Laif 08 październik

Page 1

CD GRATIS:

INDEKS 379891 8,90 pln (w tym 7% VAT)

JACOB SEVILLE

08 (71) październik 2009

WHOMADEWHO

08(71)

8,90 pln (w tym 7% VAT)

PABLOPAVO

MÚM LARS HORNTVETH YUMMY CAKE FUCKPONY PLAZMATIKON LUSINE JACEK LACHOWICZ

październik 2009






king cannibal

26

KRÓL CIĘTEGO BRZIENIA

12

40 whomadewho

KLEZMERSKI SOCREAL

42

KTO KOGO?

28

parov stelar

CHILL MAN

plazmatikon

unsound festival

yummy cake

TROCHĘ RÓŻU

NIEBANALNIE W GRODZIE KRAKA

14

30

klub roku

POZNAŃSKA MIEJSCÓWKA

16

NOWE/STARE PIOSENKI

32

nasza płyta

tauron nowa muzyka

ŚLUNSKIE IMPRESJE POFESTIWALOWE

22

freeformfestival

WIWAT I WYWIAD NA PIĘCIOLECIE

-------<

Jest całe mnóstwo

artystów wartych zaprezentowania, tych znanych i tych mniej znanych. Czasami również, ze względu na dokonania artystyczne, chcielibyśmy gościć niektórych wykonawców powtórnie.

fuckpony

TROCHĘ PIKANTERII

JACOB SEVILLE I WSZYSTKO JASNE

18

mum

Jest taka teoria w literaturze, że jak chcesz zrobić coś ogólnego, to musisz dbać o szczegół. ”Mistrz i Małgorzata“ Bułhakowa jest mega szczegółowa, jeśli chodzi o topografie Moskwy, poszczególnych bohaterów.

34

lars horntveth

SOLÓWKA JAZZISTY

36

<-

-

44

pablopavo

STOŁECZNE HISTERIE

48

rapclash

CÓŻ, ZE SZWECJI

52

receznje muzyczne

JE JE JE

lusine

Z PEWNYM DYSTANSEM

38

MINUS IS OVER. NIE ZDZIWIŁBYM SIĘ, GDYBY RICHIE WKRÓTCE ZAMKNĄŁ TEN INTERES. NA JEGO MIEJSCU BYM TAK ZROBIŁ.

<--------

SPIS TREŚCI

10

jacek lachowicz

74

laiquest

TERAZ ELI

POP Z MELODIAMI WYDAWCA Media Advertising Sp. Z o.o. ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa

REDAKTOR WYDANIA ONLINE Marcin Mieluch marcin@laif.pl

ADRES REDAKCJI ul. Obrzeżna 4/19, 02-928 Warszawa

REDAKTOR NACZELNY Przemek Karolak przemek@laif.pl

PROJEKT GRAFICZNY PRZYGOTOWANIE I SKŁAD Positivo Consulting

WSPÓŁPRACOWNICY Norbert „Bert” Borzym, Andrzej Cała, Łukasz Dolata, Jarek „dRWAL” Drążek, Marcin Flint, Paweł „r33lc4sh” Hadrian, Marcin „Harper” Hubert, Angelika Kucińska, Łukasz Lubiatowski, Piotr Nowicki, Tomek Rawski, Sebastian Rerak, Jacek Skolimowski („Dziennik”), Maciek „Maceo” Wyrobek

REKLAMA Ilona Kaczmarska ilona@laif.pl tel. 0 507 090 252 Piotr Pośpiech piotrek@laif.pl tel. 0 510 270 071

OKŁADKA FOTO: GOOD MUSIC DRUK Zakłady Graficzne „Taurus”

Redakcja nie odpowiada za treść reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do skracania i redagowania tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych bez zgody Wydawcy jest zabronione.


*

edytorial

*

GŁOWA DO GÓRY P

onarzekało mi się trochę w ostatnim numerze, wylałem żale, pomarudziłem, pokwękałem i postękałem. Wyszło, że w słusznej sprawie, bo dostałem od was kupę e-maili, a to kwestionujących to, że ktoś może nie znać N.E.R.D. i MGMT, a to przyznających mi rację, a to znów takich, które podważały prawie każdą tezę, którą stawiałem w tamtym wstępniaku. Dzięki wielkie za odzew, widać nie waliłem w próżnię;) Miesiąc temu było w mollowej tonacji, dziś uderzę w dury. Pięć lat temu w Warszawie pojawił się festiwal, który w zamierzeniu miał prezentować artystów łączących muzykę z obrazem. Rzecz jasna muzykę nie byle jaką, z obrazem też nieletnim. Pierwsze edycje, na których wystąpili m.in.: The Herbaliser, Télépopmusic, Coldcut czy Jimi Tenor, przyciągnęły

umiarkowaną liczbę uczestników, choć poziom występów, a także aktywności towarzyszących festiwalowi – pokazów filmowych, prelekcji i warsztatów – był ponadprzeciętny. Jeszcze dwa lata temu włączyłoby mi się gderanie, że nie ma odbiorców dla takich imprez, że ludzie nie czują takiej wrażliwości etc. Ale to, co zobaczyłem w zeszłym roku, trochę mnie zaskoczyło. FreeForm estival 2008 okazał się frekwencyjnym sukcesem. Stołeczna Fabryka Trzciny pękała w szwach. Przez dwa dni przez imprezę przewinęły się prawdziwe tłumy, i to nie przypadkowych ludzi, ale świadomych słuchaczy. Serce rosło. W tym roku Free Form zmienia miejscówkę na większą. Nic, tylko się cieszyć. Zarówno o tym, jak i innym ciekawym wydarzeniu – krakowskim Unsoundzie – przygotowaliśmy dla was obszerne materiały. Ponadto w tym numerze postawiliśmy na rodzimych artystów. I tak, socrealistyczne bity w wykonaniu Plazmatikona, electro pop Jacka Lachowicza, pinkclash Yummy Cake i w końcu solowy debiut jednego z głosów Vavamuffin Pablopavo. Sięgnęliśmy też trochę głębiej do technicznego worka i wyciągnęliśmy dla was czujnych producentów Lusine i Fuckpony. Nawijka pod discopopowe bity? To tylko w Szwecji tak dają. Pierwsi w Polsce piszemy o dziwnym gatunku, co się rapclash zwie. Za oknem jesień, więc jeszcze szczypta melancholii w postaci nowej płyty islandzkiej formacji múm i solowa produkcja Larsa Horntvetha z Jaga Jazzist. Nominację na klub roku w tym numerze przyznajemy poznańskiemu SQ – wyjaśnienia wydają się zbyteczne. Ciągle możecie głosować na swoje ulubione miejscówki, piszcie na adres: konkursy@laif.pl. A i jeszcze, płytę przygotował dla nas stary znajomy z Poznania (che, che, che), czyli Jacob Seville – produkuje na potęgę, a zawsze czymś zaskakuje. Słuchajcie, czytajcie i chodźcie na imprezy.

PS W ostatnim numerze zachęcałem was do kombinowania i kilku kombinatorów do mnie napisało. Jeden został wyróżniony za całokształt swojej okołolaifowej aktywności. Jego recenzja znalazła się w dziale „Do usłyszenia w redakcji”. Ale to dopiero początek. Wkrótce ruszamy z naszą nową stroną WWW – na razie zdradzę tylko tyle, że wy też będziecie mogli ją współtworzyć...

PISZCIE: przemek@laIF.PL


*

*

informer

*

WYCZEKIWANA PREMIERA

W

łaśnie, nakładem Bedrock, ukazała się trzypłytowa kompilacja zatytułowana „Bedrock Eleven”, przygotowana przez mistrza progresywnego soundu Johna Digweeda. Na składance znalazły się niewydane wcześniej kawałki, ulubione tracki autora oraz remiksy klasycznych utworów Bedrocka. Wśród wykonawców są m.in.: Marco Bailey, James Zabiela, Alex Dolby i Santos oraz Mutant Clan. Digweed podobno zdrowo testuje wybrane melodie podczas swoich setów, o czym będziecie się mogli przekonać osobiście na 4. urodzinach SQ. Już 24 października. Be there!

---------------

CZAPKI Z GŁÓW

NOSIŁ WILK RAZY KILKA

PAMIĘTACIE, JAK SWOJEGO CZASU JUSTICE PRZYZNALI SIĘ DO TEGO, ŻE NA SWOIM DEBIUCIE POKRADLI DŹWIĘKI, KOMU SIĘ DAŁO? NO TO SIĘ WYDAŁO, ŻE JEDEN ZE SKUBNIĘTYCH WTEDY ARTYSTÓW ZAJUMAŁ TERAZ IM MALUTKI, TAKI TYCI-TYCI FRAGMENT REFRENU NAJWIĘKSZEGO HITU DUETU „D.A.N.C.E”. KTÓŻ BYŁ TYM ŚMIAŁKIEM? NIEJAKI JAY-Z, KTÓRY DOWÓD SWOJEGO UCZYNKU UMIEŚCIŁ NA SWOIM NAJNOWSZYM KRĄŻKU „THE BLUEPRINT 3”. WIELKA HECA. HELL TEŻ BUCHNĄŁ COŚ HOUSECATOWI:)

8

Kto nie zna klubu Fabric? Ręka w górę, majtki w dół – będzie bicie! Właśnie ta kultowa londyńska miejscówka obchodzi swoje 10. urodziny. Uwierzycie, że przez dekadę przewinęły się ponad 4 miliony imprezowiczów. Wrażenie robią te liczby, podobnie jak ciągle zaskakuje pomysł na fabryczny projekt, bo oprócz klubu prężnie rozwija się również wytwórnia. Trzeba łebskich cwaniaczków, żeby to wszystko tak ładnie poukładać. A jakże, szef Fabrica – Keith Reilly to tęga głowa. W okolicznościowej mowie nagabywany przez dziennikarzy uprzejmie oznajmił, że bardzo się zdenerwuje, jeśli ktoś w jego obecności użyje określenia „superclub”, potem zaczął rozwodzić się nad celebrytami, którzy próbują wbić się do klubu na swoich zasadach, a swój wywód skończył maksymą, która przyświeca Fabricowi od początku: „Albo się dopasujesz, albo spieprzaj”. Hell ya – mógłby krzyknąć Helmut do Kocura.


*

*

informer

*

KOTEK DOMOWY W NATARCIU Ale się porobiło, afera, jakich mało. Przy okazji dawnośmy się tak dobrze nie bawili. A zatem już wytłuszczamy najzabawniejszą historię nadchodzącej jesieni, a kto wie, może i całego roku. Otóż niejaki DJ Helmut, zwany również gazowo Hellem, nagrał był utwór „The DJ”, w którym to wykorzystał wokal Diddy P. Daddy D. Piddy’ego. I co w tym zabawnego? – zapytacie. Już samo wykorzystywanie wokalu Paddingtona jest zabawne, ale to poszło o coś zgoła inszego. Oto, jak na wspomniany kawałek pewnego dnia zareagował księciunio electro zabaw Felix Da Housecat a.k.a Kiciuś? W wolnym tłumaczeniu całkiem szybkiego tłumacza: „Didżeju Helu, czemuż to kradniesz me gówno i wydajesz je, nie pytając o zgodę? Muszę ci to wypomnieć, na imię ci siurek!” – tym samym wyzywając biednego Helmuta niemalże na ubitą ziemię. O co poszło Felkowi? Ano twierdzi, że wokale tego artysty o śmiesznym pseudonimie pochodzą z sesji nagraniowej, której był autorem. Co na to zimny Niemiec? Że dostał zgodę na wykorzystanie właśnie od Daddy Piddiego. Kocur nie zdzierżył i rzekł był: „Masz pozwolenie od Diddy’ego, ale nie masz mej zgody złamasie. To ja wyprodukowałem to gówno! Co za palant!” Historię wrzucamy do przegródki „rozwojowa” i nie omieszkamy was informować o dalszych ustaleniach.

-------------------*

IMPERIUM ATAKUJE

TO BYŁO DO PRZEWIDZENIA, ŻE EMPIRE OF

THE SUN STANĄ SIĘ NAJBARDZIEJ HAJPOWYM (CZYTAJ: NAJBARDZIEJ PRZELANSOWANYM) ZESPOŁEM TEGO ROKU. EKSCENTRYCZNE DUO PROSTO Z ANTYPODÓW OKAZAŁO SIĘ NA TYLE

MAŁO EKSCENTRYCZNE, ŻE NAWET DZIWNE

TELEDYSKI MU NIE POMOGŁY, BO OTO PAL SZEŚĆ, ŻE WSPOMNIANY GDZIEŚ WCZEŚNIEJ

JAY-Z ZAPROSIŁ JEDNEGO Z CZŁONKÓW GRUPY NA SWÓJ NOWY ALBUM, ALE PREZYDENT

WSZYSTKICH WYBRANYCH, TEN CO MU NA IMIĘ CZTERDZIEŚCI I CZTERY, CZŁOWIEK O KOMPLETNIE NIEAMERYKAŃSKIM IMIENIU I NAZWISKU – POP IDOL POLITYKI, IKONA

CZARNYCH I WODZIREJ SOCJALISTÓW – BA-

RACK OBAMA STWIERDZIĆ MIAŁ, ŻE „WAL-

KING OF A DREAM” JEST AKTUALNIE JEGO

ULUBIONYM ALBUMEM. HM, FAJNIE? A JAK

W CENTRUM HANDLOWYM PUSZCZAJĄ ICH KA-

WAŁKI, TO TEŻ FAJNIE?

BLUZA KLASYCZNIE SPORTOWA W sezonie jesień – zima 2009 tematem przewodnim kolekcji Nike Sportswear jest wierność, a „bycie wiernym” oznacza stawianie czoła wyzwaniom w pojedynkę lub wraz z podzielającą naszą pasję drużyną. W 1977 roku projektant firmy Nike i trener biegaczy Geoff Hollister stworzył AW77 Hoody – rewolucyjną bluzę poruszającą się zgodnie z potrzebami ciała zawodnika. Dzisiaj unowocześniono ją przy użyciu rozwiązań z kolekcji Nike Design, łącząc w sobie sprawdzone, dotychczasowe właściwości AW77 oraz nowe koncepcje i sportowe innowacje. Bluza AW77 – klasyka stylu – stworzona jest dla sportu, wykonana ze stylem i zgodnie z zasadą wierności sobie.

9


*

*

informer

*

KING CANNIBAL Uwaga, grasuje kanibal! Najpierw ogłusza krążkiem „Let The Night Roar”, a potem zaczyna ucztę! Znamy jego personalia, ten potwór to Dylan Richards znany również pod ksywką ZILLA – jedna z najbardziej intrygujących postaci wytwórni Ninja Tune. Zaczynał w latach 90., łącząc w swoich produkcjach i setach rzeczy z pozoru nie do połączenia. Pierwszy projekt – A Friendly Game Of Chess powołany do życia wspólnie z Buddym Peace’em – przyniósł mu sławę głównie w środowisku. ZILLA debiutował solo albumem „One Foot In The Fire, One Fist In The Air”, w którym przemieszał prawie setkę kawałków – DJ Shadowa obok Notouriusa BIG, Laurie Anderson ramię w ramię z Meat Beat Manifesto czy The Doors z Armandem Van Heldenem. Decyzyjni z Warp Records i Ninja Tune padli na kolana. Ci pierwsi nawet zaproponowali mu przygotowanie, do spółki z Peace’em, miksu prezentującego katalogowe nagrania. Album ukazał się w 2004 roku jako część wydawnictwa „Warp Vision The Videos”. Dwa lata później ZILLA objawił światu własny styl – połamane basowe konstrukcje potraktował ciężką ręką, tworząc hybrydę dźwiękową, która nie pozostawia obojętnym (Amon Tobin oszalał). Ale to był początek końca tego artystycznego wcielenia. Dziś Dylan Richards dumnie przyznaje, że podczas gdy ZILLA leży gdzieś na dnie Pacyfiku, King Cannibal jest królem dancehallu. Gwoli ścisłości, jego dość osobliwej odmiany. „Let The Night Roar” to mieszanka połamanych basów poddanych przeróżnym stylistycznym zabiegom: niepokojące plamy dźwiękowe, twarde rytmiczne konstrukcje, jamajskie nawijki, techniczne patenty – wszystko w jednym zabójczym krążku. Uważajcie, Król Kanibali ucztę zaczyna od mózgu...

10


*

*

ZINC – CRACK HOUSE EP (BINGO BASS)

CHROMEO – NIGHT BY NIGHT (GREENLABELSOUND)

Ostatnio milczeli. Ale pewnie była to cisza przed burzą. Kanadyjski duet Chromeo powraca – właśnie ukazała się jego kompilacja dla wytworni !K7, na której znalazło się jego nowe nagranie – cover kawałka The Eagles. Doskonale brzmi jego inny utwór – imprezowy „Night By Night”, który przypomina najlepsze czasy Kanadyjczyków. Uwaga! To nagranie można ściągnąć za darmo! THE BROWN ACID – TRY HUMANITY (N.E.W.S.)

Kto ukrywa się pod tym pseudonimem – nie wiem, wiadomo jedynie, że wokalista nagrywał z The Glimmers. „Try Humanity” to mieszanka elektronicznego funku, rocka i psychodelii. Skoczne to, wpadające w ucho i nieco zwariowane. Niebawem ukaże się album tego duetu zatytułowany „Run Into The Propeller”. CASSIUS – YOUTH, SPEED, TROUBLE, CIGARETTES (DON DIABLO REMIX) (CASSIUS)

Don Diablo (co za pseudonim!) nigdy nie zawodzi. Tym razem Holender wziął na warsztat dość przeciętny nowy singiel francuskiego duetu Cassius. I jak zwykle sprostał zadaniu. Rytmiczny chaos oryginału zastąpił skocznym groove’em, a jazgot zamienił w melodię. Zdecydowanie lepsze niż oryginał. FENECH-SOLER – LIES/LA LOVE (MODA MUSIC)

Brytyjska prasa mówi o nich, że są „przyszłością electro funku”, „cudownymi dziećmi electro popu” – komplementom nie ma końca. Zasłużenie, choć brytyjska formacja ma zaledwie jeden singiel na koncie i kilka remiksów. Już niebawem ukaże się kolejny – „Lies/LA Love”, równie udany jak debiutancki „The Cult Of Romance”. Synth pop w doskonałym wydaniu.

*

I’M SO HUMAN

PIONA Z BERTEM PIONA Z BERTEM

Kiedyś z ogromnym powodzeniem nagrywał jungle i drum’n’bass, potem breakbeat garage, a teraz house. Zinc, jeden z najbardziej wszechstronnych producentów na brytyjskiej scenie klubowej, doskonale wie, co to bas. Każde nagranie zawiera potężną dawkę niskich częstotliwości. Na „Crack House EP” znajdziemy aż 9 zbasowanych nagrań – m.in. nową, zwolnioną wersję kultowego „138 Trek” (tu pod nazwą „128 Trek”), a także udane kolaboracje z Benga i Sweetie Irie.

informer

Allenówna nam się żegna i może to jej czas, bo oto znalazła się godna następczyni. Bohaterka naszego kwietniowego numeru, co to taka niezależna się wydaje – pani Sovereign, i co kiedyś z Missy Elliot nagrywała, a teraz po spelunkach pogrywa, pojechała na trasę po Australii. Pech, niekorzystny układ planet czy woda na Księżycu sprawiły, że gdy wychodziła nad ranem z jednej z imprez, usnęło się dziewczęciu pod drzwiami. Znaleziona przez stróżów prawa do wytrzeźwiałki została doprowadzona i oskarżona o niemoralne zachowanie i oplucie funkcjonariusza. Jak się nasza dzielna poranna gwiazda tłumaczyła? „Policja powinna zająć się łapaniem prawdziwych kryminalistów”. Jasne, a Barack Obama uwielbia Empire Of The Sun, a Angela Merkel MGMT.

ŚWIEŻOŚĆ ODDECHU

Nowa guma do żucia Mentos Pure Fresh Spearmint to kompozycja delikatnej słodyczy i niesamowitego odświeżenia kryjącego się w zielonej mięcie. Zawarte w nich płynna esencja oraz naturalny wyciąg z zielonej herbaty dostarczą niesamowitych wrażeń smakowych. Wystarczy chwila, a oddech stanie się kusząco świeży! Duża, praktyczna butelka znakomicie sprawdzi się w biurze, w domu czy samochodzie. Możesz ją nosić w plecaku czy torbie. Zapowiada się wieczór pełen wrażeń? Sięgnij po eleganckie pudełeczko „z okienkiem” lub poręczną buteleczkę. Z łatwością zmieścisz je w torebce czy kieszeni. To znakomity sposób na szybkie, miętowe odświeżenie.

11


PAROV PAROV STELAR STELAR

*

12

S

*

parov stelar

*

ztuka nie powstaje z możliwości, ale z potrzeby” – tak o swojej twórczości, przywołując jednego z klasyków, mówi Marcus Füreder, bardziej znany pod aliasem Parov Stelar. Austriak od samego początku swojej przygody z muzyką konsekwentnie podąża obraną sobie ścieżką. Zasłynął setami, w których w kapitalny sposób potrafił połączyć brzmienia i melodie lat 20. i 30. ze współczesnymi produkcjami. Jego styl, nazywany często avant downtempo albo minimal jazz house, w zasadzie przez lata niewiele się zmienił. W 2003 roku Marcus założył oficynę Etage Noir Recordings, w której rok później wydał swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną „KissKiss”, a rok później ukazał się jego debiutancki krążek „Rough Cuts”. Ciepłe brzmienia zahaczające o wszystkie odmiany relaksującej muzyki czasem zbaczały w stronę tradycyjnego jazzu, breakbeatu czy po prostu popu. Tu nie ma miejsca na przypadek – Marcus jest konsekwentny w swoim brzmieniu i na niepotrzebne kompromisy sobie nie pozwala. Parov Stelar ma na swoim koncie cztery albumy – ostatni „Coco” niedawno miał swoją premierę. Każda szanująca się (i nie) składanka z rodzaju chillout-lounge nie może obejść się bez kompozycji Stelara, co dla niego nie zawsze jest powodem do dumy, bo o ile wartość jego produkcji jest bezdyskusyjna, o tyle poziom większości takich kompilacji jest żenujący. W 2005 roku powstał zespół towarzyszący Marcusowi podczas występów na żywo. I to właśnie koncerty są największą siłą projektu – zaskakujące brzmieniowo i wyjątkowo energetyczne. Możecie się o tym sami przekonać, bo Parov Stelar Band pojawi się w październiku na trzech występach w naszym kraju. Sprawdźcie koniecznie.


*

NOWY

*

informer

*

SMAK

Czarna porzeczka to owoc aromatyczny, świeży i rześki oraz delikatnie wytrawny z jednoczesną nutą subtelnej słodyczy. Jej aromat i smak idealnie komponują się z wódką premium. „Smak czarnej porzeczki jest bardzo trudny do ujarzmienia – twierdzi Tony Abou-Ganim, światowej sławy miksolog. – Moim zdaniem Finlandia rzeczywiście uchwyciła całą esencję owocu czarnej porzeczki. Produkt ma dobrą strukturę i kwasowość, z bardzo delikatną nutą goryczki”. Finlandia Blackcurrant Fusion to połączenie bogatego i świeżego smaku czarnej porzeczki oraz czystej, klasycznej wódki Finlandia.

GOODBYE LILY Liliana z Allenów (ale nie z tych Allenów) co rusz zaskakuje. A to pokazuje trzeci sutek, a to znów zalewa się na proszonym przyjęciu w trupa, innym razem przyznaje, że jej brat potrafi wsadzić sobie całą pięść do buzi – ot pełna pomysłów młoda dama, z którą nie sposób się nudzić. Otóż owa pannica niedawno uderzyła w tony pełne patosu i żalu, że przez ściąganie plików z sieci ona, bidulka, niedługo będzie głodować. Przyznała, że nie ma zamiaru nagrywać kolejnych płyt, że śmieszy ją postawa Radiohead, które zarabia miliony i udaje akcję udostępniania swoich kawałków co łaska, i że ogólnie jej źle, i swędzi ją trzeci sutek. Nam osobiście muzyczki Allenówny brakować nie będzie, ale kto teraz za błazenka będzie robił?

13


*

A oto garść waszych opinii: „SQ TO NAJLEPSZY KLUB W POLSCE. NIC DZIWNEGO, PRZECIEŻ JEST W POZNANIU” – KRZYSIEK Z POZNANIA „SQ, A POTEM DŁUGO, DŁUGO NIC. ILE JA TAM SIĘ NAPOCIŁAM;)” – DOROTA Z WROCŁAWIA „NIE CHCĘ PISAĆ, ŻE ZAZDROŚCIMY POZNANIOWI SQ, ALE TAK JEST” – TOMEK Z WARSZAWY

14


*

KLUB ROKU NIE MA SZANUJĄCEGO SIĘ KLUBOWICZA, KTÓRY NIE SŁYSZAŁBY O TEJ POZNAŃSKIEJ MIEJSCÓWCE. WIZYTA W STOLICY WIELKOPOLSKI BEZ ZALICZONEJ IMPREZY W SQ TO WSTYD I OBCIACH. STOSUNKOWO MŁODY KLUB – WŁAŚNIE OBCHODZI SWOJE CZWARTE URODZINY – JEST CHYBA NAJBARDZIEJ UTYTUŁOWANYM MIEJSCEM W POLSCE. JEGO KLIMAT I ATMOSFERĘ DOCENIAJĄ NIE TYLKO RODZIMI IMPREZOWICZE, ALE TAKŻE ZAGRANICZNE MEDIA NIE SZCZĘDZĄ POCHWAŁ. W TYM ROKU SQ ZNALAZŁ SIĘ W PRESTIŻOWYM PODSUMOWANIU 100 NAJLEPSZYCH KLUBÓW NA ŚWIECIE, PRZYGOTOWANYM PRZEZ BRYTYJSKI „DJ MAGAZINE”, KTÓRY ZA JEDNĄ Z ZALET UZNAŁ EKLEKTYZM MIEJSCA PODKREŚLAJĄC, ŻE KAŻDY ZNAJDZIE TU COŚ DLA SIEBIE – ZARÓWNO FAN MINIMAL, TECHNO JAK I WIELBICIEL DISCO. ROK WCZEŚNIEJ KLUB DOSTĄPIŁ PODOBNEGO ZASZCZYTU W ZESTAWIENIU OPINIOTWÓRCZEGO PORTALU RESIDENTADVISOR.NET, NIE WSPOMINAJĄC JUŻ O TYM, ŻE KAŻDA ZAGRANICZNA GWIAZDA ZAPYTANA O WRAŻENIA Z SQ SZEROKO SIĘ UŚMIECHA. W KLUBIE ODBYWAJĄ SIĘ NIE TYLKO IMPREZY, ALE TAKŻE KONCERTY REALIZOWANE W RAMACH CYKLU SQ LIVE CZY OKOŁOKLUBOWE EVENTY W CENTRUM KULTURY ZAMEK PODCZAS PROJEKTU SQ NA DZIEDZIŃCU. W POZNANIU ZAGRALI M.IN.: MATTHEW HERBERT, KOSHEEN, RÓISÍN MURPHY CZY THE CINEMATIC ORCHESTRA. LATEM KLUB SPECJALIZUJE SIĘ W IMPREZACH OPENEROWYCH – NA JEDEN WEEKEND PRZENOSI SIĘ NA HEL BIORĄC WE WŁADANIE MIEJSCOWY SOLAR BEACH BAR, A W UROCZEJ MIEJSCÓWCE W SĄSIEDZTWIE JEZIORA MALTAŃSKIEGO ORGANIZUJE CYKL EVENTÓW POD HASŁEM SQ NA MALCIE. JEDNAK TO KLUBOWE IMPREZY SĄ ZNAKIEM ROZPOZNAWCZYM SQ. ZAPRASZANI ARTYŚCI TO ABSOLUTNI PIERWSZOLIGOWCY. WŚRÓD GWIAZD ZNALEŹLI SIĘ M.IN.: ANNIE MAC, BOOKA SHADE, STEVE BUG, MICHAEL MAYER, JAMES ZABIELA, LUOMO, TOM MIDDLETON, RONI SIZE, THE HACKER, AKUFEN, CARL CRAIG CZY GOLDIE. W WAKACJE KLUB PRZESZEDŁ GENERALNY REMONT M.IN. KULTOWE ŚWIECĄCE KAFELKI ZA DIDŻEJKĄ ZASTĄPIŁA NIESAMOWITA INSTALACJA LED. KONIECZNIE SPRAWDŹCIE!

ADRES:

SQ, STARY BROWAR, UL. PÓŁWIEJSKA 42

15


* *

nasza płyta

*

NASZA PŁYTA Kto zauważył, że jedna i ta sama osoba (no prawie) przygotowała dla nas już trzy płyty? Oj, pewnie znaleźliby się tacy. Zapytacie, czemu znów Kuba? Jest przecież jednym z nielicznych polskich producentów i didżejów, który ma pomysł na siebie i z konsekwencją go realizuje. Gra od przeszło 10 lat, nagrywa od 5 lat. Współtworzył audycje radiowe, oficyny wydawnicze, jest czujnym muzykiem i sprawnym grafikiem. Człowiek renesansu. Dlatego nigdy nie wahamy się, kiedy mamy zrobić coś wspólnie. Darzymy go wielkim zaufaniem i wiemy, że wszystko, co dla nas przygotuje, będzie najwyższej próby. Zapraszamy do odsłuchu krążka przygotowanego dla was przez Jacoba Seville’a. Tekst LAIF Kru Foto Grzegorz Nelec www.jacobseville.com www.myspace.com/jacobseville www.levitaterecords.com www.homagerecords.com

16



*

*

relacja

*

TAURON NOWA MUZYKA Na 24. piętrze najwyższego katowickiego wieżowca osiadłem na kilka późnoletnich dni niczym Hans Castrop w sanatorium w Davos i - choć powietrze śląskie raczej nie odmładza hotelowy spokój i widok na Oberschlesien z góry działały na mnie kojąco, by nie rzec terapeutycznie.

Z

podniebnej pustelni na „niziny” schodziłem jednak z radością tym większą, że za dnia odkrywałem na Śląsku iście egzotyczne atrakcje dla „goroli”. Wyprawy na Nikoszowiec, Szopienice i Chorzów Batory wciąż wspominam z dreszczem emocji. Szyb nieczynnej kopalni Katowice, widziany z hotelowego okna, gdzieś w dole przypominał jednak o głównym celu mej wizyty. Lokalizacja w centrum metropolii i ciekawy line-up przyciągnęły na imprezę – na oko – przynajmniej dwa razy więcej widzów niż ostatnia cieszyńska edycja i choć żal czarownego mikroklimatu podgranicznego miasteczka, trudno się dziwić, że organizatorzy rozstali się z Cieszynem. Co prawda na terenie KWK Katowice planowana jest budowa nowego śląskiego muzeum i trudno przewidzieć, gdzie los zaniesie festiwal za 12 miesięcy, jednak frekwencja, zaangażowanie górnośląskich mediów i władz oraz wsparcie dużego

-------

18

Scroobius Pip

sponsora dobrze rokują na przyszłość. Z dystansu, spod chmur, festiwal Tauron Nowa Muzyka robił wrażenie cichego piwnego meetingu, jednak już pierwsze dźwięki otwierających muzyczne święto Pivot niemal skruszyły starą kopalnianą zabudowę. Australijczycy mają swój pomysł na brzmienie, jednak zachęcony zachwytami tych, którzy widzieli trio parę miesięcy wcześniej w Warszawie czy podczas ich londyńskiego występu z Tortoise, spodziewałem się znacznie więcej. Postrockowe wariacje na gitarę, bębny i elektroniczne maszynki w wersji live – choć energetyzujące i głośne – wydały mi się nazbyt ociężałe, niefinezyjne, po australijsku „krzepkie”. Pewien niedosyt zostawił też występ Speech Debelle. Być może to wina wczesnej pory, a może tego, że Brytyjka zdecydowanie lepiej rapuje niż śpiewa. Wydaje się też, że jej grupie jeszcze trochę brakuje do zgrania. Poza tym Debelle jest chyba nazbyt sympatyczna i grzeczna, zaś od „ulicznej” muzyki oczekuje się trochę drapieżności, prawda? Goście z UK – choć pozostawili pozytywne

wrażenie – tłumu nie porwali. Sztuka ta udała się za to ich rodakom – szalonemu duo: Scroobius Pip & Dan Le Sac. Przyznaję, że nie przepadam za przemądrzałym duetem, jednak kabaretowa konwencja na żywo sprawdziła się doskonale – Scroobius na scenie zachowywał się jak nawiedzony kaznodzieja, beaty z laptopa wbijały w piasek. I choć z tyłu głowy analityczny chochlik przypominał: „to przecież pseudole”, przy „Thou Shalt Always Kill” darłem się i skakałem wraz z szalejącym tłumem. Cały wieczór był jednak dla mnie tylko preludium dla The Buga. Po festiwalu pojawiały się głosy, że Brytyjczyk przeginał z przesterem, a jego set był niechlujny i niekomunikatywny. Pamiętajmy jednak, że na scenie skupiony i poważny Kevin Martin to mistrz muzycznej ekstremy, człowiek współodpowiedzialny za brzmienie Napalm Death, Techno-Animal, God, a nie dubstepowy lanser. I tym razem – w towarzystwie świetnego Flowdana – zniszczył, zmiażdżył, zdemolował. Bas rzeczywiście zatykał dech


**------------------->>>>>>---------->>>>>----->>>>>>----->>>---------->>>----->>>>--------

* w płucach, podobnie jak tumany kurzu, które otoczyły mocną ekipę tańczących szaleńczo śląskich rudeboyów. W namiocie zrobiło się wonnie i gęsto, a zaszumiony noise, kwaśny zgiełk, korzenne ragga i wirujący pył doprowadzały zmysły do granic oszołomienia. Przester w uszach wybrzmiewał jeszcze następnego dnia po koncercie, idealnie komponując się w mej głowie z industrialnym pejzażem Katowic. Po The Bugu nie szukałem już więcej wrażeń, a na Ebony Bones wybrałem się tylko z poczucia obowiązku. I nieoczekiwanie, trafiłem na znakomity koncert, choć jakże różny od radykalnych dźwięków Brytyjczyka.

Ebony Bones

Ekscentrycznie i kolorowo przyodziana Ebony Bones, choć nie potrafi śpiewać, na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Ba, na dodatek ma świetny zespół, w którym prym wiodą czujny gitarerro i świetny bębniarz. Ze sceny emanuje więc dobra energia, oraz pobudzający groove, które udzieliły się też publice. Wschodząca gwiazda przygotowała profesjonalny popowy show. Mnie zachwycił chórek filigranowych Murzynek, które – ubrane w kostiumy nie mniej osobliwe niż liderka – wyglądały niczym załoga Star Trek w wersji rasta. Ten zespół to materiał na kostiumowy musical science fiction, a jego choreografia, podczas której kilkutysięczna publika wraz z grupą tanecznym krokiem migrowała z jednej strony sceny na drugą, była jednym z highlite’ów festiwalu. I choć następnego dnia padało, w miasto, zdaje się, poszła fama, że „jest dobrze”, bo w sobotni wieczór festiwalowy namiot wypełnił się po brzegi. Ja – po kilkugodzinnej tramwajowej odysei śladami Kutza i Wilimowskiego – muzyczne przygody rozpocząłem od Jona Hopkinsa. Anglik znany ze współpracy z Brianem Eno i Coldplayem na płycie ujmuje kruchym ambientem, w Katowicach jednak grał o „tanecznej” porze i nie mógł sobie pozwolić na refleksyjne smęcenie. Zaczął delikatnie – ambient transem a la Kaito, potem jednak brzmiał już niemal bigbeatowo. Ludzie bawili się świetnie, jednak Hopkins choć zagrał „pod nóżkę” i zaprezentował się dość efektownie, nie pokazał niczego odkrywczego. „Flowdana do studia by nie wpuścił” – pomyślałem, a w tym samym momencie kumpel podsumował: „Słychać, że jego starzy głosowali na Thatcher”. Ot, schludny, poprawny, profesjonalny set. O tym, że muzyka taneczna może być równocześnie kosmiczną podróżą, erotycz-

19


* ną przygodą, psychodeliczną halucynacją i intelektualną łamigłówką równocześnie, przekonał czarnoskóry gość z LA – Flying Lotus. Obok The Buga to na jego set czekałem najbardziej, jednak przez myśl mi nie przeszło, że twórca krążka „Los Angeles” da taki popis. Tańcząc za swoimi maszynkami z piwem lub skrętem w dłoni, w obłąkanym tańcu przeżywając każdy dźwięk, bujając się na boki niczym Charlie Parker, zwierzęco żywotny jak James Brown, orbitujący na wzór Sun Ra, dziko pewny każdego ruchu niczym Jeff Mills, Steven Ellison, dał w „Kato” lekcję czarnej futurystyki i wręcz zniewolił publikę. A grał przecież na „pełnym luzie” – od starych rave’owych „mózgojebów”, przez jungle, hip-hop, po kosmiczne dźwięki znane tylko jemu. Były kawałki z „Los Angeles”, ale i zmiksowane Radiohead, był Lil Wayne, ale też Zomby czy Ras G. Były turlające się ciepłe basy i eksplodujące przesterowane basowe bomby, były nonszalanckie perkusyjne beaty „post-Dilla” i twardo łupiące breaki – były też bisy (!), zabawne pogadanki z publiką i niekończące się owacje. Zaś później Amerykanin tańczył ponoć – ja nie dotrwałem – do rana przy secie Hudsona Mohawke. Słowem: mistrz! Po szalonym Lotusie niełatwo było się skupić w oczekiwaniu na Fever Ray. W tym roku widziałem już świetny występ Karin w berlińskim Bergheimie dla 200 osób. W festiwalowym namiocie ludzi było 20 razy więcej, choć przecież płyta Szwedki do tej pory nie ukazała się w Polsce. Jednak gdy tylko Fever Ray wyszła na scenę, nikt chyba nie pamiętał o ścisku. Minimalny, choć efektowny laserowy show, klimatyczne stare lampy na scenie i kostiumy muzyków sprawiały, że nawet w gęstym tłumie można się było poczuć jak w przedziwnym teatrze. Karin podczas tego tournée występuje w stroju, w którym przypomina Herna – ducha lasu z pamiętnego serialu o Robin Hoodzie. Pojawia się też na scenie z twarzą pomalowana na wzór death metalowych kapel z Norwegii. Jest nieco gotycko, pogańsko, czasem niepokojąco i mrocznie, to znów krystalicznie pięknie. Wyobrażam sobie Fever Ray jako link między Kate Bush, Sylvianem z „Tin Drums” Bauhaus, Neurosis i Villalobosem – choć świadom jestem, że to dość karkołomna konstrukcja. Poza tym ten ciąg skojarzeń można by rozwijać – niektóre wątki podsuwa sama Szwedka, prezentując podczas koncertu ciekawe wersje „Stranger Than Kindness”

20

Speech Debelle


Cave’a i „Here Before” Vashti Bunyan. Fever Ray przyjmowana jest u nas z chłodnym dystansem, czego zrozumieć nie potrafię. To przecież fascynująca synth-exotica, romantyczny doom, nawiedzony pop o ileż ciekawsze i bogatsze od – dajmy na to – prozaicznie sentymentalnego Bona Ivera. Co więcej, po takim pogańskim show Katowice nocą rzeczywiście pachną siarką! Nic dziwnego, że kolejnego dnia na pomoc wezwano Jacaszka, który odgonił piekielne

wonie, choć trochę absurdalne, że jego medytacyjne dźwięki zakłócane były odgłosami z nieodległej tanecznej sceny Red Bull. Niedzielę jednak chyba nie tylko ja potraktowałem ulgowo. Być może po intensywnych występach The Bug, Flying Lotus i Karinie starczyło zapału i entuzjazmu na kolejne gwiazdy. Co prawda múm zagrali urokliwie i przyjęto ich bardzo ciepło, pamiętam jednak ich występ w katowickiej Hipnozie półtora roku wcześniej i wówczas – w intymnej aurze – sceniczną energią i radością muzykowania zarażali dużo skuteczniej. Pozytywny – jak zawsze – był także OSTR-y. Jego swobodna konferansjerka to nieodłączny element każdego występu, jednak mam wrażenie, że raper z Bałut, który przecież dla edukacji dzieciaków w tym kraju zrobił więcej niż Stelmachowski, Giertych i Hall razem wzięci, trochę zbytnio przejmuje się rolą dobrego wujka. Nieco „wujowato” gra też jego zespół – Orkiestrze ŁDZ trudno odmówić umiejętności, jednak wolałem łodzianina w duecie z Haemem, „na ostro”, bez sesyjniackiej patyny. Tak właśnie zagrał Manuva – choć pewnie większość żałowała, że pojawił się bez „żywego” składu. Mocne pierdol-

nięcie „z blatu” doskonale jednak pasuje do głosu urodzonego na Jamajce Anglika i choć Manuva zagrał za krótko i zdawał się nieco zblazowany, klasyczne już „Witnes (I Hope)” i „Let The Spirit Flow” fajnie zakończyły udany festiwal. Szkoda tylko, że na Śląsk nie dotarł Dan Deacon, tym większa, że – choć plotki o odwołanym koncercie krążyły już w piątek – na oficjalne info na ten temat próżno było czekać. Ci, którzy przyjechali do Katowic specjalnie dla Dana, mogli czuć się oszukani. Ja mam wspomnienia wyłącznie sympatyczne. Różnorodny i ciekawy line-up, miejsce z klimatem, toalety bez kolejek, piwo uczciwie dolewane do końca, pogoda znośna, nagłośnienie OK (choć niektórzy marudzili, że dudni bas!!!), występy bez większych opóźnień i – co ważne – fajna, kulturalna, niezmanierowana, kumata publika. Czego więcej chcieć? Jak mawiają: było git! Widzimy się za rok!

Tekst Łukasz Lubiatowski Foto Mat. organizatorów

21

-----------------------------***------------------->>>>>>---------->>>>>----->>>>>>----->>>-

*


*

*

freeformfestival

*

NIGDY NIE PRZENIESIEMY SIĘ na zieloną trawkę W WARSZAWIE, PO CICHU, BEZ WIELKIEJ REKLAMY ANI POTĘŻNYCH NAKŁADÓW FINANSOWYCH POWSTAWAŁ MIEJSKI FESTIWAL, KTÓRY PO CZTERECH EDYCJACH WYRÓSŁ NA JEDNĄ Z WAŻNIEJSZYCH KULTURALNYCH IMPREZ STOLICY. O FREE FORM FESTIVALU ROZMAWIAMY Z POMYSŁODAWCAMI PROJEKTU – MONIKĄ KLONOWSKĄ I MICHAŁEM ZIOŁO Z AGENCJI GOOD MUSIC.

C

ZY JEST SENS ROBIENIA FESTIWALU W WARSZAWIE?

MICHAŁ ZIOŁO: Oczywiście, że jest. Wprawdzie w stolicy odbywa się mnóstwo koncertów i imprez, ale są też środowiska słuchające różnej muzyki. FreeFormFestival odbywa się w „martwym” sezonie jesienno-zimowym, w którym nie ma już dużych imprez plenerowych. MONIKA KLONOWSKA: To nie jest festiwal, który powstał na fali organizowania podobnych imprez. W tym roku mamy swoje pięciolecie. Kiedy startowaliśmy, nie było podobnych festiwali. Szybko udało nam się znaleźć dla siebie miejsce. Teraz imprez o podobnym profilu jest więcej, ale niekoniecznie stanowią dla nas konkurencję – my mamy tę przewagę, że nasza pozycja jest już ugruntowana.

22

CZY KIEDY ZDECYDOWALIŚCIE SIĘ NA ORGANIZACJĘ FREEFORMFESTIVALU, ZAKŁADALIŚCIE, ŻE PRZEDSIĘWZIĘCIE ZASKOCZY? BYŁA DŁUGOFALOWA KONCEPCJA?

będziemy masowi. Chcemy gromadzić świadomych odbiorców, którzy będą potrafili docenić to, co im proponujemy. Nie chcę mówić, że jest to ekskluzywna impreza, ale na pewno dla wybranej grupy osób.

MONIKA: Koncepcja od pierwszej edycji pozostaje niezmienna. Muzyka jest punktem wyjścia, stanowi jakieś 70–80% programu – resztę dopełniają filmy, animacje, design i sztuki audiowizualne. Poza tym jesteśmy festiwalem miejskim.

W TYM ROKU ZMIENIA SIĘ MIEJSCE FESTIWALOWE. UROKLIWĄ FABRYKĘ TRZCINY ZASTĄPI POSĘPNA FABRYKA WÓDEK KONESER...

MICHAŁ: Istotą naszego projektu jest to swoiste współgranie muzyki i obrazu. To nie tak, że jeśli ma wystąpić jakiś artysta, to my mu na siłę szukamy vidżejów. Założenie jest takie, że zapraszamy wykonawców, którzy odpowiadają audiowizualnemu profilowi festiwalu. Event wpisuje się w nurt tzw. butikowych festiwali. Z założenia nigdy nie

MICHAŁ: W tym roku zmieniamy lokalizację, bo po prostu publiczność przestała nam się mieścić w Fabryce Trzciny. Poza tym Koneser daje możliwość ustawienia kolejnej sceny i pozwala lepiej zagospodarować cały teren. Ludzie nie muszą po skończonych koncertach uciekać do klubów, mogą zostać na terenie fabryki i dobrze się bawić. We wcześniejszej lokalizacji było o to trudno.


W tym roku startujemy również z klubem festiwalowym, który mieścić się będzie w Powiększeniu. Tam, występem Maksa Tundry, zainaugurujemy całą imprezę. MONIKA: Chcielibyśmy, żeby ludzie mając karnet, mogli uczestniczyć w różnych eventach w całym mieście. A kluby są najlepszymi miejscami, bo takich mamy artystów – to ich naturalna przestrzeń do grania, a nie np. sceny openerowe. CZY DOCZEKAMY SIĘ MOŻE LETNICH EDYCJI FREEFORMFESTIVALU?

MICHAŁ: Nie, nigdy nie przeniesiemy Free Formu na zieloną trawkę. Ten festiwal od początku stworzony był z myślą o Warszawie. Byliśmy na wielu europejskich openerowych festiwalach, w tym

dwukrotnie na Glastonbury, i za każdym razem okazywało się, że najlepsze koncerty odbywały się nie na największych scenach, ale w namiotach, czasami nawet o godzinie 13 czy 14. Ci sami artyści na dużej scenie pewnie by się nie sprawdzili. Dlatego od początku myśleliśmy o festiwalu, który z założenia jest bardzo kameralny, ale daje publiczności możliwość bliskiego kontaktu z artystami. To jest największa siła takich koncertów. To daje też poczucie ekskluzywności takich wydarzeń, jak FreeFormFestival. My dodatkowo staramy się, żeby wykonawcy, których zapraszamy, grali na żywo. I właśnie występy na żywo są najbardziej pamiętane, choćby występ Herbalisera w koncertowym składzie podczas pierwszej edycji Free Formu. Zazwyczaj w takich okolicznościach artyści grają swoje najlepsze i najbardziej zapamiętane koncerty!

MONIKA: Herbaliser tak wspomina występ na Free Formie, że w tym roku „wyciągamy” ich z trasy po Wielkiej Brytanii na koncert w Warszawie. MICHAŁ: Albo Sonar Kollektiv, którzy regularnie występują w naszym kraju, w różnych konfiguracjach jako sound systemy, jednak to właśnie podczas Free Formu zagrali w dużym składzie live jako Sonar Kollektiv Orchester, dając swój najlepszy koncert w Polsce. CZY FESTIWAL MA JUŻ SWOJĄ RENOMĘ WŚRÓD ZAGRANICZNYCH ARTYSTÓW?

MONIKA: Renoma to może za dużo powiedziane, ale świadomość na pewno tak. Dostajemy mnóstwo zgłoszeń z całej

23


* wiadomo, że jak artysta wydaje płytę, to należy przypuszczać, iż wyruszy w trasę, ale paradoksalnie wtedy bardzo trudno go z niej wyciągnąć. Głównie z powodów produkcyjnych, ale i sami artyści niechętnie się na to decydują. MICHAŁ: W tym roku trochę inaczej to wygląda, a to dlatego, że wcześniej pojemność Fabryki Trzciny niejako dyktowała nam liczbę i kaliber artystów. Teraz możemy zaprosić nawet 12 czy 13 i nie martwić się o to, czy ludzie się pomieszczą. Staramy się również nie dublować wykonawców, którzy w danym roku odwiedzili nasz kraj. Stawiamy na świeżość i nie boimy się różnorodności. Tylko na Free Formie na jednej scenie można zobaczyć Tommy’ego Sparksa, Karla Bartosa i Little Dragon. KIEDY STARTOWALIŚCIE, TROCHĘ RYZYKOWALIŚCIE. NIEZNANA FORMUŁA IMPREZY, NISZOWI WYKONAWCY. CHYBA PODCZAS ZESZŁOROCZNEJ EDYCJI ODETCHNĘLIŚCIE I UCIESZYLIŚCIE SIĘ, ŻE POMYSŁ ZASKOCZYŁ?

MICHAŁ: To prawda, ale gdybyśmy nie wierzyli w sukces, to byśmy tego nie zrobili. Tak od 3 do 5 lat potrzeba, żeby stwierdzić, czy festiwal wpisze się w kalendarz corocznych imprez. My przy trzeciej edycji wiedzieliśmy, że idziemy właściwą drogą. W zeszłym roku zrealizowaliśmy nasze założenia – to niewątpliwie wynik konsekwencji w działaniu.

Europy, oczywiście to nie są wielkie gwiazdy, ale z reguły artyści, którzy dopiero co zaistnieli w swoich krajach. Fajne jest to, że wykonawcy, którzy dla nas wystąpili, później są ambasadorami marki. Również agenci zaczynają nas coraz lepiej identyfikować. Już teraz dostaję zapytania o termin przyszłorocznej imprezy. Kiedyś było tak, że większość artystów, po zakończeniu letnich tras, jechała na tour do Stanów albo Japonii, teraz przez wspomniane butikowe, miejskie festiwale w przestrzeniach zamkniętych udaje się ich zatrzymać w Europie na trochę dłużej. Mniej więcej w tym samym czasie, oprócz Free Formu, są też festiwale w Rejkiawiku, Pradze czy Barcelonie.

24

WSPOMINALIŚCIE O TYM, ŻE LICZY SIĘ DLA WAS ODPOWIEDNI DOBÓR ARTYSTÓW. ZDRADŹCIE ZATEM TAJEMNICĘ, JAK USTALACIE LINE-UP.

MONIKA: My z Michałem mamy całą listę artystów, o których myślimy od lat pod kątem kolejnych edycji festiwalu. Oczywiście inne osoby pracujące w Good Music przygotowują również swoją wish list. I to jest bardzo twórcze, bo każde z nas słucha trochę innej muzyki, przez co nasze wybory często się uzupełniają. W tych wstępnych zestawieniach pojawiają się zarówno artyści o ugruntowanej pozycji, jak i totalnie nowi. Następnie wysyłamy zapytania do agentów. Oczywiście,

MONIKA: Mnie się wydaje, że przez te lata nasza publiczność dojrzała. Teraz jest większy dostęp do muzyki i przez to świadomość jest inna. Ludzie otwierają się na nowe gatunki i artystów, mimo że tej muzyki nie ma u nas w mediach. NO WŁAŚNIE, JAK MYŚLICIE, SKĄD TEN PARADOKS, ŻE ARTYŚCI, KTÓRYCH NIE MA W MEDIACH, PRZYCIĄGAJĄ TŁUMY NA SWOJE KONCERTY?

MONIKA: Dużą rolę odgrywają portale społecznościowe, które umożliwiają dzielenie się swoimi odkryciami. MICHAŁ: To kwestia środowiskowych, oddolnych działań. Choćby taki festiwal


* Unsound – mimo że słuchamy mnóstwo muzyki, niektórzy artyści tam występujący są dla nas kompletnie nieznani. Ale istnienie tego festiwalu pokazuje, że są ludzie, którzy ich słuchają. Czasami rekomendacja znajomego jest dużo wartościowsza niż to, co można usłyszeć w mediach. CZY OGLĄDACIE SIĘ NA KONKURENCJĘ, CZY DZIAŁACIE KONSEKWENTNIE, NIE ŚLEDZĄC TEGO, CO SIĘ DZIEJE NA POLSKIM RYNKU KONCERTOWYM?

MONIKA: Oczywiście, że śledzimy rozwój polskiego rynku muzycznego, jest to naturalne. Ale nie oglądamy się na konkurencję i konsekwentnie realizujemy nasze pomysły muzyczne, w tym FreeFormFestival. Niewiele jest podobnych idei i imprez w kraju. Z festiwalami plenerowymi nie można nas porównywać, to zupełnie inny rodzaj imprezy. Prawdą jest, że coraz częściej na rynku pojawiają

się agencje i instytucje również miejskie, które realizują przedsięwzięcia z różnym skutkiem. Zazwyczaj posiadają środki, ale nie zawsze pomysł artystyczny. Nie jesteśmy też zwolennikami imprez bezpłatnych z udziałem dużych gwiazd, z punktu widzenia długofalowego rozwoju rynku. Ale zdrowa konkurencja jest zawsze mile widziana. A JAKA JEST WASZA WISH LIST NA DZIŚ?

MICHAŁ: (Śmiech) Jest tak długa, że musiałbyś dołożyć do tego tekstu jeszcze jedną stronę. Jest całe mnóstwo artystów wartych zaprezentowania, tych znanych i tych mniej znanych. Czasami również, ze względu na dokonania artystyczne, chcielibyśmy gościć niektórych wykonawców powtórnie. MONIKA: Najważniejsze, żeby artyści, którzy występują na Free Formie, wpisy-

ogloszenie FFF2009 Laif do druku.pdf

9/18/09

5:11:32 PM

ogloszenie FFF2009 Laif do druku.pdf

9/18/09

5:11:32 PM

wali się w formułę festiwalu. Nie chcemy prezentować wyłącznie gwiazd, ale podstawowym kryterium jest jakość, świeżość w działaniach artystycznych, czy na płaszczyźnie muzycznej, czy też w zakresie sztuk audiowizualnych. CZEGO ŻYCZYĆ FREEFORMFESTIVAL?

MONIKA: 100 lat! A tak poważnie mówiąc, dalszego rozwoju i możliwości prezentacji kolejnych znakomitych artystów w następnych latach. MICHAŁ: Żeby nikt nigdy nie zburzył takich miejsc, jak Fabryka Trzciny czy Koneser, bo Warszawa, po zniszczeniach wojennych, nie ma wielu tak pięknych starych fabryk i przestrzeni industrialnych.

Tekst LAIF Kru Foto Maiej Godoj

25


* *

whomadewho

*

NIE DLA WIKINGÓW To prawdopodobnie najgłośniejsze duńskie trio od czasu gangu Olsena. WhoMadeWho, taneczno-rockowa sensacja z kraju

klocków Lego, popisali się w tym roku przebojowym krążkiem ”The Plot“, a już na dniach mają wystąpić w Warszawie. Duńczycy będą jednymi z gości piątej edycji FreeFormFestival. Na tę okazję zdybaliśmy basowego i wokalowego zespołu, Tomasa Høffdinga, który okazał się osobnikiem równie wyluzowanym, co muzyka, jaką się para.

J

EDNA Z RECENZJI WASZEGO ALBUMU „THE PLOT”, NA JAKĄ NATRAFIŁEM, ZACZYNAŁA SIĘ SŁOWAMI:„KTO BY POMYŚLAŁ, ŻE DUŃCZYCY MOGĄ BYĆ TACY FUNKY?”. CHYBA ZASKOCZYLIŚCIE NIE TYLKO TEGO JEDNEGO DZIENNIKARZA?

Tak i sądzę, że to świetna sprawa! Kilka zespołów z Danii zdołało ostatnimi czasy osiągnąć popularność – koncertują za granicą, wydają regularnie płyty. Tyle że ich muzyka jest specyficzna. Słyszałeś może Mew albo Kashmir? W ich piosenkach słychać tę skandynawską rzewność. My z pewną dumą możemy powiedzieć, że nie gramy melancholijnie, unikamy brzmienia dla wikingów. Może dlatego nasz europejski sukces jest w dużej mierze waszą zasługą, Polish guys (śmiech). KAŻDY Z WASZEJ TRÓJKI WYWODZI SIĘ Z ZUPEŁNIE INNEJ SCENY. Z POZORU NIE JESTEŚCIE WIĘC DLA SIEBIE STWORZENI.

Ja myślę, że właśnie dlatego jesteśmy dla siebie stworzeni! Zespoły, których członkowie zgadzają się we wszystkim, mogą stać się wyjątkowo nudne. Gdybyśmy byli bandem stricte rockowym i grali długaśne solówki tylko dlatego, że tak robiło Led Zeppelin na płycie z 1976 roku. Mamy bardzo odmienne doświadczenia muzyczne, ale to stanowi główną zaletę WhoMadeWho. Wszystkie decyzje podej-

26

mujemy wspólnie, co oznacza, że jeden musi przekonać pozostałych dwóch do swoich racji. Jeśli któryś z nas powie: „To jest świetny refren”, musi powtarzać dopóty, dopóki pozostali nie przytakną: „Tak jest! To super świetny refren!”. Nie ograniczamy jednak nawzajem swoich kreatywnych sił, dlatego brzmienie zespołu jest bardzo urozmaicone i na swój sposób schizofreniczne.

NIE, DLACZEGO? UWAŻAM, ŻE TAKŻE I W NAGRANIACH WHOMADEWHO MOŻNA POCZUĆ ZASKAKUJĄCO DUŻO ENERGII STRICTE ROCKOWEJ. MIMO RÓŻNYCH MUZYCZNYCH GUSTÓW MACIE CHYBA ROCKA WE KRWI?

NA „THE PLOT” POSZERZYLIŚCIE JE NAWET O BLUE GRASS I MELODIE RODEM Z ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA. PLANUJECIE DALSZE WYPRAWY W NOWE REJONY PRZY NAGRYWANIU KOLEJNEJ PŁYTY?

A JUŻ ZE SWOJĄ NAZWĄ NA PEWNO LUBICIE AC/DC?

Nie, nie tym razem. Zaczęliśmy już pisać materiał na nowy album i chcemy, aby był prostszy i bardziej zwarty. Drugi album był faktycznie wycieczką w kilka kierunków naraz, ale teraz wracamy do prostoty debiutu. NIE SĄDZISZ, ŻE TROCHĘ PRZYPADKOWO PRZYPISANO WAS DO DISCO PUNKA? ZWŁASZCZA ŻE TO FATALNA ETYKIETA – 90% OKREŚLANYCH NIĄ ZESPOŁÓW NIE JEST ANI PUNKOWYCH, ANI DYSKOTEKOWYCH.

Podobno istnieje taki gatunek, jak disco punk, ale jakoś w to nie mogę uwierzyć. Hm... My na koncertach na pewno osiągamy zarówno punkową energię, jak i głęboką, klubową wibrację. Niekoniecznie już jednak na płytach, nie sądzisz?

Myślę, że tak. Rock to najprostsza forma osiągnięcia nośnego brzmienia przy użyciu gitar i perkusji. A także najprostsza forma dobrej zabawy.

Tak, lubimy AC/DC. O wiele bardziej niż naszą nazwę (śmiech). ZDARZAŁO WAM SIĘ GRAĆ ZARÓWNO PODCZAS DEMONSTRACJI, JAK I NA OTWARCIACH GALERII SZTUKI. CHYBA NIEWIELE ZESPOŁÓW OTRZYMUJE TAKĄ MOŻLIWOŚĆ?

Wszędzie można zagrać udany koncert. Staramy się dobrze bawić i korzystać z każdej pojawiającej się możliwości – to jedyna wytyczna, jakiej trzyma się WhoMadeWho. Nie boimy się podejmować wyzwań. TO GDZIE GRA WAM SIĘ LEPIEJ – W GORĄCZCE ZAMIESZEK CZY NA RAUCIKU W GALERII?

Zdecydowanie podczas zamieszek!

A CZY MUZYKA WHOMADEWHO MOŻE WYWOŁYWAĆ ROZRUCHY?

Nasza muzyka nie jest ani brutalna, ani otwarcie polityczna. Rozruchy kojarzą mi się jednoznacz-


------------------------->

Tak było, ale dla dobra organizatorów tamtego gigu nie powinienem wdawać się w szczegóły (śmiech). Mamy różne maski i kostiumy, uwielbiamy się przebierać przed wyjściem na scenę. Fajnie jest przygotować coś ekstra, specjalnie z myślą o koncercie. Niech ludziska mają na co popatrzeć.

TO NA KONIEC JESZCZE PARĘ SŁÓW O PRZYGOTOWYWANEJ NOWEJ PŁYCIE. KIEDYŚ ZAPEWNIALIŚCIE, ŻE TWORZĄC PIOSENKI, KORZYSTACIE ZARÓWNO Z KOMPUTEROWEGO SOFTWARE’U, JAK I TRADYCYJNYCH METOD KOMPONOWANIA. TO SAMO TYCZY SIĘ NOWYCH KAWAŁKÓW?

Tak, formuła nie uległa zmianie. „The Plot” było próbą zrealizowania nowych pomysłów – tu coś akustycznego, tam piosenka pop w duchu lat 60. Teraz mamy w planach album zdecydowanie współczesny, nie korzystamy już z brzmień retro. Myślę, że będzie na nim więcej zwyczajnych piosenek i że będą to świetne piosenki. Ściągniemy zamieszki ze sceny do studia (śmiech).

WIESZ JUŻ, KIEDY NAGRACIE TEN MATERIAŁ?

Już zaczęliśmy nagrywać! Cały czas coś robimy. Mamy własne studio, więc nie musimy robić demówek, tylko od razu nagrywamy płytę krok po kroku. Nie brak nam także energii, lubimy pracować ciężko i szybko. „The Plot” ukazało się wprawdzie stosunkowo niedawno, ale długo czekało na premierę, a powstawało przez trzy lata. Najwyższy więc czas popełnić coś nowego. To wręcz stosowne!

Tekst Sebastian Rerak Foto Good Music

27

--------->

WYJAŚNIJ MI JESZCZE, JAK TO BYŁO Z KONCERTEM W BRUKSELI, KIEDY WRĘCZONO WAM ŚWIŃSKIE MASKI, A WY CHCIELIŚCIE JE SOBIE ZWINĄĆ.

------------------------>

----------------------------> --------->

nie z agresją, a my dążymy w zasadzie tylko do eksplozji energii na koncertach. Czasami może ten żywioł przenosi się poza scenę, ale trzymamy wszystko pod kontrolą (śmiech).

*


* *

J

AKA JEST IDEA PRZYŚWIECAJĄCA WASZEMU PRZEDSIĘWZIĘCIU?

Ideą festiwalu, zwłaszcza tegorocznej edycji, jest prezentacja artystów i projektów z wielu dziedzin szeroko pojętej muzyki niezależnej bądź „postępowej” – pod tym określeniem kryją się takie gatunki, jak: elektronika, ambient, muzyka postklasyczna czy ambitna muzyka klubowa. Zwłaszcza ten ostatni gatunek staje się stopniowo coraz trudniej definiowalny, ze względu na tendencje do mutowania i przenikania się gatunków, jak np.: techno, dubstep, dub-techno. Istotnym elementem w tworzeniu programu Unsound jest również wykorzystanie wyjątkowych przestrzeni Krakowa do prezentacji tych artystów, stąd koncerty odbywają się w: Kościele św. Katarzyny, Muzeum Manggha (wieczory klubowe), Filharmonii Krakowskiej czy Muzeum Inżynierii Miejskiej. Ideą przyświecającą Unsound od początku jest też chęć inicjowania kolaboracji ponad granicami geograficznymi, politycznymi czy różnicami gatunkowymi – stąd obecność w programie kilku projektów zleconych, inicjowanych przez nas. Festiwal stara się łączyć również profesjonalistów – animatorów kultury, kuratorów festiwali, dziennikarzy muzycznych i organizatorów wydarzeń kulturalnych z różnych krajów. W tym roku Unsound rozwija współpracę z organizacjami nowojorskimi oraz działalność w organizacji zrzeszającej festiwale o profilu podobnym do naszego – ICAS – International Cities Of Advanced Sound. Stąd w programie pojawiają się również panele dyskusyjne i prezentacje. NA FESTIWALU WYSTĘPUJĄ ARTYŚCI NIEKOMERCYJNI. CZY W POLSCE JEST ZAPOTRZEBOWANIE NA TEGO TYPU EVENTY?

W naszym kraju z roku na rok można zauważyć rosnące zainteresowanie imprezami kulturalnymi. Oprócz prężnie działających festiwali komercyjnych jest też miejsce na te mniej komercyjne. I nie chodzi tu tylko o Unsound, lecz także o takie festiwale, jak Off czy Nowa Muzyka.

unsound

*

POSTĘPOWE granie 19 października rusza kolejna edycja Unsound Festival - imprezy stawiającej na nieszablonowe brzmienia. O sensie organizacji tego typu eventów opowiada nam Małgorzata Płysa dyrektor festiwalu. JAKI JEST SPOSÓB DOBORU WYKONAWCÓW?

To całoroczny research i poszukiwanie niebanalnych twórców, którzy w większości jeszcze nie mieli okazji wystąpić w Polsce. Staramy się łączyć artystów tak, by w ciekawy sposób uwidocznić relacje zachodzące między gatunkami muzycznymi – na przykład zestawiając elementy kultury klubowej z koncertami w kościele czy kolaboracjami orkiestry symfonicznej z artystą elektronicznym. Interesuje nas poszukiwanie nowych kontekstów dla gatunków muzycznych i artystów oraz możliwości inicjacji projektów, nie tylko prezentacja istniejących trendów. DLACZEGO FESTIWAL ODBYWA SIĘ W KRAKOWIE?

Kraków, poza atrakcyjnością turystyczną i wizualną, wspiera, co pokazuje nasza tegoroczna współpraca z Krakowskim Biurem Festiwalowym, inicjatywy, takie jak Unsound. Poza tym posiada bardzo dogodne położenie geograficzne – jest położony praktycznie w centrum Europy i zarówno publiczność z zachodnich krajów, jak i ludzie z Europy Wschodniej mogą przyjechać na festiwal. Położenie geograficzne stanowi również ciekawy aspekt kulturowy dla organizacji tego typu wydarzenia, pokazując, że odważne przedsięwzięcia niekoniecznie muszą odbywać się jedynie w miastach, takich jak: Berlin, Nowy Jork czy Londyn.

W TYM ROKU UNSOUND POJAWI SIĘ W NOWYM JORKU. OPOWIEDZ O TEJ INICJATYWIE.

We współpracy z Instytutem Polskim w Nowym Jorku i Goethe-Institut New York oraz z wieloma innymi instytucjami i organizacjami partnerskimi festiwal odbędzie się po raz pierwszy w Nowym Jorku – między 5 a 14 lutego 2010 roku. Pomysł zaczął rodzić się w ramach projektu Warhol Series prezentowanego w trakcie Unsound 2008, w którym powstawały na żywo ścieżki dźwiękowe do filmów Andy’ego Warhola. Ideą projektu była jego późniejsza prezentacja w Nowym Jorku, ale pojawił się pomysł, by tę inicjatywę wzbogacić również o prezentacje innych artystów europejskich – zwłaszcza z Europy Centralnej i Wschodniej. Stopniowo pozyskiwane zainteresowanie i wsparcie ze strony różnych instytucji i lokalnych organizatorów sprawiło, że Unsound w Nowym Jorku będzie dziesięciodniowym wydarzeniem odbywającym się w różnych częściach miasta, podobnie jak edycja krakowska, prezentującym zarówno ambitną muzykę klubową, jak i formy postklasyczne, elektroniczne i eksperymentalne, zarówno w przestrzeniach klubowych, związanych z undergroundem (jak Public Assembly na Williamsburgu), jak i zdecydowanie mniej undergroundowych, jak Lincoln Center czy siedziba Wordless Music Series, Le Poisson Rouge.

Artur Laif Kru Foto Mat.promo


ARTYŚCI UNSOUND FESTIVAL 2009

<----

GROUPER

JEDNOOSOBOWY PROJEKT LIZZ HARRIS. GITARA – WOKAL I EKSPERYMENTALNE MELODIE SĄ JEJ ZNAKIEM ROZPOZNAWCZYM. AMBIENTOWE PLAMY, ODREALNIONE DŹWIĘKI PLUS ONIRYCZNY GŁOS ARTYSTKI SPRAWIAJĄ, ŻE JEJ WYSTĘPY NA ŻYWO SĄ NIEMAL MISTYCZNE. TWÓRCZOŚĆ GROUPER PORÓWNYWANA JEST Z DOKONANIAMI FORMACJI ZWIĄZANYCH Z OFICYNĄ 4AD.

-----------------------------------------------------------------

------------------

-----

-----------------------------------------------------------

*

KODE9

SZKOT REZYDUJĄCY W LONDYNIE. JEDEN Z NAJWAŻNIEJSZYCH ARTYSTÓW DUBSTEPOWYCH, NAZYWANY NAWET „OJCEM CHRZESTNYM” TEGO STYLE. PIEKIELNIE CZUJNY PRODUCENT I WŁAŚCICIEL TŁOCZNI HYPERDUB, DLA KTÓREJ NAGRYWAJĄ M.IN. BURIAL ORAZ ZOMBY. NA KONCIE MA JEDEN KRĄŻEK, NA KTÓRYM GOŚCINNIE WYSTĄPIŁ SPACEAPE. WYSTĘPY KODE9 TO MIESZANKA GATUNKÓW, W KTÓRYCH BASS ODGRYWA GŁÓWNĄ ROLĘ.

ALEX „OMAR” SMITH TO JEDNA Z KLUCZOWYCH POSTACI SCENY DETROIT. JEST WŁAŚCICIELEM WYTWÓRNI FXHE. SUROWE BRZMIENIE JEST WIZYTÓWKĄ TEGO ARTYSTY. RAZEM Z SHADOW RAY’EM WSPÓŁTWORZY PROJEKT OASIS. W MARCU TEGO ROKU OMAR POPEŁNIŁ MIKS „FABRIC 45”. MIESZANKA DETROIT MINIMAL, CHICAGO JACK I DŹWIĘKOWYCH EKSPERYMENTÓW NA ŻYWO BRZMI WYJĄTKOWO EKSPRESYJNIE.

------------------------------------------------

--------------

STARS OF THE LID

-----------

--------------------------------------------------OMAR-S

DUET BRIANA MCBRIDE’A I ADAMA WILTZIE UWAŻANY JEST ZA JEDEN Z CIEKAWSZYCH PROJEKTÓW WPISUJĄCYCH SIĘ W SZEROKO ROZUMIANĄ STYLISTYKĘ AMBIENTOWĄ. ZWIĄZANI SĄ Z UZNANĄ OFICYNĄ WYDAWNICZĄ KRANKY. STARS OF THE LID WYSTĄPIĄ Z TOWARZYSZENIEM OKTETU SMYCZKOWEGO SINFONIETTY CRACOVII.

---------->

POZOSTALI WYKONAWCY: 2562, BEN FROST, BIOSPHERE, DJ SPINOZA, EAGLE TWIN, ELTRON JOHN, IKONIKA, JACASZEK, JAMES BLACKSHAW, MARCEL DETTMANN, MARTYN, MOISHE MOISHE MOISHELE, MONOLAKE, MOUNTAIN PEOPLE, NEXT LIFE, NICO MUHLY, PAVEL AMBIONT, SHED, SOAP&SKIN, SUNN O))), UNTOLD, ZOMBY

------------------

-----------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------


-->

* mum

*

*

DROBNE

OSOBLIWOŚCI

winylowego romantyka

WŚRÓD WAKACYJNYCH PREMIER PŁYTOWYCH ZNALAZŁO SIĘ M.IN. „SING ALONG TO SONGS YOU DON'T KNOW” - PIĄTY ALBUM Z CIEPŁYMI PIOSENKAMI W WYKONANIU ZESPOŁU Z MROŹNEJ WYSPY, UKŁON W STRONĘ POSTTECHNOWYCH HIPISÓW RZĄDNYCH BUKOLICZNYCH PIOSENEK WYKONYWANYCH Z FRIKOWSKIM ZACIĘCIEM PRZEZ POTOMKÓW RUDOBRODYCH WIELORYBNIKÓW. O NOWYM DZIELE CZOŁOWYCH GŁOSICIELI FOLKOWO-ELEKTRONICZNEGO POPU ROZMAWIALIŚMY Z ZAŁOŻYCIELEM MÚM, ÖRVAREM ŢÓREYJARSONEM SMÁRASONEM (NIE PYTAJCIE NAS, JAK SIĘ WYMAWIA TO NAZWISKO).

C

IEKAWY TYTUŁ WYBRALIŚCIE DLA SWOJEJ PIĄTEJ PŁYTY – „SING ALONG TO SONGS YOU DON’T KNOW”. BRZMI JAK ZACHĘTA DO ŚPIEWANIA DLA PUBLIKI, KTÓRA NIE ZNA JESZCZE TEKSTÓW NOWYCH PIOSENEK.

To jedna z możliwych interpretacji, ponieważ ten tytuł może być odczytywany na wiele sposobów. Dla nas oznacza on przede wszystkim pozbycie się obaw przed robieniem czegoś, co podpowiada nam dusza. Staramy się być otwartymi na ludzi, niech więc śpiewają wraz z nami nasze piosenki – o to w tym wszystkim przecież chodzi.

– nie da się jej zbadać, ale jest otwarta na interpretacje. To dobrze, jeśli ludzie wyrabiają sobie zdanie na temat naszych albumów, ale te opinie nie powinny być dla nas wiążące. Na pewno zawsze usiłujemy zrobić coś na swój sposób nowego, bo to jest klucz do uniknięcia rutyny. Grunt to wciąż odczu-

wać entuzjazm tworzenia, zachować ducha kreatywności i nie przejmować się zbytnio opiniami innych. „SING ALONG...” UKAZAŁO SIĘ NAJPIERW W WERSJI ELEKTRONICZNEJ, DOSTĘPNE ZA POŚREDNICTWEM WITRYNY GOGOYOKO.COM.

Ta witryna to bardzo pozytywne przedsięwzięcie, ponieważ realizuje ideę fair trade na polu dystrybucji muzyki. Sprzedaje nagrania bezpośrednio odbiorcom, bez udziału żadnych pośredników, a przy okazji część zysków przekazuje na cele dobroczynne. Trzeba starać się docierać do ludzi w ten sposób. Większość i tak ściąga muzykę z internetu i nie płaci za to. Wbrew pozorom wcale nie okrada przy tym artystów, bo oni tak naprawdę nie zarabiają na sprzedaży płyt. Gdy kupujesz kompakt w sklepie, to twoje pieniądze wędrują do każdego, tylko nie wykonawcy. Sprzedając album za pośrednictwem gogoyoko, podjęliśmy się przeprowadzenia pewnego eksperymentu. Chcemy dystrybuować muzykę w nieco inny, uczciwszy sposób. NADAL NIE REZYGNUJECIE JEDNAK Z WYDANIA PŁYTY W FIZYCZNEJ FORMIE, A TYM ZAJMIE SIĘ MORR MUSIC. ZAWSZE BYLIŚCIE BLISKO TEJ WYTWÓRNI, WIĘC TO CHYBA NATURALNA KOLEJ RZECZY, ŻE NAWIĄZALIŚCIE Z NIĄ WSPÓŁPRACĘ?

Tak, znamy od dawna jej założyciela, Thomasa. To nasz dobry przyjaciel od czasu,

MOGĄ NIE ZNAĆ JESZCZE PREMIEROWYCH UTWORÓW, ALE POWINNI RACZEJ NASTAWIĆ SIĘ NA TO, ŻE „SING ALONG...” TO KOLEJNY ALBUM MÚM W STYLU, JAKI ROZWIJALIŚCIE OSTATNIMI CZASY.

To prawda, chociaż dotarły już do mnie opinie osób, które twierdzą, że na nowej płycie doszło do pewnych zmian w naszej muzyce. Ja ich nie dostrzegam (śmiech), ale zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie mają różne opinie. Muzyka nie jest z natury namacalna

--

30

**** >>------------>------------->

--------------------------------- * * >------------>------------->

---

---->>>

----->----------

-->------------->

--------->><<<-------


----

----->

----->------------>------------->

----->------------>----

*

ROZUMIEM WIĘC, ŻE NADAL CZUJESZ POTRZEBĘ WZIĘCIA DO RĘKI NAMACALNEGO EFEKTU SWOJEJ PRACY?

JAK PRZEBIEGAŁO NAGRYWANIE „SING ALONG...”? CZY RÓŻNIŁO SIĘ JAKOŚ OD PRAC NAD POPRZEDNIMI WYDAWNICTWAMI MÚM?

Myślę, że nasze podejście było nieco inne niż zazwyczaj. Nie wchodziliśmy do studia, nagrywaliśmy w wielu różnych miejscach.

PRZYPUSZCZAM, ŻE CZĘSTO JESTEŚ O TO PYTANY, ALE CZY TA ROZMARZONA, BAŚNIOWA AURA WASZEJ MUZYKI JEST ŚCIŚLE ZWIĄZANA Z MIEJSCEM, Z KTÓREGO POCHODZICIE?

Nie, moim zdaniem Islandczycy to bardzo zwyczajni ludzie (śmiech). Nasza muzyka jest na pewno marzycielska, ale nie uważam, by była przez to odrealniona. Na całym świecie wszyscy mają marzenia, sny i fantazje. Każdy czasem podziela nasze nastroje, każdy doświadcza dziwnych sytuacji w swoim życiu. Nie zawsze wszystko jest takie, jakim się wydaje. Myślę więc, że nasze piosenki nie opowiadają o baśniach, a raczej

o drobnych osobliwościach, których pełno dookoła nas. „SING ALONG...” JEST DOSTĘPNE OD POŁOWY SIERPNIA. CO TERAZ BĘDZIE DZIAĆ SIĘ Z MÚM?

Mamy w planach wiele koncertów. Dopiero co wróciliśmy z trasy po Anglii, a już niebawem ruszamy na europejską turę. Będziemy koncertować przez kolejne trzy, cztery miesiące, po czym zajmiemy się pisaniem nowej muzyki. Na głowie mamy też jednak inne sprawy. TY, JAK ROZUMIEM, MASZ NA GŁOWIE SWOJĄ TWÓRCZOŚĆ LITERACKĄ. PISZESZ COŚ AKTUALNIE?

Tak, tak. Właśnie na niej zamierzam się skupić po zakończeniu tras. Muszę zabrać się ponownie do kilku tekstów, które wciąż oczekują na dokończenie. Tekst Sebastian Rerak Foto Isound

31

>------------>----------

Tak, ale bardziej niż na CD zależy mi na winylu. Nie jestem fanem kompaktów. Słyszałem nawet, że te mają wyjść z produkcji w ciągu czterech lat. CD po prostu wymrze. Wierzę jednak, że taki los nie spotka winylu. Jestem romantykiem, jeśli chodzi o stosunek do czarnego krążka.

Chodziło nam o zachowanie bardzo niezobowiązującej atmosfery – bez napiętych terminarzy i oglądania się na zegarek. Wykorzystywaliśmy jednak wiele instrumentów, co komplikowało nieco pracę. Myślę, że różnice w nagrywaniu poszczególnych płyt są czysto techniczne. Z każdym kolejnym albumem stawiamy na ciągły rozwój.

----->

gdy w 2000 roku przeprowadziliśmy się do Berlina. Morr Music jest wytwórnią, którą wszyscy cenimy, więc nie zastanawialiśmy się długo, gdy nadarzyła się okazja do wydania płyty jej nakładem.


* *

fuckpony

*

Muzyka i filantropia Urodził się w małym mieście w Pensylwanii. Jego ksywka ”Haze“ pochodzi od grafficiarskiego taga. Kilkanaście lat temu obijał się jako bezdomny po slamsach San Francisco i San Diego. W 1999 roku założył house'owy label TuningSpork, potem textone.org - elektroniczny magazyn i platformę dla promocji muzyki w jednym w sieci. Kolejny etap

S

to eksperymentalna wytwórnia Contextterrior i przeprowadzka do Berlina otwierająca nowy etap w jego karierze. Dobry kumpel Villalobosa, wydawał w Playhouse, Kitty-Yo, Cocoon, Get Physical. Niedawno popełnił składak dla Fabric, a Bpitch wydaje właśnie jego płytę ”Let The Love Flow“, zrealizowaną pod nickiem Fuckpony. KĄD WŁAŚCIWIE NAZWA FUCKPONY?

Była taka dziewczyna, która miała ksywkę „Pony”. Fajna laska, która miała niesamowity tyłek. Najpiękniejszy, jaki w życiu widziałem. Zabrałem ją do domu i przeleciałem. Było cudownie (śmiech). Następnego dnia mój przyjaciel Samim (Winiger, współtwórca pierwszej płyty projektu) też się z nią umówił i też ją przeleciał. Spotkaliśmy się później, rozmawialiśmy, jak było, i stwierdziłem, że obydwaj przelecieliśmy Pony (Fuck Pony)! Stąd taki projekt (śmiech). Najzabawniejsze jest to, że laska zaszła w ciążę i nie wiedzieliśmy z kim (śmiech).

KITUJESZ, TO PRAWDZIWA HISTORIA?

Najprawdziwsza (śmiech).

FAJNA PŁYTA CI WYSZŁA, MÓWIĄC BEZ OGRÓDEK. DŁUGO NAD NIĄ SIEDZIAŁEŚ?

Szczerze mówiąc, wydarzyło się to wszystko w bardzo naturalny sposób. Miałem trochę wolnego i zacząłem pracować

32

nad czymś, co bardzo chciałem wyrazić emocjonalnie, ale bez zbytniego ciśnienia. Nagranie albumu zabrało mi z osiem czy dziewięć miesięcy. Nie miałem jednak wrażenia, że pracuję nad płytą, po prostu robiłem utwory i stąd takie brzmienie krążka. ALBUM WYDAŁEŚ W BPITCH, POPRZEDNI WYSZEDŁ W GET PHYSICAL. CZY TO ELLEN ALLIEN CIĘ PODKUPIŁA?

(Śmiech) Coś w tym jest. Ellen wie, czego chce. Powiedziała mi, że jest w stanie zaoferować lepsze warunki niż Get Physical, i dotrzymała słowa. LUBISZ BRZMIENIE BPITCH? INSPIRUJĄ CIĘ ARTYŚCI Z TEJ PACZKI?

Lubię tę wytwórnię, bo nie możesz określić, jakie jest jej brzmienie. Ma różne odcienie, bo Ellen jest otwarta na różne wpływy i emocje. Każdy z artystów ma wizję i może wyrażać się swobodnie. Tytuł „Let The Love Flow” wziął się z tego, że to miłość trzyma klimat tego albumu. Miłość do życia, miłość do muzyki.

KLIMAT ALBUMU JEST TROCHĘ REFLEKSYJNY, GORZKI. CZY W TAKICH NUMERACH, JAK „I’M BURNING INSIDE”, PRZYWOŁUJESZ WSPOMNIENIA, GDY MIESZKAŁEŚ W STANACH, BYŁEŚ BEZDOMNY I SPRZEDAWAŁEŚ DRAGI?

Myślę, że takie doświadczenia będą obecne w mojej twórczości. Jednak robiąc ten album, chciałem się od nich uwolnić. Stąd materiał jest dość melodyjny, kobiecy i zmysłowy, melancholijny, sexy i ma jednak optymistyczny wydźwięk. To kombinacja przeszłości i tego, co dzieje się obecnie w moim życiu. SŁYNIESZ Z TEGO, ŻE BEZ ORIENTU MÓWISZ W WYWIADACH CAŁĄ PRAWDĘ O MUZYCZNYM BIZNESIE. NIERZADKO BRZMI TO DOŚĆ KONTROWERSYJNIE. TRUDNO BYĆ SZCZERYM W DZISIEJSZYCH CZASACH?

To zależy. Wydaje mi się, że mało kto zwraca na to uwagę. Chodzi tylko o to, by trafić na języki. Ludzie mówią i piszą o tobie i jest to rodzaj gry. Nie jest to najpoważniejsza strona muzyki. Ludzie mogą


* mówić, że jestem dupkiem i mnie to nie rusza. Lepiej być dupkiem za to, kim się jest naprawdę, niż udawać kogoś innego. Ale cieszy mnie, że ludzie o mnie piszą, obojętnie, czy pozytywnie, czy negatywnie. W JEDNYM Z WYWIADÓW PRZYŁOŻYŁEŚ MINUS RECORDS.

To klasyczna sprawa z punktu widzenia marketingu i jego negatywnych stron. Sprzedajesz coś, co jest świetne. Gdy marketingowcy rozpracują, co jest w tym świetnego, to zrujnują to od razu. Właśnie dlatego, że odkryli, co ludzi kręci. Tak stało się z Minus – za dużo marketingu, za dużo pozytywnego rozgłosu. Stali się fajni i w tym momencie się skończyli. Taka jest natura marketingu – nie można być fajnym cały czas i dla wszystkich. Minus is over. Nie zdziwiłbym się, gdyby Richie wkrótce zamknął ten interes. Na jego miejscu tak bym zrobił. JESTEŚ AKTYWNY NA INNYCH POLACH SZTUKI NIŻ MUZYKA?

Ciągle, bardzo. Ekspresja to moja aktywność na co dzień. Ale moją przyszłość wiążę także z działalnością charytatywną i filantropią. Tak, „DJs For Democratic Republic Of Congo” to moje główne zadanie do końca roku. Chciałbym zbudować świadomość tego problemu. Chcę, by ludzie poczuli potrzebę dowiedzenia się czegoś o świecie, w którym żyjemy, wykorzystując różne kanały informacji. Od 1 września do 1 stycznia oddaję połowę zarobionej kasy na ten cel i mówię innym didżejom, żeby oddali choć 1 procent swoich honorariów. Dołączyli do mnie DJ Sneak, Tiefschwarz, Tiga, dochodzą kolejni. Ekipa rośnie z każdym dniem. Mam nadzieję, że rzuci to trochę dobrego światła na scenę house i techno. Trzeba pokazać reszcie świata, że na czymś nam zależy, że nie jesteśmy gromadą żałosnych ćpunów, którzy są przepłacanymi szafami grającymi. Nie – jesteśmy współczującymi i troskliwymi ćpunami (śmiech). Tekst Piotr Nowicki Foto Mat. promo

33


Te mu st t n c c CO NAJMNIEJ PIĘĆ RAZY we dz ur mo c s

*

*

lars horntveth

*

SŁUCHAĆ

TEN NORWESKI MULTIINSTRUMENTALISTA NIE OBCHODZIŁ JESZCZE NAWET TRZYDZIESTYCH URODZIN, A JUŻ MOŻE POCHWALIĆ SIĘ IMPONUJĄCYM DOROBKIEM. TO ON, WSPÓLNIE Z BRATEM MARTINEM I SIOSTRĄ LINE, OD PIĘTNASTU LAT KIERUJE POCZYNANIAMI NOWO-JAZZOWEGO KOLEKTYWU JAGA JAZZIST. W TYM ROKU WYDAŁ ZAŚ DRUGI ALBUM SOLOWY Z JEDNĄ, MIENIĄCĄ SIĘ WIELOMA BARWAMI ELEKTRONIKI I JAZZU KOMPOZYCJĄ. PŁYTA ”KALEIDOSCOPIC“ UKAZUJE SIĘ WŁAŚNIE W POLSCE, A SAM TWÓRCA, LARS HORNTVETH, OPOWIADA NAM O JEJ POWSTAWANIU.

Ten norweski multiinstrumentalista nie obchodził jeszcze nawet trzydziestych urodzin, a już może pochwalić się imponującym dorobkiem. To on, wspólnie z bratem Martinem i siostrą Line, od piętnastu lat kieruje poczynaniami nowo-jaz34

K

IEDY PIOSENKI W RADIU CORAZ BARDZIEJ PRZYPOMINAJĄ KRÓTKIE DŻINGLE, TY NAGRYWASZ ALBUM Z JEDNĄ, 37-MINUTOWĄ KOMPOZYCJĄ. ODWAŻNY POMYSŁ.

Zależy mi, aby wszyscy wysłuchali tej kompozycji w całości. „Kaleidoscopic” jest płytą, która wymaga uwagi i skupienia, celowo więc nie podzieliłem jej na kilka tracków. Po prostu chcę powiedzieć słuchaczowi: usiądź wygodnie, odpręż się i wsłuchaj w muzykę. CZY CAŁA DRAMATURGIA UTWORU, ZWROTY AKCJI I ZAWIROWANIA BYŁY PRZEMYŚLANE, CZY TEŻ ZDAŁEŚ SIĘ NA ŻYWIOŁ?

Miałem ogólne wyobrażenie tego, co zamierzam zrobić. Tworzenie „Kaleidoscopic” przypominało prowadzenie pamiętnika. Zacząłem zupełnie od zera, a każdego dnia wpadałem na pomysły, które od razu zapisywałem. W taki sposób pracowałem przez jakieś cztery miesiące bez przerwy. Taka swoista kronika (śmiech). Dramaturgia kompozycji jest zatem odbiciem dynamiki mojego własnego życia. Być może wybrałem niekonwencjonalną metodę, ale okazała się ona bardzo twórcza.

SKORO TRAKTUJESZ JĄ JAK PAMIĘTNIK, CZY JEST TO PŁYTA OSOBISTA?

Jest bardzo osobista, ale ten fakt nie powinien mieć wpływu na sposób jej odbioru. Zacząłem nad nią pracować, będąc mocno podminowanym, a na półmetku niespodziewanie udzieliła mi się euforia – to wszystko słychać też w dźwiękach i w tym dostrzegam osobisty charakter „Kaleidoscopic”. Komponując, wydobywałem jednak z siebie także i pomysły, które musiałem nosić w sobie od dawna. BRZMIENIA I NASTROJE ZMIENIAJĄ SIĘ NA ALBUMIE JAK W – NOMEN OMEN – KALEJDOSKOPIE.

Nadałem płycie taki tytuł już po nagraniu i miksie, ponieważ wydał mi się bardzo akuratny. „Kaleidoscopic” jest płytą, którą powinno się przesłuchać wiele razy, aby zauważyć wszystkie ukryte na niej szczegóły. Sam byłem zaskoczony, gdy po nagraniu zwróciłem uwagę na moc różnych detali. Przy pierwszym odsłuchaniu nie da się tego wychwycić. Może dopiero przy piątym (śmiech). Nie bez znaczenia jest tu także sposób, w jaki pracowałem – po prostu szedłem naprzód i nie oglądałem za siebie.


en norweski ultiintrumentalista nie obchodził jeszcze naet trzyziestych rodzin, a już oże pochwalić się imStąd też nieustanna progresja w muzyce i brak standardowych struktur ze zwrotkami i refrenami. Jedyna powtórka, na jaką sobie pozwoliłem, to zdublowanie melodii otwierającej album w ostatnich jego minutach. WIEM, ŻE INSPIRACJI DO STWORZENIA „KALEIDOSCOPIC” DOSTARCZYŁO CI WIELU RÓŻNYCH WYKONAWCÓW.

Zgadza się, inspiracji było mnóstwo, choć uświadomiłem sobie to dopiero po przesłuchaniu gotowej całości. W trakcie komponowania nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy. Ale np. pierwsze dziesięć minut kompozycji nosi silne piętno twórczości Gila Evansa i Bernarda Herrmanna, a zwłaszcza ścieżki dźwiękowej do „Zawrotu głowy” Hitchcocka, napisanej przez tego drugiego. Pewien wpływ musiała wywrzeć na nią także muzyka Eleni Karaindrou, greckiej kompozytorki, której namiętnie ostatnio słucham. Dalsza część utworu ma ambientalno-chill-outowy charakter, a po niej pojawia się temat tango, inspirowany pracami Alberta Iglesiasa, autora muzyki do wielu filmów Almodóvara. W dalszej kolejności słychać długie perkusyjne solo, które brzmi jak

*

Ten norweski tiinstrument sta nie obcho jeszcze nawet t dziestych urod a już może poc lić się impon cym dorobkiem on, wspólnie z tem Martinem i strą Line, od p nastu lat kie poczynaniami n -jazzowego ko tywu Jaga Jazz W tym roku w zaś drugi album lowy z jedną, niącą się wie elektroniczny bit, ale zostało zagrane przez żywego muzyka. Kojarzy mi się ono trochę ze Stereolab i różnymi postrockowymi zespołami. No a na koniec pojawia się taki drone’owy motyw nieco w duchu Jima O’Rourke’a czy Johna Faheya, ale także z pewnym klasycznym zacięciem. To chyba wszystko (śmiech). No nie, muszę wspomnieć jeszcze o Steve’ie Reichu! W NAGRANIU „KALEIDOSCOPIC” BRAŁA UDZIAŁ ŁOTEWSKA NARODOWA ORKIESTRA SYMFONICZNA. JAKIE WRAŻENIA Z PRACY?

Świetna sprawa! Praca z orkiestrą nie jest łatwa, wymaga sporej czujności. Miałem już do czynienia z orkiestrą norweskiego radia, więc zdążyłem zebrać niezbędne doświadczenie. Wychodzę z założenia, że najlepiej uczyć się nowych umiejętności, po prostu je wykonując. Lubię zajmować się aranżacją, a kiedy mam do dyspozycji całą orkiestrę, daje mi to niesamowite możliwości. Podczas nagrywania „Kaleidoscopic” – a płyta powstawała w małym kościele w Rydze – bardzo pomocny był norweski dyrygent Terje Mikkelsen. Dzięki niemu wszystko odbyło się bezstresowo, bo nie wiem, czy sam poradziłbym sobie z batutą w ręku.

Mój poprzedni album, „Pooka” sprzed czterech lat, był w pewien sposób klasyczny, a „Kaleidoscopic” planowałem jako jego kontynuację, dlatego zależało mi bardzo na wykorzystaniu orkiestracji. MÓWIMY O RÓŻNYCH TWOICH FASCYNACJACH, A NIE WSPOMNIELIŚMY DOTĄD O MUZYCE ROCKOWEJ, KTÓRĄ TEŻ SIĘ PRZECIEŻ INTERESUJESZ. Z DUŻYM ZASKOCZENIEM PRZECZYTAŁEM NA PEWNEJ NORWESKIEJ STRONIE, ŻE JESTEŚ FANEM TURBONEGRO.

Też byłbym zaskoczony, ponieważ nie jestem wcale fanem Turbonegro (śmiech). Bardzo lubię jednak kilka ubocznych projektów chłopaków z tego zespołu, a z nimi samymi współpracowałem wielokrotnie, aranżując im smyki i dęciaki. Miałem także okazję pomagać wielu innym norweskim grupom rockowym, zazwyczaj jako aranżer. Mój zespół Jaga Jazzist w większym nawet stopniu niż jazzem czy klasyką inspiruje się właśnie rockiem. Ja osobiście jestem otwarty na eksperymenty. Tekst Sebastian Rerak Foto Isound

35


* *

lusine

*

Popowe oblicze programatora emocji

JEFF MCILWAIN AKA LUSINE POCHODZI Z TEXASU. STUDIOWAŁ WSPÓŁCZESNĄ MUZYKĘ ELEKTRONICZNĄ ORAZ REŻYSERIĘ DŹWIĘKU W CALIFORNIAN INSTITUTE OF THE ARTS. ZADEBIUTOWAŁ DZIESIĘĆ LAT TEMU. FANI MUZYKI FILMOWEJ CENIĄ JEGO WKŁAD W SOUNDTRACK DO „ŚNIEŻNYCH ANIOŁÓW”, A DZIĘKI TEMU DOŚWIADCZENIU MUZYKA LUSINE POJAWIŁA SIĘ TEŻ W WIELU PROGRAMACH TELEWIZYJNYCH I FILMACH. STOSUNKOWO NAJBARDZIEJ ZNANE SĄ JEDNAK TE PRODUKCJE, KTÓRE UKAZAŁY SIĘ W PRĘŻNEJ TRENDY OFICYNIE GHOSTLY. CEDEK „A CERTAIN DISTANCE”, DRUGI KRĄŻEK WYDANY PRZEZ TEN LABEL, UKAZAŁ SIĘ WE WRZEŚNIU.

36


P

IERWSZY RAZ USŁYSZAŁEM TWOJĄ MUZYKĘ NA KOMPILACJI „MAS CONFUSION”. PAMIĘTASZ, JAK DOSZŁO DO TEGO, ŻE TWÓJ UTWÓR SIĘ TAM ZNALAZŁ?

Byłem w kontakcie z gośćmi z Funkstorung i poprosili mnie o nagranie utworu na ich składak. Moja muzyka już teraz tak nie brzmi, ale ludzie, którzy znają moją wcześniejszą twórczość, pewnie powiedzą, że tamten utwór bardzo ją przypomina. OSTATNI ALBUM DLA GHOSTLY WYDAŁEŚ W 2004 ROKU, ALE NIE PRÓŻNOWAŁEŚ PRZEZ TEN OKRES.

Nie. W międzyczasie ukazał się mój album wydany przez Hymen w 2007 roku „Language Barrier”, który był ambientowy, a prócz tego zrobiłem także kilka ścieżek dźwiękowych do filmów. JAKIE SOUNDTRACKI POPEŁNIŁEŚ OPRÓCZ „ŚNIEŻNYCH ANIOŁÓW”?

Zrobiłem muzykę do „Linewatch” („Pogranicze”). Pomogłem także mojemu kumplowi Davidowi w pracy nad filmem „Gentlemen Broncos”, który wejdzie do kin w przyszłym roku. WSPOMINAJĄC O PRACY NAD ŚCIEŻKĄ DO „ŚNIEŻNYCH ANIOŁÓW”, POWIEDZIAŁEŚ, ŻE DAŁO CI TO OKAZJĘ ZREALIZOWAĆ POMYSŁY, KTÓRE NIEKONIECZNIE PASOWAŁY DO TWOICH AUTORSKICH ALBUMÓW. NA NOWEJ PŁYCIE MIĘDZY NUTAMI CZUĆ TĘ FILMOWĄ KINEMATYKĘ. CZY REALIZACJA SOUNDTRACKÓW WNOSI TAKŻE COŚ NOWEGO DO TWOICH SOLOWYCH PŁYT?

Pewnie. Mój poprzedni album „Language Barier” został zrealizowany tuż po ukończeniu pracy nad ścieżką do filmu i dużo bardziej nawiązywał do muzyki filmowej niż wszystko, co wcześniej zrobiłem. Było na nim wiele klawiszy, gitar, ambientowych patentów. Na nowej płycie użyłem podobnych elementów, ale starałem się skupiać na bardziej strukturalnej muzyce. SINGIEL „TWO DOTS” BRZMI JAK ELEKTRONICZNO-POPOWY HIT. OPOWIEDZ, JAK POWSTAŁ I SKĄD WZIĄŁEŚ WOKALISTKĘ VILJĘ LARJOSTO?

* Spotkałem ją jakiś czas temu. Przyjechała do Seattle jako uczestniczka Red Bull Music Academy chyba w 2006 roku. Byłem na tej imprezie inżynierem. Spotkaliśmy się i zdecydowaliśmy, że nagramy coś razem. Miała pomysł na piosenkę, ale nie wiedziała, co z nią dalej zrobić. Zarejestrowałem wokal i doszliśmy do wniosku, że coś z tym pokombinujemy. Potem odłożyłem ten numer na półkę na kilka lat, a z Vilją zrobiłem utwór „Weaver”, który wyszedł na EP-ce „Emerald”. „Two Dots” to było zaledwie kilka taktów, ale gdy wróciłem do niego po latach i usłyszałem wokal, pomyślałem, że mogę z tego coś zrobić. GDY SŁUCHAŁEM NUMERÓW Z WOKALEM, WPADŁY MI W UCHO SKOJARZENIA Z TYM, CO ROBIŁ AKUFEN. ZGADASZ SIĘ Z TAKIM PORÓWNANIEM?

Pewnie, uwielbiam jego muzykę. Jego styl wywarł na mnie duży wpływ. Trudno to opisać, ale staram się czerpać z jego niektórych pomysłów. Na przykład od zawsze bawiłem się cięciem wokali. Próbuję dostrzec różnicę między czymś konkretnym ze słowami oraz taką wycinanką, coś w stylu cut-up. PODOBNO JESTEŚ FANEM GIER KOMPUTEROWYCH?

Tak, ale nie gram w nie, bo jestem zbyt zajęty. Myślałem o XBoksie 360, ale nie mam tyle czasu. MYŚLAŁEŚ O ZROBIENIU MUZY DO GRY?

To byłoby świetne. Jest w tym procesie dużo więcej ograniczeń. Musisz wiedzieć o stronie programistycznej i jak muzyka współgra z poszczególnymi postaciami. W filmie jest wszystko bardziej linearne, piszesz muzykę do konkretnych ujęć i scen. Nie musisz się martwić o zmiany, które mogą zdarzyć się z powodu interakcji, jaka występuje w grach. GDYBYŚ MIAŁ TAKĄ MOŻLIWOŚĆ, TO DO JAKIEJ GRY ZROBIŁBYŚ MUZĘ?

Nie wiem, pewnie do jakiegoś szpiegowskiego FPSa. Może Splinter Cell.

NIE LUBISZ OKREŚLENIA IDM. JAK ZATEM W DWÓCH SŁOWACH OPISAŁBYŚ SWOJĄ MUZYKĘ?

Nie wiem... Artyści nie powinni definiować swojej muzyki. Ale jeśli ktoś bardzo musi wiedzieć, to powiedzmy, że moja

muzyka jest między eksperymentalnym dance’em i popem. A JAK ORGANIZUJESZ LIVE SHOW?

Gram z laptopa, używam Abletona Live’a i Evolution Midi Controlera. Być może sprzęgnę ten syntezator z czymkolwiek, co wejdzie mi łatwo do torby (śmiech). Może będzie to Korg Radias, którego bardzo lubię i którego chyba zacznę wykorzystywać w moich setach. Występy są podobne do tego, co usłyszeć można w sieci. Robię sety uptempo, bardziej taneczne. Myślę też, by w przyszłości zagrać bardziej downtempowo. Mam także sety typowo ambientowe do słuchania na siedząco, które zdają egzamin tylko w wybranych salach. Określam to jasno w zapowiedziach występów, dostosowując się także do innych artystów, z którymi będę występował. PRACUJESZ NAD NOWYMI NAGRANIAMI?

Tak, teraz nad następnym singlem „Twilight” – kończę remiksy do niego. Zacząłem już nawet myśleć nad kolejnym albumem. Mam wiele pomysłów. Nie chcę wydawać wielu tanecznych singli czy EP-ek. Wolę skoncentrować się na kolejnym albumie, nie chcę robić niczego w pośpiechu. WYDAJE MI SIĘ, ŻE ROBIENIE TAKIEJ MUZYKI JAK TWOJA, WYMAGA SKUPIENIA, WYCISZENIA. PRZYGOTOWUJESZ SIĘ JAKOŚ DO NAGRAŃ?

Jestem dość spokojnym gościem, nie robię wielu rzeczy naraz, rozkładam to na wiele tygodni. Jeden utwór zabiera mi dwa, trzy tygodnie. Nie robię wszystkiego jednym ciągiem. Zostawiam materiał na parę dni i wracam do niego. To jest dobra droga do tego, by poznać, czy to, nad czym pracujesz, jest tym, do czego naprawdę dążysz. Gdy robisz wszystko naraz, możesz stracić całościowy feeling. CZYLI STUDIO BARDZIEJ NIŻ LIVE?

Lubię oba rodzaje aktywności. Problem w tym, że ciężko mi być zaangażowanym w jedno i drugie. Stąd gdy robię live shows, nie produkuję muzyki. Najpierw album, a potem występy na żywo i być może praca nad materiałem koncertowym. Tekst Piotr Nowicki Foto Mat. promo

37


*

----------------------------------*

lachowicz

*

PONADPOLANDOWY

POZIOM

Gdybym układał jego biogram do nowego wydania encyklopedii PWN, napisałbym: Lachowicz, Jacek - twórca fajnej muzyki. Kiedyś grał w Ściance, ale to było dawno temu. Specjalizuje się w autorskiej piosence pop z melodiami, za które estradowe tuzy posprzedawałyby własne nerki, i tekstami, których nie potrafiłby napisać żaden zbuntowany indie rockowiec z pierwszego roku polonistyki. Popełnił ŁUCHAJĄC „PIGS, JOYS AND cztery płyty, z których ostatnia ORGANS”, ŁATWO ZAUWAŻYĆ, ŻE Z JEDNEJ STRONY ”Pigs, Joys And Organs“ ukaże się WRACASZ DO ROCK’N’ROLLOWEJ w październiku 2009 roku.

S

EKSPRESJI, Z DRUGIEJ ZAŚ – ŚMIELEJ NIŻ WCZEŚNIEJ SIĘGASZ PO ELEKTRONICZNE BRZMIENIA.

Od jakiegoś czasu najbardziej interesuje mnie właśnie łączenie rockowej energii z muzyką elektroniczną. Choćby dlatego też nowa płyta zaczyna się od mocnych gitarowych utworów, a następnie przechodzi w taką elektro-psychodelię. Niektóre z tych piosenek brzmią zresztą zupełnie inaczej niż w wersji demo. W trakcie produkcji wiele pomysłów obróciliśmy wraz z Andrzejem Izdebskim (współproducentem albumów Jacka – przyp. aut.) do góry nogami, co chyba wyszło całości na dobre. MASZ NA KONCIE JUŻ TRZY AUTORSKIE ALBUMY. CZY PRZED NAGRANIEM „PIGS, JOYS AND ORGANS” NIE STANĄŁEŚ NA PEWNYM ROZDROŻU? ZADAWAŁEŚ SOBIE PYTANIE: I CO TERAZ?

Nie miałem żadnej konkretnej wizji. Utwory, które od jakiegoś czasu tworzyłem, same zaczęły układać się w pewną całość, a ostateczny charakter płyty wyłonił się dopiero w trakcie nagrywania. Jako muzyk działam kilkutorowo, nie tylko w roli solowego wykonawcy, niemniej nagrania, które firmuję własnym nazwiskiem, są moimi ukochanymi dziećmi. Dlatego też realizuję dokładnie taką muzykę, jaka powstaje w mojej głowie.

38


-------------------->

* buddystą, a jedynie słabym katolem i sam nie wiem, jak się zdeklarować w kwestii wiary. W tekstach stosuję jednak taką nieco buddyjską perspektywę – staram się uchwycić znaczenia w ich istocie, ale i wyjść poza obręb samego siebie. Interesuje mnie taki pozaludzki aspekt życia, w którym przestają działać moralność i wszelkie zależności. W kontekście wszechświata nie odgrywają one w końcu żadnej roli. Na pewno jest tak, jak zauważyłeś – odchodzę od bardzo osobistego traktowania tekstów. W przyszłości może się to jednak zmieni i znów zapragnę pisać piękne wiersze. NA „PIGS, JOYS AND ORGANS” AKOMPANIUJE CI TAKŻE NIECO WIĘKSZY ZESPÓŁ.

A ZATEM WCIĄŻ W TWOJEJ GŁOWIE POWSTAJĄ ŚWIETNE POPOWE PIOSENKI. NIE TRACISZ CZUJA DO CHWYTLIWYCH MELODII.

Chcę tworzyć popowe piosenki i myślę, że moje kompozycje nie są trudniejsze melodycznie od tego chłamu, który – powtarzany wciąż w mediach – zaczyna zalegać ludziom w głowach. Coraz częściej też śpiewam, przełamałem obawę przed wokalnym wyrzyganiem się. Tutaj pewną zasługę miał Andrzej Izdebski, który solidnie kopnął mnie w tyłek. Otworzyłem się dzięki temu na tyle, że mogę bez oporów nagrywać wokale. Generalnie lubię muzykę i nie ma dla mnie znaczenia, czy tworzę piosenkę czy instrumental. W kontekście promocji albumu wydawca pewnie jednak przychylniej spojrzy na tę pierwszą. PYTANIE, JAKIE NASUWA SIĘ PRZY PIERWSZYM RZUCIE OKA NA OKŁADKĘ PŁYTY: CO TO ZA PRZEDZIWNY TYTUŁ?

Początkowo planowałem zatytułować album „Proteza”, ale gdy pytałem o zdanie ludzi, z których opinią się liczę, wszyscy krzywili

się na sam dźwięk tego słowa. Jakby nie patrzeć, ma ono ujemne znaczenie i wywołuje przykre skojarzenia. Ja tymczasem myślałem o zgoła innej protezie – protezie rzeczywistości, czyli czymś, co wytwarzamy na własne potrzeby i co pomaga nam porządkować nasze relacje w codziennym życiu. Gdy upadła pierwotna koncepcja tytułu, jakoś tak cichaczem pojawiła się ta aktualna. Wiąże się z tytułami piosenek, brzmi trochę abstrakcyjnie, ale najważniejsze, że intryguje. Obraz całej płyty pewnie sam będzie jakoś układał się w głowach słuchaczy, więc nawet gdybym zatytułował ją „Papier”, dla kogoś też pewnie współgrałoby to z muzyką. ODNOSZĘ WRAŻENIE, ŻE W TEKSTACH PORZUCIŁEŚ IMPRESYJNE OPISYWANIE NASTROJU CHWILI, KTÓRE WCZEŚNIEJ BYŁO DLA CIEBIE TAK CHARAKTERYSTYCZNE.

No to odnosisz bardzo dobre wrażenie (śmiech). Faktycznie moje teksty były kiedyś bardziej sensualistyczne. Teraz poddałem je pewnej uniwersalizacji i posługuję się suchymi znaczeniami. Podoba mi się buddyjska filozofia, chociaż sam nie jestem

Zacznę od tego, że początkowo planowałem nagrać płytę na setkę z moim zespołem: Michał Gos na perkusji, Wojtek Bubak na gitarze i Andrzej Izdebski w roli producenta. Ta koncepcja upadła, bo zaczęliśmy skręcać nadmiernie w rockową stronę. Postanowiliśmy więc nagrywać ślad po śladzie, wszystkie pomysły wrzucać do pamięci komputera, a potem zastanawiać się, co wyszło dobrze, a co nie. Z czasem dźwięki zaczęły rozwijać się w zupełnie nieoczekiwanych kierunkach, a idea płyty drastycznie ewoluowała. W studiu pojawili się także: saksofonista Michał Górczyński i Romek Ślefarski, który nagrał perkusję w kilku kawałkach. „Pigs, Joys And Organs” to płyta bardzo studyjna, więc teraz musimy nauczyć się odgrywać ją na żywo. ZNAJDUJESZ SIĘ CHYBA W WYJĄTKOWO KOMFORTOWEJ SYTUACJI – DZIAŁASZ NA WŁASNY RACHUNEK, REALIZUJESZ AUTORSKĄ WIZJĘ OD A DO Z. NIC CIĘ CHYBA NIE OGRANICZA?

Nic, to prawda. W dodatku wydawca ceni moją muzykę i zapowiedział, że nawet jeśli płyty nie będą się sprzedawać, to on nadal nie przestanie ich wydawać. Dobrze jest mieć takie wsparcie, zważywszy, że nie podążam za modami panującymi aktualnie w kraju. Nie interesuje mnie granie na polandowym poziomie. Gdybym się nim zajął, to byłaby to dla mnie kanałowa sytuacja. Wolę iść własną drogą i tworzyć dobrą muzę, która daje mi satysfakcję. Tekst Sebastian Rerak Foto Igor Omulecki

39


* *

plazmatikon

*

Trzeba mieć twarde jaja

CHARAKTERYSTYCZNE BRZMIENIE SOCREALISTYCZNYCH BITMASZYN I KLAWISZY WZBOGACONE O KLEZMERSKIE KLIMATY? WŁAŚNIE UKAZAŁA SIĘ NOWA PŁYTA STOŁECZNEJ FORMACJI PLAZMATIKON ZATYTUŁOWANA „KLEZMATIKON”. LEPSZEGO PRETEKSTU DO ROZMOWY PRÓŻNO SZUKAĆ.

40


A

le jak mawiają mądrzy w piśmie: nie od razu wszystkie drogi prowadziły do Rzymu. Trochę wody musiało upłynąć w Tybrze, zanim nasze drogi w końcu się zeszły. Po kilkudziesięciu e-mailach i zmianach daty spotkania w końcu udało się ustawić reprezentację grupy w składzie Staszek Kozlik (nominalny beat maker) i Kacper Czechowski-Salzman (gitarzysta). W ostatnich promieniach słońca usiedliśmy przy złocistym napoju i zaczęliśmy rozmawiać. Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości przystąpiłem do ataku, wytaczając całkiem ciężkie działo w postaci pytania: po co im ta płyta? W pierwszym odruchu obronnym zostałem zrugany, wyśmiany i zwyzywany, że głupoty mi ślina na język przynosi, ale po dłuższej wymianie zdań moje, zdawać by się mogło, banalne pytanie zaczęło zyskiwać swój właściwy wymiar. „Płyta nie jest dla nas tylko fizycznym nośnikiem, na którym nagrywamy nasze kawałki. Krążek jest ciągiem zdarzeń, efektem pracy. Najpierw przygotowujemy utwory na próbach, potem nagrywamy je w studiu, pracujemy nad odpowiednim brzmieniem, później miks, projektowanie okładki, wydanie płyty i ostatni oczywisty krok, czyli trasa koncertowa. Każdy album jest swoistym zamknięciem jakiegoś etapu” – całkiem poważnie skonstatował Staszek. Odpowiedź mnie usatysfakcjonowała, porzuciłem złośliwe zamysły i z pewnym takim zadumaniem, lekko ściszonym głosem zapytałem o to, skąd biorą pomysły na kolejne krążki. „Zwykle są to jakieś momenty przełomowe. Pierwszą płytę Dżemsesje zrobiliśmy na totalnym luzie. Improwizowaliśmy cyklicznie w jednym z warszawskich klubów i stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zarejestrować materiał i poprosić znajomych, żeby dograli do tego swoje rzeczy. Pomysł na Klezmatikon pojawił się przypadkiem. Pracowaliśmy nad kawałkami, do których zainspirowała nas płyta winylowa wydana przez NASA, zawierająca korespondencję z lądowania na Księżycu. I pierwotnie to miał być nasz następny krążek, ale pojechaliśmy na warsztaty muzyczne do Sejn, tam poznaliśmy Franka Londona i Paula Brody’ego i pomysł trafił do szuflady. Zafascynowały nas klezmerskie brzmienia i postanowiliśmy zrobić kawałki luźno inspirowane tą muzyką” – tym razem perorował Kacper. W tym momencie poprosiłem o zdefiniowanie przysłówka „luźno”, ale wobec braku konkretnej odpowiedzi czepiłem się charakterystycznego instru-

* mentarium grupy. Wysnułem śmiałą tezę, że te wszystkie socrealistyczne sprzęty i sprzęciki grające to jeden wielki blef i próba zwrócenia na siebie uwagi. Moja zaczepka nie trafiła na podatny grunt i zamiast ostrej wymiany zdań usłyszałem: „Zupełnie przypadkowo zaczęliśmy korzystać z radzieckich klawiszy. Dostaliśmy je od kogoś w prezencie i okazało się, że mają niepowtarzalne brzmienie. I tak powoli zaczęliśmy kompletować różne przedpotopowe sprzęty i w końcu wykrystalizowało się nasze brzmienie” – grzecznie wyjaśnił mi Staszek. Zatem brzmienie jest znakiem rozpoznawczym Plazmatikona, a ja chciałem czegoś więcej, jakiejś deklaracji, motta, górnolotnej myśli, czegoś, co pomogłoby mi zdefiniować grupę. Moje uniesienie w pół słowa przerwał Kacper, z szelmowskim uśmiechem, zagajając: „Wartością są ludzie. Graliśmy w różnych konfiguracjach personalnych, ale okazało się, że dopiero nasza czwórka jest kombinacją niezawodną. Muzycznie rozumiemy się doskonale. Pozostałe kwestie rozłożone zostały na poszczególnych członków zespołu, gdyż mimo że wykorzystujemy demokratyczne standardy, to nie zawsze się ze sobą zgadzamy, więc lepiej, żeby każdy robił to, na czym zna się najlepiej. Ale podkreślam, że muzycznie jesteśmy jednomyślni” – skwitował Kacper, a Staszek dodał, że są jednym z nielicznych zespołów, w którym nie ma lidera. Dała mi do myślenia ta konstatacja. Kiedy próbowałem wyrzucić z siebie jakieś mądre podsumowanie, wyrwało mi się pytanie, czy Plazmatikon ma swoje miejsce na polskiej scenie muzycznej. Odpowiedź Staszka wprowadziła mnie w jeszcze większe zadumanie: „Jasne, że mamy, może to jest tylko metr kwadratowy, ale tak. Mamy swoją publikę, nie słuchają nas przypadkowi ludzie, w końcu robimy to już kilka dobrych lat. Gdybyśmy nie czuli swojego miejsca, nie miałoby to sensu”. Później niestety z każdym kolejnym łykiem złocistego napoju nasza rozmowa stawała się coraz mniej zrozumiała dla przeciętnego słuchacza. Dość wspomnieć, że utyskiwaliśmy na polski rynek wydawniczy, na to, że młodzież nie słucha płyt, tylko pociąga empetrójki, przez co traci całe misterium związane z percepcją muzyki, i w ogóle na ciężką dolę artysty. Na co Kacper idealnie spuentował nasze płomienne tyrady, mówiąc, że w Polsce trzeba mieć twarde jaja. Nic dodać, nic ująć. Tekst LAIF Kru Foto Rafał Gawryś

41


* *

yummy cake

*

KIEŁBASA ZWYCZAJNA to nie nasz świat Z KRISEM Z ZESPOŁU YUMMY CAKE SPOTKALIŚMY SIĘ NA SKYPE’IE. TROCHĘ BRONIŁ SIĘ PRZED TĄ ROZMOWĄ, PONIEWAŻ, JAK TŁUMACZYŁ, TO PATRYCJA LEPIEJ SIĘ SPRAWDZA W TAKICH WYWIADACH – JEDNAK W KOŃCU SIĘ ZGODZIŁ. ROZMAWIALIŚMY, A W PRZERWACH MIAŁEM OKAZJĘ POSŁUCHAĆ FRAGMENTÓW MATERIAŁU, JAKI ZESPÓŁ ZAREJESTROWAŁ NA DEBIUTANCKI ALBUM.

W

łaściwie to ten materiał powstawał systematycznie od 2006 roku. Wtedy ze wspólnej fascynacji muzyką elektroniczną w połączeniu z żywymi instrumentami narodziło się Yummy Cake. Dlaczego więc nie wydali płyty wcześniej? „No tak, materiału nazbierało się na dwie albo trzy płyty, tylko że z tym wydawaniem obecnie jest tak, że masa zespołów debiutuje, no i co z tego? Ich popularność jakoś specjalnie nie wzrasta, grają może odrobinę więcej koncertów, a my tak naprawdę nie gramy zbyt dużo, ponieważ wcale nie zajmujemy się managementem. Występujemy wyłącznie tam, gdzie nas zapraszają” – w tym miejscu pojawia się dygresja Krisa, który puszczając mi kolejny kawałek, tłumaczy, że stworzyli go właściwie dla pewnego transwestyty z Austrii. Czy w takim razie miejsca należące do mniejszości seksualnej są tymi, które najczęściej ją goszczą? „To nie jest chyba dobry pomysł, aby nas zaszufladkować jako zespół gejowsko-lesbijsko-trance’owy. Ktoś już mi zwrócił uwagę, że głównie gramy w pojebanych klubach albo pedalskich i jak się temu bliżej przyjrzałem, to stwierdziłem, że faktycznie coś jest na rzeczy. Raz wpadnie impreza, lesbijskie święto w Toruniu, później jakiś trans, niemco-niemka chce z nami występować... i w sumie, wiesz, to jest nawet fajne, z nimi naprawdę jest świetna zabawa, to są bardzo

42

zdystansowani ludzie. Nie ma żadnej spiny, wszystko jest bezproblemowo i na wesoło, a co najważniejsze oni w ogóle nie mają parcia na popularność, tak samo jak i my. Po prostu robią to, co lubią” . W takim razie co tak naprawdę lubią Yummy Cake? Co im daje ten wszędobylski w ich twórczości kicz i pastisz? „Dystans i odbicie się od rzeczywistości. Wydaje mi się, że sztuka zaczyna się w momencie, gdy możesz coś zrobić na zasadzie: robię teraz tak, bo tak mi się podoba w danej chwili. Bez planowania. Akurat jest dla mnie w danej chwili wesoło i fajnie. My nie mamy potrzeby ospamowywania ludziom profili na MySpace czy zapraszania wszystkich na Facebooku. Zupełnie nam to przeszło. Teraz najwięcej frajdy sprawia nam robienie muzyki i zaskakiwanie siebie nawzajem jakimiś nowymi pomysłami”. A co z konwencją różu i pudli, którymi zespół epatuje na prawo i lewo (np. w teledysku do utworu „Leopard”)? „Kolor różowy jest kolorem radości i np. mniejszości seksualnych. Jest taki irracjonalny. Ty w takim kolorze masz usta, a dziewczyny cipki (śmiech). Jeżeli zaś chodzi o pudle, to one są wyrazem takiego totalnego przerysowania. Poza tym to są bardzo mądre psy”. Rozmówca kontynuuje wątek i przytacza sylwetki dwóch wybitnie uzdolnionych pudli, z których jeden miał

odszukiwać ofiary po ataku na WTC, drugi zaś zagrać sto przedstawień w jednym z krakowskich teatrów. Teraz Kris wychodzi po piwo i fajkę i w tym czasie zapuszcza mi kolejny nowy kawałek, który, jak lojalnie uprzedza, jest utworem na zakończenie imprezy: „takim, żeby po nim nic już nie można było zagrać”. Faktycznie brzmienie lekko rzeźnickie, ale moja refleksja idzie w inną stronę. Toż to trąci Izabelą Trojanowską! Czyżby zespół inspirował się obecną gwiazdą „Klanu”? „Ale tylko i wyłącznie, jeśli chodzi o ten okres muzycznej twórczości, kiedy pani Izabela współpracowała z dobrymi zespołami, które


* z wizualizacjami? Czy nadal będą unikalne, tworzone pod konkretny występ? „Wizuale powstają cały czas. Często mamy tak, że na próbach nie gramy, tylko kręcimy albo bawimy się aparatem. Z tego materiału ze spokojem można by zrobić ze trzy teledyski. Po prostu zabawa obrazem jest dla nas tak samo ważna, jak zabawa muzyką” .

umiały pierdolnąć. Teraz wydaje nową płytę i nawet słyszałem jeden kawałek... Jednak generalnie my nie nawiązujemy do żadnej tradycji” . Co w takim razie z zagranicą? W jakim kierunku spoglądają ? Jak mają się do rzeczywistości te wszystkie przyrównania ich do The Knife czy Ladytron? „Jeśli chodzi o zagranicę, to najważniejszym naszym wskaźnikiem brzmienia i kompozycji jest bardziej Fischerspooner niż Ladytron. Po prostu brzmią bardziej plastikowo, a jednocześnie na koncercie jest to grane w dużej mierze na żywo. My także lubimy tak brzmieć, ale coraz bardziej uciekamy od produkcji komputerowej, tworząc muzykę

na żywych instrumentach, oldschoolowych syntezatorach czy automatach perkusyjnych, i później tylko edytujemy całość na komputerze. Fischerspooner jest nam bliski także pod względem oprawy koncertowej. Jesteśmy pod wrażeniem zaplecza wizualnego czy performance’kiego tego zespołu i w tym kierunku zamierzamy właśnie podążać” . Wchodzimy na grunt występów na żywo, które, nie da się ukryć, są najmocniejszą stroną Yummy Cake. Kris opowiada, że na przyszłych koncertach wspomagać ich będą trzy tancerki, które niewątpliwie urozmaicą performerską oprawę sceniczną. A co

Zejdźmy już z zespołu. Zejdźmy z podestu sceny. Co z publicznością, kto słucha Yummy Cake? „Na koncerty przychodzą fajni ludzie, nie ma stania i gapienia się jak na małpę w klatce, jest reakcja”. W tym miejscu Kris wplata historię, jak w Toruniu po koncercie jego zespołu jedna z dziewczyn wsadziła sobie do gardła niemal cały mikrofon, po czym kontynuuje myśl: „Ta muzyka podoba się ludziom skrajnie różnym. Dużo gramy na w pełni alternatywnych imprezach, typu squaty czy jakieś małe kluby, gdzie przychodzą punki, anarchiści i rożnej maści pozytywni odmieńcy, ale także zdarza nam się zagrać na dniach miasta. Ci wszyscy ludzie tak samo się dobrze przy tym bawią”. Jednak Kris ma w pełni świadomość, że ta muzyka ma potencjał komercyjny i jakby chciał, to z powodzeniem mógłby wraz z zespołem zawojować nasz muzyczny rynek. „Nigdy nie wiesz, kiedy coś stanie się popularne. Na przykład Lady Gaga – to są czyste patenty elektro, zresztą w muzyce popularnej obecnie tego coraz więcej” . Na koniec jednak dopowiada: „Jak się gra patykiem po klawiszach, gdzie zresztą kilka klawiszy nie działa, albo jak się oblewa ludzi piwem czy straszy ogniem, to nie jest raczej muzyka dla mas. Zresztą pewnie wszyscy z tej sceny elektro uważają, że taka popularność nie jest nikomu potrzebna. Zresztą jakbyś chciał robić jakąś karierę przez duże K, to od razu zostaniesz wykreślony z tego towarzystwa. Nam po prostu zależy na robieniu dobrych rzeczy, tak byśmy się z tym dobrze czuli i żeby ci, co są kumaci i nas słuchają, po prostu dobrze się przy tym bawili. Świat kiełbasy zwyczajnej to nie nasz świat”. W tym momencie wracają jak echem słowa z jednej z piosenek Yummy Cake, które z powodzeniem można uznać za credo tego zespołu: „Nie słucham wirtualnych poetów, nie śpiewam rzewnych sonetów, nie obchodzi mnie bon ton, irytuje mnie nudny ton”. Tekst Łukasz Dolata Foto Archiwum artysty

43


* *

pablopavo

*

WARSZAWSKIE piosenki Najbardziej rozpoznawalny głos na scenie reggae w Polsce. Jeden z trzech wokalistów stołecznej formacji Vavamuffin. Pasjonat piłki nożnej, historii, języka rosyjskiego i Warszawy. Właśnie ukazał się jego debiutancki krążek zatytułowany ”Telehon“. ”Halo tu mówi Pablopavo“.

V

AVAMUFFIN, MAGARA, SEDATIVA, MNÓSTWO FEATURINGÓW, PO CO CI JESZCZE SOLOWY KRĄŻEK?

To przez próżność? Po prostu chciałem zrobić coś na własne konto. W Vavamuffin jest nas dziewięciu – panuje pełna demokracja. Jest ciekawie, bo taka zbiorowość generuje nową jakość, ale musisz się liczyć ze zdaniem innych. Na solowym krążku to ja podejmowałem wszystkie decyzje. Poza tym chciałem zrobić coś innego niż z Vavamuffin, zarówno muzycznie, jak i lirycznie – jakkolwiek to zabrzmi. Mogłem pozwolić sobie na wycieczki stylistyczne, nic mnie nie ograniczało. Początkowo to miał być poboczny projekt, niewiele różniący się od tego, co robię z chłopakami, ale w końcu uznałem, że to nie ma sensu, że jestem spełniony w zespole reggae i chyba trzeba zrobić coś kompletnie innego. W powstawaniu materiału, oprócz mnie, największy udział mieli DJ Zero i Emil – basista Vavy. TO KONCEPT ALBUM?

Można tak powiedzieć. Chciałem zrobić historyjkową płytę. Początkowo myślałem, żeby nawiązać do przedwojennych warszawskich piosenek i spróbować zrobić coś podobnego, ale w dzisiejszych realiach – żadne archaizowanie i udawanie Grzesiuka, tylko współczesne miejskie opowiastki.

44

Coś o domorosłych gangsterach, o dziewczynach, co przyjechały skądś tam, o gościu, który na Wschodnim sprzedaje gazety i się zakochuje. Natomiast muzycznie pierwotnie materiał miał być komputerowo-elektroniczny – chłopcy mieli zrobić podkłady, a ja miałem dograć do nich wokale. Finalnie znalazło się miejsce na żywe instrumenty – są skrzypce, dęciaki, klawisze. Ale jest też dużo kawałków ze śmieci, brudnych sampli – coś szumi, strzyka, pika. DLA KOGO NAGRAŁEŚ TĘ PŁYTĘ?

Nawet się nad tym zastanawiałem. Myślę, że zrobiłem ją dla siebie, dla mojej dziewczyny, dla moich przyjaciół. Nie miałem konkretnych oczekiwań. Myślę, że to wtedy jest szczere, robisz to, co tobie się podoba. Nie kombinujesz. Ja bym chciał tej płyty posłuchać, no może gdyby ktoś inny zaśpiewał (śmiech). Mam pełną świadomość, że dla części fanów Vavamuffin może to być niestrawne. Szczególnie dla młodych osób. NIE BOISZ SIĘ, ŻE NA TWOJE KONCERTY PRZYJDĄ TWOJA DZIEWCZYNA I ZNAJOMI?

Trudno. Gram w Vavamuffin, na który przychodzi zawsze pełna sala, więc nie mam z tym jakiegoś problemu, tak nieskromnie mówiąc. Jednak wierzę, że komuś ta płyta

się spodoba, choć wiem, że wiele osób może tego nie kupić. To nie jest studolarowy banknot, żeby się każdemu podobał. JAK MOCNO PŁYTA OSADZONA JEST W WARSZAWSKIEJ RZECZYWISTOŚCI?

Na maksa. Pojawiają się konkretne ulice, ludzie, miejsca. Mieszkam tu, więc to oczywiste, że pisze o moim mieście, przecież nie


rozpozn ny głos na nie reg Polsce. Je trzech wo stów stołe formacji muffin. P nat piłki nej, hist języka r skiego i szawy. śnie ukaza jego debiu ki krążek tułowany ” hon“. ”Ha mówi Pab *

zacznę nawijać o Krakowie, choć znam tam kilka fajnych miejsc i mam kilku znajomych. Choć jest też kilka utworów bardzo osobistych, takie numery „ja, ja” – ciekawy jestem, jak ludzie je odbiorą. CZY WSPÓŁCZEŚNIE SĄ JAKIEŚ WARSZAWSKIE LEGENDY, JAK CHOĆBY PRZED WOJNĄ CZARNA MAŃKA?

Nie. Ktoś, kto jest dziś rozpoznawalny, jutro już nie będzie. Musielibyśmy teraz rozpocząć poważną dyskusję o tym, jak to wszystko przyspieszyło i jak dużą rolę odgrywają w naszym życiu media. Ale mamy na pewno jakieś lokalne legendy. Na przykład Czarny, który siedzi na Chmielnej, Partyzant, który pojawia się na Nowym Świecie w mundurze i z plastikowym pistoletem. Myślę, że za

kilka lat nikt już nie będzie o nich pamiętał. Co innego miejsca – te na pewno na dłużej wryją się w świadomość. Na mojej płycie wspominam o toalecie w Jadłodajni Filozoficznej, która zyskała miano kultowej, ze względu na swoją obskurność, pojawiają się Punkt, Stegny, Grochów, rondo Wiatraczna, Powiśle, Żoliborz, palma w Alejach Jerozolimskich, Nowy Świat, pomnik De Gaulle’a.

45


* ardziej oznawalny głos cenie reggae lsce. n z trzech listów ecznej acji muffin. onat i ej, orii, ka jskiego rszawy. Właśnie ał się jego utancki krążek LUDZIE SPOZA WARSZAWY MOGĄ NIE WYCHWYCIĆ PEWNYCH NIUANSÓW TWOICH TEKSTÓW.

Niekoniecznie, po singlu „Telehon” miałem dużo e-maili à propos Franza Fischera. Tak samo było z „Paramonowem” Vavamuffin, ludzie pytali, sami szukali. Jest taka teoria w literaturze, że jak chcesz zrobić coś ogólnego, to musisz dbać o szczegół. „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa składa się z megaszczegółów, jeśli chodzi o topografię Moskwy, poszczególnych bohaterów. Nie zakładałem sobie, że pokażę, jaka fajna jest Warszawa. Lubię to miasto i to słychać w moich tekstach. Poza tym, jak pada: „Rzuć tę robotę, kupię ci mieszkanie

46

na Kabatach, portier, elektroniczna brama, meldunek na brata” – to dla mnie kontekst jest jasny, a gdybym próbował ubierać to w słowa, to wtedy właśnie byłoby mało czytelne. Pewnie ktoś z Poznania będzie musiał sobie sprawdzić, o co chodzi, ale w każdym dużym mieście są takie Kabaty. JAK PISZESZ SWOJE TEKSTY? SIEDZISZ I DUMASZ, SZUKASZ INSPIRACJI, PRZERZUCASZ SŁOWNIKI?

Różnie, część tekstów powstaje bardzo szybko – jeden strzał, siadam i tyle. Chodzę też po mieście i zapisuję pomysły na telefonie, potem przeglądam je i wymyślam historie. Czasami mam też tak, że piszę prawie cały tekst od razu, ale w pewnym

momencie zacinam się i nie mogę skończyć. Ale wtedy nie próbuję na siłę czegoś wymyślić – odpuszczam na jakiś czas. Na płycie miałem problem z tekstem „Się mi to nie”, bo niemal w całości składa się z neologizmów. Najważniejsze jest to, żeby pisać z głowy – wspomaganie się słownikami jest nieszczere. A JAK WYGLĄDAŁ PROCES TWORZENIA KAWAŁKÓW? DO TWOICH TEKSTÓW POWSTAWAŁA MUZYKA?

Raczej odwrotnie. Najpierw siedzieliśmy nad muzyką, a dopiero potem zastanawiałem się, jakie słowa dobrać. Kilka utworów przechodziło gruntowne metamorfozy. Czasem rytmika podkładu warunkuje tekst. JESTEŚ ZADOWOLONY Z PŁYTY?

Zawsze można zrobić coś lepiej – banał. Jest taki moment, że powinieneś skończyć. Fajnie, jak ktoś ci to powie, bo sam możesz nie mieć dystansu. Nie ukrywam, że gdyby nie pomoc ludzi, z którymi współpracowałem, to pewnie nigdy bym tego nie skończył. Piotr – mój wydawca trochę się irytował, że przeciąga się cały proces, że wymyślam jakieś masteringi, w końcu kiedy skończyła się kasa, uznaliśmy, że skoro i tak przekraczamy budżet, to zróbmy to na wypasie. Stąd grafika na okładce i teledyski. Materiał powstawał w LWW Studio. Super było to, że jego szef Tomek Wiśniowy potraktował mnie ulgowo, bo mu się to podobało albo mnie lubi (śmiech). Było mnóstwo podobnych przypadków. Wszystkim, którzy mi pomogli, bardzo dziękuję. JAKIEJ MUZYKI SŁUCHASZ?

Ciągle słucham reggae, więc dementuję pogłoski, jakobym przestał to robić (śmiech). Trochę rootsowych rzeczy, rocksteady. Jaram się nową brytyjską sceną hiphopową, a może bardziej grime’ową czy nawet dubstepową. Uwielbiam takie mieszanki: drum’n’bass, hip-hop, reggae, jungle, 2step. Nie podoba mi się natomiast nowy dancehall jamajski – nie kupuję tego, taki 50 Cent na Jamajce. Lubię kawałki nudziarzy z gitarami akustycznymi, neofolkowe klimaty. Ostatnio wkręciłem się w funkowe rzeczy. Nie słucham natomiast swoich płyt po ich wydaniu. Nie lubię swojego głosu, wkurwia mnie. Lubię brzmienie, kiedy śpiewam, ale jak je słyszę, to już nie. Tekst LAIF Kru Foto Monika Jarzyna



-----------------------------------------------------------------------------------------

Lorentz Sakarias

-------------------

-------------------------------------

*

*

rapclash

*

WYCHOWANY NA EUROTECHNO <----

Jest bezczelnym szwedzkim czterolatkiem, który zdążył już zwiedzić świat i ponoć właśnie umiera. Choć znajomi w szerokich spodniach będą go traktować jak policjanta, wasi uzależnieni od Polsatu sąsiedzi z pewnością go pokochają.

Uwaga, rapclash! 48

K

olorowe pastylki podskakują w rytm głuchego beatu techno, do którego w dodatku ktoś rymuje. Królują różowe daszki, sweterki z bałwankami, śliskie podpięte pod szyję dresy i tęczowe podeszwy butów. Facet w turkusowej, nasuniętej do pół głowy czapce, z grzywką spadającą na czoło i ciemnymi okularami na pół twarzy zawodzi o jakieś bejbi. Jego przykrótka, błyszcząca koszula powiewa na wietrze. Łysy grubas wiezie znudzoną laskę w koszyku z supermarketu. To nie scenki rodzajowe z parady miłości w Sochaczewie. Za pomocą właśnie takiego wizerunku przedstawia się rapclash – szwedzki muzyczny towar eksportowy. LECZO NA SŁODKO Przepis nań jest prosty. To jak rodzinny patent na leczo, każdy kolejny członek familii dodaje coś od siebie, wiedząc, że tak właściwie pasuje wszystko. Na początek to, co znajdziemy w nazwie – rap. Musi być dobry. Zresztą to jedyna rzecz, której jakość w tym wszystkim się liczy. Należy ukisić go w marynacie z house’u i popu. Jako że może pachnieć nie najlepiej, posypujemy grubą warstwą electro. Podajemy wraz z uduszonym w cukrze, wystudzonym grime’em. Ewentualnie doprawiamy do smaku reggaetonem. Ach, zapomniałbym, jeszcze najważniejszy składnik – zatęchłe, wykopane spod ziemi „dicho” sprzed półtorej dekady. „To musiało się stać. Hip-hop i dance zawsze były naprawdę blisko siebie. W latach 90. mieliśmy ludzi nawijających pod eurotechno i to jest muzyka, na której moja generacja wyrosła. Muzyka, którą kochaliśmy. Tak więc naturalne jest, że robimy jej własną wersję” – mówi mi Tobias Hansson, głównodowodzący La Vida Locash – szwedzkiej wytwórni,


*

Adam Tensta

Adrian_Lux

od której całe to szaleństwo się zaczęło. Uprzedzając pytania – nie, on nie żartuje. Utwory oparte na fragmentach „Ecuador” formacji Sash, „Better Off Alone” Alice Deejay czy „The Rhythm Of The Night” Corony bądź remiks z udziałem Dr. Albana to fakty. Tak, tak – Szwecja nie zapomniała swych synów pokroju Denniza Popa i Maksa Martina, potentatów stojących za brzmieniem Ace Of Base, Army Of Lovers, Britney Spears, Backstreet Boys, N’Sync. PARANOJA NA BLOKACH By zrozumieć, jak rap mógł się tak ześwinić, wystarczy przejść się po sztokholmskich przedmieściach. To nie East End czy South Central. Kryzys kryzysem, a jedyna kulka, jaką można dostać na Rinkeby czy Tenście, to kulka lodów sprzedawanych w zapyziałych centrach handlowych z chłodni ustawionej gdzieś pomiędzy arabskimi daktylami i polskim mięsem. Zamiast graffiti na blokach, są baseny pod nimi. Państwo wybudowało emigrantom całą masę mieszkań, a lokalsi raczej nie spluwają im pod nogi, oddając lwią część dochodów na socjal. Przeciw czemu się tu u diabła buntować, skąd brać ten brud do nagrań? Soul Supreme, wynalazca terminu „rapclash”, początkowo nagrywał bardzo

klasyczne, solidne rzeczy. Na wydanym w bostońskim Grit Records krążku „Saturday Night Agenda” wystąpili m.in.: Pete Rock, KRS-One, O.C. i Big Daddy Kane – niekwestionowani mistrzowie tradycyjnego rapu. Ale już cztery lata później, w 2007 roku, ukryty za pseudonimem Kocky producent nagrał electro-house’owo-rapową płytę „Kingdom Came”, perłę w koronie La Vida Locash. To właśnie przy jej okazji zaczęły się deliberacje o nowym, krystalizującym się już dwa lata wcześniej nurcie i padła wspomniana nazwa. W tym samym roku mocnym debiutem „It’s A Tensta Thing” uderzył Adam Tensta. Pierwszy singiel był hardcore’owy, zadziorny, spodobałby się pod Paryżem, mimo że raper w swoim udanym życiu nigdy nie musiał uciekać w narkotyki, alkohol, czy przemoc. Ale „My Cool” czy „Dope Boi” to już dyskoteka. Swoją drogą jeszcze przyzwoita. Hamulce puściły później – tegoroczne „Vi Mot Världen” duetu Lorentz i M. Sakarias czy „Farväl Gullmarsplan” Alexisa Weaka to już jazda po bandach. Ochotnicza straż pożarna wyjeżdża z głośników, wszech słodycz atakuje, zaś rzewne przyśpiewki, przepuszczone przez procesor auto-tune i kicz, wyniesione zostają do roli podstawowej inspiracji. Jeszcze pół biedy Weak, wraz ze swoim ironiczno-awangardowym zacięciem, ale Lorentz... Posłuchajcie najpierw „Baby!”, potem „Mayhem” i „Stockholm Serenad”. Nic już was nie zaskoczy.

49


-----------------------------------------------------------------------------------

* NACHODZI ŚMIERĆ

Lorentz Sakarias

Ortodoksi muszą zgrzytać zębami, zwłaszcza że kuriozalni na pierwszy rzut oka raperzy roznoszą nawet najbardziej niedorzeczne beaty, prąc pod nie jak natchnieni, swobodnie zmieniając tempo, rzucając się w wir obciachu z triumfującym uśmiechem na ustach. Tensta ma już na koncie nagrodę Grammy i występ na Hip-Hop Kempie, Sakarias z kolegą – pół miliona wejść na YouTube (po trzech dniach) oraz królującego niegdyś w Miami Ricka Rossa na swoim mixtape, Weak – zwrotkę Teki Lateksa, frontmana TTC (francuskiego bandu, który dokonał niemożliwego – porwał brytyjską wytwórnię). Rapclash idzie w świat? Hansson przekonuje, że już tam jest, przywołując przykład „Harder, Faster, Stronger” Kanye Westa i „Live Your Life” T.I’a i Rihanny. Śmiało można dodać tu potworne, wzorowane na hicie Alphaville „Young Forever” Jay-Z, ale też przykłady z naszego podwórka. Niemiecko-polskie Smagalaz na imprezie promocyjnej nowej płyty Tedego zagrało (ku nieskrywanej uciesze publiki) numer oparty na discopolowym hiciorze „Szalona”. „Większość hitów w głównym nurcie muzyki stała się rapclashem. Posłuchajcie ostatnich utworów Tinchy Stridera, ostatniego hitu Pitbulla zatytułowanego Hotel, czy remiksu Day’N’Nite Kida Cudiego” – wyjaśnia. A co więcej, uważa, że rapclash się skomercjalizował. „Na początku oddźwięk szwedzkiej sceny hiphopowej był negatywny. Obawiali się i nie rozumieli nas. Po chwili, widząc, że ludzie to lubią i poświęca się nam sporo uwagi na całym świecie, chcieli robić to, co my – mówi Tobias Hansson. – Zabrali nasze brzmienie, by robić forsę i być trendy. Tak naprawdę wcale tego nie lubią”. W geście protestu La Vida Locash przygotowali nawet mixtape „Rapclash Is Dead”, bo „jako wynalazcy całego ruchu tylko oni mogą go uśmiercić”. Czyżby więc jest to ostatni moment, by przetestować wynalazek przed jego zgonem? Korzystajcie. Jak inaczej wytłumaczycie się słuchającym progressive’em postrapclashu dzieciom? Tekst Marcin Flint

Foto Mat. promo

---------------------> 50


RECENZJE

****** SZTOS ***** BUJA **** WCIĄGA *** DAJE RADĘ ** NIE RUSZA * MĘCZY

KID CUDI - MAN ON THE MOON: THE END OF DAY Świetna rzecz do iPoda, którego słuchacie, jadąc na uniwersytet, do pracy lub na księżyc. Rawski

PAROV STELAR - COCO

To będzie zacna lektura na długie jesienne wieczory...

Bert

FUCKPONY - LET THE LOVE FLOW Muzyka jest interesująca mimo ciągłego trzymania się bitu 4/4, pociągająca i kojąca niczym miłosny soundtrack pozbawiony fanfar i egzaltowanych ataków namiętności. Nowicki


V/A Herve

Presents Cheap Thrills Vol. 1

Cheap Thrills fidget house

*** Jeszcze dwa lata temu mało kto wiedział, kim jest Hervé, dziś to jedna z największych gwiazd na scenie klubowej. Joshua „Hervé” Harvey, połowa duetu The Count & Sinden, znalazł patent na sukces. Nagrał kilka parkietowych wymiataczy (m.in. kultowy już „Beeper”), wszedł w twórczą kooperację z innymi utalentowanymi kolegami (Fake Blood, Trevor Loveys), założył wytwórnię Cheap Thrills, a także podbił serca kilku radiowych prezenterów, którzy zrobili mu reklamę, o jakiej kilka lat temu nawet nie śnił. Hervé to nie tylko niezły producent, lecz także bystry obserwator, który wie, że bas to podstawa każdego nagrania. Jak można się domyślić, na tej dwupłytowej kompilacji basu nie brakuje. Niskie częstotliwości występują w różnych wcieleniach – znajdziemy tu: ghetto bass, house w jego fidgetowej odmianie, dubstep, electro, bassline i b more. Wydawnictwo zostało podzielone na dwie części – jedna to miks autorstwa samego Hervé’a, druga zawiera kolekcje niezmiksowanych nagrań. Większość z nich ukazała się wcześniej na singlach, jednak kilka z nich to nowości. Swoje utwory zamieścili tu uznani: High Rankin, Fake Blood, Trevor Loveys, Jack Beats, Hervé, a także nowi i mało znani twórcy – Gigi Barocco, Martello czy The Glamour. Niedawno zagrałem fragment tej kompilacji w mojej audycji radiowej – fala pochwalnych SMS-ów niemal zalała mój monitor. Czy podzielam tę euforię? Nie do końca. Część nagrań, a owszem, powala na kolana (Fake Blood, High Rankin), jednak wiele z nich, niestety, mogłoby stanowić dźwiękową oprawę dla pracującego młota pneumatycznego. Dlatego ocenę podzielę na pół. Trzy gwiazdki.

*-----------------------------------------------

*

Joakim Milky Ways !K7/Sonic

elektroniczna psychodelia

**** Muszę przyznać – jestem zaskoczony. Pozytywnie, ale jednak. Spodziewałem się kontynuacji wydanego w 2007 roku albumu „Monsters & Silly Songs”, ale nic z tego. Francuz Joakim (szef renomowanej wytworni Tigersushi) potrafi zadziwić. Artysta oddalił się od space disco i oddał się sonicznemu eksperymentowaniu. Już na przywitanie dostajemy plombę w nos – otwierający album gitarowy „Back To Wildereness” nie pozostawia cienia wątpliwości. To jest inna płyta. Równie ciekawa. Rockowe gitary mieszają się tu z downtempem, pojawiają się odniesienia do new wave’u, disco oraz psychodelii lat 70. Strukturę utworów można zaliczyć do skomplikowanych – zmieniają się tempa i tonacje. Mimo pozornego dźwiękowego chaosu wszystko jest tu jednak przemyślane i uporządkowane. Joakim nie zapomina o swoim „firmowym gatunku” – space disco pojawia się w kilku utworach. Wśród nich jest mój ulubiony „Love & Romance & A Special Person”. Polecam, choć ostrzegam – na początku nie będzie łatwo...

52

BERT

-------------------------->

*---------------------------------------------->

Parov Stelar COCO ETAGE NOIR/SONIC JAZZ/SWING/HOUSE/ELECTRO/HIP-HOP

*****

To już czwarta płyta długogrająca austriackiego producenta i kolejna, która nie zawodzi. Parov, czyli Marcus Fureder, podobnie jak w przypadku poprzednich krążków, łączy ze sobą różne gatunki, od jazzu, swingu, po hip-hop, elektronikę, a także electro i house. Wszystko jest starannie przemyślane – Parov Stelar określił ten dwupłytowy album jako „książkę dla muzycznych czytelników”. Płyty zostały podzielone stylistycznie – na pierwszym krążku znajdziemy utwory spokojne i wolne, w sam raz do domowego odsłuchu. Za to druga płyta przeznaczona jest do zabawy. Tu dominuje house i electro, w jazzowo-swingowym wydaniu. „Coco” to płyta, na której nie ma złych nagrań, a jest ich aż 26. Polecam każde z nich. Bez wyjątku. To będzie zacna lektura na długie jesienne wieczory...

*-----------------------Armand Van Helden Ghettoblaster Remixes Southern Fried

electro/fidget/minimal

**

Od pewnego czasu z niepokojem obserwuję wytwórnię Southern Fried. Kiedyś niemal każda płyta wydawana przez oficynę Normana Cooka była strzałem w dziesiątkę. Ale to już niestety przeszłość. Nowe single nie przykuwają mojej uwagi, a wytwórnia zatraciła swoje muzyczne oblicze. Czego to nie wydaje Southern Fried? Fidget, minimal, rock, electro. Czyli wszystko i nic. Teraz, do merytorycznej miałkości, doszło odcinanie kuponów, bo tak właśnie można nazwać wydanie krążka z remiksami nagrań z ostatniej płyty Van Heldena „Ghettoblaser” (2007 rok). Owszem, niektóre remiksy są warte polecenia. Znajdziemy tu świetne „NYC Beat” w wersjach Emperor Machine i MSTRKRFT, genialne „I Want Your Soul” w interpretacji Fake’a Blooda czy pokręcone, ale interesujące „Je T’Aime” Switcha. I to chyba byłoby na tyle. Nie wierzę w sukces tego wydawnictwa. Lepiej już poczekać na nową autorską płytę nowojorczyka, bo ten jest w naprawdę doskonałej formie.

Wielbiciel kotów, piłkarz amator, badacz starożytnego Rzymu i namiętny czytelnik książek Arturo Pereza-Reverte. Didżej, radiowiec, promotor i producent. Współtworzy: Boogie Mafię, Electricity i Defucted.Prowadzi klubową audycję w radiu Euro.


****

Gdyby Moby miał jaja i równie mosiężne beaty, wówczas tworzyłby taką muzykę, jak tytułowe nagranie otwierające najnowszą, czwartą płytę brytyjskiej grupy The Nextmen. Później jest jeszcze lepiej i jeszcze ciekawiej, a Brad Baloo i Dom Search, choć wciąż pamiętają o swych hiphopowych korzeniach, są dziś coraz bliżej reggae i dancehallu (świetne „Facts” z Jimmym Screechem) i coraz śmielej zapuszczają się w rejony zarezerwowane dla zbasowanych klubowych brzmień („Stay At Home”, singlowe „Lion’s Den” z Ms. Dynamite). Wszystko brzmi tu lekko, zgrabnie, witalnie oraz przebojowo, a The Nextmen nawet samplowane na potęgę i teoretycznie wysłużone nagrania, takie jak „Funky Kingston” Toots & The Maytals oraz „Hand Clapping Song” The Meters, potrafią przekuć na swoją korzyść i stworzyć z nich coś ekscytującego (spora w tym zasługa rapera Dynamite MC). Znakomity krążek.

<--<----

--

tech-funk na tropach EBM

****

Mayer Hawthorne A Strange Arrangement Stones Throw

doo-wop/soul z przymrużeniem oka i pół

****

Trzeci studyjny album Lee Coombsa, obok Elite Force’a oraz Meata Katiego, czołowego tech-funkowego twórcy, To dzięki takim rozbrajającym, lecz błyskotliwym brzmi tak, jakby nasz bohater odkurzył stare, wysłużone nagraniom, jak „Maybe So, Maybe No” oraz „Just Ain’t oraz nieco zapomniane maszyny i postanowił przenieść Gonna Work Out”, debiutancki album Mayera ducha muzyki klubowej przełomu lat 80. i 90. na Hawthorne’a okazał się jedną z najbardziej wyczekipotrzeby współczesnych parkietów. Na „Light & Dark” wanych płyt tego roku. Choć na „A Strange Arrangenie ma już śladu po wcześniejszych breakbeatowych ment” nic lepszego już nie usłyszymy, jego debiut to fascynacjach artysty, więcej jest zaś acid house’u, mojak na razie najprzyjemniejsze i najbardziej rozkoszne torycznego techno nakręcanego pulsującym basem à la wydawnictwo A.D. 2009. I naprawdę nie ma co narzeGiorgio Moroder, hip-house’u, a nawet brzmień spod kać, że Hawthorne to nie Smokey Robinson, Curtis znaku zapomnianego Electronic Body Music. Mayfield ani nawet nie Jamie Lidell, który spokojnie Całość jest świetnie zrealizowana, brzmi zjadłby naszego bohatera na śniadanie. To, co należy naprawdę potężnie, a wiele uczynić, to wcisnąć „play”, przytulić ukochaną z obecnych tu nagrań to osobę i poddać się urokowi muzyki od poprawdziwe klubowe peczątku do końca wystylizowanej i stwotardy (np. singlowe „Right rzonej z przymrużeniem oka, a jednak Now” czy „Control”). Ja jedmasującej nasze jestestwo i rozpływającej nak wolałem tego wcześniejszego, się w uszach niczym belgijskie czekoladki (wymniej pompującego i industrialbaczcie obrazowe porównanie). W dodatku muzyki nego Coombsa, dla którego electro będącej w stanie szybciej i skuteczniej zainteresować oznaczało breakdance i funkowy groove, przeciętnego słuchacza oryginalnym soulem lat 60. i naa nie dzisiejszą parkietową dosadność. uczyć go, co to doo-wop, niż cała rzesza zdolniejszych i bardziej autentycznych szansonistów. Hawthorne do swych nagrań nie dorabia żadnej teorii i po prostu dobrze się bawi, a ów dobry nastrój udziela się słuchaczowi. Przynajmniej ja akceptuję reguły tej zabawy i jestem w stanie wyobrazić sobie Andrew Cohena – do tej pory mało znanego białego hiphopowego producenta o pseudonimie DJ Haircut, przemieniającego się w skąpanego w scenicznym świetle soulowego idola, na widok którego piszczą i mdleją rozmarzone niewiasty. I jeśli dziś ktoś zaśpiewa, że „Mayer Hawthorne saved my life” (wiem, nie rymuje się), to ja mu naprawdę uwierzę.

----

hip-hop i reggae z brytyjskiej parkietowej perspektywy i pół

Lot49

----------------------------------------------*

Sanctuary

Lee Coombs Light & Dark

-------------------*

-----------------------------------------------*

The Nextmen Join.The.Dots.

*

---------------------------*

Kings OfDECLARATION Convenience OF DEPENDENCE SOURCE DO PIECA Z ”CA-FE“ I INNYMI ”CZILAŁTAMI“

****

Czy tego chcemy, czy nie, takie zwiewne, melancholijne akustyczno-folkowe piosenki to dziś część naszego życia. Sympatyczne tło bądź „umilacze” naszych zwykłych codziennych czynności. Muzyka telewizyjnych reklamówek, tudzież kawiarniany soundtrack podkreślający aromat pitego napoju. Norweski duet Kings Of Convenience z takiego grania czyni nie tylko sztukę, ale prawdziwy manifest, pisząc na swych sztandarach: „Quiet Is The New Loud”. I rzeczywiście piękne, kameralne utwory Eirika Glambeka Bøe oraz Erlenda Øye trafiają do serca szybciej niż niejedna, rozkrzyczana propozycja muzyczna. Szczególnie w tych zapędzonych i zgiełkliwych czasach. Naprawdę trudno oprzeć się słodkim wokalnym harmoniom w stylu Simona & Garfunkela, cudnym smykom niczym z Nicka Drake’a oraz łagodnemu, akustycznemu bujaniu (i tym palcom ślizgającym się po strunach). Nawet jeśli najnowszy, trzeci i chwilami nieco nudnawy album nie jest najlepszym w dorobku grupy, jakże urokliwa i beztroska to nuda! Warto sobie na nią pozwolić.

HARPER

Boogie Mafioso, członek kolektywu Beats Friendly oraz Euro-radiowiec. Za deckami Zwierzak, a poza tym funkowy romantyk na tropie perfekcyjnego (stutonowego) beatu i groove’u. Podobno trochę wie.

53


Maps

Turning The Mind Mute

pop spoza listy przebojów

*****i pół Lubię pop, zarówno ten z przydomkiem future, synth, jak i avant. Więc skomasujmy melancholię Pet Shop Boys, zelektronizowaną psychodelię M83, wesołkowatość MGMT i to, co zagubił wyprany z pomysłów Moby. Debiutancki album projektu Jamesa Chapmana to pop przesiąknięty wpływami sceny manchesterskiej w electro wdzianku, który wyprodukował Tim Holmes, czyli połowa post-rockowego Death In Vegas. Wśród 12 kawałków tylko kilka ma klubowy bit, reszta z nich bije powolnie, choć zdecydowanie. Zresztą nie rytm jest tu najważniejszy, ale atmosfera i specyficzna melodyka zaczerpnięta z utworów Spiritualized czy Chapterhouse. Niby to tylko piosenki, jednak tak barwne, wciągające i niebanalne, że obok „Saturdays=Youth” M83 drugi album Brytyjczyka jest najciekawszą płytą pop ostatnich dwóch lat!

-----------------------------------------*

*

Analog People In A Digital World The Envelope Of Life Hysterical

progressive i pół

****

Nie da się nie zwrócić uwagi na tak charakterystyczną nazwę kapeli. Kawałki duetu pokazały się na świetnych kompilacjach „cycles” Maksa Grahama czy „GU35: Lima” Nicka Warrena, a obecnie w większej ilości dostajemy ośmioutworowy zestaw sklasyfikowany jako EP-ka (extended play). Włosi – Matteo Esse (Rzym) i Sant (Turyn) nie są nowicjuszami na klubowej scenie, choć APDW jest ich nowym wspólnym projektem i, trzeba przyznać, bardzo udanym. Podobnie jak w produkcjach Aleksa Dolby’ego zupełnie nie czuć „włoskiej tandety”, są za to głębia, klimat, nastrój i taneczny bit. „The Envelope Of Life” jest zbiorem warmupowych kawałków spoglądających raczej w stronę mroku, no może poza „Unordinary Habits” w remiksie Apello (ten kawałek jest także w mroczniejszej wersji oryginalnej). Jeśli 16 Bit Lollitas jest dla was za wesołe, to APDW powinni być w sam raz.

*--------------

-----------------------------------**-----------

*------------------------------------------------>

Ovnimoon GEOMETRIC POETRY IONO MUSIC PSY-TRANCE

*****

Chilijski twór, który prowadzi Hector Stuardo Marielo, nie miał u mnie szczęścia w zeszłym roku. Album „Family Of Light”, podobnie jak „Tour De Trance” Atmosa, utknął w kolejce płyt do recenzji i nigdy z niej nie wyszedł. W tym roku musiałem się zrehabilitować i przyznać formacji wyróżnienie za niezwykle udany, czwarty w dorobku, autorski krążek. To, co tworzy Ovnimoon, ciężko jednoznacznie sklasyfikować jako typowy psy-trance. Bliżej tej muzyce do psy-progressive w klasycznym wydaniu, ale z dużą ilością odniesień do psy-trance’u… hm… masło maślane? Poniekąd, więc dajmy spokój klasyfikacjom, by skupić się na muzyce, czyli ośmiu trance’owych kawałkach i jednym zamykającym chill. W tym zestawie znalazła się także psychodeliczna kolaboracja „Galactic Mantra” z Via Axix, Itomlab i Carlosem Varelą, która jest najbardziej psy-trance’owym numerem albumu. Jest tłusto, przestrzennie, płynnie, wkręcająco i oczywiście psyprogresywnie. Nie brak kosmicznych efektów, dziwnych odgłosów, zapętlonych arpeggio, długich plamowych brzmień, onirycznych zwolnień, sunącego niskiego basu i 303-ch stonowanych wizgów. Płyta jest niebezpieczna dla zdrowia, zdecydowanie nie polecam do słuchania „na słuchawkach na mieście”, bo można zamiast do celu trafić do nirwany…

-----------------Martin Fisscher

Liquido

3rd Wave Music deep house

*****

Młody Argentyńczyk, z niewielkim dorobkiem pojawia się w net-odłamie Night Driver Music z pełnym albumem wydanym w postaci plików MP3. W produkcjach debiutantów często można znaleźć coś, co uleciało tuzom przy produkcji n-tego albumu. I tak jest w tym przypadku. Podobnie jak swego czasu zachwycił mnie Evan Marc swym emocjonalnym podejściem do tzw. techno, tak zauroczył Fisscher, wkładając całe serce w krzyżówkę house’u i progressive’u. Jego kompozycje są wyciszone, choć osadzone na pełnotłustym rytmie. Klimatyczne plamy, ukryte pulsacje, dziwne szmery tworzą niezwykłą atmosferę, jakbyśmy muzykę odczuwali, przebywając w zatopionej bańce. Choć dźwięki Martina wymagają skupienia, to mogą stanowić doskonałe tło przy umysłowej pracy w biurze lub łagodnie sączyć się z drugiego pokoju, nie zakłócając towarzyskiego spotkania. Ot, taki ambient, tylko że z klubowym bitem.

54

DRWAL

Niedoszły romantyk, naginacz prawdy i gubernator własnego przewodu pokarmowego. Zamiłowania do majsterkowania nauczony od gnomów. Dzięki premii od charyzmy stał się bardem-gramofonistą. Z LAIFem od zarania dziejów.


Mo's Ferry Prod

house und minimal i pół

****

Marcel, dobry kolega Dapayka, stawia na spójny miks o różnych odcieniach. Z początku serwuje skoczne loopy zabarwione funkiem à la „french touch” sprzed lat. W „All Night” wciąga ciekawa kombinacja wokalnych sampli, a w „Crazy About” Marcel wrzuca oldskulowe patenty cofające nas o prawie 20 lat. Zastanawiam się, czy to żerowanie na sentymentach, czy też świadoma próba wskrzeszenia dawnego ducha klimatu hedonistycznej house’erki do białego rana. W każdym razie ta reaktywacja przypada mi do gustu. Numer tytułowy zawiera zgrywę – sample z jakiejś gry komputerowej karate i bas lofi niczym z commodore oraz zaskakujące sample dęciaków. „Skinny Bitches” jest za to dobrym przykładem, jak zrobić coś z niczego. Właściwie cały album jest ukręcony w ten sposób – niby nic, patenty dobrze znane, a jednak wciągają! Jest to wszystko w pewien sposób pokręcone, nieprzewidywalne i zabawne. Ostatnie numery to bardziej deep tech-house z przestrzeniami i nawiązaniami do twórczości Maurizio. Ten album to historia ambitnego house’u w pigułce, mocno naznaczona panoramą klubowego Berlina.

------------------------------------------------------>

Fuckpony

Let The Love Flow Bpitch

house dla misiaków

*****

nej „eterycznej” produkcji. Muzyka jest interesująca mimo ciągłego trzymania się bitu 4/4, pociągająca i kojąca niczym miłosny soundtrack pozbawiony fanfar i egzaltowanych ataków namiętności. Czy to opowieść o miłości w Berlinie? Być może, ale na to odpowiedź zna sam producent.

PIOTR NOWICKI

Samuel L Session

The Man With The Case Be As One techno

**** Co przynosi w teczce szwedzki producent? Oldskulowe techno z klimatem, starannie i z rozmysłem wyprodukowane oraz wydane przez izraelski label! „Time” to sentymentalna podróż do Detroit z malowniczymi krajobrazami w tle, a gdy w „Chimes” wchodzą subbasowy pochód i mocne bity, już wiadomo, że jesteśmy w domu, czyli w starym, dobrym technolandzie. Garnierowato-slaterowaty „Lucious” i kolejne kawałki to właściwie sound znany z produkcji SLS sprzed kilku lat, gdy jego produkcje regularnie trafiały na składanki z „groove’iastym”, funkowym, tanecznym techno. Zatem brzmienie retro, trochę bardziej sterylne niż przed laty, ale w kontekście obecnej muzyki zadziwiająco aktualne, choć sentymentalne. Jednorodność stylistyczna kawałków jest jednocześnie wadą (monotonia) i zaletą (spójność) tego krążka. Historie dziejące się w utworach są ubarwione niuansami produkcyjnymi, ale brakuje mi trochę eklektyzmu i jakiegoś zdecydowanego przełamania klimatu, niespodzianki, która udekorowałaby ten album. Mam wrażenie, że SLS jedzie na wspomnieniach z Motor City niczym rockowe dinozaury na sprawdzonych riffach. Wygląda więc na to, że recenzent się starzeje, ale muza? Może jednak nie? Zresztą sprawdźcie sobie sami.

<---------<---------<-<-<------------------------------------------------------------------>

Frapująca, pełna abstrakcji historia z wątkiem miłosnym w tle to treść tego albumu. Nie jest to romantyczna komedia i choć artysta podkreślił w wywiadzie, że według niego jest to optymistyczna muzyka, to jednak niepozbawiona gorzkiej, dramatycznej nuty. Album urzekł mnie od razu, choć z początku nie byłbym w stanie wytłumaczyć dlaczego. Jay Haze eksploruje bowiem znajome, house’owe klimaty, nie żongluje stylistyką, nie serwuje przebojowych, popowych klimatów. Przytomnie za to operuje barwami i skojarzeniami, budując specyficzny klimat albumu. Na pewno nie jest to mnogość kolorów, raczej subtelne odcienie szarości, brązów przełamanych cieplejszymi rozjaśnieniami. W pierwszych dwóch numerach syntezatorowe tematy malują różne odcienie smutku i refleksji. „I Know It Happened” z wokalizami Cheli Simone to prosty „berliński” house, z fortepianowymi akordami zagranymi z... nieśmiałością i nieprzewidywalnym samplem saksofonu w tle, a „Real Love Is Forever” zaczyna się klawiszami jak z... trance’owej produkcji. Dramatyczny motyw „Orgasm On...” pasowałby do kompozycji Luke’a Slatera, a sam numer to nowa jakość, jeśli chodzi o elementy wykorzystane do budowania dramaturgii. Progresja akordów fortepianu w „A Pills Medley” przypomina za to hit... „It’s Not Right...” Whitney Houston. Skojarzenia zatem pochodzą z różnych bajek, ale spięte są w integralną całość dzięki przemyśla-

------------------------------------------------------------------------>

Marcel Knopf Dusty Dance

*

Luciano

TRIBUTE TO THE SUN CADENZA ETNO TECHNO

****

To dopiero drugi „prawdziwy” album Luciana – producenta, który przez ostatnie kilka lat wyrósł na prawdziwego gwiazdora minimalu. Płytę rozpoczynają jęki jak na mękach, a po chwili dołącza do nich „domowe przedszkole” – chórki dzieciaków przekomarzają się na tle „jęków”, pod które wchodzi bit z rasową techniczną house’erką. W następnym „Celestial” nawiedzone głosy kościelnej scholi kreują tajemniczy nastrój, a w „Sun, Day And Night” do głosu dochodzą chyba matki ww. latorośli, mrucząc kołysanki podrasowane latino rytmami i doprawione subbasowym pochodem. W „Hang For Bruno” artysta maluje baśniowy klimat, z delikatnym motywem marimby w tle. Do tego momentu dominuje atmosfera wyczekiwania – muzyka jest dość statyczna, rzekłbym – bez życia. „Africa Sweat” to takie etno techno z zaśpiewami ludowymi, klaskaniem, błądzącą gitarą flamenco, ale to najbardziej kręcący numer na płycie. Wreszcie „Metodisma” – konkretny bit i klimat, aczkolwiek wycie w środku budzi mieszane uczucia i „Oenologue” – dobre zwieńczenie całości. Luciano popuścił wodze fantazji, zaskakuje eksperymentami i oryginalnym podejściem do tematu. Po kilku przesłuchaniach przekonałem się do tego krążka, który z początku trochę rozczarowuje.

Niezależny krytyk i dziennikarz muzyczny. Rzecznik prasowy dwóch edycji festiwalu Creamfields. Faworyzuje niemieckie produkcje, toleruje drum’n’bass,nie lubi hip-hopu (z małymi wyjątkami).

55


*

Blackmagic Brownswood soul

***

---------

<----------------------

Jose James

Electric Wire Hustle ELECTRIC WIRE

Dwa lata temu debiutancki album Jose Jamesa „The Dreamer” nie bez powodu wywołał powszechny zachwyt, zawierał bowiem zestaw znakomitych kompozycji wykonanych z dużą klasą. Młody nowojorczyk został okrzyknięty największą nadzieją wokalnego jazzu i wszyscy z wypiekami na twarzy czekali na jego następne wielkie dzieło. Sądząc po pierwszych opiniach na internetowych blogach muzycznych, „Blackmagic” całkowicie spełnia oczekiwania fanów. Nie ukrywam, że trochę mnie to dziwi. Rozumiem, że lista producentów jest imponująca i że teoretycznie zestawienie boskiego głosu Jose z beatami Flying Lotusa, Mitsu The Beats i Moodymanna brzmi naprawdę atrakcyjnie. Cóż z tego, skoro w rzeczywistości otrzymujemy garść równie delikatnych, co bezpłciowych kawałków, w których praktycznie nic się nie dzieje. Pierwsze siedem numerów powoduje, że zaczynam ziewać i oczy same mi się zamykają. Konstrukcja piosenek jest po prostu płaska i banalna. James prawdopodobnie wszedł do studia, usłyszał beaty i za jednym zamachem nagrał wszystkie swoje partie, co przyszło mu bez trudu, bo jak wiadomo, jest bardzo utalentowany. Ale przecież wiemy, że stać go na wiele więcej, sądząc chociażby po jego wspaniałych improwizowanych koncertach. Dopiero w ósmym kawałku „Emotions” coś zaczyna się dziać (duża w tym zasługa dynamicznego stylu Moodymanna). Potem przez chwilę jest nieźle, bo zdecydowanie bardziej jazzowo i w klimacie pierwszej płyty („Touch”, „Greater Good”). Słychać, że Jose najlepiej czuje się w akustycznym repertuarze. Niestety, po chwili w „Detroit Love Letter” znów zaczyna przynudzać i tak już jest do końca. Szkoda, bo naprawdę lubię tego faceta i chcę, by jeszcze nie raz rozłożył mnie swoją muzyką na łopatki. Ale do tego potrzebne są prawdziwe emocje, a nie tylko puste słodzenie, niczym przy podrywaniu nastolatki. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejny materiał artysty będzie skierowany do bardziej dojrzałych słuchaczy. Czego sobie i państwu życzę.

HUSTLE

EVERY WAKING HOUR/ RHYTHMETHOD

<-----------------------

<-----------------------------------------------------

---------

56

Jak już pisałem wcześniej na łamach LAIFa, nowozelandzka scena future soulowa atakuje z pełnym impetem! Po świetnych albumach Eru Dangerspiela i Juliena Dyne’a otrzymujemy kolejną perełkę w postaci debiutu tria z Wellington. Electric Wire Hustle to młodzi i utalentowani muzycy, a także absolwenci Red Bull Music Academy. Do współpracy przy swoim albumie zaprosili takie znakomitości, jak: Dudley Perkins, Georgia Ann Muldrow i Stacy Epps. Ten zestaw robi z pewnością wrażenie, ale i bez gości elektryczni panowie pozytywnie zaskakują. Znakomite proporcje pomiędzy organicznym a elektronicznym brzmieniem, ujmujące kompozycje, a przede wszystkim głęboki i ciepły wokal Mary TK, który przywodzi na myśl... zgadliście, oczywiście Joe Dukie’ego z Fat Freddy’s Drop. Na tym jednak kończą się porównania do FFD, bowiem muzyka EWH jest o wiele głębiej osadzona w hip-hopie (rytmicznie) i elektronice (aranżacyjnie) niż reggae, którego raczej tu nie uświadczymy. Mimo to jest coś wspólnego w muzyce Nowozelandczyków, co pozwala mówić o pewnym specyficznym zjawisku. Świeżość, melodyjność i swego rodzaju leniwość, która sprawia, że przy takich dźwiękach doskonale można się relaksować, nie popadając przy tym w znużenie. Takie kawałki, jak: „Gimme That Kind”, „Perception”, „Again”, „Chaser” czy „They Don’t Want” to potencjalne hity, dzięki którym o Electric Wire Hustle już niebawem usłyszy cały świat. Trzymamy kciuki!

Dam-Funk Toeachizown LAtrik

Vol. 1:

Stones Throw modern funk

****

Najbardziej kultowy kalifornijski label ostatniej dekady promuje nowe gwiazdy w swoich barwach. Z jednej strony białego nerda-szansonistę, czyli Mayera Hawthorne’a, a z drugiej – diabolicznego czarnucha, który próbuje reanimować elektryczny funk. Z „dwojga złego” wybieram Dam-Funka, choć geniuszem na miarę Madliba z pewnością nie jest. Zgadzam się co do tego, że konsekwentnie lansowane analogowe brzmienie syntów i starych automatów perkusyjnych jest w istocie całkiem smakowite i pociągające. Gorzej z pomysłami na kompozycje, bo trudno nie zauważyć, że artysta, który chwali się, że nie używa żadnych sampli i loopów, jednocześnie dość często popada w monotonię. Czasami ma to swoje zalety, jak w kawałkach „Mirrors”, „LAtrifying” czy „Tunnels”. Jednak gdy w zapowiedziach mamy jeszcze cztery kolejne woluminy albumu, to są poważne powody do niepokoju, czy aby pan Damon nie zanudzi nas na śmierć. Jeśli mógłbym coś doradzić, proponowałbym więcej gościnnych wokali. Najlepiej byłoby namówić do współpracy Prince’a; wyobrażacie sobie ich wspólne dzieło? Póki co i tak jest nieźle, byleby tylko modern funkowa konwencja Dame’a za szybko się nie wypaliła. Posłuchać w każdym razie zdecydowanie wypada.

MACEO

Didżej, koneser, współtwórca kolektywu Niewinni Czarodzieje. Fascynują go różne gatunki - od jazzu, funku i soulu po hip-hop, broken beat i techno. Nigdy nie ogranicza się w poszukiwaniu tego, co naprawdę wartościowe.


fly me to the moon

****

Płyta Cudiego mogła zostać najbardziej przehajpowaną płytą roku, ale na szczęście tak się nie stało. Trochę denerwujące były te zapewnienia, jaki to świetny materiał się zbliża, jakim to talentem jest Kid Cudi, no i oczywiście trochę denerwujący był czas oczekiwania na materiał długogrający, bo od wydania singla „Day ’N’ Nite” minęło ponad półtora roku. Najmocniejszym punktem płyty nie jest wcale sam raper (wokalista?), ale muzyka – futurystyczna, pełna kosmicznych patentów, będąca odbiciem najciekawszych trendów w muzyce popularnej – niby to jeszcze hip-hop, ale więcej tu patentów z muzyki tanecznej i elektroniki niż klasycznych inspiracji, którymi kierują się raperzy. Czy to nowa świadomość przedstawicieli „czarnych brzmień”, czy też sprawny zabieg marketingowy – nie wiadomo. Ważne, że proporcje są utrzymane – wśród producentów jest i zasłużony Emile, i super ekstra gwiazda Kanye West, są freaki z Ratatat, a wokalnie wśród gości pojawiają się i MGMT, i Common. Zatem recenzenci przyklasną, zatwardziali hiphopowcy będą zadowoleni, modna młodzież też się podepnie, a dla mniej bystrych, jako bonus, dodano wcześniej wspomniany singiel w remiksie włoskiego duetu, którego nazwy nie wymienię, bo ile można o nich czytać. Druga warta wspomnienia rzecz to melodyjność kompozycji – gwarantuję, że większość refrenów zostanie wam w głowie. Świetna rzecz do iPoda, którego słuchacie, jadąc na uniwersytet, do pracy lub na księżyc.

Pearl Jam

Backspacer Universal

grunge is alive

****** Ach, przypominają się wspaniałe czasy, kiedy to niemalże założyliśmy z naczelnym zespół gitarowy (a nie założyliśmy, bo Rawski nie chciał szyć na basie – upierał się, że na basistów nie lecą laski – przyp. red.). Co prawda mieliśmy grać kawałki Nirvany, ale to już inna historia. Nagle radośnie i entuzjastycznie ożyła miłość do stylistyki grunge, a to za sprawą powrotu, powiedzmy to głośno – jednego z najlepszych zespołów rockowych wszech czasów! Mój związek emocjonalny z Pearl Jam to opowieść pełna zwrotów akcji. Najpierw było zachłyśnięcie się pierwszymi płytami (moje ulubione to „Vs.” i „No Code”), a także pamiętny koncert 1 listopada 1996 roku (byłem!), (ja też – przyp. red.). Potem nasze drogi się rozeszły – darowałem sobie słuchanie od „Yield” do „Pearl Jam”, choć singiel „I Am Mine” pochodzący z „Riot Act” jest jednym z moich ulubionych, a na koncerty (ja też – przyp. red.) w Spodku machnąłem ręką. Dopiero koncert w Chorzowie przypomniał mi o tym jak bardzo lubię Pearl Jam. Obawiałem się, że dostanę zestaw piosenek, których nie znam (w końcu odpuściłem 4 płyty), ale od pierwszych riffów wspomnienia wróciły, a energią sceniczną weterani z Seattle mogliby obdzielić całą nową falę rocka po obu stronach Atlantyku. Kiedy usłyszałem pierwszy singiel z nowego albumu, nie odrzucił mnie, ale z zadziwieniem przyjąłem tak grzeczne i ułożone brzmienie. O rany, Pearl Jam przestali się spinać? Kiedy na moim biurku wylądowała cała płyta, świat stał się niemal tak kolorowy, jak okładka (taki żart, aż tak wesoły to ja nie jestem). „Backspacer” to znakomity album genialnego zespołu w życiowej formie. Grają trochę tak jakby spotkali się po latach na imprezie u cioci i postanowili przypomnieć sobie swoje ulubione kawałki. Bez zbytecznego patetyzmu, z energią i wszechobecną radością z grania. Ja chcę znowu iść na ich koncert. Dawać Pearl Jam!

<-----------------------------------------------------------------

Oliver Koletzki GROSSSTADTMÄRCHEN STIL VOR TALENT DEUTSCHE MUSIC

****

Normalny człowiek nie jest w stanie słuchać piosenek śpiewanych w języku, którego chrzęst kojarzy się głównie z przesłuchaniami, bombardowaniami lub, najoględniej mówiąc, z wywoływaniem wojen, oczywiście jeżeli nie jest Niemcem. Historia muzyki znała do tej pory jedynie dwa przypadki, kiedy to odtwarzaniu utworów śpiewanych w języku Goethego nie towarzyszyła masowa ucieczka do schronów – „Das Model” Kraftwerk, która i tak na wszelki wypadek została przetłumaczona na angielski, oraz „99 Luftballoons” Neny. I oto pojawiła się nowa nadzieja niemieckiej piosenki – Oliver Koletzki, postać znana fanom inteligentnego techno od dawna, ale całkowite objawienie, jeżeli chodzi o popowe kompozycje podszyte ciepłymi brzmieniami i „klubowym” bitem. Entuzjazm, jaki wywołują te leniwie, snujące się perełki, jest wręcz zadziwiający. Takie „Zuckerwatte” to jeden z najbardziej wpadających w ucho numerów roku, a – jak tytuł wskazuje – wykonywane jest przez Juli Holz w języku, w którym porozumiewa się Jurgen Klinsmann. Gdzie ja miałem stare zeszyty do niemieckiego?

RAWSKI

----->--

-------------------------------

<-----------------------

Universal

Moon: The End Of Day

<-------------------------------------------------------------------------*

Kid Cudi Man On The

*

J.Rawls & John Robinson The 1960's Jazz Revolution Again

Polar Entertaiment no revolution, sorry

** No i teraz proszę o wyjaśnienia. Tytuł płyty wskazuje, że cofamy się w lata 60., a nawet więcej – obiecuje jazzową rewolucję. Pierwszy utwór (właściwie intro) nawiązuje do Johna Coltrane’a, drugi brzmi ciekawie, rasowo i zgodnie z obietnicą jazzowo. Oczekiwania rosną, przechodzimy do trzeciego numeru, jest dobrze, ale nie jakoś szczególnie porywająco, zatem przerzucamy dalej i jest raczej nudnawo, wręcz plastikowo, a pojawiające się od czasu do czasu jazzowe wstawki jakoś nie wzbudzają rewolucyjnych uczuć. Jeżeli to ma być ten jazz, to większość boombapowych płyt powinna mieć to słowo w tytule. Spodziewałem się po J.Rawlsie czegoś lepszego. Gdyby w ramach korepetycji przesłuchał sobie płyty Digable Planets czy A Tribe Called Quest, to wiedziałby że pod koniec 2009 roku trzeba postarać się trochę bardziej i pokopać trochę głębiej, jeżeli chce się szafować słowem „jazz”. A z Francji niesie się przez Atlantyk chichot Jazz Liberatorz…

Didżej i producent, członek kolektywu Beats Friendly. Obecnie utanecznia utwory innych swoimi remiksami. Możecie usłyszeć go na falach Radio Euro. Zastanawia się czy chce zostać nowym Gillesem Petersonem...

57


*

COCKNEY THUG (CASPA/BURAKA SOM SISTEMA MIXES) SUB SOLDIERS RETARDED DUBSTEP

Długo zbierałem się do tej recenzji, bo chyba żaden kawałek na przestrzeni ostatnich kilku lat nie narobił takiego zamieszania, jak właśnie „Cockney Thug”. Po raz pierwszy do szerszej publiczności trafił blisko dwa lata temu za sprawą miksu dla Fabric i od razu podzielił młodą jeszcze scenę na dwie zwalczające się frakcje: miłośników żab rozwiercanych wiertarką udarową i purystów masujących swoje zryte berety niskim basem. Oceniać tego kawałka nie zamierzam. Mimo całego swojego debilizmu sam nieraz przy nim prawie płuca wyplułem, skacząc niczym małpa w cyrku, i to nieważne, czy przy wersji Rusko, czy Caspy (dla przeciętnego imprezowicza prawie nie do rozróżnienia). Z innej trochę beczki wyskoczyła za to trzecia wersja, dostępna tylko w postaci MP3. Buraka Som Sistema wnieśli do skatowanego już do granic możliwości „Cockney Thug” zupełnie nową jakość. Zmajstrowali kawałek, który spokojnie mógłby znaleźć się na ich własnej płycie i gdyby nie kilka sampli z oryginału, najpewniej nikt by się nie domyślił, że to ten uwielbiany/znienawidzony (niepotrzebne skreślić) kawałek. Wydawnictwo, które warto mieć w kolekcji, choć niekoniecznie trzeba go słuchać.

58

<--------------------------------------------------------------------------------------------

Rusko

V/A Soundboy's

Gravestone Gets Desecrated By Vandals Skull Disco

dubstep/minimal

*****

Panowie Shackleton i Appleblim, jak mało kto, z dubstepowej sceny zdobyli sobie rzeszę wiernych fanów. Poza tym, do niedawna jeszcze hermetycznym, środowiskiem. Ich oryginalny, niemal ambientowy i bardzo oszczędny styl zyskał sobie uznanie wśród legendarnych już producentów minimalowych, jak Ricardo Villalobos czy Pole. „Soundboy’s Gravestone Gets Desecrated By Vandals” to dwupłytowe wydawnictwo będące pewnego rodzaju podsumowaniem ich dotychczasowej działalności. Na pierwszym ze srebrnych krążków znalazła się, po raz pierwszy wydana w postaci cyfrowej, kolekcja dotychczasowych singli, które ukazały się nakładem ich wytwórni Skull Disco na przestrzeni ostatnich kilku lat. Można na niej znaleźć takie perełki, jak Shackletonowskie „The Rope Tightens”, „Death Is Not Final” i „You Bring Me Down”, czy świetną kolaborację Appleblima i Peverelista zatytułowaną „Circling”. Druga płyta to remiksy wszystkich utworów z pierwszej – autorstwa m.in. Pole’a, T++, Rupture, czy wyróżniający się swoją ekstremalną głębią, ponaddwunastominutowy „The Rope Tightens” przetworzony przez Raza Mesinai (znanego jako Badawi). Nie jest to płyta dla miłośników imprezowego basowego grania. Jest to raczej medytacyjna jazda po najciemniejszych zakamarkach ludzkiej duszy. Estetycznie bliższa dokonaniom Biosphere niż londyńskiej ulicy.

---------------------------------------------------------------<

Skream

Burning Up

Digital Soundboy jungle/dubstep

***i pół Skream jest wciąż jednym z najbardziej rozchwytywanych młodych producentów na Wyspach. Poza niezliczoną ilością remiksów dla wszelkiej maści, mniej lub bardziej popowych projektów potrafi jeszcze czasem zrobić coś dla własnej przyjemności, bo tak właśnie brzmi jedno z jego ostatnich wydawnictw. „Burning Up” to w zasadzie jungle, a dokładniej nawet coś pomiędzy starym angielskim hardcore’em, a jungle’em. Szczerze mówiąc, w porównaniu z tym, co wychodziło w Wielkiej Brytanii na początku lat 90., jest to raczej mizerna produkcja, ale dla tych stęsknionych za tamtym brzmieniem i niemających dostępu do starych nagrań będzie to świetna propozycja. Klasyczny amen, pocięty, tak jak słyszeliśmy to już tysiące razy, charakterystyczny, opadający jungle’owy bas i podkręcone wokale. Coś jednak musiało być w tym kawałku, skoro wydał go w swoim labelu nie kto inny, jak Shy FX. Producent odpowiedzialny m.in. za „Original Nuttah” i tonę innych hitów rodem z betonowej dżungli. Na drugiej stronie znalazła się niestety totalna zapchajdziura „Memories Of 3rd Base”. Tytuł nośny jak cholera, z resztą już zdecydowanie gorzej. Typowy skreamowy halfstep, pusty jak flaszka po imprezie... w 3rd Base.

---------------------------------------------------------------<

ID & Skinnz

The Blues/Issues Earwax

dubstep

**** Earwax, sublabel Tectonic, tym razem skierował swoje czujne ucho w stronę bardziej połamanych rytmów autorstwa duetu ID i Skinnz. Na pierwszej stronie znalazł się breakstepowy „The Blues” przypominający nieco dokonania Toasty’ego. Połamany rytm, jungle’owy bas i bongosy, które brzmią jakby znajomo, przywodząc na myśl genialny breakdown z „The Knowledge” wspomnianego już Toasty’ego Boya. Ciekawa, acz niezbyt oryginalna propozycja. Na drugiej stronie tej dwunastki znalazł się równie sympatyczny „Issues”. Mocno 2stepowy, utrzymany w stylistyce starego Horsepower Productions kawałek w zasadzie niczym nie zaskakuje. Słucha się go jednak bardzo miło, a i na bardziej „kobiecych” imprezach sprawdzi się wyśmienicie. Powinien spodobać się wszystkim stęsknionym za bardziej „soulowym” dubstepem, w którym wciąż można usłyszeć echa cukierkowego uk garage’u.

Człowiek o wielu mózgach - producent, promotor, a nawet didżej. Fan połamanych rytmów i głębokiego basu. Współzałożyciel Redekonstrukcje Sound System. W wolnych chwilach podróżuje i wypada z samolotu ze spadochronem.

REELCASH


Richard Youngs

*

LIKE A NEURON

ELEKTRONIKA/PSYCHODELIA

****

-----------------------------------

--

Biorąc do ręki płytę tego artysty, nigdy nie wiemy, co na niej znajdziemy. Richard Youngs od początku lat 90. wydawał albumy nagrywane na syntezatorach własnej roboty, kasetach, eksperymentował z gitarą czy instrumentami orientalnymi, a nawet śpiewał a cappella. Jego nagrania zawsze jednak charakteryzowały minimalistyczne podejście, psychodeliczna aura i jakość lo-fi. Na krążku „Like A Neuron” powrócił do swoich klawiszy i bardziej rytmicznych produkcji w stylu retro. Gdyby szukać współczesnych odniesień, to pewnie byłaby to nowojorska scena, z której wywodzą się Black Dice czy Gang Gang Dance. A gdyby wsłuchać się w samą muzykę, to ma on w sobie dawny czar wczesnych niemieckich produkcji z lat 70. oraz kwaśny brytyjski klimat lat 80. – czyli od Tangerine Dream po Psychic TV. Dość ryzykowane, ale spróbować warto.

pop/folk/post-rock/klasyka

****

Pewnie dziesięć lat temu ta płyta byłaby ogromnym wydarzeniem. To właśnie wtedy na fali sukcesu albumu „Eureka” Jim O’Rourke został okrzyknięty geniuszem końca dekady post-rocka i avant-popu. Od tego czasu muzyk z Chicago próbował swoich sił na każdym polu – od elektroakustycznych kompozycji, freejazzowych improwizacji, po rockowe i country’owe albumy, a nawet dołączył do Sonic Youth. A teraz powraca nieoczekiwanie z blisko 40-minutową kompozycją. Jednak styl i brzmienie „The Visitor” nie są zaskoczeniem. O’Rourke z sentymentem przywołuje czasy świetnego „Bad Timing” i dosłowne cytaty z dorobku Gastr Del Sol, Tortoise czy Stereolab. Przewodnimi instrumentami są gitara i banjo, a z kolejnymi tematami dochodzą też trąbki, rogi, skrzypce, klarnet, organy, fortepian, przeszkadzajki. Rozmach godny samego Van Dyke’a Parksa i wrażliwość też. O’Rourke nie stracił klasycznego poczucia melodii, folkowych korzeni, uwrażliwienia na detale, a przede wszystkim wyobraźni muzycznej. Każdemu innemu muzykowi można byłoby zarzucić przy takim dziele pretensjonalność, pedantyzm i brak obciachu. A tak mamy idealne dzieło dla fanów O’Rourke.

JACEK SKOLIMOWSKI

-<-<-<--------------<-----------

-***---------<-<-< Sparklehorse + Fennesz In The Fishtank 15 Jim O’Rourke Konkurrent The Visitor improwizacja/elektroakustyka/pop

****

O tej kooperacji mówi się od kilku lat. W popularnej niegdyś serii improwizowanych sesji „In The Fishtank”, w której brali udział muzycy Tortoise, The Ex, Sonic Youth, ICP, teraz spotkali się Christian Fennesz i Mark Linkous (Sparklehorse). Biorąc pod uwagę dorobek obydwu artystów, to idealne zestawienie. Kameralne, melancholijne, a jednocześnie odważne brzmieniowo – takie zawsze były nagrania tych muzyków. Podobny charakter ma zarejestrowane przez nich blisko 40 minut muzyki, dosyć swobodnej, delikatniej szumiącej, wolnej od kompozycji, za to niepozbawionej gotowych aranżacji instrumentów smyczkowych, melodii na cymbałkach, pozytywce, gitarze czy też nieśmiało zanuconych. Rewelacji nie ma, ale entuzjaści „Endless Summer” na pewno znajdą tutaj coś dla siebie.

*----------------------------< Lightning Bolt Earthly Delights noise rock/hardcore

****

Mięsistego noiserockowego grania z hardcore’owym wykopem nigdy za mało. Co prawda od czasu przełomowego „Hypermagic Mountain” minęły blisko cztery lata, ale Brian Chippendale i Brian Gibson wcale nie próżnowali. Członkowie Lightning Bolt byli głównie w swoim żywiole, czyli grali dynamiczne i chaotyczne koncerty. Przy okazji zyskali uznanie samej Björk, która dwa razy zaprosiła ich do wspólnych nagrań. Na jakim etapie są obecnie na „Earthly Delights”? Na pewno wciąż brzmią surowo i ostro, a ich konstrukcje rytmiczne są mocno połamane. Wciąż też słychać ich fascynację japońską formacją Boredoms w psychodelicznym „Flooded Chaber”. Mimo że niektóre kompozycje wydają się nieco uproszczone, bardziej melodyjne i trance’owe, jak chociażby doskonałe „The Sublime Freak”, jednak cały czas są do przodu.

Od lat pisuje do magazynów kulturalnych i muzycznych („Glissando”, „Przekrój”, „Dziennik”). Radiowiec, niegdyś związany z Radiostacją i Radiem Copernicus, a obecnie z projektem Radio Simulator. Didżej grywający zarówno szeroko pojętą muzykę eksperymentalną, jak i dobry pop.

59


Dick4Dick

Summer Remains Mystic rock

*

Płyta niby wciąż z ptaszkiem, ale już bez skojarzeń. Spektakularna, estetyczna i nieobliczalna ostoja porno rocka odstawiła ten swój nabuzowany show i już niczego nie pokazuje. Dick4Dick poszli w odgłosy przyrody (ten ptaszek właśnie, ale ledwo ćwierka), beztroskie wspomnienia wakacji, meteorologiczne teksty, gadżety, bajery, refreny. Z piosenek o jednym przestawili się na piosenki o nie wiadomo czym i wyszła profesjonalnie zaprojektowana bzdura. To są zawodowi muzycy, potrafią grać, śpiewać, komponować, wiedzą, do czego służą studyjne zabawki, ale warsztat to jeszcze nie sukces. Wszystko tu jest nieśmiesznym popisem erudycji i absurdalnym rebusem po nic. Tu nowoczesny blues, tam przetworzone disco, jeszcze gdzie indziej wokalna hybryda Davida Bowie’ego i Małgorzaty Ostrowskiej. Świetnie, tylko po co? „Summer Remains” to jedynie bolesny przerost stylizacji nad treścią, a nazwa zespołu dodatkowo prowokuje co najmniej dwanaście nieeleganckich puent. Ale się powstrzymam, bo to przecież bardzo kulturalny magazyn.

*-----------------------------< The XX The XX Rough Trade/Sonic alternatywa

***** Reprezentatywny zespół pokolenia empetrójki. Czyli znamy i lubimy dużo, a gatunek to tylko ta nieistotna klasyfikacja w iTunesie. The XX, koedukacyjny kwartet z Londynu, wyciąga muzykę z szufladek. Klasyka niezależnych gitar i wysokobudżetowe r&b? Young Marble Giants? Pixies? Sleater-Kinney? Aaliyah? Rihanna?! Tak, to są nie tylko deklarowane, lecz także słyszalne inspiracje (no dobra, Rihanna może mniej). Są też tacy, którzy widzą w nich spadkobierców cywilizacyjnej melancholii Portishead i mentalnych sojuszników Buriala. Niemożliwe? Jeśli potrafisz doprowadzić do bezpretensjonalnej fuzji wielkomiejskiego pulsu i sennych przestrzeni w obrębie tej samej skromnej indie popowej piosenki, to owszem, możliwe. The XX oczywiście potrafią, bez zadęcia, bez nadmiernego filozofowania, za to stylowo i instynktownie. Zresztą częściowo o instynktach są tutaj te co najmniej dobre, śpiewane przez damsko-męski duet teksty.

-<-<-<--------------<-----------

*

Air

Love 2 EMI

pop

*** Zbudowali sobie studio i pierwszy raz nagrali całą płytę we własnej przestrzeni i przy samodzielnym producenckim nadzorze. Tyle zmian, rewolucja jest kwestią jedynie scenografii. Merytorycznie francuski duet niezmiennie pozostaje bowiem wierny markowemu cyfrowemu szykowi. Jest nienachalnie, zwiewnie, romantycznie i o miłości, czyli jest jak zwykle. Air niby trzymają poziom i nie tracą klasy, a jednak coś zgrzyta. Może problem w tym, że po drodze zgubili znacznie cenniejsze atrybuty – świeżość i zapamiętywalne melodie. Perfekcyjnie wypolerowane, czyste, nieomylne brzmienie straciło moc angażowania – i tym samym ulotny, dyskretny elektroniczny pop został sprowadzony do roli muzyki tła z designerskiej windy. Czyli może jest i praktyczniej, ale jakby mniej szlachetnie, prawda? Ci, co paryskim dandysom kibicują wiernie, pewnie wykażą się dobrą wolą i przełkną. Ci, dla których zeszłoroczny warszawski występ tandemu był najnudniejszym koncertem świata (rozumiem i podzielam), nie muszą się fatygować. Dla fanów, tych wyrozumiałych.

----<<--<-<-<-------<---------<-<-<---------<----------

Hatifnats

BEFORE IT IS TOO LATE AMPERSAND ALTERNATYWA

*****

Ponoć tytuł to żadna autoironiczna aluzja, że niby za długo i prawie przestrzelili. A na najlepsze widocznie trochę trzeba poczekać. Pierwsza płyta warszawskich Hatifnats to najważniejszy krajowy alternatywny debiut ostatnich miesięcy, może lat, jeśli za miarę wielkości przyjąć niemedialne kryteria – nie potencjalne przeboje, ale konsekwencję i świadomość; nie koniunkturalny dowcip, ale dojrzałość. Pierwsza demówka i pierwsze koncerty zdradzały gigantyczny potencjał, ale też tylko potencjał, bo Hatifnats długo grali jednym argumentem – oryginalnym wokalistą. Pełna płyta to już zdecydowanie więcej niż te surrealne rejestry. To bogactwo środków i efekty bez grama pretensji. To inteligentnie wykorzystane inspiracje (trochę slowcore’u, trochę dream popu, trochę klasyki piosenki autorskiej). To spójna opowieść, perfekcyjnie budowana dramaturgia, sentyment w melodiach naturalnie przełamany konkretem gitar i szczerość intensywnych emocji. Osobność tego zespołu zawsze była dość oczywista, inni wrażliwością nigdy nie przystawali do sceny, z którą ich wiązano. Pełną płytą dowodzą, że taka bezkontekstowość im akurat nie szkodzi, przeciwnie. Tym razem „inne” naprawdę znaczy „wyjątkowe”.

60

ANGELIKA KUCIŃSKA

Pojawia się i znika. Nie chciała być dłużej trybikiem w maszynie, więc zrezygnowała z posadki w pewnym magazynie okołomuzycznym. Żeby zasłużyć na jej pochwałę trzeba nagrać więcej niż dobrą płytę albo przynajmniej wyglądać jak gogusie z Kings Of Leon.



PROMOCJA

do usłyszenia w redakcji

Múm Sing Along to Songs You Don't Know Morr Music/Isound Trzeba być bezkrytycznym fanem albo ostatnim mazgajem, żeby po raz piąty zachwycić się propozycją Islandczyków;) Wbrew tytułowi, znacie te piosenki całkiem dobrze, bo to kolejny zestaw roz-múm-łanych, sielskich utworków z pogranicza pop i pseudofolku, zagranych na wszystkim, co było pod ręką. Wasza przedszkolanka uczyła was podobnych, tyle że wtedy nikt nie nazywał ich jeszcze dream popem. Nie da się ukryć, że kultura wykonania tych eterycznych, rozmarzonych songów stoi na wysokim poziomie, aranżacje są bez skazy i ma to jakąś zawartość duszy, ale z taką muzyką jest jak ze wszystkim, co ma słodki smak – prędzej czy później przyprawia o zgagę. A jeśli niepoprawni fani, o których wspomniałem w pierwszym zdaniu, sądzą, że tą recenzją rozdeptałem puchatego króliczka, to odpowiadam cytatem ze Starych Singers: „Takie jest c’est la vie”. Sebastian Rerak

------------------------------*

PROMOCJA

Jay-Z The Blueprint 3 Roc Nation/Warner Music Jay-Z wielkim raperem jest – bez dwóch zdań. Tyle że ma pewną denerwującą przypadłość. Po dobrej płycie nagrywa zazwyczaj średniaka. Skoro „American Gangster” sprzed dwóch lat było świetne, do „The Blueprint 3” należało podchodzić z rezerwą. Pierwsze sześć nagrań, z genialnymi „Thank You” i „Empire State Of Mind” na czele, zwiastowało odejście od reguły Jaya. Niestety, druga połowa albumu wypadła znacznie gorzej. Bity Timbalanda nie ruszają już tak, jak kiedyś, a wykorzystanie sampla z „Forever Young” Alphaville w utworze „Young Forever” to potężna wtopa Kanye Westa jako producenta. Tyle że na płycie kogoś takiego jak Jay-Z można to spokojnie wybaczyć. Chociaż całość nie spełnia oczekiwań i nie jest wydarzeniem na miarę pierwszego „Blueprinta”, na tle innych tegorocznych produkcji z rapowego mainstreamu wygląda doskonale. ACała


PROMOCJA

Mikrofony Kaniony S/T Manufaktura Legenda Kiedy ten zespół pojawił się w Jarocinie w 1986 roku, publika musiała się nieźle spocić, i to nie tylko dlatego, że stała w skórzanych kurtkach w pełnym słońcu. Mikrofony Kaniony uprawiały dziwną muzykę – jazzującego post-punku z naleciałościami funku i pure nonsensownymi tekstami. Bez gitary elektrycznej, za to z czujną sekcją rytmiczną, dęciakami i ksylofonem. Dziś można by lubiniaków podpiąć pod no wave, ale ich samych najprawdopodobniej nie obchodziło wcale, co działo się w dalekim Nowym Jorku, zwłaszcza że tkwili w Zagłębiu Miedziowym, odcięci od undergroundowych nowinek ze świata, a niekonwencjonalne instrumentarium wynikało – jak wieść niesie – z braku innego asortymentu w miejscowym sklepie muzycznym. Jak dowodzi historia, w warunkach izolacji tworzą się często rzeczy niezwykłe (a w Lubinie istniało w tamtym czasie kilka innych ciekawych grup, np. świetna Wielkanoc). Mikrofony zaliczyły nie tak dawno swój comeback, ale na tej płycie można usłyszeć nagrania z epoki, gdy nie było MySpace’a, YouTube’a i forów internetowych, więc nie miał kto natchnionym grajkom napsuć w głowach. Bomba z przeszłości z wciąż aktywnym zapalnikiem! Sebastian Rerak ------------------------------*

Break SL City Wasteland Phlipot Oj, wysoko mierzy Break SL, próbując równać do takich postaci, jak Theo Parrish czy Moodymann. Trzeba przyznać, że jest na dobrej drodze, bo skoro licząca dziewięć lat wytwórnia Philpot, żyjąca w niezgodzie z płytami CD, postanowiła wydać debiut Sebastiana Lohse’a na plastikowym krążku, to coś musi być na rzeczy. Inspiracje wymienionymi producentami wychwytuje się szybko. Na „City Wasteland” jest i deep house’owe brzmienie, bogate w miarowy i raczej spokojny beat, są sample bawiących się dzieci w „Kids”, prosta, ale i urocza partia wokalna w „My Love Is For U” czy głęboki bas w „Dirtbomb”. Całość tworzy downtempową uciechę dla lubiących elektroniczny puls. To nie wada – to główna siła tego materiału. Dzień po imprezie będzie jak znalazł. Pavelo

------------------------------*

Madness All The Greatest Hits & More Union Square/Kartel Music O tej formacji napisano już chyba wszystko. Okręt flagowy brytyjskiej sceny jest nie mniej popularny niż królowa Elżbieta, choć chyba o wiele bardziej wpływowy. Kto znajdzie przynajmniej jeden gitarowy zespół, który w swoich muzycznych inspiracjach nie wspomni Madness, ten dostanie baggy trousers;) Jeszcze stygnie ich najnowszy album „The Liberty Of Norton Folgate”, który ukazał się po 10 latach milczenia, ciągle nie otrząsnęliśmy się po openerowym występie formacji, a tu dostajemy wydawnictwo, które powinno się znaleźć nie tylko u fana (bo ten ma pewnie wszystkie krążki), lecz także u najzwyklejszego słuchacza dźwięków wszelakich (tu obowiązkowo). Na krążku CD znalazły się wszystkie (sic!) największe hity grupy, a na DVD ich teledyskowe odpowiedniki. Madness to klasyka współczesnej muzyki rozrywkowej i basta! To trzeba mieć. LAIF Kru

-----------------------------------------------------------*


PROMOCJA

fundata 9

października -

14 listopada

30 lat klubu Eskulap Przypominamy i zapraszamy. Eskulap obchodzi swoje 30. (!) urodziny. Właśnie wystartował jubileuszowy cykl imprez i inicjatyw kulturalnych. Żeby złożyć życzenia, macie czas do grudnia. Wpadajcie koniecznie na którąś z imprez. Wybór macie konkretny. My szczególnie zapraszamy na spotkanie pod znakiem ciężkiego basu – 17 października zagrają Skream i Benga, niecały tydzień później, 23 października – dramowiec Danny Byrd, a 14 listopada – miłośnik minimalnego dubu Deadbeat z towarzyszeniem Tikimana na wokalu. Od LAIF Kru, tradycyjne sto lat, sto lat, sto lat! DATA: 9.10–14.11; MIEJSCE: KLUB ESKULAP, POZNAŃ

----------------------------*

10-31 października II Warszawskie Laboratoria Dźwiękowe Gwiazdą koncertu inauguracyjnego będzie hiszpański projekt muzyczny Reactable – grupa naukowców-muzyków, autorów instrumentu bazującego na nowatorskiej technologii, która polega na ingerowaniu w brzmienie generowanego cyfrowo dźwięku przez manipulację różnymi przedmiotami na powierzchni podświetlanego stołu dotykowego. Atrakcją imprezy będą niewątpliwie warsztaty z obsługi Reactable, po których artyści zagrają godzinny pokaz. Do współpracy z tym stricte elektronicznym projektem zaproszono warszawskich muzyków jazzowych – nowy projekt muzyczny znanego basisty Wojtka Mazolewskiego (Pink Freud, Wojtek Mazolewski Quintet). Koncert inauguracyjny, ze względu na swój charakter, odbędzie się w Kinie Luna. Natomiast gwiazdą imprezy finałowej będzie formacja Jazzsteppa wspierana m.in. przez Mikrokolektyw i Zooplan.

INAUGURACJA DATA: 10.10; MIEJSCE: KINO LUNA, WARSZAWA; START: 20.00, WJAZD: FREE WARSZTATY DATA: 11, 18, 25.10; MIEJSCE: PRASKA PRACOWNIA DŹWIĘKU, BEMOWSKIE CENTRUM KULTURY, WARSZAWA; WJAZD: FREE, ALE LICZBA MIEJSC OGRANICZONA FINAŁ DATA: 31.10; MIEJSCE: CDQ, WARSZAWA; START: 21.00; WJAZD: FREE


PROMOCJA

16-17 października

fundata

Free Form Festival Już za chwilę, już tuż-tuż. Urodzinowa edycja stołecznego festa prezentującego wszystko, co warte prezentacji w muzyce i obrazie. W tym roku zestaw artystów jest naprawdę imponujący, w sukces frekwencyjny nawet nie śmiemy wątpić. Zagrają: The Orb, Karl Bartos, The Herbaliser, Birdy Nam Nam, WhoMadeWho, Luomo, Tommy Sparks, Girls In Hawai, DJ Food & DK, Vive La Fete, Pony Pony Run Run i Little Dragon. Obecność obowiązkowa! DATA: 16–17.10; MIEJSCE: CENTRUM KULTURY KONESER, WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: 140 ZŁ

----------------------*

20-25

października

Unsound 2009 Wydarzeniem 7. edycji krakowskiego festa będzie występ dwóch uznanych projektów ambientowych, który odbędzie się w scenerii gotyckiego Kościoła św. Katarzyny. Zespół Stars Of The Lid pojawi się razem z oktetem smyczkowym Sinfonietty Cracovii, a Biosphere po raz pierwszy wystąpi przed polską publicznością. Ciekawie zapowiadają się występy klubowe. Warto rzucić uchem na set Omara-S i DJ Spinozy, Monolake’a i Martyna. Pasjonatom ciężkiego basu dudnienie w płucach zapewni legenda dubstepu – Kode9 i wschodząca gwiazda sceny – Zomby. DATA: 20–25.10; MIEJSCE: MUZEUM I CLUB MANGGHA, KLUB STUDIO, KINOTEATR UCIECHA, KOŚCIÓŁ ŚW. KATARZYNY – KRAKÓW

----------------------*

24 października

4. urodziny SQ Szykuje się niezłe świętowanie. SQ obchodzi swoje urodziny, a świeczki na torcie będzie zdmuchiwał nie kto inny, ale sam John Digweed – jeden z najbardziej znanych brytyjskich didżejów i producentów, mistrz progresywnych dźwięków, rezydent klubu Renaissance, pomysłodawca klubowego eventu Bedrock, w końcu człowiek, który dziesięć razy z rzędu znalazł się w pierwszej dziesiątce konkursu (w 2001 roku tryumfował) na najlepszego didżeja, organizowanego przez brytyjski „DJ Magazine”. Na imprezie zagrają również Peres i Hagal. Ładnie się ubieramy i idziemy składać życzenia. Niech im gwiazdka... DATA: 24.10; MIEJSCE: SQ, POZNAŃ; START: 22.00; WJAZD: 25–40 PLN


PROMOCJA

18-20 listopada Vivisesja Druga edycja poznańskiego Festiwalu Kultury Audiowizualnej. Podczas trzech dni trwania imprezy Vivisesja 2009 przewidziane są: projekcje, wystawy, multimedialne instalacje, koncerty, sety didżejskie i vidżejskie, spotkania z twórcami oraz animatorami kultury. Grupa Antistatic Family przygotuje multimedialną instalację, zaprezentowane zostaną designer toys – modne winylowe zabawki. Zwieńczeniem będzie audiowizualna impreza w poznańskim klubie Eskulap – będąca jednym z wydarzeń specjalnie przygotowanych na jego 30-lecie. Na dwóch scenach wystąpią m.in.: kolektyw Jazzsteppa oraz vidżeje VJ Any One i kolektyw Giraffentoast. DATA: 18–20.11; MIEJSCE: POZNAŃ

----------------------*

24.10

PETE GOODING (UNITED KINGDOM)

DAMIEN (SHAKERS / KRK) MILLO (RDZA / KRK)

19-22 listopada Plateux Festival Kolejna edycja arcyciekawego festiwalu, na który składają się występy czołowych artystów sztuki audiowizualnej, pokazy filmowe, warsztaty, prelekcje i panele dyskusyjne. Zagrają m.in.: Lusine, Akufen, Fennesz + Lillevan, Deaf Center, Claudio Sinatti, Byetone, The Sight Below, Simon Scott, Ezekiel Ho, Morgan Packard, Joshue Ott oraz Anticipate Recordings. DATA: 19–22.11; MIEJSCE: CT PARK – TORUŃ, KLUB MÓZG – BYDGOSZCZ

----------------------*

10-12 listopada

START: 21:00 Klub Rdza (Kraków)

Skye

After Party od 5 AM, SUGAR (TROPICALSOUND / KRK)

Organizator

Głos, twarz, czar i urok grupy Morcheeba. Ale były, bo Skye Edwards rozstała się z zespołem sześć lat temu i postanowiła nagrywać solo. W 2006 roku ukazał się jej debiutancki krążek zatytułowany „Mind How You Go”, na którym wokalistka w zwiewne melodie z pogranicza ambitnego popu i relaksujących klimatów subtelnie wplotła swój nietuzinkowy głos. Ta minitrasa artystki po Polsce będzie częścią touru promującego jej najnowsze wydawnictwo „Keeping Secrets”. Koncerty Skye grane są na wielkim luzie, a sama wokalistka jest wyjątkowo bezpośrednia i ujmująca. Pełen relaks. DATA: 10–12.11; MIEJSCE: ESKULAP – POZNAŃ, STODOŁA – WARSZAWA, ROTUNDA – KRAKÓW; START: 20.00; WJAZD: 65–75 PLN, 75–85 PLN, 69–79 PLN


Gossip Kto widział Beth Ditto, bohaterkę naszego czerwcowego numeru, i spółkę na tegorocznym Open’erze, ten wie, że ogień to niesłychany, a kto nie widział, ten trąba, ale może nadrobić zaległości, bo grupa zagra po raz pierwszy w klubowej odsłonie w naszym kraju. A tam sprawdza się dużo lepiej niż na plenerach. Koncert będzie częścią trasy promującej najnowszy album zatytułowany „Music For Men”. DATA: 21.11; MIEJSCE: PALLADIUM, WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: 125–140 PLN

----------------------*

10 grudnia

Air

Po zeszłorocznym sukcesie frekwencyjnym w stołecznym Palladium nie mamy wątpliwości, że dwójka sympatycznych specjalistów od ciepłego electro popu zapełni i trzy razy większą ursynowską arenę. Duet będzie promował swój najnowszy krążek „Love 2”, który ukaże się na początku października. Kto chce poczuć magiczny francuski dotyk, ten, mimo że do występu zostały jeszcze dwa miechy, winien się szybciej ogarnąć, bo nie obejrzy z Kelly gwiazd. A rednacz znów pewnie przyjdzie w kapciach, bo ma rzut poduszką ze swojej kanapy. DATA: 10.12; MIEJSCE: ARENA URSYNÓW, WARSZAWA; START: 20.00; WJAZD: 120–200 ZŁ

----------------------*

10-12 grudnia

Pablopavo Jeden z bohaterów tego numeru LAIFa tuż przed świętami wybiera się na minitour promujący płytę „Telehon”. Będzie okazja sprawdzić, jak Pablo daje sobie radę na scenie bez reszty chłopaków z Vavamuffin. Przy okazji tej trasy mamy dla was konkurs. Pierwsze trzy osoby, które wyślą na adres: konkursy@laif.pl poprawną odpowiedź na pytanie: kim był Franz Fischer?, zostaną nagrodzone albumem Pabla i bluzą firmy Sizeer, kolejne 4 dostaną krążek i koszulkę tej samej marki. Do dzieła! DATA: 10–12.12; MIEJSCE: COGITATUR – KATOWICE, ŻACZEK – KRAKÓW, KLOSTER PUB – TYCHY

PROMOCJA

21 października


------>*----

*

fundata/sztuka

Hasior Lubił o sobie mówić ”mistrz“

---

*

Muzeum Mazowieckie w Płocku 11 września - 31 października

---

--------------------- --------

ROZSTRZELANYM, 1962 R.

Collezionare il Futurismo. Carte Futuriste

---------------------------------------

*

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie Wystawa na 100-lecie narodzin futuryzmu 2 października - 1 listopada Pomimo radykalnie nacjonalistycznej ideologii futuryzm był ruchem o międzynarodowym zasięgu. Zgodnie z ideą futurismo mondiale „skolonizował” co prawda nie świat, ale Europę. BEBEDETTA CAPPA Futuryści stworzyli nowy kierunek (sami nadali mu nazwę), a później starali się znaleźć MARINETTI, GENUA, sposób na jego realizację. Pokazali światu jak należy promować sztukę. Zapatrzeni w przy1933 R. szłość, zachwycali się techniką, pędem, przestrzenią. Punkt czwarty manifestu futuryzmu ogłoszonego w lutym 1909 roku przez poetę (i malarza) Tomassa Marinettiego brzmiał: „Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu (…) ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki”. W 1912 roku w Paryżu pokazali swe prace malarze futuryści. Na wernisaż przybyli szacowni goście, były przemówienia, kłótnie i bójki. Dwa miesiące później wystawę w galerii Der Sturm w Berlinie reklamował Marinetti: rozlepiał plakaty, z samochodu rozrzucał manifesty, organizował spotkania z artystami. Publiczność zaczęła napływać, znaleźli się kupcy na obrazy. Z futurystycznej rewolucji dotąd korzystają sztuka, kultura, świat mediów i reklamy. Wystawa prezentuje obrazy i rysunki włoskich futurystów z kolekcji prywatnej.

ACHILLE FUNI, MOTOCYKLISTA, 1914 R.

68

R.

*------------

PRZESŁUCHIWANY, 1964 R.

Każdy powód urządzenia wystawy wybitnemu artyście jest dobry – płockie muzeum wybrało dziesiątą rocznicę śmierci artysty. Ekspozycja obejmuje czterdzieści pięć starannie wybranych obiektów. Patrząc na dzieła Władysława Hasiora, niepewnie i jakby w cudzysłowie używamy słów: rzeźba, obraz; jego sztuka wymyka się PORTRET HISZPANKI, 1965 definicjom. Wahanie to pierwszy sygnał odrębności zjawiska, jakim jest Hasior. Jego prace zmuszają do przewartościowania pojęć, jakie kojarzą się z bryłą jednolitego materiału i dwuwymiarową płaszczyzną deski, naciągniętego płótna czy ściany. Jego dzieła zuchwale przekraczają kanony przyjęte przy opisywaniu dzieła sztuki. Wymusza on nowy sposób patrzenia, jest agresywny, zaborczy, budzi silne emocje, dopuszcza wszelkie reakcje, oprócz obojętności. Jego rzeźby-przedmioty mają szokować, przerażać, porażać; działać tak, jak twórczość archaiczna, pierwotna. W 1968 roku prestiżowe sztokholmskie Moderna Museet organizowało wystawę polskiego twórcy. Na lotnisku w Warszawie celnicy rozbili skrzynie z eksponatami: wyjmowali je, zaśmiewając się do rozpuku. Ekspozycja w Sztokholmie otworzyła Hasiorowi drogę do Paryża. W 1998 roku artysta miał wylew. Gdy po sparaliżowanego przyszli sanitariusze, pies Kuba zagrodził dostęp do łóżka. Rok później Władysław Hasior zmarł w krakowskim szpitalu na raka mózgu.


fundata/sztuka

*Wojciech Fangor

*

Atlas Sztuki w Łodzi 25 września - 15 listopada

Formy zanurzone we mgle

Artysta (urodzony w 1922 roku) pokazuje dwanaście wielkoformatowych prac powstałych w latach 1969-1975, będących częścią jego indywidualnej wystawy w nowojorskim Muzeum Guggenheima w 1970 roku. Fangor, wybitny przedstawiciel malarstwa w stylu op-artu i prekursor sztuki z gatunku environment, należy do wąskiego grona polskich twórców, którzy zdobyli międzynarodową sławę. Tradycyjne granice pomiędzy malarstwem, rzeźbą i architekturą nie są dla niego ograniczeniem. W myśleniu twórczym artysty istotna stała się realna przestrzeń (a nie płaszczyzna obrazu!), w jakiej widz znajduje się wobec dzieła. Prace nazwane przez twórcę kołami, falami, obrazami ameboidalnymi i amorficznymi – skomponowane z kolorowych kręgów i fal, o rozmywających się i rozedrganych konturach – prowokują oglądającego do zgłębiania relacji pomiędzy formą, barwą, światłem. Artysta łączy kolory dopełniające i kontrastowe używając farb olejnych nakładanych miękkim pędzlem (także prószonych) – powstaje wrażenie ruchu, świat wzrokowych złudzeń, gdzie formy o zatartych konturach wyglądają jak zanurzone we mgle. Krytycy mieli kłopot z określeniem jego obrazów, nazwali je immanentną wibracją i kinetyką. Fangor zdjął artystę z piedestału, malowanie traktuje na równi z aranżacją przestrzeni, z zastaną architekturą wnętrza i z konstrukcjami służącymi ekspozycji. „SN 34”, 1974 R.

Kolejny pokaz zbiorów Zachęty – tym razem kuratorem jest malarz z duszą aktywisty Karol Radziszewski (urodzony w 1980 roku). Z prac, jakie wydobył z magazynów, powstała ekspozycja „Siusiu w torcik”. Figlarnie prowokujący tytuł jest fragmentem wierszyka „Coś mnie korci / aby zrobić siusiu / w torcik”, autorstwa klasyka polskiego konceptualizmu Edwarda Krasińskiego. Punkt wyjścia wystawy stanowi monumentalna „Instalacja” Krasińskiego z 1997 roku, konceptualna gra z historyczną kolekcją Zachęty. To aranżacja przestrzenna z fotograficzną reprodukcją w skali 1:1 „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki oraz obrazów znajdujących się przed wojną w zbiorach Galerii spiętych charakterystyczną dla tego artysty niebieską taśmą. Radziszewski dowcipkuje z dziełami z kolekcji: w jednej z sal stworzył rodzaj fryzu z mało udanych obrazów, i jeszcze wstawił tam stół konferencyjny i rzędy krzeseł. Nieźle się bawił, aranżując wnętrza poszczególnych sal, niczym designer, wymyślając nietypowe kolory ścian, żyrandole, ramy i passe-partout. Wychodząc naprzeciw publiczności, która kocha skandale, do ekspozycji włączył – jako „środek pobudzający” – gejowski film porno.

--------------

KAROL RADZISZEWSKI, „DRANG NACH WEST (END)”, INSTALACJA Z 2004 R.

*

KRYSTYNA JACHNIEWICZ, „AUTOPORTRET”, 1981 R.

*---------------------

Jolka Wisłocka

------------------

------------ ------------

Siusiu w torcik

---------------- ---------------------------> Zachęta Narodowa Galeria Sztuki 5 września - 22 listopada

69


fundata/film

*

USA reż.: Nora Ephron wyst.: Meryl Streep, Amy Adams, Stanley Tucci czas: 123 min premiera: 9 października

Ania Shirley zawsze mówiła, że robi się głodna czytając „Klub Pickwicka”. Zgłodniałaby jeszcze bardziej na „Julie i Julii”. Film trochę przypomina „Godziny”. Bohaterka A przeżywa coś bardzo niezwykłego w związku z książką bohaterki B. Życie A zaczyna przeplatać się z życiem B, chociaż oba są przedzielone przepaścią czasów. Różnica jednak jest ogromna. Po „Godzinach” człowiek miał ochotę wejść pod kołdrę i się porządnie rozbeczeć. „Julia” za to ładuje ogromnym optymizmem, radością życia, wręcz euforią. Świat staje się pełen kolorów, zrealizowanych marzeń i smaków. Może tylko wątek miłosny jest trochę banalny. Poza tym czy trzeba kogokolwiek namawiać do oglądania filmów z Meryl Streep?

<-----

---------------------------**---------------------

---------

-->

-----------------

Julie i Julia

----70

<-----------

Wydawałoby się, że pomysł „Obcy przylatują” jest już wyeksploatowany. Tyle już przecież było o kosmitach na Ziemi: i na wesoło, i na poważnie, i w stylu monumentalnym, i nawet w wersji dla dzieci. A jednak, film Blomkampa jest trochę inny. Reżyser wraz ze scenarzystą (Terri Tachell) postanowili spojrzeć na sprawę zupełnie inaczej. Film pokazuje, jak bardzo drapieżni i chciwi potrafimy być my, ludzie. Tym razem nie kosmici niszczą nas, lecz my niszczymy ich. Pomysł z zamknięciem przybyszów w swoistym getcie uderza. Obcy są niebezpieczni, „źli”, izolujemy ich od reszty świata i przestają nas obchodzić, byleby byli z dala od nas. Zaczynamy się nimi interesować dopiero wtedy, kiedy staną się potrzebni. Film daje do myślenia – skojarzenia z rasizmem nie są przypadkowe. W „Dystrykcie” przeglądamy się jak w lustrze.

----------*

Nowa Zelandia, USA reż.: Neill Blomkamp wyst.: Sharlto Copley, Jason Cope, Nathalie Boltt czas: 112 min premiera: 9 października

-----*<--------------------------

-----------------------District 9

-------------------------*<-----

-------*<-------------------------------

Dystrykt 9

Odlot Up

USA reż.: Peter Docter, Bob Peterson czas: 112 min premiera: 16 października

Jest w tej animacji mnóstwo rzeczy, które po prostu nie mogą się nie podobać. Po pierwsze: główny bohater. Nie sposób go nie lubić, choć wcale nie jest żadnym troskliwym misiem, przypomina raczej zgryźliwych tetryków (być może nie całkiem przypadkowo, w końcu Peter Docter przyznał się w wywiadzie, że zawsze był fanem Waltera Matthaua). Po drugie: film trudne prawdy przekazuje w sposób prosty, ale nie prostacki. Zgorzkniały staruszek z duszą fantasty (głęboko skrywaną pod powłoką zgryźliwca) uświadamia nam, że powoli rezygnujemy z dziecinnych marzeń. Twórcy nie chcą jednak uszczęśliwiać widza na siłę. Prawdziwie pokazano również rzeczy smutne, jak śmierć, rozczarowanie, niewola. Po trzecie: niesamowite pomysły, na które nie wpadłby nawet MacGyver – jak choćby obroża, która pozwala mówić psu. Znakomite!

--------------------------


Solista The Soloist

USA reż.: Joe Wright wyst.: Jamie Foxx, Robert Downey Jr, Catherine Keener czas: 117 min premiera: 23 października

Historia Nathaniela Ayersa, urodzonego w latach 50. genialnego skrzypka i wiolonczelisty zmagającego się ze schizofrenią. „Solista” ukazuje zagubienie Ayersa między fikcją a rzeczywistością. Mówi też o społecznym ostracyzmie i niezrozumieniu. Wielka tolerancja, rzekomo przypisywana artystycznemu światkowi, okazuje się mitem. Obsada świetnie dobrana i nie mówię tu wyłącznie o Downeyu i Foksie. Znakomicie spisał się 15-letni Justin Martin, przez cztery miesiące próbował nauczyć się wydobywać muzykę z wiolonczeli – reżyser od razu zaznaczył, że interesują go tylko aktorzy umiejący grać. Muzyka filmowa wyszła z rąk Daria Marianellego („Pokuta”, „Nieustraszeni Bracia Grimm”, „Duma i uprzedzenie”), wykonuje ją Orkiestra Filharmoniczna Los Angeles pod batutą Esy-Pekki Salonena.

-------------------****---------

Moje Winnipeg

<----------------------

--------------------

Sezon na komedie romantyczne w pełni, niestety. Schematyczne scenariusze mnożą się niczym grzyby w skropionym deszczem lesie. Tym razem jednak kolejną przewidywalną bajkę dla miłośniczek Harlequinów ratują świetni aktorzy. Wysmukła, blada i z pozoru niedostępna Uma Thurman bardzo dobrze spisała się w roli przemądrzałej, zadzierającej nosa pani doktor, która zawsze i wszędzie musi być doskonała. Nieźle wypadł także Colin Firth, który dotychczas dobrze radził sobie tylko z rolami mężczyzn nieco „sztywnych” (drętwy narzeczony Bridget Jones, wyniosły pan Darcy z „Rozważnej i Romantycznej”). Jeśli ktoś lubi – czemu nie?

<--------

-----------------------<-----------------

USA, Wielka Brytania reż.: Hugh Wilson, Griffin Dunne wyst.: Uma Thurman, Colin Firth, Jeffrey Dean Morgan czas: 90 min premiera: 2 października

*

------

The Accidental Husband

------------------------------------*

Przypadkowy mąż

*------

-------------------

fundata/film

My Winnipeg

USA reż.: Guy Maddin wyst.: Darcy Fehr, Ann Savage, Amy Stewart czas: 80 min premiera: 2 października

<----------

Zdecydowanie najdziwniejszy film tego roku. Kanadyjski reżyser nie po raz pierwszy wędruje ścieżkami wspomnień z dzieciństwa i onirycznych wizji. Powrót do rodzinnego miasteczka staje się okazją do nakreślenia (chyba odpowiednie słowo, bo cały film jest wyjątkowo plastyczny) niesamowitych obrazów, które przesuwają się w pamięci bohatera. Razem z Maddinem wkraczamy w świat rodem z książek Schulza, gdzie prawa logiki nie zawsze obowiązują i nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać. Jeżeli nie gubicie się w kosmosie Davida Lyncha, to i w Winnipeg Maddina się odnajdziecie.

----------*<------------------------------------*<--71


technologie

D-Link PowerLine Firma D-Link zaprezentowała ostatnio bardzo praktyczne rozwiązanie pozwalające w bezproblemowy sposób stworzyć domową sieć komputerową. Największą zaletą PowerLine’a jest to, że do komunikacji między poszczególnymi urządzeniami wykorzystuje on infrastrukturę sieci elektrycznej 220 V, nie ma więc potrzeby łączyć ich żadnymi przewodami. Podstawowy zestaw składa się z dwóch urządzeń: PowerLine HD Ethernet Adaptera (DHP-302) oraz przełącznika PowerLine HD (DHP-342). Za ich pomocą można połączyć w sieć 4 urządzenia, np.: komputer, drukarkę, dysk zewnętrzny czy konsolę gier. BenQ nadaje im identyfikatory sieciowe, dzięki czemu konfiguracja zestawu jest bardzo prosta i zajmuje mało czasu. Wystarczy włączyć urządzenia do gniazdka i po chwili są gotowe do użytku. Przesyłane wewnątrz sieci informacje można szyfrować, co zabezpiecza ją przed dostępem niepowołanych osób. Maksymalna szybkość przesyłu danych wynosi 200 MB/s, co w zupełności wystarcza do uruchomienia przekazów o wysokiej przepustowości, jak strumieniowa transmisja HD wideo czy gry online. Urządzenie automatycznie decyduje, z jaką szybkością powinny przebiegać poszczególne transfery danych, kładąc nacisk na płynne działanie funkcji multimedialnych. PowerLine kosztuje około 285 zł.

Navigon 7310

Sony A840

*

Wynalazca przenośnego odtwarzacza muzyki, firma Sony, wprowadza na rynek najnowszy model swojego walkmana o symbolu A840. Jego dużą zaletą jest wynosząca zaledwie 7 mm grubość obudowy. Poza muzyką urządzenie odtwarza oczywiście pliki video i obsługuje większość formatów multimedialnych, włącznie z AAC i H.264. Jego wyświetlacz ma 2,8 cala średnicy i jest podświetlany diodami OLED. Wbudowany akumulator pozwala walkmanowi na 29 godzin pracy w trybie odtwarzania muzyki i 9 godzin w trybie wideo. Urządzenie będzie dostępne w trzech wersjach różniących się wbudowaną pamięcią: 16, 32 oraz 64 GB. Nowe walkmany trafią wkrótce na półki sklepowe i będą kosztować od 250 do 450 dol.

Nawigacja samochodowa Navigon 7310 należy do najbardziej wydajnych urządzeń tego typu na rynku. Dzięki szybkiemu, 600-megahercowemu procesorowi urządzenie niezwykle szybko przelicza informacje, co skraca czas wyliczania planowanej trasy. Navigon jest wyposażony w mapę 40 państw Europy, w tym oczywiście Polski. Czytelny ekran o średnicy 4,3 cala pozwala bez problemu zorientować się w układzie trasy. Bardzo przydatną funkcją urządzenia jest zamontowany w nim bezprzewodowy zestaw głośnomówiący, dzięki któremu możemy prowadzić rozmowę telefoniczną bez odrywania rąk od kierownicy. Z wykorzystaniem funkcji importu listy kontaktów z telefonu, za pomocą Navigona można nie tylko odbierać, lecz także wykonywać połączenia telefoniczne. Urządzenie kosztuje około 1.000 zł.

72


technologie

*

Pentax K-7 Najnowsza cyfrowa lustrzanka Pentaksa to model przeznaczony dla wymagających użytkowników.

Acer Ferrari One

Solidnie wykonana, dobrze zabezpieczona przez czynnikami zewnętrznymi obudowa mieści bardzo dobrej jakości optykę i jest wyposażona w wiele zaawansowanych funkcji. W aparacie zastosowano m.in. przesuwaną matrycę, zaawansowany układ automatyki przysłony, funkcję automatycznego wyzwalania migawki, w chwili gdy w polu ostrości znajdzie się jakiś obiekt, a nawet elektroniczną poziomicę. Niezwykle rozbudowane są też możliwości edycyjne aparatu. Dysponuje on ogromną ilością filtrów i korekcji, które można swobodnie nakładać na wykonane wcześniej zdjęcie. Pomaga w tym znakomitej jakości, duży wyświetlacz. Pentax daje też możliwość nagrywania materiału wideo wysokiej rozdzielczości. Pod względem bogactwa możliwości aparat dorównuje najlepszym konstrukcjom takich firm, jak Canon czy Nikon, a w niektórych aspektach nawet je przewyższa. Obsługa podstawowych funkcji Pentaksa jest intuicyjna, obudowa ma ergonomiczny kształt, a przyciski są rozmieszczone w przemyślany sposób. Najważniejsza jednak jest jakość zdjęć – w tym przypadku na najwyższym poziomie. Pentax K-7 kosztuje około 5 000 zł (body).

Najnowsze komputery przenośne firmy Acer noszą nazwę Ferrari. Ich obudowy mają kojarzony w włoskim producentem samochodów sportowych czerwony kolor, umieszczono też na nich logo Ferrari. Laptopy posiadają nowoczesne, podświetlane za pomocą diod matryce o przekątnej 11,6 cala i rozdzielczości 1366 x 768 pikseli. Zastosowano w nich dwurdzeniowy procesor AMD Athlon X2 L310 (1,2 GHz) i zintegrowany układ graficzny ATI Radeon HD 3200. Konfiguracja taka pozwala na bezproblemowe wyświetlenie wysokiej jakości grafiki komputerowej oraz filmów. Standardowo instalowanym systemem operacyjnym Acerów jest Windows 7. Urządzenia są też wyposażone w łączność WiFi , Bluetooth i Ethernet, czytnik kart pamięci i\oraz kamerę internetową. Wydajny akumulator zapewnia im stosunkowo długie czasy pracy bez zasilacza. Komputery będą dostępne w sprzedaży pod koniec października w kilku konfiguracjach. Ich cena będzie wynosiła około 2 000 zł.

BenQ GP1 Źródłem światła nowego przenośnego projektora DLP firmy BenQ są diody LED. Ich wynosząca ok. 20 tys. godzin żywotność dziesięciokrotnie przewyższa żywotność tradycyjnych lamp projektorowych. Matryca urządzenia ma niewielką rozdzielczość (858 x 600 pikseli ), nie imponują też jasność i kontrast projektora. Jakość obrazu nie była jednak priorytetem jego konstruktorów. Chodziło o to, aby urządzenie było możliwie małe i lekkie. Ten cel osiągnięto z całą pewnością – BenQ waży zaledwie 640 g. Podstawowy zestaw złączy obejmuje wideo kompozyt oraz D-Sub, a także port USB, za pomocą którego można odtwarzać filmy bezpośrednio z pendrive’a. BenQ zapewnia jedynie podstawowe możliwości regulacji obrazu (brak nawet zoomu optycznego), jest za to wyposażony w pilota zdalnego sterowania. Cenę projektora ustalono na około 2 000 zł.

73


Było tych imprez tyle, że trudno mi wybr ać jakaś najgorszą,

*

laifquest

*

ELI

W tej odsłonie z naszymi fundamentalnymi zagadnieniami mierzy się Eliza aka Eli z kolektywu detroitZdrój

Kim chciałaś zostać jak byłaś mała? Weterynarzem Szpinak czy brukselka?

Szpinak

Twoja pierwsza miłość?

Wmówiona przez przyjaciółki w wieku 15 lat, kolega z osiedla. Czy jest coś po śmierci? Też się zastanawiam.

Pies czy kot? Kot Cebula czy czosnek? Czosnek CD czy winyl? Winyl Jakie jest najczęściej zadawane ci pytanie? Co słychać? Najgłupsza prośba, jaką usłyszałaś podczas grania? Prześpij się ze mną. Spanie czy ranne wstawanie? Spanie Jaką płytę zabrałabyś na bezludną wyspę? Jak jedną to składaka z the best of życie Elizy;) Mięso czy warzywa?

Mięso

TV czy DVD?

DVD

Pecet czy Mac?

Mac

Kawa czy herbata? Herbata Najgorsza impreza, na której grałaś? Było tych imprez tyle, że trudno mi wybrać jakaś

najgorszą, chyba jakiejś ekstremalnie złej nie było.

Wierzysz w UFO? Nie

74

Jakiej muzyki nie lubisz? Ckliwych euro transów Kto to jest Kubica?

Rajdowiec F1 Jaka jesteś?

Dobra

złej nie było. chyba jakiejś ekstremalnie

*



AC/DC, AMY WINEHOUSE, DEPECHE MODE, U2, PINK FLOYD, LINKIN PARK, MARYLIN MASON, METALLICA, NIRVANA, QUEEN, THE POLICE - CHCESZ...

POCZYTAĆ O GWIAZDACH? WEJDŹ NA POSITIVO.PL


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.