4 minute read

PODRÓŻE / Uważaj, o czym marzysz

Nie myślcie sobie, że miałam Bóg wie jakie doświadczenie górskie, o kondycji już nie wspominając. Na dodatek stan mojego konta był opłakany. Koniecz ny był plan – racjonalny i przemyślany, a potem już tylko konsekwentna jego realizacja. Przez sześć miesięcy praco wałam więc jako opiekunka starszego małżeństwa w Brukseli, wzmacniałam kondycję, aż w końcu wybrałam agen cję, z którą zdecydowałam się jechać na siedmiodniowy trekking, a następ nie na dwudniowe safari. Na Kilimandżaro prowadzi 6 (niektórzy piszą, że 7) różnych dróg. My zdecydowaliśmy się na Machame Route (czyli Whiskey Route) z nocle gami w namiotach. Czekało na nas trochę ponad 60 kilometrów mozołu rozłożonego na 7 dni – to nie brzmi dramatycznie, prawda? Dołóżmy do tego fakt, że to przecież porterzy od walają najcięższą robotę – niosą nasz bagaż główny, namioty, stoły i krzesła do namiotu, który pełni funkcję jadalni, jedzenie, a nawet… przenośną toaletę. Na Kilimandżaro nie da się wejść w po jedynkę, konieczne jest wynajęcie przewodnika i porterów. Kiedy docieramy do kolejnych obozów, nasze namioty są już rozłożone, jedzonko właśnie się gotuje, a my możemy w spokoju re generować sponiewierane organizmy. Brzmi lajtowo, prawda? Wychodzi na to, że moją jedyną rolą w całym przed sięwzięciu pod tytułem „Kilimandżaro” jest po prostu iść pod górę, a potem leżeć w namiocie! O, naiwności! Uwierzcie mi, że wcale nie było aż tak łatwo. Pierwsze dni wędrówki były bardzo przyjemne – szliśmy powoli, najpierw przez dżunglę, a następnie przez surowy, niemal pustynny krajo braz. Trzeciego dnia zaliczam pierwszy kryzys – gdzieś koło 4200–4300 m n.p.m. powoli, dyskretnie, wręcz nieśmiało wysokość zaczyna dawać o sobie znać. Przed nami łagodna, wcale nie stroma ścieżka, a w zasadzie to szeroka aleja, na którą od biedy mo głabym nawet i wbiec! A tu co? Wlokę się noga za nogą i nawet nie myślę o ja kimkolwiek przyspieszaniu. Mam zadyszkę, jakbym przebiegła półmaraton. Pilnuję, aby iść spokojnym, miarowym tempem, bo opanowanie rozszalałe go tętna i regulacja oddechu jest zbyt męcząca. Wkrótce zaczyna mnie także boleć głowa. Świetnie, czyli tak właśnie czują się ludzie w wysokich górach?! Atak szczytowy to mozół w najczystszej postaci. Przed nami 1200 metrów podejścia w nocy, przy wściekłym wietrze, na znacznej wy sokości. Nie mam pojęcia, co się wydarzy i czy się uda. Szczerze mówiąc – w ogóle nie myślę o tym, czy wejdę na szczyt. Skupiam się tylko i wyłącznie na kolejnym, powolnym kroku. Patrzę na stopy Tanzańczyka idącego przede mną, które widzę w świetle. On robi krok – ja robię krok. On przystaje – ja przystaję. Huk wiatru jest ogłuszają cy, trzeba niemal krzyczeć, żeby móc się usłyszeć. W oddali migoczą jakieś światełka – nie mam pojęcia, czy to czołówki ekip, które wyszły przed nami, czy może gwiazdy. Nieważne. Byle do przodu, powoli, krok po kroku. Po drodze robimy krótkie po stoje, które są potrzebne, ale z drugiej strony – natychmiast robi się jeszcze zimniej, a wiatr masakruje nas już bez

UWAŻAJ, O CZYM MARZYSZ - CZYLI O TYM, JAK WESZŁAM NA KILIMANDŻARO

Advertisement

8 września 2018 roku stanęłam na szczycie Kilimandżaro – nawet w tej chwili brzmi to dla mnie dość nierealistycznie. Pojawiło się ono w mojej głowie gdzieś w okolicach 2016 roku. Dziś tak naprawdę wydaje mi się, że nie chodziło wcale o Kilimandżaro, ani o tę czy tamtą górę, ale o zrobienie czegoś, o czym kiedyś myślałam, że jest dla mnie nieosiągalne. Uwielbiam ten moment, kiedy na pierwszy rzut oka szalony pomysł, schowany gdzieś głęboko w szufladce umysłu z etykietką „nigdy w życiu, to nie dla mnie!”, przemyka sobie cichutko, niepostrzeżenie do szufladki „chcę, mogę i to zrobię!”. Tak właśnie było z Kilimandżaro. Poszłam tam, bo kiedyś myślałam, że to nie dla mnie.

Tekst: Agnieszka Legat

żadnego skrępowania. – Proszę, niech to się uspokoi choć na chwilę – staram się zaklinać pogodę, oczywiście bez skutku. Huk, ciemność, zimno. Bardzo marzną mi palce u rąk, mimo że mam dwie pary rękawiczek. Próbuję otwo rzyć termos, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Zdejmuję więc obie pary rękawiczek, pilnując, żeby nie zwiał ich wiatr. W sumie nie bardzo czuję palce i rozlewam gorącą herbatę na spodnie. Świetnie. Z tego, co pamiętam, to był moment, w którym przeszło mi przez myśl, że dobrym rozwiązaniem byłoby się po prostu rozpłakać i uroczyście przysiąc, że już NIGDY WIĘCEJ nie pojadę w żadne góry. Finał tej historii jest szczęśli wy: widzę w końcu tablicę informującą, że właśnie jestem w najwyższym punkcie Afryki – Uhuru Peak – na wy sokości 5895 m n.p.m. Tę samą tablicę wcześniej oglądałam na niezliczonej ilości zdjęć. A teraz proszę – stoję w kolejce po swoje zdjęcie. Co czuję? Ulgę. Radość, że ten koszmar się skoń czył i nie trzeba iść wyżej. Jest pięknie, jest tak bardzo pięknie, a ja zupełnie

nie mam siły i ochoty, żeby się tym zachwycać. Mimo wszystko trekking na Kilimandżaro był cudowną przygo dą, i choć Góra dała mi nieco w kość, to wierzcie, że chętnie pojechałabym tam jeszcze raz!

Agnieszka Legat: Może jechać wszę dzie, choć najlepiej, żeby było trochę pod górę. Gdy mus mozołu rzuca ją po Polsce i po świecie, pokornie pakuje plecak i jedzie. Prowadzi bloga po dróżniczego Mus Mozołu: www.musmozolu.com.

This article is from: