5bwm

Page 1



BLACK WALL MAGAZINE [5]2013 marzec

„Nieśmiertelne na ziemi mogą być jedynie wiara i marzenia”

SPIS TREŚCI

>>> SPOTTED

s. 4

KAROLINA GRZELAK >>> ŻYCIE PO ŚMIERCI

s. 6

KINGA DZIADOSZ >>> MACIEK KUROWICKI - WYWIAD

s. 8

BARTOSZ ZASIECZNY >>> REEPERBAHN - SEKSFERA

s. 16

WŁÓCZYKIJ NAMIĘTNY >>> Z WENECJI DO CANNES

s. 18

CLAUDIA KARWACKA >>> ILONA FELICJAŃSKA - WYWIAD

s. 20

KAMIL RODZIEWICZ >>> WIOSENNE „Must have”

s. 32

IGA RANOSZEK >>> CZEŚĆ, MAMUSIU

s. 36

KAMIL RODZIEWICZ

OKŁADKA Projekt: Dominik Kondziołka Fotograf: Arcadius Mauritz Modelka: Ilona Felicjańska Wizaż: Magdalena "Premiere" Milewska

>>> MARCELINA MANIOS – ZDJĘCIA

s. 38

EDYTA BARTKIEWICZ >>> RECENZJE PŁYTOWE

s. 46

BARTOSZ ZASIECZNY >>> WSZYSTKIE ODCIENIE CZERNI – RECENZJA KSIĄŻKI

s. 53

AGNIESZKA JACKEL

Marzenia jednak się spełniają. Bez was, nigdy by mi się to nie udało. Dziękuję za wszystko, jesteście niesamowici. Najlepszy zespół redakcyjny jaki mogłem sobie wymarzyć. Redaktor naczelny

Kamil Rodziewicz

>>> BUDUJEMY MIASTO – OPOWIADANIE

s. 54

>>> Stopka redakcyjna

s.57


D

awno, dawno temu, bo we wtorek w pół do trzeciej autobusem numer sto siedem jechał spotter ubrany w czarną kurtkę i jasne spodnie. Tym samym środkiem transportu miejskiego przemieszczała się blond piękność odziana w kurtkę tego samego koloru, co kurtka jej absztyfikanta. To znak, że wiele ich łączy, bo żadne z nich nie lubi kurtek o jasnych barwach, wiadomo przecież, że taka to zaraz się ubrudzi i będzie wyglądała niechlujnie. Być może oboje są pedantami i z przesadną dokładnością dbają o swój wygląd, tak więc byliby idealną parą. Pasowaliby do siebie jak dwie połówki jabłka… Roszpunka miała też długie skórzane buty, czarną torebkę i telefon w dłoni – a co jeśli właśnie odczytywała SMS-a od swojego chłopaka, który pisał, że bardzo ją kocha i nie może doczekać się wieczoru, kiedy ją zobaczy albo co gorsza, to ona pisała wiadomość do niego, że bardzo go kocha i nie może doczekać się wieczoru, kiedy go zobaczy? Spotter nieświadomy wszystkich przeciwności losu zakochał się w jej uroczym spojrzeniu i ciepłym uśmiechu, który powalił go

na łopatki na tyle, że zdobył się na odwagę, by napisać wiadomość do administratorów fanpejdża spotted, a ci opublikowali anonimowo w jego imieniu post w poszukiwaniu tej blondi. Pozostaje tylko trzymać kciuki, by dziewczyna, która jechała akurat sto siódemką weszła na fanpejdża i odczytała anons. I żyliby długo i szczęśliwie… A co jeśli na anons odpowiedzą inne dziewczyny, które – pech chciał- jechały tego dnia tym autobusem i ubierają się w te same czarne kurtki czy noszą skórzane kozaki i okażą się tlenionymi lisicami? Każdej przecież wydawało się, że okulary na nosie dodają jej wdzięku, a w ich uśmiechu można kochać się bez opamiętania. Pewna spotterka szukała chłopaka, który był ubrany w łososiową koszulę. Tylko który prawdziwy mężczyzna rozpoznaje tę barwę i będzie wiedział, że chodzi właśnie o niego? Przecież pantofelek Kopciuszka może pasować na nie jedną – także tę niewłaściwą- stopę. Co wtedy? Czy zdesperowany spotter wykorzysta szansę na miłość i umówi się na


gowłosej dziewczyny, która tonie w potopie podręczników do finansów i bankowości. Może jak obie skończymy, zejdziemy na dół, na kawę? Czuję, że mamy o czym pogadać. Mam na sobie jeansową koszulę. Na pewno mnie zauważyłaś." Ponoć pomysł spotted – podobnie zresztą jak nadwagę – przejęliśmy od Amerykanów. Polska tolerancja made in USA potrzebna więc na gwałt!

spacer czy kawę z przypadkową księżniczką, która tylko udaje księżniczkę? Dlaczego spotter nie działał w afekcie? Gdzieś w sieci przeczytałam, że spotted rozprzestrzenia się jak syfilis w średniowieczu. Trudno się z tym nie zgodzić, facebook pełen jest fanpejdżów typu: spotted: tramwaj, spotted: biblioteka, a nawet spotted: kościół. Dawniej „spikaniem” ludzi zajmowały się ciotki – babki- swatki, potem wymyślono biura matrymonialne, później randkowe seks czaty, istniała też opcja – choć żenująca- zaczepienia kogoś na facebooku. Jednak wiązało się to z pewnym ryzykiem, nie do końca byliśmy przecież incognito. Pomijam tu bardzo ważną kwestię tego dlaczego ludzie chcą poznawać swoje drugie połówki w sieci, gdzie ich awatary – bo przecież nie oni sami, są o kilka kilogramów szczuplejsze, parę centymetrów wyższe, a ich lewe profile doskonale tuszują zbędne podbródki. Stereotyp głosi, że czują się na facebooku atrakcyjniejsi niż w rzeczywistości, dlatego ponoć są odważniejsi.

Spotted na facebooku spotkał się z mnóstwem polubień przez użytkowników w przeciwieństwie do „profesjonalnych” stron zajmujących się poznawaniem ludzi, które przynajmniej na pozór mają uregulowane kwestie prawne. Jednak to facebook ze względu na swoją powszechność i dostęp do niego w każdym miejscu ( spotted: miejskie przedsiębiorstwo gospodarki komunalnej, spotted: uniwersytet) sprawiają, że spotted robi furorę właśnie na tym portalu społecznościowym.

W

śród jednych robi furorę, drugich żenuje, ale czy w czasach kiedy wystawanie pod oknem ukochanej i śpiewanie jej serenad uznawane jest za nękania i zakłócenia ciszy nocnej spotted nie wydaje się być naprawdę romantyczną ideą?

Spotted pozornie daje nam gwarancję działania pod przykrywką. A co jeśli administrator fanpejdża ujawni dane spotterów, czy łamie wówczas ustawę o danych osobowych? Kto w ogóle zajmuje się administrowaniem tego typu fanpejdżów? Komu powierzamy swoje najskrytsze sekrety i czy jesteśmy pewni, że człowieka po drugiej stronie monitora obowiązuje – tak jak księdza i lekarza- jakakolwiek tajemnica. Co jeśli administrator będzie homofobem i ujawni imię i nazwisko spotterki-lesbijki czy spottera-geja? Przecież oni też chcą kochać… Do myślenia dają komentarze typu „no homo” pod postem od spotterki: "Wysyłam uśmiech do dłu-

KAROLINA GRZELAK


Odwiedziny z zaświatów, ciała astralne i sensytywność „Życie po śmierci” Leszka Szumana „Nowoczesne poglądy mające pretensje do nazwy »nauka« sugerują, że człowiek składa się wyłącznie z mięsa i kości. Ten prymitywny materializm jest wygodny, lecz niezgodny z prawdziwym stanem rzeczy” - Leszek Szuman

Z

aczęło się od gasnących mimo sprawnych korków świateł, pukania w szybę i ścianę oraz cieni widocznych lustrze. W prywatnym mieszkaniu, w centrum Szczecina. Za duchami przemawia bliskość Cmentarza Centralnego, wielki krzyż stojący pod oknem i upamiętniający tajemniczą śmierć równie tajemniczego Eugeniusza oraz moja bujna wyobraźnia. Przeciwko – racjonalna część umysłu, stare rury, stare ściany i drewniane podłogi. Powodowana na poły strachem, na poły ciekawością, trafiłam na książkę autorstwa Leszka Szumana o intrygującym, choć banalnym tytule „Życie po śmierci”.

Postać Szumana zasługuje zresztą na więcej miejsca ze względu na fakt, że był jednym z najwybitniejszych polskich astrologów. Urodzony 18 listopada 1903 roku, pochodził z rodziny o parapsychologicznych predyspozycjach, jego dziadek oraz brat byli jasnowidzami, z kolei matka posługiwała się wahadełkiem. Ekonomista, poliglota i astrolog – to połączenie pozornie niepasujących do siebie dziedzin sprawia, że osoba Szumana intryguje i ciekawi jeszcze przed prze-

czytaniem książki. Często ulegam kaprysowi dowiedzenia się czegoś o autorze pozycji, którą zamierzam przeczytać; w tym wypadku okazało się to słusznym wyborem. Leszek Szuman był przede wszystkim astrologiem i zasłynął z notowania w specjalnym katalogu każdej osoby, która przychodziła do niego po horoskop. Obok nazwiska znajdowała się zalakowana koperta, a w niej dokładna data śmierci tej osoby. Przerażające. Po dokonaniu się przepowiedni rodzina zmarłego miała prawo przyjść i zajrzeć do koperty. Podobno nigdy się nie pomylił. Jako wizjoner i jasnowidz zasłynął również, przepowiadając przyszłość Polski, ponieważ jednak nie rysuje się ona zbyt kolorowo, pozwolę sobie poprzestać wyłącznie na wzmiance. Poza tym Szuman po II wojnie światowej osiedlił się w Szczecinie i pozostał w nim przez całe życie, a to dla lokalnej patriotki zawsze jest dodatkowym atutem.

Wracając do meritum, książka fascynuje już od pierwszych stron. To w zasadzie literatura faktu, sprawozdania historii ludzi, którzy doświadczyli wszelkiego


rodzaju zjawisk paranormalnych. Zważywszy na to, że podejrzewam w swoim mieszkaniu ingerencję sił nadprzyrodzonych, szybko przebrnęłam przez opisy relacji osób, które przeżyły śmierć kliniczną oraz świadków opuszczania ciała przez tak zwane „ciało astralne”. Należy się tu kilka słów wyjaśnienia, „ciało astralne” bowiem to skomplikowana struktura ze względu na „chaos, jaki panuje w pojęciach z dziedziny parapsychologii, jeszcze bardziej pogłębiany przez religie, sekty i prywatne poglądy różnych domorosłych psychologów”. Swoją drogą, nawet jeśli nie są Państwo przekonani do tematu parapsychologii i zjawisk nadprzyrodzonych oraz czują się Państwo zdeklarowanymi w tej dziedzinie realistami, i tak polecam przeczytanie książki ze względu na jej swoisty humor oraz sprytnie zawoalowane komentarze dotyczące wszelkiej maści niedowiarków. Wracając do definicji ciała astralnego: Szuman opiera się na kilku teoriach z pogranicza religii i nauki – powołując się na rysunki w jaskiniach Altamiry i w grotach Hangaru – jak też na doświadczeniach medycznych prowadzonych już przed I wojną światową, polegających na kontrolowaniu wagi w momencie zgonu. Wielokrotnie powtarzane doświadczenia dawały zawsze taki sam wynik: w chwili śmierci ciało ludzkie stawało się lżejsze o kilkadziesiąt gramów. Oczywiście, jeśli się uprzeć, można ten fakt wytłumaczyć, chociażby kwestionując czułość narządów pomiarowych przed 1918 rokiem. Co prawda byłaby to hipokryzja, skoro cała współczesna fizyka opiera się na teorii względności Alberta Einsteina, opublikowanej w roku 1916. Niemniej metodą prób i błędów, wielokrotnych doświadczeń oraz dzięki skonstruowaniu przez doktora Malta i Zaalberga Zelsta van der Haaga niezwykle czułego i skomplikowanego urządzenia, zwanego dynamistografem, udało się ustalić, że ciało astralne waży mniej więcej 69,5 grama, podlega prawu o sile ciężkości, zbudowane jest z atomów i ma gęstość zbliżoną do gęstości powietrza. W chrześcijaństwie ciało astralne określa się mianem duszy.

Jest jednym ze składników istoty ludzkiej i posiada zdolność bilokacji, czyli wysyłania go na bliższe lub dalsze odległości. Ciało astralne jako składnik istoty ludzkiej bez żadnych powiązań z religią jest w stanie samodzielnie odłączyć się od ciała w na jawie lub w trakcie snu i pokonywać przemieszczać się. Cały czas jest jednak połączone z ciałem fizycznym „taśmą”, która rozciąga się i wydłuża wraz z oddalaniem od ciała ziemskiego. Podobno przy odrobinie praktyki każdy z nas może posiąść umiejętność wysyłania swojego ciała astralnego, co zostało opisane i stwierdzone przez wielu amerykańskich i niemieckich badaczy, takich jak S.S. Muldoon czy H. Carrington. Samo zjawisko oddzielania się astralu od ciała jest skomplikowane, jednak jako smaczek dodam, że według Szumana jednym z jego objawów są drgawki w czasie zasypiania. Czy dalej są Państwo pewni, że to tylko zryw miokloniczny, typowy i całkowicie normalny objaw zasypiania?

Jeśli założymy, że ciało astralne, opcjonalnie dusza, ataman czy hun, istnieją i są nieśmiertelne, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pójść o krok dalej, czyli zapytać, co się z nimi dzieje, kiedy już opuszczą śmiertelne skądinąd ciało ludzkie. Szuman i na to ma odpowiedź. Dzięki zrelacjonowaniu przezeń kilkudziesięciu historii i sprawozdań z seansów spirytystycznych, odbywa-


jących się głównie w lata sześćdziesiątych XX wieku, dowiadujemy się nie tylko tego, co się dzieje z człowiekiem po śmierci, ale także jak wygląda „tamten świat”. Zasadniczo wszystkie przytoczone w książce fragmenty są ze sobą zbieżne: mówią o śnie adaptacyjnym, jaki musi przejść „dusza”, żeby móc w pełni cieszyć się tak zwanym „życiem wiecznym”. Łatwiej jest to zrozumieć, używając terminologii typowej dla chrześcijaństwa, jednak żaden z wypowiadających się duchów nie wspominał o kontaktach z Bogiem lub jakimkolwiek jego przejawem.

Jeśli ludzie na świecie fizycznym pragną uzmysłowić sobie, jak wygląda życie pozagrobowe, zazwyczaj wymyślają obrazy niepodobne do tych, które widuje się na Ziemi. Główna różnica między życiem doczesnym a życiem na tamtym świecie polega przede wszystkim na braku chorób. Poza tym żadne fizyczne wpływy nie mogą nikogo nastroić negatywnie do czegokolwiek. […] Dalej mamy jakieś ciało. Mamy także ubranie, jest to bowiem przyzwyczajenie myślowe, zabrane ze świata fizycznego, żeby chodzić ubranym. […] Tworzymy je [ubranie] myślowym aktem woli. […] Z pewnością spyta mnie ten i ów, po czym ja właściwie chodzę, czy po prawdziwej ziemi, czy po czymś innym. Oczywiście, że chodzę po jakiejś ziemi, która dla mnie jest tak twarda, jak dla was ziemia fizyczna.

Jednak przy pomocy mojej energii psychicznej mógłbym, gdybym chciał, w tę moją ziemię zapaść się lub ją przeniknąć”. Jest to fragment wypowiedzi z początków XX wieku, zanotowany podczas seansu spirytystycznego, w którym brał udział duchowny angielski, Thomas. Udało mu się nawiązać kontakt ze zmarłym ojcem, który udzielił obszernej wypowiedzi nie tylko na temat warunków przebywania w „zaświatach”, ale także energii i na temat materii, z jakiej są one zbudowane. Większość przytoczonych wypowiedzi opatrzona jest dokładną datą i miejscem, w którym odbywał się seans, co znacząco wpływa na ich wiarygodność.

Zacytowany fragment ma na celu wzbudzenie zainteresowania pozycją Szumana, ponieważ jest ona naprawdę warta polecenia. Oczywiście argumenty pojawiające się zarówno w książce, jak i w tym tekście mogą nie wystarczyć do rozwiania Państwa wątpliwości, jednak zdecydowanie największą gratką dla miłośników emocji są zdjęcia. Wszystkie fotografie są autentyczne, a przedstawiają istoty zmaterializowane podczas seansów spirytystycznych. Szczegółowe


opisy dotyczące okoliczności powstania i pojawiania się zjaw sprawiają, że naprawdę trudno podważyć ich prawdziwość. Przy pierwszym zetknięciu ze zdjęciami, dość wyraźnymi mimo kiepskiej jakości, można się wprawdzie odrobinę rozczarować: duchy nie rzucają się w oczy, zasadniczo wyglądają jak ludzie, jedyna różnica to nieodłączny turban na głowie i powłóczyste białe szaty. Szuman tłumaczy owo zjawisko pobieraniem energii życiowej od medium (osoby uzdolnionej w zakresie parapsychologii i posiadającej predyspozycje sensytywne), która pozwala im się zmaterializować i ukazać zebranym na seansie obserwatorom. Co ciekawe, zjawa do materializacji „pożycza” sobie fragmenty ubrań obecnych osób i tworzy z nich własne odzienie. Tutaj ostrzeżenie natury praktycznej – nie warto, naprawdę nie warto pojawiać się na seansie w najlepszej sukience, bo materiał pożyczony przez zjawę jest brudny i zniszczony, więc zamiast ekscytacji i zadowolenia z przeżycia czegoś niesamowitego może pojawić się żal po zniszczonym ulubionym ubraniu. Kolejna kwestia to turbany. Niemal na wszystkich zdjęciach duchy pojawiają się ze zwojami na głowie, co ma swoją dość prozaiczną, zważywszy na niecodzienność sytuacji, przyczynę. Podobno najtrudniej jest zmaterializować włosy, więc zjawy, żeby to ukryć, uciekają się do sztuczki z turbanami. Jak się więc okazuje, nawet po śmierci pozostaje w nas świadomość, że nie wszyscy wyglądamy korzystnie bez włosów.

Podczas pisania tego tekstu późno w nocy nie mogłam nie zauważyć, że stukanie w ścianach i wrażenie czyjejś obecności w pomieszczeniu zdaje się nasilać. Po wykluczeniu wszystkich możliwości, takich jak sąsiedzi z każdej strony, korniki i pękające ściany, postanowiłam, idąc za radą Leszka Szumana, zrobić test na medialność. Ku swojemu przerażeniu odkryłam, że mój wrodzony wstręt do koloru żółtego i zamiłowanie do niebieskiego to nie tylko estetyczne upodobania, ale dowód na to, ze istoty przebywające po „drugiej stronie” widzą moją aurę i starają się skontaktować. Podobne wyjaśnienie znalazłam dla problemów ze snem, skopywania z łóżka kołdry i niechęci do przebywania wśród tłumów. Wszystko to działa pobudzająco na wyobraźnię, stukanie się nasila, temperatura w pokoju spada. Jedynym ratunkiem wydaje się wskoczenie pod kołdrę (którą i tak odrzucę) oraz udawanie, że niczego nie słyszę. Lekturę książki Leszka Szumana polecam zatem szczerze tylko osobom o mocnych nerwach, w przeciwnym razie potwory spod

KINGA DZIADOSZ

łóżka mogą powrócić.


Wywiad

Bartosz Zasieczny: Zbliża się premiera płyty. Zatytułowana została „Hurt”, a więc tak samo, jak nazwa zespołu. Dlaczego? Maciek Kurowicki: Mam wrażenie, bez żadnej ściemy, że mój zespół nigdy nie miał szczęścia do trafnych tytułów. To było zawsze tak, że jest płyta, to trzeba koniecznie wymyślić tytuł. Raz się kleiły, tak jak płyta „Czat”, z której pochodzi „Załoga G”, albo się nie kleiły, albo opisywały jakiś stan ducha albo były zbieżne z najważniejszą piosenką. Ten zespół, na wszystkich etapach mojego rozwoju i składów, które funkcjonowały pod nazwą Hurt zawsze był swobodną, świadomie niespójną, tak jak każdy człowiek jest niespójny, opowieścią o życiu. Zawsze były piosenki na poważnie, zawsze były piosenki, które były też jakimiś dowcipami, były historie przystępniejsze i te bardziej pojechane. Na tej płycie

jest kilka piosenek, które mają po 6-7 minut i są takimi plamami psychodelicznymi, których pewnie się nikt nie spodziewa, a z drugiej strony jest jedna czy dwie piosenki bardziej przystępne i które kojarzą się z takim radiowym Hurtem. Często, kiedy zespół czy artysta decydują się na zatytułowanie płyty nazwą zespołu albo nazwiskiem, to jest debiut, w innych przypadkach może być to ocenione jako pójście na łatwiznę, bo np. nie ma innego pomysłu. W tym przypadku tak nie jest? Nie wiem, może jest tak, jak mówisz. Nie miałem pomysłu na tytuł płyty i uznałem, że zamiast się silić to lepiej nazwać płytę Hurtu „Hurt”. Tym bardziej, że nigdy nie było tak zatytułowanego wydawnictwa. A z drugiej strony staramy się nie nagrywać ciągle tego samego. W przypadku Hurtu każda pły-

ta jest debiutem. Oczywiście takiego debiutu mogłoby nam pozazdrościć mnóstwo młodych kapel. Bo wiadomo, że gdybyśmy tej płyty nie wydali jeszcze przez rok, to nadal gralibyśmy koncerty, nadal byliby na nich ludzie a nasze piosenki graliby w radiu. Ale jest to nowy początek kolejnego rozdziału, nowej opowieści. Teraz będzie znowu akcja, która przerabiamy od wielu lat, czyli część ludzi będzie mówić „nie, to nie jest to, stary Hurt był fajniejszy”, pojawią się jeszcze inni ludzie na koncertach, część odejdzie, przyjdą zupełnie nowi. To taki proces. Jestem bardzo ciekawy co się będzie działo, to nie jestem znudzony tym procesem. Ale wiem, że będzie się działo dużo nowego. I że nie wiem, co się będzie działo – to jest najfajniejsze. Nie było trochę tak, że poprzednia płyta, o tytule właśnie „Nowy początek”, mogła stać się w pe-


wien sposób początkiem końca? Przez sześć lat nie było w sumie nowego materiału, poza „Wakacjami i prezentami”. „Wakacje i prezenty” to taki remake tak naprawdę. Ja po prostu bardzo rzadko piszę piosenki i za każdym razem ryzykujemy wylot za burtę. Mam świadomość, że zespół traci rozpoznawalność. Całe szczęście, pokochało nas wiele rozgłośni radiowych, dzięki temu też, że jest internet, ktoś się zainteresuje, ściągnie sobie płytę. Ciągle pojawiają się jacyś nowi ludzie, inni i w różnym wieku. Mogłoby tak być, że jeszcze rok, dwa i zespołu by nie było, gdyby nie było nowej płyty. Ale mam bardzo różnych znajomych we Wrocławiu, wielu z nich jawnie przyznaje, że nie słuchają Hurtu. Ale oni wiedzą, że ja to robię ultraszczerze, jakbym potrzebował pomocy, ze wszystkich stron są ręce. To nie jest zrobione po to,

żeby płacić ratę za jacht, tylko dlatego, że ja to lubię, moi koledzy to lubią, że robimy to z przekonaniem. Dajemy z siebie wszystko i to nam sprawia dużą radość, granie koncertów przede wszystkim. Może lepiej byłoby występować po prostu pod własnym nazwiskiem? Już przy „Wakacjach i prezentach” była taka próba, bo płyta pojawiła się jako Maciek Kurowicki i Hurt. Tak to wydałem, bo to były piosenki, które w 99 procentach powstały bardzo dawno temu, w latach 90., to był właśnie taki remake. Chciałem z jednej strony wydostać z niebytu numery, które były na płytach wydanych przez SP Records, a tych płyt nie ma od lat. Chciałem je we współczesnych wersjach, tak jak gramy je na koncertach, przypomnieć ludziom, a z drugiej strony wiedziałem o tym,

że nie mam absolutnie żadnego pomysłu na nowy album. Stwierdziłem, że lepiej wydać coś takiego i przypomnieć ludziom fajne piosenki w nowych aranżach niż żeby nie działo się wokół zespołu nic. W tej chwili jest płyta kolejna, dokładnie 2007 rok to „Nowy początek”, 2013 – „Hurt”, czyli przegięcie tradycyjne w naszym wypadku. Czyli fakt, że bardzo dużo czasu zajmuje Ci pisanie tekstów, jest tu główną przyczyną? Tak. Nie jest to bariera finansowa, bo od lat mamy otwarte ścieżki u wydawców, także pieniądze na producenta zawsze się znajdują. Jest raczej tak, że mam bardzo duży dystans do wielu piosenek, które napisałem. Ale napisanie takich tekstów, z których w danym momencie jestem zadowolony, zabiera mi bardzo dużo czasu. Wiem o tym, mam problem ze


sobą, bo wydaje mi się, że ja nic ciekawego nie mówię, nie mam nic do powiedzenia, to jak opowiadam nie jest w ogóle interesujące – więc po co mam to notować. Moja dziewczyna ciągle mnie namawia do notowania pomysłów, a ja myślę, że to jest nic nie warte. Szukam nie wiadomo czego, zbierają się notatki, zapiski, ale to trwa bardzo, bardzo długo.... A skąd czerpiesz do tego inspiracje? Ja jestem takim dość nietypowym osobnikiem, będę mieć niedługo 43 lata, do liceum chodziłem w Kanadzie, mieszkałem w różnych miejscach Polski. Mam bardzo różne oglądy i nigdy nie funkcjonowałem jak tak zwany „normalny człowiek”. Kiedyś byłem fotoreporterem zawodowym, potem był zespół. Jestem tak samo dzieckiem lat 80., jak i 90., jak i mam wrażenie, może trochę oporniej, ale też wpływają na mnie te historie, które dzieją się teraz. Zawsze reagowałem na jakąś taką specyficzną energię, częstotliwość, która jest ponad stylami. Wielu ludzi mi przyznawało rację, że rzeczywiście to się klei razem. Jakby zestawić Beastie Boys, Clach, Manu Chao, Madness, REM, Depeche Mode, Kraftwerk, Chemical Brothers albo Crystal Fighters, to gdzieś jest wspólna nuta, jakaś wspólna emocja, wrażliwość. No i w taki sposób pojawiają się inspiracje. Każdy z chłopaków słucha czegoś innego. Bardzo dużą rolę przy powstawaniu płyty odegrał Agim. Jest moim kolegą, grał w Hurcie, jego macierzysty zespół to Oszibarack. Wspólnie siedzieliśmy nad nagraniami, aranżowaliśmy, zmienialiśmy, cofaliśmy, kasowaliśmy, nagrywaliśmy coś jeszcze raz. On jest otwarty bardziej w stronę klubową, elektroniczną, spotykamy się gdzieś po drodze, trochę się różnimy. Po raz kolejny z nim pracowaliśmy, poprzednia płyta z Agimem to był „Nowy początek”.

Jak wpłynęły na zmiany składu?

brzmienie

Bardzo wpływają. Od wydania poprzedniej płyty zmienił się perkusista, zmienił się gitarzysta. Wcześniej grał z nami Piotrek Motkowicz, wspólnie ze mną przygotowywał repertuar na płytę „Czat”, z której pochodzi „Załoga G”, nasz najbardziej rozpoznawalny numer, uczestniczył też przy kolejnej płycie. Jest nowy gitarzysta – Piotrek Załęski – który ma trochę inne inspiracje. Trochę, a nawet bardzo. To się wszystko przekłada na brzmienie. Ja z jednej strony wyznaczam główny kierunek działań zespołu, ale z drugiej staram się czerpać z tego, co ludzie mają w sobie niż zmuszać do czegoś. Minęło 21 lat od założenia zespołu. 21 lat od założenia zespołu i realne 8 lat działalności. Wcześniej to

było, ja jestem często odklejony i kiepsko zorganizowany, nie ukrywam, graliśmy po 2-3 koncerty w roku i 4 próby i to było rozrywkowe. Jesteśmy aktywnym zespołem, który koncertuje, nagrywa płyty od 2005 roku. Myślę, że tak istniejemy też w świadomości społecznej – od płyty „Czat” i „Załogi G”. To wszystko zależy od przypadkowej woli grania przez rozgłośnie radiowe. „Nowy początek” nie miał takiego strzała jak „Załoga G”. Ale na płycie „Czat” był ten jeden numer. A na „Nowym początku” był właśnie „Nowy początek”, który zahulał w radiach, „Alarm cykliczny”, „Lecę ponad chmurami”, „Między pomiędzy gdzieś” – 4 numery na 10, które pojawiają się do tej pory w mediach. Dla mnie osobiście „Nowy początek” jest 10 razy lepszy i tam są lepsze piosenki. Ale czy nie powinno się unikać sytuacji, gdy artyście podobają


się jego płyty, choć nikt ich nie słucha? Jeśli mamy nie ulegać komercjalizacji, to podstawowym weryfikatorem powinien być gust twórcy. Jeśli tobie się podoba, a nie sprzedaje się ani jedna sztuka, to jest sukces. A jeśli zrobiłeś coś, z czego nie jesteś do końca zadowolony, a ludzie szaleją, to wcale nie znaczy, że to jest fajne. Mieliśmy teledysk do piosenki „Nowy początek”, który był zrealizowany w jakiejś moim, naszym totalnym zamuleniu, odklejeniu, miałem mnóstwo problemów osobistych, którego ja się wstydzę, swojego wizerunku, tego, jak się tam pokazałem. Wywodzimy się z podziemnych klimatów, a tam wyglądamy jak jakiś pojebany zespół, który próbuje być podstarzałym boysbandem. I to jest akurat wtopa totalna. Doprowadziłem do tego, że został usunięty z różnych miejsc na youtubie. Miał prawie milion odsłon, ale został wyrzucony z sieci, bo się wstydzę tego. Nie szkoda tych odsłon? Nie, bo mi się to nie podobało. Uważam, że to tak, jakby ktoś cię przeprał w ubranie, którego nie lubisz, a wszyscy mówią, że to jest świetne, a ja tego nienawidzę. Podoba mi się piosenka, ale teledysk to dla mnie jakaś masakra. Jak się popełni błąd, trzeba umieć się z tego wycofać. Ale w takim razie jak znaleźć złoty środek między oczekiwaniami innych a samym sobą? Ja w ogóle nie próbuję. Jest tak, że przygotowujemy repertuar, na „Hurcie” jest 10 piosenek. Ja mam świadomość, że ten numer, który w najbliższy poniedziałek będzie odpalony i puszczony przez rozgłośnie radiowe – mam nadzieję – że to jest najbardziej medialna piosenka. Natomiast jak przygotowujemy materiał, to sobie rozmawiamy, co nam się podoba, co nas

jara i tak dalej. Jak jest gotowy, nagrany, zmasteringowany i poukładany materiał, to oczywiście, że się patrzy i myśli, z czego robimy singla. Coś może być ekstra, ale tego nikt nie puści. Tak zresztą zrobiliśmy, pierwszy singiel to „Rewolucja” i to numer, który ewidentnie się nie przebił, pojawia się w nielicznych stacjach. Na kolejny wybraliśmy „Nie łamane przez tak” i nagle jest reakcja „no oczywiście, że tak, dlaczego nie od razu, pewnie, że będziemy grali”. I to pewnie będzie teraz zamulane na okrągło, a nie ma więcej takich numerów na tej płycie. Skąd pomysł na teledysk w więzieniu? Graliśmy koncert w areszcie w Świdnicy, w połowie roku. Bardzo fajnie mi się spotkało z tymi ludźmi, z osadzonymi, rozmawialiśmy przed i po, też z chłopakiem, który był tam kaowcem, supermiły człowiek, dyrektor zaprosił nas na obiad.. I w pewnym momencie

spotkałem przypadkiem, w galerii handlowej we Wrocławiu tego chłopaka i on mówi, że jakbyśmy chcieli coś z nimi zrobić, cokolwiek, to tylko mam dać znać i on to załatwi. Dzień później do niego zadzwoniłem i mówię, żebyśmy zrobili klip do piosenki „Najważniejszy jest wybuch”. Ale on na to, że to będą miesiące załatwiania, zgody na wizerunki więźniów, na wszystko, że to jest w ogóle nie do załatwienia tak szybko. Oddzwania godzinę później, że ma od wszystkich na wszystko zgodę i możemy filmować strażników, budynek, cele, więźniów – zgodzili się na wykorzystanie wizerunku – wszystko nieodpłatnie, możemy robić co chcemy i jak chcemy. Moja dziewczyna Marta Malikowska, która też tam występuje, poprosiła o pomoc Maćka Prusaka, który jest choreografem. Zrobił ruch z więźniami, oni się na to zgodzili, bez podkoszulków, wulkan konfetti,


kompletny obłęd. Teledysk realizowały Basia Kaniewska i Kasia Pielużek i Marta Malikowska. Gracie koncerty ze Strachami. Grabaż zespołowi Hurt od lat pomaga. Kiedy byliśmy w kosmicznej dupie, gdzieś tak w ’99 roku, graliśmy na zaproszenie Grabaża wspólne koncerty z Pidżamą Porno. W momencie, kiedy Hurt był zawieszony w 2004, właściwie rozwiązany, bo byłem już zmęczony tym projektem, myślałem, że to był finał – chcieliśmy wydać „Czat” i zakończyć działalność – Grabaż zaprosił mnie na serię urodzinowych koncertów Pidżamy Porno, gdzie byłem gościem obok Jarka Janiszewskiego, Kazika i Muńka, i śpiewałem tam kilka piosenek Pidżamy. Dwa lata temu graliśmy 11-koncertową wspólną trasę. I teraz, w związku z nadchodzącą premierą naszej płyty i Strachów, dostaliśmy kolejne zaproszenie. Strachy na Lachy są główną gwiazdą tej trasy, to nie ulega żadnej wątpliwości. Natomiast zostaliśmy prawie na równych zasadach zaproszeni, wystarczy zobaczyć nawet, jak wyglądają plakaty. Bardzo miły gest, nam to też bardzo pomaga i towarzysko też jest to super relacja. Jak na koncertach sprawdza się szczecińska publiczność? Graliśmy w Szczecinie wielokrotnie. Jest tu specyficznie. I entuzjastycznie. To nie jest zależne od frekwencji, bo w innych miastach jest podobna, a ludzie tylko przychodzą i słuchają. A tu jest jakiś dziki szał. Mimo tego, że Szczecin, nawet przez ludzi, którzy tutaj żyją, jest postrzegany jako brudne, szare miasto, gdzie nic się nie dzieje? Ja miałem taką wrzutę dokładnie. Kiedyś przyjeżdżamy na koncert, wypakowujemy sprzęt, jest do tego zimno – już jest fajnie… Po próbie

trzeba coś zjeść, wychodzimy na główną ulicę. Zazwyczaj nie dochodziliśmy nawet do końca, trafialiśmy do jakiegoś półfastfoodowego miejsca i myśleliśmy sobie „tu jest jakaś masakra”. Też tak postrzegałem Szczecin, póki nie zacząłem bywać tu częściej. Poznałem różne fajne miejsca, różnych ludzi. Polubiłem wręcz Szczecin. Wcześniej wspomniałeś o ściąganiu płyt z Internetu. Jak ustosunkowujesz się do tego? Przecież wielu artystów, jak chociażby Kazik, otwarcie krytykują takie postępowanie. Kazik jest niewiele starszy ode mnie, z całą sympatią dla niego, jego twórczości, ale mam wrażenie, jakby był generację starszy ode mnie. Ja nie potrafię się oburzyć, wyobrażając sobie, że jakiś szesnastoletni chłopak z jakiegoś miasta ściągnie sobie płytę i powiedzieć mu, że jest złodziejem. Ja wiem o tym sam, rozmawiałem ze znajomymi, że płyty, które są ważne, a ściągnie się je z Internetu, później kupuje się na winylu czy kompakcie. Tak się bardzo często dzieje. Poza tym jest też tak, że nawet jeśli ktoś nie kupi płyty, a pozna naszą muzykę przez Internet, to jest bardzo duża szansa, że przyjdzie na koncert. Ludzie chętniej kupują bilety niż kiedyś. I to jest moim zdaniem też efekt Internetu. Chciałbym, żeby płyta się sprzedała, dzięki temu mamy chociażby pieniądze od wytwórni na studio nagraniowe. Ale wierzę w wymianę i że ktoś po ściągnięciu muzyki kupi bilet na koncert albo płytę. Może to jest wyświechtane, ale mam wrażenie, że teraz jest triumf muzyki wywodzącej się z alternatywnego pnia. Po co ci sześćsetna płyta jakiejś lali, wyprodukowana na dwóch bitach ściągniętych z Internetu – to nie ma żadnej wartości, ani finansowej, ani pozafinansowej. Nagle okazuje się, że na pierwszych miejscach sprzedaży są formacje typu Lao Che, a nie laski i kolesie, którzy lecą non stop w

dużych komercyjnych stacjach, bo ich muzyka jest traktowana po prostu jak margaryna. Nam nie spada sprzedaż płyt, wręcz mogę powiedzieć, że one się sprzedają stabilnie, zupełnie nieźle Mimo to jednak duże, popularne stacje radiowe puszczają to zamiast Waszej muzyki?


razu, ale za to za trzy lata ludzie będą ją dalej powoli kupować. Wszyscy psioczą na media. Ja się czasami zastanawiam, czy mają wiedzę o tym, o czym mówią. Widzę wywiady z ludźmi, którzy mają dużo wyższą pozycję i oni mówią „dopiero ostatnia płyta nam pomogła, musiałem od matki pożyczać”. A ja po prostu wiem o tym, że to jest bogaty człowiek, że to część wizerunku, kreowania się. Ja nie chcę tego. Nie jestem bogatym człowiekiem, ale mam z czego żyć, zapłacić rachunki, kupić sobie ciastko i kawę. Żyję z muzyki i jestem szczęśliwy z tego powodu. Że robię to, co lubię i mogę się z tego utrzymywać.

Zespół Hurt nie ma powodów do narzekania, ja się utrzymuję z muzyki. Rozgłośnie nas dużo grają naprawdę. Właśnie coraz częściej taką muzykę można usłyszeć w radiu. Jakieś projekty niszowe mają dużo gorzej, bo tego radia nie chcą grać. Ale za to jest Internet, gdzie można się podzielić takim graniem. Sama „Załoga G” była

grywana. Bywa tak, że muzyka wywodząca się z alternatywy staje się częścią mainstreamu. Łatwiej to można pokazać na światowych przykładach, typu Björk, która leciała i leci wszędzie. Ja mam takie wrażenie, że to się przechyla w tę stronę, to widać, gdzie jest źródło energii. Jestem spokojny, ta nowa płyta na pewno się nie sprzeda od

I to jest idealna puenta. Też tak poczułem, że taka fajna, szczera. W takim razie – dziękuję za rozmowę. Dziękuję.


Reeperbahn – stolica niemieckiej rozpusty

J

eśli będziecie w Hamburgu, obowiązkowo musicie zajrzeć do Reeperbahn – legendarnej dzielnicy Hamburga, stanowiącej centrum życia nocnego tego portowego, niemieckiego miasta. Znajdziecie tutaj, nie tylko niezliczoną ilość świetnych barów, kin, restauracji, klubów ale również sex shop-ów, erotycznych show i strip- klubów.

Nazwa ulicy pochodzi od staroniemieckiego słowa „reep” oznaczającego mocną linę konopną, której używano w XVIII wieku do cumowania statków.

Poza Reeperbahn, główną arterią dzielnicy czerwonych latarni istnieją również inne godne polecenia miejsca:

G

roße Freiheit (Wielka Wolność) to na tej ulicy The Beatles rozpoczynali karierę na niemieckim rynku muzycznym. Fani tego kultowego zespołu mogą wciąż odwiedzać kluby muzyczne, gdzie ich bożyszcza grywali, na przykład Indra Club oraz Kaiserkeller.

T

he Beatles-Platz – ten godny polecenia plac znajduje się na skrzyżowaniu ulic Reeperbahn i Große Freiheit. Miejsce wybrukowano w kolorze czarnym, tak by przypominało płytę winylową. Zobaczymy tu posągi czterech członków zespołu The Beatles: Johna Lennon’a, Paula McCartney’a, Stuarta Sutcliffe’a i Georga Harrisona, a także hybrydę Pete Best’a i Ringo Starr’a. Budowa placu pochłonęła około 500 000 euro i finansowana była przez sponsorów, miasto oraz z datków. Plac został ukończony i oddany do użytku w 2008 rok


H S

pielbudenplatz – to tu wszystko się zaczęło… to historyczne miejsce, już od siedemnastego wieku przyciągało mieszczan żądnych rozrywek wszelakich. To właśnie tutaj można było podziwiać popisy akrobatów, magików czy żonglerów. Miejsce było również pełne charakterystycznych drewnianych budek, z których sprzedawano marynarzom przekąski i napoje. Dzisiaj Spielbudenplatz słynie z świetnych teatrów oraz z najstarszego w Niemczech muzeum figur woskowych.

D

avidstraße – odkąd prostytucja została w Niemczech zalegalizowana, to właśnie ulica Davidstraße stała się jej zagłębiem. Tutaj również znajduje się najsłynniejszy niemiecki komisariat policji. Okolica ta, ze względu na bardzo dużą ilość patroli policyjnych, stała się jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Hamburgu.

Erbertstraße – chyba najbardziej kontrowersyjna ulica w dzielnicy czerwonych latarni w Hamburgu. Zamknięta na cztery spusty dla dzieci oraz… kobiet. W praktyce, kobiety oczywiście mogą przespacerować się ulicą, ale tutejsza policja odradza paniom spacery po Herbertstraße, gdyż lokalne „panienki z okienka” mogą być bardzo nieprzyjemne dla tych, którzy chcą „tylko popatrzeć”. Dzielnica w ciągu dnia jest cicha i ospała, a ożywa, co jest dość oczywiste, w godzinach wieczornych. Jest tutaj bardzo bezpiecznie, ze względu na dużą ilość patroli policyjnych, jednakże w weekendy, kiedy jest tutaj bardzo tłoczno, należy uważać na kieszonkowców. Warto również wziąć pod uwagę fakt, że wejście do stripclubu jest tylko pozornie darmowe – pierwszy drink kosztować Cię może nawet kilkanaście euro! Dzięki ogromnej różnorodności rozrywek jakie to miejsce proponuje, Reeperbahn stanowi niezwykle barwną dzielnicę, atrakcyjną zarówno dla turystów, jak i samych mieszkańców miasta. Jak się okazuje, dzielnica czerwonych latarni to druga, co do popularności atrakcja turystyczna w Hamburgu, zaraz po porcie.

Włóczykij Namiętny


Z Wenecji do Cannes

W

łaściwie wszystkie miesiące w roku mają swoje festiwale filmowe. Każdy z nich odbywa się w innym mieście, więc możliwości pokazania wyników swojej pracy czy też dorobku filmowego, jest naprawdę wiele. W lutym oczy całego świata (kina i nie tylko) zwrócone są w kierunku Berlina. W marcu przenosimy się do Los Angeles, gdzie wręczane są filmowe Oscary. Kwiecień to Festival du Film de Paris. W czerwcu odbywa się festiwal w Moskwie, natomiast w sierpniu świat kina przenosi się na kilka dni do Wenecji. Jesienią, a dokładnie w październiku przyznawane są prestiżowe nagrody BAFTA (Londyn), a w grudniu oczy wszystkich kinomaniaków skierowane są na Brukselę.

Jest jednak jeden festiwal, na który wszyscy chcą przybyć, na którym po prostu należy się pokazać. Nazywany „dziadkiem wszystkich festiwali”, filmowy festiwal w Cannes, na Lazurowym Wybrzeżu, co roku przyciąga tłumy gwiazd oraz turystów, mających nadzieję, że „gdzieś przypadkiem” natkną się na swoją ulubioną gwiazdę. Historia festiwalu w Cannes sięga roku 1939, kiedy to władzę we Włoszech przejęli faszyści. Wenecki festiwal zaczął nie mieć racji bytu, bo głównym kryterium przyznawania nagród stało się wówczas kryterium polityczne, a nie samo rzemiosło filmowe.


Dość zamożne miasto jakim jest Cannes z olbrzymią radością powitało festiwal u siebie. Miłośnicy filmu porzucili gondole oraz ówczesną politykę na rzecz riwiery - słonecznych plaż, kasyn, blichtru, ekstrawagancji i dużych pieniędzy.

Hitchcocka). Oprócz licznych dowodów uznania oraz ról filmowych jak przystało na prawdziwą gwiazdę, zdobywała również coraz to nowych mężczyzn m.in. projektanta mody Olega Cassiniego, projektanta współpracującego z Jacki Keneddy. Mimo, iż Grace żyła w ciągłym blasku, porzuciła hollywoodzkie wzgórza, przenosząc się za ocean, gdzie odnalazła miłość swojego życia – prawdziwego księcia z bajki. 19 kwietnia 1956 roku poślubiła nieziemsko przystojnego Rainiera III, księcia Monako. Niestety, w 1982 roku, samochód księżnej spadł z krętej drogi na jednym z klifów i księżna Grace zmarła na skutek obrażeń ciężkiego wypadku. Grace Kelly stała się uosobieniem elegancji, a na jej cześć kultowa marka Hermes nazwała jeden z modeli torebek, która stała się jednym z najbardziej poszukiwanych i pożądanych wyrobów w/w domu mody. Torebka Kelly stała się nieśmiertelnym symbolem klasy i uosobieniem ponadczasowej elegancji, podobnie jak jej właścicielka (księżna Grace).

Festiwal pierwszy raz odbył się w Cannes w 1946 roku z inicjatywy Jean Zay, ówczesnego Ministra Edukacji Narodowej. Festiwal odbywa się raz w roku i gromadzi niezliczone ilości osób związanych z przemysłem filmowym. W pierwszych latach, festiwal uznawany był raczej za pewnego rodzaju wydarzenie towarzyskie, na którym nagradzano większość filmów, twórców oraz aktorów. Ale to właśnie owe nagradzane gwiazdy ze wszystkich stron świata i czerwony dywan, na którym się pojawiały, sprawiły, że festiwal zaczął przyciągać fanów kina z różnych zakątków Europy i nie tylko, a media wręcz oszalały na jego punkcie (oraz na punkcie pozujących do zdjęć na plaży młodych, wschodzących ikon kina). Festiwal z dnia na dzień(a raczej z roku na rok) stał się legendą. Odegrał bardzo dużą rolę w dziejach światowego kina i bez wątpienia wpłynął na jego rozwój. Podczas gdy w Los Angeles wszystko kręci się wokół statuetki Oscara „małego złotego człowieczka”, w Cannes przyznawana jest egzotyczna złota palma. Palme dOr powstała w pracowni jubilerskiej w Paryżu. Pierwszy raz przyznano ją w 1954 roku i do dzisiaj uznawana jest za jedną z najcenniejszych nagród w świecie filmu i bez wątpienia ukazuje piękno europejskiego rzemiosła.

J

edną z ikon festiwalu w Cannes bezapelacyjnie jest Grace Kelly. Modelka, która została aktorką i aktorka, która została członkinią rodziny królewskiej. Grace Kelly zdecydowanie należała do elity hollywoodzkich aktorów (w swoim dorobku artystycznym ma m.in. role u samego

Claudia Karwacka


Photographer: Arcadius Mauritz Modelka: Ilona Felicjańska Wizaş: Magdalena "Premiere" Milewska



Wywiad

chyba naturalne, chociaż niewielu ludzi myśli o tym jak bardzo to może być trudne, dla tego z kogo się śmiejemy. Na szczęście są też ludzie na tyle świadomi, że podejdą położą rękę na ramieniu i powiedzą: „Nie przejmuj się, ja też to kiedyś zrobiłem. Wyciągnij z tego wnioski i nie poddawaj się.” Jest też grupa ludzi, którzy już wiedzą, albo przeczuwają, że mogą mieć problem. Oni „muszą” mnie odrzucać bo jestem dowodem ich słabości. Przyznałam się do uzależnienia, trzeźwieję, staje na nogi i wiem że już niedługo ureguluje wszystkie zaległe sprawy. Dla nich to niewygodne bo jestem żywym dowodem na to, że można a oni woleli swój stan zawieszenia i ciągłe mówienie „jutro się tym zajmę”. Podsumowując, myślę, że gro osób, które mnie negują to ludzie głęboko nieszczęśliwi. Na szczęście więcej jest tych dla, których moja postawa jest inspiracją i sygnały od nich dają mi wiele siły. Dzięki nim wiem że postąpiłam dobrze i że nie zejdę z tej drogi.

Krąży na Pani temat wiele plotek. Jak Pani na nie reaguje?

Kamil Rodziewicz: Wzbudza Pani wiele negatywnych emocji. Odkąd przyznała się Pani do choroby alkoholowej, jest Pani bohaterką tabloidów oraz związanych z tą sprawą skandali. Co jest złego w tym, że po porażce próbuje Pani czerpać z życia pełnymi garściami pozostając przy tym szczęśliwą? Jak Pani myśli, skąd w ludziach tyle nienawiści?

Ilona Felicjańska: Każdy ma prawo do porażki, każdy ma prawo popełnić błąd. Każdy ma prawo stanąć na nogi i iść dalej. Ale jest też w nas naturalna potrzeba budowania własnej wartości przez stygmatyzowanie innych. Jeśli ktoś obok zrobił coś głupiego co i nam się przytrafiło to będziemy śmiali się z niego najgłośniej żeby ukryć swoje zmieszanie wynikające z tego że my też tak kiedyś zrobiliśmy. To

Staram się nie reagować. Bo po co? Jeśli, ktoś patrząc na to co robię woli wierzyć w kłamstwa to mi szkoda czasu na tłumaczenie, wyjaśnianie, prostowanie. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego jak bardzo ich opinie są manipulowane, ale tak to już jest urządzone. Ja mam satysfakcję za każdym razem jak nowo poznana osoba mówi, że nie spodziewała się że jestem „taką” osobą, że media tak bardzo zniekształcają obraz. To jest dla mnie ważniejsze. Na szczęście wyleczyłam się z tego, że muszę podobać się wszystkim, teraz chcę przede wszystkim podobać się sobie, żyć uczciwie. Mówić to co myślę bez lęku że, komuś to się nie spodoba. A, że częściej zachwycam się wspaniałymi ludźmi i tym co robią niż krytykuję? Bo taki mam charakter – dużo bardziej wolę znajdować w świecie rzeczy, które są pozytywne i


mnie inspirują niż skupiać się na tym co mierne.

Jak Pani dzieci znoszą medialną nagonkę na Panią? Dla moich dzieci jestem przede wszystkim mamą. Oni mnie znają bardzo dobrze, wiedzą czego się po mnie spodziewać i bardzo wyraźnie widzą wszystkie przekłamania na linii rzeczywistość - media. Dodatkowo proszę pamiętać, że dla nich to jest „normalne”, oni nie znają innego świata. Proszę się zastanowić jak czują się dzieci Madonny czy innych mega gwiazd – normalnie! To po prostu jest ich świat, tak wygląda i taki już będzie. Czy to jest fajne? Trzeba zapytać ich. Ludziom może się wydawać że to super albo, że beznadzieja – ale to jest tylko „wydaje mi się”. Nie są w tej sytuacji, nie wiedzą jak to naprawdę jest. Dla mnie ważne jest to, że ludzie z najbliższego otoczenia znają mnie prawdziwą i są najwyraźniej dużo mądrzejsi od rzeczy internetowych i medialnych psychologów i znawców życia – żyje nam się normalnie i spokojnie. Powoli odbudowuje siebie i staje na nogi i wierzę, że niebawem pojedziemy na wakacje i jak zawsze będziemy się nimi cudownie cieszyli.

Nie ma Pani już kryzysów, w których pierwszą myślą jest sięgnięcie po kieliszek? Alkoholizm jest chorobą śmiertelną – we wszystkich wymiarach. Po pierwsze, nie leczony zawsze prowadzi do śmierci, w której alkohol odgrywa kluczową rolę. Po drugie, jeśli się leczysz, jesteś trzeźwy to i tak do końca życia jesteś chory. I to zagrożenia – chęć napicia się – towarzyszy Ci do ostatniego dnia. Mi po wszystkich terapiach, po tym co przeszłam i czego się nauczyłam jest łatwiej kontrolować takie stany i łatwiej je identyfikować. A co za tym idzie mam czas żeby reagować. Żeby sięgnąć po odpowiednią i sto-

sowną do sytuacji pomoc – czy to jest miting AA, czy rozmowa z przyjacielem czy wizyta u wykwalifikowanego terapeuty. Ale pilnować muszę się każdego dnia. W każdej godzinie. W każdej minucie muszę być „sprytniejsza” niż moja choroba – bo alkoholizm to choroba podstępna i niestety potężna. Ale na szczęście są sposoby żeby założyć jej kaganiec i móc żyć godnie dzień po dniu. Gdyby mogła Pani cofnąć czas, przyznałaby się Pani po raz drugi do choroby alkoholowej, wiedząc jakie będzie to niosło za sobą konsekwencje?

Tak. Uważam że postąpiłam dobrze. To nie był impuls, to było świadome działanie podjęte z dużą rozwagą i z myślą o konsekwencjach w długiej perspektywie. Liczyłam się z tym, że na początku będę musiała jeszcze trochę ponastawiać policzki, ale ja wiem co będzie dalej i jestem pewna słuszności tej decyzji.

Na kim najbardziej się Pani zawiodła w trudnych dla siebie momentach?


Proszę wybaczyć, ale nuży mnie już to pytanie. Jedyne co chciałabym powiedzieć w kontekście tego pytania, to to, że każdy z nas musi odkryć źródło własnej wartości w sobie. Bo ono jest tylko w nas. Przyjaciele, przedmioty, „światek” w którym bywamy to tylko otoczka, to nie jest odzwierciedleniem tego ile jesteśmy warci. Prawdziwą wartość, każdy z nas ma w sobie. I tam trzeba jej szukać.

Nie myślała Pani o wycofaniu się z życia publicznego? Nie. To co robię i to co chcę robić jest związane z tak zwanym życiem publicznym i nie zamierzam się z niego wycofywać.



Czy w show-biznesie możliwa jest przyjaźń? Ma Pani bliskie osoby z tego kręgu? Tak. Są osoby, które mimo „uwikłania” w ten świat pozorów i próżności w krytycznym momentach powiedziały bardzo głośno i bardzo otwarcie że będą stały po mojej stronie. Niektórzy nawet ponieśli z tego powodu realne straty materialne. Ale zostali ze mną. To są prawdziwi przyjaciele. Nigdy im tego nie zapomnę.

Jest Pani osobą otwartą na świat, która ma wiele pasji i nie boi się próbować w życiu różnych rzeczy. Zagrała Pani ostatnio w filmie, nagrała Pani piosenkę, a teraz wydaje powieść, czym nas Pani jeszcze zaskoczy? [śmiech] To wszystko prawda. Na pewno będę jeszcze grała – to moja wielkie niespełnione marzenie i myślę że na tym polu będę się jeszcze realizowała. Ale nie mogę powiedzieć o rzeczach, których nikt się nie spodziewa – jeśli teraz o nich powiem nikt już nie będzie zaskoczony a obiecałam publicznie że będę zaskakiwać, więc... proszę wybaczyć. W takim razie czekam ze zniecierpliwieniem, na kolejne szokujące projekty z Pani udziałem. [śmiech]

Złośliwi twierdzą, że ma Pani „parcie na szkło” i oprócz uzależnienia alkoholowego jest Pani również uzależniona od mediów. Jako kto chce Pani funkcjonować w show-biznesie? Gdzie by Pani siebie uplasowała? Nie zastanawiam się nad tym w takich kategoriach. Co do „parcia na szkło”, jak długo będę miała coś do powiedzenia, tak długą będę funkcjonowała w kontekście


mediów. Nie ukrywam tego, że są mi one potrzebne do moich celów. Ale media także korzystają z tego co ja robię, więc to chyba jest uczciwy układ. Ludzie mają potrzebę porządkowania i klasyfikowania. Ja tego już nie potrzebuję. Jeśli świat mediów i celebrytów nie będzie sobie umiał poradzić ze sklasyfikowaniem mnie to trudno, nie mój to problem.

Praca w modelingu to nie lada wyzwanie, ale z roku na rok coraz więcej młodych dziewczyn decyduje się jednak na wejście w ten świat. Marzą o sławie, blaskach fleszy i uwielbieniu. Jaka jest więc recepta na sukces w branży modowej? Moja rada jest niezmienna od lat: praca i pokora. Jeśli wydaje Ci się, że to łatwy kawałek chleba – odpuść sobie. Jeśli wydaje Ci się, że to praca wymagająca wyłącznie ładnej buzi – odpuść sobie. Tu liczy się przede wszystkim charakter i gotowość do ciężkiej pracy. Ale jeśli jesteś na to gotowa to walcz – każda pracowita i pokorna oso ba może w tym świecie odnieść sukces.

To musi być niesamowite uczucie prezentować kolekcje najlepszych projektantów mody na świecie, a co Pani wtedy czuła? Traktowała to Pani jako wyróżnienie, czy jako coś naturalnego, wpisanego w ten zawód? To JEST częścią tego zawodu. Oczywiście budzi to wielkie emocje, ale najważniejszy jest pokaz, zdjęcia. Refleksja przychodzi później. Czasem bardzo śmieszna bo stwierdzasz, że coś było ciut za małe, albo za duże – zwykłe prozaiczne rzeczy, które wydawałoby się nie powinny dotyczyć takich ubrań. Ale tak naprawdę chodzi o to, żeby jak najlepiej zaprezentować ubranie, niezależnie od tego czy to jest największy projektant na świecie czy pierwsze modele pierwszej kolekcji początku-


jącego projektanta z kłodzka – myśl, że na tym polega profesjonalizm – prawdziwa modelka zawsze będzie prezentowała powierzony jej strój jakby był najpiękniejszy na świecie.

Swoją największą karierę w świecie modelingu, ma już Pani za sobą. Dzisiaj pozuje Pani debiutantom, ludziom, których nazwiska nie są znane, ale co najważniejsze, artystom obdarzonym niesamowitym talentem i kreatywnym zacięciem do sztuki. Jakie ma Pani z tego profity? Traktuje to Pani jako hobby, pomoc w wypromowaniu nowych talentów, czy po prostu zarobkowo? [śmiech] Mam już za sobą? Będziemy musieli pogadać za rok! [śmiech] Teraz pracuję z ludźmi, którzy za kilka lat będą tworzyli elitę tego rynku. Mam nadziej, że moja osoba będzie im stale przypominać o tym że dla całego środowiska, bardzo złym zjawiskiem jest zamykanie się. Mówię o wszelkich przejawach zamknięcia. Na przykład że tylko ten fotograf robi dobre zdjęcia, tylko ten stylista dobrze ubiera, tylko ten fryzjer dobrze czesze. Zapraszam do oglądania moich zdjęć z ostatniego roku. Tam jest wiele prac, których nie tyle nie powstydzili by się „najwięksi” co często byliby zawstydzeni. Efekty naszej współpracy są dwojakie – po pierwsze olbrzymia satysfakcja a po drugie korzyści merkantylne. No i ja jestem już jedną nogą w przyszłości, napędzana młodzieńczą energią fantastycznych, twórczych ludzi.

Porozmawiajmy o Pani debiucie pisarskim. „Wszystkie odcienie czerni” taki tytuł nosi Pani powieść, thriller erotyczny porównywana jest do „50 twarzy Greya”. Czy pisząc swoją powieść inspirowała się Pani wyżej wymienioną lekturą? Czy po pro-

stu, Pani książka była próbą uporania się z demonami przeszłości, elementem terapii odwykowej? Prawda jest dużo bardziej prozaiczna. Pisanie było moją ucieczką w trakcie zamkniętej terapii. Nie pisałam tego z zamiarem pokazywania

komukolwiek a co dopiero wydawania. Ale los jest przewrotny i koniec końców wszystko to co napisałam trafiło w ręce Mariusza Zielke, świetnego dziennikarza i pisarza, autora między innymi książki „Wyrok”. Mariusz stwierdził że to jest dobre i zapytał czy może zrobić redakcję i pokazać to w wydawnic-


twie. Wyśmiałam go, ale wyraziłam zgodę. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko i nagle okazało się że „Wszystkie odcienie czerni ”konkurują z „Greyem”... Więc tak naprawdę ja tylko „poszłam za tym co podsuwał mi los”. I nie ukrywam, że najważniejsze jest dla mnie żeby książka nadal sprzedawała się tak

dobrze jak to ma teraz miejsce, bo liczę na to że uda mi się dzięki temu stanąć finansowo na nogi.

Główną bohaterką książki jest kobieta, która w gruncie rzeczy, osiągnęła w życiu wszystko to, o czym, każdy z nas marzy. Skąd

więc pomysł na romans? Czytając książkę, zastanawiałem się ile z Ilony jest w Annie i czy w ogóle ta postać jest odzwierciedleniem Pani osoby? Książka jest beletrystyką. Anna jest więc postacią fikcyjną. Ale myślę że większość kobiet w pewnym wieku


boryka się z podobnymi problemami, dylematami. Przeżywa podobne emocje, z którymi radzi sobie lepiej lub gorzej. Czasem to ma miejsce w lepszych wnętrzach i przy droższych winach ale tak naprawdę mechanizmy są te same. W tym aspekcie w Annie jest coś ze mnie i z każdej z kobiet, które pewnego dnia odkrywają że w ich idealnym świecie ciągnie zimnem od podłogi. Wieje nudą i rutyną. A one przecież mają w sercach ogień, tylko nie ma komu tego ognia podsycać, rozpalać. Od taka codzienność przed czterdziestką. [śmiech]

Planuje Pani kolejną książkę? Jeśli tak, to czy będzie to zupełnie nowa historia, czy kontynuacja debiutu? Nic nie powiem. Wiem na pewno, że nie jestem pisarką, więc sama myśl o napisaniu kolejnej powieści budzi we mnie lęk. To pisałam bez zamiaru, nie miałam ograniczeń czasowych. Przez myśl mi nie przeszło, że ktoś będzie to czytał. Teraz pisałabym pod olbrzymią presją, nie wiem czy jestem na to gotowa. Są pewne propozycję. Są plany. Ale jak zawsze – to los pokaże co z tego wyjdzie, jak i kiedy. W każdym razie dementuje – tu, dla odmiany, nie mam parcia.

Pani największy sukces i porażka? Największym moim sukcesem są moje dzieci. To że są zdrowi, że sobie radzą. To, że żyję i jestem szczęśliwa także uważam za swój sukces, bo chociaż samej mi dzisiaj trudno w to uwierzyć, był taki czas, kiedy wydawało mi się, że to wszystko nie ma sensu. Porażka? Nie ma czegoś takiego w moim życiu. Są lekcje. Niektóre bardzo trudne i bolesne. Ale jestem wdzięczna, że jest otrzymałam. Z pokorą przyjęłam i staram się każdego dnia pamiętać o wnioskach z tych lekcji płynących.

Czy po tych wszystkich doświadczeniach, które dotknęły Pani ostatnio, może Pani powiedzieć, że jest jeszcze tą samą osobą?

Z jednej strony szukamy stałości i niezmienności, porządku a z drugiej walczymy z nudą, unikamy rutyny bo wiemy, że z niej nic dobrego nie wynika. Ja każdego dnia

Dotykamy tu bardzo trudnej sprawy. Myślę, że człowiek jest rozpięty między dwoma sprzecznościami.

budzę się i jestem kimś zupełnie innym niż wczoraj. Każdy dzień czegoś mnie uczy, coś mi pokazuje. Oczywiście nie ma porównania


między Iloną z przed trzech, czterech lat a tą teraz. Ale mam nadzieję, że tak samo będzie za kolejne trzy lata. I życzę każdemu, żeby uwolnił się od lęku przed zmianami. Każda zmiana jest szansą na coś lepszego i tak trzeba na to patrzeć. A jeśli się nie uda to znaczy, że potrzebna jest następna i następna zmiana. Jakie są Pani plany na najbliższy

czas? Wróci Pani do prowadzenia fundacji? Na pewno uporządkuję i zamknę sprawy fundacji. Póki co, potrzeba jeszcze czasu, żeby ludzie uwierzyli, że u mnie wszystko w porządku i, że można mi zaufać, więc prowadzenie fundacji może być bardzo trudne, lub wręcz niemożliwe. Na pewno będę promowała moją akcję „Pamiętaj o samokontroli”. Na

pewno będę tworzyła i realizowała różne projekty. Na pewno będę dalej szczęśliwą osobą dążącą do realizowania siebie w pełni i na każdym polu. Życzę Pani wszystkiego dobrego oby ta siła i szczęście, które od Pani emanuje nigdy nie zniknęło. Bardzo dziękuję za rozmowę. Ja również dziękuję.


Moda

WIOSENNE „MUST HAVE” Kolekcje na wiosnę i lato 2013 to wybuchowa mieszanka stylów. Wybierać można w różnorodnych trendach od etno i boho przez orientalizm po militaria i optyczną geometrię. Sporo rzeczy z minionych sezonów nadal jest w modzie, jak np. koronki czy wzorzyste leginsy. Nadal królują dodatki – oryginale torebki, duża biżuteria i paski. Aby nie pogubić się w tej wielości fasonów i wzorów, prezentujemy listę 10 obowiązkowych rzeczy w tegorocznym sezonie wiosennym.

COŚ NEONOWEGO

J

askrawe i pastelowe neony to bezapelacyjnie hit tej wiosny. Neonowe jest niemal wszystko: swetry, koszulki, sukienki, torebki, buty, nawet makijaż. Choć jest to trend raczej dla młodszych i odważnych kobiet, to jednak dobrze dobrany neonowy dodatek, np. biżuteria będzie doskonale komponował się z każdą, nawet elegancką stylizacją. Nie bójmy się łączyć rzeczy w różnych kolorach. Tak zwany neonowy total look to dominujący trend tego sezonu.

DUŻY ZŁOTY ZEGAREK

Z

łote zegarki pojawiły się w sezonie jesiennozimowym i nie mają zamiaru szybko odejść w niepamięć. Modne są zarówno te eleganckie, klasyczne i glamour, jak i takie w bardziej męskim wydaniu oraz łączące w sobie różne odcienie złota. Warto pamiętać, że wśród dodatków wciąż króluje sztuczna biżuteria, nie trzeba więc wydawać fortuny na prawdziwy złoty zegarek.

COŚ PRZEŹROCZYSTEGO

T

ransparentne materiały podbijają wybiegi. Modne od kilku sezonów prześwitujące koszule-mgiełki to już zdecydowanie zbyt mało. Trendy są przeźroczyste torby z tworzywa sztucznego, baleriny z transparentnymi wstawkami a nawet kurtki o przeźroczystych rękawach. Modnie jest łączyć przeźroczystości ze skórą i materiałami sztucznymi, nawet z pleksi. Pomysł ten wyszedł od największych projektantów: Ricka Owensa, Toma Forda i Roberto Cavalli.


DŻINSOWA KOSZULA

T

ej wiosny na nowo do łask powrócił trend denim. Dżins od lat nie wychodzi z mody, więc inwestycja w koszulę z tego materiału się opłaci. To pozycja sztandarowa, która pasuje do wszystkiego. Gafą nie będzie ani noszenie jej do dżinsowych spodni, ani do wszelakich spódnic. Dżinsowa koszula, tak jak mała czarna, to podstawa każdej szafy, zarówno damskiej, jak i męskiej.

CZERŃ I BIEL

T

o nieśmiertelne i zawsze eleganckie połączenie, po które w tym sezonie sięgnęli m.in.: Marc Jacobs i Valentino. Na topie są zarówno rzeczy w geometryczne czarno-białe wzory, jak i połączenia białej góry z czarnym dołem i odwrotnie. Przy takiej stylizacji do pełni modowego szczęścia brakuje tylko neonowego, np. żółtego dodatku w postaci torebki kopertówki lub szpilek.

SPODNIE W KWIATY

N

ajlepiej pastelowe i długości 7/8. Kwiatki i kobiecie pastele to, obok neonów, drugi trend tej wiosny. Choć nie jest to pomysł nazbyt oryginalny i pojawiający się każdego roku, to przyznać trzeba, że sprawdza się on doskonale. Należy jedynie pamiętać o tym, by do takich kwiecistych spodni dobrać gładką górę i odpowiednie buty, aby uniknąć „piżamowego” efektu.

PANTOFLE NA MASYWNYM OBCASIE

K

lasyczne szpilki to obowiązkowy element każdej garderoby. W tym sezonie jednak warto zaopatrzyć się także w bardziej awangardowe obuwie. Urocze pastelowe czółenka tej wiosny powinny mieć gruby obcas w kształcie szerokiego prostokąta lub nawet trapezu. Przysadziste obcasy to propozycja prosto z domów mody Chanel, Balenciagi i Bottega Veneta.


BASKINKA

B

askinka to element popularny już w poprzednim sezonie, który wrócił do łask wraz z trendem retro i wciąż nie wychodzi z mody. Już nie tylko sukienki z baskinką są bardzo popularne, ale także bluzki, a nawet spodnie. Ten specyficzny rodzaj falbany każdej rzeczy nadaje uroku i kobiecości, choć nie należy zapominać, że dodaje również krągłości.

PASKI, PASY I LAMPASY

P

aski i kwiatki to wzory powracające jak bumerang. Tej wiosny na topnie są paski w każdym wydaniu: w stylu marynarskim, etno i geometrycznym op-arcie. Furorę robią płócienne torebki w paski i pasiaste espadryle. Najmodniejsze są materiały w jednokolorowe paski wyraźnie odcinające się od białego tła.

MĘSKI” GARNITUR

K

omplet w męskim kroju w stylu lat 80 znów zawitał na wybiegi. Androgeniczny charakter stylizacji można przełamać kolorem garnituru, np. fuksjowym albo turkusowym.

IGA RANOSZEK


Ubierz siÄ™ modnie


Moda

CZEŚĆ, MAMUSIU Polskie ulice zostały opanowane przez nakrycia głowy z rozmaitymi napisami. Na uwagę zasługuje firma ReBell i ich czapki „Hi Mom”, które noszą nawet polscy celebryci m.in. Olivier Janiak, Doda czy Honey.

ReBell be unique to nowa marka, która powstała niedawno, i już wywołała ogromne zainteresowanie. „SZAŁ CZAP”. Jak się okazało, marka zainspirowana Nowym Jorkiem, świetnie odnalazła się w polskiej rzeczywistości. Polskie materiały, polska produkcja. Wraz z nadejściem zimy ich czapki opanowały ulice największych miast w Polsce. Ceny tych modowych cudeniek wahają się od 49 zł za podstawowy model czapki, do 120 zł na bluzę. Czekam z niecierpliwością na nowe projekty tych młodych, zdolnych ludzi. Sukces murowany! Kto jeszcze nie ma takiej czapki niech szybko to zmieni!



Michalina Manios finalistka drugiej edycji „Top model – zostań modelką” wcieliła się w postać znaną z filmu Disneya „101 dalmatyńczyków", Cruellę de Mon.


.







Zdjęcia: Edyta Bartkiewicz modelka Michalina Manios /D'vision make up i fryzura: Adrianna Pawłowicz stylizacja : Sandra Panuś dalmatyńczyk: Mika i jej właścicielka Paulina Ignatiuk asysta: Mateusz Kalinowski



RECENZJE Laura Mvula – Sing to the Moon

N

a Wyspach, jak co roku, pojawiło się kolejne pokolenie młodych, utalentowanych debiutantek, które często porównuje się i wrzuca do jednego wora głównie dlatego, że są kim są – młode, utalentowane, na początku kariery. Pamiętamy – zaczęło się od Amy Winehouse, potem były m.in. Lily Allen, Kate Nash, Duffy, Florence + the Machine, Little Boots, Marina and the Diamonds, Ellie Goulding, a ostatnio Jessie Ware. Sławę zdobywają często dzięki wpisywaniu się w modne w danym sezonie klimaty (Duffy i lata 60. albo, Little Boots i synthpop lat 80.), choć z roku na rok jest ich jednak coraz mniej, a i szybciej jakoś się o nich zapomina, kiedy po wybuchu talentu giną od bezpłodności w mrokach dziejów.

plemiennej („That’s Alright”, „She”). Całość składa się na bardzo spójny, przemyślany i równy album. Laura, choć bezsprzecznie śpiewać potrafi, nie epatuje wokalem. Jest on raczej wycofany, rozmyty, ukryty pomiędzy innymi dźwiękami i stanowi raczej jedną z części składowych piosenek niż ich główną oś. Głosy są często zwielokrotnione, dużo też nałożonych na siebie chórków – wyraźnie odcisnęły się tu jej dotychczasowe doświadczenia z muzyka chóralną. Nie bez powodu ukuto na określenie jej muzyki termin „gospeldelia”. Ale głos to tylko część bogatego, quasi-klasycznego instrumentarium, jest tu więc i sekcja dęta, smyczki, czasem sam fortepian, jednak najważniejszy nastrój budują harfy, dzwony rurowe i dzwonki, nadając całości lekkości i zwiewności, niczym delikatny, poranny, wiosenny wiatr. Muzyka zawarta na tym albumie mogłaby doskonale stanowić ścieżkę dźwiękową do oldskulowego filmu sprzed lat. „Sing to the Moon” to synestetycznie malowane dźwiękiem, bogate pejzaże. Dużo tu radości, ale głębokiej i kontestowanej, odpowiedniej szczególnie na wiosenne poranki, kiedy noce są coraz krótsze a przyroda budzi się do życia. Dido – Girl Who Got Away

Laura Mvula ma być kolejną z nich. Talent i potencjał zauważono u niej już po wydaniu debiutanckiego singla, w związku z czym przed albumem stawiano naprawdę duże wymagania. Okładka „Sing to the Moon” niebezpiecznie przypomina mi „Devotion” Jessie Ware, na szczęście podobieństwo to tylko wizualne, muzycznie jest zupełnie inaczej. Przy singlowym „Green Garden” ani się obejrzycie, jak porwie was rytm i zaczniecie go wyklaskiwać czy chociażby wystukiwać. Jednak takich chwytliwych, przyjaznych radiu piosenek nie ma tu wiele. Większość to delikatne ballady, sięgające do korzeni soulu, a czasem nawet głębiej, ku muzyce

D

ido dość długo kazała nam czekać na nową muzykę. Przeciętny słuchacz pamięta ją przede wszystkim dzięki utworom z dwóch pierwszych płyt, kiedy świętowała największe triumfy. Ale to było już 10


lat temu! Później zniknęła na pewien czas z list przebojów i anten radiowych, a niektórzy o niej zapomnieli. Wydnay w 2008 roku „Safe Trip Home”, znacznie głębszy, trudniejszy, melancholijny, przez mniej przebojowy od poprzednich, został niesprawiedliwie przeoczony przez publikę. „Girl Who Got Away” miał być zwrotem ku nowym brzmieniom, przede wszystkim elektronice. Ta stylistyka nie jest Dido obca, w końcu wielokrotnie pojawiała się gościnnie w utworach Faithless (grupy założonej przez jej brata, gdyby ktoś nie wiedział). Zaczerpnięte stąd triphopowe inspiracje słyszalne są już w pierwszym singlu, „Let Us Move On” z gościnnym udziałem Kendricka Lamara. Nasuwać się może skojarzenie z wydanym w podobnym czasie „Trouble” Leony Lewis i Childish Gambino. Podobne spotkanie – popowa piosenkarka i raper – muzycznie zbliżona stylistyka i mroczny tekst. Jednak kompozycja Dido zdecydowanie to starcie wygrywa, więcej tu delikatności i wdzięku. Czasem na „Girl Who Got Away” jest energicznie, jak przy „End of the Night”, nawiązującym trochę do stylistyki lat 80., na szczęście pozostającym z dala od plastikowej tandety. Może nie nadaje się na rozkręcenie imprezy, ale utrzyma na parkiecie ostatnie bujające się pary. Podobnie przy funkowym, bujającym delikatnie „Love to Blame”.

sty. Zawarte w nich emocje oddaje to, co zawsze stanowiło o klasie Dido, czyli jej delikatny, senny, folkowy wokal. „Girl Who Got Away” doskonale łączy wszystko to, co mogliśmy znaleźć na poprzednich albumach, z nowymi inspiracjami. To chyba najlepsza z dotychczasowych płyt wokalistki i nawet jeśli nie usłyszymy jej w komercyjnych stacjach, warto po nią sięgnąć. A przy okazji doskonale sprawdzi się w samochodowym odtwarzaczu podczas nocnej jazdy po mieście. Justin Timberlake – 20/20 Experience

N

Jednak kto spodziewał się zdecydowanej wolty, będzie zawiedziony. Album jest raczej konsekwentną kontynuacją obranej wcześniej drogi. Szczególnie słychać to w singlu „No Freedom”, który równie dobrze mógłby pojawić się na „Safe Trip Home”. Znajdziemy tu też oczywiste nawiązania stylistyczne do początków twórczości, jak chociażby w nastrojowej, organicznej balladzie „Sitting On the Roof of the World”. Swój ślad na płycie odcisnął także Brian Eno poprzez przejmującą balladę „Day Before We Went To War”, gdzie głos Dido wspaniale komponuje się z ambientowym brzmieniem. Doskonałe zamknięcie albumu, a przynajmniej jego standardowej edycji. Warto sięgnąć po wersję deluxe, gdzie można znaleźć m.in. utrzymane w stylistyce urban, taneczne wręcz „All I See” i „Just Say Yes” czy „Everything to Loose” w remixie Armina van Buurena, pozwalające spojrzeć na Dido z nieznanej dotąd strony.

ajnowszy album Justina Timberlake’a to jedna z tych pozycji wydanych w 2013 roku, na którą długo oczekiwano i po której obiecywano sobie wiele. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od przebojowego „FutureSex/LoveSound” minęło całe 7 lat. W muzyce rozrywkowej to szmat czasu. W 2006 roku płyta Justina, obok „Loose” Nelly Furtado, była sztandarowym dzieckiem Timbalanda, a wychodzące spod jego producenckiej ręki utwory na pniu stawały się przebojami. Minął czas, Timberlake poświęcił się innym zajęciom (głównie aktorstwu), a Timbo stracił trochę (w sumie sporo) na świeżości i popularności, przegrywając z takimi muzykami, jak David Guetta, Calvin Harris, czy nawet will.i.am. Podczas kiedy Nelly odwróciła się od ojca swojego sukcesu ku innym producentom (nie wychodząc na tym najlepiej), Justin pozostał mu wierny.

Warto było czekać tyle czasu na nowy album. Jest dojrzały, głęboki, bogaty zarówno w rozmaite odwołania muzyczne, jak i zawsze dobre tek-

Wyjątkowo nieźle, biorąc pod uwagę poziom ostatnich produkcji, sprawdza się produkcja Timbalanda. Sięgnął zarówno do najnowszych po-


mysłów takich reformatorów r’n’b, jak np. Frank Ocean, nawiązał też do starych, sprawdzonych brzmień z przełomu wieków, znanych nam chociażby z albumów Aaliyah. Może jego bity nie są tak nowatorskie, jak dawniej, ale kompozycje brzmią naprawdę świeżo. Trochę gorzej jest z samym Justinem. Kiedy powstawało „FutureSex/LoveSound”, jego kariera dopiero się rozwijała, wciąż patrzono na niego jak na byłego członka popowego boysbandu, któremu zachciało się nagrywać czarne dźwięki, jego życie prywatne również wyglądało inaczej. Teraz już nie musi nikomu już nic udowadniać, zmienił się i jego status w szołbiznesie, i stan cywilny. Uczucia do Jessiki Biel wpłynęły na warstwę tekstową albumu – wystarczy sprawdzić „Don’t Hold the Wall” czy nawet singlowe „Mirrors”. Producencki team skupił się głównie na wypracowaniu ciekawego, leniwego, choć urzekającego rytmu, co sprawiło, że teksty często są zbanalizowane. Kwestie seksualne u Timberlake’a zawsze były poruszane bez pruderii, ale rozwiązania z nowego albumu są wyjątkowo sztampowo, a czasem nawet ocierają się o soft porno, jak w „Stawberry Bubblegum”, gdzie wcale nie chodzi o gumę do żucia… Choć na albumie znajduje się tylko 10 kompozycji, wcale nie jest to krótki album. Wszystko nadrabiają poszczególne utwory. Najkrótszy ma niewiele mniej niż 5 minut, najdłuższy – ponad 8. Pomysł ten się sprawdza tylko częściowo, gdyż czasem przydługie utwory mogą zwyczajnie nudzić zamiast porwać słuchacza. Nowy album to przyjemna podróż już nawet nie przez r’n’b, ale dobry, nowoczesny neo soul. Duet Timberlake-Timbaland tym razem postąpił zupełnie zachowawczo. Rewolucji tym razem nie będzie, ale czy naprawdę jest potrzebna? Justinowi już na pewno nie. „20/20 Experience” to pozycja przede wszystkim dla fanów. Ale spokojnie, dla niezadowolonych albo spragnionych więcej jest pocieszenie – jeszcze jesienią tego roku na rynku pojawi się druga część.

K

Kate Nash – Girl Talk

ate zawsze była dziewczyną z pazurem, tego jej odmówić nie można. Ewoluowała przez cały czas swojej kariery, na każdym etapie pozwalając sobie na rozmaite wariacje. Uciekała w stronę rocka już na poprzednich płytach, wystarczy przypomnieć „I Just Love You More” z poprzedniej płyty, gdzie poza powtarzaną w kółko tytułową frazą nie pojawia się właściwe żaden tekst, dużo za to wrzasków i przesterowanych gitar. Tę drogę

podjęła ponownie na wypuszczonym za darmo prawie rok temu kawałku „Under-Estimate the Girl”, który zapowiadał zasadnicze zmiany w stylistyce, choć przez niektórych mógł być potraktowany jako jednorazowy wyskok.

Tak się jednak nie stało. „Girl Talk” przynosi zasadniczy zwrot w dotychczasowej karierze Kate Nash. W przeciwieństwie do wielu artystów, którzy zaczynają w undergroundzie, by w końcu zdobyć kontrakt z dużą wytwórnią, ona zdecydowała się własnie na wydanie nowego albumu własnym sumptem, a raczej zbierając fundusze dzięki serwisowi PledgeMusic. Zmieniła image, rezygnując z dotychczasowego wyglądu na rzecz bardziej szalonego i rockowego, a przede wszystkim porzuciła dotychczasową dziewczęcość delikatność i stała się feministką. I to feministką pełną gębą. W przeciwieństwie do Lady Gagi, która mieni się obrończynią kobiecości, a jej działalność ogranicza się głównie do noszenia sukienek z mięsa i telefonu na głowie, Kate jest rzeczywiście zaangażowana. Na szczęście nie skupia się na nienawidzeniu mężczyzn, przeciwnie, domaga się równości płci, a przede wszystkim szacunku, choć w słowach nie przebiera. Wystarczy cytat z „All Talk: „You’ve a problem with me / ‘Cause I’m a girl / I’m a feminist / And if that offends you / Then fuck you”. Druga część tej przemiany, ważniejsza nawet wiąże się z brzmieniem. Z grzecznych, melodyjnych piosenek, które przyniosły jej określenie „druga Lily Allen”, przerzuciła się na ostrzejsze, rockowe granie. W nowych piosenkach nie usłyszymy tradycyjnego pianina, które do tej pory było znakiem rozpoznawczym jej dźwiękowych wyborów. Dużo za to przesterowanych gitar i riffów, sa-


ma wokalistka zaś chwyciła za bas. Przykładem takiego brudnego grania może być wspomniane „All Talk” albo utrzymane w stylistyce lo-fi „Cherry Pickin”. Czasem jest bardziej piosenkowo, choć wciąż rockendrolowo, jak w singlowym „3 AM”. Choć więcej tu wrzasków i braku dbałości o czyste wokale, to nawiązań do poprzednich płyt wcale nie brakuje, czego przykładem jest wesołe „Ohmygod!”, kojarzące się z „Made of Bricks”. Dominantą tej płyty jest przede wszystkim szaleństwo, którego Kate nigdy nie brakowało, szczególnie w warstwie tekstowej. Czasem jest mocno, wręcz brutalnie, innym razem spokojnie i po staremu. Kiedy indziej dochodzi do dziwacznych mariaży stylistycznych, jak w rapowanym „Rap For Rejection” czy zamykającej płytę balladzie „Lullaby for an Insomniac”, gdzie przez całą długość wokalowi nie towarzyszy żaden instrument, by ostatecznie zaskoczyć nas symfonicznym zakończeniem. To szaleństwo sprawiło jednak, że płyta nie jest równa, wisi gdzieś między sprawdzonymi schematami a nie do końca sformułowanym nowym stylem. Kierunek jest dobry, bo wokalistka sama teraz kieruje swoją droga zawodową. I choć szkoda dawnej lekkości, to warto czekać na to, co będzie dalej.

RECENZJE – Płyta miesiąca Hurt – Hurt

szy albo bardzo przełomowy album, można się narazić na krytykę, że takie rozwiązanie jest zwyczajnym pójściem na łatwiznę. Hurt na swoja kolejną płytę kazał nam czekać bardzo długo, bo aż 6 lat. Ale nie powinniśmy mieć do zespołu za ten fakt pretensji, bo ich droga nigdy nie była łatwa. Hurt to zespół o wielu początkach. Choć do szerszej świadomości dotarli dopiero w 2005 roku razem z megaprzebojową „Załogą G”, to tak naprawdę istnieją już od 1992 roku, a więc 21 lat! Będąc w undergroundzie wydali 4 płyty, w tej chwili są praktycznie nie do zdobycia. Zaczynali jako kapela punkrockowa, z czasem kierując się w stronę innego, łagodniejszego brzmienia, znanego z późniejszych wydawnictw. Niewiele brakowało, a „Załoga G” nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Maciek był o krok od porzucenia całego projektu, na szczęście zdecydował się wydać „Czat”. Od tego krążka zaczyna się nowa historia Hurtu – popularnego, radiowego, docierającego do szerokiego grona odbiorców. A więc nowy początek. Potem przychodzi czas na kolejny początek, „Nowy początek”, płyta zatytułowana od jednego ze znajdujących się na niej utworów, miała być kontynuacją obranej drogi. Choć nie ma tu drugiej „Załogi G”, to znajdujące się tu kawałki przypadły do gustu nie tylko fanom alternatywy, ale także utrwaliły wierność nowo nabytej publiczności. Niestety, „Nowy początek” był jednocześnie początkiem dłuższej przerwy. Hurt wciąż grał mnóstwo koncertów, ale brakowało nowego materiału. Aby podtrzymać zainteresowanie, pojawił się album „Wakacje i prezenty”, zawierający przeróbki starego materiału, także w wykonaniu gości (Czesław śpiewający kultowe już „Serki dietetyczne”), ale ciągle brakowało czegoś nowego. Do tego doszły jeszcze zmiany w składzie (w ramach oszczędności miejsca odsyłam do Wikipedii), na szczęście udało się ocalić cały projekt.

K

iedy zespół czy artysta nadają płycie tytuł od swojej nazwy lub nazwiska, można to interpretować różnie. Jeśli nie jest to pierw-

Nareszcie dochodzimy do sedna, a więc „Hurtu” Hurtu. Szerokość fascynacji Maćka i zespołu, które wpłynęły na brzmienie tego nowego wydawnictwa, doskonale oddają już dwa promujące go single. Pierwszy, „Najważniejszy jest wybuch (Rewolucja)” to zupełnie nieradiowy kawałek, dający się wywieść z szalonych, punkowych początków. Drugi singiel, „Nie łamane przez tak”, doskonale wpisuje


się w stylistykę Hurtu nowego, „poczatowego”, a więc jest wręcz popowy, spokojny i melodyjny, okraszony uroczą wokalizą Marty Malikowskiej. Poza tymi dwiema stronami Hurtu, jak by nie było, spodziewanymi stylami, nie brakuje i nowych inspiracji. Jest więc trochę psychodelii („Na szczęście”), fascynacji alternatywnym rapem spod znaku Beastie Boys (wspomniana już „Rewolucja”), swój elektroniczny ślad odcisnęli Igor Boxx i (a może przede wszystkim) produkujący płytę Agim Dżelilji, znany z formacji Őszibarack. Tekstowo – jest tak dobrze, jak zawsze. Choć o prostych sprawach mowa tu niespecjalnie wprost, ale nie ma też upychanych na siłę 10 podtekstów i ukrytych znaczeń w jednym zdaniu, na co silą się lub przynajmniej wmawiają fanom niektórzy tekściarze. O miłości skanduje się słowami, które w pierwszym odruchu wydają się być nawoływaniem do rozpierduchy. Jeśli wgłębić się w strukturę tekstów, okazuje się, że sporo tu nawiązań do kultury, i to nie tylko tej pop. Jest więc Kung Fu Panda („Dżokej/Kowboj”), laleczka Czaki („Gęba”) i Indiana Jones („Na szczęście”), a skojarzenia te wykorzystane są w zupełnie nieoczekiwany sposób. Jakby tego było mało, pojawia się też trop Osieckiej, czyli „boarobotnik” i „chłopogrzechotnik” (OK, u niej było odwrotnie), a nawet Gęba, która (choć może to moje zboczenie filologiczne) nasuwa skojarzenia z… Gombrowiczem! Pewnie gdyby ktoś chciał się czepiać, mógłby posądzić Maćka o megalomanię – bo kto nazwałby samego siebie bogiem – ale wystarczy słuchać uważnie, by dowiedzieć się, że ten bóg też może zmagać się ze stanami depresyjnymi, w efekcie czego otrzymujemy wcale niezłą opowieść o ludzkiej kondycji w „Strumieniu łaski specjalnej”. To zresztą niejedyna „egzystencjonalna” piosenka, bo podobny charakter ma także „Natazs”. „Hurt” wydaje się być naturalną konsekwencją dotychczas obranej drogi. Nowe fascynacje świetnie połączyły się z dotychczasowymi dokonaniami zespołu, zarówno najstarszymi, punkowymi, jak i nowszymi, bardziej mainstreamowymi. Zespół unika jednak folgowania przeciętnym gustom i nie sili się na radiową przebojowość w złym tego słowa znaczeniu, decydując się raczej na porządną nagrodę dla oczekujących na nową płytę wiernych fanów. Skoro więc Hurt hurtowo ogarnął na „Hurcie” to, co „hurtowe” – tytuł jest strzałem w dziesiątkę!

BARTOSZ ZASIECZNY


RECENZJA – Książka miesiąca

B

rak wiedzy może być zaletą. Podobno Wałęsa dokonał swego czasu tak wiele, bo po prostu nie wiedział, że tego zrobić się nie da... Ja również czegoś nie wiem. Otóż, naprawdę nie mam większego pojęcia, kim jest Ilona Felicjańska. Widać nie obracam się na właściwych stronach i w odpowiednich kręgach, by to wiedzieć. A gdybym wiedziała, wszystko mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Być może czułabym dziką satysfakcję oznaczając za wartościowe dwu-, trzyzdaniowe opinie osób, które wcale nie przeczytały jej książki do końca, (o ile w ogóle) a które próbują zmieść ją z powierzchni ziemi. Być może pisałabym złośliwe komentarze na różnych stronach i krzyczała „PISANIEM POWINNI ZAJMOWAĆ SIĘ PISARZE!” Bo obserwując ile ich się pojawiło, zaczynam wierzyć, że niektórzy pisarzami po prostu się rodzą... Mogłabym robić wiele rzeczy, z zadowoleniem mrucząc „Nooo teraz to jej dowaliłam!” Ale Ilony Felicjańskiej nie znam i takie zachowania raczej mnie drażnią niż bawią. Dopiero po przeczytaniu książki wyszukałam parę podstawowych

informacji na temat autorki. (Tak, teraz to AUTORKA!) Ale te informacje pozostawiam dla siebie, bo w końcu piszę recenzję książki a nie felieton na temat Pani Felicjańskiej. „Wszystkie odcienie czerni" mają być podobno thillerem erotycznym, tak przynajmniej sugeruje nam okładka. Hasło z jednej strony intryguje, z drugiej nietrudno o założenie, że mamy przed sobą kolejną książkę, która próbuje się wybić na nie do końca dla mnie zrozumiałym sukcesie Greya. Warto porzucić obawy i spróbować, bo choć w książce erotyki nie brakuje, z całą pewnością nie wpisuje się w falę, a znacząco od niej odbija i to w bardzo dobrym kierunku. Już po pierwszych stronach książki miałam ogromną ochotę napisać list dziękczynny do autorki. Za sprawą jej bohaterki, Anny, wróciła mi wiara, że erotyczne uniesienia nie są zarezerwowane wyłącznie dla nieśmiałych, młodziutkich dziewic, które dopiero co robią pierwsze niepewne kroki w dorosłym życiu.


Anna to 35-latka, żona i matka dwójki dzieci. Dość przewrotnie w książce kilkakrotnie pojawia się myśl, że jest ona „prawie dziewicą”. Bohaterka poślubiła bowiem, pierwszego mężczyznę, który poprowadził ją do bram rozkoszy. Dopiero po wielu latach bycia wzorową matką i żoną ulega tajemniczemu kochankowi. Przy czarującym biznesmenie rozkwita na nowo. Stop! Zanim zaczniecie podejrzewać, że bohaterka co chwila będzie rozpadać się na tysiące kawałków śpieszę poinformować, że pomyliliście książkę! Bohaterka i owszem, odkryje wiele nowych przyjemności, ale jej fascynacja jest opisana w sposób zdecydowanie bardziej realistyczny. Moim skromnym zdaniem o wiele ciekawszy niż bezkrytyczne ach! i och! na które skazują nas inni autorzy. Kochanek jest jak najbardziej czarujący i uwodzicielski, jednak gdy podczas którejś z kolei schadzki, jego wybranka znika w łazience, zamiast siedzieć na łóżku i dyszeć niczym niewyżyty pies, domagający się zaspokajania - spokojnie ogląda telewizję. Kochanek najwyraźniej nie przeszedł również kursu z odczytywania myśli. Nie każdy jego eksperyment wzbudza zachwyt kochanki. Czasem tak jak w życiu, bywa po prostu - średnio. Opisy zbliżeń w wydaniu Felicjańskiej były dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Są one bardzo odważne i szczere, nadal jednak w granicach dobrego smaku. Choć w tym przypadku każdy z nas wyznacza swoją granicę i książka w odczuciu, co poniektórych czytelników może posuwać się za daleko. Osobiście jednak od dawna czekałam na tak opisane sceny erotyczne i co tu kryć, wypociny autorki wielkiego bestsellera przy opisach Felicjańskiej, przypominają raczej podnietki porządnej pensjonarki niż coś szokującego i mocno erotycznego. Odnoszę zresztą wrażenie, że autorka traktuje to całe erotyczne szaleństwo, jakie od pewnego czasu nas dotyka, z lekkim przymrużeniem oka. Jej bohaterka pracuje w wydawnictwie i zastanawia się nad wydaniem własnego erotyka. Jak na mój gust to dość przewrotne. Być może właśnie za sprawą tego zajęcia, na kolejnych stronach czytelnik może mieć wątpliwości, co właściwie się dzieje. Czy erotyczne sceny z kolejnymi mężczyznami to prawda, zaprzeczająca teorii, że bohaterka była „prawie dziewicą”? Być może są to fantazje kobiety, która pozostając wierną jednemu mężczyźnie, daje upust potrzebom, których po latach mąż już nie zaspokaja? A może mamy tu do czynienia z książką w książce, pisaną przez naszą bohaterkę? Odpowiedź na to pytanie pozostawię czytelnikom.

Wbrew pozorom książka wcale nie ogranicza się do jednego tematu. Podczas gdy Anna dzieli swoje dni pomiędzy erotyczne doświadczenia z kochankiem, a planami wydania własnej, odważnej książki, jej mąż musi stawić czoło wyjątkowo trudnej sprawie, w której, jak szybko się okazuje, nie brak ofiar śmiertelnych. W tym czasie małżeństwo nie ma jeszcze najmniejszego pojęcia, że ich działania, choć przecież wcale ze sobą nie związane, prowadzą ich w niebezpieczną pułapkę i już niedługo rozpocznie się dla nich walka o przetrwanie. Zręczna intryga sprawia, że akcja książki gwałtownie przyspiesza a mocna dawka adrenaliny sprawia, że książkę po prostu trzeba przeczytać do końca. A zakończenie naprawdę zaskakuje. O "Wszystkich odcieniach czerni" mogę powiedzieć wiele dobrego. Ciekawy pomysł, odważna erotyka, świetny język, czego można chcieć więcej? Niestety jeden drobny szczegół zdecydowanie wpłynął na mniej entuzjastyczny odbiór. Podobnie jak ja w tej recenzji, tak samo autorka w książce poświęciła bardzo dużo uwagi jej erotycznej stronie. I choć podejście do erotyki jest naprawdę dobre, zabrakło równowagi pomiędzy nią a pozostałymi wątkami. Misternie skonstruowana intryga zostaje zepchnięta gdzieś na sam koniec, pozostawiając czytelnikowi uczucie rozczarowania, że nie pojawiła się dużo wcześniej. Gdyby tak było, książka zasługiwałaby na najwyższą notę, udowadniając że można napisać książkę z dużą dawką erotyki, a mimo to wnikliwą i interesującą. Pomimo zaburzenia proporcji, książka naprawdę może się podobać i dla niejednego czytelnika będzie stanowić wspaniałą, intrygującą przygodę. Co bardziej dociekliwi być może odkryją jeszcze więcej, czytając pomiędzy wierszami.

O

sobiście jestem pod dużym wrażeniem. Oczywiście książka nie trafi w gusta wszystkich czytelników, najwięcej problemów będą z nią miały osoby o bardziej konserwatywnych poglądach, jednak czytelników, którzy gustują w tego typu klimatach, gorąco zachęcam, by pozbyli się uprzedzeń i zaryzykowali przygodę z tą książką. Jeżeli przestaniecie spoglądać na książkę przez pryzmat kolorowych pism, jest duża szansa, że będziecie bardzo mile zaskoczeni!

Agnieszka Jäckel http://alison-2.blogspot.com/


Opowiadanie

Budujemy miasto

Samochód tłukł się po drodze. Każda dziura, każdy nawet najmniejszy zakręt odbijał się na dupsku Antka oraz na wszystkich innych dupskach, które jechały razem z nim na pace. Nikt nie wiedział, dlaczego jadą, ani gdzie. Rozkaz przyszedł z rana, przed zbiórką. Wydarto ich dupska ze spania i kazano jechać. Choć nikt już od wielu miesięcy nie spał, każdy czuwał z zamkniętymi oczami. – Kurwa, - odezwał się jeden z żołnierzy – już jedziemy dwie godziny. Gdzie oni nas, kurwa zabierają?! – Antek przeliczył szybko w głowie. Wiedział, że już jest siódma. Ale tak jak i reszcie, tak i jemu nie dawało spokoju, gdzie, kurwa jadą? Dwie godziny, razy około pięćdziesięciu kilometrów, bez przerwy, już pewnie przejechali ze sto kilometrów. – A może na front? – pomyślał do siebie. – Nie, ale dlaczego tylko dziesięciu? – rozejrzał się po pace. W głębi zauważył, że jeszcze kilku dosypiało. Głowy ich gibały się bezwładnie. Nagle samochód przystanął. Wszyscy ocknęli się, zabrali karabiny i podeszli na koniec samochodu. Słychać było otwierane drzwi, kroki, rozmowy, że już są, że wybrano najlepszych. Po chwili otworzono pakę. Każdego z dziesięciu żołnierzy oślepił blask poranka. - No, wychodzić i w dwu szeregu ustawić się. – Wszyscy zręcznie zeskoczyli z samochodu i wykonali rozkaz. Antek rozglądał się wokół. Przed nimi był las, za nimi stodoły, wielki hangar i wszelki chaos. Kilku żołnierzy znosiło skrzynie z amunicją, obok stały ustawione w stronę hangaru dwa cekaemy obstawione przez innych żołnierzy. - Dobrze, że jesteście – odezwał się do stojącej grupki oficer. – Kazałem wybrać was, bo jesteście najlepsi. Mamy rozkaz nie zabierać z sobą jeńców. Dlatego przez cały dzień musimy wyczyścić ten hangar, który widzicie, a także tamte dwa, tam dalej z niepotrzebnych nam żołnierzy, którzy mordowali naszych braci. Wy będziecie się


zajmować zbieraniem zwłok i przerzucaniem do dołów, które już sobie czekają w lesie. No to do roboty, bo czas leci. A, potrzebuję kogoś wykształconego. Jest tu ktoś taki, co umie liczyć? - Panie oficerze, melduje, że ja jestem księgowym – wykrzyczał dumnie Antek. - O, to dobrze. Będziesz księgowym, będziesz specjalnym księgowym. Choć ze mną, to ci opowiem, co i jak. A reszta, odmaszerować i pomóc w przenoszeniu amunicji. Wszyscy pobiegli do pozostałych żołnierzy, zostawiając Antka samego z oficerem. – Pracowałeś, jako księgowy? - Tak, trzy lata, przed wojną u wujka. - To wręcz znakomicie. Nasze dowództwo potrzebuje dokładnego raportu, ilu dzisiaj zostanie zabitych. I ty mój drogi, zajmiesz się rachowaniem tego. Chodź, to pokaże ci, jak ja chcę, aby to wyglądało. Mam do ciebie prośbę. Możesz zliczać szóstkami? Jak chcesz to mogę rozkazać ci przysyłać po sześć, albo dwanaście, osiemnaście, czy jak wolisz, ale chciałbym abyś z każdej szóstki układał jeden domek. No wiesz, jeden zabity, to ściana, drugi to druga ściana, trzeci to podłoga, czwarty sufit, piaty i szósty dach. Wiesz, o co chodzi? - Tak, mam zliczać domki. - Dokładnie, mam nadzieję, że zrobisz całą dzielnicę. Tylko to musi zostać między nami. To jest rozkaz. - To jest rozkaz – odpowiedział Antek. - Dokładnie, rozkaz. - A czemu domki? - Nasz dowódca ma wizję. On chce z tych kartek zrobić miasto. No wiesz, połączy kartki i będzie miał mnóstwo tych domków. Ponoć chce zobrazować, co to znaczy wybite miasto. - Mnóstwo domków. - Spokojnie, potem zliczymy to i podamy normalną liczbę w papierach. O, już chyba wszystko gotowe. Właśnie doszli do wielkiego dołu, który rozwarł swoją paszczę i czekał. Nieopodal w krzakach stały spychacze. Czterech żołnierzy nosiło amunicję, dwóch czyściło cekaemy i nikogo poza nim. Nawet ptaki ucichły. Oficer dał Antkowi zeszyt, pióro. - To po ilu Ci ich przynosić? Szóstkami, czy więcej? - A ilu ich mamy? - Wystarczająco. - To może po dwanaście. - Dokładnie, ja też tak wolę, szybciej buduje się miasto. W między czasie, gdy Antek stał z piórem i zeszytem nad dołem, dostarczono dwunastu jeńców. Z zawiązanymi rękami do tyłu. Ustawiono ich w szeregu. Żołnierz z cekaemu przeładował i puścił w nich serię. Wszystkich położyło, nikt się nie poruszył. Antek przełknął ślinę. Narysował dwa domki. Reszta żołnierzy zaczęła zrzucać zwłoki do doła. - No i jak księgowy, - zwrócił się do niego oficer – mówiłem, że łatwizna. – Antek tylko przytaknął głową. Dostarczono kolejną dwunastkę. Cekaem zrównał ich jedną serią, a Antek narysował kolejne dwa domki. Oficer w


tym czasie stał z boku i próbował odpalić fajkę. Tylko jego głuche pykanie roznosiło się nad dołem. Dostarczono kolejną dwunastkę. Znów seria z cekaemu. Antek odkreślił następne dwa domki. Jednak dwóch jeszcze jęczało. - Ej, księgowy, chyba nie narysowałeś już domków? - Tak, narysowałem. - Ale oni jeszcze żyją?! Kurwa, księgowy! Masz odkreślać zabitych! - To co mam zrobić? - Zrób tak, aby było w papierach dobrze. Jak ci amunicji braknie, to chłopaki doniosą ci całą skrzynię. No, kurwa księgowy, bo nie mamy całego dnia. Dobij ich żeś . – Antek wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył. Podszedł do jednego konającego, przyłożył lufę do jego głowy, zamknął oczy i wystrzelił. – Jeszcze potrzebujemy jednego, aby domek był cały – poinformował oficer Antka. Ten podszedł do drugiego, który wił się z bólu, jak przypalana gąsienica. Antek znów przymknął oczy i wystrzelił.

THE END


Stopka redakcyjna

Wesołych i rodzinnych świąt Wielkanocnych życzy redakcja Black Wall Magazine

redaktor naczelny: Kamil Rodziewicz art direktor: Dominik Kondziołka redakcja: Kinga Dziadosz, Dominik Kondziołka, Iga Ranoszek, Eryk Sławiński, Monika Szoda, Bartosz Zasieczny współpraca: Karolina Grzelak, Claudia Karwacka korekta: Kamil Rodziewicz, Monika Szoda, Bartosz Zasieczny e-mail: black.wall.magazine@gmail.com



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.