp. Z o.o. ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa

WYDANIE ONLINE press@laif.pl

REDAKTOR NACZELNY Przemek Karolak przemek@laif.pl

PROJEKT GRAFICZNY PRZYGOTOWANIE I SKŁAD Positivo Consulting

REKLAMA Ilona Kaczmarska ilona@laif.pl tel. 0 507 090 252

DRUK Zakłady Graficzne „Taurus”

Piotr Pośpiech piotrek@laif.pl tel. 0 510 270 071

ADRES REDAKCJI ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa

WSPÓŁPRACOWNICY Norbert „Bert” Borzym, Jarek „dRWAL” Drążek, Paweł „r33lc4sh” Hadrian, Marcin „Harper” Hubert, Łukasz Iwasiński, Maciek „Lexus” Kasprzyk, Angelika Kucińska („Hiro”), Łukasz Lubiatowski, Marcin Mieluch, Kasia „Novika” Nowicka, Piotr Nowicki, Tomek Rawski, Sebastian Rerak, Jacek Skolimowski („Machina”), Dominika Węcławek, Maciek „Maceo” Wyrobek

Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody Wydawcy jest zabronione.


* *

informer

*

TRASAWIDMO FRANCUSKA MYŚL TECHNOLOGICZNA COŚ OSTATNIO NIE DAJE O SOBIE ZAPOMNIEĆ, A TO NIUS O TYM, ŻE PANOWIE W KASKACH NA GŁOWIE AKA DAFT PUNK ZROBILI MUZYCZKĘ DO OBRAZU „TRON LEGACY”, A TO ŻE PANÓW W KASKACH NA GŁOWIE DALEJ NIKT NIE WIDZIAŁ BEZ KASKÓW NA GŁOWIE, A TO ZNÓW, ŻE W PRZYSZŁYM ROKU PRZYGOTOWANA JEST WYPASIONA TRASA KONCERTOWA. MAMY DWIE WIADOMOŚCI, JEDNĄ DOBRĄ, DRUGĄ ZŁĄ. ZŁA JEST TAKA, ŻE NIE MA TEJ DOBREJ. OTÓŻ, FRENCH ELECTRO DUO WEDŁUG TEGO, CO ZDOBYLI JACYŚ PISMACY, ZAGRAJĄ AROUND THE WORLD, ALE DO NAS NIE ZAWITAJĄ WCALE. JAKIEŚ NIU JORKI, LONDYNY I MONACHIA, BA NAWET W KRAINIE KANGURÓW WYSTĄPIĆ MAJĄ. A DOBRY NIUS JEST TAKI, ŻE MENAGO DUETU ZDEMENTOWAŁ PLOTKI I KATEGORYCZNIE ZAPRZECZYŁ ISTNIENIU JAKIEJKOLWIEK TRASY KONCERTOWEJ. NIE ZAGRAJĄ U NAS, NIE ZAGRAJĄ NIGDZIE!!!

Udawane granie

STRASZNIE LUBIMY TAKIE NIUSY, OJ TAK, OJ TAK! SKORO PODOBNO MOŻNA UDAWAĆ ORGAZM, TO CZEMU NIE UDAWAĆ GRANIA – I JEDNO, I DRUGIE MA POŁECHTAĆ TAK PARTNERA, JAK I BRAĆ BAWIĄCĄ SIĘ W KLUBIE, WIĘC PARALELA NADER BLISKA. ALE DO MERITUM. PAMIĘTACIE ONEGDAJ ZDJĘCIE HIPPI PIPPI BORN SLEEPY DUETU JUSTICE, NA KTÓRYM TO PANOWIE MOCNO SIĘ NAPINAJĄ, MARSZCZĄ BRWI I SPINAJĄ POŚLADKI POCHYLENI NAD SWĄ APARATURĄ DŹWIĘKOWYTWARZAJĄCĄ. KTOŚ NAWET MÓGŁBY SIĘ ZACHWYCIĆ I OBRAZ Z TEJ KLATKI NAMALOWAĆ. TYLKO SZKOPUŁ MAŁY, OTOŻ TENŻE WSPOMNIANY SPRZĘT EWIDENTNIE NIE BYŁ PODŁĄCZONY DO PRĄDU – A SIĘ ZBYTKI ZACZĘŁY. PEDRO W. AKA ZAJĘTY B. – HEAD OF ED BANGERS I PRZY OKAZJI ANIOŁ STRÓŻ NIEPOKORNYCH FRANCUZIKÓW – PEROROWAŁ, ŻE TO FOTKĄ CYKNIĘTA DLA ZABAWY ALBO (BO SAM SIĘ W TYM GUBIŁ) ŻE PANOWIE SOBIE USTAWIALI WSZYSTKIE GAŁKI I SUWACZKI I ZA KILKA SEKUND PO ZROBIENIU ZDJĘCIA SPRZĘT ZOSTAŁ PODPIĘTY. JAK BYŁO I GDZIE TU SPRAWIEDLIWOŚĆ – OSĄDZI HISTORIA. ALE, ALE NIEDAWNO MUZYCZNYCH HOCHSZTAPLERÓW ZROBIŁ SIĘ WYSYP. A TO GWIAZDA POŁAMANYCH BRZMIEŃ MISTABISHI ZOSTAŁ ZŁAPANY NA PRZEKŁADANIU PRZEZ CAŁĄ BIBĘ DWÓCH WINYLI – Z TORBY NA GRAMO, Z GRAMO DO TORBY, UDAJĄC PRZY TYM, ŻE MOCNO SIĘ POCI, ŻEBY ZGRAĆ ZE SOBĄ WYDAWANE DŹWIĘKI. NIE MINĄŁ TYDZIEŃ, JAK NASZ BRATNI „MIXMAG” (POZDRO ZIOMY) DONIÓSŁ, ŻE KOLEJNI POŁAMAŃCY TROCHĘ OSZUKUJĄ. PODOBNO DUO CHASE & STATUS MIELI PODCZAS SWOICH SETÓW PUSZCZAĆ PIĘKNIE POKLEJONE DŹWIĘKI LI TYLKO Z JEDNEGO NOŚNIKA, MARKUJĄC PRZY TYM SWOJE ZAANGAŻOWANIE W IDEALNE BRZMIENIE. PAMIĘTAJCIE DRODZY CZYTELNICY, UDAWANIE ORGAZMÓW I GRANIA WCZEŚNIEJ CZY PÓŹNIEJ WYJDZIE NA JAW.

-------**---------<<--

<-----------------<<<*-----------------

----<-<------*----------------<<--

----<-<------*------<<--

4

---------------------**


*

*

informer

*

Zapowiedź powrotu KILKA TYGODNI TEMU W STOLICY POLSKI, LOTEM BŁYSKAWICY, A W ZASADZIE FACEBOOKOWYCH ZNAJOMOŚCI, ROZESZŁA SIĘ PLOTKA, ŻE W PEWIEN SŁONECZNY PORANEK PO ULICACH WARSZAWY SPACEROWAŁ XAVIER DE ROSNAY – DLA MNIEJ WTAJEMNICZONYCH POŁÓWKA DUETU JUSTICE. SPEKULACJOM, CO U NAS ROBI, DLACZEGO, Z KIM I CZEMU NIE PIJEMY RAZEM WÓDKI, NIE BYŁO KOŃCA. NAJBARDZIEJ PRAWDOPODOBNA WERSJA ZAKŁADAŁA, ŻE CHŁOPAK ZAKOCHAŁ SIĘ W NASZEJ KRAJANCE I PRZYJECHAŁ W ODWIEDZINY. NAJBARDZIEJ ŚMIAŁA TEORIA UTRZYMYWAŁA, ŻE NA PEWNO PRZYLECIAŁ, ŻEBY POBAWIĆ SIĘ NA PEWNEJ CYKLICZNEJ BIBIE W PEWNYM MODNYM STOŁECZNYM KLUBIE. JAK KAŻDA PLOTKA, NIE DO KOŃCA ZOSTAŁA POTWIERDZONA, BO POZA ZADZIWIAJĄCĄ PEWNOŚCIĄ, ŻE JUSTEK U NAS BYŁ, NIKT GO NA OCZY NIE WIDZIAŁ. CZYŻBY JAKAŚ NIETYPOWA FORMA PROMOCJI NOWEGO WYDAWNICTWA ALBO, CO CIEKAWSZE, PIERWSZEGO WYSTĘPU DUETU W POLSCE (A TAK PRZY OKAZJI, TO KAŻDY SZANUJĄCY SIĘ PROMOTOR KONCERTOWY W NASZYM KRAJU JEST NA CZERWONEJ LINII Z MENEDŻERKĄ JUSTICE – BIJĄ SIĘ O NICH DOSŁOWNIE WSZYSCY, OD OPEN’ERA PO ORGANIZATORÓW KLUBOWYCH CYKLI). NA RAZIE PEWNE JEST TO, ŻE PO ROKU MILCZENIA JUSTICE U BOKU CALVINA HARRISA, PLUMP DJ’S I DEADMAU5A ZAGRAJĄ NA SYLWESTROWEJ ZABAWIE W LONDYŃSKIEJ KLUBOWEJ TU NABIJAĆ SIĘ NIE BĘDZIEMY, BO WIELKĄ SYMPATIĄ MEKKCE MINISTRY OF SOUND. DARZYMY DZIEWCZYNĘ, WIĘC WIELCE PRZEJĘCI

Major M.I.A.

FAKTEM, O KTÓRYM PONIŻEJ, Z SATYSFAKCJĄ DONOSIMY, ŻE NOWY ALBUM M.I.A. – WOJUJĄCEJ MATKI W CIUCHACH W PANTERKĘ – JEST JUŻ NA UKOŃCZENIU. NA RAZIE, POZA TYM, ŻE ZA KOŃCOWY SZLIF ODPOWIADAJĄ OJCIEC PIERWORODNEGO ARTYSTKI, CZYLI DIPLO, WESPÓŁ ZE SWOIM ZIOMEM NAJWIĘKSZYM SWITCHEM, NIEWIELE WIĘCEJ WIADOMO. PODOBNO FANI BĘDĄ ZASKOCZENI. CHYBA ZACZYNAMY SIĘ TROCHĘ OBAWIAĆ KOŃCOWEGO EFEKTU.

------*-----------<<<----------------------->>--------

------*-----------<<<--------

------*-----------<<<-----------------------

Trening bez wysiłku Z

grabne nogi i pośladki? Czy można sobie wyobrazić lepszy gwiazdkowy prezent? Dzięki najnowszym butom Reeboka to marzenie wielu kobiet może się spełnić. Obuwie EasyTone to jeden z najlepszych wynalazków 2009 roku, który zamienia zwykły spacer w skuteczny trening mięśni. Wszystko za sprawą genialnej podkładki balansującej, wbudowanej w podeszwę buta. Załóż EasyTone, a postanowienie noworoczne o zgrabnej sylwetce na pewno się spełni!

5


* *

informer

*

Od początku wiedział, jak łączyć folk z elektroniką. W przypadku Masali mieszanka jest ostrzejsza, u Village Kollektiv łagodniejsza, ale jeśli już to wiecie, nie myślcie, że znacie Praczasa. W projekcie

Sulphur Phuture z sympatycznego faceta wyszedł bowiem mroczny wizjoner.

Phuture

Sulphur

R

afał „Praczas” Kołaciński jest zajętym człowiekiem. To nie tylko muzyk, producent, didżej, lecz także wydawca muzyczny działający w oficynie Open Sources. Z wspomnianą Masalą koncertuje, z Village Kollektiv siedzi w studiu, a w domu czeka na niego rodzina. Jak znalazł czas na realizację kolejnego projektu? Prace rozpoczął jeszcze w 2006 roku. Nie do końca świadomie. Po prostu skomponował ciężki, wymykający się etnicznej stylistyce utwór. Potem przyszły następne. Skąd się wzięły? „Pewien znajomy muzyk zapytał, czy nie jest czasem tak, że robisz agresywną muzykę po to, żeby żyć spokojnie. Uwalniając te emocje, oczyszczasz się. Brzmi to sensownie, jak o tym myślę w odniesieniu do własnych doświadczeń” – przyznaje Praczas. Inspirowało go tętno Wielkiej Brytanii – szkielet rytmiczny Sulphur Phuture to przede wszystkim drum’n’bass oraz dub-

6

step. Ale koneserem tego ostatniego wcale nie jest. „Oczywiście dubstep przykuwa moją uwagę, jednak nieczęsto go słucham. Sprawdzam to i owo na MySpace, widzę, że całe zjawisko rozwija się szybko” – mówi, przyznając, że najbardziej podoba mu się w dubstepie różnorodność i otwartość. „Jeśli jednak miałbym na coś wskazać, to dużo bliższe są mi brzmienia spod znaku Twisted Records, czyli Sphongle, OTT, Hallucionegen i produkcje stylistycznie ocierające się o psydub” – dodaje. A w tym gatunku sprawdzone europejskie wynalazki, takie jak ambient, new age czy dark wale, mieszają się z importowanym z Jamajki dubem i przywiezionym z Indii goa trance. Praczas wiedział, że od tak dobrze mu znanej „muzyki świata” ostatecznie nie ucieknie. I dobrze, bo ona także stanowi o sile jego najnowszego krążka. Zarówno gitary w stylu flamenco, jak i azjatyckie instrumenty strunowe budują klimat, nie ujmując nic z przytłacza-

jącego, posępnego charakteru całości. Śpiew dziewczyn związanych m.in. z Kapelą Ze Wsi Warszawa i Village Kollektiv pokazuje, że zderzenie nowoczesnych patentów ze słowiańskimi tradycjami wokalnymi może być frapujące czy wręcz zaowocować nową jakością. Muzyczne wizje kreślone przez Praczasa są tak siarkowe, jak sugeruje ich tytuł. „Kilka lat temu oglądałem dużo filmów s.f. z lat 50. i 60., pełnych niepewności o to, co dalej będzie z ludzkością, pytań o to, w co się człowiek pakuje i co go czeka daleko od Ziemi. Mam wrażenie, że Sulphur Phuture przesiąknięte jest taką właśnie atmosferą” – ocenia artysta. Wyglądał przyszłości, ale też spoglądał w przeszłość, w stronę młodopolskiej dekadencji i katastrofizmu pokolenia Kolumbów. Czuć to dobrze, bez wątpienia jego solowa płyta potrafi zagrać na emocjach i zburzyć poczucie spokoju. Tekst Dominika Węcławek Foto Adam Bogdan


*

*

PIONA Z BERTEM PIONA Z BERTEM

Riton & Primary 1 – Radiates (Atlantic) Kiedyś nie przepadałem za Ritonem, jednak ostatnio zweryfikowałem swój pogląd na temat jego twórczości. Facet ma talent jak mało kto i myślę, że czeka go świetlana przyszlość. Za to Primary 1... tego lubię od pierwszej płyty. Obaj producenci zwarli szeregi – najpierw nagrali świetny „Who’s There”, a teraz „Radiates”, jedno z najlepszych nagrań tego roku. Przebojowe i niekomercyjne.

Człowiek o twarzy pacholęcia i zębach koloru żwiru – Pete Doherty we własnej osobie – tak bardzo

ucieszył się, że ma możliwość grania przed mo-

nachijską pu-

blicznością, że

wielce przejęty

Ben Rymer – La Tiniciarice (Arcobaleno) Dość często jestem pytany o to wydawnictwo. Jak widać, moda na italo w narodzie nie zaginęła. Jego autorem jest jednak nie Włoch, ale Anglik – Ben Rymer, dawny członek formacji Gucci Soundsystem, a teraz nowy nabytek kolektywu Disco Bloodbath. Podróż w kosmos gwarantowana.

tym faktem w pewnym momen-

cie zaintonował nazistowski

hymn. Rzecz pewnie umknęła-

by uwadze postronnych, gdyby nie fakt, że przyśpiewka ta od czasów II wojny ma sta-

tus zakazanej. Organizatorzy

występu po krótkiej naradzie

zdecydowali przerwać tę far-

sę. Menedżer artysty tłuma-

czył się później, że Piotruś

chciał koniecznie zrobić dobrze publiczności, ale nie-

fortunnie wybrał odśpiewa ny fragment. Fakt, niefortun-

nie, to dobrze powiedziane.

------------------>

Annie – My Love Is Better (Justin Robertson Remix) (Smalltown Supersound) Od lat śledzę poczynania Justina Robertsona, jednego z najbardziej zasłużonych angielskich producentów. W wydaniu solowym Anglik trochę ostatnio przynudzał, ale ten remiks to dowód, że forma wróciła. Materiał do pracy miał wyśmienity – Annie to jedna z najjaśniejszych gwiazd na norweskiej scenie electro-popowej. Obok oryginału i wersji Robertsona warto rzucić uchem na dubstepowy remiks Sukh Knight.

*

Nie ma to jak wyczucie

Headman feat. Dieter Meier – Gimme (In Flagranti Remix) (Relish) Strzał w dziesiątkę. Headman zaprosił do współpracy swojego rodaka Dietera Meiera z Yello! Artystów łączy wiele – obaj pochodzą ze Szwajcarii, lubią muzykę elektroniczną oraz wąski wąsik nad górną wargą. Utwór wyszedł im zacny. Polecam też remiksy, zwłaszcza świetną disco house’ową wersję In Flagranti. Kenneth Bager – I Can’t Wait (Alex Metric’s Back To’99 Mix) Duńczyk Kenneth Bager to legenda tamtejszej sceny klubowej – gra i produkuje od ponad dwóch dekad. Autor świetnego „Fragment One (And I Kept Hearing)” powrócił. I to koniec dobrych wieści. Nowy singiel jest słaby. Na szczęście z odsieczą przybył – Alex Metric. A on, jak pewnie wiecie, nie nagrywa słabych utworów. Rewelacja.

informer

I stała się jasność

TO BYŁO TAK PRAWDOPODOBNE, JAK TO, ŻE ISTNIEJE W PIŁCE NOŻNEJ COŚ TAKIEGO,

JAK POLSKA MYŚL SZKOLENIOWA – WSZYSCY O NIEJ MÓWIĄ, A NIKT NIE WIDZIAŁ NA OCZY. OJCOWIE ŚCIEMNIACZ SOUNDU AUS BRISTOL JEDNAK PO 128 LATACH MILCZENIA

WRACAJĄ Z NOWYM KRĄŻKIEM. TO JUŻ OFICJALNE, PODPISANY KONTRAKT LEŻY NA BI-

URKU NAJWIĘKSZEJ FISZY LICZĄCEGO SIĘ MAJORSA PŁYTOWEGO, I NIE MA PRZEBACZ

– ALBUM MUSI WYJŚĆ DOKŁADNIE 8 LUTEGO (PONIEDZIAŁEK) 2010 ROKU. POŻYJEMY, ZOBACZYMY. NA KRĄŻKU GOŚCINNIE SWOICH GŁOSÓW – A NIEKTÓRZY NAWET INSZYCH

UMIEJĘTNOŚCI – UŻYCZYLI: DAMON ALBARN, MARTYNKA TOPLEY-BIRD, OF COURSE HORACE ANDY AND MORE. NAJNOWSZE

DZIEŁO CHYBA

MASSIVE

NIE

WSTĘPIE,

W

ATTACK

WSPOMNIELIŚMY KOGO

(BO NA

CELUJEMY)

NOSI NAZWĘ „HELIGOLAND”. A CO

TO

NA

TAKIEGO? MORZU

JAKIEŚ

PÓŁNOCNYM,

WYSEPKI CO

TO

KIEDYŚ NALEŻAŁY DO ZJEDNOCZONEGO

KRÓLESTWA,

A

POTEM

ZOSTAŁY ZGERMANIZOWANE, ŻEBY

NASTĘPNIE STAĆ SIĘ RAJEM PODATKOWYM. I CO TO OZNACZA?

ANO,

PEWNIE

PREMIERĘ...

ZNÓW

PRZESUNĄ

7


* *

nasza płyta

*

Colours Of Electronica

8

Tym razem z myślą o karnawałowym szaleństwie laifowy krążek przygotowali Fusion F i Come T.

Co ważne i warte podkreślenia, większość zebranych na tej płycie produkcji powstała specjalnie dla naszego magazynu. Poniżej krótki przewodnik: co, gdzie, jak;) Inc – połowa duetu Mashtronic, swoje dwa numery „Cloudberries” i „Revolve”, wydane przez label Replug, edytował specjalnie dla LAIFa. A między nimi wisienką na torcie jest absolutnie premierowy track autorów kompilacji, zatytułowany „Bjonaire”. Nic, tylko pójść w tany!

2008 roku produkcjami, które ukazały się sumptem wytwórni Baroque. Pół roku temu Fusion F i Come T dostali swoją szansę w oficynie Global Underground. Info: myspace.com/fusionfandcomet myspace.com/djfusionf myspace.com/djcometmusic fusion-f.com

FUSION F & COME T

M

uzyczni bracia – Jarek Bobowik i Tomek Wnuk w duecie od marca 2008 roku. Pierwszy z nich wraz z Mikobene jest autorem utworu „Rotary”, który ukazał się nakładem Triptik Records i który swego czasu był najczęściej kupowanym trackiem progresywnym w serwisie Junodownload. Rezydent nieistniejącego już stołecznego klubu Klatka współpracował m.in. z Tomcraftem, Stephanem Bodzinem, Rui Da Silvą, Davem Seamanem czy Markusem Langem. Sporym uznaniem cieszyły się jego audycje w Protonie czy Frisky Radiu. Come T swoją przygodę didżejską zaczynał w 2005 roku. Grywał w Piekarni, Luzztrze, Vinylu czy Tomba Tombie. Duet debiutował w maju

MATHIAS BRADLER

P

ołowa duetu Mashtronic. Związany z takimi oficynami, jak: Global Underground, Bedrock, Strictly Rhythm, Data, Ministry Of Sound, Superstar, Eyezcream

<-------------------

---------------------

A

lbum otwiera deephouse’owa, pewnie znana niektórym z was produkcja „Rotary” autorstwa Fusion F, tu w porywającym remiksie Mikobene. Temperaturę podgrzewają dwa kolejne utwory, tym razem w tech-house’owej stylistyce, popełnione pierwotnie przez Mario Zara i Masuki, a poddane obróbce duetu Bradler & Dualton. W krainę progresji wprowadza „Spiritual”, za który odpowiadają autorzy całej kompilacji – szczypta melancholii, tłusty bas i tajemnicze szepty w tle idealnie przygotowują do kolejnych dwóch tracków – „Pharaoh” Fusion F i Come T oraz „Equalize It” Steve’a Milla w przeróbce wspomnianej dwójki. Następnie progresywny strzał centralnie w przysadkę mózgową – „Trinity” didżeja Kira i Jamesa Warrena, po którym ciężko będzie się pozbierać. Sprawy nie ułatwi Fusion do spółki z Mikobene – znowu „Rotary”, ale tym razem podane przez duet Trafik – ta wersja może was zaskoczyć. Trzy ostatnie produkcje to techno z delikatnym muśnięciem progresywnymi wtrętami. Cid

*---------------------------------------


electronic Info: music.pl myspace.com/thegenreshow myspace.com/drjameswarren

TRAFIK

ikołaj Benedykciuk razem z Cbassem tworzą duet, który grywa w klubach całej Polski. Fascynują go deepowe klimaty, ale w swoich setach i kompozycjach stara się łączyć różne gatunki. Współautor hitu „Rotary”.

in Henri Hurtig wspólnie z Mathiasem Bradlerem tworzy projekt Mashtronic, ale realizuje się również solo jako Cid Inc, oddając się z pasją łączeniu brzmień progresywnych z tech-house’em. Właściciel labela Replug.

Info: myspace.com/mikobenemusic

Info: myspace.com/cidmashtronic

More info: myspace.com/restartrecordings myspace.com/mashtronicrecords myspace.com/triptikmusic myspace.com/replugrecords myspace.com/polytechnicrecordings

MUSAKI

M

arkus Suckut natchniony twórczością Audion, Soulwax, Radiohead i Nirvany stworzył własny styl oparty na mieszance techno, minimalu i house’u. Obecnie pracuje dla CLR i Spinclub Recordings. Współpracuje między innymi z Chrisem Liebingiem i Brianem Sanhaji. ie,

na wy

jmo

w an

ie , w

yp o ży

czanie i wykorzystywanie

do w y

kon

in

ad ań

pu bli cz ny wo ez zz be

len

onio ab r ia z ne.

Info: myspace.com/ masukimusic

K

n wa io op

*----------------------*------------------------*------------------------

ch

P

rojekt Johna Elliota i Andrew Archera. Na swoim koncie mają aż 14 albumów utrzymanych w stylistyce taneczno-chilloutowej. Jeden ze sztandarowych reprezen-

M

F

eż on e.

A

MIKOBENE

CID INC

KIRA & JAMES WARREN

utorzy popularnej audycji Virtual Contact w Proton Radiu. Kira odpowiada również za program Genre Show, emitowany na platformie radiowej Frisky Radio. Warren ma tytuł doktorski, ale od 2004 roku poświęca się głównie muzyce. Występuje solo, ale i w duecie Coalesced.

Info: myspace.com/stevemill

Info: myspace.com/trafikmusic

trz

More info: myspace.com/dualton

rek z Salonik. Już w wieku 23 lat grywał z takimi tuzami, jak: John Digweed, Hernan Cattaneo, Sasha czy Nick Warren. Rezydent legendarnego klubu Decadence. Związany z takimi wytwórniami, jak: Global Underground, Renaissance, Plastic City, Anjuna Deep, Star 69.

tantów Global Underground (na kompilacji „Global Underground 2010” znalazł się ich utwór „Favoured Nations”, zremiksowany przez... Fusion F i Come T). Kompozycje duetu można usłyszeć w wielu grach Playstation, a także na ścieżce dźwiękowej serialu „CSI”.

az as

D

uet Patrick Keuthen i Robert Glaser z Kolonii w Niemczech. Zainspirowani stylem Svena Vätha, DJ Hella, Carla Craiga i Steve’a Lawlera stworzyli własne charakterystyczne brzmienie – połączenie techno, minimalu i house’u. Związani z wytwórniami: Rompecabeza, Save Room, Restart, Twisted Frequency, Global Underground i Bedrock Records. Ich produkcja popełniona do spółki z Bradlerem, zatytułowana „Six Hours Later”, znalazła się na kompilacji „10 Bedrock Compilation” Johna Digweeda.

G

pra w

DUALTON

STEVE MILL

Wsz ystk ie

Info: myspace.com/mathiasbradler

<--------------------

czy SexOnWax. Autor wielu remiksów, m.in. dla: Johna Digweeda, Luke’a Chable’a, Sonique, Masona, Nicka Muira, Dave’a Armstronga, Romana Salzgera & Lifelike, Eyerera & Chopsticka czy Rolanda Klinkenberga. Mathias jest założycielem labeli Mashtronic i Restart Records.

*

electronic music.pl 9 ��������������������

�������������������

���������������������

���������������������


* *

Indigo Tree

*

A oto garść waszych opinii: „GDYBY NIE METRO, TO PEWNIE DZIŚ, JAK WIELU MOICH KOLEGÓW, SŁUCHAŁBYM WIXY:)”. – ŁUKASZ Z ŁOMŻY „PAMIĘTAM KONKRETNE BIBY, CHOĆBY Z JACKIEM SIENKIEWICZEM ALBO LEZBENDKAMI. DZIAŁO SIĘ WTEDY, OJ DZIAŁO. BYŁEM TAM NIEDAWNO I JESTEM W SZOKU. METRO CIĄGLE RZĄDZI”! – PIOTREK Z BIAŁEGOSTOKU „IT’S GOOD TO BE BACK. DŁUGO MNIE NIE BYŁO, ALE NIEWIELE SIĘ ZMIENIŁO. METRO NA ZAWSZE”. – KAŚKA Z BIAŁEGOSTOKU

10


*

KLUB ROKU NOMINACJA – METRO W BIAŁYMSTOKU STO LAT TEMU, ZA CZASÓW TZW. STAREGO LAIFA MIELIŚMY W MAGAZYNIE TAKI DZIAŁ, CO SIĘ „REGIONY” ZWAŁ, A W KTÓRYM TO OPISYWALIŚMY NAJWAŻNIEJSZE IMPREZY W CAŁEJ POLSCE. RUBRYKA PODZIELONA BYŁA GEOGRAFICZNIE. OCZYWIŚCIE NAJWIĘCEJ DZIAŁO SIĘ W CENTRUM, NA ZACHODZIE I PÓŁNOCY, NAJMNIEJ NA WSCHODZIE – W ZASADZIE JEŚLI CHODZI O TEN REJON NASZEGO PIĘKNEGO KRAJU, LICZYŁO SIĘ TYLKO JEDNO MIEJSCE – BIAŁOSTOCKI KLUB METRO. POWSTAŁY W POŁOWIE LAT 90. PRZEZ DŁUGIE LATA BYŁ JEDNĄ Z WAŻNIEJSZYCH IMPREZOWNI W POLSCE. ZJEŻDŻALI TAM DOSŁOWNIE WSZYSCY – LISTA GOŚCI, KTÓRZY GRALI W METRZE, JEST GODNA POZAZDROSZCZENIA. MAŁO TEGO, NIE ZNAJDZIECIE DIDŻEJA, KTÓRY NIE WYRAŻAŁBY SIĘ O KLUBIE W CIEPŁYCH SŁOWACH. NA POCZĄTKU TEGO WIEKU, WRAZ Z MASOWĄ EMIGRACJĄ MŁODZIEŻY ZA CHLEBEM W METRZE ZROBIŁO SIĘ PUSTO, A IMPREZY ODBYWAŁY SIĘ NIEREGULARNIE. DZIŚ NA SZCZĘŚCIE JEST INACZEJ. KLUB WRACA NA WŁAŚCIWE TORY (W KOŃCU METRO, NIE;) I POWOLI ODZYSKUJE SWÓJ DAWNY BLASK. DWIE SALE – DO PLĄSÓW I DO WYTCHNIENIA, DWA BARY, KONKRETNE NAGŁOŚNIENIE I TŁUM KUMAJĄCYCH IMPREZOWICZÓW – TO CHYBA NAJLEPSZA REKOMENDACJA. KONKURS NA „KLUB ROKU” BEZ METRA NIE MIAŁBY SENSU. PISZCIE NA ADRES: KONKURSY@LAIF.PL, DZIELCIE SIĘ SWOIMI WRAŻENIAMI I POLECAJCIE NAM SWOJE ULUBIONE MIEJSCA DO ZABAWY.

ADRES:

UL. BIAŁÓWNY 9/1, BIAŁYSTOK

11


ANGELIKA KUCIŃSKA (HIRO) Najlepsze płyty:

---------------------------------------------------------------->

* Kolejność przypadkowa, bo bardzo w tym roku polubiłam opcję shuffle: Devendra Banhart „What We Will Be” – ulubiony hipis dał się minimalnie ucywilizować – z korzyścią dla piosenek. Kings Of Convenience „Declaration Of Dependence” – Erlend Øye na chwilę zszedł z parkietu i reaktywował macierzysty duet. Okularnik wciąż wie, jak wzruszyć. Czekałam. BiFF „Ano!” – za słowiańskość bez kompleksów. Za absurdy bez pretensji. Za romanse bez banału. Za wokalistkę w falbankach.

Najgorsze płyty:

Nie wiem, zdolność wróżenia z singli uchroniła mnie przed odfoliowaniem niektórych. Pozdrawiam zespoły Muse i Happysad.

Objawienie roku:

The XX. O takich płytach głupio się gada, za 10 lat będą stały w encyklopedii pod hasłem „jak ważne”, tymczasem mogę pokazać BARDZO zużyty kompakt.

Rozczarowanie roku:

Płytowe – Yo La Tengo, bo się nie spodziewałam, że się tak zmęczę. Koncertowe – Britney nie przyjechała, a Madonna niestety tak.

BARTEK CZARKOWSKI (RADIO ROXY) Najlepsze płyty:

Moderat „Moderat” Wild Beasts „Two Dancers” Dirty Projectors „Bitte Orca”

Najgorsze płyty:

O tych najgorszych szybko zapominam, ale w kategoriach popowych rozczarowali mnie: Dan Black, V V Brown i chyba jednak La Roux do spółki z Little Boots. Wszyscy dają radę, lepiej lub gorzej, singlowo, ale albumy pozostawiły niedosyt, a w przypadku dwóch pierwszych poczucie żenady.

Objawienie roku:

Moderat jako całość i fragment odkrywanego przeze mnie katalogu BPitch Control oraz Primavera Sound Festival w Barcelonie. Mam już bilety na edycję 2010.

Rozczarowanie roku:

Trochę ich w tym roku było, zwłaszcza prywatno-zawodowe, ale jak rozumiem rzecz dotyczy muzyki, więc będzie koncertowo: Santigold na Open’erze, Soap & Skin na Unsoundzie, Karl Bartos na Free Formie.

MARCIN FLINT (FREELANCER) Najlepsze płyty:

K’naan „Troubadour” Paul Kalkbrenner „Berlin Calling” Mayer Hawthorne „A Strange Arrangement” Pablopavo „Telehon” L.U.C „39-89” Warszafski Deszcz „Powrócifszy”

12

*

podsumowanie roku

*

Kto dobrz kto źle, Nadszedł właśnie ten czas, ten nasz ulubiony, tak bardzo hołubiony, ale i wielce znienawidzony. Koniec roku, poza tym, że za oknem robi się zimniej - szczególnie w stopy, to kapitalny czas na podsumowanie. A jako że paramy się niewdzięcznym tematem muzycznym, to wypada nam przyjrzeć się kończącemu się 2009 rokowi pod kątem melodii i dźwięków wszelakich. To ta nasza ulubiona część, bo z entuzjazmem dzieciaka sięgamy po krążki z całego roku i z dokładnością emeryta przesłuchujemy je raz jeszcze, żeby li tylko nutki nie stracić. Ale i tu ta część znienawidzona - czasami okazuje się, że piosenki, które jarały nas absolutnie i bezwzględnie w lutym, w grudniu ledwie nas grzeją. Albo krążki, które męczyły nas w kwietniu, dziś nie dają nam spokoju i ciągle chcemy ich słuchać - i weź tu bądź mądry, i się wypowiedz, która płyta zasługuje na miano najlepszej, a która tej najgorszej mijających dwunastu miesięcy. Jako że głowienie się i kombinowanie nie leży w naszej naturze, jak co roku, postanowiliśmy piętnem wyboru naznaczyć naszych autorów, którzy w mniej lub bardziej klarowny sposób wyłuszczą wam problem, a żeby obraz był kompletny i zarazem wiarygodny, poprosiliśmy również zaprzyjaźnionych dziennikarzy o krótkie wypowiedzi w temacie. Czyli co? Bierzcie się do lektury, słuchajcie muzyki zawsze i wszędzie (w radiu szczególnie!) i cieszcie się ostatnimi chwilami 2009 roku!

kto akto


e,

*

---------------------------------------------------------------->

Najgorsze płyty:

Jay-Z „Blueprint 3”, bo na Black Eyed Peas nie chce mi się nawet napluć. Plastic „P.O.P.”

Objawienie roku:

Speed Caravan – zarówno koncertowo, jak i płytowo. Pablopavo – jw.

Rozczarowanie roku:

Santogold vel Santigold na Open’erze.

AGATA MICHALAK (AKTIVIST) Najlepsze płyty:

tak, nie

Fever Ray „Fever Ray” – piękne, mroczne oblicze pierwszej damy szwedzkiej elektroniki. Basement Jaxx „Scars” – starzy mistrzowie od wesołkowatych parkietowych hitów pokazują, że jeszcze potrafią. I to jak! Po wylizaniu się z ran ich brzmienie nabrało brudu i dozy powagi, z którą zdecydowanie im do twarzy. Gaba Kulka „Hat, Rabbit” – bo nie sposób zignorować najważniejszego tegorocznego przełomu w karierze polskiej artystki. Peaches „I Feel Cream” – bo im starsza, tym lepsza.

Najgorsze płyty:

Nie napiszę „Modern Rocking” Agnieszki Chylińskiej, żeby nie kopać leżącego. Niech więc będzie Matisyahu „Light” – co się stało z profetycznym, natchnionym wokalem Matthew Paula Millera?

Objawienie roku:

La Roux „La Roux” – narodziny gwiazdy. The Big Pink „A Brief History of Love” – brytyjska grupa, która na debiutanckim albumie poraża talentem do produkcji melodyjnych, rozbudowanych rockowych hitów. W dodatku wie, do czego służy elektroniczne instrumentarium. ParisTetris „ParisTetris” – gdyby ci państwo zechcieli zająć się tylko tym projektem, roznieśliby rodzimą scenę na strzępy.

Rozczarowanie roku:

Lilly Allen „It’s Not Me, It’s You” – już nie jest Mike’iem Skinnerem w spódnicy, co najwyżej celebrytką z dobrym głosem i pretensją do objaśniania światu zakamarków duszy brytyjskich panien. Fascynujące. Pałeczkę wśród pań zapodających wschodniolondyńskie brudne brzmienia z powodzeniem przejęła Lady Sovereign. The Killers, którzy w „Day and Age” porywają się z motyką na słońce. Koncert Kings Of Leon na Open’erze – nie miał nic z magii „Only By The Night”.

ANIA GACEK (PROGRAM 3 POLSKIEGO RADIA) Najlepsze płyty:

Grizzly Bear „Veckatimest” Phoenix „Wolfgang Amadeus Phoenix” Wild Beasts „Two Dancers”

13


Cheryl Cole „3 Words”

Objawienie roku:

Florence And The Machine – sensacyjna na żywo. Głos, osobowość, demony i te nogi!

Rozczarowanie roku:

Śpiewająca Kate Moss, bo Kate ma, niestety, tylko nogi.

BARTEK WINCZEWSKI (CHILLI ZET) Najlepsze płyty:

The XX „XX” Yeah Yeah Yeahs „It’s Blitz” The Whitest Boy Alive „Rules” Speech Debelle „Speech Therapy” Seria „Inspiration Information”

Najgorsze płyty: Brak

Objawienie roku:

The XX, Floating Points

Rozczarowanie roku:

Jay-Z „The Blueprint 3”

MARCIN STANISZEWSKI (DZIENNIK) Najlepsze płyty:

Grizzly Bear „Veckatimest” – nie będę oryginalny, ale mnie również porwała marzycielska aura muzyki nowojorskiego kwartetu, jego swoboda w tworzeniu wielowarstwowych, wciągających opowieści jest doprawdy imponująca. Polecam też projekt Department Of Eagles, któremu szefuje jeden z członków Grizzly Bear – Daniel Rossen. To ten sam kaliber, ale trochę inna broń. Hey „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” – tradycyjnie doskonałe teksty Nosowskiej, produkcja Marcina Borsa stojąca na światowym poziomie, no i zespół, który zmartwychwstał. Takie brawurowe wolty w kapeli z niemal 20letnim stażem to naprawdę rzadkość. No a poza wszystkim to zwyczajnie świeże popowe numery, czerpiące z bardzo różnych źródeł. Fever Ray „Fever Ray” – bardzo klimatyczna i przestrzenna rzecz. Wiedziałem, czego się mogę spodziewać po Karin Dreijer Andersson, jako że jestem fanem The Knife, ale jej solowy debiut przemawia do mnie bardziej – więcej tu powietrza, a żaden dźwięk nie jest przypadkowy. To jak połączenie Boards Of Canada z Burialem i Plastikmanem. Im dłużej słucham tej płyty, tym bardziej odpowiada mi jej chłód.

Najgorsze płyty:

Bon Jovi „The Circle” – niewiele obiecywałem sobie po nowej płycie Bon Jovi, bo nigdy sobie nic nie obiecywałem po tym zespole, ale to, co proponują na „The Circle”, to absolutny szczyt kiczu, lenistwa i braku jakichkolwiek pomysłów. To jest tak złe, że nawet śmieszne, więc w kategoriach biurowego żartu można tego posłuchać przez pięć minut – potem robi się niedobrze – wszystkim.

14

Cyfrowa trady

---------------------------------------------------------------->

Najgorsze płyty:

*---------------------

--------------->

*

Tak oto kolejny rok z LAIFem i pisaniem o muzyce minął jak z bicza strzelił. W głowie

mam jeszcze niektóre zdania z zeszłorocznego podsumowania, a tu trzeba pisać kolejne. To, na czym chciałbym się skupić w tym roku, to nie muzyka per

se. Na początek kilka słów wyjaśnienia, dlaczego nie. Po pierwsze, to, co miałem do powiedzenia o mijającym roku w temacie dubstepu i pokrewnych, wyłuszczyłem w poprzednim numerze w tekście „Dubstep Is Dead?”. Po drugie, o tym, że mieliśmy w ubiegłym roku całkiem spory wysyp kompilacji ze starym funkowym (i nie tylko funkowym zresztą) graniem z różnych zakątków świata, też się rozpisywać nie będę. Koń, jaki jest, każdy widzi. Natomiast oba te tematy w pewnym sensie łączą się z czymś bardziej ogólnym.

W samej muzyce niewiele tak naprawdę zmieniło się na przestrzeni ostatnich 10 lat. Nikt Ameryki nie odkrył. Wszystko, co do nas dociera, to przetworzone, przemielone, wymieszane i na nowo podane znane komponenty. Punkt ciężkości przenosi się z jednej strony na drugą, ale w samej muzyce niewiele się da już wymyślić. W porównaniu z latami 80., które przyniosły nam rap, electro, house i techno, czy latami 90., które dały nam jungle, breakcore i IDM, pierwsza dekada XXI wieku wydaje się dość mizerna. Jednak jest coś, co narodziło się na przestrzeni ostatnich kilku lat i co może się okazać większą rewolucją w muzyce niż wszystko, co wydarzyło się w tej dziedzinie przez ostatnie 25 lat. Dożyliśmy czasów, w których każdy – nieważne, czy młody, czy stary; z penisem czy bez; czarny, biały albo fioletowy – może sam nagrywać muzykę. Nie tylko nagrywać, lecz także dystrybuować i promować ją globalnie. Rynek stał się ogra-


----------->

The XX – byłem w niezłym szoku, kiedy dowiedziałem się, że zespół XX to kwartet nastolatków, bo ich debiut to tak dojrzała produkcja, że spodziewałbym się kogoś ze dwa razy starszego za sterami. Nie dość, że tworzą nastrojowe, dekadenckie piosenki o prawdziwie samobójczym powabie, to jeszcze tę rewelacyjnie brzmiącą płytę wyprodukowali sami!

cja

Rozczarowanie roku:

*---------------

temat na oddzielny artykuł, i to spory. Często nisza jest zbyt mała, żeby sprzedać nakład płyt po cenie, która choćby zwróci koszty poniesione na tłoczenie i dystrybucję. Nie będzie jednak problemem znalezienie garstki ludzi, którzy będą skłonni zapłacić za tę samą muzyką w postaci cyfrowej. W zasadzie wszystkie liczące się na świecie sklepy wysyłkowe zajmujące się sprzedażą muzyki na tradycyjnych nośnikach, takich jak płyta winylowa czy CD, otworzyły swoje cyfrowe odpowiedniki i jaki to dało efekt? Jeszcze rok temu wiele firm konsekwentnie odmawiało publikacji swoich wydawnictw pod postacią cyfrową. Ilość fizycznych płyt dostępnych w sklepach zdecydowanie przewyższała ilość plików. Dzisiaj sytuacja się odwraca. Niejednokrotnie ilość muzyki dostępnej pod postacią cyfrową zdecydowanie przewyższa ilość tradycyjnych płyt, jakie możemy w danym sklepie kupić. Dla osób pragnących po prostu posłuchać muzyki nie są już problemami upiorne „out of stock”, które straszyło wszystkich tych, którzy nie mieli szansy nabyć płyty w krótkim czasie po jej premierze, albo fakt, że dane wydawnictwo ukazało się tylko na winylu, a gramofonu jakoś w domu nie ma i nie zanosi się na to, żeby się pojawił.

Tekst Paweł „reelcash” Hadrian

Chylińska – nigdy nie byłem jej fanem, ale ceniłem ją za to, że była jakaś, bo wyrazistość na naszym grzecznym straganie muzycznym to towar deficytowy. A płytą „Modern Rocking” wokalistka grzecznie wtopiła się we wszechogarniający ocean dźwiękowej kupy. To nie jest ani „modern”, ani „rocking”. To jest „fucking” i „pathetic”.

ULA KACZYŃSKA (RADIO EURO) 2009 to dla mnie rok fantastycznych piosenek i dosyć przeciętnych albo mocno nierównych albumów. Stąd też poniższe podsumowanie opatrzone jest komentarzem, w którym – jak na winnego przystało – tłumaczę się, dlaczego nie oszalałam na punkcie „Humbug” Arctic Monkeys i czemu jestem odporna na wdzięk i dźwięk Florence And The Machine.

Najlepsze płyty:

Clark „Totems Flare” – nie lubię określenia „inteligentna muzyka taneczna”, bo kojarzy mi się z poradnikiem dla snobów. Ale do „Totems Flare” pasuje idealnie – bo płyta Clarka to dla mnie dzieło kompletne... i kompletnie nieprzewidywalne. Z jednej strony mamy eksperymentalny jazgot, z drugiej – piękne melodie. Do tego nerwowa rytmika i elektroniczna psychodelia – drapieżna, ale na pewno nie agresywna. King Cannibal „Let The Night Roar” – najpierw zobaczyłam go na Nowej Muzyce w Katowicach, potem przetestowałam na słuchaczach i teraz jestem pewna, że King Cannibal ma w sobie coś z szamana. Funduje ludziom przelot po najciemniejszych zakamarkach duszy, a oni krzyczą z radości i chcą jeszcze więcej. Mroczna elektronika, a kręci jak afrodyzjak. Dla mnie bomba. Peaches „I Feel Cream” – Merrill Nisker skończyła już 40 lat i jako artystka nie musi nic udowadniać. Mimo to trzyma poziom, a krążek „I Feel Cream” – choć nie przynosi żadnej rewolucji – to dla mnie jest po prostu dobrą płytą. Mniej gitar, więcej elektroniki, kilka naprawdę niezłych numerów. Do tego świetnie dobrani producenci (wśród nich James Ford z Simian Mobile Disco) i niezmordowana Peaches, która ciągle rządzi światem zadziornego electro-popu.

Najgorsze płyty:

Candy Girl „Hałas w mojej głowie” – najpierw cytat z notki od wydawcy: „Candy Girl przygotowała we współpracy z kultowym już didżejem Adamusem

------->

niczony tylko i wyłącznie kubaturą naszej planety i liczbą jej mieszkańców. Na Ziemi mieszka grubo ponad 6 miliardów ludzi, z czego prawie 600 milionów ma dostęp do Internetu i liczba ta wzrasta co roku w konkretnym tempie. Nie ma takiej możliwości, żeby wśród tych wszystkich ludzi nie znalazła się choćby garstka, której spodoba się to, co akurat robi mały John albo inny Juan na drugim krańcu świata. Powoduje to, że w globalnym obiegu mogą znaleźć się nawet najdziwaczniejsze przejawy ludzkiej działalności. Ponieważ rynek stał się globalny, znalazło się w nim miejsce na nisze, o których jeszcze kilka lat temu nikt by nawet nie pomyślał. Skoro mi się coś bowiem podoba, to nawet, statystycznie rzecz biorąc, musi się znaleźć na tej planecie jeszcze ktoś, komu się to spodoba i będzie skłonny za to zapłacić. Dlatego też, moim zdaniem, wyrastają jak grzyby po deszczu wszelkiego rodzaju reedycje i kompilacje przedstawiające najróżniejsze formy muzyki – od afrykańskiego funky po ormiańskie śpiewy chóralne czy turecki pop z lat 70. Dzięki temu samemu schematowi możemy też obserwować niesamowity wysyp wszelkiej maści oficyn, które działają tylko w domenie cyfrowej. Bynajmniej nie mam tu na myśli całego ruchu copyleft i wszystkiego tego, co ukazuje się na licencjach Creative Commons i pochodnych, bo to

*

---------------------------------------------------------------->

Objawienie roku:

15


---------------------------------------------------------------->

*

Objawienie roku:

Kamp! i Bzzzt Sound System – to dwa najjaśniejsze punkty na muzycznej mapie Polski. O pierwszym zespole dużo pisać nie muszę, bo już zaistniał w świadomości odbiorców. Nieźle radzi sobie na scenie, mam wrażenie, że sporo wie o historii muzyki i na szczęście nie próbuje być ani „indie”, ani „brit”, ani nawet „power pop”. Natomiast Bzzzt Sound System to pięcioosobowy skład ze Śląska, który brzmi jak zespół, choć gra jedynie na strunach głosowych. A kiedy rymuje, to inteligentnie, celnie i z ironią. Polecam „Ryjstrumental EP” wydaną nakładem MaxFloRec. Jeśli chodzi o objawienia ze świata, to po pierwsze: Speech Debelle. Dziewczyna w pełni zasłużyła na Mercury Prize i Florence And The Machine nie miała przy niej żadnych szans. Hip-hop w jej wykonaniu nie kojarzy się ze złotymi łańcuchami i sportowym dresem. Jest jedynie punktem wyjścia dla dźwiękowych eksperymentów i dziewczęcych opowieści. Po drugie: The XX – damsko-męski kwartet, który dorastał po sąsiedzku z Burialem i Hot Chip. Gra bez pretensji i bez patosu. Ot, zwyczajni, młodzi i wrażliwi ludzie, którzy emocje przekładają na dźwięki.

Rozczarowanie roku:

Agnieszka „You Can Dance” Chylińska – na początku była typem do najgorszej płyty roku, ale w sumie to nie o zawartość tego krążka chodzi, tylko o moje oczekiwania. Liczyłam na polską Peaches albo choćby Madonnę, a usłyszałam… jeszcze nie Kate Ryan, ale już nie Lady Gagę. Miał być pazur drapieżnej elektroniki, a wyszły akrylowe tipsy. Ale sąsiad w dresie mówił, że trzepie. Tyle że nie rozwinął tematu.

16

Dobre debiuty

lepsze powroty

Dekada finiszuje z przyzwoitym fonograficznym wynikiem, choć propaganda kryzysu pewnie zabrania tak się cieszyć bezczelnie.

I co nam zrobią?

Poniżej ostatnie 12 miesięcy muzycznego szczęścia,

IMPREZA W tym roku najlepsza z Lady GaGą. „Fame” to niby premiera zeszłoroczna, ale Europa swoje musiała odczekać. Blondyna słusznie rozstawiła po kątach inne aspiru-

Lady GaGa

jące Madonny, dowodząc, że wysokobudżetowy pop nie musi być bezmyślny. Tu zza producenckich fajerwerków łypie inteligentna szydera. Poza tym choreografia z wózkiem inwalidzkim w klipie do „Paparazzi” – numer roku, po bandzie i bez dyskusji. A do tego showbizowi księgowi policzyli, że w mijających 12 miesiącach tylko ona jedna dała radę jakkolwiek wstrząsnąć rynkiem – w sensie sprzedażowym. A skoro już przy damach jesteśmy – cieszy, że Britney się pozbierała, szkoda że Polacy tego nie zobaczyli. Wyróżnienie dla Little Boots. O La Roux jednak nie będzie mi się chciało pamiętać. Na podium singiel uzależniający beztroską – „Let’s Go Surfing” The Drums. KONTEMPLACJA

Monsters Of Folk

Zdecydowanie Hatifnats. California Stories Uncovered. Nathalie And The Loners. The XX. Odpowiednio: dream pop, postrock, skrajnie autorski songwriting, bezczelne kolaże, czyli smutne płyty na poważnie. To nie przypadek, że debiuty (w tym trzy krajowe!). Zmierzmy tegoroczną fonografię poziomem pierwszych płyt. Świetny

*------------------------------------------------------>

doskonałą płytę będącą połączeniem nowoczesnego popu i muzyki klubowej”. Pokora to cecha, która w polskim przemyśle rozrywkowym wymarła razem z dinozaurami. Dlatego dziś mamy już tylko genialne zespoły, legendarnych artystów i kultowych didżejów. W tym roku dołączyła do nich kolejna wybitna jednostka – Candy Girl. Jej debiutancka płyta jest równie pretensjonalna, co artystyczny pseudonim. Trąci tandetą i bazarowym szykiem. I jeszcze tytuł można by rozwinąć... „Tylko hałas w mojej głowie i nic więcej”. Calvin Harris „Ready For The Weekend” – to druga wydawnicza wtopa 2009 roku. Szkoda, że odpowiada za nią człowiek, o którym tak niedawno mówiło się, że jest cudownym dzieckiem brytyjskiej muzyki tanecznej. Ale dzieci potrafią być niewdzięczne i lubią robić dorosłym na złość. Nie jestem pewna, czy przy okazji Harris nie zaszkodził sam sobie, ale to dopiero czas pokaże. Mnie się ta płyta kompletnie nie podoba i raczej nie będę wyczekiwać kolejnych produkcji. To nie jest moja bajka.


---------------------------------------------------------

Sonic Youth, Dinosaur Jr, Flaming Lips. Niektórzy nie zawodzą nigdy. W tym przedziale szczególne wyróżnienie dla Drivealone, pozazespołowej twórczości Piotra Maciejewskiego z Much – bo to trochę debiut, trochę projekt dobrze znany wtajemniczonym. Premiera na fizycznym nośniku potwierdza kompozytorską klasę autora. Rejony płyty roku. Tu zresztą będzie się ścigać z Dead Weather, czyli połączonymi siłami Jacka White’a z The White Stripes i Alison „VV” Mosshart z The Kills. Brudne, nerwowe, głośne blues punki, można się pokaleczyć.

Najlepsze płyty:

Sa-Ra Creative Partners „Nuclear Evolution, The Age Of Love” Shafiq Hussayn „Shafiq’ En A♦Free♦Ka” Maxwell „ BLACKsummer’s Night”

Najgorsze płyty: Nie słucham takich.

Objawienie roku:

Electric Wire Hustle

Rozczarowanie roku:

Brak nowego albumu D’Angelo

NORBERT „BERT” BORZYM (RADIO EURO) Najlepsze płyty:

NIEPOKÓJ Źle się skończyła dla Conora Obersta demokracja zarządzona w szeregach Mystic Valley Band („Outer South” nie tolerują nawet odtwarzacze fanatycznych wielbicielek – wiem, co mówię). Czy wyciągnął wnioski i wrócił do gorączkowego egotyzmu? Nie. Wyciągnął wnioski i założył supergrupę Monsters Of Folk. To się naprawdę mogło nie udać. Trzech liderów w kwartecie, każdy komponuje, pisze teksty, śpiewa. Każdy trochę inaczej. A wyszła znakomita płyta, piekielnie amerykańska. Poza tym Robbie Williams. Najbardziej wyczekiwany popowy album tego roku. Pomińmy wątek UFO, choć pierwszy singiel z nowej płyty to ewidentna inspiracja tygodniami w pustynnej pogoni. „Reality Killed the Video Star”, najnowszy album Robbie’ego Williamsa, rekompensuje

*

---------------------------------------------------------------->

SPOKÓJ

----------------------->

wynik, najlepszy od lat. Doświadczeni też nie zawiedli – szukaj pod: Spokój.

MACIEK „MACEO” WYROBEK (RADIO ROXY)

Robbie Williams

bóle „Rudebox”, okropnego poprzednika. Jest dobrze, może być gorzej, bo jednak zdecydował się wrócić do Take That. Pozostaje żyć nadzieją, że to podstęp i sabotaż. A W FUSACH Kto się nie cieszy z powrotu Pavement, ten trąba.

Tekst Angelika Kucińska Foto Mat. promo

Hatifnats

Niełatwe zadanie, bo takiej płyty, jak ubiegłoroczny debiut Friendly Fires, w 2009 roku nie znalazłem. Długo czekałem na krążek Belgów z Das Pop i nie zawiodłem się. Album „Das Pop” wyprodukowali bracia Dewaele, czyli Soulwax. Lubię ostatnią płytę Dub Pistols – jest dużo lepsza niż poprzednia. Jack Penate też mnie nieźle ubawił i pozytywnie nastroił. Równie dobrą płytę nagrał Kasabian. Wbrew temu, co plotą niektórzy „znawcy” – Gossip dał też radę.

Najgorsze płyty:

Mógłbym powiedzieć – debiut Little Boots, która po doskonale rokującym singlu „Stuck On Repeat” nagrała gówniany album i niebezpiecznie zbliżyła się do Lady Gagi. Ale nie. Numerem jeden zostaje Calvin Harris. W 2007 roku Szkot zadebiutował świetnym krążkiem. Dużo naobiecywał i narobił smaka. A potem nagrał drugą płytę – koszmarny mariaż electro popu z trance’em. Do krążka powinna być dodawana darmowa torebka na wymiociny.

Objawienie roku:

Było ich kilka – trudno mi będzie wybrać jedno. Wymienię w przypadkowej kolejności. French Horn Rebellion z NYC za „Up All Night” i garść niezłych remiksów, Amerykanie The Drums za świetny singiel „Let’s Go Surfing”. Ostatnio pojawiła się niezła grupa z Islandii –FM Belfast, która wcale nie brzmi, jakby była z Islandii. Mocno namieszali Australijczycy, którzy tworzą doskonałe disco electro (Dcup, Light Year, Flight Facilities). Biorę też w ciemno produkcje Szkota Gruma – do grania w klubach jest idealny. A na koniec „czarne konie” znad Wisły – trio Kamp! Wielki talent, wielki potencjał – trzymam za nich kciuki i głośno kibicuję.

Rozczarowanie roku:

Znowu Calvin Harris. Ale tym razem ex aequo ze swoim koleżką Dizzee Rascalem, który też poczuł miętę do germańskich melodii. Krótko mówiąc, straciłem do nich muzyczne zaufanie.

17


W popie

rządzą panie

>------------*-----------

Anglosasi przekonani są, że butelka szampana wydaje przy odkorkowaniu dźwięk ”POP!“. Jak pop, to pop. W atmosferze sylwestrowego jubla warto przypomnieć, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy na arenie muzycznych uciech. Działo się tak wiele, że nie wiadomo, od czego zacząć. Może od debiutów? Do najgłośniej komentowanych należało na pewno entrée zaliczone przez australijskie duo Empire Of The Sun. „Walking On A Dream” na antypodach ukazało się wprawdzie jeszcze pod datownikiem 2008 roku, ale resztę świata uraczono krążkiem ze znacznym opóźnieniem. Zespół, który – nie wiedzieć czemu – przyjął nazwę od autobiografii J.G. Ballarda, to przegięcie przez duże „P”. Emploi na

miarę jakichś trybalnych ludów Oceanii, którym objawili się bogowie glam rocka, dotrzymało kroku muzyka – napompowane do granic rozsądku synth-rockowe monstrum. Z mniejszą pompą, ale nie bez egzaltacji, objawił się inny duet, angielskie La Roux. Pozbawiony tytułu debiut płytowy może i jest jakąś deklaracją stylu, ale kładzie go brak substancji w piosenkach, a śpiewaczka Elly J. zwraca uwagę raczej fryzurą podpatrzoną chyba u bohaterów

Peaches

Thunderheist

*----------------->>>---------------------->-------

18

*----<<------

*

Dragonballu niż charyzmą czy wprawnym wokalem. Bardziej interesująco (uwaga! opinia subiektywna) prezentowało się „Hands” – pierwszy długograj Victorii Hesketh alias Little Boots. Dziewczyna lubi mieszać gówno z marcepanem, bo przyznaje się do fascynacji Britnejką i Captainem Beefheartem, co znajduje pewne przełożenie na jej sympatyczne songi. Słodycz dla ucha i oka, jako że nieznaczne niedobory wykonawcze Victoria nadrabia powabną elewacją. Z kolei


*

---------------------------------------------------------------->

z kanadyjskim stemplem pocztowym trafiła do nas niespodziewanka w postaci Thunderheist. Za electro-hopowy strzał z biodra odpowiada milczący producent z brodą i dalece bardziej wylewna, czarna nawijaczka. Słowem, combo idealne. W kolejnym rzucie będą ci, którzy wydali drugą płytę, choć czas oczekiwania na dziełko numer zwei był w ich przypadku bardzo różny. Marudziła Lily Allen, ale jej „It’s Not Me, It’s You” lokuje się w koszyku z tegorocznymi fajnościami. Album to niepozbawiony czupurności debiutu, ale uszlachetniony topową produkcją i nieporównanie bardziej dojrzały. Sama Lily uznała jednak, że mimo statusu podwójnej platyny long nie sprzedaje się tak, jak powinien, a winni temu są piraci i internetowi zasysacze. Szykuje się zmiana branży? Koneksje rodzinne każą myśleć o karierze przed kamerą, ale dotychczasowe doświadczenia Lily pchnęłyby ją raczej w stronę produkcji spod trzech iksów. Mniej więcej wtedy, gdy Allenówna prychała na niedobry los, druga z Angielek o niewyparzonej buzi, Lady Sovereign, promowała „Jigsaw”. Kolega Rawski bezlitośnie ubiczował ten krążek, ale i on powinien pamiętać, że sam miał kiedyś siedemnaście lat, a właśnie dla adolescentów electro-hopowa propozycja Lady Sov jest, jak znalazł. Kompletne przeciwieństwo pyskatych Brytyjek – Sally Shapiro otworzyła się na tyle, by bąknąć parę zdań do dziennikarzy. Na scenę nie wyjdzie jednak na pewno – stanęła raz za gramofonami i spłonąwszy panieńskim rumieńcem, zapisała sobie w kajeciku: „Nigdy więcej!”. Trudno, trzeba uszanować decyzję i posłuchać nowego albumu „My Guilty Pleasure”. Rzecz nie nosi już wyraźnego piętna italijskiej dyskoteki, ale zwolennikom kruchych melodii nie będzie to przeszkadzać. Warto było czekać także na „dwójkę” Tigi. Electrohouse’owa orgietka zatytułowana „Ciao!” podniosła znacznie temperaturę w klubach. Podobnego wyczynu próbował Calvin Harris i generalnie mu się to udało, jednakże „Ready For The Weekend” nie obłaskawiło wszystkich recenzentów. Żal mi trochę gościa, bo zebrawszy tyle razów i poklepań po plecach, pewnie

KASIA „NOVIKA” NOWICKA (RADIO ROXY) Najlepsze płyty:

Grizzly Bear „Veckatimest” Moderat „Moderat” Bat For Lashes „Two Suns”

Najgorsze płyty:

Jeśli na nią trafiłam, to wyrzuciłam z pamięci, a Chylińskiej nie słyszałam w całości.

Objawienie roku: Nowy Hey, The XX

Rozczarowanie roku:

Myślę i myślę, ale nic nie było na tyle rozczarowujące.. nawet Chylińska.

MARCIN „HARPER” HUBERT (RADIO EURO) Najlepsze płyty:

La Roux

Jack Penate „Everything Is New” Animal Collective „Merriweather Post Pavillion” The Very Best „Warm Heart Of Africa” Shafiq Hussayn „Shafiq’ En A♦Free♦Ka” Major Lazer „Gunz Don’t Kill People... Lazers Do” The Antlers „Hospice” Fuck Buttons „Tarot Sport” Zinc „Crack House EP” The Horrors „Primary Colours” Green Jesus „Leśna strona dźwięku”

Najgorsze płyty: Szkoda na nie czasu

Objawienie roku: UK funky

głowi się całymi dniami, czy w końcu jest nowym bożkiem disco czy bezczelnym hochsztaplerem. Na wzmiankę w tej wyliczance zasługuje też „Rules”, czyli najświeższe ujawnienie międzynarodowej ekipy Whitest Boy Alive, bowiem dzieło to sympatyczne – ascetyczny disco pop dla wrażliwców. Na koniec zostali rutyniarze. Na czele z Prodigy, które zaliczyło udany powrót do przeszłości. „Invaders Must Die” to naprawdę ciekawa opowieść, o tym jak drzewiej walczyło się z systemem, ale bez niezdrowej nostalgii. Przypomniało o sobie także Basement Jaxx, bogatsze w blizny, trochę jakby ugładzone, ale obyte w nowych brzmieniach. Hiperestetyczne „Scars” przebija jednak „ładnością” (ponownie – w skromnej mej opinii) ostatnia produkcja Fischerspooner. Członkowie grupy to może i rozkapryszone różowe pudle z nowojorskiej galeryjki, ale wszelkie fanaberie i przewracanie w dupie można im wybaczyć, jako że „Entertainment” jest przezacnym kawałkiem jędrnego electro-popu. Sporo radości dostarczyli też kanadyjscy Junior Boys i ich „Begone

Rozczarowanie roku:

Czysta gorzka żołądkowa

AGNIESZKA SZYDŁOWSKA (PROGRAM 3 POLSKIEGO RADIA) Najlepsze płyty:

The Horrors „Strange House” Micachu „Jewellery” Fever Ray „Fever Ray” Speech Debelle „Speech Therapy”

Najgorsze płyty:

Za dużo, nie prowadzę rankingu:)

Objawienie roku: Pustki kontra poeci

Rozczarowanie roku:

Brak koncertu Foals w Polsce!!!

MACIEK „LEXUS” KASPRZYK (RADIO ROXY) Najlepsze płyty:

The Whitest Boy Alive „Rules” 2020 Soundsystem „Falling” Oliver Koletzki „Grossstadtmarchen”

Najgorsze płyty:

O najgorszych staram się szybko zapominać.

Objawienie roku: Kamp!

Rozczarowanie roku:

Słabo zainteresowanie autorskimi stacjami radiowymi (vide Radio Roxy, Radio Euro).

19


* Dull Care”, premierowy zbiór nerwowych piosenek w panierce słodkiej elektroniki. Wbrew tytułowi, „Music For Men” Gossip niekoniecznie okazało się prawdziwą męską przygodą. Taneczno-rockowe granie Amerykanów podoba się smakoszom podobnych dźwięków, w prasie jednak częściej i tak dyskutowana jest kreacja, w jaką aktualnie wbija się frontmenka. Skoro zaś o wyzwolonych damach mowa, Peaches niestety złagodniała i skwasiło to nieco zawartość ostatniej jej płyty. „I Feel Cream” można puścić na gimnazjalnej potańcówce i nawet stałe bywalczyni oaz nie wybiegną z płaczem. Wypada napisać dwa słowa także o jakimś francuskim produkcie. Niech będzie zatem Air, które rozmydliło nastrój na „Love 2”. Long to zaledwie poprawny, a zanosił się na ucieszną łaskotkę po linii „Moon Safari”. Niechętnie napominam i o „Sounds Of The Universe” Depeche Mode. Gahan z ekipą znajdują się już na podobnym poziomie wyabstrahowania z realiów, co U2 czy Stonesi. Cokolwiek by nie nagrali, zawsze wcisną to sporej rzeszy konsumentów, aby pojechać w wielomiesięczną

trasę obejmującą każdy kontynent, oprócz Antarktydy. Co innego Moby, bo „Wait For Me” nie zawodzi, choć to już dziewiąty tytuł w dyskografii naszego ulubionego anemika i o zaskoczenie coraz trudniej. Na sam finał mojej wyliczanki zostawiłem sobie starszych panów z Madness. Weterani Two Tone, z zachowaniem wszystkich honorów, znów dumnie wciągnęli w tym roku na maszt banderę w czarno-białą szachownicę. Ukazały się wszak bardzo dobry nowy album „The Liberty Of Norton Folgate” oraz kompilacja-elementarz dla początkujących. Oba równie smakowite. A zatem działo się. Rok 2009 obfitował w emocje i oby nie skąpił ich także jego zmiennik. No to zdrowie! Niech żyje nowy rok i aby nam się dzieci nie czepiały rakiet. Tekst Sebastian Rerak Foto Mat. promo

Calvin Harris

---------------->>>---------------------->------> 20

---------------->>>---------------------->------>

Little Boots


Ten rok miał upłynąć pod znakiem kryzysu. Hiobo-

we wieści analityków wszelkiej maści, blady cień nadziei dla zadłużonych, wahania kursów, spadki, wzrosty, pierdogluty. To wszystko podane przez wróżbitów finansowych, nakręcone przez dzienniki, portale i mądrale stukające w klawiatury. Z pracą też nie

za ciekawie, opty- Deadbeat mizmu wokół brak. Nic, tylko uciec przed tą dołującą melasą. W muzę ofkors, a jakże! Patrząc na line-upy festiwali obfitujące zarówno w mainstreamowe, jak i undergroundowo-awangardowe nazwiska i czytając, jak to organizatorzy Mutek gratulują festiwalowi Unsound świetnej imprezy, dochodzę do wniosku, że jest coraz lepiej i nie będę, jak zwykle, narzekał. Piętrzące się trudności zdopingowały organizatorów, nie dali plamy, pozostały zadowolona gawiedź Will Saul i przybijanie

piątek. Na forach internetowych skrzą się dyskusje, ludzie wymieniają się ciekawymi linkami (rapidshare rządzi, niestety!) i mimo że to techniawa, minimale, elektronika, IDM, to wciąż zabawa dla wybranych i miło, że ktoś w necie daje świadectwo przeciw Dodzince i Chylińskiej. Podkreślam to, ponieważ po lekkiej załamce imprezowej przed laty, w obliczu ostrego natarcia manieczkomaniaków i wielbicieli Marcusa Schulza, obawiałem się, że będzie barc nietopsz. Ale ponieważ nie narzekam na to, co w kraju, ponarzekam sobie na świat, ha ha! Tytuł rozczarowanie roku przypada w 2009… Richie’emu Hawtinowi i jego ekipie! Zdecydowanie. Podpisuję się pod tym, co Fuckpony powiedział nam w wywiadzie. Nuda, poza trzepaniem kasy, technologiczny Richie nie pokazał nic ciekawego, tak jak całe towarzystwo z M_nus. Zresztą całe to trio z Luciano i Villalobosem chyba powinno odpocząć i zebrać siły. Tyle że na ich miejsce nie pojawiła się żadna inna, trendo-

*----------------------------->>>---------------------->-

*---------------------------------------------->>>---------------------->------>

kryzys?

Gdzie ten

*

nośna ekipa techniczna. Brakuje gwiazd, osobowości, które dadzą jej porządnego kopa napędowego. Dubstepowców nie liczę, bo to jednak inny podgatunek, a to w ich działce głównie coś się dzieje. Owszem – twórców jadących własnym ściegiem mamy trochę, ale nawet kreowani przeze mnie (i nie tylko przecież) na nowe gwiazdy Gui Boratto czy Bruno Pronsato jakoś nie zachwycili, mimo że ciągle coś nowego próbują wykombinować. Może zatem Mathew Johnson i Wagon Repair? Kanadyjski desant w Berlinie ma się dobrze, panowie proszą panie (vide Dinky), a parę ulic dalej panie proszą panów (Ellen Allien + Modeselektor oraz Fuckpony). No właśnie, prócz szacunku dla „wagoników”, także ukłony dla Ellen i Bpitch oraz japońskiej Mule Musiq, która pokazała świetnego Terre Thaemlitza i kilka interesujących singli i kompilacji. Miłą muzę robi ponownie Sasu Ripatti, czyli Włodek i Luomo w jednym – przeprowadzka w rodzinEllen Alien

21


--------------->>>---------------------->------>

*

The Mole niesamowite skurczybyki w każdym zagraniu, kupuję ich w ciemno! Najlepsza impreza Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, Mutek, każda impra Wagon Repair, zarówno Watergate, jak i Panorama. Plany DJ mix Radio Rothko w lutym. Nowa EP-ka Vampire w Echocord, podobnie jak remiksy do nowego albumu Fluxion, którego robią ci sami fajni goście. Remiks dla Jahcoozi wychodzi w BPitch w marcu, a mój nowy album na pewno będzie zawierał więcej Tikimana przed latem. Najlepszy sound system, jaki słyszałem, i nieWILL SAUL samowici ludzie. Czułem się jak na koncercie Co było fajne, a co nie? rockowym! Fajni: Wolf + Lamb, Hotflush, Mount KimPlany bie, Joy Orbison, Adam Marshall, dOP, Ost Nowy album Cobblestone Jazz i mam naTekst Piotr Nowicki dzieję mój krążek, jeśli się pozbieram. Gut, Moderat, Sound Stream, Lee Curtiss, Foto Mat. promo Floating Points, Actress. O niefajnych wolę nie wspominać. THE MOLE ELLEN ALLIEN Najlepsza impreza Co było fajne, a co nie? Co było fajne, a co nie? Kluby Panoramabar – Berlin, Robert Poczekaj, poszperam w torbie z płytami. Hard techno + hardtrance, hip-hop nie Johnson – Frankfurt, ponadto Waarung and Wzrastający trend limitowanych edycji jest fajny, a na topie są tech house, grime, D’Edge w Brazylii, Trouw w Amsterdamie, winyli, wydania kolekcjonerskie jako efekt minimal tech house (sic!). Labyrinth Festival w Japonii. lub w odpowiedzi na zmniejszającą się Odkrycie Plany sprzedaż, co dało w rezultacie bardzo We Love i Jahcoozi. Pracuję nad nowymi singlami i na początku ekscytującą, często ryzykowną, zawsze Najlepsza impreza nowego roku zaczynam robić swój album. unikalną muzykę. Calvi on the rocks. Poza tym singiel z Mike’iem Mondayem Co nie było hot? Plany „Small Moments” dla holenderskiej wytwór- Podobnie jak w zeszłym roku, rosnąca liczNowy album w maju. ni Clone i remiks Cortney Tidwell, który ba didżejów MP3. Nie ma nic smutniejszego zaraz wychodzi w Aus. niż unikanie obrzydliwego nieporozumienia DEADBEAT przez gryzienie się w język, gdy inny DJ Co było fajne, a co nie? MATHEW opowiada, jak przestawił się tego roku na Producenci minimalu JOHNSON empetrójki. wrócili do tego, co Co było fajne, Odkrycie nazywają „house’oa co nie? Cottam, The Revenge, Eddie C, Mark E, wymi korzeniami”, Danuel Tate „DoSa-Ra, The Moritz Trio, Shimmy Sham, dodali słabe wokale esn’t Like You Back”, Danuel Tate, Linkwood, Rick And Tevo i cienkie melodie Dinky „Anemik”, Howard, Traxx, Hunee, Super Value, Kink, do swoich, skądinąd The Mole „Family”, For Discos Only, Stephan Beaupre, Oleg tych samych, bitów Hrdvsion „The MoPoliakov, Koosh. Z pewnością nie wszyscy i to z pewnością nie hana”. są nowi, ale bardzo interesujący w tym roku. było hot. Producenci A co było Najlepsza impreza dubstepowi odkryli niefajne? Modern Eep Left Quartet na Mutek at house’owate melodie Bongo House. Mutek, Modern Deep Left Quartet w Agei wyciągnęli muzykę Odkrycie ha, Tokyo, Djing na Trouw, Philpot Label z ciemności, powodując, Dollz at Play i ich Night w Studio 80, piątkowe noce w The że dziewczyny chcą przy pierwsza EP-ka. Black Box Ferrera, Katapult Party w klubie tym tańczyć – to było Najlepsza Rex, impreza w k4 z Akufenem, urodziny naprawdę dobre! impreza Konrada Blacka w Watergate i cokolwiek Odkrycie Wagon Repair/Cyw Club Of The Visionaries. Joy Orbison, Untold, nosure party z Reel Najlepsza impreza Levon Vincent, Luke Grooves w klubie Album Cobblestone, mój nowy album, Hess i Scuba. Wszyscy to Mathew Jonson Ageha w Tokyo. wydawnictwa w Musiquee Risquee.

ne strony, jak widać, czasem pomaga. By się nie zanudzić, sięgałem zatem po ciekawostki znalezione w necie, stąd w moich odtwarzaczach lądowali: Lusine, trio Moritza Von Oswalda oraz Aufgang mojego faworyta Francesca Tristana. Gdy przepytałem znajomych z Berlina, jak tam się sprawy w świecie mają, usłyszałem, że kolejni wielcy dystrybutorzy odwalili kitę, ale muza, mimo torrentów i rapidshare’ów, wciąż się sprzedaje. Naturalna selekcja pozostawia na rynku najlepsze albumy, których wszakże wciąż nie powstaje zbyt wiele w porównaniu z ciągłą powodzią EP-ek. Producenci tworzyć nie przestaną – wypromować się i pozostać na rynku live-actów czy zwykłego didżejowania można tylko przez własne produkcje. Takie są prawidła rynku, więc nowej muzyki nie zabraknie. Tyle ode mnie, pora na gości...

22

>------

*----------------------------


*

to nie Muzyka olimpiada

Naprawdę brak mi już sił na kopanie coraz bardziej leżącego popowego show businessu i z dnia na dzień tracących kontrolę nad gustami jednostek wielkich koncernów płytowych. Internet

Dziś mainstream pozostaje już tylko raczej domeną leniwych, czyli tych, którzy nie odczuwają potrzeby przeszukiwania wszelkich blogspotów, soundcloudów i podomaticów, by dopasować muzykę do swoich indywidualnych potrzeb, i w zupełności zadowalają się chaotycznym zlepkiem dźwięków płynących z komercyjnych stacji radiowych i telewizyjnych. Ci zaś, dla których muzyka jest czymś o wiele więcej, niż tylko tłem, bez trudu odnajdują własne fascynacje, którymi potem dzielą się ze znajomymi, tym samym stając się trendsetterami. W rezultacie powstają coraz bardziej różnorodne nisze i tak każdy może spojrzeć na światową scenę z perspektywy środowiska, w którym się obraca. Zawsze powtarzam, że muzyka to nie olimpiada, więc nikt nie musi przyznawać artystycznej palmy pierwszeństwa tym, którzy akurat sprzedali najwięcej płyt. O ile ciekawiej jest zajrzeć pod powierzchnię i obserwować zjawiska, które dopiero się rodzą bądź właśnie rozkwitają.

Maxwell

---------<

w końcu na dobre pokrzyżował plany wielkim braciom, którzy liczyli na to, że do końca świata będą dyktować masom, czego mają słuchać.

----------------------------------------------------------------------------

23


*

---------------->>>---------------------->------>

----------------------------*

I tak oto miło mi stwierdzić, że sygnalizowany przeze mnie rok temu front elektronicznych posthiphopowych nowych beatów coraz bardziej rośnie w siłę. Większość świeżych pomysłów na kosmiczne, abstrakcyjne downtempo płynie z Los Angeles, nic więc dziwnego, że coraz głośnej mówi się o tzw. L.A. Beat Scene. Dzięki sukcesowi Flying Lotusa dowiedzieliśmy się o istnieniu takich artystów, jak Ras G, Samiyam, Mono/Poly, Nosaj Thing czy Gaslamp Killer. Najprężniej rozwijającym się kalifornijskim labelem okazał się w tym roku Plug Research, który wypuścił dwa wybitne albumy – Exile „Radio” i Shafiq „En’ A-Free-Ka”. Pierwszy to misterny, psychodeliczny kolaż z wykorzystaniem samplowanych fragmentów audycji radiowych z lokalnych stacji, drugi zaś to pełnometrażo-

------>

24

wy debiut głównego producenta Sa-Ra Creative Partners, uważany już w tej chwili za pozycję wybitną. Tym samym Shafiq stał się najgroźniejszą konkurencją w rywalizacji o tytuł płyty roku, dla swojej macierzystej formacji. Sa-Ra, bo o nich mowa, po nieudanym romansie z Kanye Westem, powróciła na łono wytwórni Ubiquity i wydała najlepszy album w swojej dotychczasowej karierze, zatytułowany „Nuclear Evolution, The Age Of Love”. Plug Research ma za to w swojej stajni Shafiqa, a na nowy rok zapowiada premierę solowego albumu kolejnego członka Sa-Ra, Ommasa Keitha oraz wielki powrót Bilala. Z kolei Ubiquty miało nosa, podpisując kontrakt z młodym beatmakerem z Wiednia. Krążek „Between The Dots” Cloniousa zebrał świetne recenzje i wraz

Sa-Ra

z Sa-Ra odświeżył wizerunek zasłużonej oficyny z San Francisco. Tymczasem abstrakcyjne beaty opanowały również Europę. Oprócz wspomnianego już Wiednia, gdzie prym w tej dziedzinie wodzi Dorian Concept, sporo hałasu zrobiło się wokół szkockiej sceny i labela Lucky Me, głównie za sprawą Hudsona Mohawke’a, który podobnie jak Lotus, zrobił karierę dzięki legendarnemu Warpowi, a teraz jego sława pomaga zaistnieć innym artystom z Glasgow, jak Nadsroic, Mike Slott czy Rustie. Największymi propagatorami medialnymi nowych beatów z obydwu stron Atlantyku byli prezenterzy BBC Radio One, Benij i Mary Ann Hobbs. Hobbs skompilowała dla Planet Mu bodaj najciekawszą składankę roku, „Wild Angels”, na której to znalazły się prawdziwe perełki nowej elektroniki, autorstwa takich producentów, jak: Mohawke, Slott, Rustie, Mono/Poly, Architeq, Tranqill, a także Floating Points, o którym właściwie należałoby wspomnieć oddzielnie. O ile ubiegły rok w dziedzinie inteligentnej muzyki tanecznej należał do Trus’ Me, o tyle rok bieżący przyniósł nam duży talent w postaci klasycznie szkolonego młodego londyńczyka, który nieźle namieszał swoim hitem „Love Me Like This”, a od niedawna eksperymentuje z akustycznymi aranżacjami, co czyni z niego jedną z największych nadziei na 2010 rok. Nie chce mi się pisać w tym roku o hip-hopie. Na pewno bardziej interesuje mnie to, co się dzieje z duchem J Dilli, niż to, czy autotune jeszcze jest cool, czy już dawno nie. Kanyemu dostało się ze wszystkich stron, Jay-Z ogłasza śmierć autotune’a, podczas gdy J Dilla wciąż żyje, inspirując wielu młodych muzyków do rozwijania jego idei. Niektórzy co prawda próbują się na śmierci Dilli dorobić, ale na szczęście inni dumnie niosą jego pochodnię. Niespodziewanie

-


*

*----------------------------

------> J Dilla

najpiękniejszym hołdem dla Dilli i jego matki okazała się EP-ka „Suite For Ma Duke” z cudownie rozpisanymi na orkiestrę przez Miguela Atwood-Fergusona najpiękniejszymi kompozycjami mistrza MPC w wersji całkowicie pozbawionej beatów. Wracając zaś do autotune’a, kiedy pierwszy raz usłyszałem niesławnego bezdomnego Reda, nie mogłem uwierzyć, że wydaje z siebie ten glos bez efektu! Tymczasem ów przybłęda z L.A. rzucił wszystkich na kolana swoim ulicznym G-funkiem i niesamowitą modulacją głosu sprzężonego z human beatboksem. O „I Should Tell Your Mama” pisał na swoim blogu nawet Justin Timberlake, można więc podejrzewać, że poczciwego Reda

już niebawem będzie stać na wynajęcie jakiegoś lokum. A hip-hop, człowieku, ma się dobrze, choć może mniej w tym roku było wybitnych mc’s na miarę Jaya Electronica czy jedynego w swoim rodzaju Mos Defa, który powrócił do formy na swojej najnowszej płycie „Ecstatic”. Tegoroczny hip-hop powrócił do kultu beatu i coraz bardziej pogrąża się w instrumentalnych eksperymentach z analogowymi barwami syntezatorów i zaskakującymi przestrzeniami. Elektronika coraz częściej idzie w parze z hip-hopem, a granice pomiędzy nimi zaczynają się zacierać. Szacunek do Dilli słychać nawet w świeżych produkcjach z odległej Nowej Zelandii, gdzie muzycy, tacy jak Julien Dyne, Electric Wire Hustle, Benny Tones czy Isaac Aesili łączą głęboko osadzone groovy z żywymi instrumentami i nowoczesną elektroniką. Robią to z wyjątkową wrażliwością i doskonałym smakiem, co z pewnością ma wiele wspólnego z naturą i kulturą ich pięknego kraju. Nowa muzyka z jednej strony ewoluuje, a z drugiej – nie powstaje z niczego i nie zapomina o swoich korzeniach. Prawdziwa siła dwudziestego pierwszego wieku tkwi w kreatywnych fuzjach, co nie znaczy, że klasyczna forma piosenki zanika. Zapoczątkowana przez Winehouse, Lidella i Saadiqa moda na retro soul w tradycji wczesnego Motown znalazła wielu naśladowców. Na potrzeby tego tekstu wspomnę jedynie o Mayerze Hawthornie. Fakt, że jego lansowaniem zajęła się tak radykalna do tej pory wytwórnia, jak Stones Throw, nasuwa niejakie podejrzenie, że chodzi tu przede wszystkim o skok na kasę. Paradoksal-

>-----------

----------------------------nie powstaje sytuacja, która nieraz już występowała w historii muzyki rozrywkowej, kiedy to biali ściągali elementy stylu czarnych, powielali je w nieudolny sposób i zarabiali na tym dziesięć razy więcej. Nie da się ukryć, że do Stones Throw o wiele bardziej pasuje postać ekscentrycznego Dam-Funka, który może chwilami nudzi, ale przynajmniej ma charyzmę. A za takie odkrycia, jak The Heliocentrics, będę zawsze ten label cenił. Tak czy owak mają za sobą kolejny udany rok. Jednak od retro soulu zdecydowanie wolę brooklyński retro funk, który ma tyle samo wspólnego z Jamesem Brownem, co z RZA, co doskonale udowodniło El Michels Affair na płycie „Enter The 37th Chamber”. Zarówno oni, jak i Budos Band, Menahan Street Band, a przede wszystkim Lee Fields & The Expressions hołdują klimatowi miejskiej nostalgii, która była domeną najlepszych kawałków Browna, Mayfielda i Marvina, zwłaszcza tych, które napisali do filmów o życiu ulicznym. A jeśli chodzi o soul bez żadnych przedrostków, to w zasadzie tylko jeden człowiek pokazał, czym powinien dziś być ten gatunek. Na „BLACKsummer’s Night” Maxwell osiągnął gatunkowe wyżyny, pokazując, że soul nic nie musi, poza tym, żeby płynął z głębi duszy i napełniał serca prawdziwą miłością, której nie należy mylić z tanimi sentymentami. Maxwell, dżentelmen i profesjonalista w każdym calu, powoli wyrasta na Marvina naszych czasów. Oczywiście znowu ciśnie się na usta pytanie, „a co z D’Angelo?” W 2009 roku zabrakło obiecywanej drugiej części „New Amerykah” Badu, ale znów, co się odwlecze... No cóż, zawsze warto mieć nadzieję na kolejny rok.

Tekst Maciek „Maceo” Wyrobek Foto Mat. promo

---------------->------------------------------>>>--------------------------**------------------

25


* *

dizzee rascal

*

Weselsze

oblicze

-------------------------------------------------------->

--------------------------------------------------------->

26

ot usol ainorI Ironia .aitlosu seb ato nandejezrpein nieprzejednana bestia. Ironia losu to nieprzejednana bestia. Patrzcie tylko na to, co zrobiła z Dizzeem Rascalem. Londyński

nawijacz uchodził kiedyś za prawdziwego garażowca z certyfikatem ulicznej autentyczności i nieodłączną nalepką: ”uwaga, niecenzuralne teksty“. Dziś przy jego nowej produkcji może podrygiwać nawet angielska gospodyni domowa, która jeszcze nie tak dawno obarczałaby muzykę Dizzeego winą za podbite oko jej syna. Sam artysta namawia zaś: ”Posłuchaj

i zwyczajnie się wyluzuj“.


J

uż taneczne dźwięki pojawiające się na albumie „Maths + English” sprzed dwóch lat kazały podejrzewać, że Rascal żywi chęć ogrzania się w świetle stroboskopów. Zabierając się jednak do realizacji piosenek na kolejny long, zatytułowany „Tongue N’ Cheek”, londyńczyk wkroczył na densflor z impetem brygady antyterrorystycznej. Na pierwszy wabik, niezobowiązujące dyskotekowe „Dance Wiv Me” dało się złapać jakieś 3/4 Zjednoczonego Królestwa. Tak też wyprodukowany przy wsparciu Calvina Harrisa przeboik zasłużenie obsadził

* bo zapora finansowa okazała się dla niego nie do pokonania. Zamiast Timbalanda, na „Tongue N’ Cheek” pracowała więc oryginalnie dobrana ekipa różnych producentów. Oryginalnie, bo obstawiam, że nieprędko ukaże się następny długograj, na którym swoje piętno odcisnęli pospołu Shy FX i Tiësto. „To, póki co, moja najbardziej lajtowa płyta – nie pozostawiał wątpliwości nawijacz z East Endu. Są na niej elementy muzyki tanecznej, hip-hopu... To rozrywkowy album – z konkretnymi tekstami i bitami napieprzającymi od początku do końca. Możesz go wrzucić do odtwarzacza i zrobić przy nim imprezę”.

<-----------------------------------*

TO ROZRYWKOWY ALBUM - Z KONKRETNYMI TEKSTAMI

I BITAMI NAPIEPRZAJĄCYMI

OD POCZĄTKU DO KOŃCA.

*-----------------------------------> czołówki wszystkich możliwych zestawień. Równie hitowego Dizzeego świat jeszcze nie słyszał! Minął prawie rok i do radiorozgłośni trafił drugi singiel, ogłuszające basem „Bonkers”. Bulwarówki, które już wcześniej przedstawiały jego wykonawcę jako zło wcielone, tym razem z uciechą donosiły, że fanem kawałka jest nawet książę Harry, przyłapany na śpiewaniu tekstu o seksie i przemocy jako życiowych priorytetach. Dalej w eter poleciały jeszcze dwa tracki: raczej podłe „Holiday”, a po nim gorące, hip-house’owe „Dirtee Cash”. Temperatura podnosiła się coraz bardziej, podgrzewana dodatkowo przez skromne wyznanie samego artysty, iż nie miałby nic przeciwko zajęciu miejsca Michaela Jacksona. Odrobinę skołowany całym tym zamieszaniem, uderzyłem z kilkoma pytaniami do źródła. Korzystając z trzyminutowej (z zegarkiem w ręce) audiencji, wysłuchiwałem zapewnień Dizzeego na temat „Tongue N’ Cheek”: „Ta płyta jest dla mnie czymś nowym, bo pojawiają się na niej brzmienia z jakich dotąd nie korzystałem – przekonywał. Ujawniam na niej moje weselsze oblicze, pozytywną stronę”. Wspomnieć należy, że na gwiazdorski połysk materiał wypolerować miał Timbaland, jednak zaśpiewał za tę usługę drobne ćwierć miliona. Informując o niedoszłej współpracy, Rascal zapomniał dodać, o jaką walutę chodzi, lecz raczej nie były to drachmy ani rupie,

aspiracjach do gwiazdorstwa, zadałem więc ostatnie pytanie, które brzmiało mniej więcej tak: „Tongue N’ Cheek jest chyba dla ciebie tym albumem, na którym z założenia wszystkiego ma być więcej i w wyższej jakości?”. Samozwańczy następca Jacko aż podskoczył na swoim fotelu. „Właśnie tak! Ten krążek jest większy i lepszy, niż wszystko, co do tej pory zrobiłem. Ale to także cały ja. Włożyłem w ten materiał mnóstwo wysiłku. Dlatego jest zajebisty. Posłuchaj i zwyczajnie się wyluzuj!”. Sugestię tę należałoby skierować do każdego sięgającego po nowe dziełko Dizzeego, dodając, by jednakowoż nie zdziwił się, kiedy na nuceniu melodii „Dance Wiv Me” przyłapię mamę, ośmioletnią siostrę lub przygłuchą sąsiadkę. Chwytliwa muzyka – tak samo jak ironia losu – nie bierze wszak jeńców. Tekst Sebastian Rerak Foto Universal Music

Gdy dociekałem, czy takie wrzucenie na luźny bieg ma na celu także zerwanie z przypiętą mu łatką wkurzonego młodocianego, Dizzee skrzywił się, jakby czekało go leczenie kanałowe zęba: „Nic w mojej muzyce nie jest tak głębokie. Daj spokój z tym intelektualnym gównem. Chodzi o wesołe piosenki, a nie o filozofię. Nie myślałem zbyt wiele nad tym, co zrobię na Tongue N’ Cheek, a po prostu nagrywałem taneczne, bujające kawałki. Chcę, aby moje płyty dobrze się sprzedawały, ponieważ sukces komercyjny jest dla mnie najwyższym wyróżnieniem”. OK, ale co w takim razie z ulicznym rodowodem i grime’owymi korzeniami? Wypada się do nich przyznawać facetowi mierzącemu w splendor przez duże $? Odpowiedź nie była wcale zaskakująca: „To wszystko nie jest dla mnie aż tak ważne. Po prostu robię muzykę, a grime jest tylko jedną z moich fascynacji. Mam w repertuarze typowo hiphopowe kawałki, takie jak Fix Up, Look Sharp, jak też taneczne numery w stylu Bonkers lub Dance Wiv Me, które jest bardziej electro. Staram się łączyć wszystko ze wszystkim”. Rozumiejąc już, że oto rozmawiam z człowiekiem o poważnych

27


* *

arms and sleepers

*

Lekkie jak piórko muzyczne tekstury ------------------------------------------------>

------------------------------------------------>

Całkiem niedawno wpadł mi w ręce zupełnie niepozorny album zatytułowany ”The Matador“. Ot,

z braku lepszego zajęcia buszowałem sobie po otchłaniach jednego z popularnych internetowych sklepów muzycznych i - najwyraźniej tknięty łaską boską przesłuchałem kilka utworów bostońskiego duetu Arms And Sleepers.

W

ydały się wystarczająco obiecujące, bym uszczuplił portfel o kilkadziesiąt złociszy. Po chwili chaotyczny ciąg zer i jedynek płynął już dźwiękowym strumieniem z głośników. Szczękę z podłogi zebrałem dopiero 45 minut później... Gdy już udało mi się przywrócić względną równowagę umysłową, bezzwłocznie zabrałem się do pracowitego przekopywania sieci w poszukiwaniu informacji na temat mojego odkrycia. Jak to się stało, że nigdy nie słyszałem choćby wzmianki na ich temat? Fakt, że już po dwóch minutach jasne było, że nowicjuszami bynajmniej nie są, spotęgował tylko moją konsternację. Arms And Sleepers to duet, który tworzy dwóch jegomościów – Max Lewis z Bostonu oraz Mirza Ramic z Portlandu, aczkolwiek obaj rezydują i pracują teraz w Bostonie. Skład powstał zaledwie trzy lata temu, a ma już na swoim koncie

28

osiem (sic!) wydawnictw. Wart uwagi jest fakt, że chłopaki znają się jeszcze z czasów licealnych, aczkolwiek nie byli jeszcze wtedy nawet dobrymi przyjaciółmi. Współpracę podjęli dopiero w college’u. Mirza w wieku 7 lat zainteresował się muzyką klasyczną, która skłoniła go do nauki gry na fortepianie, natomiast Max, jako dziesięciolatek, zaczął zmagać się z grą na gitarze. Początki, rzecz jasna, nie były łatwe, lecz niezrażony duet uparcie wydawał materiał własnymi siłami, zresztą nawet dziś nie gardzi podziemnym obiegiem – jeszcze jeden dowód na poparcie tezy „chcieć to móc”. Na efekty ciężkiej pracy i nieprzeciętnego talentu nie trzeba było długo czekać. Składem zainteresowała się niewielka wytwórnia z New Jersey, Fake Chapter Records, i w 2006 roku światło dzienne ujrzała EP-ka zatytułowana „Bliss Was It In That Dawn To Be Alive”, która pozwoliła Arms And Sleepers na

przedarcie się do nieco szerszej świadomości muzycznej wschodniego wybrzeża USA. Rok później na wydawniczym stole wylądował pierwszy album długogrający zatytułowany „Black Paris 86”, który ukazał się nakładem niemieckiego labela Expect Candy. Mniej więcej w tym samym czasie duet własnymi siłami wydał jeszcze limitowany do 140 kopii album „Cinématique” i dwie EP-ki – „Lautlos” (35 egzemplarzy) oraz nieposiadający tytułu krążek w nakładzie 100 egzemplarzy – tylko pozazdrościć takiej pracowitości. Z twórczością Arms And Sleepers najlepiej zapoznać się właśnie teraz i nie chodzi mi tu wyłącznie o ich ostatnie dzieło, które jest klasą samą w sobie. Przede wszystkim mam tu na myśli szeroko pojęte warunki meteorologiczne, kiedy za oknem „szklana pogoda, szyby niebieskie od telewizorów”. Telewizor wyłączamy albo wynosimy do innego pokoju, sami szczelnie opatulamy się ciepłym ko-


* cem i dzierżąc w dłoni parujący kubek herbaty, tudzież barszczyku, dajemy się ponieść lekkim jak piórko muzycznym teksturom (przedstawicielom wyższych klas społecznych mógłbym jeszcze polecić odpalenie kominka). Wprawdzie na przestrzeni trzech lat muzyczne pejzaże Arms And Sleepers nieco ewoluowały, to mimo wszystko wpisać je należy w nurt nieuchwytnej, jak wspomnienia z dzieciństwa, eterycznej twórczości ambientowej. Cała konstrukcja opiera się na oszczędnej linii rytmicznej, na której stopniowo rozpinane są monotonne frazy chropowatych, rezonujących syntezatorów, tworzące udany kolaż z plumkającymi melodiami. W odróżnieniu od wcześniejszych dokonań duetu, na „The Matador” mamy do czynienia z rozmaitością brzmień akustycznych. Rzecz jasna prym wiodą tu fortepianowe melodie Mirzy, nierzadko podejmujące dialog z akustyczną gitarą Maksa, aczkolwiek tu i ówdzie pojawiąją się też różnego typu dzwonki i brzęknięcia, całkiem słusznie przywodzące na myśl dokonania Islandczyków z Sigur Rós czy też dyskretne akcenty

<-----------------------------------*

WPRAWDZIE NA PRZESTRZENI TRECH LAT MUZYCZNE PEJZAŻE ARMS AND SLEEPERS NIECO EWOLUOWAŁY,

TO WPISAĆ JE NALEŻY W NURT NIEUCHWYTNEJ, ETERYCZNEJ TWÓRCZOŚCI AMBIENTOWEJ

*-----------------------------------> kontrabasu nadające kompozycjom nieco jazzowy wymiar. Kolejną nowością, w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami Arms And Sleepers, jest większe przywiązanie do partii wokalnych, dzięki czemu ich muzyka staje się bardziej organiczna i przystępna. Na pochwałę zasługuje też fakt, że jakimś cudem chłopakom udaje się uniknąć pułapek ckliwego banału. Ba, można by rzec, że dzięki tym zabiegom ich muzyka jest jeszcze bardziej refleksyjna, ciepła i przykuwająca uwagę. Arms And Sleepers to pewniak, który pod

względem klimatu najprościej porównać z Sigur Rós, choć w kompozycjach Amerykanów pobrzmiewa większa doza optymizmu. Jeśli kiedyś urzekło cię piękno smutnych melodii Islandczyków, czym prędzej powinieneś sięgnąć po twórczość Mirzy i Maksa. Aha, na koniec jeszcze dobra wiadomość: 18 stycznia Arms And Sleepers będzie można uświadczyć na własne oczy i uszy w poznańskiej Minodze. Tekst Marcin Mieluch Foto Mat. promo

to wpisać je należy w nurt nieuchwytnej, eterycznej nieuchwytnej, to wpisać je twórczości ambientowej nieuchwytne twórczości to wpisać je należy w nurt nieuchwytnej

29


*a *

fever ray

*

JEJ OBRZĘD

WŁASNY

---------->

”Black metal/ folk/muzyka elektroakustyczna“

- informuje majspejsowy profil. Przekora? Wątpić śmiem. Fever Ray wyprawia gody niepokojącej elektronice i żywym instrumentacjom w szamańskim misterium, którego tchnienie przeszyłoby do kości nawet najtwardszych synów Matki Północy.

Fantastyczna płyta projektu, sprawdzona w działaniu na tegorocznych festiwalach, jest już dostępna w Polsce.

30


A

cały pic polega zaś na tym, że odpowiedzialna za ten niesamowity kawałek muzyki Karin Dreijer Andersson, znana jako piękniejsza połowa bratersko-siostrzanego duetu The Knife, nie sprawia w rozmowie wrażenia kapłanki tajemniczego kultu. Jest za to ujmująco sympatyczną osobą, która zastanawia się nad każdą odpowiedzią, zanim wygłosi ją ze śpiewnym szwedzkim akcentem. MOŻE JEST TO PYTANIE JAK Z GABINETU PSYCHOLOGA, ALE CZY STARASZ SIĘ ZAPAMIĘTYWAĆ SNY?

Niektóre sny same zapadają mi w pamięć, nie jest tak, że zapisuję je po przebudzeniu. Sny są cennym źródłem pomysłów do przetworzenia w muzyce czy ogólnie w sztuce. Wyraźnie jednak odgraniczam je od sfery realności. Trzeba umieć rozróżniać między snem a jawą. GDZIE ZATEM PRZEBIEGA TA GRANICA W FEVER RAY? PONIEWAŻ MAM WRAŻENIE, ŻE W TYM PROJEKCIE WYPOWIADASZ SIĘ W SPOSÓB BARDZIEJ... HMMM... PODŚWIADOMY. NIE JEST TO MUZYKA TAK WYKONCYPOWANA, JAK W PRZYPADKU THE KNIFE.

Na pewno, ale przyczyny tego upatrywałabym w samym procesie twórczym. Jako Fever Ray działam na własną rękę i nie muszę każdego ruchu omawiać z drugą osobą. Inaczej niż w przypadku The Knife, w którym panuje ustrój demokratyczny – moje zdanie jest jednakowo ważne, co opinia mojego brata. Wiadomo, wszelka współpraca wymaga kompromisu. Tworząc samodzielnie, mogę natomiast wniknąć głęboko w coś, nad czym nie mogłabym pracować w porozumieniu z drugą osobą.

* INSPIRACJE, DO KTÓRYCH SIĘ PRZYZNAJESZ, NIE MAJĄ ŚCISŁEGO PRZEŁOŻENIA NA TWOJĄ MUZYKĘ – WYMIENIASZ M.IN. FUGAZI I TOMAHAWK, A TAKŻE FILMY AKIEGO KAURISMÄKIEGO I JULIA MÉDEMA. CZY SŁUSZNIE PODEJRZEWAM, ŻE FEVER RAY JEST W WIĘKSZYM STOPNIU EFEKTEM FASCYNACJI PEWNYMI NASTROJAMI NIŻ ULEGANIA WPŁYWOM DŹWIĘKÓW?

Tak, oczywiście. Muzyka jest dla mnie przede wszystkim sposobem wyrażania nastrojów i uczuć. Aki Kaurismäki przekazuje własne emocje za pośrednictwem kina, dlatego odczuwam z nim pewne pokrewieństwo. Z inspiracjami muzycznymi jest podobnie – w życiu nie porównałabym Fever Ray do Tomahawk, ale myślę, że łączy je pewna niepokorność. JEŚLI KTOŚ CHCE DOWIEDZIEĆ SIĘ, KIM NAPRAWDĘ JEST KARIN DREIJER ANDERSSON, NIE ZNAJDZIE PROSTEJ

ODPOWIEDZI NA PŁYCIE FEVER RAY. STAJESZ SIĘ WRĘCZ JESZCZE BARDZIEJ ENIGMATYCZNA.

Kluczowa w odbiorze sztuki jest interpretacja. Muzyka daje nieograniczone możliwości igrania z emocjami, więc na ich podstawie każdy powinien zbudować własne wyobrażenie tego, kim jest. Mój wygląd, zachowanie, nawyki nie są w tym najważniejsze. Ilekroć czytam jakąś książkę, nie znoszę, gdy pojawiają się w niej ilustracje, bo odbierają mi przyjemność uruchomienia wyobraźni (śmiech). Z muzyką jest podobnie – ma swoją fabułę, fikcyjny świat... Do słuchacza należy zadanie ich rekonstrukcji. TAKŻE WYSTĘPUJĄC NA ŻYWO, Z REGUŁY OTOCZONA JESTEŚ PRZEZ MROK I AURĘ TAJEMNICZOŚCI. KAŻDY TWÓJ KONCERT TO SWOISTE MISTERIUM.

Od zawsze priorytetem była dla mnie praca w studiu. Występować na żywo zaczęłam bardzo późno, mniej więcej po siedmiu latach istnienia The Knife. Mój przyjaciel, Andreas Nilsson, który jest reżyserem, namówił mnie i brata, abyśmy w końcu ruszyli z koncertami. Dopiero wtedy mogliśmy zastanowić się nad samą formą występu. Idealną koncepcją wydał nam się zwrot w stronę pewnej inscenizacji – bliskiej teatrowi, operze czy filmowi. Przede wszystkim filmowi, bo kino jest moją pasją (śmiech). MOGŁEM SIĘ DOMYŚLIĆ, TAK BARDZO DBASZ O WIZUALNY ASPEKT DZIAŁALNOŚCI FEVER RAY. CZY

MASZ NA MYŚLI PODRÓŻ W JAKIEŚ ZUPEŁNIE INNE MUZYCZNE REWIRY?

Poniekąd. Moje muzyczne zainteresowania zdążyły się zmienić od czasu ostatnich nagrań z The Knife, na pewno więc chciałam odkrywać nowe miejsca. Ciężko mi nawet porównywać Fever Ray z The Knife, bo od bardzo dawna nie słuchałam płyt tego drugiego.

31


* <-----------------------------------*

MUZYKA DAJE NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI IGRANIA Z EMOCJAMI , WIĘC NA ICH PODSTAWIE

KAŻDY POWINIEN ZBUDOWAĆ WŁASNE WYOBRAŻENIE TEGO, KIM JEST. *-----------------------------------> TO TY JESTEŚ POMYSŁODAWCZYNIĄ WSZYSTKICH TYCH NIESAMOWITYCH WIDEOKLIPÓW?

Nie, zostawiam wolną rękę reżyserom. Zależy mi na współpracy z filmowcami mającymi własny styl, potrafiącymi oryginalnie snuć historie. Zawsze przedstawiam im własną wizję w zarysie, ale od tego momentu mogą działać wedle uznania. Dopiero podczas edycji klipu możemy wymienić uwagi, ale nawet wówczas staram się niczego nie narzucać.

TYM, CO SZCZEGÓLNIE INTRYGUJE MNIE W FEVER RAY, JEST MISTYCYZM, AURA OBRZĘDU. ODCZUWASZ JAKIŚ ZWIĄZEK Z LUDOWĄ, POWIEDZIAŁBYM NAWET POGAŃSKĄ, TRADYCJĄ CZY POPADAM TERAZ W NADINTERPRETACJĘ?

Zdecydowanie czuję taki związek. Zarówno ja, jak i Andreas jesteśmy zafascynowani rytualizmem, zwłaszcza takim o przedchrześcijańskim rodowodzie. Wszystkim dobrze znane są zwyczaje chrześcijańskie, ale do mnie najbardziej przemawia prastara ludowa tradycja, ściśle związana z naturą. Brakuje nam dziś rytuałów, które stanowiłyby łącznik z przyrodą, takiego swoistego kultu codzienności. Staram się więc odkrywać tę tradycję na nowo, kreując przy tym swój własny rytuał. MÓWISZ, JAKBY BYŁO W TOBIE COŚ Z WIKINGA (ŚMIECH).

Kultura wikingów była zbyt macho jak na mój gust (śmiech). Większość zarówno współczesnych Szwedów, jak i generalnie Europejczyków żyje w wielkich miastach, zupełnie oderwanych od natury. Nikt już nie zwraca uwagi na pogodę, nie celebruje zmian pór roku. Jeszcze nie tak dawno urządzano u nas wielkie festiwale z okazji nadejścia lata, teraz bardzo mi ich brakuje. Uważam więc, że bardzo ważne jest pielęgnowanie tradycji, która nie wynika z przymusu, tak jak to następuje w przypadku chrześcijaństwa.

32

A CZY MALUNKI NA TWARZY, Z KTÓRYMI POJAWIASZ SIĘ NA SCENIE, TAKŻE MAJĄ ZNACZENIE?

Są częścią mojego własnego obrzędu. Do każdego koncertu zaczynam przygotowywać się na kilka godzin przed wyjściem na scenę. Maluję twarz, zakładam kostium i wcielam się w pewną rolę. Same przygotowania są dla mnie równie ważne, co występ. W JEDNYM Z WYWIADÓW POWIEDZIAŁAŚ, ŻE TWORZENIE MUZYKI JEST DLA CIEBIE SPOSOBEM NA PRZETRWANIE. ZABRZMIAŁO TO DRAMATYCZNIE...

Jest to bowiem dość dramatyczne (śmiech). Muzyka stanowi niezwykle istotną część mojego życia, jest sposobem odkrywania uczuć. Nie znaczy to jednak, że jestem całkowicie uzależniona od jej tworzenia. Muzyką można zajmować się na wiele sposobów, choćby to było podśpiewywanie pod prysznicem (śmiech). Tekst Sebastian Rerak Foto Isound


* *

ninja tune

*

Tricknologia

& sam

plo de lia

Ninja Tune to bez wątpienia jedna z najbardziej zasłużonych dla promocji tzw. nowych brzmień w ostatnich dwóch dekadach wytwórni.

Co nie mniej ważne - jak żadna inna przyczyniła się do legitymizacji samplingu.

33


* SOLID STEEL

J

edną z zalet muzyki opartej na samplingu jest fakt, iż poprzez kontrastowe złożenie pewnych elementów, których żywi instrumentaliści nie byliby w stanie technicznie wykreować albo po prostu na takie zestawienie by nie wpadli, można uzyskać bardzo ciekawy efekt – stwierdził kilka lat temu Marcin Cichy, połowa duetu Skalpel, rodzimej reprezentacji w szeregach Ninja Tune. Na szczęście panowie Matt Black i Jonathan More, założyciele londyńskiej oficyny, uświadomili sobie to już ćwierć wieku temu. Od 1986 roku działali oni jako didżejskie i producenckie duo Coldcut. Zadebiutowali rok później singlem „Say Kids, What Time Is It?”. Szybko zdobyli uznanie jako didżeje, producenci i autorzy remiksów; zaliczyli współpracę z Eric B. i Rakimem, Blondie czy Queen Latifah. Ich wczesne płyty wypełnia-

ła bliska piosenkowej formule, nagrywana z wokalistami (m.in. wspomnianymi Queen Latifah, Lisą Stansfield, ale także niejakim Markiem E. Smithem!) muzyka, bazująca na house’ie, hip-hopie, electro-funku czy nastrojowym soulu. Jako gospodarze nadawanej na falach Kiss.Fm audycji Solid Steel raczyli słuchaczy nowatorskimi, jak na ówczesne czasy, realizowanymi według metody cut’n’paste kolażami. Szybko znakiem firmowym duetu stał się (mówiąc w uproszczeniu) barwny, oparty na precyzyjnie poszatkowanych próbkach breakbeat. Panowie weszli w układy z majorsami, ale ich priorytetem było zachowanie pełnej niezależności. Dlatego na początku lat 90. powołali własną wytwórnię – tak narodziła się Ninja Tune. TRICKNOLOGIA

Sampling stał się podstawową twórczą strategią Coldcuta nie tylko ze względów estetycznych czy technicznych. Był to Jaga Jazzist także wybór ideologiczny. Black i More nie mniej niż hiphopowym pionierom zawdzięczali przedstawicielom sztuki subwersywnej – od Williama S. Burroughsa po Throbbing Gristle. Cut’n’paste w ich wydaniu był The Bug

34

więc nie tylko zabawą, lecz miał także znamiona plądrofonicznego ataku na przemysł popkulturowy i masowe media. Co prawda nie byli oni nigdy zdeklarowanymi, radykalnymi kontestatorami, którymi powodowała chęć wpuszczenia do systemu dezorganizującego go wirusa, ale na kształt Ninja Tune zapewne wpływ miały kontrkulturowe idee. Duetowi obce było zacietrzewienie, bliższy – humor, swawolna hochsztaplerka. Celną deklaracją twórczej postawy był już sam tytuł jednej z pierwszych programowych składanek wytwórni: „Funkjazztical Tricknology”. Znaleźli się na niej, oprócz Coldcuta, m.in.: Up Bustle And Out, 9 Lazy 9, Funki Porcini czy Herbaliser. Płyta wyznaczyła główne kierunki rozwoju wytwórni w latach 90. – oscylujące przede wszystkim wokół breakowo-downtempowej, z rzadka bardziej rozpędzonej samplodelii. NINJOWE HIGHLIGHTY Albumy znacznej części przedstawicieli Ninja Tune w drugiej połowie lat 90. (poza wspomnianymi powyżej, m.in. Mr Scruff) wypełniały sprawne, pełne turntablistycznej wirtuozerii kolaże czerpiące z funku, soulu, house’u, jazzu, przyprawione niekiedy słonecznymi latynoskimi smaczkami, osadzone na zrelaksowanych połamanych beatach. Kunsztem – zarówno na polu didżejskim, jak i producenckim – zachwycali założyciele wytwórni w ramach Coldcuta, jak też projektu DJ Food – osobliwego tworu, początkowo będącego kolejnym wcieleniem Blacka i More’a (warto sięgnąć po pełne smakowitych groove’ów płyty z serii „Jazz Brakes”), potem przejętego przez P.C. i Strictly Keva. Krytycy chwalili nowe objawienia spod znaku – uzupełnianych najróżniejszymi określeniami – „breaks” czy „instrumentalnego hip- bądź trip-hopu”. W kolejnych latach, obok opartego na breakbeacie samplerowego freestyle’u, istotnie na estetyce Ninja Tune odciskał się jazz. Najbardziej hołubioną (z pewnością w Polsce) gwiazdą wytwórni stała się przesiąknięta klimatem nostalgicznego, ilustracyjnego jazzu Cinematic Orchestra. Jednak ambitniejsze i ciekawsze ujęcie jazzowej tradycji przedstawili (zdecydowanie wybijający się na tle kolegów) Amon Tobin ze swymi epickimi, futurystycznymi synkopowanymi pejzażami, barwna, pełna rozmachu Jaga Jazzist, Chris Bowden albo prezentujący cybernetyczne fusion Flanger.


*

WIELKIE DADA

Z czasem z Ninja Tune wypączkowały sublabele – w 1994 roku Ntone, poświęcony bardziej eksperymentalnemu wydaniu elektroniki (przetrwał siedem lat), w 1997 roku Big Dada, którego domeną po dziś dzień jest hip-hop, a trzy lata temu celujący w okołorockowe brzmienia Counter. Drugi z wymienionych jest najbardziej znaczący. Hip-hop od początku był ważnym estetycznym filarem wytwórni Blacka i More’a; zresztą już w latach 90. na jedną z kluczowych postaci w ninjatune’owej rodzinie wyrósł silnie osadzony w tym gatunku (a zarazem będący jego ważnym innowatorem) DJ Vadim. Jednak dopiero artyści skupieni w Big Dada ujawnili siłę tkwiącą w brytyjskim hiphopowym under-

<-----------------------------------*

DUETOWI

OBCE BYŁO ZACIETRZEWIENIE ,

BLIŻSZY - HUMOR, SWAWOLNA HOHSZTAPLERKA

*-----------------------------------> re można by uznać za klasyki – na miarę dzieł Coldcuta i Amona Tobina w latach 90. czy Roots Manuvy w kolejnej dekadzie. Co prawda wyśmienicie wypadły ujawnienia basowych terrorystów – Ghislaina Poiriera i The Buga, ucieszył powrót Anti-pop Consortium, ale większości płyt brakowało świeżości, jaka emanowała z produkcji oficyny z jej złotych lat. Starych fanów zaskoczyć mogły gitarowe klimaty sygnowane przez pododdział Counter, a i w katalogu samej

wytwórni matki pojawiły się niespodzianki, jak wyrastający z tradycji songwriterskiej Fink. Świadczyć to może o tym, że szefostwo Ninja Tune otwiera się na to, co nowe, wciąż poszukuje. Bez względu na dalsze losy oficyny, trudno zaprzeczyć, że odcisnęła ona potężne piętno na muzyce elektronicznej (a zapewne i nie tylko) ostatnich kilkunastu lat. Nie sposób wyobrazić sobie współczesną scenę bez wytwórni More’a i Blacka. Tekst Łukasz Iwasiński Foto Isound

Roots Manuva

Colcut

groundzie. Co prawda w katalogu labela znalazły się cenione nazwiska zza oceanu (np. Busbriver, Anti-pop Consortium, Mike Ladd, Clouddead), ale jego doniosłość wynika przede wszyskim z tego, że okazał się katalizatorem i najważniejszą instytucją dla wyspiarskiego hip-hopu na początku bieżacej dekady. Pokazał światu muzykę odmienną od amerykańskich wzorców, często pobrzmiewającą echami kultury soundsystemów i zawsze mocnej na Wyspach jamajszczyzny, przeżartą grime’ową surowością. Jej najważniejsi reprezentanci to Roots Manuva i New Flesh, a ponadto Ty, Infinite Livez, Lotek HiFi. NINJA DZIŚ I JUTRO W ostatnich latach nie było w Ninja Tune płyt przełomowych, albumów, któ-

35


* *

gaslamp killer

*

PRAWDA

*--------------->

SPOMIĘDZY LŚNI GÓWNA *--------------->

”Daedelus mówił mi, że ludzie w Polsce są niesamowicie entuzjastyczni“ - słyszę od niego. ”On zna się na rzeczy, więc mogłem mu zaufać. Jestem

więc u was, klub jest fajny, publiczność sprawia niezłe wrażenie - szykuje się sympatyczny wieczór“. Szczęśliwi, którzy widzieli występ The Gaslamp Killera na tegorocznej edycji festiwalu Transvizualiów, mogą chwalić się, że obcowali na żywo z muzyką jednego

z asów abstrakcyjnej elektroniki zza oceanu.

36


Z

arośnięty niczym puszczański matecznik, ekscentryczny producent, znany pod pseudonimem The Motherfucking Gaslamp Killer, to wszak najbliższy ziom Flying Lotusa, związany z klubem Low End Theory, najgorętszą centralą nowych brzmień w Kalifornii. „Low End Theory powstało z inicjatywy Daddy’ego Keva, który chciał stworzyć miejsce spotkań dla poszukujących młodych artystów z Los Angeles i okolic. Do współpracy zaprosił swoich przyjaciół, w tym także i mnie. Od początku istnienia klubu regularnie występują w nim Flying Lotus, Nosaj Thing, Daedelus, Ras G i wielu innych. Staramy się, by Low End Theory było miejscem szczególnym, co, jak sądzę, wpływa też na muzykę tworzoną przez artystów z nim związanych. Na dniach ma się odbyć jubileusz trzylecia klubu – wystąpią Flying Lotus, Free The Robots i kilku innych. Mnie niestety zabraknie, bo gram tego wieczora w Amsterdamie”. Wymienione powyżej ksywy mówią same za siebie. Gaslamp Killer, w cywilu William Benjamin Bensussen, przyjaźni się z całą nieobliczalną ekipą, której nagrania firmuje założona przez Lotusa oficyna Brainfeeder. „W gruncie rzeczy załoga Brainfeedera zawiązała się właśnie w Low End Theory, chociaż inicjatorami powstania wytwórni byli Flying Lotus i Samiyam, którzy znali się już wcześniej za sprawą kontaktów w Internecie. Kiedy poznałem Lotusa, on wtajemniczył mnie w plany założenia oficyny i to był właściwy początek naszego kolektywu.” Także i nakładem oficyny Brainfeeder ukazała się w tym roku pierwsza samodzielna EP-ka kolegi GLK, zatytułowana „My Troubled Mind”. Siedem mocno pojechanych kawałków z owego winylowego placka mogło zaskoczyć nawet cwaniaków przekonanych, że słyszeli już wszystko. Na scenie, w życiu i przede wszystkim w muzyce włochacz z LA nie uznaje bowiem kompromisu. Jeśli łączyć style, mieszać estetyki i kundlić brzmienia, to na całego. Tak zatem na „My Troubled Mind” znaleźć można elektroniczne odjazdy, ukłony w stronę psychodelii, łomoczący bas, hiphopowy rytm i melodie o etnicznym bliskowschodnim rodowodzie. Napięcie narastające w poszczególnych kawałkach i szczególna

* muzyczna neuroza każą wręcz zastanawiać się nad kondycją mentalną ich autora. „Muzyka jest równie neurotyczna, co ja sam, ha! Myślę, że w dużej mierze to kwestia pochodzenia – jestem Żydem o turecko-libańskich korzeniach. Mój ojciec urodził się w Mexico City, ale jego rodzice pochodzili z Turcji i Libanu. Dlatego też na My Troubled Mind znalazł się kawałek Turk Mex, w którym samplowałem muzykę z dwóch różnych krajów”. Jak przekonuje sam autor, utwory z tej krótkiej płyty to już pewne relikty początków jego aktywności. „My Troubled Mind zawiera materiał powstały na przestrzeni ostatnich trzech lat, a więc jest to już dla mnie poniekąd zamierzchła przeszłość. Musiałem go jednak wydać, bo gdybym nie zrobił tego teraz, to on nie ukazałby się nigdy. Nie było wyjścia – te stare nagrania domagały się wydostania z archiwum. Mam jednak w planach wydanie ko-

taki gość został producentem freakowskiej elektroniki, zamiast np. rozpruwać wzmacniacze w jakiejś grindcore’owej hordzie. „Zaczynałem jako perkusista, przez trzy lata grałem na bębnach. Moje pierwsze przymiarki do produkcji były zupełnie niewinne – po prostu robiłem mikstejpy na komputerze, po czym bawiłem się w ich edycję. W końcu uznałem, że ta zabawa daje całkiem niezłe rezultaty. Dziś jednak nie wystarcza mi korzystanie z cudzej muzyki, wolę tworzyć coś własnego i nagrywać z żywymi instrumentami, a nie szarpać się z samplami”. Plonem niewinnych igraszek z samplingiem był dla GLK całkiem pokaźny zestaw mix-CeDeków. Z tymże do nich nie warto już wracać, bo ciekawsze rzeczy dzieją się tu i teraz. Bensussen z resztą kalifornijskich oryginałów miesza w nowej muzyce jak mało kto. „Wszyscy trzymamy się razem i wspieramy

<-----------------------------------*

KAŻDE NOWE GÓWNO BRZMI ZAZWYCZAJ IDENTYCZNIE , TOTEŻ LUDZIE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ MUSZĄ SIĘ NIM ZNUDZIĆ .

ZAWSZE JEDNAK PRAWDA BĘDZIE LŚNIĆ NAWET POŚRÓD ŁAJNA

*-----------------------------------> lejnej EP-ki, na której znajdą się jedynie świeże utwory. Premiera przewidziana jest na wiosnę przyszłego roku. Rzecz jest już praktycznie gotowa i przeszła mastering pod okiem Daddy’ego Keva. Zostały jeszcze miksy. I wymyślenie tytułu!”. Niezależnie od tego, pod jakim tytułem się ukaże, kolejna EP-ka będzie konkretną próbką aktualnego pomysłu na muzykę pana GLK. „Nowy materiał w mniejszym stopniu opiera się na samplach. Większy nacisk położyłem na brzmienie automatycznej perkusji i syntezatorów. To nowe gówno będzie naprawdę odjechane!”. Nawet w barwnej ekipie Brainfeedera Matkojebny Zabójca jawi się jak niezgorszy oryginał. Już nawet nie przez wzgląd na wstrząsającą gęstość zarostu na czaszce, ale z powodu hardkorowej postawy i szalonych występów live. Nie mogę nie zapytać, jak

wzajemnie. Nasze koleżeństwo jest czymś wspaniałym. Tworzymy jedną scenę, ale nie w sensie przynależności do określonego gatunku. Muzyka Teebsa brzmi inaczej niż to, co tworzy Flying Lotus, a jeszcze czym innym zajmują się Samiyam, Ras G, Daedelus, Lorn czy ja. Elementem scalającym naszą sztukę jest podobna postawa, niekoniecznie zaś same dźwięki”. Pytam mojego rozmówcę także o to, czy spodziewał się uznania publiczności, jakim ta obdarzyła załogę z Low End Theory. Zadziałały stopniowo otwierające się głowy czy zwyczajny snobizm? „Każde nowe gówno brzmi zazwyczaj identycznie, toteż ludzie prędzej czy później muszą się nim znudzić. Zawsze jednak prawda będzie lśnić nawet pośród łajna. Sądzę więc, że ostatecznie publiczność doceni tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia. Nie brak artystów robiących

37


*

niezłe bity, nowych zdolnych didżejów i producentów. Publika wie, o co chodzi, i potrafi odróżnić dobrą muzykę od miernoty. Taką mam przynajmniej nadzieję”. Chyba jednak nie wszyscy są gotowi na typa pląsającego podczas swoich ujawnień scenicznych jak w tańcu św. Wita. Stąd też niemal każde prasowe doniesienie o Gaslamp Killerze musi zawierać przymiotnik „szalony”. „Większość didżejów zachowuje się tak samo. Ludzie nie przywykli do widoku didżeja szalejącego na scenie jak muzyk rockowy. Pewnie dlatego jawię się im jak psychol”. OK, jeszcze jedno pytanie. W zasobach sieci można znaleźć nagranie, na którym gęste kudły Motherfucking GLK padają ofiarą maszynki do golenia. Sądząc z przejęcia bohatera filmu, postrzyżyny były dla niego rytuałem nie mniejszym niż w tradycji pierwszych Piastów. „Tak, to był prawdziwy rytuał! Poddałem się mu przed ukazaniem się kompilacji

38

From LA With Love, na której znalazł się mój kawałek. Co jakiś czas rytualnie golę głowę. Kiedyś nawet hodowałem przez siedem lat dredy, ale obciąłem je. Miałem zamiar ostrzyc się na zero przed przyjazdem do Europy, ale cieszę się, że tego nie zrobiłem, bo zimno tu u was jak diabli”. Pozostaje pożegnać się z przybyszem z Los Angeles, ale on sam nalega, bym jeszcze nie wyłączał dyktafonu... „Dobra, stary, znasz już mniej więcej historię Low End Theory i Brainfeedera (śmiech). Przekaż jednak swoim czytelnikom, że w Los Angeles dzieje się sporo ciekawego i warto sprawdzić, czym zajmują się inicjatywy, takie jak: Dublab, Up Our Sleeve czy Hit And Run. I napisz też koniecznie, że postaram się wrócić do Polski latem!”. Oby, oby. I lepiej kolejnej jego wizyty nie przespać. Tekst Sebastian Rerak

Foto Jarda Dufek

<---------------* PUBLIKA WIE, O CO CHODZI, I POTRAFI ODRÓŻNIĆ DOBRĄ MUZYKĘ OD MIERNOTY.

TAKĄ MAM

PRZYNAJMNIEJ

NADZIEJĘ *--------------->


*

Mama

Afryka

idzie w miasto

Safari albo beduini w niebieskich turbanach - to znacie z folderów biur podróży. Lepianki i umierające z głodu dzieci z kolei eksponowane są na kartkach Unicefu. Tymczasem Afryka ma do zaoferowania coś więcej. Ekonomicznie jest podobno przyszłością świata, ale my się na tym nie znamy. Wiemy za to o muzyce.

Nowoczesnej, miejskiej, mądrej i porywającej do tańca. A przede wszystkim coraz łatwiej dostępnej także w Polsce.

39


P

owiedzenie, że jesteśmy pięć lat za Murzynami, staje się boleśnie prawdziwe po jednym rzucie oka na afrykańską scenę muzyczną. I tak, jak możecie zapomnieć o chatach z gliny i słomy, gdy wchodzicie do centrum takich miast, jak Nairobi, Durban czy Harare, tak też szybko z pamięci wylatuje obraz skansenu instrumentalnego, kiedy usłyszycie syntetyczne petardy z zachodu czy samplowany hip-hop ze wschodu kontynentu. Młodzi artyści stawiają tam bowiem na kreatywność. Garściami czerpią ze wspaniałych tradycji i śmiało kroczą ku nowoczesności. A ich misja nie ogranicza się do zarabiania pieniędzy, chcą zmieniać

kilka niesamowitych sukcesów. Pierwszy – przeżył wojnę, choć już w wieku sześciu lat trafił do obozu treningowego dla dziecięcych żołnierzy. Drugi – całą traumę potrafił przełożyć na działania artystyczne: nagrał trzy płyty (ostatnia, „Warchild”, dostępna jest na naszym rynku) łączące stylistykę hiphopową i soulową z wpływami afrykańskimi i arabskimi, a ze swymi nagraniami dotarł zarówno do Europejczyków, jak i Amerykanów. Trzeci – znalazł wspólny język z dawnymi przeciwnikami wojennymi. W jednej z jego piosenek słychać głos popularnego sudańskiego wokalisty folkowego Abdira Gadira Salima. Obydwaj artyści postanowili pokazać, że

Mariam. W Polsce Universal nieskończoną ilość razy przekładał premierę jego najnowszego solowego albumu „Troubadour”, jesienią 2009 roku można go było jeszcze kupić na Merlinie, teraz bywa na Allegro. I warto go nabyć. Kto nie chce słuchać rekomendacji pismaków, powinien uwierzyć gościom, choćby raperom: Mos Defowi i Chali 2NA, ale i Kirkowi Hammettowi z Metalliki, który przygrywa artyście na gitarze w chwytliwym, szóstym (!) singlu „If Rap Gets Jealous”. Cały krążek stanowi zresztą świetną syntezę etnicznych brzmień z hiphopowymi beatami. Artysta nie zapominając, skąd pochodzi, chętnie mówi o bolączkach ludzi ze swej ojczyzny. Jego muzyka nie jest jednak tak rdzennie wschodnioafrykańska, jak twórczość zespołów, takich jak kenijska Kalamashaka czy należący już do legend lokalnej sceny X Plastaz z Tanzanii. Obydwa działają od połowy lat 90. i stanowią barwny element miejscowej kultury, łącząc tradycje – zarówno muzyczne, jak i odzieżowe (kto by nie chciał mieć na scenie wokalisty w typowym masajskim stroju?) – z nowoczesnością. Kolejne pokolenia tutejszych składów hiphopowych wciąż odwołują się do nich i w wywiadach podkreślają, że obydwa zespoły pokazały im właściwą drogę. Co ciekawe, zwłaszcza X Plastaz, którzy swoje teksty sformułowane w suahili adresują przede wszystkim do biednych dzieciaków z okolicy, zdobyli uznanie w Europie. W ostatnich latach można więc ich spotkać

--------------------------

*

----------------------------swoje otoczenie na lepsze i nie zawahają się użyć przebojów, by osiągnąć ten cel. To sprawia, że afrykańskie brzmienia miejskie podbijają także i polskie parkiety. ETNORAPOWY WSCHÓD Naszą błyskawiczną podróż przez kontynent zaczniemy przewrotnie od miejsc, które idealnie nadawałyby się na plener zdjęciowy akcji charytatywno-promocyjnej nawróconego celebryty, czyli od Sudanu i Somalii. O pierwszym z nich nie mówi się u nas prawie wcale, a powinno, bo to największe afrykańskie państwo z jedną z najstarszych kultur... strawione wieloletnią wojną domową. Stąd pochodzi też Emmanuel Jal, raper, któremu udało się osiągnąć

40

dawni wrogowie, muzułmanie i chrześcijanie, powinni teraz pracować wspólnie nad przyszłością Sudanu. Drugi ze wspomnianych wyżej krajów w naszej prasie pojawia się ostatnio wyłącznie w kontekście piratów. To Somalia, ojczyzna K’naana, artysty robiącego sporą furorę zarówno w Kanadzie, jak i w USA. Ten urodzony w Mogadiszu, żyjący zaś obecnie w Toronto wykonawca jest na równi poetą i raperem. Zaczynał od spoken word, dziś wzbogacił warsztat i z powodzeniem łączy melodyjność, godną dokonań artystów z Fugees, z pozytywnym, inteligentnym przekazem, którego nie powstydziliby się artyści z Native Tongues. Fani muzyki world mogli go już usłyszeć na najnowszej płycie popularnego malijskiego duetu Amadou &


* <----------------* TO NIE TYLKO NASZA MUZYKA TANECZNA.

KWAITO TO NASZ NAJLEPSZY SPOSÓB NA POWIEDZENIE O TYM, CO NAS BOLI

*----------------> na koncertach w Amsterdamie czy w Londynie, a najnowszy, choć wydany już pięć lat temu, krążek „Masai Hip-Hop” dostępny jest w sklepach na naszym kontynencie. By dopełnić rapowego pejzażu okolicy, trzeba dodać, że w sąsiedniej Ugandzie na świat przyszła Leslie „Lee” Kasumba, okrzyknięta królową afrykańskiego hip-hopu. I nie tylko dlatego, że jest diżejką zaangażowaną w promowanie dobrej muzyki na całym kontynencie, lecz także z tego powodu, że jest działaczką aktywnie wspierającą rozwój młodzieży. „Ktoś kiedyś powiedział, że największym dobrem Afryki są właśnie ludzie, i ja wie-

klip „All Around The A” z udziałem najlepszych uczestników dwóch edycji. ELEKTRONICZNE SERCE AFRYKI Zupełnie inne oblicze Afryki w swej muzyce prezentuje Esau Mwamwaya stanowiący obecnie 1/3 składu The Very Best. Ten pochodzący z Malawi artysta skumał się z dwoma łebskimi muzykami – Etienne’em Tronem z Francji oraz Szwedem Johanem Karlbergiem (grupa Radioclit, która regularnie rozkręca imprezy w klubie Secousse) – i razem założyli w Londynie prawdziwie globalny zespół. Ich debiut, wydany we wrześniu krążek „A Warm Heart Of Africa”, przyciągnął uwagę czujnych krytyków z The Guardian. Zanim jednak został poddany ocenie nobliwych recenzentów, zaaprobowali go londyńscy klubowicze. Nic dziwnego. Nowoczesne piosenki napisane na modłę malawijskich pieśni plemiennych,

pełne radości i optymizmu, zderzyły się z syntetycznymi podkładami, jakich nie powstydziłaby się M.I.A. Swoją drogą to właśnie panna Maya Arulpragasam uświetniła swoim głosem jedną z piosenek na debiucie Esaua i bandy. „Raindance” z jej udziałem brzmi świetnie. Równie ciekawie wypada kooperacja z Ezrą Koenigiem, liderem nowojorskiego Vampire Weekend w tytułowej piosence „Warm Heart Of Africa”. Na południu królują jednak inne brzmienia. Od lat na topie jest bowiem kwaito, nazywane często południowoafrykańskim hip-hopem, czy to z uwagi na społeczno-polityczne zaangażowanie artystów, czy też z powodu porównywalnej łatwości, z jaką można stosować w tym gatunku etos Do It Yourself. Kwaito narodziło się w RPA, znamy nawet dokładny adres, pod którym przyszło na świat – to okręg miejski Soweto, część stołecznego Johannesburga. Jednym z ojców pomysłodawców jest zaś Arthur Mafokate. Pod koniec lat 80. zrobił karierę jako... tancerz. Szybko jednak poczuł potrzebę dalszego działania, zaczął więc nagrywać muzykę, która łączy brzmienia południowoafrykańskie z house’em i techno, jest przy tym bardzo melodyjna. „To nie tylko nasza muzyka taneczna. Kwaito to nasz najlepszy sposób na powiedzenie o tym, co nas boli” – przyznał po latach Mafokate, który stał się już nie tylko autorem tekstów, producentem, lecz także osobowością telewizyjną. Reprezentowany przez niego gatunek zmienia się

rzę, że życie jest cenniejsze niż diamenty” – mówi, a najważniejsze, że na słowach nie poprzestaje. Jej ostatnie dziecko – program Emcee Africa, którego druga edycja dobiegła niedawno końca – zyskało szaloną popularność we wszystkich zakątkach Afryki. Lee niezmordowanie przemierzała kolejne kluby kontynentu w poszukiwaniu najlepszych raperów, którzy mieli zmierzyć się w freestyle’owym pojedynku już nie tylko o sławę i szacunek, lecz także konkretną sumkę pieniędzy na rozwój swego talentu. A kto jest ciekawy poziomu widowiska, może sprawdzić na YouTube

41


*

OBOWIĄZKOWY ODSŁUCH K`NAAN – „TROUBADOUR” THE VERY BEST – „WARM HEART OF AFRICA” X PLASTAZ – „MAASAI HIP HOP” SPEED CARAVAN – „KALASHNIK LOVE” ZOLA – „KHOKHOVULA” M.I. – „TALK ABOUT IT” FNAIRE – „YED EL HENNA” BURAKA SOM SISTEMA – „BLACK DIAMOND” ZIMBABWE LEGIT – „HOUSE OF STONE” EMMANUEL JAL FT. ABDEL GADIR SALIM – „CEASEFIRE”

i obejmuje coraz więcej krajów. Mamy więc artystów wspieranych przez konserwatywnych słuchaczy, wśród nich m.in. Zolę czy zespół TKZee, oraz młodych, chcących rewolucjonizować kwaito. I nie pochodzą już z Joburga, lecz z innych części RPA, takich jak Durban, gdzie działa choćby superduet T’Zozo & Professor, a nawet spoza granic kraju. W Namibii gorący jest obecnie biały Ees. W jego utworach słychać już nie tylko klubowe brzmienia lat 90., lecz także wpływ nowoczesnej europejskiej muzyki miejskiej bądź rapu. BRUDNY ZACHÓD Kto raz słyszał, jak nowocześnie może brzmieć tradycyjna muzyka przedmieść Konga, i uległ charczącym dźwiękom elektrycznych likembe (sprawdźcie albumy projektu Konono N°1), ten przyjmie bez zmrużenia okiem wieść o tym, że kuduro mogło wybuchnąć właśnie w tym regionie. To narodowe brzmienie sąsiadującej z Kongiem Angoli. Jest tak brudne, złe i szybkie, że czasem aż trudno uwierzyć, iż narodziło się w Afryce. A jednak. I, mimo wszystko, jest kontynuacją tradycyjnej semby, tylko mocno podkręconej przez elektronikę. Jeszcze w latach 90. żadna szanująca się rozgłośnia radiowa z Luandy i okolic nie przyczyniłaby się do promocji tego gatunku. Dziś zainfekował całą strefę luzofońską, od Gwinei Równikowej czy Bissau, przez Wyspy Zielonego Przylądka, aż po samą Portugalię, do której wielu muzyków wyemigrowało w poszukiwaniu lepszej szansy na promocję. Wibracje te znane są nawet Polakom – mieli okazje posmakować szaleństwa tanecznego dzięki występowi Buraka Som Sistema na tegorocznym Open’erze i wydanej u nas płycie „Black Diamond”. Trudno się dziwić, wystarczy posłuchać jednonogiego Costulety z przebojowym „Tchiriri”, by stwierdzić, że ludzie z Angoli wiedzą, jak poderwać do tańca. Im dalej na północ, tym więcej hip-hopu. Już w pobliskim Gabonie natknąć można się na artystów frapujących, jak Movaizhaleine, zdobywcy nagród MTV Africa Awards 2008, zderzający rodzime wpływy z reggae na bazie typowo francuskiego hip-hopu. Są też i kurioza, jak choćby Koba, który byłby po prostu kolejnym gangsta raperem niegodnym wspo-

42


mnienia, gdyby nie teledysk opisany na YouTube po prostu jako Koba Rappeur Gabonnaise. Widzimy w nim gabońskiego artystę rozbijającego się po Warszawie. Są przebitki na Pałac Prezydencki, Uniwerek Warszawski i ujęcia z popularnego klubu Platinium. Afryka jest bliżej, niż myślicie... Z kolei Ghana regularnie zasilała szeregi brytyjskich grime’owców swoimi ludźmi, czego najlepszym przykładem jest Sway. Senegal leżący na tej samej szerokości, co Cabo Verde obecnie chwali się nie tylko przebojami króla Youssou N’Doura, lecz także nagraniami miejscowych raperów. Scena hiphopowa działa tam prężnie, a jedną z młodszych przedstawicielek, Fatou Mandiang Diatta, znaną szerzej jako Sister Fa, mogliśmy podziwiać w minionym wrześniu na Warszawskim Festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Artystka zaadaptowała plemienne pieśni z rodzinnej wioski, łącząc je z kontrowersyjnym, nawet jak na stosunkowo postępowy region, przesłaniem. Złamała przy okazji kilka tematów tabu. „Po pierwsze, musiałam uciec z domu, bo nie było mile widziane, że jako kobieta chcę robić karierę muzyczną. Po drugie, zabrałam głos w bardzo ważnej debacie o okaleczaniu dziewczynek przez obrzezanie. Mamy XXI wiek, tymczasem kobiety z mojej okolicy wciąż wierzą, że gdy nie zrobią tego swym córkom, skażą je na ostracyzm i staropanieństwo” – przyznaje Fatou. Jej debiutancki krążek „Sarabah: Tales From The Flipside Of Paradise”, gorąco przyjęty w zachodniej Afryce, zyskał wydawcę także w Europie. Niestety, sama raperka, by skuteczniej walczyć o środki finansowe zarówno na kampanie społeczne, jak i karierę artystyczną, musiała wybrać emigrację. Dziś najczęściej można ją więc spotkać na warsztatach i koncertach w klubach Berlina. PÓŁNOC W RYTMIE RAI W krajach Maghrebu jest jeszcze inaczej. Gorąca Sahara zdaje się skutecznie odgraniczać północny brzeg od reszty kontynentu, sprawiając, że Maroko, Algieria czy Liban wciąż są bardziej arabskie niż

afrykańskie. Tu metropolie są, owszem, nowoczesne, ale jak na standardy XIX-wieczne. Zamiast drapaczy chmur, więcej mamy kamienic, oczywiście z nielicznymi wyjątkami, miastom wciąż udało się zachować klimat sprzed kilku wieków. A muzyka? Tu królują niepodzielnie rai gatunki i jemu pokrewne. Taksówkarze słuchają jego wyrabianej taśmowo, podrasowanej elektroniką i autotunem wersji. Jednak nawet w tak niesprzyjających okolicznościach da się być miejskim ziomem. W Maroku nie brak zespołów powielających najgorsze gangsterskie schematy (co w zestawieniu z widokiem zabytkowych murów miejskich zyskuje wymiar komiczny), ale w zalewie tandety można znaleźć i coś ciekawego. Choćby zespół Fnaire, który przez lata działalności zdołał wypracować oryginalny styl i w państwie rządzonym silną ręką króla ma odwagę głośno mówić o problemach lokalnej ludności. Połączone siły Maroka i Algierii stanowią też trzon Speed Caravan, grupy, która zauroczyła fanów neofolku na gdyńskim Open’erze. Elektryczna lutnia oud, szczypta tradycji, garść rockowej energii i syntetyczne dopalacze – to ich przepis na oryginalność. O tym, że równie dobrze poradziliby sobie zarówno na imprezie z Muzyką Świata (wystąpili na prestiżowym festwalu Womad), jak i w klubie muzycznym, niech świadczy to, że na ich ostatnim, dostępnym u nas krążku, „Kalashnik Love”, obok utworu z legendarnym już restauratorem muzyki rai, Rachidem Tahą, jest i genialny cover przebojowego „Galvanize” Chemical Brothers. I chociaż na tym przystanku wypada nam skończyć ekspresową podróż przez świat nowoczesnej muzyki afrykańskiej, to musicie wiedzieć, że zobaczyliście tu zaledwie czubek tej olbrzymiej góry lodowej. Na tym kontynencie czas bowiem płynie inaczej, a jedynym pewnikiem jest to, że wszystko tu się nieustannie zmienia i rozwija. Zwłaszcza w muzyce. Tekst Dominika Węcławek Foto Mat. promo

<-----------------------------------*

ELEKTRYCZNA LUTNIA OUD, SZCZYPTA TRADYCJI,

GARŚĆ ROCKOWEJ ENERGII I SYNTETYCZNE DOPALACZE –

TO ICH PRZEPIS NA ORYGINALNOŚĆ.

*----------------------------------->

<-------------------------------------

*

43


Snuggle & Slap Circus Company elektronika/deep house

*****

Muszę przyznać, że z wielkim zainteresowaniem śledzę rynek kompilacji wypuszczanych przy okazji jubileuszy wytwórni. Sprawdzam poziom zaangażowania i kreacji, wyliczam ekskluzywne premiery, sonduję bieżącą formę wydawniczego podmiotu. W przypadku paryskiego labelu Circus Company stwierdzam, że tworzący urodzinowy składak spisali się na medal. To już 10 lat funkcjonowania oficyny. Choć z różną intensywnością obecna na rynku, zawsze jednak na wysokim poziomie i z charakterystycznym stylem. Adekwatna do rzeczywistości nazwa, skrywa barwne i nietuzinkowe projekty. To swoista menażeria, dla której brak powagi i przełamywanie konwencji w elektronice stały się celem. W katalogu mamy między innymi głównodowodzących Nôze, dzięki którym francuska piosenka nabiera nowego wymiaru, sztukmistrza elektronicznego beat boksu Dave’a Aju czy dOP brzmiących niczym Tom Waits sceny klubowej. Snuggle & Slap zbiera premierowe dokonania cyrkowców na dwóch krążkach. Snuggle to produkcje lekkie, stonowane, pokazujące kontemplacyjną twarz wytwórni. Druga płyta to utwory w założeniu parkietowe, jednak są one tak przyjemnie deepowe, że zdecydowanie lepiej sprawdzą się w domowym odtwarzaczu. Czy kolejne 10 lat będzie dla labelu tak owocne i ciekawe, jak jego składankowa wizytówka? Czas pokaże. Na pewno najbliższa przyszłość jawi się w jasnych barwach. Już z niecierpliwością czekam na przyszłoroczne albumy dOP i Guillaume & The Coutu Dumonts. Mr. Lex

<-----------------------------------

Birdy Nam Nam

Manual For Successful Rioting Sony Music

turntable electro

****

Rychło w czas, można powiedzieć. Prawie 10 miesięcy po światowej premierze album czwórki intrygujących turntablistów dociera do Polski. Wreszcie w oficjalnej dystrybucji, co ważne po bardzo dobrze, wręcz entuzjastycznie przyjętym występie Francuzów na FreeFormFestivalu. Czy płyta będzie miała równie gorące recenzje? Pewnie tak, bo to co najmniej poprawne wydawnictwo. Wszystko się zgadza, jest energetycznie, klubowo, nowocześnie i po francusku modnie. Mnie jednak nie przekonuje. O ile rozumiem odwoływanie się przez członków formacji do chlubnej turntablistycznej przeszłości w kontekście występów, o tyle w przypadku płyty wydaje mi się to zbyt naciągane. To stricte studyjna produkcja, w realizacji której gramofon brał udział wyłącznie jako odtwarzacz sampli, o ile takowe były w ogóle potrzebne. Poza tym zaskakuje kompletna zmiana stylu. Z groove’owych, abstract hiphopowych, funkowych klimatów na poprzedniej, debiutanckiej płycie do brudne electro niczym z katalogu Ed Banger obecnie. Czy to wymóg koniunktury, czy faktyczna potrzeba diametralnej nowej drogi, trudno powiedzieć. Jedno mnie razi bezsprzecznie – zbyt wyraźne i wtórne kopiowanie brzmienia nowej francuskiej fali, a szczególnie kolegów z Justice. Zresztą, ku zaskoczeniu, Xavier i Gaspard pojawiają się jako współtwórcy jednego z nagrań. Za całość produkcyjnie odpowiada kolejny znany Francuz, Yuksek, co tylko potwierdza moją tezę. Niemniej jednak to dobra płyta, choć w przypadku tej formacji tęsknię za czasami, kiedy gramofon w produkcji był faktycznym instrumentem. Mr. Lex

44

-----------------------------*------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

V/A

Julien Dyne

Pins & Digits BBE

lazy beats meet soul & jazz

***

Gdyby moje wyobrażenie o Nowej Zelandii bazowało na pochodzącej stamtąd muzyce, pomyślałabym, że to istny raj na ziemi. Fat Freddys Drop, Ladi6, The Black Seeds, Electric Wire Hustle robią muzykę, która przynosi ukojenie, posiłkując się soulem, dubem i reggae. Z podobnym efektem tworzy Julien Dyne, chociaż stylistycznie odbiega nieco od swojej nowozelandzkiej rodzinki. A łączy ich wiele. Julien jest cenionym perkusistą, który współpracował z większością wcześniej wymienionych, a nieziemski głos Mara TK z Electric Wire Hustle pojawia się na jego debiutanckim longplayu dwukrotnie. W tym zresztą tkwi mała pułapka, w którą sama wpadłam. Intro albumu jest intrygujące, a kiedy w „Layer” pojawia się gościnny wokal, to zachwyt przysłania ukryte mankamenty. Okazuje się bowiem, że całości brakuje głębi, a ciekawie skrojone beaty nie porażają świeżością, tym bardziej w zestawieniu z jazzowymi solówkami. Wkrada się tu pewna powtarzalność, a krótkie formy nie pozwalają się zanurzyć. Na okładce własnego autorstwa Julien przedstawia różne minerały, niestety jego album nie będzie klejnotem mojej płytoteki. Novi

<-------------------------------

*

Raz Ohara and The Odd Orchestra II

Get Physical subtle avant pop i pół

****

Duński romantyk Raz Ohara oraz belgijski kompozytor Olivier Doerell ponownie łączą siły na berlińskiej ziemi, tym razem w towarzystwie gitarzysty Toma Krimiego. Na szczęście jednak nowa płyta jest zdecydowanie mniej gitarowa od debiutu z 2007 roku. „Kisses” czy „One” to oczywiście przepiękne melodie, ale druga porcja uroczych ballad już by się nie obroniła. „Dwójka” to podróż do zakamarków duszy Raza Ohary, odbyta w subtelnej scenerii muzycznej, gdzie żywe instrumenty pulsują, udając elektronikę, a głos frontmana ociera się o Prince’a z „Purple Rain”. Ohara nie jest wybitnym wokalistą, ale odnalazł taki sposób nagrywania swojego głosu przy użyciu efektów, że robi większe wrażenie niż niejeden soulowy wyjadacz. Nie jest to płyta do odkurzania, ale przy zakrapianej kolacji z nową dziewczyną może zdziałać cuda. „The Burning (Desire)” to jedna z najpiękniejszych piosenek tego roku, mimo że opiera się na zapętlonym motywie. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że siła tkwi w prostocie. Novi

NOVIKA & LEXUS

Ona śpiewa, on gra, związani z kolektywem Beats Friendly, autorzy audycji Miastosfera w Radiu Roxy. Pierwszy duet didżejski, który współgra także w życiu prywatnym. Jak córa podrośnie to zmontują kolektyw Beats Family. Kiedy Novika pisze piosenki, Lex jeździ na motorze.


------------------------------------------------------------------------*

jazzsteppa

V/A

*

In The Christmas Groove Strut

głoooooośna noc, funkoooooowa noc...

*****

Studio Rockers The Control Studio Rockers dubstep

*****

Kompilacja podsumowująca trzy lata działalności wytwórni Studio Rockers, założonej przez Tony’ego Thorpe’a, weterana sceny klubowej od ponad dwóch dekad (najpierw w duecie, a od lat 90. już solo), tworzącego pod szyldem The Moody Boyz i ostatnio remiksującego takich artystów, jak Amy Winehouse czy Erykah Badu. Jeśli firma ma takiego, a nie innego szefa oraz nosi taką, a nie inną nazwę, musi celować w brzmieniach dubowych – w tym przypadku dubstepowych. Nie jest to jednak „wobblowana” nawalanka dla małolatów, lecz muzyka rozwijająca i pogłębiająca brzmieniowe eksperymenty Kinga Tubby’ego i innych dubowych rewolucjonistów. Nagrania Studio Rockers wspierają wszyscy czołowi dubstepowo-soundsystemowi didżeje i radiowi dziennikarze z Mary Anne Hobbs i Tayo na czele, co absolutnie nie dziwi, bo muzyka jest tu najwyższej próby i większość z oferowanych nagrań to dubowe killery. Wszystkie utwory – w tym te jeszcze niepublikowane – zostały połączone w jedną całość, a taka forma nie tylko podkreśliła parkietowy potencjał publikacji Studio Rockers, lecz także ukazała, jak barwny i fascynujący może być to gatunek (od organiczno-jazzowych zapędów projektu Jazzsteppa, przez niemal reggae’owe „Warrior Charge” Cottiego i „Positive Minds” Pempiego, piosenkowo-soulowe, ale masywne „Freedom” The Moody Boyz z Petem Simpsonem na wokalu, garage’owo-drum’n’bassowe „Hybrid” Capera, pamiętające czasy rave’u i jungle’u „Dubcore” Bionics, aż po grime’owe ciągoty Eskmo czy inspirowane UK funky, urocze „Illusions” Hackmana).

<---------------------------------------------------------------

V/A

Can You Dig It? The Music And Politics Of Black Action Films 1968-1975 Soul Jazz

blaxploitation funk

******

Kompilacji z muzyką do filmów blaxploitation, czyli czarnych filmów akcji klasy B sprzed 30 i więcej lat, było już sporo, ale żadna z nich nie była przygotowana z taką merytoryczną i edytorską pieczołowitością oraz wyczuciem i znajomością tematu, jak „Can You Dig It?”. Kolejne doskonałe wydawnictwo brytyjskiej firmy Soul Jazz. Oprócz dwóch absolutnie wybuchowych płyt CD, gdzie „Shaft” Isaaca Hayesa czy „Pusherman” Curtisa Mayfielda to ledwie zacna część gatunku, a nie główna atrakcja i cel sam w sobie (wśród wykonawców m.in.: Roy Ayers, Quincy Jones, Johnny Pate, Willie Hutch, James Brown, Marvin Gaye, Earth, Wind & Fire czy J.J. Johnson), otrzymujemy również kolorową, 100-stronicową (!) książeczkę z informacjami na temat poszczególnych obrazów, biografiami najpopularniejszych aktorów, historią czarnej kinematografii oraz barwne pocztówki z reprodukcjami plakatów do różnych filmów. Przygoda i akcja wisi w powietrzu, gitarowe „kaczki” ścielą się gęsto, orkiestra gra z wykopem i... aż chce się zostać czarnym superbohaterem. Pozycja obowiązkowa.

HARPER Boogie Mafioso, członek kolektywu Beats Friendly oraz Euro-radiowiec. Za deckami Zwierzak, a poza tym funkowy romantyk na tropie perfekcyjnego (stutonowego) beatu i groove’u. Podobno trochę wie.

<------------------------------

V/A

W powodzi świąteczno-wigilijnego lukru i kiczu ta płyta jest jak zbawienie. Okładka to sympatyczna parafraza „In The Jungle Groove” Jamesa Browna, a zawartość nowego wydawnictwa firmy Strut to głównie rasowy, porywający funk oraz klasyczna muzyka soul sprzed ponad 30 lat (mamy również trochę soczystego bluesa oraz boogaloo). Mikołaj jest tu czarny, zamiast długiej brody i wielkiego brzucha ma wielkie afro (w końcu wywija niczym wspomniany król soulu), a w niebiosach anioły gospel śpiewają. Nie ma tu wielkich ani popularnych nazwisk (m.in. takich jak: Jimmy Reed, Funk Machine, The Harlem Chilren’s Chorus), mamy za to 14 rzadkich i znakomitych nagrań opatrzonych takimi tytułami, jak np. „Black Christmas”, „Soul Santa”, „Getting Down For Xmas” czy „Santa Claus Is A Black Man”, przy których świąteczny duch ani na chwilę nie zgaśnie, a my będziemy bardziej fit. Wesołych i funkowych świąt Bożego Narodzenia oraz takiego samego Nowego Roku.

Krafty Kuts

Against The Grain Against The Grain

big beat XXI wieku i pół

****

Breakbeatowy specjalista Krafty Kuts to jeden z najsprawniejszych technicznie i najbardziej rozrywkowo grających didżejów na świecie. Wiem, co piszę, bo miałem okazję grać z nim wielokrotnie. Obecnie jego niezwykle energetyczne, skoczne i ociekające scratchami sety w dużej części składają się ze specjalnych autorskich wersji wielu aktualnych electro i fidget-house’owych klubowych hitów – przysposobionych tak, by pasowały do brzmienia i wizerunku artysty. I właśnie owe edity utworów takich wykonawców, jak: Twocker, Black Noise, Bass Kleph, Foamo, Micky Slim czy Loops Of Fury, są główną atrakcją dwupłytowej miksowanej kompilacji „Against The Grain” (tak nazywa się również wytwórnia, której Reeves jest współwłaścicielem). Zbasowane i odpowiednio połamane przeróbki Krafty’ego nie są pewnie szczytem wyrafinowania, ale w większości przypadków solidnie „trzepią po trzewiach” i porywają do tańca. A dokładnie o to tutaj chodzi. Na drugim krążku CD otrzymujemy selekcję najpopularniejszych nagrań z katalogu AGT (Freestylers, Deeklkine & Wizard, Ed Solo & Skool Of Thoughts, Splitloop oraz produkcje naszego bohatera). Jest Krafty, jest impreza.

45


Man From Earth Turbo

deep/tec-house

*****

Na fińskim producencie można polegać jak na Zawiszy, no może przeginam, raczej jak na Gus Gus, bo mimo wzlotów i upadków żadnego z albumów nie można nazwać słabym. Odporny na modę ma swoją wizję łączenia techno z house’em, electro czy downtempo. Przeżył już wiele „sezonów klubowych”, a od połowy lat 90. wydał dość pokaźną liczbę singli i EP-ek. Większość jego płyt ukazała się w barwach doskonale kojarzonej F Communications, a tym razem long zaistniał w kanadyjskiej wytwórni gromadzącej producencki electro-techno top. Na płycie jest electro, downtempo, techno, house, są też piosenki, jak świetny opening „I Am Dead” z Jerrym Valurim, czy disco w „Undercover” z The Dove. Kapitalne są też „Dancerous” – powolnie zgniatający niczym jedna z atrakcji „Piły”, progresywny „I Dance To Your Bass, My Friend” czy oldschoolowy acid „Bend Over Bethoven”. Tym razem wyszło mniej zamułkowo, tanecznie i bez obciachu.

46

Tel Aviv Annual Dancefloor (mixed by Sahar Zangilevitch) Namal Music

psytechno/minimal

****

Zazwyczaj nie emocjonuję się składankami czy mix-kompilacjami. Zwykle też unikam pisania o nich, jednak raz na rok trafia się perła. Tak, tym razem olśnienie przyszło (znów) z Tel Avivu. Nie od wczoraj wychwalam izraelskich producentów neo-techno, psy-progressive’u, czy jak tam zwał. Ikona sceny izraeli-techno – SaharZ zebrał swoje produkcje, remiksy oraz kilku zaprzyjaźnionych krajowych producentów, jak Audio Junkies, Guy J, Colorless, Projekt KF, Lonya, The Vooz Brothers oraz JunkDNA remiksujący Luke’a Tolosana z Francji, by z każdym kolejnym kawałkiem napierać, wkręcać, wyzwalać pozytywne emocje i efektownie szczytować przy „Moonlight” Colorless przechodzącym w „Bianca” Guy J. Chcecie czegoś odświeżającego? To dajcie już spokój hołubionym didżejskim kluchom z Wielkiego K...restwa.

------------------------------------------------------------> *------------------------------------------------

*---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jori Hulkkonen

V/A

Maelstrom Light On Iboga

psy-progressive i pół

***

Może jestem starej daty, pamiętam albumy winylowe, które trwały do 50 minut, a każda strona miała swój „początek”. Później CD-ki wprowadziły nowe standardy nagrywania płyt, lecz był to rozwój logiczny i bardzo pożądany. Ale nadchodzą niezrozumiałe dla mnie czasy wydawania albumów na pamięciach flash. Nie żebym miał coś przeciwko formatowi... raczej formie, bo jak tu traktować poważnie dzieło mające dwie godziny, a składające się wyłącznie z klubowych kawałków? Do tego bonusowy, ponadgodzinny set Emoka aka Maelstroma, szefa duńskiej Ibogi. Tłumaczę sobie – to dwupłytowy krążek, z bonusowym setem na kolejnym krążku. Jednak jak tego słuchać w jednym kawałku? Wyrywając po sztuce – są tu tak masakrujące „densflory” traki, jak „React” w nowym remiksie, „Bit Kitchen” czy „Electroid Sheep” – remiks dla Saikopoda. Na szczęście drugi long Emoka można nabyć w formie CD (10 utworów), ale na nieszczęście bez remiksu Saikopoda.

<<<-----------------------------

*

Shpongle

Ineffable Mysteries From Shpongleland Twisted szamański chillout

******

To nie jest taneczna (w klubowym sensie) płyta, ale kto miałby o niej napisać? Większość obecnie wydawanej „elektroniki” to modna konfekcja lub inżynieria, choć czasem dość wyrafinowana. Projekt Shpongle od wydania pierwszego albumu w 1998 roku wzbudzał wielkie uznanie i szacunek. Wszak za projektem stoją Simon Posford (Halluciongen, The Younger Brother) i Ronald Rothfield, znany lepiej jako Raja Ram, wieczny hipis, głowa TIP Records i The Infinity Project. Słowem, dwaj bezsprzeczni królowie tzw. goa trance’u: Simon – mistrz studyjnej produkcji, Raja Ram – wykształcony muzyk tworzący jeszcze w czasach psychodelii granej rock’n’rollowymi metodami. Duet po raz kolejny kasuje dziadów z Pink Floyd, pokazując, jak powinna brzmieć psychodelia nowego milenium. Po tych słowach nietrudno się zorientować, że ich czwarty album nie jest w stanie zawieść – to, co dzieje się z dźwiękiem zarówno produkcyjnie, jak i aranżacyjnie, jest olśniewające. Są akustyczne gitary, żywe bębny, obowiązkowy flet Raja oraz dzikie harce na samplach hinduskich zawodzeń i miliony voltów ubezwłasnowolnionej elektryki. Co prawda nie ma tak powalającej wokalizy Michele Adamson, jak „When Shall I Be Free” z poprzedniej płyty, i musi nam wystarczyć „No Turn Un-stoned”, to całość jest i tak przygniatająca, że będzie to czwarty long Shpongle’a, który nigdy nie opuści mojego playera MP3.

DRWAL Niedoszły romantyk, naginacz prawdy i gubernator własnego przewodu pokarmowego. Zamiłowania do majsterkowania nauczony od gnomów. Dzięki premii od charyzmy stał się bardem-gramofonistą. Z LAIFem od zarania dziejów.


A Mountain Of Convenience

Sthlmaudio Recordings ambient/minimal

****

Szwajcarski producent Agnes, znany do tej pory z bardziej tanecznej muzy, postawił tym razem na crossover ambient, drone i minimal techno. Płyta brzmi jak baśniowa opowieść o zindustrializowanym świecie, soundtrack do wędrówki po starej fabryce znalezionej w zamglonym lesie lub po prostu muzyka dla leniwych i błądzących myślami. Industrialne zgrzyty rozpięte w ambientowej mgle („Hologramm”), plamy klawiszy i jednostajny motyw syntezatora nad swingującym rytmem („Borugo”), podobne klimaty, ale podparte dubowym minimalizmem à la Basic Channel („Pain Branches”), ambient wzbogacony kosmosem, z ulatującymi do góry bubblesikami i rozmydlonym fortepianem tworzącym nastrój – to wszystko już było. A taki „When I’ll Be Dead” brzmi jak żywcem wyjęty z produkcji Jean F. Cochois dla labela Elektrolux. Dobrze wyprodukowane dźwięki w tym gatunku zawsze mogą się spodobać, bo każdemu należy się chwila wytchnienia w głęboko zanurzonej kapsule, której wysokie fale się nie imają.

-----------------------------------------------*------------------------------------------------------------->

Modeste

The Japanese Popstars

*

We Just Are Gung-Ho! pop rave

****

Solidny hype na Wyspach, potężna baza fanów zbudowana przez MySpace, zgarnięta masa nagród i entuzjastyczne recenzje Brytoli oraz mieszane uczucia pozawyspiarskich recenzentów. Album „We Just Are” ma już rok, ale jego powtórne wydanie w szerszym zasięgu znów wznieci żar... no właśnie, kto się nabierze na ten wyrafinowany, wysoce energetyczny miks nostalgicznych, imprezowych klimatów, które wydawałoby się, że przejadły się bezpowrotnie, ale jednak wciąż lud kręcą? Przecież „Face Melter” odwołuje się do tych samych emocji, które wyniosły na piedestał electroclash, styl-efemerydę jednego sezonu. „Dellboys Revenge” to zgrabnie upichcony miszmasz Blondie, Morodera i hedonistycznego, raverskiego poweru, którym raził przed laty Underworld. „B.C.T.T.” to uroczy, naiwno-młodzieńczy, euforyczny transik ery B.T., czyli przedsashowo-vandykowo-tiestowej, rozjaśniający oblicza jak wschód słońca na plaży, a „Dr Frenchy Bernard” to oko puszczone przez kanał La Manche w stronę Żabojadów, którzy szczycili się takim dyskotekowym brzmieniem10 lat temu z okładem. Dopiero po tym dostajemy coś, co od biedy może wydawać się oryginalne, ale tylko we fragmentach. Zjazd w lata 80. „Rise Of Ulysses” i melodyjne wokalizy kojarzące mi się z Röyksopp w utworze finałowym to znów typowa, wyspiarska ściema. Sympatycznie gra, miło jest, nóżki tupią, ale co stanie się za rok lub dwa lata z tym albumem? Przecież za kilka lat nikt nie będzie o irlandzkich Japońcach pamiętał, chyba że odpalą następny album-godzillę, która pożre rynek. W to nie wierzę. Co jednak nie przeszkadza puścić tej muzy na karnawałowej imprezie. Zużyć na głośno i... odłożyć na półkę.

Alphabet 1968 Type Records

ambient/drone/ awangarda

****

Znacie Marca Richtera i jego label Dekorder? Jeśli nie, to warto ten label poznać, a na początek wrzucić do odtwarzacza omawiany album, którym producent wypływa po raz kolejny na ocean minimalizmu, awangardy, ambientu, dark drone’u (spodobało mi się to słowo) i kilku innych stylów. Zabawne, bo przed wieloma laty muzykę tego typu wrzucało się do wspólnego worka new age, a teraz wypada dopisać parę innych wyrazów, by choć z lekka czytelnikowi zarysować, o co chodzi. Album Richtera jest symfoniczny, elektroniczny, eksperymentalny, postrockowy, postfolkowy i mistrzowski w swej psychodelii. Mankamentem jest – podobnie jak na poprzedniej płycie – jednostajność. Gdy po minucie wchodzimy w klimat danej kompozycji, możemy być pewni, że nic nowego do końca utworu się już nie pojawi. Zatem są to raczej nieruchome obrazki niż filmy i mnie taka forma trochę irytuje, ale rozumiem, że artyście chodzi o nieustanne nakręcanie hipnotycznej spirali, która napędza fanów mechanicznie obracających się w klatce z leniwym smokiem-krautrockiem. „Muzyka o nicości” – nazwał takie dźwięki jeden znajomy, młodociany poeta. Nic więcej nie dodam.

<-----------------------------------------------------------*

<<<<<<<----------------------------->---------------

Black To Comm

Harvey McKay

Machine Make Noise Soma

techno

****

Harvey to kolejna nadzieja technicznego grania z Glasgow. Wywodzi się z tamtejszego undergroundu i od pierwszych taktów słychać, że brzmienie duetu Slam i subbasowe pochody były ważnym źródłem inspiracji dla młodego twórcy. To, co podoba mi się w jego muzyce, to umiejętność odnalezienia się w technicznej stylistyce, co nie jest łatwe w czasach, gdy można wpaść w pułapkę oldskulowegu ducha straszącego z Detroit lub też zbłądzić w labiryncie po minimalu, w którym wielu kręci się w kółko. Techno w kratę, ale wyjątkowo szarawą i czarno-białą (bynajmniej nie szkocką) prezentuje się na tym albumie ciekawie, mimo że części z was płyta może wydawać się monotonna. „Reflection” (tytuł idealnie oddaje zawartość), marszowy „Inxase”, któremu pojedyncze dźwięki syntezatora nadają głębię i dramaturgię, oraz wyprawa w niepewność w „Bad Trip” – to dopiero początek wycieczek w muzyczną strefę cienia, bo album ten jest mroczny niczym zjazd w deprechę, stan, w którym przetrwanie nocy warunkuje zakrapianie gardła rasową single malt. Pobudka co prawda bez kaca, ale zjawy i lęki wracają, gdy tylko znów włączy się muzykę.

PIOTR NOWICKI

Niezależny krytyk i dziennikarz muzyczny. Rzecznik prasowy dwóch edycji festiwalu Creamfields. Faworyzuje niemieckie produkcje, toleruje drum’n’bass,nie lubi hip-hopu (z małymi wyjątkami).

47


Record Kicks jazz dance i pół

***

Wiadomo, że można lubić italo disco, ale czy wypada zachwycać się italo jazzem? O ile Włosi zawsze byli specjalistami od koktajlowych brzmień, o tyle wiadomo, że mają też tendencje do nadmiernego słodzenia. Panowie z Milano Jazz Combo plasują się w tym kontekście gdzieś po środku. Z jednej strony odkrywają duchowe pokrewieństwo z Finami z kręgu wytwórni Ricky Tick, z drugiej – już sama nazwa zespołu sugeruje, że nikt tu nie próbuje silić się na oryginalność. Schematyczny klubowy jazz nabiera rumieńców wyłącznie dzięki zaproszonym wokalistom, z których jednak tylko niektórzy naprawdę unieśli się na fali swingu. Dwa najlepsze kawałki poszły na pierwszy ogień, wysoko stawiając poprzeczkę dla reszty albumu. Miło słyszeć, że Colonel Red brzmi w wersji jazzowej równie rasowo, co na nowoczesnych bitach. Z kolei pani Dionne Charles buja niczym prawdziwa diva w pełnym pasji „Sweet Love”. Felix brzmi w „Goodbye” trochę jak Mark Murphy, a kolejne kawałki, „Just In Time” i „Feelin’ Good” prawie jak Koop na pierwszej płycie. Czyli jak już wypominałem, nic odkrywczego, ale nic dziwnego, że jazz dancerom się podoba. Czasami sam chętnie odpoczywam od nowych produkcji przy eleganckich rytmach hipsterów w garniturach, nie da się jednak ukryć faktu, że bracia Lo Greco mają tendencję do popadania w monotonię. Drugą stronę longplaya wypełnia typowa muzyka tła, dobra co najwyżej do ekskluzywnej restauracji. Pod koniec sytuację ratuje znowu Colonel Red, który zaśpiewałby z urokiem chyba nawet piosnkę country.

V/A

4 Hero Presents Extensions Raw Canvas galactic soul

****

i pół

Zasłużone, choć nie do końca w pełni docenione 4 Hero doczekało się w końcu prawdziwego hołdu w postaci coverów jego wybranych kompozycji w wykonaniu innych artystów. Hołd to istotnie bardzo zacny i stylowy. W dużej części utrzymany w akustycznej konwencji brzmienia, które doskonale znamy z pierwszego krążka „Two Pages” i za które tak lubimy panów z 4 Hero. Oczywiście stylistyka została rozwinięta z freestyle’owym rozmachem zgodnie z indywidualnymi upodobaniami artystów, ale i tak w każdym dźwięku słychać olbrzymi szacunek dla autorów. Otwierający zestaw kultowy „Universal Love” został potraktowany przez Sonar Kollektiv z ogromną czułością i aranżerskim kunsztem. Nu Tropic w początkowych frazach „Why Don’t You Talk” przywodzi na myśl Czesława Niemena (barwa syntezatora) i Novi Singers (wokalizy). O wiele bardziej nowocześnie prezentuje się Landau Orchestra, która w „Conceptions” połączyła organiczne perkusjonalia i kontrabas z hiphopową rytmiką, okraszając jakże tłusty beat błogością Rhodesa i dostojnymi dęciakami. Christian Prommer w typowym dla siebie stylu i znów z niezłym skutkiem zinterpretował „Planetaria”, jednak moim faworytem całego zestawienia pozostaje Luke Parkhouse, który koncepcję akustycznego, orkiestralnego drum’n’bassu opanował do perfekcji. W pozostałych utworach brakuje większych zaskoczeń, ale miło się tego słucha, zwłaszcza zamykającego album „Star Chasers” w wersji Re:Jazz, który znakomicie koi zmysły. W sumie idealna pozycja na zimę, ta muzyka ogrzeje was jak gorąca herbata z malinami.

Allen Hoist

Soul Renaissance Soulab soul

***

i pół

Kilka lat temu Allen Hoist zachwycił nas swoją wersją klasyka soulu Marvina Gaye’a „Inner City Blues”, która zawojowała freestyle’owe parkiety w przeróbce 4 Hero. Później nastąpiła seria równie dobrych singli z dużą ilością mniej lub bardziej udanych remiksów, które zapewniły Hoistowi solidną undergroundową reputację. Debiutancki album tego niewątpliwie utalentowanego wokalisty i kompozytora ukazuje się z tak olbrzymim opóźnieniem, że chwilami odnoszę wrażenie, jakby przegapił swój czas. Z jednej strony trzeba go bowiem teraz traktować jak zbiór przebojów („Inner City...”, „With Love”, „You’ll Never Know”), z drugiej zaś – osobno oceniać nieznane dotąd kawałki. Trzeba przyznać, że w porównaniu z poprzednikami nowy, instrumentalny singiel „Filthy Mc Nasty” wypada dość blado i nie pomaga mu nawet kolejny remiks 4 Hero. Covery „Summertime” i „Papa Was A Rolling Stone” nie porywają, honoru płyty broni tylko kozacka wersja „Lady Marmalade”. Nie ukrywam, że po tym panu spodziewałem się o wiele więcej. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że już pracuje nad nowym materiałem i niebawem jeszcze pokaże, na co naprawdę go stać.

-----*----------------------------------------------------------------->

Milano Jazz Dance Combo

----------------------------------------------*---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------->

Lo Greco Bros Presents

<-------------------------------

*

Qwerty Musique Mononucleose Toutnou

abstract beats

****

Co by się wydarzyło, gdyby folder z hiphopowmi i funkowymi breakami spakować i wysłać w kosmos? Tego, co prawda, nie wiemy, ale wygląda na to, że niektórzy kosmici zamieszkujący naszą planetę wywracają ją do góry nogami i mieszają z innymi składnikami naszej ziemskiej kultury. Te małe świecące robaczki są coraz mniej widoczne na powierzchni zdominowanej przez dinozaury rocka i popu, siedzą gdzieś pod kamieniem, a raczej w swojej sypialni i montują misterne kolaże z groove’ów i sampli. Podczas gdy abstrakcyjne nowe beaty z L.A. zdobywają coraz większe rzesze fanów na całym świecie za sprawą takich artystów, jak Flying Lotus. Na kanadyjskiej prowincji Quebec nie gorsze patenty smaży na swoim kompie niejaki Qwerty Musique. Na razie ma tylko pięćset wejść i pięćdziesięciu przyjaciół na MySpace, ale idę o zakład, że natychmiast po przeprowadzce do Los Angeles jego statystyki wzrosłyby o tysiąc procent. Mniej monotonny niż Ras G i mniej irytujący niż Dorian Concept, Qwerty produkcją może nie dorównuje Mono/Poly, ale za to ma masę pomysłów i uroczy undergroundowy posmak. „Mononucleose” to kosmiczne słuchowisko spod powierzchni ziemi. Choć nie nadają go na głównym kanale, tym bardziej warto nadstawić uszu.

MACEO 48

Didżej, koneser, tastemaker, twórca cyklu Warsoul Sessions w warszawskim Powiększeniu. Miłośnik czarnej muzyki we wszelkich odmianach – od jazzu, funku, soulu i afrobeatu po hip hop, broken beat i futurystyczną soultronikę. Bardziej niż nazwy gatunków, pociąga go szczerość, świeżość i wyobraźnia w komponowaniu dźwięków.


---------------------------------

Soulive

*

Blockhead

Up Here

The Music Scene

Freestyle

Ninja Tune/Isound

soul alive i pół

abstract hip-hop

***

I trio instrumentalistów, i wytwórnia, w której wydali nowy album, znane są fanom funkowych brzmień flirtujących z hip-hopem. Zatem bez zaskoczeń, uniesień i niepotrzebnych wzruszeń. Nawet nie bardzo jest, o czym pisać, no bo co to za odkrycie. Podobne zespoły grają taką muzykę od czasów Stax Records i pewnie jeszcze długo, długo będą grały. Czasem miło jest posłuchać starych dobrych organów Hammonda, funkowej gitary i trochę niemodnej sekcji dętej. I właśnie na tym polega fenomen Soulive. Mogli pójść w eksperymenty, mogli podobierać sobie najlepsze nazwiska hip-hopu (bo takie przecież pojawiały się już w ich nagraniach), a tymczasem postanowili nagrać album prosty, szczery, wypełniony tradycją i staromodnym soulem. Nie ukrywam, że chciałbym pisać o ich kolejnych albumach z większym entuzjazmem, a nie tylko z satysfakcją, że dobra muzyka może się nie wybija, ale istnieje.

***

O Blockheadzie dosyć łatwo się pisze. Zwykle przytacza się jego imię, gdy: a) piszemy tekst, w którym padają następujące nazwy: DJ Shadow, RJD2; b) podajemy przykłady artystów z Ninja Tune i wspominamy, jaki kiedyś potencjał miała ta wytwórnia; c) od niechcenia rzucamy nazwę Definitive Jux; d) dajemy przykłady rewelacyjnych debiutów solowych; e) używamy w recenzji słów „abstract hip-hop” i przypominamy jak niezwykle prężny i obiecujący był to gatunek; f) piszemy o niewykorzystanym potencjale i słabych kolejnych płytach; g) podkreślamy, że coś jest nudne i bezbarwne; h) wspominamy o powtarzaniu w kółko tych samych patentów; i) opisujemy denerwujące zabawy głosem; j) wywlekamy swoje drobne rozczarowania i pokładane nadzieje na usłyszenie czegoś równie intrygującego, co utwór otwierający „Music By Cavelight”; k) recenzujemy płytę, mając nadzieję, że skoro tym razem się nie udało tak, jakbyśmy tego sobie życzyli, to może za kolejne dwa lata.

------------*----------------------------------Norah Jones

The Seventh Seal SMC hip-hop

***

Nie no, bez jaj! Na ten album czekaliśmy 10 lat! 10 lat?! A nie można było tego wydać dwa lata po „The Master”?! Przez ten czas Timbaland zdążył trafić na szczyty list przebojów, spaść z nich, znowu powrócić oraz z dobrym skutkiem zdyskredytować swoje dokonania, nagrywając z tym takim białym, chudym gościem z bródką. A do tego zajaśniały gwiazdy Kanye Westa, Lil’ Wayne’a, Kida Cudiego i miliona innych raperów. Gdyby był 2001 rok, to pewnie docenilibyśmy klasyczne bity, nowojorskie brzmienie (choć pojawiają się też zagrywki w klimatach Dr. Dre), no i wychwalalibyśmy jak zwykle świetny, stylowy rap. Można byłoby się pokusić nawet o teorię, że „The Seventh Seal” jest lepszy od poprzedniej płyty, no ale tam było „When I B On The Mic”, tu niestety nie ma nic na miarę wspomnianego premierowskiego hiciora, a do tego mamy końcówkę 2009 roku i wiele wody upłynęło w rzece Hudson. Jeżeli czytacie i nadal nie wiecie, czy mi się ta płyta podoba, czy nie, potwierdzam – podoba się i spokojnie można ją położyć obok „Illmatic”, „Moment Of Truth” czy „Don’t Sweat The Technique”. Od takich mistrzów, jak Rakim, należy jedynie oczekiwać, żeby nie schodzili z raz osiągniętego pułapu, i jemu się to udało. Jedna gwiazdka odpada za kretyński pomysł wykorzystania refrenu z repertuaru No Doubt.

<----------------------------------------------------------------

<-----------------------------------------

Rakim

The Fall Blue Note

blue notes i pół

****

Lubię recenzować takie płyty. Pierwszym z powodów jest świadomość opisywania artystki uważanej za mainstreamową w miesięczniku, na którego łamach koledzy z sąsiednich stron z pasją, wiedzą i zacięciem rozkładają na czynniki pierwsze dzieła twórców zwykle nieprzyswajalnych dla większości organizmów żyjących na Ziemi. Drugim jest fakt, że ja zwyczajnie lubię słuchać płyt miłych dla ucha. I taka właśnie jest „The Fall”. Norah Jones odchodzi powoli od stylistyki country, a jeżeli nadal ktoś chce się upierać przy słowie „folk”, to jestem gotów się zgodzić z tym wyjątkiem, że dodamy słowo „miejski”. Znakomicie wyprodukowany album przypomina czasem pod względem klimatu i brzmienia dokonania najpopularniejszych nowojorskich, ulicznych bardów. Śmiem twierdzić, że „The Fall” jest albumem bardziej charakternym niż np. dokonania Little Dragon (tylko ciekawe, co na to Novika i Maceo?). Gdyby Norah Jones nie była ładną dziewczynką, mogłaby się stać nawet obleśnym Tomem Waitsem, no ale czy wtedy zakochałby się w niej Jude Law?

RAWSKI

Didżej i producent, członek kolektywu Beats Friendly. Obecnie utanecznia utwory innych swoimi remiksami. Możecie usłyszeć go na falach Radio Euro. Zastanawia się czy chce zostać nowym Gillesem Petersonem...

49


Faib

Ticking Clocks/Whisper Of Trees Ranking

dubstep

**** Czy to coś jest ze mną nie tak, że ostatnio, gdy ktoś sampluje duduk (ormiański protoplasta oboju używany na całym Bliskim Wschodzie), to od razu mi to brzmi jak „Passion” Petera Gabriela? No ale od początku. Faib to piękna Rosjanka robiąca bardzo kobiecą i... rosyjską muzykę. Już Nietzsche się zastanawiał, dlaczego Rosjanie tak są muzykalni, skoro ponoć źli ludzie nie mają pieśni. Oba utwory na tej dwunastce to „piękne” aż do bólu, bardzo spokojne i na wskroś burialowe kompozycje. To, co odróżnia je od swojego pierwowzoru, to właśnie etniczne wstawki (obstawiam, że to Djivan Gasparyan, choć pewnie nie ma o tym zielonego pojęcia, bo ma już z 80 lat i grywa w filharmoniach) i takie, jakby to powiedzieć, motywy symfoniczno-chóralne. Coś jak Soundtrack z „Gladiatora”. W każdym razie bardzo ładne, bardzo burialowe i niezbyt oryginalne. Podoba mi się.

> -------*------------------------------

V/A

Psych Funk 101 World Psychedelic Funk Classics psychedelic funk

*****

Co tu dużo gadać, „Psych Funk 101” to jedna z najdziwniejszych kompilacji, jakie dane mi było słyszeć. Chociaż wydawcy cały czas zwracają uwagę na człon „funk” w tytule, to płyta jest zdecydowanie bardziej psych-psych, nie odpsychodeliczna, tylko psychiatryczna. W zasadzie wszyscy mniej więcej wiedzą co to jest funk, podobnie jest z muzyką psychodeliczną. W tym pierwszym przypadku od razu do głowy przychodzą James Brown czy Sly And The Family Stone, w tym drugim – Jimi Hendrix, Cream czy późne nagrania Beatelsów. Co by tu dużo nie gadać, gwiazdy światowego formatu. Nic więc dziwnego, że ich nagrania docierały do praktycznie wszystkich zakątków ziemi. Tam w oderwaniu od swoich amerykańskich czy brytyjskich korzeni oba nurty mieszały się z lokalną tradycją muzyczną, tworząc niejednokrotnie prawdziwe arcydzieła, które odwracają nasze postrzeganie obu gatunków o 180 stopni. Na wyszukaniu takich właśnie białych kruków z czasów największego boomu obu nurtów, czyli lat 1967–1980 skupili się pomysłodawcy „Psych Funk 101”. Znajdziemy tutaj, nigdy wcześniej niewznawiane, nagrania z praktycznie każdego zakątku świata – od Korei Południowej, poprzez Indie, Iran, Turcję, aż po Etiopię (Mulatu Astatke), Nigerię, Egipt i Europę (choćby włoskie The Group z Ennio Morricone w składzie czy rosyjskie The Melodiya Jazz Ensemble Georga Garaniana). Ciężko w tak krótkiej recenzji napisać coś o każdym z numerów, bo każdy jest dosłownie i w przenośni z innego świata. Jedno je łączy – funkowy rytm i niepowtarzalne pomysły, które mogły się zrodzić tylko w tamtym czasie i tylko w tych oderwanych od wielkiego przemysłu muzycznego miejscach.

50

<------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

*

Migrant

Piranhas EP

Corsario Digital dubstep

***** Teraz nadszedł czas na odrobinę prywaty, czyli recenzje z własnego poletka. Corsario Digital nie zasypuje gruszek w popiele i praktycznie co kwartał serwuje nam jakieś nowe wydawnictwo. Tym razem padło na trzy różne wersje „Piranhas” Migranta. Tropikalny dubstep – tak ten kawałek można najkrócej opisać. Jest trochę bębenków, trochę fujarek, jakieś odgłosy dżungli. Generalnie Amazonka i Indianie z plemienia, które niedawno po raz pierwszy zobaczyło białego człowieka. Tenże biały człowiek przyjechał do nich przedziwnym monstrum wibrującym najniższymi częstotliwościami i miarowo uderza siekierą w pnie drzew. Potem nadjeżdża duet 23Hz + Numaestro swoim „Orinoco Express Edit” i całość staje się bardziej industrialna. Robota wre całą parą. Maszyn coraz więcej, a ich odgłosy coraz bardziej miarowe. Na koniec z pobliskiej Wenezueli przybywa Cardopusher, dając wszystkim odetchnąć, i serwuje zgromadzonym talerz ciepłego basu i dietetycznych rytmów.

<<<<<<<-------------------------

Funk Ethics

Blues Is Now Destructive dubstep

**** Destructive to oficyna prowadzona przez ekipę Search & Destroy – starzy basowi wyjadacze wiedzą, o co chodzi, młodych informuję, że to jedni z prekursorów dubstepu. Ostatnio niezbyt często dają o sobie znać, jednak ich label wciąż działa i co jakiś czas ukazuje się pod jego szyldem jakaś perełka. Tym razem zaserwowali nam trzy kawałki autorstwa Funk Ethics. Nie są to imprezowe bangery, jakich ostatnio wychodzi tony... I bardzo dobrze! Motoryczne breakbeaty i dubstepowy bas to „Blues Is Now”. Trochę oszczędniejszy rytm i jazzujące wstawki to „Dub Fluid”. Natomiast „Trans Europa Step” to już dość kontrowersyjna sprawa. Spaghetti western w iście kraftwerkowym wydaniu, do tego brzmiący, jakby miał być motywem przewodnim do jakiegoś kiczowatego serialu kryminalnego z lat 70. Połączenie dość karkołomne, a jednak w tym przypadku po prostu świetnie zrobione. Dla lubiących „coś innego”.

REELCASH

Człowiek o wielu mózgach - producent, promotor, a nawet didżej. Fan połamanych rytmów i głębokiego basu. Współzałożyciel Redekonstrukcje Sound System. W wolnych chwilach podróżuje i wypada z samolotu ze spadochronem.


2562

Unbalance Tectonic dubstep techno i pół

****

Zeszłoroczny „Aerial” przyniósł Dave’owi Huismansowi spory rozgłos, jednak dopiero „Unbalance” pokazuje pełnię możliwości Holendra. Po nieco monochromatycznym debiucie drugi album zaskakuje pomysłowością rozwiązań rytmicznych, bogactwem brzmień, kolorystyką syntezatorowych melodii i fantastyczną produkcją. Oczywiście i ten zestaw to wycieczka na pograniczu dubstepu i techno – tyle że 2562 nieco rozszerzył swoje zainteresowania. W miejsce berlińskich inspiracji do głosu dochodzi tu bogata tradycja Detroit – klawisze wybrzmiewają czasem jak we wczesnych nagraniach projektu „Infinity” Atkinsa, słychać też dyskretną elegancję Millsa circa The Other Day (ale też produkcji wytwórni Dial). Także rytmicznie to płyta bardziej „rozkulana” niż debiut – świetne mięsiste sub-basy doskonale współgrają z solidnymi breakami, a synkopująca mocna stopa wspierana jest różnymi off-beatami (za drum-programming należą się Holendrowi szczególne brawa). Huismans nie należy może do wizjonerów, z pewnością jest jednak świetnym muzykiem – zmienia tempa, brzmienia, rytmiczne patterny, ma pomysł na każdy kawałek, nigdy nie szuka jednak „łatwej atrakcyjności”. To płyta, którą smakować należy powoli, by podziwiać złożoną architekurę kompozycji, docenić ekonomię środków oraz dynamikę tych dźwiękowych abstrakcji i – wbrew tytułowi – odkryć uroki muzycznego balansu.

The Transactional Dharma Of Roj Ghost Box hanutology/electronica i pół

*****

Kolejny krążek z fenomenalnej wytwórni Ghost Box zaczyna się jak soundtrack do filmu „Alphaville”, gdyby pod utopijne miasto Godarda podstawić Berlin Zachodni. Na płycie słychać nie tylko niemieckojęzyczne melorecytacje, lecz także wyraźne echa krautrockowych eksperymentów na pogranizu musique conrete’u/ambientu/etno. Ten ostatni pierwiastek rozbudowany jest tu w popowej mutacji exotica. Elektroniczne szkice wybrzmiewają w rytm przeszkadzajek, egzotycznych perkusji, ksylofonu, dzwonków i bez wątpienia niemały wpływ na muzykę Roja (Roj Stevens – ex Brodcast) miały też dźwiękowe miraże Martina Denny’ego. A także – jak u większości twórców z Ghost Box – barretowa psychodelia i dokonania artystów BBC Workshops. „To wyobrażenie kulturalnej i psychicznej rewolucji eksplodującej w ciasnych granicach brytyjskiego miasteczka” – informują wydawcy, jednak w katalogu labela to krążek najmniej jednoznacznie „brytyjski”. Retro-futurystyczna aura nasuwa skojarzena nie tylko z serialem „Dr. Who”, lecz także klimatem „Raumpatroille”, wspomnianego „Alphaville” czy wizjami socjalistycznych twórców „architektury przyszłości” (w rodzaju Alexanderplatz). To sypialniana podróż dookoła świata w wehikule czasu, oniryczna fantasmagoria, migotliwa halucynacja, a funkcję katalizatora wyobraźni pełnią tu nie stare pocztówki czy zakurzony globus, ale sample, taśmowe loopy, analogowe syntezatory.

----------------------------<---------------------------------------------------------------------------------

*------------------------------>

Roj

ŁUKASZ LUBIATOWSKI

Demdike Stare Symbiosis Modern Love tech-dub

****i pół

Trupie czaszki, tarot, czarna magia, wiedźmy z Lancasteru, egzotyczne sample i mroczny tech-dub – to wystarczy, by płyta Demdike Stare zachwyciła wszystkich, którzy wspominają czasy, gdy jarało się toksyczne zielska i słuchało „Macro Dub Infection”, „Techno-Animal”, „Porter Ricks” i płyt z Word Sound. Bad stuff. Good times. Pod nazwą Demdike Stare kryje się duo: Miles Whiteaker, znany z dubtechnowych projektów Pendle Coven i MlZ, oraz Sean Canty, płytowy kolekcjoner, który odpowiadał za dobór sampli. Demdike to przywódczyni czarownic Pendle, skazanych w XVII wieku na powieszenie, i nic dziwnego, że „Symbiosis” zaczyna się dźwiękiem dzwonu, jednak, choć płyta pasowałaby, jako soundtrack, do horroru, jej twórcy szczęśliwie uniknęli gotyckiego sztafażu. Ezoteryczna aura, zaszumione, duszne przestrzenie, sample z tureckich i indyjskich filmów, arabskie wokalizy i północnoafrykańskie bębny przywołują tu raczej ponure obrazki z książek Burroughsa. „Symbiosis”, choć mieści się w szeroko pojętej dubowej formule, to bowiem postindustrialno-cyberpunkowa wizja. Sample nie tyle ją koloryzują, co odrealniają – nie ma tu miejsca na barwną egzotykę Tangieru i wonne jamajskie aromaty. W porównaniu z dubtechnowymi fuzjami sprzed dekady, Demdike szukają bardziej minimalnej formuły. Słychać tu z jednej strony berlińskie, basic channelowe echa (masteringiem zajęli się magicy z Dubplates & Mastering), z drugiej – mechaniczny chłód współczesnego dronowego dark ambientu. DubTechGnoza.

---------------<------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

*

Mordant Music SyMptoMs Mordant Music uk electronika

*****

Po paranoicznym „Dead Air” – swoistym zimnowojennym science fiction, tym razem Baron Mordant zaprasza na brytyjską prowincję. „SyMptoMs” to „opowieść o miasteczku”. Wątpliwe uroki zadupia to temat w wyspiarskiej muzyce nienowy, jednak narracyjny koncept Mordanta niewiele ma wspólnego z socjorealizmem à la The Jam czy gimnazjalnymi historyjkami grup z północnych landów UK. Mordant zabiera nas w podróż po krainie ponurej, mglistej, wciągającej jak leśne mokradła – ale też na swój sposób poetycznej. „Norfolk And Surrey”, szlam z ujścia – to miejsca (i ludzie mówiący nie w „cockney”, lecz „Estuary English”), które pobudzają jego hipnotyczną wizję. To kulturalna pustynia, jak przekonuje twórca, jednak „wystarczy widzieć coś więcej niż własny spleen, by odkryć inspirujące środowisko”. „SyMptoMs” to nie quasi-reporterska narracja, lecz nielogiczny ciąg dziwnych skojarzeń, fleszowych medialnych obrazków, grzybicznych „halunów” i herbacianych omamów, ubranych jednak w spójną muzyczną formę. Choć płyta zaczyna się pastoralną melodią niczym z Wyatta albo... Jethro Tull, syntetyczne brzmienia rozwiewają retro-psychodeliczny czar. Mamy tu kolejną mutację postindustrialno/rave’owego wirusa – alchemiczną mieszankę mocnych techno beatów, syntezatorowych melodii, sub-bassów i popowych melodii śpiewanych przez Byrona. O „Dead Air” pisano „St. Etienne meets Throbbing Gristle”. Tu można stworzyć kilka podobnych równań: Coil circa „L.S.D” spotyka Broadcast, Wire łączy siły z Underworld, Scritti Politti gości w studiu Kode9... To po prostu na wskroś brytyjski album. Współczesny tech-folk z Midlands. Ważna, oryginalna, świetna płyta.

Mieszka na poznańskiej Wildze. Niegdyś współtworzył magazyn „Kaktus” teraz jest wolnym strzelcem. W Berlinie stara się bywać nie rzadziej niż w Warszawie. Od klubu Watergate woli jednak Kisielice.

51


Flaming Lips Embryonic Warner pop

*****

Czy to się jeszcze leczy? Niech się za szalone pomysły Wayne’a Coyne’a nie biorą maleńkie rozumki nieuważnych konsumentów radiowych trzyminutówek. Flaming Lips nagrali płytę niedefiniowalną, nieklasyfikowalną, potężną. Znów. Trochę przeraża, że przewijające się tu i ówdzie spory o jakość przedsięwzięcia (sztuka czy bełkot?) sprowadzają się do długości. Trwania. Głupia propaganda rozmiaru? Tu naprawdę nie o to chodzi, że „Embryonic” to 70 minut muzyki. Tu chodzi o to, że „Embryonic” to 70 minut MUZYKI. Nie piosenek, nie pojedynczych refrenów. „Embryonic” przywraca bowiem wiarę w zasadność istnienia albumu jako takiego. Całości nierozbijalnej na atomy, skończonej historii, konsekwentnej narracji. „Embryonic” to album rozbuchany, dziwny, niuansowy, nieobliczalny – przekleństwo pokolenia iTunesa. Niepodporządkowany środkom, ale celowi, czyli treści. To płyta o początkach – instytucję startu i restartu szczególnie uroczo potraktowano w duecie z Karen O z Yeah Yeah Yeahs. Ideowy przepych kłania się największym koncept albumom progresywnych lat 70., ale płyta – choć podziela floydowską nonszalancję dla ograniczeń formalnych – brzmi współcześnie. To prawda, że daleko jej do brawury „Zaireeki” i psychodelicznego piękna różowych robotów – choć podskórnie można wyczuć, że zamiarem był właśnie taki kompromis. Tfu, Flamingi i kompromis?! Zawsze mogli dołożyć jeszcze z pół godziny. I też byłoby arcy.

----------------------------------------------------<------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

*

> --*------------------------------

Sally Shapiro

My Guilty Pleasure PIAS/Isound electro pop

****

Wstydliwa Sally, twarz i głos szwedzkiego duetu, pytana o swoje guilty pleasure, bez wahania wskazuje cekinowe obciachy z Eurowizji. Ale bynajmniej nie taki kierunek tandem obrał na swojej kolejnej płycie – nawet jeśli jest w tych reinterpretacjach klasyków dyskoteki porównywalna premedytacja, a tu i ówdzie sypie spod refrenu brokatem. Dyskretne italo, romantyczne lata 80. – tym razem jest nawet bardziej tanecznie, bardziej bitowo niż na pełnowymiarowym debiucie. Podobnie uroczo, bo ta skromna, notorycznie skrępowana dziewczynka śpiewa miniaturowo, ale czar ma spory. I szkoda jedynie, że głównie na tym speszonym wdzięku opiera się wartość płyty – bo piosenki ładne, ale nie pamiętam żadnej.

ANGELIKA KUCIŃSKA 52

Agnieszka Chylińska

Modern Rocking EMI

pop

*** Lubię tę metamorfozę, bo niewydziarana ordynuska jest naprawdę rockandrollowa – jak chcą to widzieć obrońcy ideałów sierpnia. Agnieszka Chylińska, kiedyś one girl Rammstein, dziś celebrytka z kolorowej telewizji, robi to, na co ma ochotę. Szacunek. Chociaż już niekoniecznie trzeba mieć ochotę tego słuchać. Nawet jeśli kompozytorsko-producencki duet Królik/Piotrowski, czyli Plan B (odpowiadają chociażby za „Sexi Flexi” Natalii Kukulskiej), faktycznie wyrósł na jedną z wiodących sił w krajowym popie. Nawet jeśli tym razem trafili dobrze – bo na wokalistkę z charakterem, i hołdy dla idoli dzieciństwa w przypadku Chylińskiej wypadają całkiem wiarygodnie. Wiarygodności chuci trzydziestek gotowych na wszystko z racji niewystarczającej metryki ocenić nie mogę, ale zaufam na słowo. I właśnie – ze słowem odmieniona Chylińska radzi sobie najgorzej, a lateksowe disco stęki, zamiast świadczyć o konsekwentnej stylizacji, często sugerują konkretną grafomanię.

<<<<<<<---------------------><<-

The Mary Onettes Islands

Labrador Records indie-pop

***

Wokalista szwedzkiego The Mary Onettes twierdzi, że napisał tak osobiste teksty, że wstydzi się je śpiewać na żywo. Wrażliwy taki. Fanatyków wczesnego The Cure nie brakuje (średnio raz na kwartał odzywa się podobny i we mnie), czyli target jest. Chowający wzrok pod przydługimi grzywkami smutni młodzi chłopcy, głównie z Wielkiej Brytanii, poszli parę sezonów temu w shoegaze revival – jest więc i jakieś minimalne nawiązanie do współczesnych wydarzeń. Do tego Szwedzi od zawsze mają to genetyczne, dobre wyczucie melodii – czyli są też ewidentne zalety. Klony Roberta Smitha należy ścigać z urzędu, ale The Mary Onettes może humanitarnie oszczędźmy. Zupełnie przeciętna płyta, choć autentycznie urzeka naiwną manierą i licealnym ekshibicjonizmem. Każdy jest czasem trochę emo, musicie wybaczyć.

Pojawia się i znika. Nie chciała być dłużej trybikiem w maszynie, więc zrezygnowała z posadki w pewnym magazynie okołomuzycznym. Żeby zasłużyć na jej pochwałę trzeba nagrać więcej niż dobrą płytę albo przynajmniej wyglądać jak gogusie z Kings Of Leon.


Warner Music rock/elektronika

****

Dwie płyty, a na nich cztery akty opowieści o współczesnym zniewoleniu. Pierwszy dysk to ponure impresje z życia za wirtualnymi kratami, drugi ma być budującą konkluzją raczej przygnębiającej historii. Zanurzenie w mrocznych nastrojach wychodzi Archive o wiele ciekawej, niż wypatrywanie światełka w tunelu. O ile bowiem pierwsze trzy akty przepojone są nerwowością i poczuciem zagrożenia, w finałowym do głosu dochodzi już pewna błahość. Nie dziwi mnie, że najcieplej „Controlling Crowds” przyjęli wielbiciele prog-rocka, bo słuszną część obu krążków zajmuje monumentalne piosenkowanie, nie tak odległe od popowego wcielenia Pink Floyd. Ot, pianino, melotron, jakiś elektroniczny pasaż w tle i delikatne wokale Pollarda i Dave’a. Czemu, ach czemu nie powierzono większej roli Marii, której ciepły głos rozgrzewa chociażby utanecznione „Pills”? Jej posłuchałbym chętnie w większej dawce, bo chłopięce trele panów wokalistów zaczynają nieco męczyć przy trzeciej kantyczkowato zaśpiewanej zwrotce. Z kolei melodrecytowane przez Rosko Johna, hiphopowe fragmenty całości, z pozoru pasują do reszty jak kaktus do butonierki, a jednak mają swój aromat. Pierwszą płytę „wyceniam” na czwórkę, drugą – pół oczka niżej, a średnia ulega podwyższeniu, bo zamysł concept albumu ciekawy, a i intencje szlachetne.

<---------------------

Freeyo S/T

Fonografika jazz

****i pół

Zaczyna się opieszale – od rozdzielanych niemrawo brzdęknięć i stukotów... Dopiero po chwili maszyna zaczyna się rozgrzewać i z kakofonii wyłania się konkret. Sesja Freeyo jest owocem współpracy trzech świetnych młodych improwizatorów: Michała Gosa, Wojtka Mazolewskiego i Irka Wojtczaka. Muzycy znają się doskonale, ale na dobrą sprawę nie tworzą oddychającego w jednym rytmie zespołu. Niemal wirtuozerska gra Gosa, szalone frazy saksofonu Wojtczaka i wiercący się nieustannie kontrabas Mazolewskiego – każde z nich zachowuje pewną autonomię, a jednak łączą się we wspólnych emocjach i nastrojach, wahających się między nastrojowością („Bajkał”) a zgiełkliwą żywiołowością („Mammuth”). W dźwiękach Freeyo doszukać można się echa tradycji akustycznego free jazzu, colemanowskiej harmolodyki i polskiej muzyki ludowej (a także klezmerki – vide „Kujon”), zderzonych z nowoczesnym europejskim improvem. Przede wszystkim jest to jednak trójstronny dialog muzyków, z których każdy jest samonośną jednostką. No i bardzo frapujące przedłużenie myśli yassowej. Warto posłuchać.

SEBASTIAN RERAK

Spięty

Antyszanty

Antena Krzyku jak w tytule

****

i pół

Z jakiegoś dziwnego powodu szanty, które na północy Europy wybrzmiewają gromkim echem z gardeł barczystych wilków morskich, w Polsce kojarzą się tylko z dychawicznym zawodzeniem odzianych w polary studentów polibudy. Wyraźnie rozsierdzony tym stanem rzeczy Spięty nagrał zestaw przewrotnych pieśni marynistycznych. „Antyszanty” to wymowny tytuł, bo przy niekonwencjonalnym podejściu lidera Lao Che jego autorskie songi o portach, żeglarzach, dziwkach i jednostkach pływających stanowią idealną odtrutkę na bełkotanie o „smaku ust hiszpańskich dziewcząt” w wykonaniu ludzi, którzy na pełnym morzu wyrzygaliby mamusiny obiadek. Żeglarsko-pirackie śpiewy, jako podkład, znajdują u Spiętego minorowy post-punk, electro, walczyk, reggae, baciarską melodię z bandżolą czy piosenkę w stylu Waitsa, a wszystko to draśnięte ironicznym, kreskówkowo-komiksowym sznytem. Teksty to jeszcze inna inszość – frapująca zabawa pięknym polskim narzeczem, poezja, grafomania, szydera i erotyka wyprawione wspólnie w rejs. Gdyby ten album ukazał się w barwach takiego (nomen omen) Anti, to spowodowałby dziki zachwyt wszystkich zwolenników wykręconego folku. Doceńcie więc zatem rodzimego artystę i słuchajcie antyszantów, bo a nuż i w was odezwie się tęsknota za mokrym przestworem.

<------------------------------>

Controlling Crowds

-------------------------------------------<------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Archive

*

Weezer

Raditude Universal rock'n'roll/power pop i pół

***

Cieszę się, że Rivers Cuomo żyje i nadal tworzy, ubolewając jednocześnie, że należnym mu statusem idola cieszy się tylko u dziewczątek z amerykańskich koledżów. Lider Weezer to wszak Elvis wśród kujonów, mający za sobą operację przedłużenia nogi, depresję spowodowaną wyczerpaniem seksualnym i co najmniej dwie płyty po brzegi pełne arcy-sympatycznych punk’n’rolli. Mowa o „niebieskim” albumie z 1994 roku i młodszym o siedem lat „zielonym” (oba nie miały tytułów), do których Cuomo ciągle stara się nawiązać. Kolejna taka próba zatytułowana jest „Raditude” i w dyskografii kalifornijskiego kwartetu jest pozycją numer osiem. Recepta pozostaje niezmieniona: beach boysowskie melodie, punkowe przestery, wokal prostolinijnego nieudacznika. Do przebojowej przeszłości raz jeszcze nie udało się jednak wrócić, choć niektóre piosenki przyklejają się do ucha, a kilka innych to, jak na Wezer, zupełne novum (dyskotekowo-rockowe „Can’t Stop Partying”, orientalizujące „Love Is the Answer”). Zakładam się o nerkę, że w USA znajdą się nadal tysiące nerdów gotowych głosować na „Raditude” kartami kredytowymi swoich rodziców. Dla nich Weezer będzie pewnie grał aż do wkroczenia w stadium Stonesów, ale śmiem wątpić w to, że nagra jeszcze naprawdę hitowego longa.

Tajny agent kabalistycznej organizacji, dążącej do ideologicznego zawłaszczenia popkultury. Uprawia dywersję, pozorując pracę dziennikarza. Niczego nieświadomi redaktorzy jeszcze mu za to płacą.

53


Brian Harnetty & Bonnie Prince Billy Silent City Atavistic

The Africa Chamber Scape

elektronika/etno

****

Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszymy nowy album To Rococo Rot?! Na razie pozostaje śledzić dokonania duetu Tarwater oraz projektu Mapstation. „The Africa Chamber” to nowe solowe wydawnictwo Stefana Schneidera i kolejny etap jego pogłębiania wiedzy na temat tradycji Czarnego Lądu. Biorąc pod uwagę obecne trendy w muzyce niezależnej i jazzowej, jego fascynacje nie są wyjątkowe – szczególnie że wspierał go perkusista Nicholas Addo-Nettey z zespołu Feli Kutiego. Mimo wszystko jego podejście, jako artysty wywodzącego się ze sceny postrockowej, bywa oryginalne, kiedy w repetytywnych rytmach szuka form minimalizmu – urozmaica je partiami fortepianu („Unitel”) i elektronicznymi brzmieniami („The Protector”). Zamiast zwykłej afrykańskiej capeli, mamy więc do czynienia z niebanalnym albumem.

Thrill Jockey

etno/rock/psychodelia

****

Perkusistka kultowej grupy Boredoms powraca z babską ekipą OOIOO. Niesamowita Yoshimi P-We, którą od 20 lat zachwyca się Kim Gordon (Sonic Youth), a utwory na jej cześć pisali członkowie Flaming Lips, wciąż jest w świetnej formie i nie przestaje zaskakiwać kreatywnością. „Armonico Hewa” to jej kolejna wariacja na temat gęstych transowych rytmów i rzężących gitar oraz zabaw z ludowymi śpiewami, nonsensownymi rymowankami i ćwiczeniami z artykulacji dźwięków. Większość utworów zdominowana jest przez mocny groove („Polacco”) oraz przedziwne harmonie wokalne („Uda Hah”, „OOIAH”). Niektóre nawet układają się w zgrabne

piosenki, jak „Konjo” w stylu The Slits albo infantylne „Honki Ponki” wyśpiewane radośnie niczym grupa japońskich przedszkolaków. A kto powiedział, że każdy eksperyment musi być na poważnie?!

--------------------------*---------------------------------------------------------------------

OOIOO

Armonico Hewa

To album równie niezobowiązujący, co wciągający, zanurzony w tradycji amerykańskiego folkloru i jednocześnie wolny od podstawowych zasad songwritingu, a do tego mocno staroświecki, ale wcale nie mniej nowatorski. Wbrew pozorom, te przeciwieństwa idealnie opisują kolejne dzieło kompozytora, archiwizatora i instrumentalisty Briana Harnetty’ego. „Silent City” to po „American Winter” jego drugi koncept album, a dokładniej kolaż dźwiękowy, do którego wykorzystał nagrania archiwalne z Berea College Appalachian Sound Archives oraz skomponował własne utwory, posługując się m.in. klawiszami Rhodes, pianinem, cymbałkami, akordeonem, klarnetem i banjo. Harnetty nie jest songwriterem, ale twórcą nastrojowych ścieżek dźwiękowych z pogranicza jazzu i postrocka, przywołujących na myśl dokonania Boxhead Ensemble („As Old As The Stars”) czy Jima O’Rourke’a („The Top Hat”). Choć, jak okazuje się w przepięknym „Sleeping In The Driveway” czy intymnym „Some Glad Day”, Will Oldham też odnajduje w nich miejsce dla siebie. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy powątpiewają w świeżość „nowego folku”.

54

Mapstation

----------------------------------------------------------------

folk/kameralistyka

*****

*---------------------------------------------->

*

Ben Frost

By The Throat

Bedroom Community ambient/kameralistyka /shoegaze

****

Dwa lata temu po „Theory Of Machines” został okrzyknięty „australijskim Fenneszem”, ale na tym nie kończą się ambicje Bena Frosta. Do stworzenia „By The Throat” wynajął m.in. perkusistę Jeremy’ego Gara (Arcade Fire), kwartet smyczkowy Amiina, aranżera Nico Muhly’ego, a nawet grupę metalową Crowpath i stworzył dzieło ze wszech miar współczesne. Brunatny noize przygniata neoklasyczne partie fortepianu w „Killshot”, podniosła sekcja dęta wyrasta ponad delikatny ambient w „Peter Venkman Pt. II”, a przenikliwe fale sinusoidalne wyostrzają brzmienie skrzypiec „Leo Needs A New Pair Of Shoes”. Tym albumem Frost przerasta rozmachem dotychczasowe wydawnictwa Maksa Richtera, Jóhanna Jóhannssona czy Hauschki, którzy żerują na elektronicznym sentymentalizmie. I nie chwyta nim za serce, tylko od razu za gardło.

JACEK SKOLIMOWSKI

Od lat pisuje do magazynów kulturalnych i muzycznych („Glissando”, „Przekrój”, „Dziennik”). Radiowiec, niegdyś związany z Radiostacją i Radiem Copernicus, a obecnie z projektem Radio Simulator. Didżej grywający zarówno szeroko pojętą muzykę eksperymentalną, jak i dobry pop.



fundata 12 grudnia

The Disco pres. Permanent Vacation Dj's Jeśli myślicie, że disco to przebrzmiały gatunek z minionej epoki, to znaczy, że ostatnie kilka lat spędziliście na Marsie. Rok 2009 można nazwać rokiem disco. Rzesza utalentowanych młodych producentów i didżejów wspomaganych przez najmodniejsze ostatnio wytwórnie, takie jak: DFA, Eskimo, Gomma czy Permanent Vacatio, przywróciła muzykę disco do życia, nadając jej nowe brzmienie. Podczas cyklu THE DISCO przestrzeń SQ wypełnią pulsujące linie basu, motoryczne rytmy perkusji, funkujące linie gitary, zmysłowe wokale i oczywiście kilka tysięcy rytmicznych klaśnięć. Gwiazdami premierowej edycji cyklu będą założyciele monachijskiej wytwórni Permanent Vacation oraz

Maximillian Skiba – polski producent, którego produkcje ukazały się m.in. na Gommie i paryskim Skylaksie. Support zapewni Zambon – wespół z SQ, inicjator cyklu i połowa kolektywu Kukabara Soundsystem. DATA: 12.12; MIEJSCE: SQ – POZNAŃ; START: 22.00; WJAZD: 15–20 ZŁ

12 grudnia

Paintstep Niecodzienna impreza w stołecznym CDQu – zaproszeni malarze będą tworzyć obrazy inspirowane dubstepem. Potem odbędzie się koncert, na którym zagrają: Jamie Vex’d, Ekaros i Kaosbreed. Ideą projektu jest skonfrontowanie ze sobą malarzy oraz didżejów dubstepowych. Inspirującą muzykę zagrają: Anansi (Lublin), Tom Encore (Warszawa), Fau (Warszawa). Moduł malarski będzie otwarty dla publiczności. Prace po koncercie 12 grudnia przewiezione zostaną do galerii, na specjalnie zorganizowaną wystawę. DATA: 12.12; MIEJSCE: CDQ – WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: FREE

13,14,15

stycznia

The Electric-DJ Vadim feat. Sabira Jade & Pugs Atomz Panie i panowie, John Coltrane hip-hopu, człowiek o tysiącu muzycznych oblicz, artysta, z którym los obszedł się niedawno wyjątkowo okrutnie, powraca w pełni chwały i przyjeżdża na początku roku na trzy występy do naszego kraju. Choroba ojca, żony (Yarah Bravo), a także jego własne zmagania z rakiem oka nie zniszczyły w nim siły tworzenia. Nie dość, że życiowo wyszedł na prostą, to jeszcze nagrał album zatytułowany „Can’t Lurn Your Imaginashun”. Właśnie ten fantastyczny materiał, ale i nie tylko, Vadim wraz z przyjaciółmi zaprezentują u nas LIVE. Grzech nie być. DATA: 13, 14, 15.01.2010; MIEJSCE: BEZSENNOŚĆ – WROCŁAW, W STARYM KINIE – POZNAŃ, CAPITOL – WARSZAWA; START: 21.00, 22.00; WJAZD: 69–79 ZŁ

23 stycznia

PokerStars Full House Pierwsza impreza cyklu PokerStars Full House! W warszawskim klubie Piekarnia wystąpią m.in. Phonique (Niemcy), Jeff Bennett (Szwecja), 3 Channels aka Catz n Dogz, Pol_On, Cbass, , Poziom X, Hanna Bernard i wielu innych. Wydarzenie nie ogranicza się jednak do samej muzyki. Podczas imprezy odbędzie się finał rozgrywanych wcześniej na platformie PokerStars turniejów eliminacyjnych pokera texas holdem. Chcesz spędzić klubowy weekend w Berlinie? Chcesz wygrać laptopy, Ipody i inne atrakcyjne nagrody? Już od 7 grudnia walcz o finał! Więcej informacji na: www.psfullhouse.pl, www.psfullhouse.pl DATA: 23.01; MIEJSCE: PIEKARNIA, WARSZAWA; START: 22.00


--------------------------------------------------

------> --------> ------->

--------------------------------------------------

---------------------------------------

Niech się świeci i święci

nowy rok

NIE OSZUKUJMY SIĘ, 31 GRUDNIA TO WCALE ŻADEN TAM MAGICZNY CZAS, KIEDY STARY ROK USTĘPUJE MIEJSCA NOWEMU – TO PO PROSTU JEDEN WIECZÓR W ROKU, W KTÓRYM NIE WYPADA SIEDZIEĆ W DOMU, A JEDYNE, CO WYPADA, TO BAWIĆ SIĘ DO UPADŁEGO, CZY TO U ZNAJOMYCH, NA IMPREZIE, CZY POD CHMURKĄ. PO TO JEST SYLWESTER, ŻEBY MIEĆ CO WSPOMINAĆ (CHOĆ CZĘŚCIEJ MIEĆ PROBLEM Z PAMIĘTANIEM). NA ODWROCIE TEJ STRONY PRZYGOTOWALIŚMY DLA WAS KUPONY UPRAWNIAJĄCE WAS DO ZNIŻEK W WYBRANYCH IMPREZOWNIACH PODCZAS TEJ SZALONEJ NOCY, A NA STRONIE OBOK POLECAMY NAJLEPSZE, WEDŁUG NAS, PROPOZYCJE SYLWESTROWE. SZALEJCIE DO WOLI!!!

---------------------------------------


MITCH & MITCH BIG BAND+ �������������������������� �������������������� ����������������������� ������������������������������

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

-10%

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

SYLWESTER W HIPNOZIE

-- - --

----------

--------

---------<

<------------------

-17%

-------------------

------------

----------------------------------------------------------------------------------------------

-5%

KLUB RDZA

SPECTACULAR ORACULAR klimat lat 60' 70' 80' oraz rockhousowym

- 17% rabatu

- zniżka obowiązuje w przedsprzedaży do 20 grudnia

szampan po godzinie

Rdza Klub ul. Bracka 3-5 Kraków rdza@rdza.pl www.rdza.pl

24 bez limitu!

Start 20.00

<---------------

Sphagetti Mafia, Yoonior, SQNK, Bobass, Ades, Stei.

784 331 074 Al. Jerozolimskie 6 Warszawa www.luztro.pl

<-----------

----------------

Sala Bar:

Sala Czarna: Wacky Deep, Bshosa, Arkady, Ciacho, SAMANTA KOks & Chort.

-------------------

Kupon obowiązuje w dniu imprezy

----------------------------------------------------------------------------------------------

-10%

NA WEJŚCIU: SZAMPAN I POCZĘSTUNEK START 22:00

-10% - 10% w przedsprzedaży biletów

Impreza w

stylu

RETRO ROCK'N'ROLL. oferta zawiera

open bar, piwo,

wino, wódka i softy

oraz bufet w formie stołu szwedzkiego

MANDARYNKA ul. Bema 6 81-753 SOPOT p.szymichowska@mandarynka.pl

----------------<


31 grudnia

fundata

*

Silvio 55 To nie jest najgrzeczniejszy sylwester, jakiego poznasz w życiu. Lubi przesiadywać w najlepszym klubie w Warszawie i słuchać głośnego disco. Wielu razi fakt, że jest też koneserem erotyki z lat 70. i 80. – czasów, kiedy zajmowali się nią prawdziwi gracze ceniący sobie autentyzm i oddanie sprawie. 31 grudnia 2009 roku Silvio zaprasza do siebie, by pokazać swoją kolekcję filmów i piosenek o miłości i tańcu. Tegoroczny sylwester w warszawskim Klubie 55 to Nowy Rok w doborowym towarzystwie – ekip Club Collab, Strictly Business, Eltrona Johna i Bshosy. Nasi VJ’s specjalnie na tę okazję przygotowują wizualizacje oparte na estetyce klasycznej erotyki i soft-porno z lat 70. i 80. Zabierz znajomych w podróż do czasów, w których kulturalny człowiek mógł „po ludzku” obejrzeć w kinie „Głębokie gardło”, w klubie pobawić się do włoskiego disco, a wąsy nie były domeną jedynie kierowców autobusów i młodych hipsterów. Na naszych gości, oprócz doskonałej muzyki, wizualizacji i doskonałej atmosfery, czeka także noworoczny poczęstunek. Przez całą noc Silvio rejestrowany będzie przez autentyczne kamery VHS z epoki, a zmontowany przez nas film trafi do gości na pamiątkę szaleństw. DATA: 31.12; MIEJSCE: KLUB 55 – WARSZAWA; START: 22.00; WJAZD: 70 ZŁ

31 grudnia

Sylwester w klubie Ampstrong Gwiazdą imprezy sylwestrowej pod szyldem Elektricity! w klubie Ampstrong będzie angielski didżej i producent Femi B. To jedna z bardziej utytułowanych postaci na scenie klubowej – za gramofonami od niemal 20 lat. Karierę zaczynał pod koniec lat 80. – od początku zafascynowany brzmieniami house’u, pozostał wierny temu gatunkowi. Femi B to nie tylko DJ, lecz także producent. Jego pierwsze nagrania ukazały się już w 1991 roku – wtedy to zdobył dużą popularność nagraniami „Drop The Funk” czy „Love Is A Fire”. Współtworzył razem z Mr. C, DJ-em i wokalistą legendarnej grupy The Shamen (nagranie „Coming Hardcore/Bass Bureau”), a także z Bookerem T – z nim stworzył kompozycję „Kings Of Surface”. Jest rezydentem renomowanych londyńskich klubów, m.in. The End i Heaven. Regularnie występuje też w Zap Clubie w Brightonie. Na początku lat 90. można go było usłyszeć w pirackich rozgłośniach radiowych, później pojawiał się też na antenie Kiss FM, Ministry of Sound Radio czy BBC Radio 1 – na falach tej najpopularniejszej brytyjskiej rozgłośni wyemitowano także jego Essential Mix. Jego dokonania można usłyszeć na kompilacji, którą nagrał dla renomowanego londyńskiego klubu The End. Podczas wieczoru wystąpią również gospodarze Bert i Igor. DATA: 31.12; MIEJSCE: AMPSTRONG – ZAKOPANE; START: 21.00; WJAZD: 150–200 ZŁ

31 grudnia

Hed Kandi New Year'sEve 2010 Kto z nas nie wzdycha z tęsknoty za prawdziwym blaskiem? Dla wszystkich, którym znudziła się matowość dnia powszedniego, mamy rewelacyjne wieści. Nowy Rok w klubie SQ przywitamy skąpani w świetlnych refleksach, którym towarzyszyć będą house’owe brzmienia Hed Kandi. Roztańczone migotanie opanuje klub w ten wyjątkowy wieczór. Oczaruje was blask naszych diodowych ścian oraz przygotowanych specjalnie na tę okazję dekoracji w wersji glamour. W oku wymagającego klubowicza pojawi się znajomy błysk zadowolenia, co więcej – niejeden z gości ujrzy w lustrzanej kuli swą świetlaną przyszłość. Błyszczące stroje i dodatki korespondować będą z naelektryzowaną, muzycznie promieniującą atmosferą. Do mnożenia toastów zachęci was suto zaopatrzony open bar, a sylwestrowe odliczanie zwieńczy iskrzący się w kieliszkach szampan. Katering mieniący się różnorodnymi kolorami sushi usatysfakcjonuje wasze podniebienia. Wkroczcie w ten Nowy Rok 2010 luksusowo i zatraćcie się w sylwestrowym lśnieniu razem z Hed Kandi i klubem SQ! DATA: 31.12; MIEJSCE: SQ – POZNAŃ: START: 22.00; WJAZD: 140–180 ZŁ

31 grudnia

Cut 09 Electronic New Year Bash Najlepsza zabawa kończąca rok w Polandzie! Zagrają: Jacek Sienkiewicz – genialny muzyk techno z rozpoznaniem (ang. Recognition) twórczego obłędu w uszach, Marcin Czubala – emanujący zjawiskowym talentem, gwarantujący tanecznie ruchomee (ang. Mobilee) parkiety, Catz’n Dogz – duet mistrzowski w dziedzinie imprezowej, pasjonaci świetnej zabawy, kotów (ang. Catz) i psów (ang. Dogz), Piotr Bejnar – operator Korga, charyzmatyczny artysta uskuteczniający częste eskapady w trakcie grania w polską (ang. Polish) przestrzeń parkietową (ang. The Dancefloor), Juniore – propagator muzycznej innowacji (ang. Muzikanova), umiłowaniu do nut daje upust nie tylko w trakcie grania, ale również w trakcie pisania o nich, Hagal – rewolucjonista dźwięku (ang. Soundrevolt) mający na swym koncie obalenie niejednego reżimu ciszy i powtarzalności, Feelaz – szczególnie zainteresowany w rozszerzaniu (ang. Extension) muzycznego spektrum Poznania. DATA: 31.12; MIEJSCE: STARA RZEŹNIA; START: 21.00; WJAZD: 60-120 PLN


* * relacja *

Inne do podejście muzyki --------<------**---------<--->------->

31 października zakończyła się II edycja Warszawskich Laboratoriów Dźwiękowych -

festiwalu muzyki eksperymentalnej. Przez prawie miesiąc trwania festiwalu odbyły się koncerty oraz warsztaty innowacyjnych technik tworzenia muzyki. W festiwalu udział wzięli polscy reprezentanci nurtu eksperymentalnego jazzu oraz dubstepu,

a także zagraniczni goście: Jazzsteppa oraz Reactable.

60


S Y L W E S T E R

Electricity! 2009/2010

* podstawową: Mateusz Telega oraz Michał Lewicki, znany jako Maed.

*

DWIE SCENY MUZYCZNE

DRINKI

SZAMPAN

CATERING

KONCERT FINAŁOWY

KONCERT INAUGURACYJNY Festiwal rozpoczął się od występu projektu Reactable. Główną atrakcję stanowił instrument nietypowy ze względu na sposób kontroli dźwięku – zamiast standardowej klawiatury, strun czy myszki komputera, grający na nim muzyk używa różnego kształtu klocków przesuwanych na powierzchni podświetlanego, niebieskiego stołu. 10 października w Kinie Luna publiczność nie tylko miała możliwość spróbować gry na tym nietypowym instrumencie i porozmawiać z jednym z jego twórców, lecz także usłyszała godzinny koncert na Reactable w wykonaniu Carlosa Lopeza. Muzyk ten podczas improwizowanego jamu z jazzowym projektem Freeyo, w składzie: Mazolewski, Gos, Wojtczak, udowodnił, że Reactable nie jest tylko ciekawostką, ale instrumentem pełnym nowych możliwości. WARSZTATY Warsztatom organizowanym w ramach laboratoriów przyświeca idea Stowarzyszenia 16 Wersów: „Chcemy nie tylko pokazywać ciekawe zjawiska muzyczne, ale i uczyć naszą lokalną społeczność muzyczną nieco innego podejścia do tworzenia własnej muzyki”. Zajęcia prowadzone były w dwóch grupach – dla zaawansowanych i początkujących. Bardziej doświadczeni twórcy mogli zdobyć wiedzę o nowatorskich technikach pracy z dźwiękiem, poszerzających ich horyzonty twórcze, natomiast grupa początkująca została wprowadzona w świat dźwięku cyfrowego. Zajęcia odbywały się w Bemowskim Centrum Kultury Art.bem. Grupę zaawansowaną szkolili: DJ Eprom oraz Paweł Andryszczyk, zaś grupę

Koncert finałowy projektu odbył się 31 października w klubie Centralny Dom Qultury. Klub został podzielony na dwie przestrzenie – na sali górnej do północy grał warszawski DJ Fau, serwując eklektyczny set dubstepowy. Sala dolna, główna scena koncertu, gościła tego wieczoru pięciu wykonawców. Jako pierwszy zagrał warszawski zespół Zooplan. Projekt został wybrany przez organizatorów festiwalu, ponieważ łączy dwa odległe światy – wywodzący się z kultury miejskiej beatbox oraz wiązany z muzyką klasyczną klarnet. Obydwaj muzycy stosują nietypowe techniki muzyczne, łącząc to wszystko w bardzo swobodnej konwencji. Jako następny zespół zaprezentował się wrocławski jazzowy duet Mikrokolektyw – kontynuator uznanego zespołu Robotobibok. Wykorzystując nie tylko perkusję i trąbkę, lecz także klasyczne syntezatory, zagrał hipnotyczny, głęboki koncert pokazujący jego doskonałą umiejętność tworzenia atmosfery i jednocześnie wysokie umiejętności techniczne. Przed północą scena główna zmieniła swój charakter z kontemplacyjnego na żywiołowy i zdecydowanie elektroniczny. Warszawski kolektyw The Lordz miał jeden cel – rozruszać publikę przed koncertem głównej gwiazdy wieczoru. Tuż przed pierwszą w nocy na scenę weszli długo oczekiwani muzycy zespołu Jazzsteppa. Ponadgodzinna dawka tłustego basu i motorycznej perkusji zdecydowanie zadowoliła fanów zespołu. Dla tych, którym było jeszcze mało wrażeń, tego wieczoru zagrał DJ Eprom, który zaprezentował ciężkie odmiany dubstepu. II edycja Warszawskich Laboratoriów Dźwiękowych dobiegła końca, widzimy się za rok!

Main floor: (indie-pop, house, elektro):

Renton koncert Last Robots (IGOR & BERT / ELECTRICITY!)

Chill-out: (disco, funk, soul):

Dj Pro START: 21:00 31.12.2009

klub Ampstrong Zakopane ul. Jagiellońska 18

Przedsprzedaż i info: tel. 517 258 948, igor@imaginegroup.pl

Organizator

61

61


* laifquest

CIBELLE

*

Strasznie się podjaraliśmy, bo na nasze pytania od razu i z wielką chęcią odpowiedziała królowa electro-tropical-folku, brazylijska piękność Cibelle. Kim chciałaś zostać, jak byłaś mała?

Wszystko, co sobie zamierzyłam w życiu, jakoś udało mi się zrealizować. No, może oprócz bycia łyżwiarką. Szpinak czy brukselka? Szpinak z czosnkiem. Twoja pierwsza miłość?

Taka szczenięca – to chłopak ze szkoły, który fascynował moją przyjaciółkę, a taka pierwsza prawdziwa – to inny chłopak, który dobierał się do mnie na lekcji angielskiego.

Czy jest coś po śmierci? Kolejne życie, potem śmierć, potem życie etc. Pecet czy Mac? M A C, i jako komputer, i do make-upu;) Kawa czy herbata? I jedno, i drugie, ale kawa tylko Gibraltar albo podwójne Ristretto Gibraltar. Najgorsza impreza, na której grałaś? Gdzieś w Holandii na jakimś zjeździe tancerzy salsy. Zostałam zabookowana, bo jestem Brazylijką, tylko że w Brazylii nie tańczy się salsy:) Kiedy miałam próbę techniczną, grupa tancerzy chciała poćwiczyć do moich

piosenek. Nie udało im się. Wierzysz w UFO?

Wierzę w życie we wszechświecie. Byłoby bardzo dziwne,

gdybyśmy byli jedynymi istotami. Pies czy kot?

Kiedyś prawie umarłam przez kota, miałam atak astmy, więc jednak pies – szpic miniaturowy, są trochę jak

koty, ale nie uczulają. Cebula czy czosnek? Czosnek nad życie!

CD czy winyl? Winyl, ze względów estetycznych i artystycznych. Jakie jest najczęściej zadawane ci pytanie?

– „Czy twoje włosy kręcą się naturalnie?”. – „Tak”. – „Wow, myślałem, że to peruka”.

62

Najgłupsza prośba, jaką usłyszałaś podczas grania? Hm, nie jestem pewna. Kiedy jestem didżejką, często

proszą mnie, żebym zagrała coś Britney. Spanie czy ranne wstawanie? I to, i to.

Jaką płytę zabrałabyś na bezludną wyspę? Ścieżkę dźwiękową z filmu „Kobieta i mężczyzna”. Mięso czy warzywa?

90% warzyw, 10% mięsa.

TV czy DVD? Streaming internetowy. Jakiej muzyki nie lubisz? Plastikowych, pozbawionych głębi i duszy bzdur. Kto to jest Kubica? Dobre pytanie, nie mam pojęcia. Jaka jesteś? Nieśmiała ekstrawertyczka, która uwielbia się obijać. Brak tlenu w moim mózgu czasem wystrzeliwuje mnie w kosmos.

peruka“. - ”Wow, myślałem, że to

*

się naturalnie?“. ”Czy twoje włosy kręcą -”Tak“.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.