blackWALL MAGAZINE

Page 1

1


2


3


SPIS TREŚCI

4


6 WIELKOMIEJSKI LIFESTYLE

40 SESJA OKŁADKOWA

Gdzie należy bywać? Z kim należy się spotkać? Gdzie jadać? Co powinno się ze sobą nosić?

W obiektywie Edyty Bartkiewicz uczestniczka programu „Top model: zostań modelką” Magdalena Roman.

8 POKAŻ MI SWOJE BUTY, A POWIEM CI, CZY JESTEŚ TRENDY

48 FashionPhilosophy Fashion Week Poland

Szpilki, czółenka, płaskie buty, espadryle, sandały i coś dla Panów.

Relacja z 8 edycji Polskiego Tygodnia Mody.

10 AUDREY HEPBURN: WIĘCEJ NIŻ IKONA

60 KAMIL SOBCZYK Lookbook – kolekcja MANDU

Miłość, kariera, Hollywood

14 WYWIAD – PIOTR CYRWUS „CZEKAM NA KINOWĄ SZANSĘ”

20 LOOKBOOK

66 TEKSTY LITERACKIE Śmierć, smutek, zapomnienie.

68 JAZDA KULTURALNA Recenzje książek, płyt i filmów.

Redaktor naczelny & Creative direktor KAMIL RODZIEWICZ Grafik: DOMINIK KONDZIOŁKA Redakcja: KAROLINA GRZELAK, CLUADIA KARWACKA, DOMINIK, KONDZIOŁKA, IGA RANOSZEK, MONIKA SZODA, BARTOSZ ZASIECZNY Współpraca: REMIGIUSZ SZUREK,J AROSŁAW PENDZIWIATER Fotograf: EDYTA BARTKIEWICZ Korekta: KAMIL RODZIEWICZ, MONIKA SZODA, BARTOSZ ZASIECZNY

Okładka: foto: EDYTA BARTKIEWICZ modelka:Magdalena Roman /D’vision

Kolekcja „Modern Chic” Olgi Grabowskiej i Agnieszki Tokarz

28 BIZNES POGRZEBOWY Mity, czy fakty? Życie czy film grozy?

Okładka: foto: EDYTA BARTKIEWICZ modelka:Magdalena Roman /D’vision

32 EROTYKA – NOWY DZIAŁ

Redaktor naczelny & Creative direktor KAMIL RODZIEWICZ

Seksbiznes od alkowy – opowieść ekskluzywnej prostytutki.

Grafik: DOMINIK KONDZIOŁKA Redakcja: KAROLINA GRZELAK, CLUADIA KARWACKA, DOMINIK, KONDZIOŁKA, IGA RANOSZEK, MONIKA SZODA, BARTOSZ ZASIECZNY Współpraca: REMIGIUSZ SZUREK,J AROSŁAW PENDZIWIATER Fotograf: EDYTA BARTKIEWICKA SZODA, BARTOSZ ZASIECZNY

36 WYWIAD – LENA ROMUL Kompozytorka, Saksofonistka, Wokalistka, Wegetarianka, Wariatka

5


LIFE/ STYL

WIELKOMIEJSKI LIFESTYLE TEKST IGA RANOSZEK

DUŻE MIASTA WYZNACZJĄ TRENDY, ZA KTÓRYMI CZASAMI TRUDNO JEST NADĄŻYĆ. TO CO DZIŚ JEST NA TOPIE, JUTRO MOŻE OKAZAĆ SIĘ TOWARZYSTKI SAMOBÓJSTWEM. WIELKOMIEJSKI LIFESTYLE TO SAMONAPĘDZAJĄCA SIĘ MACHINA, JEŚLI WPADNIE SIĘ MIĘDZY JEJ TRYBY, TO PRAKTYCZNIE NIE SPOSÓB SIĘ JUŻ WYDOSTAĆ. DLA NIEKTÓRYCH WIELKOMIEJSKI LANS I GONITWA ZA TYM, CO NAJMODNIEJSZE STAJE SIĘ SENSEM ŻYCIA. INNI ZE WSZYSTKICH SIŁ CHCĄ ODCIĄĆ SIĘ OD TAKIEGO TRYBU ŻYCIA – ALE CZY JEST TO W OGOLE MOŻLIWE? PRZESADNA WIELKOMIEJSKOŚĆ MOŻE BAWIĆ ALBO DENERWOWAĆ. DLA TYCH KTÓRZY MIMO WSZYSTKO CHCIELIBY ZASMAKOWAĆ ŻYCIE „NA MODOWYM SZCZYCIE” MAMY TEN PORADNIK IRONICZNOSATYRYCZNY. Gdzie należy bywać? Po wyczerpującym dniu pracy w mega korporacji prawdziwy 6

„wielkomieszczanin” powinien znaleźć siłę na obowiązkową godzinę zajęć z języka obcego. Oczywiście nie może to być żadna podrzędna szkoła językowa, ani, co ważniejsze, żaden pierwszy lepszy język! Zapomnijmy o angielskim, niemieckim, francuskim, czy hiszpańskim, jakież to oklepane i mało wyrafinowane! Postaw na egzotykę: chiński, japoński, arabski, albo na nie docenianych sąsiadów ze wschodu – ukraiński, serbski i bułgarski to jest to! Wieczorem obowiązkowym punktem programu jest fitness club. I nie ważne czy jesteś typem drucianego wieszaka, czy wręcz przeciwnie, puszystego misia, musisz chodzić na siłownię, zumbę, aerobic, pilates, jo

gę, a najlepiej jeszcze do tego jakieś sztuki walki (im dziwniejsze tym lepsze). Niechodzenie do fitness clubu może plasować cię na pzycji leniwego nieudacznika, który zamiast towarzysko wyciskać z siebie siódme poty na bieżni, woli np. czytać książki w domowym zaciszu. Wellness & SPA to kolejne miejsce, które musisz koniecznie oznaczyć na swojej wielkomiejskiej mapie i dotyczy to zarówno Pań jak i Panów! Nic tak przecież nie dodaje prestiżu, jak wypad ze znajomymi na masaż gorącymi kamieniami albo kąpiel w kozim mleku. Nie zapomnij: superlanserskie są też te małe rybki, które zjadają martwy naskórek ze stóp.


Starbucks! Bez względu na to czy jesteś hipsterem, czy też nie pamiętaj, jedyna słuszna kawiarnia to Starbucks. Żadne inne miejsce nie jest tak fajne. Dobrze jest też popijać starbucksową kawę z papierowego kubka, nonszalancko przechadzając się przy tym po ulicach. A co, niech widzą! I na koniec garść truizmów. Miejsca pożądane to rzecz jasna również: galerie (bynajmniej nie sztuki), teatry (ale tylko od czasu do czasu i później trzeba o tym każdemu, bardzo długo i przy każdej okazji opowiadać) oraz dyskoteki (ale oczywiście nie jakiś tam „wiejski potańc”, najlepiej elitarne kluby, w których przed każdą imprezą trzeba się wpisać na listę gości z kilkudniowym wyprzedzeniem). WAŻNE - Gdziekolwiek jesteś, nie zapomnij zameldować się na Facebooku. Przecież wszyscy znajomi i nieznajomi na pewno umierają z ciekawości, bezustannie zastanawiając się, co akurat robisz. Z kim się należy się spotykać? Podstawą jest rzecz jasna wystylizowana i nieprzynosząca obciachu śmietanka towarzyska. Najlepiej grupa płciowo 7

zróżnicowana, trochę wyniosła i zdystansowana wobec otaczającej ją rzeczywistości. Dobrze widziani są przedstawiciele subkultur, jednak bez przesady. Punki, goci, metalowcy, czy neofaszyści zdecydowanie odpadają. Lepiej postaw na kogoś bardziej stonowanego, kto lepiej wkomponuje się w wystrój np. Starbucksa. Mogą za to nadać się hipsterzy albo chociaż skejci. Jeśli jesteś kobietą to postaraj się (na wzór amerykańskich filmów) o kolegę geja, z którym będziesz mogła chodzić na „szoping” i do spa, i który będzie ci dodawał lansu wśród koleżanek trzymających się w grupach heteroseksualnych. Co należy jeść?

Przede wszystkim lunch, brunch, dinner, itp. W żadnym wypadku jakieś małomiasteczkowe drugie śniadania i obiadokolacje! Jeśli zaś chodzi o konkretną kuchnię, to dróg jest kilka. Po pierwsze sushi – po prostu nie wypada, nie lubić surowej ryby. Choć trzeba przyznać, że ten sushi-trend odchodzi już powoli w zapomnienie ustępując miejsca slow foodom, czyli przeciwieństwu fast foodów. Ruch slowfoodowy stawia na tradycyjną i regionalną kuchnię, ekologiczne uprawy i hodowle oraz spożywanie posiłków z celebracją i namasz-

czeniem. A to wszystko za jedyne 100 złotych za dwa liście ekosałaty i kawałek kurczaka z bezstresowej hodowli. Poza tym wciąż na topie jest wegetarianizm, koniecznie w połączeniu z rozwlekłymi gadkami o etyce i czynieniu dobra oraz chińszczyzna, ale tylko w wydaniu w kartonowym pudełku i z pałeczkami, konsumowana w biegu między fitness clubem a zajęciami z suahili. Co powinno się nosić (ze sobą)? O tym, co nosić na sobie nie warto pisać, ponieważ są to sprawy oczywiste. Wystarczy śledzić najnowsze trendy ze światowych stolic mody i kupować wszystko, co pokazują na wybiegach. Można też czasem zajrzeć do popularnego lumpeksu, by nabyć coś w robiącym furorę na salonach stylu vintage. Kluczem są zaś dodatki i gadżety. Na przykład, jeśli nosić okulary to tylko Ray-Bany i od razu można poczuć się jak Audrey Hepburn, Tom Cruise, Paris Hilton albo Johny Deep. Do tego koniecznie duża torba z charakterystycznym znaczkiem LV (Louis Vuitton).

Uwaga - W przypadku tych toreb bardzo cienka jest granica między szpanem a bazarem. Każdy chyba widział, przynajmniej raz, panią o doczepianych blond włosach i jaskrawych tipsach, w białych ko-


zaczkach i złotej mini, która z dumą dzierży w ręce takąż torebkę, oczywiście podrabianą – totalne przeciwieństwo wielkomiejskości. Wniosek jest jasny, bramy do lansu otwiera marka. Jeśli kalosze to tylko Huntery, jeśli glany to tylko Martensy i tak dalej, i tak dalej... Twoim nieodłącznymi atrybutami powinny stać się także iPhone, iPad i iPod, z którymi nigdy się nie rozstawaj. Choć, prawdopodobnie pod wpływem hipsterskiej mody, w dobrym tonie stało się ostatnio korzystanie z piętnastoletnich Nokii 3310, być może jako manifest dystansu do tej całej pogoni za modą. Koniecznie spraw sobie takie telefon, ale nie zapomnij, by nowoczesnego smartfona mieć zawsze w zanadrzu. Żeby niczyjej uwadze nie umknęło, że masz taki świetny sprzęt, najlepiej rób zdjęcia tabletem i przy każdej okazji wchodź na Facebooka przez telefon, (np. czekając na zamówienie w barze sushi).

Jeśli prawidłowo odpowiesz sobie na te cztery podstawowe pytania i do tego będziesz wszędzie jeździć rowerem, gratulujemy, jesteś wielkomieszczaninem! A ja od siebie mam na koniec jeszcze tylko jedno pytanie: Skąd na to wszystko wziąć pieniądze? 8

MODA/BUTY

POKAŻ MI SWOJE BUTY, A POWIEM CI, CZY JESTEŚ TRENDY TEKST IGA RANOSZEK

STATYSTYCZNIE OBUWIE JEST NAJCHĘTNIEJ KUPOWANYM PRZEZ POLAKÓW ELEMENTEM GARDEROBY. SKORO WIĘC TAK CHĘTNIE KUPUJEMY BUTY, WARTO BYŁOBY WIEDZIEĆ, JAKI MODEL I WZÓR WYBRAĆ, ABY NADĄŻAĆ ZA NAJNOWSZYMI TRENDAMI. W SEZONIE WIOSNA/LATA 2013 WARTO POSTAWIĆ NA NIECO ZMODERNIZOWANĄ KLASYKĘ.

01 SZPILKI Zgrabne i wysokie szpilki nie wychodzą z mody praktycznie od lat 50. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że klasyczne, czarne szpilki na 8-centymertowym obcasie będą modne zawsze. Jeśli jednak chcemy nieco zaszaleć, warto urozmaicić swoje szpilki o transparentne elementy, najlepiej ze sztucznego tworzywa, które jest hitem tego sezonu. Tej wiosny rezygnujemy z masywnych platform i odkrytych placów (model open toe). Szpilka nie musi być już niebotycznie wysoka, a jej lekko spiczasty czubek powinien być w kontrastującym lub metalicznym kolorze.

02 CZÓŁENKA W tym sezonie rację bytu mają jedynie czółenka na bardzo szerokim obcasie w kształcie słupka, klina lub niskiego, około 5centymetrowego kwadratu. Projektanci w końcu postawili na wygodę!

03 PŁASKIE BUTY Królujące na wybiegach od lat baleriny w tym roku zostały zdetronizowane. Miłośniczki płaskiego obuwia powinny postawić raczej na zamszowe mokasyny, oxfordki w męskim sty-lu lub robiące furorę lordsy z ćwiekami albo w neonowym kolorze. Wciąż na topie pozo-stają jazzówki, które pojawiły się już kilka sezonów temu. Jeśli nato-


miast zupełnie nie wyobrażamy sobie wiosny bez balerin, warto wybrać takie z mocnym, np. geometrycznym albo zwierzęcym printem lub, tak jak w przypadku szpilek, z czubkiem w innym kolorze.

04 ESPADRYLE Tak zwane szmacianki to obowiązkowe buty każdej wiosny i lata. W tym sezonie raczej bez zmian, modne są espadryle na korkowej lub słomkowej, wysokiej koturnie. Standardowo do wyboru model z zakrytą piętą lub na paseczku. I tak jak w ubiegłym roku stawiamy na kolor i wzór kwiatki, paski, groszki oraz motywy etno. Nie bójmy się też odrobiny kiczu. Do espadryli tego lata można doczepiać sztuczne kwiaty, na-dając im styl hippie.

02

pamiętajcie, że do sandałów nigdy NIE ZAKŁADAMY SKARPET!

TEJ WIOSNY TRENDY WYZNACZJĄ NAJWIĘKSI: VALENTINO, FENI, MARC JACOBS, GIORGIO ARMANI I VICTORIA BECKHAM, A ICH POMYSŁ WYKORZYSTUJĄ SIECIÓWKI. NIE TRZEBA WIĘC BĘDZIE WYDAWAĆ FORTUNY, BY MIEĆ NAJMODNIEJSZE BITY SEZONU.

03

05 SANDAŁY Tu musi się dziać wiele. Wysokie i grube obcasy lub koturny, zapięcia na kostkę, metalowe elementy i przede wszystkim mocny, kolorowy wzór. W tym sezonie sandały są masywne i wyraziste. Najbardziej trendy będą motywy zwierzęce, roślinne, boho i etno. Postawmy na zwariowane formy, duże zdobienia i łączenie różnego rodzaju materiałów. Do łask wracają również wysoko zapinane gladiatorki.

04

06

06 COŚ DLA PANÓW W obuwiu męskim stawiamy na komfort. Panowie powinni przede wszystkim zaopatrzyć się w miękkie mokasyny oraz kolorowe i szmaciane trampki na grubszej podeszwie. Najmodniejszym materiałem jest zamsz, a kolorem niebieski we wszystkich swoich odcieniach. Jeśli elegancie garniturówki to w minimalistycznym wydaniu, choć mogą być lakierkowe. W chłodniejsze dni sprawdzą się popularne od kilku sezonów sztyblety, a na upał koniecznie sandały. Im mniej standardowe, tym lepiej. Panowie, nie bójcie się zaszaleć i

9

05


FILM/ BIOGRAFIA

FILM/BIOGRAFIA

AUDREY HEPBURN WIĘCEJ NIŻ IKONA TEKST CLAUDIA KARWACKA

„Urodziłam się z wielką potrzebą doznawania ciepłych uczuć od innych i straszną potrzebą, by je innym okazywać.”

10


A

udrey Hepburn, bez wątpienia, to o wiele więcej niż aktorka. Wiedzą o tym nie tylko zapaleni kinomaniacy. Audrey to ikona stylu, przez wielu nazywana „ambasadorką życia”, marka sama w sobie. Z wyglądu krucha istota, otoczona niesamowitą aurą. Piękności o pełnych kształtach, wniosła do Hollywood powiew świeżości, inności, z całą pewnością niewinności, co w tamtych czasach było pewnego rodzaju novum, jeśli mowa o przemyśle filmowym i show biznesie w ogóle. Mimo niesamowitego dorobku filmowego, wielu sukcesów i niezliczonych nagród (otrzymała wszystkie najważniejsze, m.in. Emmy, Oscara, nagrodę Tony), to działalność charytatywną oraz macierzyństwo uznawała za swoje najważniejsze w życiu role. Jednak swoją ponadczasowość nie zawdzięcza byciu matką, a zdecydowanie niesamowitemu wyczuciu stylu, połączonemu z umiejętnościami gry aktorskiej. Miss Golightly (mowa o pierwszoplanowej roli Hepburn w „Śniadaniu u Tiffanyego”) do dziś stanowi wzór elegancji dla kobiet na całym świecie. Sama Audrey uważała, że jej styl nie jest niczym nadzwyczajnym. Mała czarna, duże okulary przeciwsłoneczne, baletki i wysoko upięte włosy to nieodzowne atrybuty jej wizerunku. Cytując klasyka „w prostocie tkwiła tajemnica jej fenomenu”. Urodziła się 4 maja 1929 roku w Brukseli. Była jedynym dzieckiem bankiera Josepha Victora Hepburn-Rustona z ho11

lenderską arystokratką, baronową Ellą van Heemstra. Matka natomiast miała dwóch synów z poprzedniego małżeństwa. Mała Audrey była bardzo nieśmiała i nieustannie musiała zmagać się z tym, aby zaspokoić ambicje matki. Kształcona w najlepszych prywatnych szkołach w Holandii oraz Anglii, Audrey płynnie mówiła po angielsku, włosku, francusku, niderlandzku i hiszpańsku. Bardzo dużą część dzieciństwa spędziła w kraju, który wówczas okupowany był przez nazistów. Jej smukła figura, budząca wielokrotnie zazdrość innych aktorek, była skutkiem niedożywienia, które dotknęło Hepburn podczas wojny. Audrey Hepburn odkryto w 1951 roku na Riwierze francuskiej, podczas kręcenia zdjęć do „Monte Carlo Baby”. Kiedy w jednym z hoteli przypadkowo ujrzała ją legendarna francuska pisarka Colette, uznała, że to właśnie Audrey idealnie pasuje do roli Gigi w jej sztuce. Bez przygotowania aktorskiego, ani obycia ze sceną zdobyła główną rolę w przedstawieniu, stając się tym samym gwiazdą Bro adwayowskiego teatru. Przedstawienie okazało się sukcesem, dzięki czemu aktorka zaczęła dostawać coraz to nowe propozycje zawodowe. Zagrała w filmie pt: „Rzymskie wakacje”, razem z Gregorym Peckiem. Oprócz przyjaciela otrzymała również najważniejszą nagrodę filmową – Oscara za najlepszą kobiecą kreację pierwszoplanową. Następne znaczące wydarzenie, które odmieniło życie Hepburn


FILM/BIOGRAFIA

to film pt.: „Sabrina”, a właściwie jej podróż do Paryża w celu skompletowania garderoby w ramach przygotowań do roli. To właśnie wtedy, w Paryżu, poznała młodego wówczas projektanta mody Huberta de Givenchy, o którego strojach marzyła od zawsze, a na które nigdy wcześniej nie mogła sobie pozwolić. Przed pierwszym spotkaniem Hubert nie wiedział nawet o istnieniu Audrey, jednak szybko uległ jej czarowi, charyzmie (oraz jej pięknym sarnim oczom) a sama aktorka stała się już na zawsze jego muzą. Wiele współczesnych diw przyznaje, że stosuje specjalne diety, aby upodobnić się do Audrey i żeby w strojach Givenchy wyglądać równie zachwycająco jak ona, ale to właśnie między Hepburn, a projektantem wytworzyła się pewna chemia, specyficzna więź, której nigdy więcej nie dało się powtórzyć. Na ekranie odnosiła spektakularne sukcesy, ale prywatnie długo nie mogła spełnić swojego największego marzenia pragnienia zostania matką. Bardzo 12

cierpiała z powodu poronień. Jednak po wielu próbach udało się, w 17 lipca 1960 roku aktorka została matką. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, odrzucała wszystkie propozycje ról, aby skupić się na tej, która była dla niej najważniejsza. Po roku przerwy namówiono ją, aby zagrała w „Śniadaniu u Tiffanyego”. Mimo tego, że autor, Truman Capote w obsadzie zdecydowanie widział Marilyn Monroe, to właśnie Audrey oczarowała widzów i już na zawsze związała swoje nazwisko z postacią Holly Golightly. Dostała czwartą nominację do Oscara. Według krytyków uznano go za najbardziej stylowy film XX wieku, a o samej Hepburn mawiano, że „bezdyskusyjnie uosabia ducha współczesności”. Filmografia Audrey jest doprawdy imponująca, jednak za najważniejszą rolę w życiu obok macierzyństwa uważała tę, którą przyjęła w 1987 roku, zostając ambasadorką dobrej woli UNICEF (Fundusz NZ na rzecz Dzieci). Cel organizacji był jej bardzo bliski, ponieważ w czasie II wojny światowej

żywność wysyłana przez UNICEF ratowały życie jej oraz innym mieszkańcom Holandii okupowanej przez nazistów. Podróżowała, odwiedzając najbardziej ubogie zakątki świata. Pokazywała gdzie pomoc jest naprawdę bardzo potrzebna. Po ostatniej wizycie w Somalii, zaczęła skarżyć się na bardzo silne bóle brzucha. Diagnoza była jednoznaczna- rak jelita, Audrey zostały trzy miesiące życia. Powróciła do ukochanego domu w Szwajcarii i tam zmarła 20 stycznia 1993 roku. Posypało się wiele pośmiertnych nagród, odznaczeń, a fani pogrążyli się w żałobie. W witrynach butików Tiffanyego, na całym świecie, wywieszono zdjęcie Audrey z podpisem, który nawiązywał do piosenki „Moon River”(z filmu „Sniadanie u Tiffanyego”): Audrey Hepburn 1929-1993 Our Huckleberry Friend


13


WYWIAD/PIOTR CYRWUS

PIOTR CYRWUS: czekam na kinową szansę

TEKST: REMIGIUSZ SZUREK FOTO: DARIUSZ KLIMEK

14


Rozmowa z pochodzącym z Waksmundu aktorem filmowym i teatralnym, Piotrem Cyrwusem, szerszej publiczności znanym po prostu jako „Ryszard Lubicz” z serialu „Klan”. Aktor podkreśla jednak, że nie chce by mówiono o nim tylko i wyCo takiego powinien mieć w sobie aktor, by traktowano go jako artystę z krwi i kości? Myślę, że zadaje Pan to pytanie nie bez kozery (śmiech). Pewien profesor, który uczył moją żonę, zawsze wpajał jej pewną zasadę, że „jeżeli nie mamy co do garnka włożyć, trzeba robić wszystko, by się utrzymać”. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Mamy takie czasy, a nie inne. Co znaczy być obecnie artystą? Może faktycznie zrobiłem w swoim życiu coś co było jedynie domeną rzemieślnika, ale jednak parę rzeczy, których również byłem autorem – przy sporym szczęściu - zostało odebrane wysoko artystycznie. W tym zawodzie przeważnie jest się mimo wszystko rzemieślnikiem, zaś artyzm zdarza się tak od czasu do czasu. Ważne też, by mieć szczyptę szczęścia. Wiem w jaki sposób powinno się ono objawić. To musi być dobry scenariusz, dobra sztuka, reżyser, koledzy wokół mnie, którzy także chcą w tym uczestniczyć, musi wytworzyć się ta aura, wizja, która zainteresuje kogo trzeba. Niestety to zdarza się niezmiernie rzadko. Tak na dobrą sprawę, to „coś” nawet przez całe życie aktora może nigdy nie nastąpić. Jakimi słowami opisałby Pan swój zawód? Mitręga… trud. Wielki trud. Nie brzmi to zbyt optymistycznie! Nie będę jakoś wychwalał tego fachu. Jeżeli ludzie patrzą na blichtr to inna sprawa… Przydaje się w nim wielka cierpliwość. Może lepiej, że obecnie jest tak jak jest, aniżeli tak jak bywało kiedyś, gdy znajdowaliśmy się 15

łącznie w tym aspekcie. Niewielu zapewne wie, ale wystąpił on m.in. w takich obrazach jak „Lista Schindlera” Spielberga, „Pan Tadeusz” Wajdy czy ostatnio serial – „Czas Honoru”

na piedestale zawodów zaraz po proboszczu i sekretarzu partii. Teraz jest normalniej. Wszystko bardziej zależy od nas samych. Wiem kiedy krewię, kiedy robię coś dobrze, a że jestem człowiekiem – nie zawsze mogę być w najwyższej formie. Czasem zdarzy się – tak po ludzku – być w gorszej dyspozycji lecz należy potrafić z tym żyć. Na tym to polega. Mimo, że jest Pan powszechnie znany, nigdy jakoś specjalnie nie pchał się pan do bycia tzw. celebrytą. Brak pańskiej osoby w kolorowych pismach, a przecież wydawać by się mogło, że owa „kariera” stoi przed Panem otworem. Nigdy mnie to nie interesowało, chociaż gdy zaczynałem grać w „Klanie” po głowie chodziło mi, by stworzyć swojego rodzaju fikcyjne życie, przeznaczone właśnie tylko dla kolorowych czasopism. Nieco się jednak tego projektu przestraszyłem, ponieważ wówczas nie wszyscy w naszym kraju rozumieli czym jest „prawdziwa fikcja”. Jak wiadomo nie zrobiłem tego. Wyznaje Pan po prostu inną zasadę. Ze Szkoły Teatralnej w Krakowie wyniosłem przekonanie, że aktor to człowiek, który kryje się za postaciami. Nie musi się zbytnio wychylać ze swoimi przemyśleniami, wypowiedziami, bo czasami nie jesteśmy, że tak to nazwę, najmądrzejsi w postrzeganiu świata, a przeważnie bardziej zamknięci w jakichś aurach naszych spektakli. Grając rolę, jestem przez trzy miesiące zupełnie oderwany od rzeczywistości – nie wiem

co słychać w polityce, nie wiem nawet co dzieje się w mojej rodzinie (śmiech). Coraz częściej jestem tyrpany, nagabywany, żeby się jednak wypowiadać. To straszne, bo kiedy coś się powie, to później – jak ostatnio w Internecie – wyłuskuje się dany skrawek wypowiedzi, niestety zupełnie wyrwany z kontekstu. Nie mogę tego autoryzować, nie mam na to wpływu i ów fragment żyje własnym życiem. Taki jest ten świat. Nigdy nie chciałem być celebrytą, chociaż niektórzy dziennikarze - plotkarze zaczęli mnie nim nazywać. Czyli podsumowując ten wątek… Jestem aktorem. Staram się schować za swoimi rolami. Dzięki jednej z nich – „Ryszarda”, którą grałem przez piętnaście lat, stałem się popularny, w ten czy w inny sposób. Nie odcinam się od tego, bo była to po prostu jedna z kilku granych przeze mnie postaci. Co do gazet to trzeba ich ileś sprzedać, codziennie i ja to rozumiem. Czy mam tłumaczyć ludziom, że informacje, które się gdzieś tam pojawiają są nieprawdziwe czy prawdziwe? Czy żona mnie utrzymuje, czy ja utrzymuję ją; że się nie pcham tam gdzie uznam, że nie muszę; czy jak mi ktoś zrobi reportaż „zza krzaków”, wyjmie moją wypowiedź, lub mnie ktoś napadnie i uzyska nieprzygotowaną informację – dla mnie to bez znaczenia, choć oczywiście papier wszystko wytrzyma (śmiech). Takie postępowanie często mnie drażni, nawet bardzo ale im bardziej mnie ono denerwu


WYWIAD/PIOTR CYRWUS

je, tym dziennikarze z tych mediów są bardziej natarczywi. Staram się więc od tego odciąć. Mam swoje sprawy, tyle pracy, tak ciekawy zawód, wspaniałą rodzinę, przyjaciół. Życie samo w sobie jest dla mnie niezmiernie ciekawe. Naprawdę zatem jest to tylko i jedynie odprysk mojej profesji, nad czym ubolewam, ale to już nie ode mnie zależy. Ma Ppan szacunek dla „ludzi znanych z bycia znanymi”? Mam dla każdego. Czy dla celebrytów, czy dla innych ras i kultur. Co do tych pierwszych - to jest wybór. Nie mnie to osądzać. Czego nie cierpię, to wyśmiewania się z ludzi. A my Polacy koniecznie musimy sobie ten świat nazwać, wszystkich ustawić, „ten jest taki, ten taki”. By nie zwariować, czasem też po stępuję podobnie, nie jestem święty, chociaż staram się przynajmniej, aby nie klasyfikować ludzi, a ich czyny. Mogę powiedzieć, że „czegoś takiego jak on, bym nie zrobił, to bym zrobił”, ale ludzie mają swój wybór, żyją swoim życiem. Swoją drogą celebryctwo to dla mnie ciekawe zjawisko. Jak można z tego wyżyć? Z tych kolorowych gazet, pojawiania się na imprezach? By wytrwać na bankietach, trzeba sporo jeść. Widać, że kosztuje to tych ludzi wiele poświęcenia (śmiech). Co jest dla pana największą wartością w życiu i czy prywatnie jest Pan w jakimś stopniu podobny do „Lubicza”? Na pewno troszkę tak. Aktor ma taki instrument, a nie inny. To moje ciało, głos, wrażliwość, a jego obdarzyłem paroma cechami, które były do tego potrzebne, lecz nie wszystkimi cechami Piotra Cyrwusa. Oddzielam te dwie rzeczy. Bardzo mocno wchodzę w rolę i nawet ci, którzy widzieli mnie 16

tylko w telewizji, czasem przychodzą do teatru i mówią, że są pozytywnie zaskoczeni. Jest mi wtedy niezmiernie miło, że ktoś widzi mnie w zupełnie innym świetle. Czuję satysfakcję. Takie jest moje aktorstwo, w takim kierunku chciałbym się dalej kształtować i tak grać. Czy gdyby mógł Pan cofnąć czas, to czy zamieniłby Pan rolę z „Klanu” na jakąś inną lub całkiem z niej zrezygnował? Ale na jaką? (śmiech). Mogłoby to być coś z „Rodziny Soprano”. Wie Pan, jak to mówił Mrożek „mały kraj, mali ludzie” – w Polsce mamy taką kinematografię, jaką mamy. Podobnie jest z telewizją. Do roli „Ryszarda Lubicza” startowało paruset aktorów, ja wygrałem. Nikt mi tego nie dał. Udało mi się stworzyć dla niej mit - czasem śmieszny, czasem poważny, w różnych środowiskach różnie odbierany, ale po prostu udało mi się to zrobić. Dla serialu i jego popularności to super sprawa! Gdybym żył w Ameryce, czy nawet w Anglii, byłbym jakiegoś rodzaju gwiazdą i do końca życia pewnie nie musiałbym nic robić, lecz dla mnie to niewystarczające. Panują tam inne realia, również moje ambicje są inne i dlatego poprosiłem o odejście z planu. Stwierdziłem, że przecież całe życie nie będę grał „Ryszarda Lubicza”. Miałem wtedy również inne role, ale ta jedna ciążyła nad pozostałymi i to zdecydowanie. Jakoś tak bardzo szybko z „Ryśka” z „Klanu” stałem się celebrytą, a teraz powoli w przeciągu roku jestem gwiazdą więc do czego ja jeszcze dojdę? (śmiech) Pański bohater był bardzo prawym człowiekiem. Czy zdarzały się dni, w których myślał Pan „on zrobiłby to tak”?

Nigdy. To niesamowite, ale gdy buduję rolę, nigdy nie myślę sobie, że zrobiłbym to tak, nie inaczej. A skąd my możemy wiedzieć, jak postąpiłby inny człowiek? Cała przestrzeń, postaci, roli jest taka, że mogę wszystko. Mój wybór, moja wrażliwość. Wszystko polega na tym, że dokonuję wyboru jak ma się zachowywać dana postać. Staram się jednak nie zahaczać zbytnio tej możliwości. Mam kolegów, którzy jak twierdzą zrobiliby coś inaczej, aniżeli ja i to jest z kolei ich wybór. Czy dla ludzi na ulicy w dalszym ciągu jest Pan Ryśkiem? Tak i jest mi z tym przyjemnie. Grałem przecież sympatyczną postać. Niektórzy mówią „o, jak to dobrze, że Pan zrezygnował z tego „Klanu”, bo się tam Pan tylko marnował”, a drudzy proszą bym wrócił, bo „Klan” beze mnie jest już nie taki sam. A ja już wybrałem (śmiech), choć jedna Pani powiedziała mi, że „przecież może Pan zmartwychwstać!” ( śmiech). Była jakaś drobnostka, która nie podobała się Panu w tej postaci? Staram się grać ze swoją całą wrażliwością taki materiał, jaki miałem. Koń był taki, jakiego go wszyscy widzieli. Nie mogłem stanąć na głowie, być zbyt okrutnym, czy nachalnym, lub jak zachęcała mnie kiedyś jedna Pani – „bym zdradził tą Grażynkę”. Wtedy zadałem jej pytanie. Czy w taki sposób zachęca też swojego męża? Ile ludzi, tyle opinii, a to ja uprawiam ten zawód i dzięki temu mogłem sobie przez piętnaście lat fajnie żyć. Jak Pan myśli. Czy „Klan” pomógł w jakiś sposób w akceptacji przez nasze społeczeństwo osób niepełnosprawnych?


17


WYWIAD/PIOTR CYRWUS

Gdyby już nic nie zostało z tego „Klanu” – choć myślę, że wniósł on więcej wartości w nasze życie – to uważam, że postrzeganie osób niepełnosprawnych, za sprawą Piotrka Swenda, mojego jakby przybranego syna, zmieniło coś w życiu ludzi chorych. Dało im lepszy start, lepsze czucie świata, większą pewność siebie. Dlaczego rola „Ryśka” cieszyła się takim – nie zawsze pozytywnie nacechowanym zainteresowaniem wśród rzeszy telewidzów czy choćby internautów? Czy chodzi o to, że mamy takie społeczeństwo, jakie mamy? Zawsze interesowało mnie, czy dobrze grałem swoją rolę. A ona miała taki charakter, nie inny. Słyszałem o różnych dowcipach mniej lub bardziej śmiesznych. Znałem jednak wielu ludzi, którzy szanowali „Ryśka”. I o tym staram się pamiętać. To tak jak z sąsiadem. Możemy go nie lubić, ale będziemy o nim mówić. Potrzebujemy – czy tego chcemy, czy nie - tego wszystkiego, tych dysput o serialach. Wtedy świat niby nam się otwiera, bo zwykle jesteśmy zamknięci w naszych, mieszkankach i jedynymi oknami na świat – nad czym ubolewam – jest ekran telewizora i życie bohaterów seriali, które robi się naszym. Częst słyszę „jak to się wydarzyło w tym serialu”, „jak ona postąpiła, jak tamten postąpił”. Tak już jest. Ciężko kopać się z koniem. Wydaje mi się, że po iluś tam latach, będzie można ocenić jak seriale zmieniły polskie społeczeństwo. Szkoda, że aż tyle naszego cennego czasu spędzamy na ich oglądaniu, ale z drugiej strony, egoistycznie myśląc – to bardzo dobrze, bo przecież my aktorzy mamy pracę. (śmiech Ogląda Pan czasem swój były serial? 18

Zawsze uważałem, że lodziarz lodów nie je. Nie jestem takim fanem samego siebie, jeśli już to dopiero po latach patrzę na swoje występy. Ma Pan wiele wspólnego z Małgorzatą Kożuchowską. Jak Pan myśli, dlaczego? W podobnym czasie odeszliśmy z serialu. Tak to się jakoś zdarzyło, a nie inaczej. Myślę, że ani Pani Małgorzaty nie inspirowało moje odejście, ani jej – mnie. W serialu jak wiadomo poniósł Pan śmierć. Czy maczał Pan palce w takim pomyśle na pożegnanie się z serialem? Po części tak. Poprosiłem bowiem, aby było to ostateczne rozwiązanie. Czym zajmuje się Pan obenie? Jestem aktorem – przede wszystkim – Teatru Polskiego w Warszawie, u dyrektora Andrzeja Seweryna. Mieliśmy stulecie teatru, gdzie wystawiliśmy sztukę „Irydion”, w której gram rolę Scypiona. W tym roku zagrałem już sporo ról w teatrze. O czasu do czasu pojawiam się też w serialach, ostatnio w „Rodzince.pl”, „Na Krawędzi”, „Komisarzu Aleksie” i – nigdy nie wiem jak się ten serial wojenny nazywa – jest w każdym bądź razie taki jeden. Już mam! „Czas Honoru”. Jestem zmęczony i uleciało mi z głowy (śmiech). Jest dużo rzeczy, które robię. Jak każdy aktor, czekam na jeszcze ciekawsze propozycje, ale uważam, że ambicjonalnie Teatr Polski pod względem repertuaru zadowala mnie jak najbardziej. Kiedy będziemy mogli zobaczyć aktora Piotra Cyrwusa w Krakowie? Pan chciał mnie już tyle razy chwycić w Krakowie, a spotkaliśmy się w Nowym Sączu. Trudno powiedzieć. Od października ub. roku gram w Teatrze Polskim, teraz ostatnio

przebywałem przez dwa dni w Krakowie, by zobaczyć swój dom. Stoi. (śmiech) Wracam za chwilę do Warszawy, nie wiem kiedy będę kolejny raz w „Stolicy małopolski”, może nastąpi to w wakacje. Aha, gram przecież w Teatrze Stu, w „dublerze” wraz z Krzysztofem Globiszem profesora Tischnera i może uda mi się w kwietniu, maju wystąpić w tym spektaklu. Czy grając obecnie w teatrze, uważa się Pan za lepszego aktora, aniżeli wówczas, gdy występował Pan w serialu? Zawsze byłem tym samym aktorem. Po prostu wykształcenie teatralne uwrażliwia nas bardziej na teatr, niż film, czy telewizję. Dlatego najbardziej i najsilniej ciągnie mnie właśnie w to magiczne miejsce. Nigdy z nim przecież nie skończyłem, bo nawet grając w serialu występowałem równocześnie na deskach „Starego”. Dzięki spotkaniom ze świetnymi aktorami teatralnymi dużo się uczyłem, a w tej chwili myślę, że mogę to w systematycznie większej częstotliwości oraz ilości – oddawać widzom. Co to znaczy lepszy-gorszy? Nie da się tak tego ocenić. Jednemu podoba się Krysia, innemu Marysia. Każdy aktor chce dobrze zagrać, nie ma takiego, który chciałby robić to źle. W minionym roku, wystąpił Pan w spocie „Mafia dla psa”, który został wybrany najlepszą kampanią społeczną roku 2012 (wg. czytelników kampaniespoleczne.pl). Czy jako „przykładny mąż i ojciec” miał Pan jakiekolwiek trudności z zagraniem gangstera i czy faktycznie lubi Pan zwierzęta? Nie wiedziałem nic na temat tego wyróżnienia. Dziękuję za informację. Odnośnie zwierząt. Od zawsze miałem z nimi kontakt. Pochodzę ze wsi, także w


moim domu dzieci posiadały psy, może mniej kotów – jestem uczulony na ich sierść, ale zawsze wokół mojej rodziny, mnie – zwierzęta były, są i będą. Jak wspominałem potrafię zagrać „Ryszarda” i faceta z mafii. Nie jestem oczywiście obdarzony cechami ani jednego, ani drugiego. Ciężko mi to tłumaczyć, a nie chcę się chwalić (śmiech). Wolę się spowiadać. Ćwiczył Pan wcześniej wymawianie inwektyw? Nie. Czasami – jako Piotr Cyrwus – posługuję się nimi. Staram się jednak zbytnio nie zaśmiecać języka polskiego. A czy można powiedzieć, że czasami w jakiś sposób pomagają one w życiu? Czasem, gdy coś reżyseruję, a brakuje mi słów, sięgam po coś dosadniejszego. Przecież Panowie śmieciarze, nie potrafiliby zebrać tych wszystkich przepełnionych koszy, bez tychże słów. Czasem zatem się nimi podpieram. Czy ludzie z pańskiego otoczenia nie byli zszokowani nowym image’m? 19

Nie, nie. W każdej roli szukam sensu. Nawet gdy niezbyt mi się ona podoba, to przecież zgodnie z pewną prawdą życiową - nie wszystko musi mi odpowiadać. Wspominał Pan, że czeka na inne wyzwania zawodowe. takim czymś „ekstra” nie byłby występ w produkcji kinowej? Myślę, że tak. Dawno – bo od czasów „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy – nie miałem jakiejś znaczącej roli w filmie. Wierzę, że bym się w tym odna lazł. Czekam na dobry scenariusz, fajny pomysł. Może ktoś tam o mnie myśli? Ja często to robię, może zatem coś z tego mojego myślenia wyjdzie. Mam taką nadzieję. Kogo zagrałby Pan najchętniej? Chciałbym postać, która zadaje pytania, ważkie w tym świecie. Nie chciałbym iść w stronę komedyjki, ale – jako, że jestem już w słusznym wieku - chciałbym poważnie zastanawiać się nad światem. Nie zawsze jest to jednak dane człowiekowi. Nie wiem, czy ktokolwiek w tym kraju ma taki komfort, żeby

mógł sobie czekać na scenariusze, role kinowe i jeszcze móc zrobić z tego selekcję. Jakub Gierszał? Może… Jest młody i na topie. Kibicuję mu ale też nieco się obawiam. Wiem jak to jest. Zawód aktora to taka wyciskarka. Doczepi się na pewien okres, wyciśnie i potem szuka następnego, z którym zrobi to samo. Oczywiście, życzę Jakubowi, by tak się nie stało. W „Klanie” był Pan przez jakiś czas taksówkarzem i poruszał się Fiatem Marea. Czy wie Pan może co stało się z tym samochodem? Ponoć pod koniec października ub. r. został wystawiony na aukcję. Nawet nie wiedziałem! Przyznam, że zdążyłem już zapomnieć czym jeździłem. Jako Piotr Cyrwus jestem zupełnie amotoryzacyjny. Dla mnie samochód musi być dobry i musi jeździć. To wystarczające. Jakoś zawsze tak miałem i nigdy nie przywiązywałem do tego gadżetu większej wagi. Dziękuję za rozmowę. Ja również dziękuję.


MODA/TYP NUMERU

Modern Chin, czyli elegancja w kobiecym wydaniu. Elegancja wg dwóch polskich projektantek Olgi Grabowskiej i Agnieszki Tokarz. Przy współpracy ze stylistkami z Ciuchove Love powstały klasyczne, ale jednocześnie nowoczesne stylizacje z wykorzystaniem projektów wyżej wymienionych projektantek.

FOTO: DAWID PROMIŃSKI MODELKA: BEATA WÓJCIK STYLIZACJA: CIUCHOVE LOVE MAKE0UP: JUSTYNA FALISZEK 20


21


22


FOTO: DAWID PROMIŃSKI MODELKA: DOMINIKA CIEŚLUKOWSKA BLUZKA: AGNIESZKA TOKARZ SPODNIE: GRAB ME BUTY: ALDO MAKE0UP: JUSTYNA FALISZEK

23


SUKIENKA: AGNIESZKA TOKARZ BIŻUTERIA: ILOKO.PL

24


SUKIENKA: GRAB ME KOŁNIEŻYK: ILOKO.PL

25


BLUZKA: GRAB ME, SPODNIE: AGNIESZKA TOKARZ, SUKIENKA: AGNIESZKA TOKARZ, BIŻUTERIA: ILOKO.PL

26


BIŻUTERIA: AGNIESZKA TOKARZ BIŻUTERIA: ILOKO.PL SPODNIE: AGNIESZKA TOKARZ BUTY: ALDO

27


LIFE/BIZNES POGRZEBOWY

MITY, CZY FAKTY? ŻYCIE, CZY FILM GROZY?

TAJNIKI BRANŻY POGRZEBOWEJ Z PUKTU WIDZENIA LABORANTA, GRABARZA I HIENY CMENTARNEJ. TEKST KAMIL RODZIEWICZ

I

stnieją niezliczone mroczne i tajemnicze miejsca. Ich aura została wykreowane przez towarzyszące im legendy albo przez twórców filmów grozy, którzy na straszeniu ludzi zarabiają miliony. Wszystkie te miejsca łączy jedno: gwałtowne bicie serca, ciężki, przyspieszony oddech oraz pojawiające się na czole kropelki potu. Do tego grona bez wątpienia można zaliczyć prosektorium oraz kostnicę. Na potrzebę artykułu parę dni temu odwiedziłem po raz pierwszy w życiu kostnicę. Wizyta nie należała do najprzyjemniejszych, na pewno nie zaliczę tego miejsca do ulubionych. Udało mi się porozmawiać z pracownikiem jednej z 28

placówek pogrzebowych. Mój rozmówca, który chciał pozostać anonimowy – nazywać go będę więc Panem Laborantem opowiedział, na czym polega od kuchni praca laboranta. Fascynujący jest fakt, że swoją pracę traktuje on jak najbardziej normalnie i nie ma żadnych problemów z tym, że większość dnia zamiast z żywymi, spędza w towarzystwie 28IA28zowi28ykków. Zaszokowała, a nawet zniesmaczyła mnie sytuacja, która miała miejsce tuż przed rozpoczęciem naszej rozmowy. To jedna z anegdot, które krążą o laborantach i grabarzach 28IAżywających posiłek w miejscu pracy. Motyw ten często jest wykorzystywany w horrorach klasy C, ale nigdy nie

spodziewałbym się go w prawdziwym życiu. Otóż Pan Laborant poprosił o chwilkę przerwy, aby mógł dokończyć przygotowane przez żonę drugie śniadanie, po czym żartował, że nie jest to „mrożonka”, a jedynie zwykła kanapka z szynką i serem. W pomieszczeniu unosił się dziwny zapach, który najwyraźniej w niczym mu nie przeszkadzał. Po piętnastu latach w zawodzie, jak stwierdził, zapach stał się niewyczuwalny. Początki nie należały do najłatwiejszych, pojawiały się mdłości, zawroty głowy, wymioty. Trzeba mieć nerwy ze stali i być odpornym psychicznym na to, co można tutaj zobaczyć. Jak się okazuje, trzeba też mieć wytrzymały żołądek.


Jak wygląda praca w prosektorium? To pytanie, na które dzięki mojemu rozmówcy staram się odpowiedzieć i pokazać niewtajemniczonym, czy ich domysły są prawdziwe. Do pracy przy zmarłych podchodzi się z szacunkiem: nie ma mowy o jedzeniu, zabawie, niestosownym zachowaniu przy ciele zmarłego. Niektórzy nie wierzą w duchy, inni wierzą, więc lepiej dmuchać na zimne i na wszelki wypadek ich nie denerwować; strzeżonego Pan Bóg strzeże, nikt nie chce stać się potencjalną ofiarą, a na pomoc filmowych „Pogromców Duchów” nie można liczyć. Mimo „sztywnego towarzystwa” ludzie pracujący w prosektorium, zwanej też „trupiarnią”, mają niesamowite poczucie humoru. A jak wygląda sprawa z alkoholem? Czy mit jest prawdziwy i rzeczywiście po ciężkim dniu z „klientami” pracownikom zdarza się wypić coś mocniejszego w pracy? Nie zawsze pracuje się „na smutno”, żartuje Pan Laborant. Czasami, żeby się od tego wszystkiego odciąć, wypije się kieliszek lub dwa, choć zdarza się to bardzo rzadko. Nie można się przecież ciągle smucić, trzeba podchodzić do obowiązków z dystansem. Praca w zakładzie pogrzebowym uczy oswojenia się ze śmiercią – jedyną sprawiedliwo ścią na tym świecie, jak od dawna twierdzi literatura piękna. Laborant a grabarz: fakty i mity pogrzebowych profesji W dzisiejszych czasach na stanowisko laboranta jest wielu chętnych. Zarobki nie należą do najgorszych. Obowiązki w prosektorium nie są lekkie ani przyjemne, polegają przede wszystkim na przygotowaniu zwłok do pochówku. Pracownicy uczestniczą w sekcji, a następnie zszywają zmarłego. Ko29

lejnym krokiem jest mycie, ubieranie i malowanie ciała. Należy zatuszować różnego rodzaju przedśmiertne ślady; jeśli zwłoki nie są kompletne, trzeba je jak najdokładniej poskładać. Wszystkie te zabiegi mają na celu przygotowanie ciała do tego, aby można je włożyć do trumny. Profesjonalne przygotowanie do pochówku nazywane jest pośmiertną toaletą. Wyróżnić można między innymi tanatokosmetykę, czyli profesjonalny wizaż pośmiertny oraz upiększanie zwłok. Osoba wykonująca taką usługę zajmuje się makijażem oraz poprawianiem wyglądu nieboszczyka w celu ukrycia oznak śmierci. Natomiast tanatopraksja to nowa forma wstępnej balsamacji, polegająca na wymianie płynów w organizmie na utrwalające płyny chemiczne. Umożliwia to transportowanie i przechowywanie zwłok przez kilka tygodni w nienaruszonym stanie. Co najważniejsze, pozwala też przywrócić naturalny wyglądu, wymazać grymas bólu i cierpienia z twarzy oraz zrekonstruować „braki” spowodowane nieszczęśliwym wypadkiem. Rodzina osoby zmarłej musi być zadowolona z usług. Są też ludzie, którzy mają specjalne życzenia; wówczas do kieszeni pracownika wypadają dodatkowe pieniądze. Nie o wszystkich życzeniach klientów Pan Laborant chciał opowiadać, zdradził jednak kilka najzabawniejszych próśb rodzin zmarłego: ktoś zamiast schludnego ubioru zażądał podartych i poplamionych ubrań, inny chciał, żeby do trumny włożyć paczkę prezerwatyw, a swoją prośbę motywował tym, że zamarły był propagatorem bezpiecznego seksu wśród młodzieży. Rozumiem, że w starożytności ludzi chowano z całym majątkiem i ulubionymi rzeczami, ale prezerwatywy w trumnie?

Grabarz to, podobnie jak laborant, zawód niecieszący się dobrą opinią społeczeństwa. Grabarzom często przykleja się łatki „hien cmentarnych”, choć „hieny” to ludzie plądrujący i bezczeszczący groby. Poza tym dalej funkcjonuje stereotyp grabarza jako człowieka, który tylko kopie doły. W 29IA29zowistości jest jednak zupełnie 29IAczej, a warunki pracy nie należą do najprzyjemniejszych. Zastanówmy się, jak zwłoki znajdują się w domu pogrzebowym, a następnie na cmentarzu? To jeden z obowiązków, jakim obarczony jest grabarz. Nikogo nie obchodzi, jak przetransportować z domu na cmentarz trumnę: jeśli do windy się nie zmieści, trzeba ją znieść schodami. Istnieją jeszcze gorsze rzeczy, które mogą spotkać grabarza w pracy. Najgorzej, gdy robi się ciepło i trzeba przyjechać po zwłoki, które znajdują się już w procesie rozkładu, a przy ich przenoszeniu należy uważać, żeby żadna z części 29IAła nie odpadła. Podobnie wygląda sprawa transportu ofiar, które zginęły w wypadkach. Wieczorami na cmentarzu, gdy dookoła jest cicho i ciemno, różne myśli chodzą po głowie. Z czasem można do tego przywyknąć, ale zawsze pojawia się adrenalina lub strach przed wykopaniem dołu. Istniały przecież przypadki, gdy podczas pracy ktoś wpadł do dołu przeznaczonego na trumnę. W żargonie pogrzebowym istnieje wiele mniej przyjemnych określeń zmarłych. Oczywiście są one używane jedynie „wśród swoich”, a nie na przykład przy rodzinie zmarłego. Nikt na pewno nie powiedziałby, że właśnie przygotowują „trupa”, „mrożonkę”, „padlinę”, „padło”, „ścierwo” czy „truchło” do pochówku. A dlaczego grabarze boją się śmierci? Bo to by oznaczało koniec ich kariery. Tak


LIFE/BIZNES POGRZEBOWY

wygląda próbka cmentarnego humoru. Hiena cmentarna, biznes do grobowej deski Podczas zbierania materiałów potrzebnych do napisania tego artykułu dotarłem do bardzo interesującej osoby, która z „cmentarnym biznesem” ma wiele wspólnego i czerpie z niego pełnymi garściami. Reprezentantką tej nielegalnej profesji jest Beata, wśród swoich znana jako Kosa – wykształcona dziewczyna, po której nigdy bym się nie spodziewałbym się, że jest hieną cmentarną. Podczas krótkiej rozmowy opowiedziała mi o korzyściach swojego procederu i o tym, jak weszła w świat plądrowania i bezczeszczenia grobów. „Zaczęło się to jakieś osiem lat temu. Podczas jednej z imprez założyłam się z kolegą, że ukradnę jeden z krzyży nagrobnych. Wydało mi się to śmieszne i nigdy bym nie pomyślała, że jednorazowy pijacki wybryk zmieni się w moje przyszłe źródło utrzymania. Uwielbiam tę adrenalinę, emocje, ryzyko, które towarzyszy mojej pracy. Strach przed tym, czy ktoś mnie zobaczy, nie wezwie policji, mnie kręci. Możesz sobie pomyśleć, że jestem nie 30

etat na boku, ja nazywam ich sępami, gnidami. Nie mogłabym pracować ze zmarłymi, a później robić takie rzeczy. Coś jest nie tak. Wykonujesz pracę, do której trzeba się donosić z szacunkiem z powagą, a po godzinach zaglądasz do trumien, wyjmujesz z nich kości i zaczynasz się bawić. Mówią, że to takie duże klocki lego, z których można tworzyć nowe konstrukcje. Widzisz, ja zajmuję się tym, co na zewnętrz, nie zaglądam i nie plądruję trumien, bo nie chciałabym, żeby kiedyś ktoś w taki sposób bawił się mną po śmierci”. normalną, bezduszną suką, która wzbogaca się na cudzym nie szczęściu i w pewnym sensie masz rację. Zawsze byłam ryzykantką, gdyby mi się to nie opłacało, to bym tego nie rozbiła. Wiesz, ile można na tym miesięcznie zarobić? Takich pieniędzy nie zarobisz, siedząc osiem, dziesięć godzin za biur kiem. Przy najgorszym zapotrzebowaniu jestem w stanie zarobić dwa i pół tysiąca złotych miesięcznie. Staram się zmieniać otoczenie i wybierać te cmentarze, z których będę miała więcej profitów. Teraz pracuję w Niemczech, zarobki są o niebo lepsze niż w Polsce. Kilka »napadów« w miesiącu i mogę spokojnie żyć przez najbliższe pól roku”. Początkowo mianem hien cmentarnych określano osoby zajmujące się plądrowaniem i bezczeszczeniem grobów, rozkopujące świeże groby, by rabować to, co nieboszczyk ma na sobie i ze sobą. Dzisiaj hieną nazywa się tych, którzy żerują na cudzym nieszczęściu i na ludzkiej krzywdzie, ale są zbyt tchórzliwi, by działać jawnie. „Wśród moich znajomych – mówi Beata – jest wielu pracowników domów pogrzebowych, od laborantów na grabarzach kończąc. Wielu z nich ma

Istnieją zawody, o których krążą niezliczone legendy; taka profesja to między innymi praca laboranta w zakładzie pogrzebowym oraz praca grabarza. Wiele z tych informacji jest wyssanych z palca i wyraźnie odbiega do rzeczywistego stanu rzeczy. Jedno jest pewne: pracować w tym zawodzie może każdy, zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Świat idzie naprzód, wszystko się zmienia, więc i biznes pogrzebowy się rozwija, wprowadza coraz to nowe usługi. Fakt, trudno tu mówić o pracy dającej satysfakcję z jej wykonywania, nie ma też co liczyć na rozwój kariery. Czy nam się jednak to podoba, czy nie, ktoś ten zawód musi wykonywać, a w obliczu tragedii specjaliści od marketingu pogrzebowego muszą mieć głowę na karku. W tym fachu liczy się wyczucie i umiejętność współpracy zarówno z żywymi, jak i ze zmarłymi. Ludzie działający w branży pogrzebowej na brak pracy nie mogą narzekać. Żartują, że dopóki ludzie będą umierać, oni będą mieć pełne ręce roboty, a interes dalej będzie kwitł i przynosił zyski. Z pewnością dalej też będzie oferował nam dreszczyk grozy.


31


STYL/EROTYKA

NOWY CYKL W BLACK WALL MAGAZINE

SEKSBIZNES OD ALKOWY OPOWIEŚĆ EKSKLUZYWNEJ PROSTYTUTKI TEKST ANONIMOWA PROSTYTUTKA

„PO WYPROWADZCE Z DOMU I SKOŃCZENIU STUDIÓW ZACZĘŁAM DUŚCIĆ SIĘ W MIEJŚCIE, W KTÓRYM MIESZKAŁAM. POTRZEBOWAŁAM CZEGOŚ, NOWEGO, BY UDOWODNIĆ SOBIE, ŻE POTRAFIĘ PORADZIĆ SOBIE W MIEJSCU, W KTÓRYM NIKOGO NIE ZNAM I CO WAŻNE NIKT NIE BĘDZIE ZNAŁ MNIE. MIAŁAM JUŻ SPORO OSZCZĘDNOŚCI, WIĘC NIE ZACZYNAŁAM OD ZERA, ALE MIMO WSZYSTKO TEN KRTOK WYMAGAŁ ODE MNIE NIE LADA ODWAGI. W TAMTYM MIEJSCU ZDĄŻYŁA SIĘ JUŻ ZAKORZENIĆ, MIAŁAM DUŻE GRONO ZNAJOMYCH, A WOLAŁAM UNIKNĄĆ SYTUACJI, W KTÓREJ GOŚCIEM OKAZUJE SIĘ MĄŻ MOJEJ KOLEŻANKI.”

Pochodzę w małego miasteczka, w zasadzie wsi, z drugiego końca Polski, w której wychodzi się za mąż w wieku dwudziestu lat i przejmuje gospodarstwo po rodzicach. Bez perspektyw i nadziei na lepsze życie. Nigdy nie chciałam, jak moi rodzice, liczyć każdej złotówki, więc inwestowałam w naukę. To było o tyle ciężkie, że musiałam pomagać w domu, zresztą ciężko się skupić, kiedy dokoła biega gromada dzieciaków. Szczerze mówiąc, nie liczyłam na to, że kiedykolwiek uda mi się stamtąd wyrwać, bo dobre stopnie to jedno, a utrzymanie się w obcym mieście to drugie. Tak czy inaczej, to była moja jedyna szansa, nie miałam wiele więcej.

32

Wyprowadziłam się z domu zaraz po maturze i przysięgłam sobie, że nigdy tam nie wrócę. Egzaminy na studia zdałam nieźle, dostałam się na wymarzony kierunek i pozostawała kwestia utrzymania się. Wyjeżdżając z domu, miałam przy sobie tylko kilkaset złotych, tyle, żeby opłacić pierwszy miesiąc pobytu w akademiku. Nie powiem, szukałam pracy, ale nie oszukujmy się, nikt nie przyjmie do pracy panienki z prowincji, która potrafi jedynie wydoić krowę. Któregoś dnia dałam się namówić znajomym z akademika na imprezę w klubie, a że miałam w kieszeni ostatnie dziesięć złotych, większość czasu podpierałam ścianę.

W pewnym momencie podszedł do mnie wysoki, dobrze ubrany mężczyzna i wręczył mi wizytówkę, mówiąc przy tym, że wyglądam na dziewczynę, która lubi się ostro zabawić, więc jeśli miałabym ochotę dorobić do „kieszonkowego”, powinnam zadzwonić. Był koniec września, więc ostatecznie po tygodniu zadzwoniłam. To nie jest tak, że się usprawiedliwiam, ale wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, żeby nie wrócić do domu. Nie chcę wdawać się w szczegóły; z tym facetem spotkałam się tylko raz, ale podsunął mi pomysł na to, jak szybko zdobyć pieniądze. Nie chciałam wiązać się z żadną agencją, dzielić pieniędzmi z al-


fonsem i nie móc decydować, z kim sypiam. Zadłużyłam się u koleżanki, wynajęłam niewielką kawalerkę, kupiłam trochę seksownej bielizny i zaczęłam rozkręcać własny seksbiznes. Zaczęło się od ogłoszeń w prasie, bo wtedy Internet nie był tak popularny jak teraz. Szybko znalazłam klientów, głównie dzięki poczcie

pantoflowej. Nigdy nie myślę o sobie w kategoriach dziwki lub prostytutki, wolę raczej określać to, co robię, mianem przyjaciółki lub damy do towarzystwa. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że poświęcam czas mężczyznom, którzy tego potrzebują. Oferuję im nie tylko swoje ciało, ale także rozmowę, zainteresowanie, uwagę i to wszystko, czego im brakuje w relacjach z partnerką. Kiedy wychodząc ode mnie, czują się nie tylko zaspokojeni seksualnie, ale przede wszystkim zrelaksowani i odprężeni, jak po spotkaniu z najlepszym kumplem. A ewentualny dyskomfort związany z patrze-

33

niem w lustro rekompensuje mi stan mojego konta. Poza tym nie nazywam swoich gości „klientami”, bo nasze relacje wykraczają poza prosty schemat transakcji pieniądze-seks. Lubię seks, ale początkowo bardzo starałam się stłumić wszelkie doznania. Potrzebowałam czasu, żeby nauczyć się, jak cieszyć się dobrym seksem bez ryzyka, że się zaangażuję. Moi goście to zadbani mężczyźni z klasą. Wiedzą, jak sprawić kobiecie przyjemność. W przeszłości zdarzało się, że klient chciał mnie tylko „przelecieć”, nie dbając zupełnie o moje potrzeby, ale teraz mam z tego, co robię, podwójną korzyść. Mimo wszystko dalej staram się nie zapominać o tym, że jestem profesjonalistką i liczy się przede wszystkim przyjemność moich gości. Na orgazm i pełne oddanie się pozwalam sobie rzadko, głównie wtedy, gdy klient jest wyjątkowo przystojny. Co do przyjemności, które oferuję to w standardowy zakres usług wchodzi seks oralny, klasyczny i analny, w tej kolejności. Jeszcze jakiś czas temu głównym życzeniem był seks oralny z tak zwanym finałkiem, czyli wytryskiem w usta, na twarz, brzuch czy piersi. Teraz jest to w zasadzie nieodłączny element gry wstępnej. Goście bardzo często proszą też o seks analny, głównie ze względu na opory, jakie budzi on w ich żonach czy partnerkach. Zupełnie tego nie rozumiem. Wystarczy trochę lubrykantu czy wazeliny i odprężająca atmosfera. Nie boli. Coraz więcej gości życzy sobie także, aby pieścić ich „od tyłu”. Prostata jest bardzo wrażliwa, więc jeśli zrobisz to umiejętnie, gwarantuję Ci, facet oszaleje. Najbardziej popularne pozycje to ta na jeźdźca, klasyczna, no i oczywiście 69. Ciężko prześledzić krok po kroku, jakie pozycję przyjmuję, bo to jest żywioł. Dobry seks polega na tym, żeby nie było przestoju, żeby cały czas coś się działo. Gra wstępna to moment, w którym wzbudzasz namiętność, rozpalasz kochanka. Mimo że często przychodzą do

mnie już „gotowi”, to im dłużej przeciągam chwilę, kiedy pozwolę im osiągnąć orgazm, tym silniejszy on jest. Zatem podczas gry wstępnej dozwolone jest wszystko, co podgrzewa atmosferę. Kostki lodu, czekolada, miód, wosk, zresztą opowiem Ci o tym za chwilę. Najpopularniejsza pozycja to 69, w różnych konfiguracjach, chociaż najczęściej oboje leżymy na boku. Wbrew obiegowej opinii, że prostytutki się nie całują, ja zawsze to robię. To nie tylko sposób na rozpalenie faceta, ale też coś, co pozwala gościowi zapomnieć, że przed chwilą zapłacił mi za seks. „Seks właściwy” to w zasadzie szereg pozycji, które zmieniają się co chwila, to są zwykle te, które już wymieniłam, ewentualnie trochę urozmaicone. Zdarzają się fetyszyści, ale to delikatne dewiacje, zazwyczaj dotyczą butów, stóp, seksownej bielizny czy lateksowych gorsetów. Nie zgadzam się na zabawy sado-maso, pisssing i innych z tego gatunku. Czasem przebieram się za uczennicę lub srogą nauczycielkę. Znam upodobania swoich gości, więc łatwo mogę przewidzieć, na co mają w danym momencie ochotę. Fantazjują o tym, żebym ich zdominowała albo żebym była uległą, niewinną dziewczynką. Spełniam chętnie te zachcianki, bo dla mnie to też dodatkowy bodziec. Nie zgadzam się na trójkąty ani na seks z kobietami. Nie pozwalam się związać, za to sama chętnie przywiązuję do łóżka. Najbardziej wyuzdana rzecz, to chyba gość, który przyniósł habity zakonników, dla siebie i dla mnie, i zażądał, żebyśmy pobawili się w klasztor. Być może Cię to nie szokuje, ale dla mnie to obrazoburcze. Moimi gośćmi zresztą są nie tylko Polacy, ale też obcokrajowcy, chociaż tu nie ma o czym za bardzo mówić. Standard. Pewnie interesują was moje preferencje co do rozmiarów penisa? O tym przeczytacie w kolejnym numerze … xoxo


Szukasz fajnych oprawek w przystępnej cenie? Dobrze trafiłeś. Brylove.pl to nowy internetowy sklep, oferujący szeroką gamę okularów przeciwsłonecznych oraz zerówek. Wśród tak bogatego asortymentu znajdziecie m.in. popularne muchy, lenonki, czy wayfarery. Oo koloru do wyboru. Pomysłodawcą sklepu jest firma Hello Fashion! Wszystkie damskie i męskie oprawki kosztują jedynie 45 zł – wysyłka jest gratis!

34


35


WYWIAD/LENA ROMUL

LENA ROMUL TEKST KAMIL RODZIEWICZ FOTO BARTEK MURACKI MAKE-UP, WŁOSY DILAN MUSTAFA STYLIZACJA DOROTA MAJEWSKA

KOMPOZYTORKA, SAKSOFONISTKA, WOKALISTKA, WEGETARIANKA, WARIATKA – LENA ROMUL.

Trzeba przyznać, że twoja kariera rozwija się w błyskawicznym tempie. Jesteś młodą, bardzo utalentowaną osobą, która zapracowała sobie na to co dzisiaj osiągnęła. Co najbardziej wpłynęło na to, w jakim etapie swojej kariery jesteś teraz? Determinacja. Pasja, maksymalna miłość do muzyki, do sceny, do nagrywania, do tworzenia. Nie ma w tym wielkie filozofii. Ja najzwyczajniej w świecie kocham to co robię i nie uważam mojego tempa za błyskawiczne. Dla mnie to co robię jest naturalne. Jest wchłaniane do organizmu razem z powietrzem i wydychane w dźwię36

kach. Podejrzewam, że największy wpływ na mnie ma po prostu muzyka. Wzięłaś udział w programie „Mam talent” gdzie udało Ci się dotrzeć do finału. Jak wspominasz ten czas, czy ta przygoda pomogła Ci w realizacji marzeń, otworzyła drzwi do kariery? Czy po raz drugi wzięłabyś w udział w programie? Oczywiście, że bym wzięła – jestem tego pewna. Przełamałam własne bariery, występowałam w cudownych warunkach. Pracowałam z otwartymi ludźmi, którzy pokazywali mi i innym uczestnikom kim możemy być, jeśli tego pragniemy. Ja

wspominam tę przygodę bardzo dobrze, zachęciła mnie do walki o swoje życie i do brnięcia w muzykę jeszcze bardziej niż wcześniej. Jak wiele zmieniło się w Twoim życiu po udziale w „Mam Talent!”? Czy w branży muzycznej jesteś bardziej rozpoznawalna, fani atakują się na ulicy? W pierwszym tygodniach po programie faktycznie zdarzały się takie sytuacje, kiedy byłam zaczepiania w sklepach spożywczych, obdarowywana uśmiechem i komplementowana za występy w „Mam Talent”. Jednak chwilę później chciałam się odciąć od całej historii by w


spokoju robić płytę. Zmieniłam włosy na czarne i momentalnie tego dnia zaczepki zniknęły. Usunęłam się na bok, realizowałam swoje pomysły muzyczne. W branży muzycznej wbrew pozorom jestem dość długo. Od 18 lat występowałam z innymi artystami, także w telewizji. Grałam na saksofonie z Wojtkiem Pilichowskim, Tede, Mariką, śpiewałem w chórkach u Patrycji Kazadi. Wzięłam udział w Sylwestrze z Dwójką gdzie wykonałam finałowy utwór z Edytą Górniak, Beatą Kozidrak i Marylą Rodowicz. Śpiewałam również w programie Szymona Majewskiego. Wszystkie te doświadczenia wiele mnie nauczyły i otworzyły jeszcze bardziej na muzykę. Jak to się stało, że wybrałaś właśnie saksofon? Nie będę ukrywał, ale jest to jedne z moich ulubionych instrumentów. Dźwięki, które się z niego wydobywają są magiczne. Czy gra na saksofonie była twoim marzeniem, czy może rozpoczęłaś ją za namową rodziców, a może z zupełnie innego powodu? Nauka gry na saksofonie zaświtała mi w głowie w wieku 11 lat. Barwa tego instrumentu jest niezwykle inspirująca. Jest jak śpiew. To jeden z najbardziej naturalnych, jeśli chodzi o użycie oddechu, instrumentów muzycznych. Zespala z ciałem i duszą. Granie na nim sprawia przyjemność. Te emocje są niedopisania. Ten instrument działa magicznie na ludzi, na mnie także. 22 stycznia, czyli dokładnie w Twoje urodziny odbyła się premiera dwupłytowego albumu: „Industrialnie” i „Instynktownie”. Skąd pomysł na stworzenie dwóch tak odmiennych projektów muzycznych? Jesteś na tyle płodną artystką, że nie potrafiłaś się zdecydować na wy 37

bór przysłowiowych 10 utworów? To prawda, trudno było wybrać z moich skrajnych pomysłów 10 piosenek. Nie potrafiłam się zdecydować, więc uznałam, że nie chcę decydować. Że chcę się pokazać z wielu stron. Wykorzystać zdobyte doświadczenia, zmiksować je, i zobaczyć co się wydarzy. Udało mi się złożyć te

pomysły w dwa projekty. Występowanie z nimi sprawa mi ogromną przyjemność. Nie nudzę się. Jednego dnia mogę być ostrą rockową dziewczyną, by następnego zmienić się w jazzową melancholijną kobietę. (śmiech) Swoją płytę wydałaś niezależnie, w prywatnej wytwórni „Capitan Earth”, którą założy-


łaś wspólnie ze znajomymi. Czy uważasz, że w dzisiejszych czasach łatwiej być niezależnym artystą? Dla mnie lepiej, nie wiem, czy dla wszystkich, to chyba zależy od tego, po co się muzyką Zajmujemy. Dla mnie priorytetem Jest niezależność muzyczna. Jeśli jest to sygnowane moim nazwiskiem, chcę nagrywać to co słyszę wewnątrz siebie. Chcę być prawdziwa, zarówno w życiu jak i na scenie. Nie akceptuje zmian, których powodem są wyłącznie pieniądze. Jaki jest odbiór waszej płyty? Czy podczas pracy nad materiałem, zastanawiałaś się, czy Twoja muzyka będziesz w ogóle puszczana w mediach? Można usłyszeć w radiu twoje utwory? Płyta Industrialnie leci w Radiu Ram, a koncert Industrialnie i Instynktownie usłyszeć można w Radiu Pik. Pojawiam się co jakiś czas w radiach akademickich i internetowych. Czasami mi przez myśl, że moja piosenka musi mieć czas antenowy 3:30, ale udało się to w przypadku tylko kilku numerów. (śmiec) Większość jest dłuższa i zaaranżowana tak, żeby brzmiała przyjemnie dla odbiorcy, niekoniecznie by wpasowywała się we wszystkie obowiązujące dzisiaj kanony. Czy to dobrze, czy to źle? Nie wiem, tak czułam jak ją tworzyłam z zespołami. Rozpoczęłaś serię koncertów promujących płytę, jaki jest odbiór Twojej muzyki? Jak wyglądają twoje emocje w związku z tym? Uwielbiam koncerty związane z tym albumem! Są zupełnie inne od wszystkich, które wcześniej grałam. Wymagają ode mnie zbudowania nowej, wyjątkowej atmosfery. Staram się zachęcić słuchaczy do swobody i do tego, by czuli się bezpiecznie. By oddali się słuchaniu, odczuwaniu muzyki. Jestem zwolenniczką 38

teorii, że dobra energia krąży i powraca. Czuję, że ludzie są uśmiechnięci, spokojniejsi po tych koncertach. Nawet jeśli muzyka jest głośna i dynamiczna. Ja się nie spieszę. Pomimo szybkich dźwięków. Poza tym po każdym koncercie kupowane są ode mnie płyty, słuchacze chcą tę muzykę zabrać do domu. To dobry sygnał. Podczas koncertów na scenie nie jesteś sama. Kto jeszcze wspiera Cię muzycznie podczas koncertów? Największe wsparcie w tworzeniu i w graniu mam w perkusiście Jerzym Markuszewski. Obecnie występuje i tworzy on z Mariką i Kasią Kowalską. Jego doświadczenie i cierpliwość doprowadziły do punktu, w którym płyta została zarejestrowana i wydana. Uczestniczy on jako jedyny w obu projektach muzycznych, które nagrane są na płycie i koncertują. Projekt Industrialnie to tak naprawdę w dużej mierze robota gitarzysty, Artura „Boo-Boo” Twarowskiego. Duży wpływ na ten projekt miał, rówmież perkusista Tomasz „Żaba” Mądzielewski, pianista Artur Bogusławski oraz producent Paweł Gawlik. W przypadku projektu Instynktownie, wykonywany jest zawsze w tym samym, niezmienionym składzie. Magię na scenie tworzą gitarzysta Piotr Rubik, kontrabasista Grzegorz Piasecki oraz pianista Patryk Kraśniewski. Współpracowałaś z wykonawcami wywodzącymi się z przeróżnych stylistyk, między innymi z: akustycznym Yazzbot Mazut, soulowym Presidents Of Soul, z Pilichowski Band grającym w stylu fusion czy metalowym Chassis. Jak odnajdujesz się w tak różnych stylistykach? Dla mnie nowa stylistyka to wyzwanie. Lubię wyzwania, lubię ryzyko, lubię się uczyć nowego i nowe wykonywać. Po

prostu spędzam tyle czasu nad projektem, czy stylistyką i potrzebne jest, by zacząć czuć się w niej swobodnie. Wszystko jest do zagrania, zaśpiewania, wystarczy pomysł. Ja każda prawdziwa artystka lubisz szokować, przełamywać konwenanse. Twoja fryzura, styl ubierania się, odbiegają od standardów związanych z muzyką jazzową, graną na saksofonie. Czy dzięki temu liczysz na większe grono odbiorców, zainteresowanie mediów? Czy po prostu w taki sposób manifestujesz swoją niezależność? Ja cała odbiegam od standardów jazzowych, czymkolwiek są. (śmiech) Prawdą jest, że wychowałam się w jazzowym świecie. Przez artystów jazzowych byłam uczona tej muzyki, ale jestem sobą i czuję, że mam w sobie buntownika. Wyglądam tak, jak w danym momencie się czuję. Ubiór zawsze manifestuje samopoczucie. A czy odbiorców to obchodzi? Pewnie tak, nie wiem. Ale to czy ubiorę się w skórę czy w elegancką sukienkę nie wpływa na to, czy przyjemnie się mnie słucha. Powiedz mi, masz jakieś inspirację muzyczne, z których czerpiesz swoje fascynację? Co jakiś czas słucham w kółko jakiegoś artysty. W liceum słuchałam Dead Kennedys i Brudnych Dzieci Sida na zmianę z Johnem Coltranem i Milesem Davisem. Na początku studiów opanowała mnie maksymalna fascynacja muzyką neosoulową, Erykah Badu, Jill Scott, Ledisi, Amp Fiddler, chwilę później oczarowała mnie Bjork i Meshell Ndegeocello. Następnie fascynacja muzyką elektroniczną, Trentemoller, Moderat, Apparat, Paul Kalkbrenner, Benga, Radikal Guru, oraz akustyczne brzmienie Sigur Ros czy Bon Iver. Jakie masz plany na najbliższy czas?


24 kwietnia gram Projekt Industrialnie w Warszawie, 9 maja w Wydziale Remontowym w Gdańsku, 7 czerwca Projekt Instynktownie w Myszkowie koło Katowic. Za kilka tygodni wy39

puszczam drugi klip promujący płytę, w czerwcu kręcę kolejny. Planuję na jesień dużą trasę koncertową. Robię nowe piosenki ,komponuje. Mam już kil-

kanaście demówek, zobaczymy co się z tego urodzi. Może coś w kolejnej stylistyce? (śmiech) Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia w osiąganiu kolejnych sukcesów! Również dziękuję!


SESJA OKナ、DKOWA

40


41


42


43


44


45


SESJA OKŁADKOWA

FOTO: EDYTA BARTKIEWICZ MODELKA: MAGDALENA ROMAN/D’VISION MAKE UP: ADRIANNA PAWŁOWICZ STYLIZACJA: SANDRA PANUŚ KORONA: PAULINA NOWAK ART&DESIGN PIERŚCIONEK: WWW.BESTBRANDSITALY BRANZOTETKA: WWW.BESTBRANDSIT.COM

studio Warszawskiej Szkoły Reklamy

46


47


8 edycja POLSKIEGO TYGODNIA MODY

48


FASHIONPHILOSOPHY FASHION WEEKN POLAND TO NAJWIĘKSZA I NAJWAŻNIEJSZA IMPREZA MODOWA W POLSCE. POZA PREZENTACJĄ TRENDÓW NA NADCHODZĄCE SEZONY JEST ŚWIETNYĄ PLATFORMĄ BIZNESOWĄ ORAZ CO NAJWAŻNIEJSZE PROMOCJĄ POLSKICH PROJEKTANTÓW ZA GRANICĄ. 17 kwietnia w Łodzi, odbyła się ósma edycja FashionPhilosophy Fashion Week Poland. Podczas pięciodniowej imprezy mogliśmy zobaczyć pokazy prawie 50 projektantów i marek. Codziennie do południa, w ramach OFF OUT OF SCHEDULE, mogliśmy oglądać propozycje młodych, świetnie rokujących projektantów. Co ciekawe, zaprezentowali odważniejsze, szokujące, nowatorskie projekty, niż te prezentowane przez czołowych polskich kreatorów mody. W tym roku kolekcje prezentowane były w budynku Domu Towarzystwa Kredytowego. Po pokazach OFF przenosiliśmy się do hali przy ulicy Tymienieckiego, gdzie na DESIGNER AVENUED prezentowano kolekcje na sezon jesień-zima 2013/2014 m.in. ŁUKASZA JEMIOŁA, NATALII JAROSZEWSKIEJ, TOMASZA OLEJNICZAKA oraz znanej z „Tańca z gwiazdami” EWY SZABATIN. Uczestnictwo w pokaz na Alei to nie wielkie wyróżnie-

49

nie ale i świetny pr – promocja, która na pewno rozsławi markę. Między pokazami mogliśmy wybrać się na wielkie zakupy do strefy CONCEPT STORE i SHOWROOM - przeznaczonej dla firm, marek odzieżowych oraz młodych projektantów. W tym roku na widzów pokazów Polskiego Tygodnia Mody czekało ponad 120 stoisk z różnymi ubraniami i akcesoriami. Naszą uwagę przykuły pokazy trzech marek. Pierwszą z nich jest MMC STUDIO, która wywołała największy zachwyt wśród widzów, zapewne dzięki oprawie scenicznej i muzycznej pokazu oraz obecności Joanny Horodyńskiej na wybiegu. W podobną stylistykę wpisywał się pokaz naszego faworyta - TOMAOTOMO – zabawą formą, kolorem oraz NENUKKO, która zaprojektowała stroje w zupełnie innym klimacie – uniseksowe, overzizowe stroje, dominacja szarości i czerni. Wszystko na światowym poziome. Organizatorzy imprezy zaprosili również gości specjalnym. Wydarzeniem otwierającym 8 edycję polskiego tygodnia mody był pokaz kolekcji legendy rosyjskiego rynku mody - SLAVA ZAITSEV. Wizjoner, ikona mody, projektant wielokrotnie wyróżniany na międzynarodowych konkursach. Rosyjski projektant oprócz autorskich linii ubrań tworzy także prace graficzne, malarskie oraz literackie. Z kolei w ramach współpracy z LIVI Fashion Week swoją kolekcję pokazała ROKSOLANA BOGUTSKA pokaz zamykający kwietniową edycję polskiego tygodnia mody. Z Paryża specjalnie na FashionPhilosophy przyleciała ChANTAL THOMASS. Pionierka, która wprowadziła bieliznę na światowe wybiegi w 1975 roku. Głównym celem francuskiej projektantki jest tworzenie bielizny, która doda kobietom pewności siebie i sprawi, że poczują się wyjątkowo.

MMC STUDIO


MODA/FASHION WEEK

W pokazach DESIGNER AVENUE swoje najświeższe projekty pokazali: AGATA WOJTKIEWICZ / BERENIKA CZARNOTA / GROME DESIGN / KAMILA GAWROŃSKAKASPERSKA / KĘDZIOREK / MICHAŁ SZULC / MMC STUDIO / NATALIA JAROSZEWSKA / NENUKKO / PROJECT ZOA. / TOMAOTOMO BY TOMASZ OLEJNICZAK / WIOLA WOŁCZYŃSKA / ŁUKASZ JEMIOŁ BASIC / Do udziału w Designer Avenue została zaproszona również AGNIESZKA ORLIŃSKA oraz MONIKA PTASZEK. Premierę miały również kolekcje takich marek jak ORSAY, Aryton, MOHITO oraz MONIKA MROŃSKA FOR NORMAN.

Na wybiegu DESIGNER AVENUE swój debiut mieli: ANNIS / CHARLOTTE ROUGE / COCOON / SHABATIN / FILIP ROTH / SYLWIA ROCHALA / WOJTEK HARATYK / NICK-NACK W pokazach OFF OUT OF SCHEDULE swoje kolekcje pokazali: BAJER OLA - BOLA / HERZLICH WILLKOMMEN / IMA MAD / KATARZYNA GÓRECKA / MONIKA BŁOTNICKA / MONIKA GROMADZIŃSKA / PAULINA PLIZGA / THUNDER BLOND / DOMINIKA CYBULSKA Po raz pierwszy na wybiegu OFF zaprezentowali się: HANGER / KAMIL SOBCZYK / KAS KRYST / SOFIA FRENCH

50


FOTOGRAF: K.ULAŃSKA

51

FASHION WEEK/ TOMAOTOMO


FASHION WEEK/ORSAY

52

FOTOGRAF: K. ULAŃSK


53


FASHION WEEK/ŁUKASZ JEMIOŁ

54

FOTOGRAF: K.ULAŃSKA


55


FASHION WEEK/ MOHITO

56

FOTOGRAF: K.ULAŃSKA


FOTOGRAF: K.ULAŃSKA

57

CHARLOTTE ROUGE


FASHION WEEK/ NICK-NACK

58

FOTOGRAF: P. STOPPA


FOTOGRAF: K.ULAŃSKA

59

ANNISS


KAMIL SOBCZYK KOLEKCJA MANDU

60


Kamil Sobczyk „ZALEŻAŁO MI NA TYM, BY KOLEKCJA NIOSŁA W SOBIE DAWKĘ TESTOSTERONU, DLATEGO CHCIAŁEM ODEJŚĆ OD MODNEGO OSTATNIO ANDROGENIZMU. DĄŻYŁEM DO PODZIAŁU NA CZARNE I BIAŁE, WYKORZYSTUJĄĆ W PROJEKTACH MOTYWY MILITARNE, POCHODZĄCE ZE SFERY ZDOMINOWANEJ WYŁĄCZNIE PRZEZ MĘŻCZYZN”.

Finalista Fashion Designer Awards, Re-Act Fashion Show oraz europejskiego konkursu tkanin CCC Crush - Rooms for Free. Obecnie kończy studia na łódzkiej uczelni Akademii Sztuk Pięknych. Od dwóch lat stara się łączyć studia z pasja do projektowania tworząc autorską markę Kamil Sobczyk. Jego stroje coraz częściej publikowane są w czołowych magazynach modowych takich jak „Fashion Magazine”, „Logo”, „Sukces”, „Playboy”. W 2013 roku po raz pierwszy zaprezentował swoją wizję mody podczas 8 edycji FashionPhilosophy Fashion Week Poland w projekcie OFF Out Of Schedule. Przez branżę określany mianem „nadziei mody męskiej w kraju”. Ceniony jest za konsekwencję w tworzeniu kolekcji oraz dbaniu o detale. Jego kolekcje zawsze cechuje doskonałe odszycie i dbałość o każdy szczegół. Na co dzień mieszka i pracuje w Katowicach. 61

kreacje mają wzbudzać emocje, zmuszać do zastanowienia się nad nimi, tak jak dzieło sztuki w galerii czy mu Jednocześnie ich uniwersalizm sprawia, że doskonale nadają się do noszenia na różne okazje. Linia dla kobiet to zmysłowe, kobiece, trochę subtelne, a trochę zawadiackie stylizacje. Męska kolekcja balansuje na granicy klasyki i awangardy. Mężczyźni noszący ubrania z metką Kamil Sobczyk zawsze będą się wyróżniać z tłumu i przyciągać spojrzenia, nie zawsze w krzykliwy sposób. Projektant w swoich kreacjach zwraca szczególną uwagę na nietypowe detale, które sprawiają, że jego ubrania noszą znamiona ekskluzywnej, limitowanej edycji. Kamila często inspiruje się muzyką, głównie filmową, jest jego drugą pasją. Często na podstawie jednego utworu powstaje jedna kolekcja/stylizacja.

Kolekcja MANDU Podczas 8 edycji Fashion Week Poland w Łodzi projektant zaprezentował propozycję linii męskiej na sezon jesień/zima 2013/2014.

Główną cechą kolekcji MANDU jest przede wszystkim męskość, która według projektanta za traciła się ostatnio w świecie mody. W propozycjach od Sobczyka przeważa kolorystyka pochodząca z jednej z głównych tendencji na sezon jesień/zima 2013/2014, czyli „Out of the woods”. Czerń, zieleń, beż i brąz mieszają się z detalami ze skóry i delikatnymi akcentami pomarańczy. Fasony pomimo tradycyjnej formy nabierają zupełnie nowego charakteru. Konstrukcje odzieży od Sobczyka, nie deformują sylwetki, a detale w sposób odważny, ale nie przesadzony, urozmaicą klasyczne formy. Kamil Sobczyk tworzy swoją markę od dwóch lat w Katowicach, gdzie mieszka i pracuje. Jest finalistą konkursów Fashion Designer Awards i Re-Act Fashion Show. Od kilku sezonów cyklicznie w swoim atelier tworzy zarówno linie męskie i damskie, realizując również projekty indywidualne. Kamil w swoich projektach zawsze zwraca szczególną uwagę na nietypowe detale, które sprawiają, że jego ubrania charakteryzują znamiona ekskluzywnej, limitowanej mody autorskie


KOLEKCJA/ MANDU

62


63


KOLEKCJA/MANDU

64


65


TEKSTY LITERACKIE

TEKST: KATHERINKA AKASHA ZEPHAR

- "nebula, piękna prawda?' zapytał

Stanęła przed lustrem, czerwona kropla spłynęła jej po policzku.

Nic nie odpowiedziała oczarowana jej kolorami. Gwiazdy tańczyły w gromadzie niczym lekkie i zwinne baletnice. Delikatne kolory pulsowały w rytm muzyki. Tak była TAM jakaś muzyka, podobna do tej która słyszała w dzieciństwie. Była taka melodia, którą mama nuciła jej na dobranoc gdy była mała. Wtedy zapominała o całym świecie. Czuła sie bezpieczna.

- potrafisz wyobrazić sobie świat beze mnie? To, że byłam i nagle mnie nie ma? - o czym Ty mówisz? Odwróciła do Niego twarz. „Mówię o pustce jaka zostanie kiedy Ciebie już nie będzie. O miejscach pamiętających Twoją twarz, o słowach wyrytych w mojej głowie. O oczach które widzę we śnie. O tym, że pomimo świadomości, kiedyś ponownie się zobaczymy będzie mi ciężko. O tym, że nigdy nie powiem Ci całej prawdy. Prawdy o tym, że mi zależy. O tym, że nie mam siły już z Tobą walczyć“. Ale nie wypowiedziała żadnego z tych słow. - nie o niczym ważnym uśmiechnęła się prawie przez łzy o niczym ważnym.

Melodia. Melodia. Melodia.

Światło Słońce zza okna, delikatnie dotykało jej twarzy promieniami. Jeszcze sie uśmiechała, jeszcze jej tu nie było. Kwiaty w ogrodzie spoglądały na słońce a ono patrzyło się na kwiaty. Kolory tańczyły w jej ogrodzie. Nic co działo sie pod słońcem w tej chwili nie było dla niej ważne. Ściana. Ściana. Ściana. - wróciłam - wyszeptała smutno...

66

A może i nie słyszała. Nie mogła skupić myśli na dźwiękach, w tej chwili słyszała kolory. Czerwień szeptał do niej ciepłem kominka, Niebieski drżeniem płatków śniegu na wietrze, Żółty nucił jej kwiaty, Zieleń stukał dzięciołem w drzwi, Fiolet nic nie mówił, obejmował ja aksamitem. Nagle wszechświat zaczął błyskać jasnym światłem, do azylu zaczęły przedzierać się obce , zimne ręce. Wciskały się jej do uszy, targały za nos, ciągnęły za ręce. Obrazy skakały. Jakaś ściana, gwiazdy, potem drzwi, gwiazdy, planety, pokój. Coraz więcej czasu zabierały obrazy jakiegoś pomieszczenia.


cichutko ledwo słyszalnie, coraz głośniej, CORAZ głośniej.. coś KRZYCZAŁO jej do ucha. Zatykała uszy rekami i powtarzała, żeby ja zostawiła. W pewnym momencie ból okazał sie nie do zniesienia. Słowa świdrowały jej umysł na wylot. Straciła przytomność. Upadła na zimna posadzkę. Czas. Godzina. Minuta. Sekunda. Jak przez mgłę widziała pochylone nad sobą twarze. Wygięte w potworne grymasy. Zaczęła kopać i machać rekami. -Zostawcie mnie! zostawcie mnie! krzyczała.

ucha. Najpierw

Sanitariusze dali jej środek uspokajający i wynieśli na noszach z budynku. Nosze zrobiły sie nagle tak miękkie, ciepłe, mogła by tak leżeć wieczność. Zapadła się w koc. Wiedziała co teraz nastąpi…

67


KSIĄŻKI/ AGNIESZKA JäCKIEL

SZKOŁA ŻON

Bywają książki, na które czeka się z wielką niecierpliwością. Wręcz odlicza dni do ich premiery, choć z drugiej strony wyczekiwaniu towarzyszy strach, że książka okaże się dużym rozczarowaniem. Dokładnie takie uczucia towarzyszyły mi do momentu, gdy w moje ręce wpadła „Szkoła żon”. Magdalena Witkiewicz to autorka, która zjednała sobie moją sympatię bardzo interesującą i do bólu prawdziwą „Opowieścią niewiernej”. Bardzo mocno trzymałam kciuki, by jej książka wyłącznie dla dorosłego czytelnika, była równie udana. Czy książka oczekiwania spełniła? Sam tytuł budził we mnie duże wątpliwości. W wyobraźni tworzyłam już miejsce, w którym garstka kobiet będzie uczyła się dogadzać mężczyznom zarówno w trywialnych, jak i bardzo intymnych sferach życia. Całość mogłaby wypełniać mocno erotyczna atmosfera, jednak nie byłam do końca przekonana, czy taki pomysł w ogóle mi odpowiada. Na szczęście autorka wymyśliła coś, co zdecydowanie bardziej mi się podoba. Julia to świeżo upieczona rozwód-

68

ka. Świeżo to w tym przypadku chyba za mało powiedziane. Od momentu uprawnienia się wyroku, dzielą ją dosłownie godziny. Wraz z grupką najbliższych przyjaciółek postanawia „uczcić” ten dzień w lokalu. Gdy młoda kobieta proponuje jej udział w loterii, bez chwili zastanowienia się zgadza. Nagrodą ma być luksusowy pobyt w SPA. Dopiero gdy Julia staje się szczęśliwą zwyciężczynią, wychodzi na jaw, co tak naprawdę wygrała... Kobietę czeka 3 tygodniowy pobyt w luksusowym ośrodku, będącym ... Szkołą żon. Ulotka zapewnia, że ten pobyt zupełnie odmieni jej życie. To co Julię nieco niepokoi, to zestaw warsztatów, często o podłożu erotycznym. I jeszcze lista rzeczy jakie powinna ze sobą przywieźć – niewiele więcej niż szczoteczka i jedna para bielizny. Po całej serii książek erotycznych, których bohaterkami są kobiety, zwykle młode i całkowicie niewinne, które z czasem mają w sobie odkryć niewyczerpane złoża potrzeb seksualnych, przyszła bardzo miła odmiana. Książka, która nie ogranicza się jedynie do opisów scen erotycznych, nieco z obowiązku połączonych jakimiś mało znaczącymi wydarzeniami. To książka pełna znakomitych treści, doprawiona taką ilością erotyzmu, która nie nuży, a sprawia, że lekturze towarzyszy bardzo przyjemne poczucie podniecenia. Ogromnym plusem jest ilość i różnorodność bohaterek tej książki. Bo choć na początku poznajemy historię Julii, równie ważne są pozostałe kobiety. Jadwiga, nauczycielka po pięćdziesiątce, od lat znosi regularne zdrady męża. Pewnego dnia coś się jednak zmienia. Co prawda nie ma odwagi, by męża opuścić, jednak postanawia coś zmienić. Do Szkoły wybiera się z myślą, że po jej ukończeniu mąż być może wreszcie spojrzy na nią tak, jak patrzy na swoje kochanki... Michalina to młodziutka barmanka, która dla swojego chłopaka porzuciła rodzinę. Jej życie ogranicza się do uszczęśliwiania wybranka a

w Szkole żon widzi możliwość udoskonalenia swoich możliwości... Marta z pozoru nie ma powodów do narzekania. Ma udaną rodzinę – kochającego męża, udane dzieci i ... szereg nadprogramowych kilogramów. To, czego jej brakuje, to być może chwila odpoczynku. Szkoła żon jest dla niej przede wszystkim możliwością, by przez chwilę podogadzać sobie w samotności. Każda z nich posiada bardzo ciekawą, doskonale opisaną osobowość a że są tak bardzo od siebie różne, myślę, że każda z czytelniczek odnajdzie w którejś z nich odrobinę samej siebie. Chyba żadna z bohaterek książki do końca nie zdaje sobie sprawę, do jakiego miejsca się udają. Już pierwsze godziny w szkole są dla nich dużą niespodzianką. Niektóre dość szybko dają się porwać atmosferze niesamowitego miejsca. Inne jedynie z trudem przezwyciężają swoje ograniczenia. Na każdą z nich czeka niesamowita i podniecająca przygoda. Każda wyniesie z tego pobytu bardzo wartościowe doświadczenia. Sięgając po tę książkę, lepiej z góry zarezerwować sobie nieco więcej wolego czasu. Sama przeczytałam całość w jeden dzień, odkładając książkę tylko raz, gdy naprawdę nie mogłam tego uniknąć. Co prawda między książkami nie ma żadnego powiązania i nie jestem pewna, czy takie były intencje autorki, jednak czytając miałam wrażenie, że Magdalena Witkiewicz pozwala czytelniczkom posunąć się o krok dalej niż w „Opowieści niewiernej”. W tamtej książce, pozwoliła im wierzyć, że udane małżeństwo to coś więcej niż mąż, który regularnie przynosi do domu wypłatę. Teraz pokazała czytelniczkom, jak mogą sprawić, by ich życie stało się pełniejsze i szczęśliwsze. Wszystko obraca się wokół jednej bardzo uniwersalnej, choć jak często zapominanej prawdy – aby związek był udany, kobieta nie może ograniczyć się do roli matki i żony. Musi być zawsze wierna samej sobie i dbać o zaspo-


kojenie własnych potrzeb. W tej walce o siebie nie ma nic z feminizmu, raczej ze zdrowej dawki egoizmu, która przydaje się każdej kobiecie. Ponieważ „Szkoła żon” to książka wyłącznie dla dorosłych, warto dodać kilka słów na temat jej erotycznego akspektu. Sceny erotyczne są naprawdę pięknie opisane, momentami odważne, jednak na tyle wysmakowane, że nie sądzę, by kogokolwiek mogły bulwersować. Magdalena Witkiewicz zwróciła również uwagę na to, co wielu autorów zdaje się zapominać – aby stworzyć interesującą, etoryczną atmosferę, niekoniecznie trzeba od razu doprowadzać sprawę „do finału”. Zabawa z dotykiem może być równie ekscytująca co sam akt. A może nawet bardziej. Naprawdę chciałabym, by Szkoła żon nie była jedynie fikcją literacką a rzeczywistym miejscem, które każda kobieta miałaby szansę odwiedzić. Już sama lektura książki pobudziła moją wyobraźnię i skłoniła do wielu przemyśleń. Aż miło pomarzyć, jak zbawienna mogłaby stać się wizyta w takim ośrodku. Magdalena Witkiewicz po raz kolejny nie tylko mnie nie zawiodła, ale jeszcze wyżej postawiła poprzeczkę. Jako, że jest to już trzecia książka jej autorstwa, jaką miałam okazję przeczytać, mogę się chyba pokusić o stwierdzenie, że to jedna z moich ulubionych polskich autorek. Książkę polecam przede wszystkim kobietom, również tym, które mają już za sobą pierwsze mało udane eksperymenty z literaturą erotyczną. Mam nadzieję, że lektura tej książki dostarczy Wam równie ekscytujących wrażeń, jakie towarzyszyły mi praktycznie od pierwszych stron książki. Polecam! CD/BARTOSZ ZASIECZNY 01 Novika – „Heart Times” Novika nie rozpieszcza nas, jeśli chodzi o częstotliwość wydawania swoich albumów. Choć jest aktywna na scenie od końca lat 90., niezbyt często wydaje swoje albumy.

69

Ale zbluźni ten, kto nazwie ją „leniwą”. Bo jedyne „leniwe” rzeczy, z którymi ma do czynienia, do jej autorska audycja „Leniwa niedziela” i związane z nią dwie kompilacje („Radio Leniwa Niedziela” i „Polskie Leniwe”). Sama artystka zaś jest niesamowicie zapracowana jako dziennikarka, DJka, tworzy własne kawałki i udziela się gościnnie w cudzych. „Heart Times” to trzecia płyta w karierze Noviki. I najdojrzalsza. Co oczywiste, biorąc pod uwagę nabyte przez lata doświadczenie i wypróbowanie tego, co było na wcześniejszych płytach. Łatwo usłyszeć, że stylistycznie stanowi wypadkową poprzedników: z jednej strony melancholia „Tricks of Life”, z drugiej taneczna radość z „Lovefinder”. Jest tu wszystko, co obecnie modne w elektronice. Czasem jest ekspresyjnie i tanecznie, jak w „Mommy”, w „Trusted” porywa bujające flow i głęboki bas. Innym razem robi się chilloutowo, gdy otulają nas shoegaze’owe ściany dźwięku („„Useless Escape”) i delikatne, zamglone, rozproszone wokale („Partners in Crime”). W singlowym „Who wouldn’t” ujawniają się wpływy popularnego i wszędobylskiego dubstepu, który tu nie jest jednak wpychany na siłę, żeby było „na czasie”, ale przetransponowany przez wrażliwość artystki i podany jest w wersji soft. To też jeden z bardziej melancholijnych, poruszających tekstów. A takich sporo na płycie. Choć czasem wokale są wycofane, a muzyka sprawia, że słowa nam umykają, to jednak warto wytężyć słuch i chłonąć schowane w nich emocje. Oczywiście nie byłoby tej płyty, gdyby nie wspierający Novikę ludzie. Za produkcję odpowiedzialny jest Bogdan Kondracki. Choć pracował już z wieloma artystami (Ania Dąbrowska, Ania Wyszkoni, Karolina Kozak, Justyna Steczkowska i inni). Jednak z Kasią współpracuje jeszcze od czasów Futra, dzięki czemu oboje doskonale się dogadują. Swój udział mieli tu m.in. Agim Dżeljilji z Öszibarack, Skubas (kompozytor „Safest”), Karolina Kozak (współautorka jedynej piosenki po polsku pt. „Scenariusz”) czy Marsija, tradycyjnie udzielająca się wokalnie.

Już sam przewrotny tytuł mówi o tym, czego się po płycie spodziewać. „Heart Times”, a więc muzyka na trudne czasy, które pomogę nam przetrwać prawdziwe emocje prosto z serca. To też jeden z lepszych do tej pory polskich krążków, na które warto zwrócić uwagę, gdyż przynoszą nam produkcje na świetnym poziomie, a jednocześnie dalekie od komercyjnej płytkości.

01

02

02 Honorata „Honey” Skarbek – „Million” Honorata Skarbek u wielu ludzi budzi mieszane uczucia. Jedni chcą widzieć w niej polski odpowiednik disneyowskich gwiazd – gotowych produktów do pokochania, prezentujących przeciętną muzykę z niewymagającymi tekstami. Z drugiej strony są fani (głównie fanki), które potrafią się z tymi piosenkami utożsamić, znajdując w nich odzwierciedlenie swoich problemów i odnosząc je do swojego życia. Przede wszystkim zaś będą swoich idolek bronić zawsze i wszędzie. Można mieć im za złe to, że czasem nie akceptują poniekąd słusznych słów krytyki, ale za to każdy artysta chyba chciałby takich słuchaczy mieć. Oczywiście, jeśli ktoś chce, zawsze znajdzie coś, czego będzie


się czepiać. Ale trzeba pamiętać, o tym, którą część sceny muzycznej Honey reprezentuje. W końcu jest to pop, a tutaj teksty nie mogą traktować o głębokich rozterkach natury filozoficznej, muzyka natomiast musi być lekka i wpadająca w ucho. Jeśli tylko prostota nie przejdzie w prostactwo, będzie dobrze. Niestety, ostatnio zauważalny jest zalew słodkich, infantylnych piosenkareczek, jakichś Ol, Kaś, Baś i Zoś, o słabych głosach i jeszcze słabszych piosenkach. Kto jednak chciałby w to towarzystwo wsadzić też Honoratę, powinien dobrze posłuchać „Million”. Tą płytą udowadnia, że jest ulepiona z innej gliny niż Gosia Andrzejewicz i utrzyma się na scenie jeszcze przez dobrych parę lat. Zawartość „Million” wyrasta z oferty muzycznej, jaka gości w komercyjnych stacjach radiowych i telewizji. Ale jednocześnie wnosi do niej coś więcej. Już singlowe „Lalalove” to typowy earworm, którego trudno pozbyć się z głowy, nawet jeśli bardzo się chce. Wyraźne jest otwarcie na najmodniejsze obecnie brzmienia, o czym inni muzycy zdają się zapominać. Jest więc dubstep w „The Real Me” i drum’n’bass w „Listen to Your Heart”. Ta ostatnia z wymienionych piosenek przypomina nieco hit „Hot Right Now” DJa Fresha i Rity Ory, natomiast „Nie powiem jak” od razu nasuwa skojarzenia z „Price Tag” Jessie J. I choć wzory wydają się być oczywiste, to ich wybór jest bardzo dobry, bo przecież są to przeboje światowej klasy. Obok nowoczesnej elektroniki jest też r’n’b i ballady. To właśnie w tego typu kompozycjach Honorata czuje się najlepiej, wkładając emocje i czyniąc z „Drama” i „Uratuj mnie” najmocniejsze pozycje płyty. Może to przez moje filologiczne zboczenie, ale w tekstach mesjanizmu nie ma ani krztyny, a „Dziady” traktowały jednak trochę o czymś innym niż materiał na płycie. Odniesienia wypadają banalnie, a dopisywanie drugiego dna do „Million”, dobrej produkcji jak na warunki naszego komercyjnego popu, wcale nie jest potrzebne. Choć chwali się, że Honey „Dziady” zna. Może dzięki niej młodzież po nie sięgnie?

70

„Million” to niezła płyta w ramach swojego gatunku. Wyraźny jest progres w stosunku do starszych kompozycji, jest dojrzalej, modnie i różnorodnie. Album ma potencjał, a niektóre utwory naprawdę mogłyby sprawdzić się na rynku międzynarodowym, jeśli nie światowym, to na europejskim z pewnością. Kierunek jest dobry, pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. PS. Czepiam się, ale niekonsekwencja w zapisie nazwiska i pseudonimu (raz jako Honorata „Honey” Skarbek, innym Honorata Skarbek „Honey”, czasem tylko „Honey”) jest naprawdę myląca i dobrze byłoby coś z tym zrobić. 03 Cassie – „RockaByeBaby” [mixtape] Cassie od dłuższego czasu nie ma szczęścia do sukcesu komercyjnego. Zadebiutowała w 2006 roku albumem „Cassie”, z którego pochodzą przeboje „Me & U” i „Long Way 2 Go”. Od tego czasu obserwowano ją jako jedną z ciekawszych młodych postaci na scenie r’n’b. Powstanie drugiego krążka przeciąga się do tej pory, a szołbiznes jest o tyle niebezpieczny, że łatwo stracić popularność i z niego wypaść. Niestety, żaden z kolejnych singli nie powtórzył już sukcesów poprzedników, nawet mimo prób zmian stylistyki i pomocy ze strony takich osób, jak Diddy, Nicki Minaj i Young Jeezy. Dlatego, na szczęście, partia nowego materiału od Cassie wypuszczona została w formie mixtape’u. I to bardzo dobrego! Piosenkarka ukazuje tu zupełnie inne oblicze w porównaniu do tego, z czym mieliśmy do czynienia dawniej. Ze słodkiej księżniczki zamienia się w ostrą „bad bitch” (to stwierdzenie przewija się wielokrotnie). Jej głos jest jak lód – czasem chłodny i kojący, a kiedy trzeba – może być ostry, przejmujący i niebezpieczny. Cassie świetnie przepływa między stylistykami. Raz delikatnie śpiewa, pieści nas swoim głosem („Addiction”), potem buja crunkowo, czego nie powstydziłaby się sama Ciara („Paradise”) żeby następnie agresywnie zarapować (tytułowe „RockaByeBaby”). Jednak zawsze

to ona jest na pierwszym miejscu, wspomagana przez oszczędne, minimalistyczne aranżacje – czasem elektroniczne („Sound of Love”), innym razem organiczne, przywołujące stylistykę z lat 90. („I Know What You Want”). Całość jest bardzo synestetyczna, z jednej strony może kojarzyć się z zimnymi, miejskimi nocami, będąc jednocześnie bardzo seksowna i sensualna. Mixtape zyskuje bardzo dużo dzięki gościom. Swój wkład ma tutaj cała plejada gwiazd ze świata hip hopu, np. raperzy Wiz Khalifa, Rick Ross czy Pusha T, a także wokalistka i tekściarka Ester Dean, stojąca za m.in. hitami „S&M” i What’s My Name” Rihanny, „Firework” Katy Perry, „Super Bass” Nicki Minaj. Stylistycznie łatwo wyłapać nawiązania do wczesnych dokonań Ciary, choć jeszcze bliżej do mixtape’u innej obiecującej księżniczki r’n’b, Jhené Aiko. „RockaByeBaby” już przyniósł Cassie sukces – na portalu DatPiff (skąd można legalnie pobierać udostępnioną muzykę) zdobył status platyny i jest obecnie najchętniej ściąganym kobiecym mixtape’m w historii strony. W superlatywach na jego temat wypowiadają się tez krytycy. A że wokalistka już zapowiedziała, że jej nowa płyta będzie utrzymana w podobnej stylistyce, już możemy zacierać ręce. 04 Carla Bruni – „Little French Songs” Tego typu wydawnictwa mogą u wielu wywoływać mieszane uczucia. Podobnie, jak sama osoba wykonawczyni. Carla Bruni bowiem w swoim życiu osiągnęła już chyba wszystko. Pochodzi ze świetnej rodziny, była jedną z najlepiej zarabiających modelek, rozkochiwała w sobie wielu znanych mężczyzn, była Pierwszą Damą Francji, a nawet zagrała u Woody’ego Allena, choć jak sama przyznała, aktorką nie jest. Na dodatek jej życiu od zawsze towarzyszy atmosfera skandalu towarzyskiego. Jej płytę można więc potraktować jako kaprys. Być może. Ale jeśli ktoś jeszcze nie wie – to już czwarta płyta w jej karierze. Muzyką zajmowała się jeszcze zanim zwróciła na siebie oczy całego świata jako żona Nicolasa


Sarkozy’ego – w 2003 roku wydała debiutancki krążek „Quelqu’un m’a dit”. „Little French Songs” to konsekwentna kontynuacja obranej wtedy drogi. Jest to więc kolekcja 11 delikatnych piosenek utrzymanych w klimacie folkowo-popowym z domieszką tradycyjnej lekkości piosenki francuskiej. Beztroska i spokój, którymi przesiąknięte są te dźwięki sprawdzi się doskonale zarówno w czasie nastrojowych wieczorów, jak i coraz cieplejszych, leniwych dni. Carla sama akompaniuje sobie na gitarze, która jest tu dominującym instrumentem, czasem w otoczeniu skrzypiec czy ukulele. Nie spodziewajcie się epatowania wokalem, bo powalającego głosu to ona nie ma. Co jednak ważniejsze – doskonale zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń. Zresztą piosenki te są na tyle proste i wdzięczne, że nie potrzebują żadnych ozdobników. To, co warte jest docenienia na wszystkich albumach, także i tu, to teksty. Bruni nie jest autorką tylko dwóch, resztę napisała sama. A ma do nich rękę, zarówno do wesołych, prześmiewczych, jak i poważniejszych. „Chez Keith et Anita” poświęcone jest romansowi Keitha Richardsa z The Rolling Stones z Anitą Pallenberg. Bruni osobiście miała do czynienia ze Stonesami, a dokładnie z Mickiem Jaggerem. W „La Valse Posthume” tłumaczy, co można zrobić ze stopami w różnych sytuacjach (domyślcie się!), „Le Pingouin” zaś stało się kolejnym powodem do obecności w rubrykach plotkarskich, gdyż dopatrzono się tu parodii obecnego prezydenta Francji, Françoisa Hollande’a (z którym Nicolas Sarkozy przegrał w wyborach). Są tu też bardziej życiowe utwory, jak poświęcony mężowi „Mon Raymond” albo melancholijne „Darling”, mówiące o zmarłym przyjacielu. To nie jest płyta, która ma się sprzedać, osiągnąć szczyt list przebojów czy decydować o karierze, ale zrobiona przez osobę, która nie musi nikomu nic udowadniać. Jeśli potrzebujecie czegoś niezobowiązującego i lekkiego, to warto po nią sięgnąć. Tym bardziej, że mało trafia do nas francuskiej muzyki. A szkoda, bo ma ona swój nieodparty urok. Podobnie, jak Carla.

71

03

04

05

05 will.i.am - #willpower Will.i.am, znany do tej pory przede wszystkim jako mózg The Black Eyed Peas, koniecznie chce udowodnić światu, że solo może być równie dobry, a nawet lepszy. Swoją nowa płytę zapowiadał już od czterech lat, przekładał datę premiery już niezliczoną ilość razy, aż wreszcie roku w tym ujrzała ona światło dzienne. Fanom zbyt długo kazano na nią czekać, proces przygotowania był burzliwy, a koncepcje zmieniały się jak w kalejdoskopie. Jeszcze zanim ujrzała światło dzienne, wypuszczono aż 7 singli promocyjnych. Pierwszym było „Check It Out” z Nicki Minaj. Kiedy ona zdążyła już wypuścić dwa albumy i z raperki przeistoczyć się w plastikową pio-

senkarkę, Willowi wychodziły tylko ciągłe zmiany pomysłów, z tytułem włącznie. Pod koniec 2011 wydano kolejny „pierwszy” singiel – „T.H.E.”, z jednym z najbardziej dziwacznych zestawem gości, jaki można sobie wyobrazić – Jennifer Lopez i Mick Jagger. Oba kawałki nie weszły jednak na finalną tracklistę. To nie przeszkodziło nam i tak poznać ciekawszej części albumu. Był więc electro house’owy „This Is Love” z udziałem wschodzącej gwiazdy, Evy Simons, oraz klubowy hit „Scream & Shout” z Britney Spears. Ten ostatni szczególnie wart uwagi, bo Britney rzadko udziela się gościnnie, ale jej wokal został tak przeprodukowany, że trudno go w ogóle rozpoznać. Zresztą i tak procentowy udział obu pań jest w tych piosenkach niewielki, mimo, że to one dodają niezbędnej przebojowości. Ostatnio zapoznać mogliśmy się jeszcze z „#thatpower” z wokalem Justina Biebera oraz „Fall Down” z dawno niesłyszaną Miley Cyrus. Kto poszperał wcześniej w Internecie, mógł jeszcze przesłuchać wydany w Brazylii „Great Times” oraz użyty w reklamie kawałek „Mona Lisa Smile” (na płycie w zmienionej wersji). Jakby tego było mało, jeszcze jeden singiel, „Reach for the Stars”, miał zupełnie nietypową promocję. Była to pierwsza piosenka nadana… z innej planety! A to dlatego, że wykorzystano ją podczas lądowania na Marsie łazika Curiosity. „#willpower” i tak może być komercyjnym fiaskiem. Jej bardziej przebojową część można było już poznać. Za dużo materiału wydano przed samą płytą, sami fani też już za długo musieli na nią czekać, a kto chciał kupić piosenki, które stały się hitami, już to zrobił. Jakby tego było mało, sampel użyty w „Let’s Go” z Chrisem Brownem wykorzystany był bezprawnie. Także szum medialny owszem jest, ale nie tam, gdzie trzeba. Mimo to Willowi udało się udowodnić, że nie jest wiele gorszy od Davida Guetty czy Calvina Harrisa. Choć jego kompozycje są dość wtórne w stosunku do nich, to zgromadził w jednym miejscu naprawdę ciekawe osoby. Poza wyżej wymienionymi są to m.in. Nicole


Scherzinger, Skylar Grey, apl.de.ap czy Juicy J. „#willpower” może szałem nie jest, ale i tak stanowi warty uwagi kawał tanecznej, przebojowej muzyki popowej i może przynieść jeszcze kolejne przeboje. Will.i.am wreszcie udowodnił swoje producenckie talenty, choć bano się, że skończyły się razem z (nomen omen) The E.N.D. 06. Fall Out Boy – „Save Rock & Roll” Fall Out Boy to kolejny zespół, który w pewnym momencie napotkał poważne problemy. Po kilku latach intensywnej pracy chłopaki zaczęli się wypalać i ledwo mogli znieść siebie nawzajem, a napięcia sprawiły, że Pete Wentz w trakcie ostatniego koncertu niczym Brintey ogolił sobie głowę (a potem rozstał się z Ashlee Simpson, przez co zaczęła pisać kolejne mroczne piosenki). Zawiesili działalność, odżegnując się jednak od rozpadu, i postanowili, że poświęcą się innym projektom. Z hucznych planów niewiele wyszło. Jeszcze Patrick Stump jakoś zainteresował krytyków niezłym albumem, niedocenionym jednak przez słuchaczy. Pozostali członkowie mieli znacznie gorzej. Nic więc dziwnego, że postanowili ponownie połączyć siły. Teraz wracają z nową płytą zatytułowaną „Save Rock & Roll”. Ci, którzy oczekiwali czegoś ostrzejszego, jak za starych czasów, mogą być poniekąd zawiedzeni, gdyż jest to najlżejszy ze wszystkich albumów. Mimo tego blisko mu do brzmienia, jakie FOB serwowali nam wcześniej. Słychać to już w otwierającym krążek „The Phoenix”, który symfonicznym wstępem i energetycznym rozwinięciem udowadnia, że w zespole znów drzemią pokłady nowej energii. Wtóruje mu singlowe “My Song Know What You Did in the Dark”. Tu też już na początku charakterystyczny chórek przypomina nam stare dobre czasy, a chwytliwy refren łatwo nie opuści ucha. Warto zwrócić uwagę na obecnych na „Save Rock & Roll” gości. Obecność Big Seana w „The Mighty Fall” ciekawie dopełnia kawałek, ale nie zaskakuje, bo już kiedyś raper (Lil

72

Wayne” na płycie się pojawił. Uroczo w „Just One One Yesterday” brzmi debiutantka Foxes, choć jej udział wokalny zbyt wielki nie jest. Ale za to zupełnie inna klasę reprezentują dwa kolejne gościnne występy. „Rat a Tat” świetnie sprawdzi się na dużych, stadionowych koncertach, ale co ważniejsze, zaśpiewała tu Courtney Love, wnosząc poza wokalem dużo rockowego brudu i dodatkową parę jąder. Zaś cały album zamyka tytułowe „Save Rock & Roll” – kolejny koncertowy pewniak, w trakcie którego z pewnością publiczność wyciągnie zapalniczki, uświetniony obecnością samego Eltona Johna. Te dwie kolaboracje już stawiają Fall Out Boy półkę wyżej i dają nadzieję na ciekawy kierunek rozwoju w przyszłości. Mimo zapewnień Pete’a Wentza, któremu marzy się wyzwolenie muzyki rozrywkowej z dominacji metrum 4/4, album może czasem brzmieć jak znane nam popowe, mainstreamowe produkty. Ale przecież Fall Out Boy zawsze byli częścią mainstreamu. Jeśli więc ktoś ma słuchać komercyjnej muzyki, niech wybierze właśnie ich zamiast kolejnej przeprodukowanej plastikowej gwiazdki. Tym bardziej, że „Save Rock & Roll” ma potencjał. Może rock and rolla się nią nie zbawi, ale i tak dobrze mieć chłopaków z powrotem. 07 Paramore – Paramore Pewna grupa zespołów osiągnęła spory sukces na fali popularności emo. Ta akurat zbiegła się dla wielu czytających ten tekst z czasami szkoły średniej i nastoletnich rozterek egzystencjalnych. I my, i oni, stoimy teraz przed koniecznością przewartościowania swoich wartości. Studenci muszą zachowywać chociaż pozory godności i nie zawsze wyglądają dobrze, bawiąc się jak licealiści. Zespoły rockowe mają gorzej. W miejscu nie można stać, bo zarzucą wtedy stagnację. O ideałach młodości też zapomnieć nie można, bo to zawsze jakaś zdrada. A trzeba uważać, żeby nie stać się bandą alkoholizujących się wapniaków, odgrzewających stare przeboje jak kotlety w fast food budzie

Traf chciał, że Paramore, podobnie jak Fall Out Boy i My Chemical Romace, w podobnym czasie doświadczyli problemów sporych. Ci ostatni przestali istnieć, o tych drugich niżej, skupmy się na tych pierwszych. W 2010 zespół opuścili bracia Farro. I choć jeden z nich stał za wieloma dotychczasowymi przebojami, a przyszłość grupy była zagrożona, do rozpadu nie doszło. Dlatego nowy album jest swego rodzaju testem. Zespół zdecydował się zatytułować ją jako „Paramore”. Taki ruch można zinterpretować różnie, w tym przypadku – jako nowy początek. W takich trudnych momentach człowiek często chce coś zmienić. Także zmiany są. Jakie? Widać je już w wizerunku grupy, która teraz przypomina trochę hipsterów. Podobnie jest też w przypadku brzmienia, które złagodniało, a z dawnej punkowej zadziorności nie zostało wiele. Zastąpiła ją indie folkowa różnorodność i eksperymenty. W „Ain’t It Fun” mamy ich prawdziwą feerię. Partie gitarowe dopełnione są brzmieniem ksylofonu, a wokalowi Hayley towarzyszy gospelowy chór, komponując się razem w energetyczny kawałek, przywołujący brzmienia lat 70. „Fast Car” zaś może kojarzyć się dawnymi dokonaniami No Doubt. Odpryski dawnej stylistyki łatwo wyłapać w punkowym, drapieżnym „Ancklebiters” oraz singlowym „Now”, może delikatniejszym, ale wciąż głęboko Paramore’owym. Obok tych szybszych propozycji na nowej płycie są też trochę spokojniejsze kompozycje, jak „Daydreaming”, albo zupełnie balladowe „Hate to See Your Break”. Ta ostatnia kompozycja jest dość zaskakująca, bardziej przypominają folk popowe granie singersongwriterek spod znaku Sary Bareilles niż kompozycję punkówy, najwyraźniej już byłej. A skoro już o zaskoczeniach mowa – to najbardziej nietypowa jest zamykające płytę prog-rockowe „Future”. Czyżby taka miała być przyszłość Paramore? Raczej nie. I tak dokonało się dość zmian, które mogą wymagać od fanów zespołu zrozumienia. Jak już wspomniano wyżej – nie można stać w miejscu. „Paramore” jest


więc kolejnym etapem rozwoju, kiedy licealne dzieci emo zrzucają ciuchy w czaszki i grochy, dorastają trochę, idą w swoim życiu dalej i, co widać zarówno po miejskich ulicach jak i fotosach grupy, zamieniają się w kontestujących hipsterów. 06

07

FILM/DAWID SĘDŁAK 1 Intruz reżyseria: Andrew Niccol gatunek: romans, sci-fi Intruz to kolejna adnotacja na podstawie bestsellera Stephenie Meyer, tym razem nie o wampirach, a o obcych. Kto zna dotychczasowe dokonania pisarki, ten wie, czego się będzie można spodziewać w kinie. Jeśli podobała Wam się "Saga Zmierzch" i jej ekranizacje, możecie bez zastanowienia ustawić się w ogonku do kasy biletowej. Natomiast jeśli zakochane wampiry, nie przypadły Wam do gustu – poczekajcie i obejrzycie „Intruza” w domu. W niedalekiej przyszłości ludzie zostają opanowani przez kosmitów, którzy zagnieżdżają się w

73

ziemianach, aby zyskać cielesne powłoki.. Główna bohaterka Melanie – na początku jedna z ocalałych przed inwazją, zostaje ostatecznie schwytana i wszczepiony zostaje jej jeden z przybyszów z kosmosu – Wagabundę. Problemy zaczynają się w chwili, gdy okazuje się, że Melanie nie poddaje się i nie daje kontrolować sobą przybyszowi z kosmosu. Jeżeli chodzi o warstwę fabularną, to głównym motywem napędzającym akcje jest ucieczka ocalałych przed obcymi, oraz – niespodzianka! – trójkącie miłosnym. Filmowi brak jest logiki i dynamiki, obcy zachowują się irracjonalnie – tak jakby błądzili w ciemności – ciężko uwierzyć, że rozwiniętej rasie z kosmosu tyle problemów mogą sprawić chowający się na pustyni ludzie. Brak logiki również możemy zaobserwować w zachowaniu ocalałych, którzy stosunkowo szybko przyjmują opanowaną przez Wagabungę Melanie do siebie z powrotem. Sama przyszłość niewiele różni się od świata współczesnego – oczywiście otoczenie obcych jak to w większości filmów, w których możemy się z nimi spotkać jest sterylne, minimalistyczne, białe, luksusowe i nowoczesne. Dialogi są sztuczne i infantylne, ale to coś, do czego Zmierzch już zdążył przyzwyczaić swoich widzów/czytelników. Podobnie jak w Sadze, tak i w Intruzie mamy do czynienia ze słabym aktorstwem. Aktorzy są mało charyzmatyczni, ciężko utożsamiać się z ich bohaterami lub nawet darzyć ich sympatią. Samo zakończenie filmu jednoznacznie wskazuje, że w planach jest nakręcenie drugiej części – niestety dla widzów, którym film przypadł do gustu, nie tylko druga część trylogii nie została jeszcze wydana, ale Intruz nie sprostał do tej pory pokładanych w nim nadziejach i nie odniósł tak dużego sukcesu, jaki zakładano. Intruz jednak pomimo wszystkich jego wad nie jest filmem złym. Nie jest to, co prawda kino wysokich lotów, ale jako film mający dostarczyć nastoletnim widzom rozrywki może się podobać. Widzom starszym polecałbym jednak zaczekać na wydanie adaptacji na DVD/Blu-

ray i obejrzenie w ramach ciekawostki, lub zapychacza czasu wolnego. 2 Niepamięć

reżyseria: Joseph Kasinski gatunek: akcja, sci-fi Jest rok 2077 na zniszczonej w wyniku inwazji obcych nasza planeta zostały niemal doszczętnie zniszczone. Ocalałym udało się znaleźć schronienie na Tytanie. Na Ziemi pozostali jedynie Jack Harper (Cruise) oraz jego kochanka Victoria (Riseborough). On zajmuje się patrolowaniem ziemi i naprawą dronów - walczących z kosmicznymi Padlinożercami. Ona natomiast jest jego oficerem, nadzorującym wyprawy Jacka oraz kontaktuje się z bazą w kosmosie. Wiodą spokojne i pełne rutyny życie na stacji znajdującej się nad planetą. Wszystko zmienia się jednak dwa tygodnie przed zakończeniem ich misji, gdy na ziemię spada statek kosmiczny z zahibernowanymi ludźmi. Zacznę od tego, co w filmie było dobre i było jednocześnie jego największymi zaletami. W Niepamięci są to z całą pewnością przykuwające wzrok krajobrazy zniszczonej przez wojnę i kataklizmy oraz muzyka, która idealnie wkomponowała się w film, tworząc z efektami wizualnymi doskonałą parę. Dużo gorzej wypadają pozostałe elementy filmu, od fabuły zaczynając. Największą wadą Niepamięci jest jego wtórność. W filmie nie ma praktycznie żadnej innowacji fabularnej, a wszystko, co zaserwowano widzom jest kalką i mniej, lub bardziej udaną parafrazą innych dzieł tego gatunku. W filmie mamy znane wszystkim miłośnikom science fiction motywy: opuszczoną, zniszczoną ziemię, obcych, ocalałych wybrańców, klony, i w końcu jedną wielką mistyfikację. Jest to nic innego jak mix Matrixa, Planety małp, W.E, Odysei kosmicznej oraz Monn. Niestety w nurt słabych elementów filmu zaliczyć należy również aktorstwo – Tom Cruise, jako aktor o ustabilizowanej pozycji w Hollywood wydawać by się mogło użyczył filmowi tylko i wyłącznie swo-


jego nazwiska i wypranej z emocji twarzy – ciężko winić za to utratę pamięci, jaką zaserwowano Jackowi i Victorii, ponieważ gdy pamięć wraca, twarz w dalszym ciągu pozostaje bez wyrazu. Morgan Freeman grający postać drugoplanową nie dostał wystarczająco dużo czasu ekranowego, aby pokazać, że granie to jego życie. Role kobiece odtworzone przez Olgę Kurylenko i Andreę Riseborough wydawać by się mogło, że zostały wprowadzone do filmu, tylko po to żeby przyciągnąć do kin kobiety, skuszone trójkątem miłosnym, pomiędzy głównym bohaterem, żoną, której nie pamięta i kochanką. Ostatnim minusem jest jego czas – niemalże 120 minut filmu dłuży się widzom niesamowicie, zwłaszcza, pierwsze 40 minut, kiedy to główny bohater przemierza zdewastowanej ziemi bez większego sensu.

3 Daję nam rok reżyseria: Dan Mazer gatunek: komedia romantyczna Daję nam rok bez wątpienia nie jest kolejna hollywoodzka komedia romantyczna. Historia głównych bohaterów rozpoczyna się w miejscu, do którego dąży standardowa opowieść miłosna, czyli przed ołtarzem. Żeby nie było zbyt pięknie to od pierwszych minutach filmu pojawiają się komplikacje, które sygnalizują widzom, że z każdą kolejną sekundą będzie coraz gorzej i zabawniej. O tym, że nie będzie łatwo i być może biorąc szybki ślub popełnili błąd, wie też para głównych bohaterów – Josh i Nat, jednak nie chcą skończyć jak ich znajomi, którzy tkwiąc w nieudanych związkach nienawidzą swoich partnerów. Film naładowany jest iście brytyjskim poczuciem humoru. Pełno w nim dwuznacznych sytuacji. Sceny, które teoretycznie nie wnoszą niczego ciekawego do fabuły – jak erotyczny trójkąt, w którym uczestniczy Chloe – ogląda się z uśmiechem (i śmiechem) na twarzy. Film ten ukazuje nie tylko zgrzyty i docieranie się pomiędzy nowożeńcami, ale także pomiędzy ich rodzinami i przyjaciółmi. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że

74

ta para, choć być może połączona prawdziwą miłością, kompletnie do siebie nie pasuje. Czasami miłość to stanowczo za mało. Ale to, że dwoje ludzi do siebie nie pasuje nie musi być depresyjne i smutne, można to pokazać poprzez rozmaite gagi, rozbawiając widownie do łez w niemalże każdej minucie filmu. I chociaż ciężko utożsamiać się z poszczególnymi bohaterami, lub darzyć ich sympatią, to nie ulega wątpliwości, że aktorzy spisali się na medal odtwarzając swoje role; nadętej biznes women ( Rose Byrne), niedojrzałego pisarza (Rafe Spall ), cynicznego przystojniaka ( Simon Baker) i nie do końca wiedzącej, czego chce od życia aktywistki (Anna Faris). Szczególnym zaskoczeniem jest ta ostatnia, która przyzwyczaiła widzów do ról niezbyt rozgarnięty blondynek i być może właśnie to jest powodem, dla którego z całej czwórki głównych bohaterów, to ona wydaje się najmniej wiarygodna. W tym miejscu należałoby wspomnieć o znacznie mniejszej roli Stephena Merchanta, który zagrał przyjaciela Pana Młodego. Za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie wygłasza niestosowne, ironiczne uwagi, na zmianę szokując i rozśmieszając publiczność. Merhant w swojej roli jest niezaprzeczalnie komiczny, ale mimo wszystko nie przyćmiewa głównych bohaterów, zupełnie jak gdyby bohater przez niego odgrywany zdawał sobie sprawę, że to nie on ma grać pierwsze skrzypce i za to należą mu się słowa uznania. Jeżeli ktoś ma ochotę na dużą dawkę dobrego humoru i niesztampową historię miłosną, to zdecydowanie powinien udać się na Daję nam rok do kina i cieszyć się każdą chwilą rozrywki, jaką daje widzowi ten film.

1

2

3


75


76


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.