HIRO 48

Page 1



WSTĘPNIAK Krz ysztof Grabań

Od zawsze wyznawaliśmy zasadę, że osiągnięcie sukcesu to nie tylko mierzenie wyżej niż inni, ale też, a może przede wszystkim, pokonywanie własnych ograniczeń. To one bowiem hamują indywidualny rozwój i sprawiają, że nie jesteśmy zdolni do poruszania się naprzód. Umiejętność odważnego stawiania sobie kolejnych celów jest jedną z najlepszych cech, jakimi warto się legitymować. Nie chodzi o czcze przechwałki, ale o świadomość, że wygrana to zawsze miks ciężkiej pracy i odrobiny brawury. Tylko wierząc we własne możliwości, można sprawić, że cokolwiek w życiu ma szansę zmienić się na lepsze. Nowy numer HIRO jest idealnym przykładem na to, że mieliśmy rację. Po raz kolejny zebraliśmy dla was najbardziej rozchwytywanych obecnie artystów, którzy zechcieli porozmawiać przez dłuższą chwilę o swoich zajawkach i nowych projektach. Z okładki spogląda na was Lapalux, który udzielił HIRO wywiadu na wyłączność, opowiadając o roli muzyki w jego życiu, ewolucji warsztatu artystycznego i szukaniu idealnego sposobu wyrażania się. Literackie gorące nazwisko, czyli Jakub

hiro.pl

kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb W Y DAW NIC T WO In n a K o r p o r a c j a Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa W Y DAWC A / RE DAK TO R NAC ZE LN Y Krz ysztof Grabań kris@hiro.pl DY RE K TO R S TR ATE G IC ZN Y D a m i a n Ja n B o r e c k i damian.borecki@hiro.pl

Żulczyk, podzielił się refleksjami na temat pisania oraz skomentował zamieszanie wokół swojej najnowszej powieści Ślepnąc od świateł. Z kolei Małolat w szczerej rozmowie wyznał, dlaczego właśnie teraz przeżywa najlepszy czas w swojej karierze. Na krótką pogawędkę udało nam się też namówić Maćka Sieradzky’ego, który choć bardzo ostatnio zapracowany, znalazł moment, by wyjaśnić, dlaczego bycie introwertykiem wcale nie przeszkadza w życiu. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jak prawdziwi łowcy nie upolowali dla was nowych, ciekawych i niezależnych inicjatyw. Podajemy wam na tacy to, co nas samych ostatnio zaintrygowało i sprowokowało do uważniejszego rozglądania się wokół. Tak właśnie powstał materiał o DRAMACIE – projekcie tworzonym przez dwie zdolne artystki żonglujące modą i sztuką zaangażowaną z mocnym stemplem Warszawy. My jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Efekty pracy, którą wykonaliśmy przede wszystkim dla was, są już gotowe do sprawdzenia. Czujcie się zaproszeni do wystawiania ocen. Życzymy smacznego.

RE DAK TO R PROWADZ ĄC A D o m in ik a C h a r y t o n i u k dominika.charytoniuk@hiro.pl

WSP Ó Ł PR AC OW NIC Y Ola Barcz, Kamil Cendrowski, Bartosz Czartoryski, Kamil Downarowicz,

O PR AWA G R AF IC ZNA Michał Dąbrowski michal.dabrowski@hiro.pl

Dramat, Basia Dudek, Patryk Dudek, Dorota Iskrzyńska, Piotr Jakubowski, Paulina Kaczmarczyk, Teodor Klincewicz, Zuza Krajewska, Marta Kudelska, Paweł Kuhn,

RE DAK TO R PROWADZ ĄC A HIRO. PL A l e k s a n d r a Z aw a d z k a aleksandra.zawadzka@hiro.pl RE K L A M A Anna Pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl M a r t a St r o c z k o w s k a marta.stroczkowska@hiro.pl

Helena Łygas, Marek Makowski, Karol Sobczak, Sonia Niedbał, Laura Ociepa, Sebastian Rerak, Karolina Rospondek, Karolina Rudnik, Amelia Tekwenko, Jakub Wróbel, Alicja Zielińska

Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za prawdziwość podawanych w ogłoszeniach i reklamach informacji.


SPIS TREŚCI

Lapalux Wyłącznie HIRO Lapalux mówi szczerze o artystycznym dojrzewaniu, poszukiwaniu własnego stylu i o tym, dlaczego nie lubi słuchać swojej muzyki.

20.

Fennesz Na chwilę rozmowy dał nam się namówić jeden z najważniejszych przedstawicieli współczesnej muzyki elektronicznej. Porozmawialiśmy o jego najnowszym albumie Bécs.

16. 6 . K IN O NIE JE S T Z AB AWĄ D L A S Ł ABYCH | PR ZE MYS Ł AW WOJCIE S ZEK 10 . PARK OT WART Y NA N OWO 12 . RECENZ JE F IL M OW E 2 2 . W S Z YS TKO L E Ż Y W M O I CH RĘK ACH | M AŁO L AT

2 6 . W S Y PIAL NI SPR ZĘ TOW EG O NERDA | SL EEP PART Y PEO PL E 2 8 . AUDIO RIV ER - NIE Z AL E ŻNA HIS TO RIA 3 0 . L EGENDA , K TÓ RE J PR AGNĄ WSZ YS C Y 3 2 . RECENZ JE MUZ YC ZNE 4 0 . D O BRY TRO L L | JA Ś K APEL A

36.

Jakub Żulczyk Z Jakubem Żulczykiem, ciągle jeszcze pisarzem młodego pokolenia, rozmawiamy o pisaniu, nieprzekraczalnych granicach i o tym, dlaczego wyśmiewanie celebrytów już go nie bawi.


42.

Pocztówki z Warszawy Sztuka zaangażowana z pazurem, czyli dlaczego Warszawa ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami o europejskiej metropolii. Na to pytanie odpowiadają Daria Juel i Marlena Vader.

Maciek Sieradzky

60.

4 8 . PL ANT WAV E W FA ZIE W ZRO S T U 5 2 . THE WAY IS N OT IN THE SK Y | SE S JA 5 8 . DA MN G O O D 62 . #INS TA M O DEL S 6 8 . #FA SHI O NS TO RYC O N CLUSIO N 74 . Z PERE SPEK T Y W Y M O DEL K I

Rok po programie Project Runway i udanym pokazie autorskiej kolekcji Maciek Sieradzky opowiada, jak wiele zmieniło się w jego życiu.

82.

Dubaj

76 . JAWS DRO P 78 . NA JWA ŻNIE JSZ A JE S T W IZ JA 8 0 . B A SIA K RÓ LOWA SNAP CH ATA 8 6 . JEEP GR AND CHERO O K E SUMMIT 9 2 . B ARIER A DŹ W IĘK U

Dubaj wzbudza niezdrową ciekawość podszytą autentycznym podziwem. Żeby dowiedzieć się, jaki jest naprawdę trzeba z nim stanąć oko w oko.


Przemysław Wojcieszek Kino nie jest zabawą dla słabych Rozmawiał: Sebastian Rerak Ilustracje: Michał Dąbrowski

PRZEMEK WOJCIESZEK TO W POLSKIM KINIE ODPOWIEDNIK CHULIGANA WYBIJAJĄCEGO SZYBY LUKSUSOWEJ RESTAURACJI, W KTÓREJ AKURAT ODBYWA SIĘ RAUCIK BRANŻOWYCH BONZÓW. ZAWSZE STAWIA WSZYSTKIE SPRAWY RADYKALNIE, A KOLEJNYMI FILMAMI SKUTECZNIE ZABIJA KLINA CIĘŻKO KUMAJĄCEJ KRYTYCE. NIE INACZEJ BYŁO W PRZYPADKU OSTATNIEJ PRODUKCJI, „JAK CAŁKOWICIE ZNIKNĄĆ”, ALE WOJCIESZEK MA W ZANADRZU JESZCZE JEDEN, ZNACZNIE ODWAŻNIEJSZY PROJEKT.


7

FILM W Y WIAD

Należysz do tych Polaków, którzy z niepokojem obserwują notowania kursu franka szwajcarskiego? Pierdolę kurs franka szwajcarskiego (śmiech).

inni zaczynają się z tym identyfikować. Nie potępiam więc wszystkiego w czambuł, aczkolwiek mam świadomość, że polska kultura jest bardzo prowincjonalna.

Z frankowiczami łączy cię jednak konieczność spłacania kredytu, a nawet trzech, które zaciągnąłeś, aby realizować swoje projekty. Czy wraz z takim zobowiązaniem zmienia się jakoś perspektywa twórcy? Jeżeli z jakiegoś powodu nie śpię po nocach, to albo z powodu pełni księżyca albo dlatego, że coś mnie swędzi. Na pewno nie zastanawiam się czy dobrze się stało, że kręcę filmy za pożyczone pieniądze. Problem nie dotyczy jedynie posłusznych kurewek, które dostają kasę od sympatycznego pana urzędnika, uprzednio zrobiwszy mu dobrze. Pozostali muszą przywyknąć do długów albo w ogóle odpuścić. Kino to nie jest zabawa dla słabych kolesiów. Trzeba być twardym i nie myśleć zbyt dużo o finansach, bo te przesłaniają tylko kwestie artystyczne.

Akcja Jak całkowicie zniknąć rozgrywa się przez jedną noc, na planie tymczasem praca trwała przez miesiąc? Tak.

Co sprawia, że na pewnym etapie twórca o charakterystycznym stylu decyduje się na eksperyment? Nie wiem czy Jak całkowicie zniknąć jest eksperymentem, ale wiem, że trzeba się rozwijać. Miarą wartości sztuki jest umiejętność realizacji rzeczy nowych, stanowiących wyzwanie także dla samego twórcy. Nie siedzę też bynajmniej przy biurku, zastanawiając się jak skomplikować sobie zadanie. Robię to, co mnie kręci i staram się, by było zgodne z kierunkiem moich poszukiwań. Póki co dobrze na tym wychodzę – żyję i działam. A ludzie, którzy powielają wypracowaną formułę są zwyczajnie kiepscy. Przyznaję, że lubię czytać wywiady z tobą, dużo w nich takiej punkowej przekory... Tak, tylko ja na Skype mam awatar ze zdjęciem Abby, a u ciebie jest jakiś partyzant (śmiech). To Subcomandante Marcos? Tak, to on. Nie wiedziałem, że ma taki zajebisty headset (śmiech). No dobra, przerwałem ci. Dajesz. Czy takie radykalne stawianie sprawy na zasadzie „fuck you, hate me” nie prowadzi do tego, że zaczynasz tworzyć filmy wyłącznie dla samego siebie? Może tak, może nie... Trudno udzielić prostej odpowiedzi. Jeżeli pytasz dlaczego nie chcę, aby moje filmy oklaskiwano na festiwalu w Gdyni, to dlatego, że jest to festiwal rzadkiej kupy zwanej polskim kinem środka. To nie jest tak, że totalnie pierdolę wszystko i wszystkich, po prostu mam lepszą alternatywę. Przedwczoraj wróciłem z festiwalu w Austrii, na którym pokazywałem Jak całkowicie zniknąć ku zachwytowi widowni. Za kilka dni ruszam na kolejną imprezę, potem kolejną i jeszcze następną... Widza można szukać nie tylko w krajowym mainstreamie, a nie o to chodzi, aby wszyscy cię kochali od Mokotowa aż po Bródno. W efekcie być może nakręciłem film raczej dla Austriaków czy Niemców, niż dla Polaków, ale liczy się przede wszystkim to, aby produkt był dobry. Najfajniejsze jest robienie czegoś, w co się wierzy i obserwacja jak

Jak wyglądała sama realizacja? Czy sporo scen podyktowanych było naturalnym flow pracy? Od dłuższego czasu czułem potrzebę rozpierdolenia typowego modelu realizacji filmu. Nie chcę już brać scenariusza, ekipy aktorów, kierowcy i pana, który im wszystkim będzie gotował. To jest zło, to trzeba zniszczyć, powiesić, oblać benzyną i podpalić. Podobnie jak twój idol z awatara jestem gorącym zwolennikiem prostych i radykalnych rozwiązań, choć może nie strzelam do nikogo. Jeśli zapraszam do współpracy aktorki – jak miało to miejsce w przypadku Jak całkowicie zniknąć – to one są w centrum wszystkiego, a ja staram się zminimalizować liczbę osób, które ze mną idą. Na szczęście umożliwia to technologia. Dosłownie wczoraj kupiłem sobie nowy aparat i z Canona, którym nakręciłem ostatni film, przesiadłem się na rzecz dwa razy mniejszą. Mieści się w dłoni, a ma tak zajebiste parametry, że aż trudno w to uwierzyć. I to jest piękne!

„Robię to, co mnie kręci i staram się, by było zgodne z kierunkiem moich poszukiwań. Póki co dobrze na tym wychodzę – żyję i działam. A ludzie, którzy powielają wypracowaną formułę są zwyczajnie kiepscy.”

Jesteś gadżeciarzem? Jaram się technologią, ale nie jak jakiś pojebany operator filmowy, który zamawia sobie tira wyładowanego oświetleniem. Kiedy zaczynałem kręcić piętnaście lat temu, potrzebowałem ekipy trzydziestu chłopa i tony sprzętu. Dzisiaj mam samoobsługowy aparat, odpalam go i robię film wyglądający sto razy lepiej niż moje pierwsze produkcje. Potem wrzucam go na laptopa i montuję, jednocześnie rozmawiając z tobą na Skype. Kręci mnie to, że sprzęt staje się coraz bardziej samodzielny, dzięki czemu mogę skupić się wyłącznie na aktorach. Finalizuję teraz zresztą kolejny projekt, jeszcze bardziej radykalny. Będzie to swoisty jednoosobowy film – rzecz ekstremalna, widziałem do tej pory zaledwie kilka takich projektów. Po prostu kino doszło do punktu, w którym jest literaturą. Masz faceta albo laskę, którzy biorą do ręki narzędzie i piszą. Ktoś tworzy powieść przy pomocy laptopa, maszyny do pisania albo gęsiego pióra unurzanego w kałamarzu, a ja na podobnej zasadzie kręcę dziś filmy. Skrajnie radykalny sposób opowiadania!


8

FILM W Y WIAD

Zawsze sporo inspiracji czerpałeś z muzyki. Jak było w przypadku Jak całkowicie zniknąć? Sam tytuł jest już pewną wskazówką. Czasem w moich filmach jest muzyki więcej, czasem mniej, a w tym akurat jest jej na maksa dużo. Mieliśmy dużo dźwięków nagranych z miasta, ale generalnie był to groch z kapustą. Mogłem rzecz jasna wykupić wszystkie te klubowe tracki za niewielkie pieniądze, niemniej zależało mi, by całość układała się w konkretną opowieść również w sensie muzycznym. Tutaj nieocenione okazało się wsparcie Julii Marcell. Bardzo zależało mi na współpracy z nią, ponieważ robi fajne rzeczy i jest totalnie kumata. To w ogóle jest ciekawe, że muzycy generalnie są na poziomie, podczas gdy filmowcy to idioci. Julia ogarnęła 1500 różnych gatunków w sposób fenomenalny, przez co wszystko świetnie brzmi. Tam, gdzie jest trans i bit, jest też potężny bas i w dużych salach kinowych brzmi to zajebiście. Ja w ogóle dobrze dogaduję się z muzykami, może dlatego, że mam totalnie fanowskie podejście. Na maksa szanuję muzyków, może dlatego, że sam kiedyś próbowałem grać i nic z tego nie wynikało(śmiech). Z innej beczki: krytyka filmowa jest w ogóle potrzebna? Tym bardziej ciekawi mnie twoja opinia, ponieważ nie przepadasz za recenzentami. Ale dlaczego tak uważasz? Ja wręcz łaknę krytyki filmowej, to tylko ludzie, którzy piszą, że im się coś podobało lub nie latają mi koło chuja. Dobrą szkołą okazało się dla mnie doświadczenie teatralne. Twórcy teatralni mają krytykę gdzieś, bo tak czy inaczej robią swoje. W kinie z kolei robi się film raz na tysiąc lat i wszyscy są zesrani na myśl o złej recenzji, po której pozostanie im tylko skoczyć z mostu. Poza tym nikt dziś nie pisze, jak kino jest odbierane. To, czy komuś podobała się scena nr 17, a znowuż scena nr 24 była beznadziejna jest średnio ciekawe. Nie mam nic do recenzentów – nie piję z nimi alkoholu, po prostu więcej od nich oczekuję. Zwłaszcza w takim śmiesznym kraju jak Polska, lokującym się w dupie kosmosu, krytyka powinna być ambitna i raczej kreować trendy, niż powielać wszystko, co idzie z Zachodu. A śledzisz odbiór w internecie, w tym także wszelkie hejty? Niektórzy twórcy zaczynają nawet polemizować z co ostrzejszymi opiniami. Bez jaj, nie polemizuję z anonimowymi opiniami w necie. Gdybym zaczął to robić, to bym chyba zwariował. Nie podniecam się też czytając youtube’owe recki. Szkoda na to czasu. Możesz zdradzić coś na temat tego „jednoosobowego filmu”, o którym wspomniałeś? Film nosi roboczy tytuł Berlin Diaries, jest dziennikiem sensu stricto i powstawał między grudniem zeszłego roku a kwietniem bieżącego. Zdarzało mi się w nim występować, co było ciekawym doświadczeniem. Rzecz zajebiście ekshibicjonistyczna, nikt u nas nie zrobił niczego podobnego. Mam nadzieję, że za dwa-trzy miesiące będzie mieć premierę. Dystrybucja będzie równie niekonwencjonalna? Ideałem jest dystrybucja internetowa, ale u nas jest ona strasznie dziurawa. W USA cały ten artystyczny niezal siedzi w necie. Zmieniły się narzędzia, a wraz z nim język, odbiór i społeczna rola filmu. Wiadomo, że inaczej oglądało się Gwiezdne Wojny w kinie w 1977 roku, a inaczej ogląda się dzisiaj Breaking Bad na laptopie. Dziś kino to europejski relikt. Ale ponieważ w Polsce brakuje internetowych platform o dużej sile przebicia, będę pewnie pokazywał Berlin Diaries głównie na festiwalach. Gdyby udało się w Polsce zorganizować dobrą dystrybucję w sieci, to byłoby to największe wydarzenie filmowe!

„Dobrą szkołą okazało się dla mnie doświadczenie teatralne. Twórcy teatralni mają krytykę gdzieś, bo tak czy inaczej robią swoje. W kinie z kolei robi się film raz na tysiąc lat i wszyscy są zesrani na myśl o złej recenzji, po której pozostanie im tylko skoczyć z mostu.”


AL PACINO


Park otwarty na nowo

DINOZAURY ODESZŁY W CIEŃ TYLKO NA CHWILĘ. PO PONAD 20 LATACH OD PREMIERY „PARKU JURAJSKIEGO” PRADAWNE GADY PONOWNIE DAJĄ O SOBIE ZNAĆ. NOWY REŻYSER, ZMODYFIKOWANA KONCEPCJA I WIELKIE OCZEKIWANIA. „JURASSIC WORLD” MA BYĆ NAPRAWDĘ SMAKOWITYM KĄSKIEM.

Tekst: Paweł Kuhn autor bloga gdybymbylaktorem.pl Ilustracja: Michał Dąbrowski


11

FILM ART YKUŁ

K

iedy we wczesnych latach 90. genetyka rozbudzała zmysły, a teoria o pokrewieństwie pomiędzy dinozaurami i ptakami dopiero raczkowała, Spielberg zabierał się za film, który – jak miało się okazać po latach – wyprzedził odkrycia współczesnej paleontogii. Wtedy jeszcze pomysł, by z prehistorycznego komara, zatopionego w bursztynie wyhodować dinozaury, wydawał się równie prawdopodobny, co fascynujący. Współcześnie wiadomo już, że ptaki to dinozaury, które dzięki lepszemu przystosowaniu do nagłej zmiany warunków, przeżyły katastrofę sprzed 70 milionów lat i wyewoluowały do współczesnej postaci. Dzięki Parkowi Jurajskiemu nie brzmi to dla nas jak science fiction. Śmiało można powiedzieć, że superprodukcja trafiła na odpowiedni moment, a nawet trochę zagięła czasoprzestrzeń. Film nie tylko napędził powszechną fascynację dinozaurami, ale także przyczynił się do rozwoju nauki: przez lata po premierze wydziały paleontologiczne uniwersytetów na całym świecie przeżywały oblężenie. Poza naukową obudową, którą przyniósł Park Jurajski, nie sposób nie powiedzieć, że to po prostu dobrze napisany, profesjonalnie zagrany i porządnie wyreżyserowany film. Tym, co zapewniło mu sukces, były jednak efekty wizualne, które robią wrażenie nawet dziś. A przecież przepaść między dzisiejszym przemysłem filmowym, a tym z początku lat 90. jest większa niż pamiętamy. Spielberg wyznał kiedyś: „Mieliśmy plan, żeby ludzie naprawdę zobaczyli dinozaury. Nie Godzillę, nie szkielety czy figurki, ale prawdziwe dinozaury”. Pierwotnie planował ożywić modele za pomocą tzw. „slow motion”. Tradycyjna metoda, zakładająca poruszanie w zwolnionym tempie ma jednak ogromną wadę: choć ruchy są płynne, z daleka widać ich sztuczność. Reżyser zdecydował się na takie rozwiązanie tylko dlatego, że początkowo po prostu nie miał alternatywy. Tymczasem komputerowcy z firmy Industrial Light & Magic tworzyli animacje do filmu Terminator 2. Słynny robot z płynnego metalu, zdolny do przenikania przez kraty, był ich dziełem. Gdy przygotowywania do Parku… już trwały, Steve Williams z ILM wykonał komputerowy szkielet tyranozaura i zdołał poruszyć go tak, że powstało wrażenie jak gdyby ożył muzealny eksponat. Następnie pokrył ten model cyfrową skórą i stworzył złudzenie bliskie ideałowi. Krótką scenę z tyranozaurem pokazano grupie producentów Parku Jurajskiego, wśród których był Spielberg oraz główny projektant modeli do nagrań poklatkowych, Phil Tippett. Mina reżysera wyrażała: „natychmiast zmieniamy cały plan”. Gdy Tippett zobaczył tę reakcję, powiedział tylko: „I think I’m extinct” („Zdaje się, że wyginąłem”). Kwestia weszła do scenariusza (wypowiada ją Ian Malcolm), a Tippett nie stracił pracy, tylko zajął się nadzorowaniem animacji komputerowych, czuwając nad tym, by wyglądały wiarygodnie. Słowa okazały się jednak prorocze: metoda poklatkowa umarła śmiercią naturalną, a Park Jurajski był pierwszym filmem, w którym na większą skalę korzystano z animacji komputerowej. Otrzymał Oscara za efekty specjalne i na zawsze zmienił tę dziedzinę kinematografii. Spielberg, by jeszcze mocniej zaakcentować nowatorstwo, jakie przyniosła produkcja, w trakcie kręcenia filmu dopisał scenę końcowej walki tyranozaura z welocyraptorem w holu muzeum. Aby dopracować szczegóły, miesiącami robiono drobne „dokrętki” i składano je komputerowo w gotowy obraz. Tak zrobiono na

przykład z wodą, rozbryzgującą się pod stopami biegnącego tireksa. Komputery w ILM renderowały jedną klatkę nawet przez 10 godzin, a cały film składa się 24 klatek na sekundę. Z kolei scen z dinozaurami jest wprawdzie łącznie tylko około 15 minut, ale i tak praca nad filmem pochłonęła mnóstwo energii. Ostateczne wrażenie było jednak piorunujące! Park… był najbardziej kasowym filmem świata do 1997 roku, kiedy to przebił go Titanic, i do dziś zarobił łącznie ponad 900 milionów dolarów. Po tak dobrym przyjęciu, należało się spodziewać sequeli. Zaginiony świat z 1997 roku także był sukcesem kasowym, ale krytycy nie pozostawili na nim suchej nitki. Bazował na drugiej części powieści Crichtona, która luźno nawiązuje do powieści Arthura Conana Doyle’a pod tym samym tytułem. Spielberg podjął się reżyserii, choć rzadko kręci sequele. Film jednak nie zyskał poklasku u krytyków i nie pomogła tu gwiazdorska obsada (Julianne Moore i ponownie Jef f Goldblum). Moore tłumaczyła zresztą swój udział w koniecznością zdobycia pieniędzy na zobowiązania rozwodowe. Zaginiony świat to jednak arcydzieło przy Parku jurajskim III z 2001, który nastawiony na tanią sensację, jest właściwie niemożliwy do oglądania. Czego jednak spodziewać się po obrazie, w którym pojawia się scena rozmowy z gadającym dinozaurem. Od premiery trzeciej części mówiło się o kolejnej, która miała wejść na ekrany 20 lat po oryginalnym filmie. Nic z tego nie wyszło, ekipa odpowiedzialna za sequel była kilkakrotnie wymieniana, prace się przedłużały. Wreszcie ogłoszono, że Jurassic World ukaże się w 2015 roku, okrągłe 22 lata po pierwszej części. Jednym z producentów ponownie został Steven Spielberg, ale reżyserią zajął się amerykański reżyser Colin Trevorrow znany do tej pory z niskobudżetowych, niezależnych produkcji, takich jak Na własne ryzyko. Pomysł zapowiada się interesująco: oto na wyspie w pobliżu legendarnej Isla Nublar powstaje park z prawdziwymi dinozaurami. Chęć zysku powoduje, że naukowcy tworzą własnego potwora, krzyżówkę najbardziej niebezpiecznych gatunków, po to, by zaspokoić głodną mocnych wrażeń publiczność. Ten dinozaurzy Frankenstein uwalnia się i stanowi zagrożenie dla znajdujących się na wyspie ludzi. Przyszłość parku leży w rękach pracownika naukowego, odpowiedzialnego za udomowienie welociraptorów (w tej roli Chris Pratt). Czy poradzi sobie z uwolnioną bestią? Na to pytanie będziemy mogli sobie odpowiedzieć już 12 czerwca.

„(Park Jurajski) nie tylko napędził powszechną fascynację dinozaurami, ale także przyczynił się do rozwoju nauki: przez lata po premierze wydziały paleontologiczne uniwersytetów na całym świecie przeżywały oblężenie.”


12

F I L M R EC E N Z J E

Eden

reż.: Mia Hansen-Love dystrybucja: M2 Films

Od zera do DJ-a? Tak, ale tylko pozornie. Mia Hansen-Love nie godzi się bowiem na powielanie typowego dla kina głównego nurtu schematu fabularnego o chłopaku uwikłanym w marzenia, tracącym dla nich głowę, serce, a wreszcie i duszę. Nie jest to ani historia o klęsce, ani o tryumfie, lecz o... trwaniu. Początek lat dziewięćdziesiątych. Paul, dobrze rokujący student o niemałym talencie literackim patrzy z boku na początek muzycznej rewolucji, która dotyka jego rodzinny Paryż. Nie chce jednak pozostać biernym obserwatorem. Łapczywie przesłuchuje kolejne płyty, szukając inspiracji, komponuje, miksuje, organizuje koncerty. Zaczyna byle gdzie, byle chciano go słuchać, byle móc stanąć za konsoletą. I choć nie udaje mu się zawojować świata tak jak kolegom z Daft Punk, nazwisko Paula znają nawet za oceanem. Ale gdy staje na scenie nie po raz pierwszy, a setny, po dawnej ekstazie pozostaje jedynie mgliste wspomnienie. Kolejne występy stają się tylko okazją do zarobienia paru groszy, żeby mieć na rachunki. Frycowe od marzeń?

Bynajmniej, raczej trzeźwa rzeczywistość, ale Hansen-Love nie uprawia moralizatorstwa, nie grzmi z ambony, żeby przejrzeć na oczy. Ba, przecież niektórym się udaje, Daft Punk pną się do góry, tyle że nie o nich jest to film. I między innymi na tym zasadza się niejaka wyjątkowość Edenu – na perspektywie, którą przyjęto, bo takich gości jak Paul chodziło wówczas po paryskich ulicach wielu. Swoistą zwyczajność niezwykłego przecież przeżycia Hansen-Love podkreśla poprzez spokojną, stonowaną, niekiedy nawet intencjonalnie anemiczną narrację; sceny w klubowej przestrzeni aż się proszą o teledyskowy montaż i szaleńcze jazdy kamery, ale reżyserka igra z przyzwyczajeniami widza. Znaczącym momentem jest scena, w której była dziewczyna – grana przez ospałą Gretę Gerwig – powie Paulowi po latach, że w ogóle się przez ten czas nie zmienił. Faktycznie. Jakby zatrzymał się w martwym punkcie, trwał, nie był w stanie posunąć się choćby o krok dalej. Kwestia zrozumienia swojej pozycji i przewartościowania ostatniej

7/10 dekady może być dla niego początkiem nowego etapu, kolejnego rozdziału. Bo zawsze jest wyjście z odrętwienia. Zresztą Hansen-Love budowała Eden do spółki ze swoim bratem Svenem, który, pisząc scenariusz, opierał się na swoich osobistych doświadczeniach z francuską sceną muzyczną. Film powstawał w bólach jednak nie ze względu na bolesne powroty do czasu dawno już minionego, ale konieczność zebrania pieniędzy na prawa do wykorzystania reprezentatywnej dla French touch muzyki, co zajęło lata. Mimo że Daft Punk i inni artyści zgodzili się udostępnić swoje utwory za minimalną możliwą stawkę. Hansen-Love nieco przeciąga film w finale, konsekwentnie, choć niepotrzebnie, narzuca sobie pewien stylistyczny reżim, który nie pozwala jej przyśpieszyć, zdynamizować narracji. Ta decyzja artystyczna, choć nie można odmówić jej zasadności, nie do końca się broni, ale wysokie noty wystawianie Edenowi na międzynarodowych festiwalach nie okazały się bezpodstawne. Bartosz Czartoryski


13

F I L M R EC E N Z J E

Magical Girl reż.: Carlos Vermut dystrybucja: Gutek Film

9/10 Film Carlosa Vermuta początko przypomina oparty na faktach wyciskacz łez. Szybko zostajemy jednak wytrąceni z oczekiwań i przyzwyczajeń, jakie wywołuje w nas tego rodzaju kino. Poznajemy Luisa, emerytowanego nauczyciela, i jego córkę, 12-letnią Alice, cierpiącą na białaczkę. W jej wielkich oczach widać zarówno zupełnie dorosłą zgodę na okrutne realia, jak i dziecięcą chęć znalezienia się w świecie fikcji. Fikcji rodem z anime, którego dziewczyna jest wielką fanką. Jej ojciec, nie mogąc spełnić jej najważniejszego marzenia – sprawić, aby dożyła trzynastych urodzin – postanawia ziścić to najbardziej infantylne. Do tego będzie jednak potrzebował pieniędzy – znacznie większych

niż środki, którymi dysponuje. Moment, w którym przestajemy uważać wraz z nim, że cel uświęca środki, jest tym momentem w fabule, kiedy orientujemy się, że nie mamy do czynienia z sympatycznym kinem dla całej rodziny. Za pomocą niezwykle oszczędnej narracji reżyser kreśli łańcuch krzywd, wiążący ludzi, którzy nie powinni byli nigdy się spotkać – Luis i Bárbara, piękna, bogata kobieta naznaczona poważnymi psychicznymi problemami. Jeden z drugoplanowych bohaterów, Olivier, opowiada Bárbarze o corridzie. Przedstawia ją jako walkę emocji i instynktów z techniką, gdzie zarówno gniew byka, jak i strach torreadora zostają poskromione przez choreografię walki.

Podobnie skonstruowany jest cały film – reżyser stopniowo uwalnia w widzach emocje powodowane działaniami postaci, jednak nie pozwala ślepo za nimi podążać, opowiadać się po którejkolwiek ze stron. Nikogo jednoznacznie nie potępia, ale też nie zbawia, w żaden sposób nie usprawiedliwia. W efekcie dostajemy wyrazisty film, o którym trudno zapomnieć – powiew świeżości w hiszpańskim kinie, kojarzonym głównie z pstrokacizną i emocjami zbliżonymi do melodramatu. Zdobywca m.in. Złotej Muszli na festiwalu w San Sebastián i nagrody Goya. Do polskich kin trafi dzięki docenieniu przez członków online’owego projektu Scope50. Karolina Rospondek

chaos. Kolejne surrealistyczne akcenty, niejasne wizje i koszmary na jawie tylko wzmacniają atmosferę upadku, przerażenia i niepewności. Tsukamoto stworzył typowo powojenny obraz upadku humanizmu. Postaci w jego filmie są wyczerpane, ogłupione, tracą dotychczasowe skrupuły. Przestają liczyć się z innymi, ignorują rozkazy, dopuszczają się kanibalizmu. Reżyser przekształcił miejsce zdarzeń w obraz wypełniony posoką, krwią i śmiercią oraz robactwem. Truchła rozrzucone wśród scenerii, a raczej ich dokładne, aż nazbyt naturalistyczne przedstawienie, sprawia, że stają się namacalne, wszechobecne. Widz nie jest oddzielony od zdarzeń, zamiast tego znajduje się w ich centrum. To

uczucie jest wzmocnione także przez pracę kamery, chaotyczną i dynamiczną, przypominającą raczej w pośpiechu nagrany materiał. Twórca zdecydowanie bawi się obrazem, nakładając go na siebie, toteż przyspiesza montaż, by wzmocnić dynamikę filmu przypominającego teatr. Z bardzo ograniczoną liczbą aktorów, w kolejno zmieniających się sceneriach, pełen duchów i tajemnic. Choć nie jest to pierwsza ekranizacja, dodatkowo ograniczona niewielkim budżetem, zdecydowanie pokazuje historię w niecodzienny sposób. Pełen krwi, cierpienia, szaleństwa i rozpaczy, zbyt bliski, zbyt intensywny, by przejść koło niego obojętnie. Dorota Iskrzyńska

Ognie w polu reż.: Shin’ya Tsukamoto dystrubucja: Aurora Films

6/10 Najnowsza ekranizacja antywojennej powieści Shohei Ooka, którą wyreżyserował Shin’ya Tsukamoto, już od samego początku wrzuca widza prosto w sam środek dogorywającej wojny. A dokładnie na Filipiny, gdzie samotne oddziały japońskich żołnierzy, pozostawione same sobie, zmagają się z największym wrogiem – głodem. Główny bohater, cierpiący na gruźlicę Temura, nie może znaleźć dla siebie miejsca, dostaje nawet polecenie odebrania sobie życia. To jeden z pierwszych ciosów zadawanych przez reżysera, których liczba rośnie z każdą sceną. Kolejni żołnierze giną, inni muszą uciekać, próbując wygrać z wycieńczeniem. Szerzy się wśród nich szaleństwo wywołujące jeszcze większy


14

F I L M R EC E N Z J E

Manglehorn reż.: David Gordon Green dystrybucja: Gutek Film

6/10 Legenda kunsztu aktorskiego oraz ikona Hollywood, Al Pacino, tym razem pojawia się w kameralnym kinie obyczajowym, w roli skłóconego z życiem samotnika. Jego Angelo Manglehorn to właściwie typowy zgred, emerytowany szkolny trener, żyjący na przedmieściach i stroniący od ludzi. Ci, którzy darzą go sympatią, robią to zwykle po prostu z sentymentu. Zapatrzeni we wspomnienia zdają się nie dostrzegać, ile z ich dawnego autorytetu pozostało w tym coraz bardziej wypalonym człowieku. Rytm dnia Manglehorna wyznaczają opieka nad kotem, odwiedzanie znajomych, a przede wszystkim – rozpamiętywanie straconej miłości. W jego mieszkaniu zalegają tony listów, które

nigdy nie dotarły do adresatki. Obwiniając siebie za rozpad związku, bohater nigdy nie wpada na pomysł, aby odszukać kobietę. Co więcej, kiedy w jego życiu pojawia się potencjalna partnerka, ostatecznie odsuwa ją i woli pogrążać się we wspomnieniach. Nie dałoby się takiej postaci lubić ani próbować jej zrozumieć, gdyby Pacino nie użyczył jej swoich bystrych oczu, a niełatwego charakteru nie odmalował wielowymiarowo. Dzięki sarkastycznemu poczuciu humoru, wytrzymujemy więc z Angelo półtorej godziny – nawet, kiedy pastwi się nad swoim synem, gdy ten potrzebuje jego pomocy. Co musi się stać, aby tak trudny bohater zrozumiał swoje błędy i przeszedł wewnętrzną przemianę? Od początku

nietrudno się zorientować, że fabuła ma dać widzowi odpowiedź na to pytanie. Jednak problem w tym, że wyczekiwany zwrot akcji właściwie się nie pojawia. Bohater za sprawą bójek oraz rozmów z bliskimi dochodzi wreszcie do prawdy o tym, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za jego nieszczęścia. Robi w swoim życiu miejsce dla nowych barw. Wydawać by się mogło się, że gdyby nie to, że pojawia się w nim Pacino, nikt nie zdecydowałby się na przeznaczenie filmu do międzynarodowej dystrybucji. Plus za kilka surrealistycznych scen i wspomniane poczucie humoru. To jednak trochę za mało, aby uczynić film naprawdę ciekawym. Karolina Rospondek

Plemię reż.: Myrosław Słaboszpyckij dystrybucja: Aurora Films

7/10 Nowa produkcja Słaboszpyckija jest filmem w języku migowym, który dla przeciętnego widza stanowi obraz teoretycznie udźwiękowiony, ale właściwie niemy. Nie jest to jednak czczy eksperyment artystyczny dla koneserów kina minimalistycznego. Po pokonaniu początkowego oporu wobec formy podawczej, śledzenie akcji nie nastręcza trudności. Nastoletni chłopak trafia do szkoły z internatem dla głuchoniemych na ukraińskiej prowincji. Szybko dowiaduje się, że liczy się tu tylko bezwzględność. Dzięki tężyźnie fizycznej zyskuje wysoką pozycję w grupie. Traci ją jednak, kiedy zakochuje się w jednej z niepełnosprawnych dziewcząt prostytuujących się nocami na parkingu

dla TIR-ów. Nie jest to kolejna tak lubiana przez kino historyjka o „miłości w czasach zarazy”. Parę nastolatków łączy przede wszystkim seks za pieniądze. Pożądanie fizycznej bliskości jest tu wyżyną emocjonalną, na jaką są w stanie wznieść się bohaterowie. Zbici w tytułowe plemię głuchoniemi tworzą jasno ustaloną hierarchię – zarówno w relacjach, jak i wyznawanych wartości. W ich odizolowanej od świata rzeczywistości liczy się tylko tu i teraz. Życie głównego bohatera zawiera się w bezmyślnym trwaniu, przerywanym niekiedy gwałtownymi impulsami. Chłopak, podobnie jak inni bohaterowie, jest wyrzutkiem. Izolację bohaterów podkreśla surowe otoczenie, na które składają

się przyprószone śniegiem wesołe miasteczko, czy przejeżdżający przez bezdroża pociąg. Brak dialogów odrealnia czy też może raczej dodatkowo dehumanizuje brutalnych bohaterów. Ich smutkom, rozkoszom czy agresji, pozbawionym sztafażu słów odbierana jest cała złożoność. Reakcje i uczucia przestają być indywidualne, stają się proste i odwieczne. Plemię to film o genezie bezmyślnego okrucieństwa, który burzy przekonanie o sublimacji kultury i cywilizacji. Bieda, o ile nie jest wyborem, nie uszlachetnia. Człowiek, któremu odbierze się poczucie bezpieczeństwa i nie zapewni podstaw godziwej egzystencji zamienia się w zwierzę. Helena Łygas


15

F I L M R EC E N Z J E

Jak zatrzymać ślub reż.: Drazen Kuljanin dystrybucja: Alter Ego Pictures

6/10 Pełnometrażowy debiut szwedzkiego reżysera to film, którego nakręcenie zajęło dokładnie tyle czasu, ile zajmuje podróż koleją z Malmö do Sztokholmu, czyli pięć godzin i siedemnaście minut. Historia osnuta jest wokół przypadkowego spotkania dwójki ludzi, których los wrzucił do jednego pociągowego przedziału. W naturalny sposób zaczynają prowadzić niezobowiązującą rozmowę, która z czasem ujawnia, że nie tylko jadą na ten sam ślub, ale mają też to samo żywe pragnienie: nie dopuścić do tego, by się odbył. Rozwój znajomości Amandy i Philipa ukazany jest dokładnie tak, jak klasycznie przedstawiane są początki obopólnej fascynacji dwójki ludzi. Bohaterowie najpierw nieśmiało na siebie

spoglądają, potem zaczynają wymieniać niewinne uśmiechy, rzucają zdawkowe wypowiedzi, w końcu opowiadają sobie o bardziej istotnych sprawach, by wreszcie dać upust narastającemu napięciu erotycznemu i zacząć uprawiać seks. A wszystko to w ciągu zaledwie kilku godzin podróży i na powierzchni, której wielkość można zmierzyć za pomocą pojedynczych kroków. Zgrany w kinie motyw nieznajomych, pomiędzy którymi rodzi się chwilowa więź, oraz sytuacja ograniczonej, półzamkniętej przestrzeni nie rażą w tym przypadku w oczy. Bez trudu można poddać się historii, która choć fabularnie nie przedstawia się może przesadnie oryginalnie, to jednak ma w sobie dużo uroku i wdzięku.

Jest to niewątpliwą zasługą pary głównych bohaterów skontrastowanych ze sobą osobowościowo: Amanda jest porywcza i emocjonalna, Philip wydaje się flegmatykiem potrafiącym oddzielać rzeczy ważne od nieistotnych. Są to jednak różnice nienachalne, paradoksalnie nawet dość komplementarne, a w ostatecznych rozrachunku również interesujące. Choć można powiedzieć, że Jak zatrzymać ślub sięga po ciekawą formę realizacji, to tak naprawdę nie sili się na nowatorstwo. Pozostaje po prostu intymnym zapisem rozedrganej emocjonalności, łapczywie i mało skutecznie poszukującej stabilniejszych fundamentów. Karolina Rudnik

Timbuktu reż.: Abderrahmane Sissako dystrybucja: Aurora Films

7/10 Mauretański reżyser Sissako uzyskał naprawdę niezły efekt i to za sprawą dość prostych środków wyrazu. W sposób przemyślany i bez nadmiernego epatowania przemocą przedstawił problem terroryzowania przez dżihadystów mieszkańców Timbuktu, miasta położonego nad rzeką Niger w afrykańskiej republice Mali. Chociaż trzeba przyznać, że strach, niemy bunt oraz ogólne poczucie beznadziei towarzyszą bohaterom od pierwszej do ostatniej sekundy obrazu. Sissako starannie kreśli charaktery postaci filmu. Dżihadyści nie zostali przedstawieni jako bezimienne potwory. Niektórzy z nich to słabi i niezbyt inteligentni ludzie, opowiadający się za ideologią, której w gruncie rzeczy

nie wyznają. Stali się jedynie wykonawcami rozkazów siejącego terror lidera, który w odpowiednim momencie potrafił nieźle namieszać im w głowach. Teraz nie mają już możliwości się wycofać i odejść od fundamentalistów. Inni dżihadyści z wielkim zaangażowaniem wypełniają wszystkie polecenia dowódcy, uważając, że realizują wolę Allaha, a ich bezwzględność i brak refleksji nad tym, co robią, po prostu przeraża. Po drugiej stronie barykady znajdują się mieszkańcy Timbuktu. Próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której praktycznie poza modlitwą i pracą nie mogą niczego robić, chociaż nicnierobienie również jest zakazane. Podobnie jak gra w piłkę nożną. Nie

przeszkadza to jednak dżihadystom prowadzić rozmów o tym, czy lepszą drużyną jest Real Madryt, czy też Barcelona. Reżyser znakomicie kontrastuje dramatyczne wydarzenia z absurdalnymi prawami reżimu. Jest to niezwykle inteligentne i wrażliwe kino, wyróżniające się na tle innych obrazów nie tylko dobrymi zdjęciami, ale również groteskowością, którą chyba najlepiej oddaje komunikat, wykrzykiwany w pierwszych minutach filmu przez młodego dżihadystę: „Palenie jest zabronione. Muzyka jest zabroniona. Kobiety muszą nosić skarpetki. Uwaga! Kobiety muszą nosić skarpetki i rękawiczki.” Przerażająca tyrania absurdu. Alicja Zielińska


Kreatywność to straszna suka

23 CZERWCA NA DESKACH TEATRU STUDIO JAKO GŁÓWNY SUPPORT FLYING LOTUSA WYSTĄPI ZNANY BRYTYJCZYK, LAPALUX. WYŁĄCZNIE HIRO POSTANOWIŁ OPOWIEDZIEĆ O TYM, JAK PRZEZ LATA ZMIENIAŁO SIĘ JEGO PODEJŚCIE DO MUZYKI, CO PODCZAS KOMPONOWANIA LICZY SIĘ DLA NIEGO NAJBARDZIEJ ORAZ CZYJĄ OPINIĘ UWAŻA ZA NAJWAŻNIEJSZĄ.

Rozmawiał: Teodor Klincewicz Zdjęcia: Marielle Tepper

Trudno teraz opisywać muzykę po prostu za pomocą gatunków. Wszyscy porównują jednych muzyków do drugich. Nie przeszkadza ci to? Artyści z podobnych estetyk zawsze będą ze sobą zestawiani, nie da się tego uniknąć. Wiele osób się o to wkurza, ale każdy tak robi. Dla mnie to nic wielkiego, zresztą często porównują mnie do osób, które kiedyś mi imponowały, więc jest OK. Do kogo chciałbyś, a do kogo nie chciałbyś być porównany? Tylko bez nazwisk proszę (śmiech). Jasne, że są projekty, do których nigdy nie chciałbym być przyrównany. Ale staram się robić swoje i mam wrażenie, że to się broni samo. Chociaż zawsze jest ta myśl, że nie chce grać jak ktoś tam.

Nie czułeś się nigdy częścią jakiejś większej sceny albo zjawiska? W przeszłości starałem się trzymać z daleka od etykiet. Nie chciałem być kojarzony z jakąkolwiek sceną. Tam, gdzie się wychowałem, w Essex, nie było niczego takiego. Inspiracje przychodziły tylko, dzięki indywidualnym poszukiwaniom i próbom próbowania zrobienia czegoś własnego.. Teraz to się trochę zmieniło ze względu na Brainfeeder i współczesne trendy. Więc, odpowiadając na pytanie: tak i nie, z przewagą nie. Muzyka ma dla ciebie charakter doświadczenia indywidualnego, intymnego czy kolektywnego? Ciekawe. Myślę, że teraz coraz bardziej chodzi o nas samych. Kiedy widzę ludzi w tramwaju, zauważam, że oczy mają wbite w podłogę. Socjalizują się


17

MUZ YK A W Y WIAD

właściwie tylko przez social media. Z drugiej strony nie ma sensu na siłę chodzić do klubu i jednoczyć się w muzyce, gdy się tego nie czuje. Myślę, że w przypadku mojej twórczości można mówić o obu opcjach. Chociaż tak, mogę grać w klubie, gdzie wszyscy są razem i jest dobry klimat. Wtedy ta muzyka brzmi zupełnie inaczej niż na płycie, bo ma działać przede wszystkim w tzw. grupowych stanach świadomości. Wszystko jest płynne i zależy od tego, czy zwracamy się raczej do wewnątrz, czy chcemy wyjść na zewnątrz. Zanim zostałeś znanym muzykiem czym była dla ciebie muzyka? Słuchałem jej zupełnie inaczej niż teraz. Teraz ciężko jest mi nie analizować. Czasem to strasznie frustrujące. Kiedy słuchałem kiedyś Aphex Twin albo Fat Car Records to było dla mnie po prostu niesamowite. Potem zacząłem rozumieć, jak ci goście robią te mistyczne rzeczy. Wtedy byłem trochę like wow, teraz magia nieco zniknęła. Na emocjonalnym poziomie, jasne, rusza mnie to ciągle tak samo, ale słyszę już inaczej. Myślisz, że to, jak słuchamy muzyki jakoś nas definiuje? Na pewno. Tak samo jak wszystko, czego doświadczamy. Zależy oczywiście, kim jesteśmy, jako kto jej słuchamy, czy wiemy, dlaczego lubimy to, co lubimy. Kiedy słuchasz i wiesz o wszystkim, co się dzieje, to tak jakby magik wyjaśnił swoje sztuczki. Wtedy nie chodzi już o to, jak dane dźwięki działają. Istotne jest to, co mogę z tym zrobić. Ależ to podchwytliwe pytanie! Pamiętasz jakiś przełomowy moment w twoim artystycznym życiu, kiedy zrozumiałeś: „To jest to, będę szedł w tym kierunku”? Studiowałem technologię muzyki i zacząłem kupować stare magnetofony. Bawiłem się z dźwiękami i sound designem. Zacząłem inaczej o tym myśleć, nie pamiętam co to było dokładnie. Miksowałem wtedy muzykę na siedem różnych głośników, szukałem dziwnych interaktywnych technologii, performanców. Wtedy zacząłem patrzeć na muzykę, jak na coś, co może mnie wyrażać. O czym teraz myślisz, kiedy komponujesz? Teraz bardziej próbuję zabrać muzykę na parkiet. Mam trochę nowych rzeczy, które są klubowo zorientowane. Traktuję to trochę w kategoriach eksperymentu czyli, jak zrobić te mroczne i ponure kawałki tak, żeby dobrze rezonowały na parkiecie. Przez ostatnie lata powstała jednak głównie muzyka na słuchawki. To znaczy, że kiedy komponujesz, liczy się przede wszystkim zabawa, czy to jednak czas ciężkiej pracy i pełnej koncentracji? Obie rzeczy. Teraz jest więcej produkcji. Moje EP-ki nie były tak klarowne. Dziś robię rzeczy bardziej spójne. Zdecydowane dźwięki, a nie po prostu barwne plamy, z różnych rzeczy, najlepiej wszystkich naraz. Doskonalę technikę i mam masę zabawy, eksperymentując ze sposobami miksowania. Chodzi mi o takie rafinowanie dźwięku. Robię nowe rzeczy i to jest ekscytujące. Przygotowanie Lustmore zajęło mi tak strasznie dużo czasu właśnie dlatego, że to był tak cholernie skrupulatny proces.

Kiedy przychodzi moment, że wiesz, że to jest to? Ech, jest tak wiele faz. Myślisz, że coś jest już skończone, a potem słuchasz tego następnego dnia i czujesz, że nie działa, wszystko jest nie tak. I tak w kółko. Teraz staram się wszystko lepiej zaplanować. Może nie aż tak, że od razu wiem, jaki będzie efekt końcowy, ale mogę cały proces przyrównać do polerowania statuetki. Na początku cała jest czymś uwalona, ale czyścisz, polerujesz i nagle okazuje się, że pod spodem jest złota rzeźba. Z muzyką jest podobnie – zaczynasz z masą pomysłów i możliwości, a potem je dopieszczasz, aż na końcu zostaje sama esencja. Cały czas pracujesz, nagrywasz, miksujesz. Są jakieś moment, kiedy nie myślisz o muzyce? Jak nie myślę o robieniu muzyki, to myślę o tym, co może mi w tym pomóc. Ciężko jest się oderwać od tego. Czasem próbuję się odsunąć na kilka dni, może tygodni. Ale tak, zdarza mi się nie myśleć o muzyce, chociaż coraz rzadziej. Wiesz, kreatywność to straszna suka. Przychodzi i odchodzi, masz wrażenie, że straciłeś talent i to już koniec, a potem wszystko po prostu wraca. Może masz jakieś rady, jak nad nią zapanować? (śmiech) Taaa, usiądź wygodnie i poczekaj, aż wróci. Albo zrób coś innego, bo inaczej oszalejesz, wyrywając sobie włosy z głowy!

„Kiedy słuchałem kiedyś Aphex Twin albo Fat Car Records to było dla mnie po prostu niesamowite. Potem zacząłem rozumieć, jak ci goście robią te mistyczne rzeczy. Wtedy byłem trochę »like wow«, teraz magia nieco zniknęła. Na emocjonalnym poziomie, jasne, rusza mnie to ciągle tak samo, ale słyszę już inaczej.”

Jakie jest kryterium wyboru tych wszystkich dziwnych dźwięków, które potem miksujesz? Przede wszystkim muszę się z tym bawić. To jest najfajniejsze – brać jakikolwiek dźwięk i zamieniać go w coś innego. Niektóre grają razem, inne nie. Chodzi o to, żeby dobrze połączyć rzeczy, które w ogóle nie pasują. Jest w tym wszystkim jakiś element, który jest dla ciebie najważniejszy? Na pewno. Myślę o miksowaniu w określony sposób. Dobieram typy efektów, hardware, pluginy które tworzą taki „dźwiękowy podpis". Nie powiedziałbym, że mam najlepszą technikę miksowania. Stosuję po prostu taką, która najlepiej pasuje do tego, co chcę osiągnąć. Nazwałbym to takim brejowatym-wypolerowanym-cyfrowo-lo-fi-akustycznym dźwiękiem (śmiech). Eksperymentowałem latami, żeby to wypracować.


18

MUZ YK A W Y WIAD


MUZ YK A W Y WIAD

19

Masz jakieś oczekiwania wobec publiczności w trakcie koncertu? Co byłoby w przypadku twojej muzyki zachowaniem najbardziej out of place? Cóż, widziałem dziiiiwne rzeczy, ale nie będę o tym mówił. Pozostaję otwarty na „przeróżne” sposoby wyrażania siebie. Czasem gram w miejscach, gdzie ludzie nie wiedzą, czego się spodziewać. Przychodzą i nagle słyszą jakieś dziwne zgrzyty. Reagują różnie, choć zazwyczaj pozytywnie. Najgorzej, gdy walczą z muzyką, stawiają opór. A ty sam słuchasz czasem swojej muzyki? (śmiech) Imprezując ze znajomymi, miewam takie sytuacje, że chcą puścić jakiś mój kawałek. Myślę wtedy: „Błagam nie! Nie chcę do tego wracać!”. Po prostu każdego z tych kawałków słuchałem przynajmniej tysiąc razy. Dopiero po ponad dwóch latach jestem w stanie w jakiś sposób słuchać np. Nostalchick. Dużo się mówi ostatnio o stronie wizualnej jako dopełnieniu muzyki. Gdyby twoja muzyka miała być obrazem, to…? Hieronim Bosch! Totalnie. Tam wszędzie się dzieje tyle pojebanych rzeczy naraz… pełno tego. Tak, to zdecydowanie to.

„Czasem gram w miejscach, gdzie ludzie nie wiedzą, czego się spodziewać. Przychodzą i nagle słyszą jakieś dziwne zgrzyty. Reagują różnie, choć zazwyczaj pozytywnie. Najgorzej, gdy walczą z muzyką, stawiają opór.”

Tworzysz rzeczy bardzo „na czasie”. Myślisz, że muzyka w ogóle może się przeterminować? Na pewno. Niektórzy ludzie chcą robić to, co pasuje do jakiegoś gatunku albo czasu i miejsca. Rzeczy przychodzą i znikają. Ludzie chcą wskakiwać na hype-wagon, słuchają jakiś bzdurnych EDM albo jakichś gównianych podgatunków, np. dubstepu. który pojawił się w Stanach i przetoczył się właściwie po całym świecie. Staram się trzymać z dala od rzeczy na największym hypie, na pewno nie chcę niczego kopiować. Wiem, że może za dziesięć lat ludzie usłyszą to i stwierdzą: „what the fuck is that?!” Technika i brzmienie się zmieniają. Chociaż, ja na przykład wiem, że lubię słyszeć źle nagrane sekcje rytmiczne i jakieś niedokładności. Zdarza ci się wychodzić z innymi muzykami, żeby po prostu rozmawiać o swojej muzyce? Jasne, dobrze jest wymieniać pomysły, obgadywać wszystko to, co przychodzi razem z całym tym lifestylem. Wspólne bycie w trasie, gadanie o muzyce jest bardzo odświeżające. Niemniej ciężko jest z muzykami utrzymać normalną, dwustronną komunikację. Każdy jest zapracowany, ma porąbany kalendarz i plan dnia. Ciężko jest dbać o życie towarzyskie. A czyja opinia ma dla ciebie znaczenie? Nie chcę brzmieć egoistycznie, ale koniec końców sam wiem, co chcę robić. Chociaż jasne, jak Flying Lotus powie, że podobał mu się dany kawałek, to czuję, że zrobiłem coś dobrze. Fani i publiczność też dają bardzo dużo. Kiedy dostaję wiadomość: „Twoja muzyka bardzo mi pomogła, kiedy…”, czuję się wspaniale. To jest prawdziwa wypłata.


Fennesz DO KOMPONOWANIA POTRZEBUJE GITARY I LAPTOPA. DZIĘKI NIM TWORZY MUZYKĘ, GWARANTUJĄCĄ MU PEŁNIĘ ARTYSTYCZNEGO WYRAŻANIA SIĘ. JEDEN Z NAJWAŻNIEJSZYCH PRZEDSTAWICIELI WSPÓŁCZESNEJ MUZYKI ELEKTRONICZNEJ – CHRISTIAN FENNESZ – OPOWIADA O TYM, DLACZEGO NIE CHCIAŁBY JUŻ GRAĆ W ŻADNYM ZESPOLE, JAKIM BYŁ KURATOREM NA OFF FESTIVALU, DLACZEGO PRYWATNIE NIE SŁUCHA ELEKTRONIKI I JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE JEGO OSTATNI ALBUM „BÉCS” MA ROCKOWĄ DUSZĘ. Zaczynałeś karierę w zespołach Blank czy Maische, które grały przede wszystkim muzykę stricte gitarową. Nie masz czasem ochoty stać się na powrót rockmanem? Czy jednak jest to dla ciebie rozdział zamknięty? To działo się tak dawno temu, jeszcze w latach 80. Byłem wtedy młodym, podekscytowanym wszystkim, co działo się wokół, człowiekiem, dla którego gra w zespole muzycznym była spełnieniem marzeń. Dzisiaj wspominam te czasy bardzo dobrze, ale nie tęsknię za byciem ponownie członkiem jakiejś kapeli. Zbyt cenię sobie pracę indywidualną i z wybranymi artystami. Granie w zespole jest satysfakcjonujące i przynoszące radość tylko, gdy pomiędzy wszystkimi jest chemia. Z doświadczenia wiem, że ta dość szybko ulatuje i rodzą się różnego rodzaju frustracje i pretensje. Będąc artystą solowym, mogę sobie pozwolić na większą swobodę i pełniejsze wyrażanie siebie przez muzykę. Nic i nikt mnie nie ogranicza. Jest to dla mnie niezwykle cenne i za nic w świecie z tego nie zrezygnuję. I proszę, nie zrozum mnie źle, uwielbiam współpracować z ludźmi, dlatego tak chętnie nagrywam wspólne płyty z innymi muzykami. Tyle, że nie jest to nigdy długoterminowa współpraca, dlatego chemia, o której wspomniałem, nie ma szansy wyparować.

Nic mnie nie ogranicza

Rozmawiał: Kamil Downarowicz Zdjęcie: Kevin Westenberg

Pociąg do gitar nigdy do końca u ciebie nie przeminął. Szczególnie słychać to na twoim ostatnim albumie Bécs. Pojawia się tam sporo żywych instrumentów, przez co brzmienie płyty jest chropowate, brudne. To prawda, nigdy nie porzuciłem gitary na rzecz laptopa. Raczej starałem się połączyć te dwa światy, np. wykorzystując gitarowe sample, które wplatałem w struktury kompozycji. Czasami gitary były bardziej ukryte pod powierzchnią elektronicznych dźwięków, czasami bardziej uwypuklone. W przypadku Bécs można mówić o tym drugim wariancie. Najzabawniejsze jest to, że nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego brzmienie tego albumu jest brudne i chropowate. To nie była absolutnie zaplanowana wcześniej rzecz, którą później zrealizowałem w studiu. Wyglądało to tak, że gdy zacząłem pracę nad Bécs nie miałem na nią pomysłu. Po prostu usiadłem do komputera, wziąłem do ręki jeden, drugi instrument i pozwoliłem, by muzyka sama ze mnie wypływała, bez mojej szczególnej kontroli. Z tego procesu wyszła naprawdę ciekawa rzecz. Podczas nagrywania materiału odwiedzał mnie często dobry przyjaciel, Tony Buck (perkusista współpracujący w przeszłości z Fenneszem - przyp. red.), który utwierdził mnie w przekonaniu, że rockowe oblicze Bécs to dobry pomysł i powinienem iść właśnie w tym kierunku. Nie żałuję tej decyzji.


MUZ YK A W Y WIAD

Wraz z wydaniem Bécs powróciłeś po 13 latach pod skrzydła wytwórni Mego. Jak układa się wasza współpraca i skąd decyzja o powrocie? To długa i skomplikowana historia, ale postaram się ją w skrócie opowiedzieć. Gdy zdecydowałem się nawiązać współpracę z Mego, byłem jednym z pierwszych artystów, który wypuścił na rynek album sygnowany logiem tej wytwórni. Już wtedy miałem w głowie pomysł, żeby nagrać trzy albumy, które byłyby powiązane ze sobą i stanowiły swoistą trylogię (Hotel Paral.lel, Endless Summer, Bécs – przyp. red.). Chciałem ten plan zrealizować właśnie w Mego. Jednak wytwórnia popadła w kłopoty finansowe i musiała zamknąć działalność, co pokrzyżowało moje plany. Na szczęście jej właściciel – Peter Rehberg – nie poddał się i udało mu się z sukcesem reaktywować Mego. Kiedy zaproponował mi dokończenie trylogii pod jego opieką, nie zastanawiałem się nawet chwili. Brytyjska wytwórnia, z którą współpracuję – Touch – wykazała dużo zrozumienia i nie robiła mi żadnego problemu z faktu, że chcę powrócić do starego labelu. Bo to jest powrót tylko na chwilę: kończę trylogię i wracam do Touch. Przy okazji muszę przyznać, że zawsze miałem szczęście, jeżeli chodzi o wybór wytwórni, z którymi pracowałem. Wiem, że nie każdy artysta może to powiedzieć. Podczas swojej długoletniej kariery współpracowałeś z wieloma wspaniałymi twórcami, takimi jak Toshimaru Nakamura, Sakamoto czy Mike Patton. Czym się kierujesz, dobierając partnerów do tworzenia wspólnej muzyki? Przeważnie to inni wybierają mnie, a nie ja ich (śmiech). To dość komfortowa sytuacja. Zgadzam się na wspólną pracę z ludźmi, których cenię i czuję, że łączy nas pewna więź, wspólny sposób patrzenia na muzykę i ogólnie na świat. Granie z osobami, o których wspomniałeś, było dla mnie prawdziwym zaszczytem i niezwykle cenną lekcją. Sporo się od nich nauczyłem, zarówno jako artysta, jak i jako człowiek. Bardzo lubię wchodzić we współpracę z innymi artystami, zawsze jestem otwarty na nowe projekty i nowe muzyczne doświadczenia. To ważne, żeby się nie zamykać w swoim małym, dusznym mikroświecie i nie robić ciągle tego samego. Jako twórca odczuwam ciągłą potrzebę rozwoju, którą mogę zaspokajać właśnie poprzez angażowanie się w różne inicjatywy. A na scenie czujesz się pewniej, kiedy jesteś na niej sam, czy kiedy towarzyszy ci ktoś jeszcze? Pod tym względem granie w zespole jest super! Zdecydowanie lepiej czułem się i nadal czuję, kiedy na scenie nie jestem sam. Cała uwaga nie jest wtedy skupiona na mnie. Występy solo są dla mnie za każdym razem niezwykle trudnymi przeprawami, bo muszę wziąć całą odpowiedzialność wyłącznie na siebie. Nie ma na kogo zwalić winy za nieudany występ (śmiech). Jednocześnie jest to też ekscytujące wyzwanie, z którym lubię się mierzyć. Wiem, że muszę dać z siebie wszystko, bo publika od razu wyczuje, jeśli odstawiasz prowizorkę. Praca muzyka to naprawdę ciężka harówka, o czym często się zapomina. Czy kiedy występujesz solo, zdarza ci się wykonywać utwory, które nagrałeś z innymi artystami? Czy raczej nie stosujesz takich praktyk? Gram tylko i wyłącznie swoje rzeczy. Mało tego, są to w większości improwizacje jedynie bazujące na materiale, który wcześniej nagrałem. Jeżeli miałbym to zobrazować liczbowo, to jakieś 70% dźwięków, które usłyszysz na moim koncercie, jest improwizowanych. Myślę, że to niezwykle zdrowe podejście z mojej strony. Sprawia, że ciągle muszę wymyślać nowe rzeczy, wykazywać się kreatywnością i pomysłowością. Uwierz mi, że nie jest to łatwe

21

„Gram tylko i wyłącznie swoje rzeczy. Mało tego, są to w większości improwizacje jedynie bazujące na materiale, który wcześniej nagrałem. (...) Myślę, że to niezwykle zdrowe podejście z mojej strony.” i wymaga ode mnie sporo pracy i samozaparcia. Ale właśnie dlatego wciąż chce mi się grać koncerty na żywo i grać w ogóle. Ciągłe wyzwania, którym chcę i muszę sprostać, to jest to, co mnie napędza. Poza tym, dzięki temu nie nudzę się na scenie, grając w kółko to samo, co na pewno odczułaby też publiczność. Masz na swoim koncie 7 płyt solowych i wiele „kolaboracji”. O którym ze wszystkich swoich albumów myślisz najcieplej? Szczerze powiedziawszy nie ma takiego albumu, który cenię najbardziej. Jestem dumny ze wszystkich swoich dzieci. Kocham muzykę, którą stworzyłem wspólnie z Davidem Sylvianem i ze Sparklehorse. Kocham także wszystkie małe projekty, przy których pracowałem, nawet pojedyncze remiksy. Wszystko to było dla mnie fascynującym i ekscytującym doświadczeniem. Na swoim koncie masz także ścieżki dźwiękowe do filmu. Jak wyglądała twoja praca nad nimi – najpierw oglądałeś dany film i dopiero zaczynałeś komponować do niego muzykę, czy też reżyserzy podpowiadali ci, co chcieliby w filmie usłyszeć? A może wyglądało to jeszcze inaczej? Reżyserzy, którzy proponują mi napisanie ścieżki dźwiękowej do swoich filmów, znają moją muzykę i wiedzą, co mogę im zaoferować. Dlatego mam pełną wolność artystyczną w tym zakresie. Wiadomo, że na początku odbywamy wstępną rozmowę, ale żaden z filmowców nie narzucił mi nigdy swojej wizji. W takich sprawach ważne jest obupólne zaufanie i mam wrażenie, że jak na razie udało mi się nikogo nie zawieść. W 2012 roku byłeś kuratorem sceny eksperymentalnej na OFF Festivalu. Jak odnalazłeś się w tej roli? Nie wydaje mi się, żebym był dobrym kuratorem (śmiech)! Mam za bardzo hermetyczny gust i muzyka, która mi się podoba, rzadko podoba się też innym ludziom. Więc na OFF Festivalu stanąłem przed trudnym zadaniem i z miejsca uprzedziłem organizatorów, że będzie ze mną ciężko. Jednak chcieli zaryzykować. Nie odbyło się bez kompromisów i długich rozmów przy ustalaniu line-upu, ale ostatecznie wyszło chyba całkiem nieźle. Na koniec powiedz mi, jacy współcześni wykonawcy muzyki elektronicznej zwracają twoją największą uwagę? Szczerze? Żadni. A to z prostego powodu – nie słucham współczesnej elektronicznej muzyki. Nie odnajduję w niej dla siebie nic ciekawego. Naprawdę? Ciężko mi w to uwierzyć… Dokładnie tak jest. Przykro mi, że cię zawiodłem (śmiech). Obecnie w moim domu można usłyszeć dużo jazzu, sprawia mi on najwięcej radości.


Małolat

Wszystko leży w moich rękach WYSZEDŁ NA PROSTĄ, CHOĆ ZANIM TAK SIĘ STAŁO, ZALICZYŁ PARĘ CAŁKIEM OSTRYCH ZAKRĘTÓW. MAŁOLAT OPOWIADA O WŁAŚNIE WYDANEJ PŁYCIE, TRUDNYCH MOMENTACH W KARIERZE, KULTURZE HIPHOPOWEJ W POLSCE, RELACJI Z BRATEM I AMBITNYCH PLANACH NA PRZYSZŁOŚĆ. Rozmawiał: Jakub Wróbel Zdjęcia: Piotr Jakubowski

Rap to twoja praca czy pasja? Jest przede wszystkim moją pasją, ale ze względu na to, że nie mam już 15 lat i muszę zarabiać na życie, w naturalny sposób przerodził się w pracę. Rzadko wydajesz albumy, niektórzy mogą odnieść wrażenie, że traktujesz to jakoś z doskoku. To nie tak, po nagraniu pierwszej płyty miałem kilka przygód później pracowałem w różnych miejscach i po prostu trudno mi było się skupić na muzyce. Szybko jednak zorientowałem się, że te inne zajęcia mi nie

odpowiadają. Nie lubię mieć szefa, wolę być nim sam. Mój powrót był bardzo powolny, zaczynałem od koncertów z Pezetem przy trasie Muzyki Rozrywkowej w bodajże 2006 roku. Wtedy też powstał pomysł stworzenia czegoś razem. Nagrania się przeciągały, wszystko zajęło prawie trzy lata. Do dziś nie do końca wiem, dlaczego to tak wyglądało. Może to przez to, że grałem naprawdę dużo koncertów, nie pojawiały się sensowne w moim mniemaniu pomysły itd. Poza tym miałem naprawdę długą przerwę od pracy w studiu. W każdym razie premiera nowego materiału odbyła się w 2010 roku, kiedy akurat mijało pięć lat od mojej pierwszej


23

MUZ YK A W Y WIAD

płyty. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiego sukcesu. Wprawdzie Dziś w moim mieście złotem pokryło się dopiero po dwóch latach, ale już od razu po premierze dostawaliśmy dobre recenzje, sprzedaż też była niezła. Graliśmy sporo, z czasem coraz więcej, nawet 100 koncertów rocznie. Myślę, że ta ogromna liczba imprez i kasa, która za nimi przyszła, sprawiły, że trochę osiadłem na laurach. Na początku nie miałem już ochoty pisać tekstów, chciałem od tego odpocząć. Z perspektywy czasu uważam to za duży błąd. Później, mniej więcej trzy lata po premierze, pojawił się moment, kiedy dopadł mnie dołek, próbowałem coś pisać, ale szło mi bardzo kiepsko. Byłem pewien, że już nie potrafię tego robić. Brakowało ci pomysłów? Miałem ogromny problem z pisaniem tekstów. Po kawałku Moi ludzie zrobiłem sobie roczną przerwę. Nagrałem go gościnnie na projekt Parias, a napisanie tekstu zajęło mi kilka miesięcy. Nie potrafiłem ułożyć wersu. Siadałem nad kartką i jeśli mi nie szło, po godzinie odpuszczałem. Co zmieniło twoje nastawienie? Zmieniła się moja sytuacja finansowa, a zarazem chciałem sobie coś udowodnić. Gdy znalazłem się w dołku, miałem już zalążek nowej płyty. Podobno mówi się, że artysta głodny to artysta płodny, może coś w tym jest. Uważam, że nagrałem bardzo dobrą płytę. Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakby chodziło mi tylko o kasę, potrzebowałem zrobić coś naprawdę zajebistego. Zajęło mi to półtora roku i ciężko nad tym pracowałem. Nie spieszyłem się z niczym, chciałem, żeby wyszło porządnie. Czy Pezet zachęcał cię, żebyś nagrał coś nowego? Zdecydowanie, bardzo często mówił, że powinienem zacząć robić solowy album. Jak wygląda wasza relacja? Nie próbował ci nigdy ojcować? Nie. Wydaje mi się, że nasze relacje są dosyć symetryczne. Jak byliśmy gnojami, to pewnie zdarzało mu się patrzeć na mnie trochę z góry. Z czasem jednak coraz mniej. A jeśli chodzi o muzykę, nie zdarzało się to nigdy. W tej kwestii zawsze pytamy się wzajemnie o opinie. Paweł od wielu lat jest gwiazdą polskiej sceny. Nie czujesz się przez to trochę zepchnięty w cień swojego brata? Wszystko leży w moich rękach. Chciałbym osiągnąć kiedyś poziom, jaki ma Paweł. Cieszy mnie jego sukces i życzę mu jak najlepiej. Miewałem takie momenty, ale to kwestia dużo mniejszej aktywności na scenie. Jaka jest twoja nowa płyta? Przede wszystkim uważam, że widać na niej progres, jaki poczyniłem w kwestiach technicznych. Jest zdecydowanie bardziej nowoczesna. Więcej tu europejskiego niż amerykańskiego brzmienia. Warstwa tekstowa wydaje mi się bardziej dojrzała. Myślę, że słychać zmianę, która we mnie zaszła.

„Gdy znalazłem się w dołku, miałem już zalążek nowej płyty. Podobno mówi się, że artysta głodny to artysta płodny, może coś w tym jest. Uważam, że nagrałem bardzo dobrą płytę. Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakby chodziło mi tylko o kasę, potrzebowałem zrobić coś naprawdę zajebistego.”

Jak wyglądało twoje życie na samym początku, kiedy wygrywałeś konkurs SuperMC? To były bardzo beztroskie czasy. Wydarzyło się dużo złych rzeczy, ale spotkało mnie też wiele dobrego. Byliśmy trochę buntownikami. Zaczynaliśmy jakoś w ’97 roku i robiliśmy to hobbystycznie. W życiu bym nie pomyślał, że będę kiedyś postrzegać SuperMC w kategoriach czegoś, co dało początek mojej karierze. Traktowałem całe to zamieszanie zajawkowo, jako alternatywę wobec tego, co robili moi kumple ze szkoły. Stawiałeś się w opozycji do tego, co wtedy można było nazwać mainstreamem. Można tak powiedzieć. Chociaż w rapie było niewielu artystów, którzy zaliczali się do mainstreamu. Występowałem głównie przeciwko muzyce popowej i przeciwko takiej. Wydałeś w 2005 roku album W pogoni za lepszej jakości życiem, twoje klipy leciały na Vivie, a rap stawał się bardzo popularny. Odczułeś zainteresowanie? Trudno powiedzieć. Po nagraniu płyty trafiłem do aresztu i zanim z niego wyszedłem boom zdążył już opaść. Wprawdzie liczyłem na to, że kiedy wyjdę, będzie na mnie czekać kasa i zacznę grać koncerty, ale tak się nie stało. Sprzedaliśmy wtedy 3,5 tysiąca kopii w osiem miesięcy i postrzegałem ten wynik jako sukces. Spotkaliśmy się z dobrym odbiorem tej płyty, ale nie nazwałbym tego szałem. Dziś wiem, że płyta jest kultowa, cieszy mnie to.


24

Widziałeś na własne oczy początki kultury hiphopowej w Polsce. Jak oceniasz z perspektywy starego wyjadacza to, jak wygląda teraz rodzima scena? Fajnie, że tak dużo się dzieje, bo to świadczy o tym, że jest popyt. Ale widzę też złe rzeczy, takie jak brak pokory u młodych artystów. Przekazywane przez nich treści, koncentrują się często na kasie, którą przepuszczają na imprezach. A te pieniądze wcale nie są na tyle duże, żeby ciągle o nich mówić. Byłem w takiej sytuacji, więc z jednej strony ich rozumiem, a z drugiej strony jestem już na innym etapie i wiem, że to nie jest ta droga. Może mój dystans, a nawet niechęć wobec tego zjawiska, wynikają z tego, że się zmieniłem, a może po prostu jestem już za stary. Mocno przeginałeś? Nie biorę dragów, nie palę jointów. Bywało, że przesadzałem z alkoholem, np. piłem kilka razy w tygodniu. Zdarzało nam się grać koncerty od czwartku do niedzieli i po takim kilkudniowym piciu do następnej środy dochodziłem do siebie. Czasem nie miałem przez to siły pisać tekstów. Przeginałem, ale nie na tyle, żeby mówić o utracie kontroli. Teraz jestem już krok dalej, mam swoją kochaną córę, dziewczynę, mieszkanie i cieszę się tym bardzo. Co po wydaniu płyty? Teraz chce się skupić na promocji albumu. Jestem wspólnikiem w naszej wytwórni KokaBeats. Nie zatrudniamy sztabu ludzi, jest nas czterech i wszyscy pracujemy ciężko na sukces tej płyty. Właśnie dogadałem się z nowym managerem koncertowym, powoli pojawiają się jakieś gigi. Na jesieni chciałbym coś wypuścić od siebie. Nie będzie to na pewno cały album, ale może jakaś EP-ka. Na polskim rynku jest wielu naśladowców trendów z zachodu. Czy rzeczywiście trzeba teraz kopiować, żeby osiągnąć sukces? Moim zdaniem nie musisz być jakąś karykaturą, żeby osiągnąć sukces. Osobiście staram się uciekać od takich rzeczy, nie chcę robić z siebie idioty. Drażni mnie, że niektórzy raperzy mają się za nie wiadomo kogo. Lubię, jak ktoś jest sobą, można sobie pozwalać na bragga, ale niech to będzie jeden kawałek, a nie sto. Nikogo nie będę uczył, nie jestem mentorem, ale nie podoba mi się to i z miejsca nie słucham takich rzeczy. Na koniec proszę o tradycyjne pozdrowienia. Oczywiście pozdrawiam wszystkich moich fanów. Tych, którzy słuchają rapu, ale nie tylko. Wszystkich z głowami otwartymi na inne gatunki muzyczne. Zawsze będę z moimi ludźmi. Tymi, którzy szanują moją muzykę i lubią to, co robię.

MUZ YK A W Y WIAD


25

MUZ YK A W Y WIAD

„Moim zdaniem nie musisz być jakąś karykaturą, żeby osiągnąć sukces. Osobiście staram się uciekać od takich rzeczy, nie chcę robić z siebie idioty. Drażni mnie, że niektórzy raperzy mają się za nie wiadomo kogo.”


Sleep Party People

W sypialni sprzętowego nerda

WIELBICIELOM ONIRYCZNYCH PIOSENEK, ŁĄCZĄCYCH ODREALNIONĄ AURĘ DREAM POPU Z POST-ROCKOWĄ GITARIADĄ NIE TRZEBA PRZEDSTAWIAĆ TEGO DUŃSKIEGO PROJEKTU. TUŻ PRZED WYSTĘPEM W KRAKOWIE W RAMACH OFF PLUS CAMERA, UDAŁO NAM SIĘ ZAMIENIĆ KILKA SŁÓW Z „DUCHEM PORUSZAJĄCYM” SPP, BRIANEM BATZEM. TYM RAZEM NIE MIAŁ NA SOBIE MASKI KRÓLIKA. Tekst: Sebastian Rerak Zdjęcie: Paw Agger

Cały projekt narodził się ponoć w sypialni. Zgadza się! Wszystko ruszyło siedem lat temu w moim mieszkaniu w Kopenhadze, kiedy zacząłem na własną rękę pisać piosenki, nagrywać je i edytować, bawiąc się przy tym Pro-Tools. Reszta, jak sądzę, jest już historią (śmiech). Pytam, ponieważ w twojej muzyce wciąż obecne jest poczucie intymności. Wpuszczasz słuchacza do swojej małej prywatnej przestrzeni. Zdecydowanie, trafiłeś w samo sedno. Cały czas bardzo ważne jest dla

mnie tworzenie muzyki z myślą o konkretnym odbiorcy. Mogę to porównać z graniem piosenek dla członków własnej rodziny. I myślę, że podobne wrażenie towarzyszy nadal moim nagraniom. Sleep Party People nie jest twoim pierwszym doświadczeniem z muzyką. Przeszedłeś etap grania w garażowych zespołach czy raczej parałeś się elektroniką? Głównie udzielałem się w różnych hałaśliwych rockowych bandach. Słuchałem jednak sporo elektroniki i czułem, że muszę zacząć mocniej


27

MUZ YK A W Y WIAD

„(...) wszyscy moi muzycy są bardzo zajęci. Większość ma regularną pracę albo rodzinę, którą musi się zajmować. Chciałbym grać wciąż z tymi samymi ludźmi, niestety przerasta mnie to.” eksplorować te rejony. Dlatego zająłem się tym na własną rękę, ponieważ nie znałem nikogo, kto podzielałby moje zainteresowania. Mój muzyczny background jest totalnie rozrzucony (śmiech). Zauważyłem, że nie masz problemów z opisywaniem swojej muzyki przy użyciu etykietek, które rzadko są tolerowane przez muzyków – dream pop, post-rock, slowcore itd. Wielu uważa, że to wirtualne hasła, które w zasadzie niczego nie oznaczają. Nie mam przed tym żadnych oporów. Na żywo Sleep Party People brzmi dość post-rockowo, z kolei na płytach zbliża się do shoegaze i slowcore. To wszystko tylko nazwy gatunków, a ponieważ inspiruje mnie wiele zespołów gitarowych z lat 90., to odbieram to jako porównanie do nich. Właściwie jest to powód do dumy (śmiech). Fakt, słuchając płyt SPP, mam wrażenie, jakbym trafił na mikstejp kogoś, kto naprawdę mocno siedzi w muzyce lat 90. Tak, zgadzam się w zupełności (śmiech). Osobiście zacząłem interesować się shoegaze i dream popem za sprawą albumu Four-Calendar Café Cocteau Twins. Ta płyta otworzyła przede mną zupełnie nowy świat. Zastanawiałem się, jak osiągnąć podobne brzmienie gitary i pod tym kątem analizowałem jej sound. Kolejnym krokiem było więc kupno konkretnych efektów, korzystanie z pogłosu czy flangera. To był dla mnie absolutny punkt zwrotny. Teraz zastanawiam się, czy nie jesteś typem sprzętowego nerda. Ooo, z pewnością jestem (śmiech). Zarówno w studiu, jak i podczas gry na żywo. W twojej muzyce nie brak ciepła i pogodnej aury, nawet pomimo melancholijnych tekstów. To prawda, teksty są nostalgiczne, ale staram się, aby wraz z muzyką niosły pozytywny przekaz. W pewnym sensie chcę robić coś podobnego do Morrisseya i The Smiths. Wiesz, oni w gruncie rzeczy grali wesołe piosenki z żywymi rif fami gitar, ale także z tekstami o śmierci i złamanych sercach. Z nazwą SPP wiążę się ciekawa anegdota. Owszem. Pewnego ranka siedziałem w mieszkaniu ówczesnej dziewczyny, popijając kawę. Na lodówce w kuchni miała takie magnesy z różnymi słowami. Zacząłem się nimi bawić, układać w zdania i ni stąd ni zowąd pojawiło się „Sleep Party People”. To było jak objawienie – wiedziałem, że muszę jakoś wykorzystać to hasło. Rok później powstał projekt, a ja miałem już idealną nazwę. W końcu moja muzyka jest nieco senna, ale ma też poniekąd trochę imprezowej wibracji (śmiech).

No i ta nazwa kojarzy się z 24 Hour Party People. Dokładnie tak! I jest to świetne skojarzenie, bo bardzo lubię ten film (śmiech). Jesteś Duńczykiem, ale wychowałeś się na Bornholmie. Tak, i bardzo to sobie cenię. Dorastanie na małej wyspie pozwoliło mi się wyciszyć. Bornholm to piękne miejsce – otoczone wodą, pełne lasów i śpiewających ptaków. Właśnie tego potrzebuje człowiek. Tak samo jak czystego powietrza bez żadnego smogu (śmiech). Czym jest Copenhagen Collboration? To kolektyw skupiający jedenaście duńskich zespołów. Przyjaźnimy się, organizujemy wspólnie koncerty, a nawet staramy się nawzajem interpretować swoje piosenki. Słowem coś wielkiego w małej skali (śmiech). W twoim zespole koncertowym panuje spora rotacja. Nie starasz się utrzymać jednego składu w ryzach? Staram się, ale wszyscy moi muzycy są bardzo zajęci. Większość ma regularną pracę albo rodzinę, którą musi się zajmować. Chciałbym grać wciąż z tymi samymi ludźmi, niestety przerasta mnie to. Póki co wydajesz kolejne albumy w dwuletnich odstępach. To efekt naturalnego cyklu? Chyba tak. Właśnie pracuję nad czwartą płytą i rzeczywiście powinna ukazać się za rok. Póki co brzmi... hmmm, epicko – naprawdę mocno, choć także z większym niż dotychczas dodatkiem elektroniki. To nie jest twoja pierwsza wizyta w Polsce... Nie. Cieszę się, że znów tu jestem. Polska publiczność jest świetna – wycisza się przy łagodnych piosenkach i naprawdę szaleje przy tych bardziej rockowych. Duńczycy różnią się pod tym względem? Zdecydowanie. Na koncertach w Kopenhadze ludzie stoją z założonymi rękami albo bawią się komórkami, sprawdzając akurat Facebooka czy Twittera. O rety! Straszne, prawda? No i jeszcze piją mnóstwo piwa i rozmawiają o tym, co im się tego dnia przydarzyło (śmiech). Twój ulubiony królik ze świata popkultury? Chyba ten z Donnie Darko. Zawdzięczam mu sporo inspiracji. Chociaż maski, które nosimy na żywo, nie wyglądają tak złowieszczo jak jego facjata (śmiech).


AUDIORIVER W OSTATNI WEEKEND LIPCA ZAINSTALUJE SIĘ NA PŁOCKIEJ PLAŻY JUŻ PO RAZ DZIESIĄTY. JUBILEUSZOWA EDYCJA MA BYĆ NAJLEPSZĄ Z DOTYCHCZASOWYCH. OCZEKIWANIA ROSNĄ Z KAŻDYM DNIEM. PATRZĄC JEDNAK NA TO, CO DZIAŁO SIĘ W OSTATNICH LATACH, O REZULTATY MOŻNA BYĆ SPOKOJNYM.

Audioriver

Tekst: Paulina Kaczmarczyk Zdjęcia: materiały prasowe Audioriver

niezależna historia


29

MUZ YK A ART YKUŁ

Z

aczęło się od pomysłu, z którym wyszedł Płock, chcący zorganizować u siebie festiwal muzyki elektronicznej. Przed tym, jak w mieście na stałe zagościł Audioriver flirtowano m.in. z Astigmatic oraz Festiwalem Muzyki Elektronicznej i Vizualizacji, jednak żaden z nich nie zagrzał na płockiej plaży miejsca na dłużej. W 2006 roku twórcom Audioriver udało się wygrać przetarg rozpisany przez Urząd Miasta. I tak fani muzyki niezależnej musieli uaktualnić listę letnich wydarzeń, w których koniecznie powinni wziąć udział. Pierwsze dwie edycje były niebiletowane i cały budżet pochodził od miasta i sponsorów prywatnych. Organizatorzy od razu wiedzieli, że żeby odnieść długofalowy sukces, nie można nastawiać się na szybki zysk. Mogli oczywiście odkładać część zysków dla siebie, a z tego, co zostało, produkować festiwal, ale wybrali inną drogę i niemal wszystko inwestowali w artystów, nagłośnienie oraz stale starali się zwiększyć bezpieczeństwo publiczności. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo z roku na rok Audioriver przyciągał coraz więcej osób i zawrotnym tempie budował swoją markę na festiwalowym rynku. Potwierdzały to line’upy – rozrastające się z każdą kolejną edycją. Pierwsza próba sił, która miała zweryfikować zapotrzebowanie na Festiwal, pojawiła się w 2008 roku, kiedy organizatorzy zdecydowali się na wprowadzenie biletów wstępu. Odpowiedzią stała się frekwencja: 10 tysięcy osób bawiących się w Płocku każdego dnia. Sukces rozbudził apetyt na więcej, czym można tłumaczyć powodzenie czwartej edycji, długo pozostającej najlepiej przyjętą, zdeklasowanej dopiero przez tę z 2013 roku. W 2009 roku Audioriver zajął czwarte miejsce na liście najlepszych festiwali sierpnia według Residentadvisor.net, czyli najważniejszego na świecie portalu poświęconego muzyce elektronicznej, a w plebiscycie polskich czytelników zorganizowanym przez Infomuzyka.pl zajął drugą lokatę. Do zestawienia RA Festiwal trafiał jeszcze kilkukrotnie, w 2010 roku zajmując nawet drugie miejsce, ustępując tylko Burning Man. Równocześnie na konto Audioriver powędrował tytuł numeru jeden w Europie. Każda kolejna edycja biła rekordy popularności, a organizatorzy poczuli wiatr w żaglach i postanowili rozwijać także festiwalowe imprezy towarzyszące. I tak w 2010 roku zadebiutował Rynek Niezależny – inicjatywa unikatowa na rynku festiwali w Polsce, której celem jest m.in. zwiększenie wiedzy o muzyce niezależnej, jej odbiorcach i mechanizmach, którym podlega oraz wspieranie profesjonalizacji organizacji związanej bezpośrednio ze sceną alternatywną. Poza Rynkiem przy Audioriver szybko pojawiła się inicjatywa stała, czyli Kino Festiwalowe, w ramach którego widzowie mogą zobaczyć filmy niedostępne w dystrybucji w Polsce. Największym uznaniem cieszy się jednak zapoczątkowana w 2011 roku. Konferencja Muzyczna Audioriver. To projekt organizowany co roku w innym mieście, odbywający się wczesną wiosną, całkowicie poświęcony debatom muzycznym. Po wielogodzinnych spotkaniach i wykładach uczestniczy zawsze mogą liczyć na Af ter Party, na którym

pojawiają się starannie wyselekcjonowani artyści. Poza debiutem Konferencji w 2011 Audioriver czekała jeszcze jedna zmiana – modyfikacji uległ termin i Festiwal stał się eventem lipcowym. Zadecydowały o tym kwestie organizacyjne. Nie chciano tworzyć niepotrzebnej kolizji z odbywającym się w Katowicach OFF Festivalem przygotowywanym przez Artura Rojka. Łukasz Napora, rzecznik prasowy Audioriver, wspominając artystów, jacy przewinęli się przez dotychczasowych dziewięć edycji, przyznaje: „Na pewno mamy satysfakcję, że jako jedyni w Polsce zorganizowaliśmy live act Plastikmana, czyli alter ego Richiego Hawtina. Co więcej, jako pierwsi w naszym kraju sprowadziliśmy Moderat, Rudimental i wiele innych szalenie popularnych dziś projektów. Występów Ricardo Villalobosa czy Jamesa Holdena nie zapomnę do końca życia. W zeszłym roku jednak serce skradł mi Audioriver Sun/Day. Damian Lazarus, Kink i Mano Le Tough zaserwowali mi wtedy jedną z najlepszych imprez mojego życia”. Blisko dekada Audioriver obrosła w wiele wspomnień i anegdot. Organizatorzy przyznają, że najtrudniej na przyjazd do Polski namówić im było Richiego Hawtina, który, gdy w końcu pojawił się w Płocku, stwierdził, że koniecznie musi tu zagrać także w kolejnym roku. Wielkim zaskoczeniem stał się koncert Submotion Orchestra, których spokojna muzyka, mimo początkowych obaw, porwała publiczność, a cały występ znalazł się w ścisłej czołówce najlepszych, jeśli chodzi o edycję z 2013 roku. Wraz z rosnącą rangą Festiwalu, wyraźnie łatwiej jest pozyskiwać wykonawców z górnej półki. Rzecznik Audioriver przyznaje, że kiedyś o występie Underworld można było tylko pomarzyć, a teraz do Płocka przyjadą nie tylko oni, ale też Roisin Murphy. Łukasz Napora wspomina też nieprzewidziane wpadki, których przez tyle lat nie mogło zabraknąć: „Jest taka historia, której dotąd chyba jeszcze publicznie nie zdradzaliśmy. Wiąże się z wyborami Miss Polonia, które odbywały się w amfiteatrze sąsiadującym z naszą plażą. Wydarzenie organizowane było w niedzielę, czyli już po Audioriver, ale niestety nie wzięto pod uwagę konieczności przeprowadzenia prób. No i mieliśmy telefony z amfiteatru, czy nie dałoby się trochę ściszyć festiwalu” – opowiada. Pozostaje tylko czekać na zbliżającą się wielkimi krokami jubileuszową edycję, której sukces zapowiada rewelacyjnie odebrana w tym roku Konferencja Muzyczna. Zainteresowanie jest ogromne, a line-up zapowiada wyjątkowo wysmakowane wydarzenie.

„Wraz z rosnącą rangą Festiwalu, wyraźnie łatwiej jest pozyskiwać wykonawców z górnej półki. [...] kiedyś o występie Underworld można było tylko pomarzyć, a teraz do Płocka przyjadą nie tylko oni, ale też Roisin Murphy.”


Legenda, której pragną wszyscy

FENDER. JEDNO SŁOWO, SZEŚĆ LITER I NAZWA ZNANA NIE TYLKO ZAPALONYM GITARZYSTOM. RĘCZNA ROBOTA, AMERYKAŃSKI ORYGINAŁ, RZESZE FANÓW, A WŚRÓD NICH NAJWAŻNIEJSI TWÓRCY W HISTORII. JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE JEDNA GITARA TAK ZREWOLUCJONIZOWAŁA MUZYKĘ?

aphic Inserts-80x40 Electrics pg79.indd 6

Tekst: Aleksandra Zawadzka Zdjęcia: materiały prasowe

Z

ałożyciel firmy, Leo Fender, jako pierwszy rozpoczął produkcję gitar elektrycznych i wzmacniaczy na tak szeroką skalę. Nie było to jednak tak proste i oczywiste, jak może się dziś wydawać. Fender na początku wcale nie zajmował się tym, co pozwoliło mu stać się legendą. Zanim założył firmę, zajmował się naprawianiem odbiorników radiowych. W swoim warsztacie stworzył pierwszy wzmacniacz, a za chwilę poszedł o krok dalej i zaczął konstruować gitary. W 1949 roku wypuścił na rynek model, który nie miał pudła rezonansowego. Był to Esquire, co po polsku oznacza tyle, co "Szanowny Pan". Dwa lata później pojawił się Broadcaster przechrzczony potem na Telecastera, który właściwie nie zmienił się przez te wszystkie lata. Najważniejszy w historii Fendera był

jednak rok 1954, kiedy to narodził się Stratocaster – najbardziej rozpoznawalny model gitary. Nazwa miała odnosić się do myślenia o przyszłości i nawiązywać do technologii lotniczej. Pierwsze Stratocastery zrobione były prawie całkowicie z jesionu – klonowy był jedynie gryf – i dostępne tylko w kolorze Sunburst, czyli "przypalanym". Po jakimś czasie zaczęto też produkować gitary z olchy, a za odpowiednią dopłatą można było wybrać swój własny kolor. Jasnych i prostych dźwięków, które wydawał instrument, nie dało się porównać z niczym innym. Do tego gitara miała opływowy kształt, podwójne wycięcie i kolejny przetwornik oraz mostek typu tremolo. A to sprawiało, że grało się na niej po prostu niesamowicie wygodnie i można było pozwolić sobie na prawdziwą wirtuozerię.


31

MUZ YK A ART YKUŁ

Zamiast country Jimi Hendrix Stratocaster powstał z myślą o muzykach country. Założenie nie do końca się sprawdziło, bo sięgali po nią także ci, którzy grali też zupełnie inną muzykę. Jak głoszą plotki, wszystko to wina Buddy'ego Holly'ego, który w 1957 roku w programie Ed Sullivan Show pojawił się właśnie z tą gitarą. To spowodowało, że gitarzysta country Bill Carson, z myślą o którym stworzono pierwszy egzemplarz, nagle dorobił się konkurencji w postaci całego światka rockowo-bluesowego. To grając na Stracie Jimi Hendrix budował status muzycznej gwiazdy. I szło mu tak dobrze, że nawet Jimmy Page i Eric Clapton byli pod wrażeniem talentu pochodzącego z Seattle muzyka. Nikt nie grał jak on, nikt nie miał takiej techniki i niesamowitych umiejętności wydobywania dźwięków. Hendrix wypróbował różne modele, ale za najważniejszy uważał właśnie Fender Stratocaster. Reszty swoich gitar używał raczej sporadycznie. To dzięki niemu Clapton oraz Jeff Beck porzucili swoje dotychczasowe gitary i pobiegli do sklepu po Stratocastera.

„To grając na Stracie Jimi Hendrix budował status muzycznej gwiazdy. I szło mu tak dobrze, że nawet Jimmy Page i Eric Clapton byli pod wrażeniem talentu pochodzącego z Seattle muzyka. Nikt nie grał jak on, nikt nie miał takiej techniki i niesamowitych umiejętności wydobywania dźwięków. ” ©2014 Fender Musical Instruments Corporation. Fender® is a registered trademark of FMIC. All rights reserved.

2014-VM-Graphic Inserts-40X40_Amps.indd 5

12/09/2014 11:25

Keith Richards decyduje, Kurt Cobain projektuje Keith Richards miał w rękach tyle instrumentów, że w końcu mógł z czystym sumieniem wybrać ten, któremu może w zupełności zaufać. „Moim zdaniem to niesamowite, że Leo Fender skonstruował Telefastera już czterdzieści lat temu. Według mnie, od tego czasu nie powstało nic równie genialnego.” – przyznał potem w jednym z wywiadów w 1993 roku. Ten sam model uwielbiał też Joe Strummer, który uważa nawet, że Telecaster został stworzony specjalnie dla niego. Z kolei Steve Cropper na tej gitarze skomponował numery, które przeszły do historii. Nie da się tu też nie wspomnieć o Johnie Frusciante z Red Hot Chilli Peppers, który chwalił się swoim charakterystycznym stylem, grając na Jaguarze i Stratocasterze. W legendzie Fendera pojawia się nawet tak wyrazista postać jak Kurt Cobain. Nie tylko szarpał struny Jaguara, Stratocastera czy Telecastera, lecz także zdarzało mu się je niszczyć na koncertach podczas muzycznych uniesień. Co ciekawe jednak, na początku lat 90. pomagał przy projektowaniu modelu Jag-Stang. Fender odpowiedzialny jest także za powstanie elektrycznej gitary basowej. Przed modelem Precission Bass nie było takiego instrumentu.

Gitara z duszą Chociaż to Stratocaster jest najbardziej rozpoznawalną gitarą marki, cała reszta też nie jest bez znaczenia. Telecaster jest pierwszą elektryczną gitarą, która była produkowana seryjnie. Ikoną muzyki grunge stał się Jaguar, Mustanga poleca się niezbyt doświadczonym gitarzystom, rzesze fanów mają Jazzmaster czy Lead Series, a do tego powstało wiele dobrych gitar basowych. Jeśli zapytać jakiegokolwiek gitarzystę o muzyczny szczyt marzeń, z całą pewnością wskaże właśnie na dziecko Leo Fendera. Rewolucja muzyczna nieco zwolniła, ale Fender jest stale obecny w popkulturze. W tym roku młodzi artyści zostali poproszeni o wytatuowanie gitar marki. Na różne modele naniesiono niesamowite wzory i kolory, które sprawiły, że każdy z instrumentów nabrał nowego, oryginalnego charakteru. Nieczęsto robi się tak odważne eksperymenty. Fender to legenda, której ikoną jest Stratocaster, będący najczęściej kopiowaną gitarą na świecie. To jej wizerunek umieszcza się na koszulkach, wykorzystuje w reklamach, pisze się o niej książki i uważa za głównego bohatera mokrych snów początkujących muzyków. W czym tkwi sekret sukcesu Fendera? Jak mówią doświadczenie gitarzyści – robione ręcznie instrumenty mają po prostu duszę.

©2014 Fender

2014-VM-Graphic Inserts-80x40 Electrics pg79.indd 3


32

M U Z Y K A R EC E N Z J E

Małolat

Giorgio Moroder

Emika

Więcej

Déjà Vu

Drei

//

//

//

7/10

8/10

8/10

Michał Tadeusz Kapliński, znany szerzej jako Małolat, powraca z solowym materiałem po 10 latach od wydania debiutanckiego, legendarnego albumu z producentem Ajronem i po 5 latach od premiery płyty nagranej wspólnie z dobrym kumplem – Pezetem. Co porabiał w tym czasie nasz zdolny raper? Jak sam przyznaje „zachłysnął się życiem”. Były problemy z prawem, alkoholem, dragami i ujarzmieniem własnego ego. I to właśnie te tematy przewijają się w znacznej mierze przez cały album. 30-letni Kapliński definitywnie zszedł z osiedlowej ławki i ruszył w dorosłość, skąd w rytm nowoczesnych, przestrzennych bitów, przygląda się krytycznie swojej przeszłości oraz snuje śmiałe rozważania na temat aktualnego życia. Bez ściemy i banałów, za to z dużym ładunkiem emocji i prostolinijności. Cieszy duża liczba gości na płycie, przez co zyskuje ona bardziej unikalny i zróżnicowany charakter. Swoje trzy grosze dorzucili kolejno: Wuzet, Ginger, Melny, Paluch czy Hades. Niezła ekipa, niezła muzyka, niezły powrót Małolata. Kamil Downarowicz

Ojciec chrzestny muzyki elektro i disco po przeszło 30 latach wraca w najlepszym stylu. Déjà Vu to album nowoczesny, niepozbawiony jednak charakterystycznego dla DJ-a oldschoolowego brzmienia. Zgodnie z tradycją, nie brakuje na nim międzynarodowej obsady. Występują Sia, Mikky Ekko, Charlie XCX, The Foxes, a nawet Britney Spears wykonująca hit Suzanne Vegi z roku 1987, Tom’s Dinner. Prezentem dla fanów jest kilka nagrań na syntezatorach, które podkreślają to, co w kompozycjach Morodera najważniejsze. Są to otwierający album elektropopowy numer 4 U With Love, zgrabnie wkomponowany w treść house’owy 74 is The New 24 oraz kończący całość La Disco. Ta różnorodna mieszanka pokazuje, jak barwnym twórcą jest artysta. Nie ogranicza się do jednego nurtu, lecz czerpie z gatunku pełnymi garściami, by zróżnicowane grono słuchaczy uwodzić najrozmaitszymi dźwiękami. Sam mówi o tym albumie: „Jest tu i współczesna muzyka taneczna, i disco, i elektronika… wszystko, czego zapragniecie. I kiedy będziecie jej słuchać… poczujecie… déjà vu”. Amelia Tekwenko

Emika nie pozwala fanom zatęsknić, co roku wydając nową płytę. W 2015 przywitaliśmy jej kolejne dzieło – album Drei. Od zawsze ma w rękawie kilka mocnych kart – klasyczne wykształcenie muzyczne, karierę DJ-ki oraz doświadczenie we współpracy z innymi twórcami. Na Drei udowadnia, że potrafi zręcznie wykorzystać wszystkie atuty. Każdy utwór z płyty zaskakuje. Kiedy spodziewamy się wejścia mocnego bitu albo melodyjnego refrenu, pojawia się coś zupełnie przełamującego konwencję. Emika wciąż potrafi stworzyć kawałki, w których czuć serce i duszę bez uciekania się w kicz. Muzykę na płycie scala nienachalny i głęboki wokal, operujący raczej barwą niż tonacją. W tle urzekają synthpopowe wejścia, które rozjaśniają, kojarzone dotąd z Emiką, mroczne tony. Artystka prowadzi dialog pomiędzy bitem i melodią, które na zmianę przejmują kontrolę nad utworem. Wykorzystuje dubstepowe zagrania: syntezatory, snare’y i poszarpane sample. Z dodatkowym kopem i pazurem te wciąż spokojne utwory mają potencjał, by na koncertach porwać nowym brzmieniem. Teodor Klinczewicz


24-26 LIPCA


Spragnieni wrażeń

LATO ZBLIŻA SIĘ WIELKIMI KROKAMI. PODKRĘCAMY ATMOSFERĘ INFORMACJĄ, ŻE RUSZA TRZECIA EDYCJA TRASY „SPRAGNIENI LATA”, KTÓREJ POMYSŁODAWCĄ JEST CYDR LUBELSKI. ZNAMY JUŻ LINE-UP I SZCZEGÓŁY WYDARZENIA. ZAPOWIADA SIĘ JESZCZE BARDZIEJ SOCZYŚCIE! Tekst: materiały prasowe Zdjęcie: Szymon Szcześniak, www.akademiafotografii.pl


35

J

eśli zdążyliście się stęsknić za muzycznymi wrażeniami podlanymi odpowiednio schłodzonym napojem jabłkowym, możecie już zacierać ręce i przygotowywać kubki smakowe. Na kwietniowej konferencji, zorganizowanej w Studio CookUp, której część muzyczną poprowadziła Marika, oficjalnie zainaugurowano sezon letni. Chwyćcie za kalendarz i śledźcie line-up, który za pomocą Skype’a, ogłosił dyrektor artystyczny trasy Spragnieni Lata, Tymon Tymański. Wszystko rozpocznie się już 21 czerwca w Warszawie, by potem przewędrować zamaszystym krokiem przez Łódź, Kraków, Wrocław, Poznań, pożegnać wakacje w Sopocie i na chwilę reaktywować je w Lublinie, gdzie podczas Lubelskiego Święta Młodego Cydru odbędzie się koncert finałowy sponsorowany przez producenta Cydru Lubelskiego. Smakowitymi przebojami z ostatnich krążków uraczą nas m.in. niezastąpiony specjalista od melancholijnych ballad, czyli Skubas, oraz rockowa Julia Marcell. Delikatny głos Klaudii Szafrańskiej idealnie miksujący się z tanecznymi brzmieniami fundowanymi przez Michała Wasilewskiego to z kolei gwarancja energetycznego pobudzenia, które zapewni duet Xxannaxx. A wszystko to na świeżym powietrzu, w ciepłe letnie wieczory. Czy to nie brzmi jak najlepszy plan na wakacje? O podekscytowaniu trasą Spragnieni Lata mówią też sami artyści. „Spragnieni Lata to wydarzenie, które wyróżnia się spośród innych oryginalną konwencją łączenia wykonawców i niepowtarzalną, trochę undergroundową atmosferą. Jestem pewien, że moje utwory stworzą niesamowity dialog z brzmieniami Julii i Xxanaxxu” – podkreśla Skubas. Z kolei Julia Marcell, mieszkająca na stałe w Berlinie wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów, podczas trasy koncertowej promować będzie swój trzeci rewelacyjny album pt. Sentiments. Gwiazda sceny alternatywnej, której twórczość jest powodem niekończących się zachwytów już od debiutu, idealnie wpasowuje się w ideę, jaka przyświeca całemu przedsięwzięciu. „Na tej płycie bardzo się otworzyłam, trochę jakbym wyszła zza kurtyny. Śpiewanie tych piosenek na żywo to niesamowicie intymna rzecz, ale dzięki temu na koncertach jeszcze silniej czuję tworzącą się więź pomiędzy mną a publicznością. To wyjątkowe

uczucie. Uczestnictwo w Spragnionych Lata będzie nową odsłoną płyty Sentiments, ale także okazją do zajawienia nieco nowego materiału i odświeżenia starego” – przyznała. O tym, dlaczego akurat ci twórcy zostali zaproszeni do kolejnej edycji bez ogródek, z właściwym sobie zamiłowaniem do konkretu, powiedział Tymon Tymański, wcześniej artysta występujący w ramach trasy, dziś jej dyrektor artystyczny: „Założeniem Spragnionych… jest prezentowanie artystycznych osobowości, które zmieniają scenę muzyczną, konsekwentnie wnosząc do niej coś nowego.” Ale to nie wszystko, bo jak wiedzą stali bywalcy koncertów, plener ma sens tylko wtedy, gdy pod ręką jest coś do picia. Postawcie więc na naturalny smak aromatycznych polskich jabłek zbieranych w lubelskich sadach. Naszym zdaniem jest niepowtarzalny i nie da się go pomylić z niczym innym. Minimalistyczna forma i wygodne opakowanie napoju sprawdzą się podczas wakacyjnego odwiedzania kolejnych miejsc, w których spotkacie znajomych i nieznajomych. Cydr sposobem na nowoczesną integrację? Oczywiście! Łapcie za puszkę, zgarniajcie ludzi i ruszajcie w miasto! A już za nieco ponad miesiąc dajcie się ponieść fali świeżych, muzycznych doznań w ramach Spragnionych Lata! Koniecznie z np. Cydrem Lubelskim w ręku. W tym roku znów stawiamy bowiem na chrupiące polskie jabłka i pijemy cydr, wspierając sadowników. Cydr made in Poland niezbędnikiem letnich imprez i naszym najlepszym jakościowo towarem eksportowym? Oczywiście, że tak. Podejmijcie wyzwanie!

Więcej szczegółów na facebook.com/CydrLubelski

Dat y konc er t ów Warszawa | 21.06 Łódź | 11.07 Kraków | 25.07 Wrocław | 31.07 Poznań | 22.08 Sopot | 29.08 Lublin | 19.09


Jakub Żulczyk Lubię pisać, gdy tego nie robię

DLACZEGO WYŚMIEWANIE CELEBRYTÓW PRZESTAŁO GO BAWIĆ, KIEDY ZACZĄŁ UCIEKAĆ OD SHOW-BIZNESU, CZY DA SIĘ BYĆ RÓWNOCZEŚNIE DOBRYM PISARZEM I FELIETONISTĄ I KOGO NIE MA W „ŚLEPNĄC OD ŚWIATEŁ”. Z JAKUBEM ŻULCZYKIEM, CIĄGLE JESZCZE PISARZEM MŁODEGO POKOLENIA, ROZMAWIAMY O PISANIU, WARSZAWIE I NIEPRZEKRACZALNYCH GRANICACH.

Rozmawiał: Bartosz Czartoryski Zdjęcia: Zuza Krajewska


37

L I T E R AT U R A W Y W I A D

Pisali w prasie, że będziesz rządził krajem przed trzydziestką. I co? Sam widzisz. I gówno. Nie masz chyba jednak powodów do narzekań. No nie. Udało mi się doprowadzić moje życie do takiego punktu, że robię to, co lubię. A może inaczej – lubię pisać, gdy tego nie robię. Mogę się z tego utrzymać i jestem, przynajmniej zdaniem niektórych, całkiem w tym niezły. Felietony też pisałeś niezłe, a już tego nie robisz. Piszę do Kawiarni Literackiej w Polityce i mam też taki jeden felieton za dobrą kasę, o którym nikt nie wie, bo to idzie do magazynu wewnętrznego w pewnej firmie. Nie muszę już co tydzień rypać niczego, jak kiedyś w Onecie czy we Wprost. I jak na ten moment to dobrze, bo to trochę przeszkadza w pisaniu książki, można się pozbawić najlepszych pomysłów. Dobrym felietonistą jest się na pełen etat, bo wymaga to od człowieka rzutkości, dowcipu, błyskotliwości. Jak masz ze cztery takie kawałki do machnięcia w miesiącu – a wydaje się, że to niby nic, że felieton pisze się szybko – istnieje pewne ryzyko wystrzelania się ze swojej najlepszej amunicji. I kiedy przychodzi do rzeczy większych, o cięższym kalibrze, okazuje się, że nie masz już, czym strzelać. Zresztą to szlachetna sztuka. Ludzie o tym zapominają, ta forma się dzisiaj spauperyzowała. Wystarczy być znanym, żeby dostać zlecenie, w pewnym momencie nawet Doda pisała felietony. Ale z celebrytów też jakby rzadziej sobie dworujesz. Przestałem, bo to zajęcie mało konstruktywne. Nie płakałem jakoś specjalnie, kiedy z Wprostu, gdzie miałem ten swój dział o celebrytach, zwolnił mnie dzisiejszy naczelny, który wtedy objął magazyn. Cieszę się, że nie mam z tym tygodnikiem nic wspólnego, szczególnie patrząc na to, co teraz się tam wyprawia. Poza tym łatwo jest strzelać do Gosi Andrzejewicz czy Tomasza Adamka, to żaden wyczyn. Wejść w polemikę z, dajmy na to, Tomaszem Piątkiem, kimś, z kim wchodzisz na poziom starcia intelektualnego – to jest wyczyn. Celebryci i tak mają przesrane. To biedni ludzie, którzy są ujmująco, aż do przesady, mili, bo tak się boją, że na drugi dzień ich ktoś gdzieś obsmaruje, że robią wszystko, abyś ty, nawet jeśli jesteś ich przypadkowym interlokutorem, nie pomyślał, ani nie powiedział o nich niczego złego. Czułem się, pisząc ten swój dział dla Wprostu, jakbym wszedł na oddział dla chorych dzieci i wytykał je palcem. Nie zrozum mnie źle, nie wstydzę się, ani nic, ale nie miałem już ochoty robić tego dalej. Konsekwentnie unikasz show-biznesu, a przecież jesteś facetem, który, prócz pisania książek, miał swoje programy w telewizji, w radiu... E tam, te programy moje... Byłem w Redakcji kultury, która leciała z trzeciej na czwartą rano we wtorek w paśmie kodowanym telewizyjnej Dwójki. Żaden show-biznes. Prowadziłem też z Wojtkiem Sokołem program o raperach, ale kazano nam go też produkować, a nie mieliśmy o tym pojęcia, dlatego wyglądał on okropnie, choć merytorycznie był chyba całkiem okej. Ale ja nie czuję się na siłach by być dziennikarzem hiphopowym. Za to program radiowy był super, chętnie bym to powtórzył, bo puszczaliśmy muzykę taką, jaką chcieliśmy. Kiedyś odpaliliśmy same kawałki dla dzieci, innym razem gadaliśmy całą audycję wymyślonym rosyjskim. Aż nas Lizut wywalił z roboty. Nikt do nas nie przyszedł, żebyśmy ten nasz niesamowity show poprowadzili ponownie, gdzieś indziej. Od takiego prawdziwego show-biznesu zacząłem uciekać, kiedy któregoś dnia dostałem telefon

i zapytali mnie, czy chcę być jurorem w jakimś talent show, Bitwie na głosy albo czymś takim. I wtedy się przestraszyłem. Facet pyta, czy bym chciał, i tak dalej, a ja od razu, że nie. Ten z tekstem, że co ja taki wyrywny, że jeszcze o pieniążkach nie porozmawialiśmy. A ja na to, że no właśnie. Bałem się, że jak usłyszę kwotę, to się zgodzę, a byłem wtedy nieco w tyle z kasą. Zapaliła mi się czerwona lampka, powiedziałem sobie: „Chłopie, chyba trochę złą drogę obrałeś. Książkę wydałeś w wydawnictwie, w którym wydaje Dorota Masłowska, a tu nagle dupek ze Stokrotka media czy innego badziewia dzwoni do ciebie, nie wiadomo skąd ma twój numer, i chce, żebyś był jurorem w programie, w którym Mezo występuje w srebrnych rajstopach”. Tak być nie mogło.

„Celebryci i tak mają przesrane. To biedni ludzie, którzy są ujmująco, aż do przesady, mili, bo tak się boją, że na drugi dzień ich ktoś gdzieś obsmaruje (...)” No dobra. A kiedy poczułeś, że możesz napisać książkę o Warszawie? Dokładnie wtedy, kiedy zacząłem pisać Ślepnąc od świateł, z półtora roku temu. Był jednak taki konkretny moment, jakoś po trzech latach mieszkania w Warszawie. Moje życie bywało wtedy momentami intensywne na różnych płaszczyznach. Zasiadłem do pisania i byłem pewien, że moja powieść będzie miała warszawski setting. I pół takiej książki poszło do kosza, potem poszło do kubła pół innej. Nie potrafiłem określić, na czym polegał problem, czegoś tam brakowało, ale nie wiedziałem do końca czego. Dotarło do mnie, że brakuje bohatera. Od początku chodził za mną pomysł na takie „atrocity exhibition”, wystawę okropieństw, ale potrzebowałem odpowiedniego przewodnika, który mógłby czytelnikowi otworzyć drzwi, powiedzieć: „Zapraszam Państwa”, a potem pokazać to i owo. Objawiło mi się któregoś ranka, że tym bohaterem powinien być handlarz kokainą. I to był ten pomysł, struktura książki zaczęła się szybko ustalać. Czy warszawiacy reagują na twoją powieść bardziej żywiołowo niż czytelnicy spoza stolicy? Może faktycznie ludzie z Warszawy chętniej wchodzą w dyskusję, bo jednak powieść dotyczy miasta, w którym żyją i mieszkają. Ale nie zdarzyło się na przykład, żebym wdał się z kimś w jakąś bójkę słowną. Zresztą Ślepnąc od świateł przedstawia świat na poły realistyczny, którego sam doświadczyłem, a na poły baśniowy. I recepcja tej książki jest bardzo różna, lecz, jak zauważyłem, jeśli ktoś mówi albo pisze, że on nie wierzy w taką Warszawę, że on tu mieszka od urodzenia albo od iluś tam lat i nie widział niczego takiego, to zaraz dziwnym trafem dodaje, że chodzi spać o 23 i ma małe dziecko. Szanuję każdą opinię, ale nie wszystkie traktuję poważnie.


38

L I T E R AT U R A W Y W I A D

„Bo od mówienia »jak żyć« są rodzice. Albo osoby, które każdy z nas poznaje i nadaje im rolę przewodnika. A ja uważam, że taką rolę powinny przyjmować osoby rzeczywiste, które faktycznie są w naszym życiu obecne, a nie pisarze, filmowcy, artyści czy filozofowie.”

Podobieństwo postaci z twojej książki do osób żyjących, co podkreślasz, jest przypadkowe, ale musiałeś przynajmniej podejrzewać, że czytelnicy będą doszukiwali się jakichś analogii. Ukazał się nawet w tygodniku W sieci artykuł, w którym dziennikarka, pisząca rzekomo wstrząsający materiał o ćpaniu, powołuje się na moją książkę i jest w tym tekście moja wypowiedź, bo uznałem, że jeśli ja tej kobiecie niczego nie napiszę, to ona napisze to, co chce. A tak przynajmniej ukaże się to, co faktycznie sam powiedziałem. Zastrzegłem, że bohaterowie tej książki nie mają odpowiedników personalnych w rzeczywistości i to prawda. Bo ja tych ludzi, których się w kontekście Ślepnąc od świateł przywołuje, nie znam, czyli nie mógłbym o nich napisać, nie mam zielonego pojęcia, co oni robią po pracy. Potrzebowałem figur, rozrysowałem sobie pewną mapę postaci i realizowałem swój plan. Kierowałem się dobrem opowieści. Nie jest to, jak choćby Życie towarzyskie i uczuciowe Tyrmanda, do którego, broń Boże, nie chcę się porównywać, portret pewnego pokolenia, w tamtym przypadku uwikłanego w PRL, powieść z kluczem. Chciałbym, żeby czytelnicy traktowali moje postacie jak karty Tarota. Nie będę ukrywał, że ten celebryta z książki faktycznie przypomina Wojewódzkiego, ale to nie jest Wojewódzki, bo ja nie znam tego człowieka, gadałem z nim osobiście raz, pięć minut, i było to dziesięć lat temu. Ale tak to już bywa, kiedy settingiem twojej powieści nie jest Narnia czy pustynne królestwo Azeroth, tylko miasto, w którym żyjesz. Czytałem recenzję Ślepnąc od świateł, której autor w nieco zawoalowany sposób zarzuca ci, że nie podpowiadasz bohaterom – i, co za tym idzie, czytelnikom – jak wyjść z sytuacji, w którą się uwikłali. Bo od mówienia „jak żyć” są rodzice. Albo osoby, które każdy z nas poznaje i nadaje im rolę przewodnika. A ja uważam, że taką rolę powinny przyjmować osoby rzeczywiste, które faktycznie są w naszym życiu obecne, a nie pisarze, filmowcy, artyści czy filozofowie. Każdy człowiek jest przypadkiem osobnym. Nie chcę dawać ludziom uniwersalnych recept ani brać odpowiedzialności za kogoś. Cieszę się, że ktoś w tym, co ja piszę, odnajduje się na poziomie emocjonalnym, że czyta i czuje, że moje książki są trochę o nim. Bo to znaczy, że się skomunikowaliśmy, że jest między nami jakaś forma rozmowy. I tyle. Nie jestem od dawania rad. Piekło jest wybrukowane nie tylko dobrymi chęciami, ale i dobrymi radami. Ludzie, którzy obwieszczają je na masową skalę, mają się za guru, potrafią być niebezpieczni. Sam osobiście zawsze trzymałem się od nich z daleka. Odnoszę wrażenie, że funkcjonujesz w świadomości czytelnika dwojako – Jakub Żulczyk autor Instytutu i Zmorojewa oraz Jakub Żulczyk, autor Radia Armageddon i Zrób mi jakąś krzywdę. Jeszcze może i tak jest, ale, dzięki Bogu, trochę się ostatnimi czasy sytuacja poprawiła, bo Ślepnąc od świateł zebrało trochę do kupy to, co robiłem do tej pory. Udało mi się skumulować tropy z poprzednich książek w całość, to jest powieść, która mówi dobitnie, że taki jest mój pomysł na pisanie, na prozę, że właśnie to kryje się pod nazwiskiem Żulczyk. Na spotkaniach ludzie potrafią przynieść mi do podpisu wszystkie książki, jakie dotąd napisałem. To się jakoś scaliło, uporządkowało. Bardzo się z tego cieszę.


AMERICAN STANDARD

WYKONANY RĘCZNIE ORYGINAŁ

© 2015 FMIC. Fender®, Stratocaster®, Strat® i charakterystyczny wzór główki gitary powszechnie spotykany w tych modelach są zarejestrowanymi znakami towarowymi Fender Musical Instruments Corporation. Wszelkie prawa zastrzeżone.

fender.com

AMERICAN STANDARD STRATOCASTER® WYKONANY RĘCZNIE W USA


Jaś Kapela

Dobry troll

fragment książki Tekst: Jaś Kapela Zdjęcia: dzięki uprzejmności artysty


L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł

B

yły to czasy, gdy w ramówkach telewizyjnych szał zaczęły robić programy z gatunku talent szoł. Okazało się, że mamy w Polsce mnóstwo zdolnych ludzi, którzy nie tylko potrafią tańczyć, śpiewać, recytować, żonglować czy malować, ale mają także masę znacznie bardziej zaskakujących umiejętności, na przykład potrafią językiem dotknąć łokcia, ujeżdżać świnie miniaturki niczym zaprzęg, grać na rurze wydechowej Bolero Ravela albo wciągać kurz nosem lepiej niż odkurzacz. A to wcale nie wszystko. Jeden Polak potrafi na przykład wejść cały do środka dmuchanego balona. Inny da radę zjeść na raz dwulitrowy słoik smalcu i zagryźć słoikiem ogórków. Generalnie Polacy to bardzo utalentowany naród i jestem dumny, że mam szczęście być tego narodu członkiem. A może nawet czymś więcej niż członkiem. Wasz Bóg (którego nie ma, w tamtym momencie byłem o tym przekonany) równie hojnie obdarzył mnie talentami, co szpetną twarzą i zwalistą sylwetką. Długo zastanawiałem się, co mógłbym zaprezentować publiczności telewizyjnej. Czy żart, który zrobiłem rodzicom jako dziecko, gdy udawałem martwego? Na rodzicach, owszem, wywarło to spore wrażenie, ale bałem się, że nie jest to trik wystarczająco medialny. Kamery lubią ruch. Lubią błysk i żeby coś się działo. Udawanie martwego mogłoby mi nie zjednać telewidzów. Za dużo aktorów robi to na co dzień. Wcale nie umierają, więc telewidzowie już dawno przejrzeli ten trik i wiedzą, że jak aktor leży, to wcale nie znaczy, że należy biec go ratować. Wiedza ta stała się tak powszechna, że znalazła odzwierciedlenie w codziennym życiu. Gdy ktoś widzi na ulicy osobę, która wygląda na nieżywą, na wszelki wypadek stara się jej nie pomóc, żeby nie wylądować w ukrytej kamerze. Jakby obciachem było, gdyby publiczność zobaczyła, że się komuś pomaga. Nie był to zatem wystarczająco innowacyjny pomysł. Mogłem też oczywiście zaprezentować zabawy z jedzeniem, które spotkały się z tak pozytywnym odbiorem w moich czasach przedszkolnych. Jednak, po pierwsze, nie wszyscy oglądający telewizję byli przedszkolakami, a nie byłem pewien, na ile ta żywieniowa orgia może trafić do bardziej dojrzałej publiczności, nauczonej, że jedzeniem nie należy się bawić. Po drugie, dawno już tego nie robiłem i nie byłem przekonany, czy wciąż potrafię być w tym równie przebojowy. Myślałem też o zaprezentowaniu telewidzom tańca brzucha, którego lekcje brałem swego czasu na wakacjach z rodzicami i który wzbudził zachwyt całego turnusu. Jednak od tamtego czasu moja tusza stała się mniej imponująca, więc to również mogłoby nie być wystarczająco widowiskowe. Zresztą co drugi uczestnik próbował tańczyć lub śpiewać, a ja chciałem zaprezentować coś bardziej oryginalnego (…) Oczywiście wiedziałem, że nie tylko ja pragnę być sławny, ale jednak tłum na castingu trochę mnie przeraził. Najmłodszy chętny nie miał chyba jeszcze dwóch lat, najstarszy wyglądał na okolice setki, a pomiędzy nimi znajdował się dziki tłum młodych, w średnim wieku, starych, ładnych, przeciętnych i brzydkich, biednych, średnich i biednych. Przynajmniej w tym jednym wszyscy byli równi. Nikogo nie było tu stać na kalesony od Louis Vuittona, które właśnie miałem na sobie. A nawet gdyby kogoś było stać, to musiałby na nie wydać swoją miesięczną pensję. Ha ha, klasa średnia po polsku. Biedaki. Ciekawiło mnie, jak to się stało, że urodził się w nich ten pomysł. Dlaczego zdecydowali się wystąpić i dać się ośmieszyć przed milionami telewidzów, w tym przed swoimi bliskimi i przyjaciółmi? Domyślałem się, że dwulatka nikt nie pytał o zdanie. Ich

41

zazwyczaj nikt o nic nie pyta. No chyba że coś w rodzaju: mam ci przylać? chcesz w łeb? mógłbyś wreszcie zamknąć jadaczkę? Są to oczywiście pytania uzasadnione, bez których często trudno funkcjonować w społeczeństwie, ale rzadko który dwulatek potrafi udzielić na nie sensownej odpowiedzi, nawet jeśli przejawia kreatywność geniusza, jak większość dzieci w tym wieku. Geniusz to za mało, gdy stawką jest funkcjonowanie w społeczeństwie. Bardziej mnie dziwiło, co tu robią emeryci. Kto ich przekonał? Kto im powiedział, że to jest dobry pomysł, a następnie w tym pomyśle upewniał, że dotarli aż tutaj? Na szczęście moja ciekawość szybko została zaspokojona. Ponieważ siedziałem niedaleko stuletniego dziadka, który czekał na przesłuchanie razem z córką, która chyba też już była na emeryturze, udało mi się podsłuchać ich rozmowę. – Ale dostanę dzisiaj na kolację kiełbasę? – Już ci mówiłam, że tak. Jeśli przejdziesz eliminacje. – A jak nie, to nie dostanę? – Jak nie, to nie dostaniesz… Dziadek zasępił się na dłuższą chwilę, po której powtórzył pytanie. Zdążył je chyba zadać ze dwadzieścia razy, zanim w końcu nadeszła ich kolej. Już po piątym razie chciałem pójść do najbliższego sklepu i kupić mu dwie reklamówki kiełbasy, ale bałem się, że przegapię swoją kolejkę. Zanim zaczął się casting, czekaliśmy chyba ze dwie godziny na korytarzu Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo jurorzy się spóźniali. Parę razy organizatorzy kazali nam wychodzić na zewnątrz, żebyśmy mogli powitać szanowne jury, bo ponoć miało właśnie przyjechać, ale za każdym razem okazywało się, że to fałszywy alarm (…) W końcu się zjawili. Zbigniew Ziobro, były koszykarz, który po skończonej karierze w sporcie zrobił karierę jako prezenter telewizyjny, znany ze swojego ciętego języka i często zmienianych chłopaków oraz hipsterskich rowerów (tajemnicą poliszynela było, że żaden z nich nie był jego, dilerzy ponoć zabijali się, żeby reklamował ich markę). Joanna Podeszwa, aktorka polskiego pochodzenia, która zrobiła karierę w Hollywood (w filmach klasy B, ale wciąż mających dziesięć razy większy budżet niż najdroższe filmy w Polsce), a po powrocie dyrektorka jednej z największych agencji aktorskich (niektórzy twierdzili, że w jej ofercie znajdowały się również bardziej ekskluzywne usługi, tylko dla VIP-ów) oraz twarz margaryny Joanna i kilku innych popularnych produktów. Jolka Milusińska, była gwiazda rocka, swojego czasu wyrzucona z zespołu, który sama założyła, za nadużywanie alkoholu i wulgarnych słów. Na jednej z gali, która odbywała się na żywo, powiedziała ze sceny: „Fuck you, górnicy, to przez was nasze dzieci mają astmę, a nasi rodzice umierają na przewlekłą obturacyjną chorobę płuc”. (Niektórzy komentatorzy dziwili się później, że udało jej się wymówić słowo „obturacyjną”, choć była już wyraźnie wcięta). Potem nawróciła się i została przykładną żoną i matką (…) Cała trójka była wspaniała i trudno było ich nie kochać, choć na mrozie i na dworze było to trochę trudniejsze niż w salonie przed telewizorem. W końcu przyjechali w wielkiej białej limuzynie, a my wylegliśmy z budynku ze śpiewem na ustach i transparentami (ponieważ tyle czekaliśmy, ktoś z firmy produkującej program wymyślił, że da nam farby i inne materiały, żebyśmy mogli się czymś zająć w międzyczasie). Na żywo nie wyglądali tak pięknie jak w telewizji, ale i tak było to niezwykłe przeżycie dla wielu przybyłych. Ponoć ktoś nawet zemdlał. (…)


Pocztówki z Warszawy

Gender / Ebola / Dramat w Kilku Aktach

CZY PRODUKOWANIE UBRAŃ MOŻE ŁĄCZYĆ SIĘ ZE SZTUKĄ ZAANGAŻOWANĄ? O DRESIARSKIEJ AWANGARDZIE, ROZDZIERAJĄCO SENTYMENTALNYCH LATACH 90., ŻYCIU „POST-BRITNEY SPEARS”, WARSZAWIE BLOKU WSCHODNIEGO, ROBIENIU MODY I ŻARTÓW, A TAKŻE O NOWYM PROJEKCIE FOTOGRAFICZNYM. OTO ANALOGOWA OPOWIEŚĆ O STOLICY, DLA KTÓREJ CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ.

Tekst: Pat Dudek Zdjęcia: Dramat

Czy Dramat lubi urządzać miejski performance? Czujecie się trochę polskim Pussy Riot? Nawet jeśli, to bardzo skromnym. Wydaje nam się, że prowadzimy naprawdę spokojne życie. Poza szyciem w piątkowe wieczory, siedzimy w internecie, malujemy, uprawiamy ogródek, robimy grafiki, śpiewamy, tańczymy, gotujemy i czasem umawiamy się na spontaniczne, być może kontrowersyjne, sesje zdjęciowe na mieście. Wynikają one z potrzeby serca, z naszych wizji, są odzwierciedleniem naszego postrzegania rzeczywistości. Jak wyglądał początek wspólnego szycia i spontanicznych sesji? Poznałyśmy się w pewnej warszawskiej szkole artystycznej. Połączyło nas dramatyczne patrzenie na świat oraz zły gust. Na jakim etapie jesteście teraz? Jesteśmy na etapie ciągłego rozwoju. Właśnie skończyłyśmy genderową sesję z tobą, wspólnymi siłami nakręciliśmy nasz pierwszy horror klasy G (który, mamy nadzieję, ukaże się już niedługo), poza tym tworzymy nową

kolekcję i pracujemy nad kolejnymi projektami artystycznymi z innymi twórcami. Interesujemy się głównie internetem, jesteśmy ciągle online. Zainteresowań nie ograniczamy jedynie do muzyki popularnej naszej młodości. W tym momencie bardziej skupiamy się na ludziach nas otaczających. Niemalże codziennie na swojej drodze spotykamy kogoś ciekawego; kogoś, kto inspiruje nas swoim wyglądem lub zachowaniem. Lubicie się śmiać z offu, jednocześnie tworzycie własny, wyrastający z tego, co jeszcze niedawno było mainstreamem. Czy bycie wiernym wykreowanej przez siebie awangardzie jest łatwe? Miewacie momenty zwątpienia? Momenty zwątpienia nigdy nas nie opuszczają. Wpływa na to między innymi polska moda. Przerażające ilości szarej dzianiny, T-shirtów z nieciekawymi nadrukami, legginsów w tandetne printy, czarnych, pociętych „awangardowych” szmat, które cieszą się ogromną popularnością, a nas przyprawiają o ból dupy. W tym momencie są to dla nas wyżyny złego gustu, ale pewnie za 10 lat będziemy to wszystko wykorzystywać.


43

SZTUK A W Y WIAD

„Przerażające ilości szarej dzianiny, T-shirtów z nieciekawymi nadrukami, legginsów w tandetne printy, czarnych, pociętych »awangardowych« szmat, które cieszą się ogromną popularnością, a nas przyprawiają o ból dupy. W tym momencie są to dla nas wyżyny złego gustu, ale pewnie za 10 lat będziemy to wszystko wykorzystywać.”

Czy można nazwać Dramat wschodnią transpozycją nostalgii za latami 90.? A może poza rzeczoną nostalgią coś jeszcze ma wpływ na wasze zrywy artystyczne? Oczywiście, możemy uznać Dramat za wschodnią transpozycję nostalgii za latami 90. oraz początkiem lat 2000. Na pewno w nas to tkwi, ale nie wiemy, w co może się przerodzić. Dotychczasowe efekty można zobaczyć na naszej stronie. W jakiś sposób próbujemy wskrzesić ducha dawnych lat. W zanadrzu mamy jeszcze kilka nowych pomysłów, na – jak to określasz – zrywy artystyczne. To, co wielu ludziom wydaje się dziwne, brzydkie i trudne do zaakceptowania, dla nas jest piękne i naturalne. Z kolei nasz wspólny projekt zrodził się z pomysłu, żeby zrobić coś w stylu pocztówek z Warszawy. Na kartce, oprócz znanego w Warszawie miejsca, znajdujesz się ty w kojarzonej przez ludzi z mediów społecznościowych pozie (słowiański przykuc, buziaczek, diva). Można, a nawet należy, traktować to z przymrożeniem oka, my same nabijamy się z własnych inspiracji, a co za tym idzie – w pewnym stopniu z siebie. Mamy nadzieję, że ludzie mają jeszcze trochę dystansu. Są miejsca w Warszawie, gdzie widać wyraźny progres estetyczny, ale nawet w ścisłym centrum nietrudno o miejsca, w których echa socrealizmu szaleją w najlepsze, a świat wygląda tak samo jak wtedy, kiedy chodziło się po nim w drewniakach. Mam wrażenie, że gdzieniegdzie króluje wciąż estetyczny i umysłowy Stadion Dziesięciolecia. Wystarczy sfotografować tę przestrzeń analogowym aparatem, by okazało się, że wygląda jak na zdjęciach z lat 90. Czy nie jest przypadkiem tak, że Dramat stara się być kubłem zimnej wody dla tych, którzy myślą, że dzisiejsza Warszawa jest miastem nowoczesnym i europejskim, nieprzypominającym siebie sprzed dwudziestu lat? W tym projekcie zdecydowanie chciałyśmy pokazać warszawską dumę: linię metra, Zamek Królewski, Plac Zbawiciela jako symbol Gender-Eboli, PKiN jako punkt orientacyjny i wspaniały architektoniczny podarunek od naszych wschodnich przyjaciół, oraz świętej pamięci już Sezam. Naszym zdaniem Warszawa niewiele zmieniła się od czasów naszego dzieciństwa. Wszystko to starałyśmy się uchwycić na fotografiach. Nie brakuje tu oczywiście nowości, takich jak Złote Tarasy, zamknięta wówczas druga linia metra czy Tęcza na Placu Zbawiciela. Zmiany są, ale malutkie, więc być może jesteśmy kubełkiem letniej wody.

Darii Juel i Marlenie Vader, znanym na mieście i w cyberprzestrzeni jako Dramat, nie brak kreatywności. Są kostiumografkami, projektują, fotografują, stylizują, zajmują się scenografią i ręcznym wyrabianiem rekwizytów. Ich two-woman-show osadzony jest w tęsknocie za Czarodziejkami z Księżyca, Britney Spears i wszystkim, co kojarzy się latami dziewięćdziesiątymi. Nie chodzi jednak tylko o estetyzację dziecięcych wspomnień. Dziewczyny lubią czasem ruszyć w miasto z modelem, analogową małpką i zostawić swój własny zaangażowany społecznie komentarz. W Pocztówkach z Warszawy śmiejemy się wspólnie z socrealizmu, martyrologicznego patosu i wschodniego ducha stolicy.


44

Poprzez Pocztówki wchodzicie w retorykę, której najbliższym odniesieniem wydaje się być miks Czasu Cyganów Kusturicy i rosyjskiej współczesnej młodej sztuki zaangażowanej. Czy Dramat chce się jawnie i świadomie angażować? Czy to początek wielkiej sztuki? W pewien sposób już jesteśmy zaangażowane, zapewne będziemy brnąć w to dalej. Wyjątkowo nas to interesuje i nie pozostajemy obojętne na aktualne sprawy społeczno-kulturalne, które potrafią nas zainspirować. Nie wiemy tylko z jakim skutkiem. Wierzymy, że tylko sztuka cię nie oszuka. W czasie prac nad Pocztówkami w okolicach Łazienek (w których chcieliśmy zrobić zdjęcia z Chopinem) mijaliśmy strajk (jak się później okazało – rolników). To, co najmocniej nas wtedy rozśmieszyło, zdziwiło i zaniepokoiło jednocześnie, to fakt, że wśród haseł na transparentach strajkujących znalazły się takie jak GENDER EBOLA, pisane niemal ciągiem. Nie kusi was zajęcie się absurdalnym dokumentalizmem, który społeczeństwo podaje na tacy? Czym jest umieszczenie nieokreślonego płciowo człowieka przed zgrają protestujących, którzy pośrednio występują także przeciwko niemu? Pokusa jest ogromna, ale są też konsekwencje. Na pewno idziemy trochę pod prąd i chcemy manifestować swoje zdanie. Naszym celem nie jest jednak wzbudzanie sensacji, po której możemy oberwać po ryju. Staramy się zachować umiar i robić to na swój sposób. Z kim z polskiego podwórka chciałybyście nawiązać współpracę, jest ktoś taki? Jesteśmy otwarte na propozycje, nie ograniczamy się do konkretnych nazwisk, nie chcemy tu też nikogo reklamować (śmiech). Marzy nam się sesja w podmiejskim studiu foto, które zajmuje się sesjami okolicznościowymi, oraz długometrażowy film, sztuka teatralna. Czy nowa kolekcja, którą szykujecie, czymś nas zaskoczy? A może potwierdzi to, na co jednak w duchu liczymy, tj., że Dramat poświęci swoją energię artystyczną blokom z wielkiej płyty, syrenkom i Czarodziejkom z Księżyca? Nowa kolekcja zaskoczyć może względnym spokojem. Niezmiennie w sercu mamy bloki! Niczego więcej nie zdradzimy ;) Ostatnie instalacje dla RWA Guilty Pleasure podczas wystawy w Turbo Galerii sugerują, że celujecie coraz mocniej w przestrzenie artystyczne. Czujecie, że jesteście bliżej Goshy Rubchinsky'ego i jego wschodnich fetyszy na catwalku, czy też sztuki obiektowej, ewentualnie podobnej do Mister D.? Dramat się nie ogranicza. Staramy się wszystko jakoś łączyć. Nie mówimy nie komercyjnym przedsięwzięciom. Za pięć lat nadal będziecie biegać po mieście z dziwnie ubranymi ludźmi, czy szykujecie się już do siedzenia w ciepłych kapciach? Jak zdrowie pozwoli, będziemy niezmiennie biegać po mieście. Jak nie będzie zdrowia, to nie będzie na kapcie i ciepełko. Na koniec poproszę o narodowy akcent, najlepiej polskie przysłowie lub sentencję. Apostoł ludzkości rzadko pości.

„Na pewno idziemy trochę pod prąd i chcemy manifestować swoje zdanie. Naszym celem nie jest jednak wzbudzanie sensacji, po której możemy oberwać po ryju. Staramy się zachować umiar i robić to na swój sposób.”


SZTUK A W Y WIAD

45


46

DESIGN

Round Jug Jo07 Nawet najbardziej niedobra herbata nalewana z ładnego naczynia natychmiast nabiera smaku. Dlatego też ten ręcznie wykonany i unikatowy czajnik powinien znaleźć się w każdej kuchni. Ceramiczny produkt utrzymany w białej kolorystyce z wyróżniającym się uchwytem z całą pewnością odwróci uwagę od niedoskonałego napoju. Round Jug to prawdziwy must have na wszelki wypadek. great.ly/t/decor8

Remixed Wallpaper By Arthur Slenk Wydawało ci się, że tapety to przeżytek, który można spotkać tylko w domu twojej babci? Arthur Slenk udowadnia, że nadal drzemie w nich spory potencjał i nie należy zbyt pochopnie się z nimi żegnać. Proponowane przez niego produkty w delikatne wzory utrzymane są w niekrzykliwej kolorystyce. Sprawiają, że na nowo odżywa pytanie „malować czy tapetować?”. nlxl.com/collections

Peaches & Prosciutto

Masz ścianę, na której nie wiesz, co powiesić? Koniecznie sprawdź ten namalowany akrylami i pastelami obraz oprawiony za pomocą drewnianej ramy w stylu vintage. Bez wątpienia stanie się przykuwającym wzrok elementem, na który każdy zwróci uwagę. Szerokość obrazu wynosi 242 x 191mm, licząc wraz z ramą. lukeedwardhall.com/shop


47

DESIGN

Lustro Water Drops Lustro nie musi być tylko zwykłym szkłem oprawionym w prostą formę. Wystarczy spojrzeć na ten projekt wykonany z czystych jak łza kropel rozlanych po ścianie w interesującym kształcie. Sprawdzi się nie tylko w stylowo urządzonej łazience, ale będzie też idealnie współgrać z wnętrzem salonu czy sypialni. Klasyczna biel nadaje lustru subtelności.

Regał Łódka El Porto 200 Cm White Szukając sposobu na rozjaśnienie wnętrza, warto rzucić okiem na ten oryginalny regał w kształcie łódki rybackiej. Malowany ręcznie mebel wykonany jest z drewna mahoniowego pochodzącego z recyklingu. Posiada trzy półki oraz naturalne sęki i dziury – charakterystyczne dla nieobrabianego drewna. Produkt dostępny w kolorze matowej bieli.

Lampa Europhoria Wisząca Cenisz sobie naturalny design? Rustykalna lampa wykonana z litego drewna z pewnością przypadnie ci do gustu. Co ważne, bardzo dobrze wkomponowuje się w najbardziej nowoczesne i surowe wnętrza, nadając im prawdziwego ciepła. Okazuje się, że rzucenie pomostu pomiędzy tradycją i współczesnością nie musi być zadaniem karkołomnym.

Komoda Vision Diamant Design Szklana Lubisz odważne rozwiązania? W takim razie szklana komoda jest wprost stworzona dla ciebie. Dynamiczna forma i eleganckie szlifowane szkło, które pozwala optycznie powiększyć przestrzeń, to wyjątkowe okazje dla ceniących sobie nutkę ekstrawagancji w wystroju mieszkania. Komoda z tej kolekcji najlepiej będzie wyglądać w miejscach, w których liczy się wysoki standard.

Pufa Wolle Ball Zielona Odpowiadają ci mocne akcenty kolorystyczne? Lubisz przytulne wnętrza? W takim razie dzianinowa zielona pufa jest tym, co powinno ci się spodobać. Produkt wykonany jest ręcznie ze 100% bawełny, wypełnienie stanowi granulat styropianowy. Pufa może posłużyć również jako podnóżek, stolik, stolik nocny lub dekoracja w pokoju dziecinnym.

W S Z YS T K IE PR O D U K T Y D O S T Ę PNE W:

PL A NE TA D E SI GN . PL



49

DESIGN ART YKUŁ

Plantwave w fazie wzrostu O ORGANICZNYCH FORMACH JEST BARDZO GŁOŚNO NIE TYLKO W KONTEKŚCIE POPULARNEGO, MINIMALISTYCZNEGO EKODESIGNU, KTÓRY PRZEZ LATA ROZPRZESTRZENIŁ SIĘ NA WSZYSTKIE GEOMETRYCZNE, SZAROZIELONE STRUKTURY PROJEKTOWE. NATURA ZACZĘŁA PORASTAĆ INTERNET, OPLATAĆ LOGOTYPY I WDZIERAĆ SIĘ W OBRAZKOWĄ BLOGOSFERĘ TUMBLRA. GDZIEŚ MIĘDZY MIJAJĄCYM VAPORWAVEM, EWOLUUJĄCYM NA WSZYSTKIE STRONY SEAPUNKIEM I CIĄGLE ŻYWĄ MODĄ NA „ZDROWYCH GOTÓW”, WYROSŁY VHS-OWE LASY I RENDEROWANE ŁĄKI.

Tekst: Pat Dudek Ilustracja: Acapulco Studio - Agata Dudek i Gosia Nowak Zdjęcie: Marta Zgierska, Michał Matejko / Mchy Porosty

Ś

wieże, wiosenne listki są być może świetnym pretekstem do zwrócenia uwagi na to, co w cybertrawie piszczy. O ile tradycje klasycznego designu adaptują fotosyntezę od lat 60. ubiegłego stulecia, o tyle zero-jedynkowa alternatywa w tej dziedzinie zwróciła się ku naturze całkiem niedawno. I po swojemu. Zaczęło się oczywiście wiele lat temu (na dowód tego, jak niewielu totalnych rewolucji doświadczamy współcześnie) od znanego w historii sztuki land artu. Któż nie kojarzy monumentalnych ingerencji w krajobraz w postaci wielkich spiralnych nasypów ziemnych autorstwa Roberta Smithsona; bardziej kameralnych, organicznych układów Richarda Longa, który wprowadził „żywą skałę” do galerii, oraz roślinnych rzeźb Andy’ego Goldsworthy’ego. Dodajmy do tego jeszcze wcześniejsze dokonania Franka Lloyda Wrighta w dziedzinie proekologicznej architektury nowoczesnej,

by mieć pewność, że mówiąc o mocnych (nomen omen) korzeniach flirtu designu i natury, nie czynimy bezpodstawnych założeń. Dzisiejszy klasyczny ekodesign nie odbiega szczególnie od tych wzorców. Jesteśmy od wielu lat w fazie skandynawskiego minimalizmu otwartego na krajobrazy i drzewa w szklanym patio. Szczytem dobrego gustu jest połączenie natury ze szkłem i metalem, czasem wtopienie geometrii w leśną przestrzeń. Tego rodzaju design doczekał się nawet (słusznego notabene) zarzutu o snobizm. Jest to bowiem zabawa dla bogaczy. Powstała nawet ekskluzywna i sterylna alternatywa dla przyczep campingowych, tzw. glamping (czyli camping w wersji glamourous), który polega na zastępowaniu przaśnych camperów półprzezroczystymi, geometrycznymi domkami. Wszystko w ramach ekożycia na bogato. W rzeczywistości (i paradoksalnie) mamy do czynienia nie tyle ze zwrotem ku naturze, co z tendencyjną


50

ingerencją w naturalny porządek rzeczy oraz typowym wykorzystywaniem przyrody w celu zaspokojenia fetyszu minimalisty. Pewną zaskakującą szlachetnością i nieskrywaną opozycyjną ideowością w tej dziedzinie odznacza się działalność polskich „dostawców” ekologicznego wzornictwa, designu i architektury – mchów porostów. Pokazując wyjątkowe oblicze organicznej sztuki, udaje im się promować polskie działania artystyczne (m.in. sztukę użytkową i fotografię) z tego zakresu tematycznego. Ich pieczołowicie wyselekcjonowanej, surowej estetyce trudno odmówić wielominutowego scrollowania. Całość przypomina organiczny zwrot w stronę fotografii konceptualnej, gdzie rolę jawnej obsesji pełnią tytułowe mchy i porosty. Surową studyjną fotografię obiektów stworzonych przez naturę łączą z zimnymi plenerami w nordyckim wydaniu. Mchy porosty dbają też o świeżą porcję nowinek z zakresu roślinnego designu, osiągając wielotorowy, bardzo profesjonalny i zaangażowany ton, w którym „ekosnobizm” traci na znaczeniu. Gdy wspominamy o polskim ekodesignie, trudno pominąć Wisłaki, Ekologiczna marka odzieżowa Dominiki Naziębły i Łukasza Gosławskiego zawęża się estetycznie do skali odcieni szarości, nie tracąc przy tym zielonej specyfiki. Wisłaki dbają o lokalny ekosystem; ich ubrania zdobią nadruki nadwiślańskich gatunków zwierząt, a produkcja odzieży staje się pretekstem do promowania szlachetnych idei. Hasło „find yourself in wild city” sugeruje mocno miejską specyfikę i miejskiego odbiorcę – na przekór przekonaniu, że życie w zgodzie z naturą musi toczyć się z dala od miasta. A co, jeśli odejdziemy od zimnych i surowych form dość klasycznej specyfiki tradycyjnego designu i zajrzymy w cyberprzestrzeń? Okaże się, że i ją porosły lasy. Tutaj, jak w przypadku każdego „wave’u”, znajdziemy konotacje muzyczne. Dźwiękowy grunt dla Plantwave to połączenie ekologicznych idiosynkrazji Björk z kapitalistycznym duchem logotypów. Renderowany krajobraz, będący teledyskiem do piosenki Jóga z płyty Homogenic (1997) i echa takich obrazków (muzycznych i wizualnych) jak Wanderlust (Volt, 2007) czy najnowsze, jawnie cyfrowe wizualizacje od wydawnictwa Vulnicura (2015), są doskonałą podstawą do mówienia o rozwoju zjawiska. Plantwave w swojej specyfice czerpie poniekąd z tego rodzaju odniesień, z drugiej strony sięga do trashowej estetyki wideofilmowania rodem z wczesnych filmów Harmony Korine’a (co widać, między innymi, w klipie Spooky Blacka do piosenki o wymownym tytule Forest Sounds). Znajdziemy tam wszystko, co fanów Plantwave powinno zachwycić – trashowy eksperyment formalny, przetworzone cyfrowo formy roślinne i niezależną produkcję muzyczną zahaczającą o cloud rap. Przykładem muzyki Plantwave sensu stricto jest np. Kokayna i utwór #PLANTWAVE wyprodukowany przez SPLASH CLUB 7. Rozpoczyna się on wymownym zdaniem: „I'm the #plantwave #Queen, 'cos I love the #green”. Nurt, bez większego zgrzytu, można nazwać leśnym healthgothem albo roślinnym seapunkiem. Cała jego siła bazuje na cudownym dysonansie i pozornym kontraście estetyki deszczowych lasów równikowych z mało subtelnymi renderowanymi formami. Swoim zasięgiem obejmuje także kwiatki doniczkowe umieszczone w plastikowej, minimalistycznej przestrzeni, zdjęcia mody (najczęściej sportowej, o konotacjach healthgoth) z elementami roślinnymi i nieodzowny vaporwave’owy layout windowsa ’98 w połączeniu z naturą ustawioną na tapecie. Konkluzja jest więc jasna – jeśli tak jak Kokayna kochasz internet i przyrodę, masz las w sercu i na pulpicie oraz odczuwasz silne emocje w ramach vaporwave’owej melancholii – spędź tę wiosnę w sieci razem z Plantwavem.

„A co, jeśli odejdziemy od zimnych i surowych form dość klasycznej specyfiki tradycyjnego designu i zajrzymy w cyberprzestrzeń? Okaże się, że i ją porosły lasy.”


DESIGN ART YKUŁ

51


THE WAY IS NOT IN THE SKY ZDJĘCIA I STYLIZACJE: LAURA OCIEPA


53

modelka: Kinga Szady

modelka: Kinga Szady



modelka: Klaudia StrzyĹźewska

modelka: Kinga Szady



modelka: Kinga Szady

modelka: Maja Florek


58

M O DA D A M N G O O D

Sunpocket Sunglasses sunpocketoriginal.com Us Versus Them Bucket Hat usversusthem.com

Bleu Evolution Bandana bleuevolution.com

Carhartt Work in Progress carhartt-wip.com

Only Vintage Trail Backpack onlynylives.com

Jordan 5 Retro footlocker.com

Levis Commuter levi.com


59

M O DA D A M N G O O D

Tena 07 brylove.pl

Hawaii C shop.mango.com

Bluza ‘Kwiat paproci’ yeah-bunny.pl

Heritage Backpack | Mid-Volume herschelsupply.com

Shiloh Silk Singlet shop.weekday.com

MOTO Black Short Dungarees topshop.com Woodlans woodlans.pl

Nike Wmns Air Max Thea Cyber worldbox.pl


Najlepiej pracować dla siebie Maciek Sieradzky WPRAWDZIE NIE ZAJĄŁ PIERWSZEGO MIEJSCA W TELEWIZYJNYM SHOW, ALE ROK PO FINALE UDOWADNIA, ŻE W POLSKIEJ MODZIE JEGO GŁOS ODBIJA SIĘ SZEROKIM ECHEM. MACIEK SIERADZKY OPOWIADA O UDANYM POKAZIE NA TEGOROCZNYM FASHIONPHILOSOPHY FASHION WEEK POLAND W ŁODZI, ZALETACH BYCIA INTROWERTYKIEM I SEKRETNYCH PLANACH NA PRZYSZŁOŚĆ.

Rozmawiała: Karolina Rudnik Zdjęcie: dzięki uprzejmości artysty

Zajmowałeś się w życiu różnymi rzeczami. Kelnerowałeś, montowałeś meble. Wolisz o tym w ogóle nie pamiętać, czy uważasz, że wyniosłeś coś istotnego z tego etapu? Jak dziś na to patrzysz? Pracowałem w kilku miejscach, ale modą interesowałem się od dawna. Często swój wolny czas po pracy wykorzystywałem na jakieś czasochłonne projekty, jak np. na robienie koron ze zwijanych w rulony gazet. Jeżeli ten czas miał mnie czegoś nauczyć, to chyba tego, że najlepiej pracować dla siebie i na siebie. Satysfakcja z prowadzenia własnej firmy rekompensuje wszystko. Zaprezentowałeś kolekcję na Fashion Weeku. Uważasz, że jeszcze wypada ci tu przyjechać czy twoim zdaniem w Łodzi naprawdę trzeba się pokazać? Wielkie nazwiska polskiej mody jakoś się do niej nie garną. Uważam, że w Polsce potrzebna jest tego typu impreza. Pojawia się na niej wciąż dużo zagranicznych mediów i jest to okazja do wyjścia z kolekcją poza Polskę. Brak znanych nazwisk wynika z tego, że korzystniej jest zrobić swój własny pokaz. Fashion Week zrobił ukłon w moją stronę i pozwolił pokazać kolekcję, którą zaprezentowałem tydzień wcześniej na swoim autorskim pokazie w Warszawie. Pierwsza modelka wychodzi na wybieg i co? Stres, ulga, ekscytacja? Stres odczuwałem na kilka dni przed pokazem i w dniu, w którym się odbywał. Ulga pojawiła się w momencie, kiedy wszystkie modelki wyszły na finał. Gdy na samym końcu pojawiłem się na wybiegu, znów poczułem ucisk w żołądku, ale połączony z ekscytacją. Można się od tego uzależnić!

Na Fashion Weeku coraz liczniej przyjeżdżają zagraniczni dziennikarze. Chciałbyś wyjść z kolekcją poza Polskę? Kusi cię, żeby spróbować za granicą? Pewnie, że kusi. Tym bardziej, że po moich dwóch pokazach kilka osób z branży napisało, że chętnie zobaczyliby mnie na zagranicznych Tygodniach Mody. Czas pokaże, co z tego wyjdzie. Chodzą słuchy, że wspólnie z Joanną Przetakiewicz stworzycie linię plecaków i torebek. Jak do tego doszło i kiedy zobaczymy efekty współpracy? Pomysł współpracy pojawił się stosunkowo niedawno. Zaciekawił mnie i pomyślałem, że może to być dobra lekcja. Połączenie dwóch odmiennych estetyk nie jest takie proste, jak może się wydawać. Efekty naszej współpracy zobaczycie, mam nadzieję, już latem. Zdarza ci się zawodowa zazdrość, że ktoś zrobił coś fantastycznego i to nie byłeś ty? Nieee. Nie czuję zawodowej zazdrości. Jak ktoś wpadnie na fajny pomysł, to tylko mnie to cieszy. Dzięki dobrym pomysłom polska moda się rozwija, a to przecież wielki plus. Żeby odnieść sukces trzeba podnieść ileś porażek. Rozpamiętujesz swoje? Takiej spektakularnej, odpukać, jeszcze nie zaliczyłem. Od finału programu minął ponad rok. Czas tak szybko zleciał, że nawet nie miałem czasu na rozpamiętywanie porażek – zresztą myślę, że nie warto się nad nimi zastanawiać. Można co najwyżej wyciągnąć wnioski na przyszłość.


61

M O DA W Y W I A D

Normalnie kolekcje powstają miesiącami. W programie Project Runway na wykonanie zadania mieliście tylko kilka godzin. To dobra szkoła projektowania i szycia, czy też wykreowana na potrzeby telewizyjnego show sytuacja, niemająca nic wspólnego z realną pracą później? Trzeba spojrzeć na wszystko trochę z przymrużeniem oka. W programie tworzy się projekt bardziej poglądowo, czasami podpięty gdzieś jeszcze szpilkami. Chodzi głównie o pokazanie koncepcji. Dopiero na drugim planie pojawia się myślenie o poprawnej konstrukcji danego ubrania. Choć, jak się przekonaliśmy wiele razy, jurorzy często zwracali uwagę na to, czy projekt był dopracowany. I brali ten element pod uwagę przy ostatecznej ocenie. Projektanci często chwalą się, że mają swoje muzy. Masz kogoś, dla kogo naprawdę chciałbyś coś stworzyć? Poprzeczka ustawiona jest wysoko. W jednym z odcinków Project Runway twoją spódnicę założyła Anja Rubik. Osobą, dla której chciałbym zaprojektować coś specjalnego, jest dla mnie ciągle Anja Rubik. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze ubrać ją dwa, trzy albo i pięćdziesiąt razy. Marzenie! Na drugim miejscu widziałbym Agnieszkę Szulim – jest odważna w eksperymentowaniu z modą i prywatnie bardzo ją sobie cenię. Krytyka cię mobilizuje, sprawiając, że nabierasz potrzeby udowodnienia, że jednak potrafisz, czy wprost przeciwnie – całkowicie podcina ci skrzydła? Nie przejmuję się krytyką. W zasadzie nie czytam komentarzy. Masz wizerunek introwertyka, który nie przepada za nadmiernym komunikowaniem się z otoczeniem, a wszedłeś do bardzo głośnego świata. Nie kręci ci się w głowie? A może ta opinia o Tobie to niesprawiedliwa łatka? Bycie introwertykiem wcale nie przeszkadza w życiu codziennym. Zauważyłem, że częściej okazuje się wręcz pomocne. Trzymam się raczej z boku i robię to, co uważam za słuszne. Może właśnie przez to, że jestem trochę obok tego wszystkiego, mogę trzeźwiej patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość. Z perspektywy czasu zastanawiasz się czasem, ile musiałeś poświęcić, żeby być tu, gdzie jesteś? Program dał mi rozpoznawalność, ale wszyscy wiemy, że to nie wystarczy na dłuższą metę. Jeżeli nie zrobisz niczego konkretnego, twoje nazwisko pójdzie w zapomnienie. To, gdzie teraz jestem zawodowo i życiowo, jest rezultatem mojej ciężkiej pracy przez ostatni rok. Nieoceniona bywa też pomoc najbliższych mi osób, które bardzo wspierają mnie we wszystkim. Dzięki temu ja mogę zająć się projektowaniem. Poznajesz mnóstwo ludzi, pewnie połowa z nich chce ci dawać rady dotyczące tego, jak masz projektować i w którą stronę rozwijać karierę. Słuchasz ich? Kolekcją SINFUL MEADOW udowodniłem, że idę swoją wyznaczoną drogą. Jak już mówiłem – mam w głowie własne spojrzenie na modę i nie chcę podążać za trendami. Chciałbym je sam kiedyś wyznaczać. Czy rzeczywistość, w której teraz funkcjonujesz, wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałeś? Jesteś czymś zaskoczony? Na dobrą sprawę wcześniej nie zastanawiałem się, jak to wszystko wygląda od drugiej strony. Nie miałem żadnych wyobrażeń dotyczących tego, jak cały ten świat może funkcjonować. Rzadko bywam na imprezach, ale

jak już się pojawiam, raczej nie czuje się na nich jak ryba w wodzie. Mimo że od zakończenia programu minął już ponad rok, nadal odnoszę wrażenie, że niektóre spośród „bywających” osób nie zaakceptowały mojej obecności. W sumie to nawet fajne, bo znaczy, że przemawia przez nie zazdrość, a to dobry znak. Jesteś jednym z niewielu projektantów kojarzonym nawet przez ludzi niezainteresowanych modą. Jak reagujesz na dowody sympatii od osób, które może nie do końca wiedzą, czym się zajmujesz, ale polubiły twoją osobowość? Bywają momenty, w których naprawdę się z tego cieszę. Więcej jest jednak takich chwil, kiedy zwyczajnie mnie to peszy i wprawia w zakłopotanie. Miło jest usłyszeć, że ludziom podoba się to, co robię. I jaki jestem.

„Sporo osób z branży modowej gratulowało mi udziału w »Project Runway« i życzyło powodzenia. Po roku trochę się zmieniło. Niektórzy mijając mnie, potrafią wręcz udawać, że się nie znamy. Życie.” A jaki masz stosunek do wyrazów sympatii ze strony osób z branży? Nie masz wrażenia, że stałeś się takim ulubionym zdolnym młodszym bratem? Tuż po programie mogłem tak się poczuć. Sporo osób z branży modowej gratulowało mi udziału w Project Runway i życzyło powodzenia. Po roku trochę się zmieniło. Niektórzy mijając mnie, potrafią wręcz udawać, że się nie znamy. Życie. Z pozostałymi finalistami trzymasz sztamę czy traktujecie się trochę jak konkurencję? Jesteśmy przyjaciółmi i pomagamy sobie, jeżeli zachodzi taka potrzeba. Dzwonimy do siebie, piszemy SMS-y. Czasami się spotykamy na pogaduchy. Jest miło. Wokaliści często wyznają w wywiadach, że przed koncertem „odprawiają” swoje rytuały, które mają sprawić, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Stosujesz coś podobnego? Haha, tak! Mam jeden, niezmienny rytuał. Jestem niemiły dla otoczenia. Najgorsze, że dla tego najbliższego. A rozpoczynasz już myślenie o nowej kolekcji? Kreśli ci się w głowie wizja, co to będzie? Wizję na nową kolekcję mam. Będzie jeszcze więcej ręcznie robionych rzeczy. Sadzę, że okaże się mniej grunge’owa od obecnej. Pożyjemy, zobaczymy. Nie chcę nic zdradzać, bo sam jeszcze nie wiem, czy sprawdzi się to, co gdzieś mam z tyłu głowy.


#instamodels

POJAWIŁY SIĘ NAGLE I OD RAZU ZROBIŁY FURORĘ. NIE TYLKO W SIECI, ALE I NA ŚWIATOWYCH WYBIEGACH ORAZ W KAMPANIACH NAJWIĘKSZYCH MODOWYCH MAREK. CHOĆ W BRANŻY SĄ OD NIEDAWNA, ICH NAZWISKA JUŻ TRAFIAJĄ DO NAJWAŻNIEJSZYCH ZESTAWIEŃ, A POPULARNOŚCIĄ DAWNO PRZEBIŁY ZNANE TOPMODELKI. Tekst: Ola Barcz Ilustracja: Michał Dąbrowski


63

M O DA A R T Y K U Ł

M

illenial Supermodels to dziewczyny nowego pokolenia, które wiedzą, że w dzisiejszych czasach robienie kariery nie polega wyłącznie na chodzeniu po wybiegach i uczestniczeniu w profesjonalnych sesjach zdjęciowych. Nie mniej ważne jest stałe uaktualnianie profilu na Instagramie. Ich followersi liczeni są w milionach, a każde nowe selfie odbija się w sieci dużym echem. Tak samo jak kolejne kampanie reklamowe, w których biorą udział. Kiedyś modelki musiały zaczynać od niszowych pokazów i długo pracować na swój sukces. Dziś – w dobie mediów społecznościowych – dojście na szczyt jest dużo szybsze i znacznie prostsze. Te młode dziewczyny szturmem zdobywają świat mody i są na najlepszej drodze, aby całkowicie go opanować. Już teraz słyszy się o nich dużo częściej niż o modelkach, które przez lata wypracowywały sobie mocną pozycję na rynku. Nowe pokolenie dziewczyn brutalnie weryfikuje siłę rażenia dawnych gwiazd. Modowe CV mają naprawdę imponujące. Regularnie pojawiają się na okładkach prestiżowych magazynów oraz w kampaniach największych marek, takich jak Balmain, Chanel, Burberry, Rimmel czy Maybelline. Jeszcze do niedawna królowały w nich modelki z większym stażem, teraz dużo młodsze dziewczyny pojawiające się w światowych lookbookach, nikogo specjalnie nie dziwią. Lista domów mody, z którymi podejmują współpracę, robi wrażenie. Prezentują kolekcje Moschino, Chanel, Dolce &Gabbana, Fendi, Stelli McCartney i wielu innych wielkich brandów.

American Dream Kendall Jenner ma dopiero 20 lat, a już stała się znaną na całym świecie topmodelką, której instagramowy profil śledzą ponad 24 miliony użytkowników. Świat poznał ją dzięki reality show Z kamerą u Kardashianów, w którym zresztą nadal występuje. Karierę modelki rozpoczęła w wieku 15 lat, gdy wraz ze swoją siostrą, Kylie, wzięła udział w sesji dla magazynu Paper. Gigi Hadid, rówieśniczka i przyjaciółka Jenner, zaczynała jeszcze w dzieciństwie. Rozgłos przyniósł jej telewizyjny hit The Real Housewives of Miami. Trzy lata temu wróciła do świata mody, od razu jako ambasadorka marki GUESS. Instagramowy profil Hadid ma ponad 2,5 mln followersów, których wciąż przybywa. Cara Delevingne z kolei, nieco starsza od koleżanek uznawana jest za pionierkę wśród socialmodels. Karierę zaczęła w wieku 11 lat od pojawienia się we włoskim Vogue. Podczas British Fashion Awards w latach 2012 i 2014 zdobyła nagrodę w kategorii Modelka Roku. Będąc nastolatką pokazała starszym koleżankom, że powinny bać się zbliżającej się coraz pewniejszym krokiem konkurencji. Wszyscy kochają ją za spontaniczność, dystans, wyrazistość i nonszalancję, z jaką podejmuje najbardziej kontrowersyjne decyzje. Georgia May Jagger, córka Micka Jaggera i Jerry Hall, w wieku 16 lat podpisała kontrakt z agencją Independent Models, udowadniając, że na sukces skazana jest genetycznie. Swój znak rozpoznawczy – przerwę między górnymi jedynkami – umiejętnie zamieniła w atut. Do wielkiego świata mody wkroczyła ostatnio również piętnastoletnia Lily Rose Depp, córka Johnny’ego Deppa i Vanessy Paradis. Ma już za sobą pierwszą sesję zdjęciową dla australijskiego Oyster Magazine. I wygląda na to, że to dopiero początek.

Dobry start Można by się zastanawiać, o co cały ten szum. Przecież karierę w modelingu dziewczyny zawsze zaczynały bardzo wcześnie. Nie chodzi jednak o to, w jakim wieku młode modelki pierwszy raz stawiały stopę na wybiegu, ale o to u kogo szły. A także, ile czasu zajęło im dotarcie naprawdę wysoko. Sukces najgorętszych obecnie nazwisk ze świata high fashion to wypadkowa wielu

rzeczy. Trudno nie zauważyć, że Kendall Jenner mogłaby mieć utrudniony start, gdyby nie pojawiła się w rodzinnym show telewizyjnym. Jej przyjaciółka, Gigi Hadid, rozgłos zawdzięcza podobnemu reality, w którym brała udział jej mama Yolanda Foster. O rodzicach Georgii May Jagger i Lily Rose Depp nie trzeba nawet wspominać. Ciekawe, czy dziewczyny doszłyby tak daleko i tak szybko bez znanych nazwisk i popularnych kont na portalach społecznościowych. Przecież bez tego zaczynały ich poprzedniczki, wielkie gwiazdy światowych wybiegów, które są teraz wysyłane na modową emeryturę i zastępowane przez młode instamodels. Czy można więc mówić, że internet zdominował również świat mody? Nikt nie ma chyba wątpliwości, że naprawdę liczą się w nim tylko te modelki, które przywiązują wagę do swojego internetowego wizerunku. Dzięki półprywatnym relacjom zza kulis, jakimi raczą swoich fanów, wielkie pokazy chociaż na chwilę wydają się bliższe, łatwiej dostępne, niemal na wyciągnięcie ręki. I owo zgrabne wykorzystywanie social mediów jest właśnie tym, co daje instamodelkom dużą przewagę nad starszymi koleżankami, pozwala na zdobycie najlepszych kontraktów i zapewnia stałe miejsce w prestiżowych rankingach.

„Czy można więc mówić, że internet zdominował również świat mody? Nikt nie ma chyba wątpliwości, że naprawdę liczą się w nim tylko te modelki, które przywiązują wagę do swojego internetowego wizerunku.” Powiew świeżego powietrza Coraz młodsze dziewczyny, które pojawiają się w największych kampaniach, na najlepszych wybiegach i na okładkach światowych magazynów, wnoszą do mody świeżość i zastępują opatrzone już twarze. Ponadto gwarantują projektantom, że potencjalne klientki, które są ich równolatki, chętniej sięgną po daną kolekcję. Kilka selfie modelki w ubraniach danej marki potrafi zdziałać cuda. Kartą przetargową jest tu ogromna popularność, wynikająca z tego, że mimo przynależności do świata pełnego blichtru, wobec fanek zachowują się jak ich najlepsze przyjaciółki. Socialmodels to nie tylko modelki, ale również (a może przede wszystkim) celebrytki, które regularnie pojawiają się na portalach plotkarskich. Ich codzienne stylizacje i fryzury są szeroko komentowane przez media, każda wpadka zostaje natychmiast wytknięta, a pojedyncze zdjęcie bez makijażu opublikowane. Wiele z nich było znanych jeszcze zanim pojawiły się przed obiektywem. Pozyskanie ich do kampanii reklamowej to naprawdę dobry interes, bo sława ich nazwisk przekłada się bezpośrednio na sukces marketingowy. Zmiana warty wydaje się już przesądzona. To na te twarze stawiają teraz projektanci. Marc Jacobs szuka ich na Instagramie – wystarczy dodać swoje selfie i oznaczyć je hasztagiem #castmemarc. Otwiera się nowy rozdział.


64

M U S T H AV E D L A N I E J

Plecak Marki Szczesny

Potrzebujesz wyjątkowego plecaka, którym wyróżnisz się z tłumu? Rzuć okiem na ten pochodzący z nowej kolekcji MING MING FLA marki SZCZESNY. Jeśli lubisz mocne akcenty kolorystyczne, ta propozycja z pewnością przypadnie ci do gustu. Intensywny odcień fuksji i połyskujące materiały nie pozwolą ci przejść niezauważoną. Geometryczny, skórzany plecak z ciekawie wyglądającą przednią kieszenią, to coś, co powinno zagościć w twojej szafie. www.szcz-esny.com

Bransoleta 3D – New Geometry Marka unikke znana jest z wykorzystywania niestandardowych materiałów do robienia biżuterii. Klasyczne kruszce to dla ciebie banał, a sformułowania praktyczny design nie uważasz za oksymoron? Ta nylonowa bransoletka wykonana w technice druku 3D jest tym, czego potrzebujesz. Mocna, lekka i praktyczna – ewentualne zabrudzenia usuną zwykły płyn i szczoteczka do zębów. Produkt dostępny także w kolorze białym. www.unikkedesign.com

Portfel Space Wollets Produkty marki LULL inspirowane są przestrzenią miejską. Jeśli masz dość sztampowych portfeli i szukasz czegoś naprawdę wyjątkowego, ten portfel z całą pewnością powinien się znaleźć w centrum twojej uwagi. Produkt w kształcie prostokątnego trapezu z wyrazistą fakturą to idealna propozycja dla tych, którzy w doborze gadżetów cenią sobie odrobinę szaleństwa. Intensywny turkusowy odcień z mieniącymi się refleksami? Dlaczego nie! www.lull.com.pl


65

M U S T H AV E D L A N I E J

Zegarek Marc Zegarki już dawno przestały służyć wyłącznie do sprawdzania czasu. Użytkowość ma obecnie znacznie mniejsze znaczenie niż design. Zegarki sygnowane nazwiskiem Marca Jacobsa to gwarancja nie tylko stylu, ale też jakości wykonania. Skórzany, granatowy pasek, różowe złoto koperty i mineralne szkło pozwalają na zabawę klasyką w dobrym stylu. Minimalizm, ale bez nudy. Zegarek, który zdecydowanie powinien trafić na listę rzeczy, które musisz mieć. www.swiss.com.pl Mishka Bucket Hat Lubisz zaszaleć z nakryciem głowy? Świetnie się składa! Koniecznie sprawdź marka Mishka, która wie, jak robić streetwear. Ten w jej wydaniu nie wygląda monotonnie i przewidywalnie. Ta dwustronna czapka z zabawnym motywem oczu na całej powierzchni z pewnością przyciągnie wzrok przechodniów na ulicy. Wykonana w 100% z poliestru nada się na każdą głowę. Dostępna w rozmiarach S/M(60,5 cm) oraz L/XL (63cm). www.mishkanyc.com

Lady Of Whisper Tank Oryginalny top pilnie poszukiwany? Jeśli masz już dosyć nudnych ciuchów z pseudozabawnymi hasłami, koniecznie przyjrzyj się tej propozycji. Długi, czarny top z niesztampowym nadrukiem w kształcie twarzy prezentuje się intrygująco. Mimo głębokich wycięć po bokach, idealnie przylega do ciała. Komfort noszenia gwarantuje materiał. Produkt w ponad 80% wykonany jest z bawełny. Kto powiedział, że czerń jest nudna? www.black-scale.com/story

Futerał Tactus Buckuva do Ipada Air 1/2 Oto sposób na to, by zmienna pogoda nie krzyżowała żadnych twoich planów! Podczas częstych podróży twój iPad narażony jest na wiele uszkodzeń mechanicznych. Jeśli chcesz zwiększyć bezpieczeństwo sprzętu, koniecznie sprawdź futerał, który zapewni mu kompleksową ochronę. Co więcej, wyrafinowany projekt przypomina okładkę książki, tworząc niebanalny mariaż tradycji i nowoczesnej technologii. iDream.pl

Reebok Ventilator Day Glo Lato niebezpiecznie szybko rysuje się na horyzoncie, a ty wciąż potrzebujesz motywacji, żeby zacząć biegać? Oto ona. Nowe neonowe Reeboki Ventilator Day Glo. Kultowe buty, na punkcie których już w latach 90. oszalała amerykańska ulica, wracają w odświeżonej kolorystyce. Jeśli zastanawiałaś się, co zapewni ci jednocześnie komfort użytkowania i zagwarantuje jakość wykonania, odpowiedzią są te legendarne już buty runningowe. www.reebok.pl


66

M U S T H AV E D L A N I E J

Wygładzający Olejek do Demakijażu Clochee Dobór odpowiedniego olejku do demakijażu często powoduje trudności. Ten marki Clochee zmyje nawet wodoodporny makijaż, a także nawilży i wygładzi skórę, otulając twarz i dekolt delikatnym aromatem ze słodkich migdałów. Zawarty w nim olej sezamowy poprawi elastyczność skóry, czyniąc ją miękką i świeżą. Kosmetyk nadaje się do każdego rodzaju cery, ponieważ rozprowadzony nie daje efektu ciężkości i dobrze się wchłania. Doskonale spłukuje się wodą. clochee.com

Lekki Mus do Ciała Tutti Frutti Farmona Jeśli dotąd nie byłaś zadowolona z żadnego musu do ciała, masz szansę to nadrobić! Lekki mus do ciała Tutti Frutti, Farmona o słodkim zapachu brzoskwini i tropikalnego mango posiada wyjątkowe właściwości pielęgnacyjne. Dzięki zawartości afrykańskiego masła Karite głęboko nawilża, odżywia i ujędrnia skórę. Zawarte w musie ekstrakty z owoców noni zwiększają wydzielanie endorfin, pozwalając cieszyć się wspaniałym nastrojem i pełnią szczęścia. farmona.pl

Rower Kellys Avenue 70 Cenisz sobie indywidualizm i styl? W takim razie KELLYS stworzył serię ponadczasowych rowerów miejskich AVENUE właśnie dla ciebie. Model 70 oferuje ciekawe połączenie oryginalnego designu oraz zaawansowanych rozwiązań technologicznych, dzięki któremu dostajemy do rąk idealny rower miejski. Uwagę zwraca stylowy kolor ramy oraz ponadczasowy look. Całość uzupełnia szereg praktycznych dodatków. Miejska dżungla już na ciebie czeka! kellysbike.com/pl

Kosmetyki Klapp Imunn Sun Szukasz skutecznej ochrony twarzy i ciała przed słońcem? Rzuć okiem na kosmetyki linii IMMUN SUN o wysokiej i fotostabilnej ochronie przed promieniowaniem UVA i UVB (SPF od 30 do 50). Wszystkie produkty szybko się wchłaniają, są wodoodporne i mają konsystencję niepowodującą pocenia. Dzięki zawartości substancji aktywnych i witamin, kosmetyki dodatkowo pielęgnują skórę, sprawiając, że jest ona maksymalnie nawilżona i odżywiona. klapp-cosmetics.pl

Kolekcja Lakierów do Paznokci Opi Szukasz lakieru na wiosnę, który nie będzie pastelowy? Koniecznie sprawdź nową kolekcję od OPI! Znajdziesz w niej wszystkie odcienie szarości – od brokatowego i błyszczącego srebra, przez chłodny, kremowy popielaty i marengo, po uwodzicielską czerwień o przewrotnej nazwie Romantically Involved. Lakiery OPI udowadniają, że szarość nie musi być nudna. opinails.pl


FASHIONPHILOSOPHY FASHION WEEK POLAND DZIĘKUJE SPONSOROM I PARTNEROM XII EDYCJI //ZAPRASZAMY NA KOLEJNĄ EDYCJĘ

PATRON GŁÓWNY:

PARTNERZY:

OFICJALNY PARTNER:


fot. Laura Ociepa

Tekst: Ola Barcz i Sonia Niedbał

#fashionstoryconclusion WIELKIE ŚWIĘTO POLSKIEJ MODY ZA NAMI. TEGOROCZNY FASHION WEEK NIE ZAWIÓDŁ I DOSTARCZYŁ MNÓSTWO EMOCJI. ZACHWYCAJĄCE POKAZY I WIELU ZDOLNYCH, MŁODYCH PROJEKTANTÓW CHWALONYCH RÓWNIEŻ PRZEZ MEDIA ZAGRANICZNE, ROZBUDZIŁY W NAS OGROMNE NADZIEJE NA PRZYSZŁOŚĆ.

fot. Laura Ociepa

P

o emocjach związanych z zakończoną właśnie XII edycją FashionPhilosophy Fashion Week Poland, czas na podsumowanie. Organizatorom należą się wyrazy uznania przede wszystkim za decyzję o ulokowaniu wszystkich wydarzeń w jednym miejscu. Ułatwiło to uczestnictwo w pokazach i umożliwiło oglądanie ich w o wiele bardziej komfortowych warunkach niż w czasach, gdy OFF-y odbywały się w oddalonych od siebie miejscach. Przemyślana i dopracowana logistyka sprawiła, że można było skupić całą uwagę na tym, co najważniejsze – naprawdę udanych kolekcjach. Polscy projektanci przygotowali przegląd trendów, pokazując, co będziemy nosić w sezonie jesień-zima 2015/16. Jak na kolekcje przygotowane na chłodniejsze dni przystało, pojawiły się klasyczne kolory, a więc odcienie bordo, butelkowej zieleni, szarości i oczywiście czerni. Co prawda dużo rzadziej, ale prezentowano mocniejsze akcenty kolorystyczne, takie jak pomarańcz, czerwień, róż (w wersji pastelowej, jak i jaskrawej), fiolet i wariacje błękitu. Dużą popularnością cieszyły się tkaniny o metalicznym połysku, które pojawiały się niemal w każdej kolekcji. Nie zabrakło również skór i obecnych od kilku sezonów damskich sylwetek o męskich krojach. Królowały golfy, dzwony, płaszcze prawie do ziemi,


69

M O DA R E L A C J A

długość midi i łączenie na pozór niepasujących do siebie materiałów. Do tego zoom na skarpetki (w niemal wszystkich możliwych wydaniach: od pończochowych aż po wełniane, robione na drutach), które stanowiły mocny punkt wielu kolekcji. Pojawiło się nawet „kultowe” w naszym kraju połączenie skarpetek i sandałów, które tym razem nie wyglądało kiczowato, a raczej ukazywało zdolność do genialnego balansowania na cienkiej granicy dobrego smaku. Wielu projektantów dużo uwagi poświęciło umiejętnemu podkreślaniu pleców. Właśnie tę część ciała często starano się uwydatnić, niebanalnie ją ozdabiając czy decydując się na sensualne odkrycia. Poza plecami pojawił się też nagi pośladek, który w jednej ze swoich kreacji postanowił wyeksponować Maciej Sieradzki. Które kolekcje przykuły naszą największą uwagę? Zaczynamy od KOPI i Katarzyny Karwowskiej (laureatki nagrody MSKPU), które swoje projekty zaprezentowały w naszej ulubionej strefie OFF. Obie panie zabawiły się kolorem, czym wyróżniły się na tle pozostałych kolekcji. Różowy print KOPI i kolorowe futra Karwowskiej głęboko zapadły nam w pamięć. Na Fashion Weeku nadal królują ubrania dla kobiet, dlatego tym większe brawa należą się Piotrowi Drzałowi i Wojtkowi Haratykowi, którzy nie zapomnieli o mężczyznach. Dużo bardziej spodobała się nam kolekcja pierwszego z nich, będąca przykładem sportowej elegancji w naprawdę fajnym wydaniu, dopełnionym za pomocą wyraźnych, pomarańczowych akcentów oraz mocno wyeksponowanymi skarpetkami. Haratyk trochę zaszalał i panom zaproponował spódnice, które nie do końca do nas przemawiają, dlatego dajemy mu minimalnie mniejszą liczbę punktów. Nie sposób pominąć w tym zestawieniu NANKO, która nie tylko przygotowała coś specjalnie dla mężczyzn, ale pokazała także bardzo spójną kolekcję gotową do noszenia na co dzień. Wykorzystany przez nią ciekawy czarno-biały print i metaliczny połysk nadały ubraniom nowoczesnej formy. W strefie Designer Avenue również było na czym zawiesić oko. Dawid Tomaszewski, zwycięzca nagrody Złotego Flaminga, zachwycił nas pięknymi wieczorowymi kreacjami. Jego pokaz wzbogaciła wspaniała muzyka, która dopełniła całości i sprawiła, że mogliśmy podziwiać prawdziwy show. Równie zachwycające kreacje wieczorowe pokazała Agnieszka Orlińska. Kobiecość, zwiewność i elegancja to słowa idealnie opisujące przygotowane przez nią propozycje. Urzekła nas też marka TUNDRA-FASHIONLOGIC – ich męskie kroje w kobiecym wydaniu z odrobiną nonszalancji wkomponowane zostały w spójne, przemyślane stylizacje. Jesteśmy przekonani, że to ubrania, które niejedna kobieta chętnie wykorzystałaby w codziennej stylizacji. Nie zabrakło również akcentu zagranicznego. Wielką furorę zrobił Miguel Vieira, który uwodził eleganckimi sukniami i pięknymi garniturami. Od razu widać, że kolekcja przywędrowała do nas z Południa – bogato zdobione materiały i ciekawe kolory to coś, co Portugalczycy lubią przecież najbardziej. Jednym z naszych ulubionych pokazów było show, które przygotowała Klaudia Markiewicz. Jej kolekcja, inspirowana kultową grą GTA, Vice City, to wspomnienie lat 80. i moc kolorów, na które tak bardzo na Fashion Weeku czekaliśmy. Swój pokaz miał również uwielbiany przez tłumy finalista programu Project Runway – Maciej Sieradzki. Jego pokaz był jednym z najgłośniej oklaskiwanych. Nic dziwnego! Zaprezentował swoją słynną już plecionkę, dużo skór i odważne, nowatorskie kroje. Wszystkie te mocne elementy udało mu się ułożyć się w spójną kolekcję, w której już na pierwszy rzut oka widać ogrom włożonej pracy i imponujące umiejętności. Ale Fashion Week to też okazja do pokazania kolekcji przygotowanych przez wielkie nazwiska polskiego świata mody. W Łodzi pojawili się więc

„Z wielką ulgą stwierdzamy, że wiele kolekcji zachwyciło. Co więcej, interesująca twórczość rzeszy młodych projektantów zaostrza apetyt na więcej.” Eva Minge i Łukasz Jemioł. Po ich pokazach widać, że są już długo na rynku. Projektując ubrania bardzo przystępne i nieekstrawaganckie, dają do zrozumienia, że wiedzą, jak ważna jest sprzedaż. Minge, której nie można odmówić światowej kariery wyrzuca trochę młodym projektantom tworzenie rzeczy niemalże „z chleba i mięsa” i zapominanie o tym, że moda to przede wszystkim biznes. W związku z tym założyła nową markę FEMESTAGE i na przekór wszystkim pokazała letnią, prostą kolekcję sieciówkową. Sądząc po jej pozycji, doskonale wie, co robi. Jemioł również postawił na spokojną linię BASIC. Jego ubrania charakteryzuje styl militarny – wykorzystał zgniłą zieleń przełamaną dodatkowo bielą i pastelowym błękitem. Jesteśmy na tak!

fot. Marek Makowski

Z wielką ulgą stwierdzamy, że wiele kolekcji zachwyciło. Co więcej, interesująca twórczość rzeszy młodych projektantów zaostrza apetyt na więcej. Już teraz na imprezie pojawili się liczni przedstawiciele mediów zagranicznych i wygląda na to, że nasz przemysł modowy zmierza w dobrym kierunku. Do Łodzi coraz chętniej przyjeżdżają nie tylko polscy projektanci, co podnosi rangę całego wydarzenia. Dzieje się dużo i coraz lepiej. Czekając na rozwój wypadków, mamy pewność, że wracamy w październiku i znowu będziemy dla was relacjonować wszystko z „pierwszej ręki”.


70

M U S T H AV E D L A N I EG O

Osłona Tactus Vitrifender Odpowiedź na pytanie, co jest najważniejsze w urządzeniu mobilnym, brzmi: dobry ekran dotykowy. Dlatego niezmiernie ważna jest jego ochrona. Zamiast nieskutecznej folii, warto zainwestować w wykuwaną z dużych płyt szkła hartowanego szybę ochronną, która zapobiegnie uszkodzeniom mechanicznym. Vitrifender marki Tactus jest bardzo wytrzymała i mocna, a to wszystko przy grubości zaledwie 0,3 mm! Produkt odporny na uderzenia, zadrapania i obicia. iDream.pl

Cpt America Lamp Uwielbiasz Avangersów? Obejrzałeś wszystkie części Iron Mana, Thora, Kapitana Ameryki i Hulka? Jeśli tak, Marvel przygotował dla ciebie niezwykłą niespodziankę. Teraz możesz mieć w swoim domu lampkę przypominającą pięść Hulka, tarczę Kapitana, młot Thora lub maskę albo dłoń Iron Mana. Umieszcza się je na ścianie razem z dodatkową naklejką, która sprawia wrażenie, że lampka wbita jest w ścianę. 3dlightfx.com


71

M U S T H AV E D L A N I EG O

Spodnie Diamante Wear Robi się coraz cieplej, a ty nadal masz problem ze znalezieniem idealnych krótkich spodenek, w których nie będzie ci gorąco? Diamante Wear prezentuje spodnie o koszykarskim oversize’owym kroju, który dopasuje się do każdej sylwetki. Podbitka z bawełny gwarantuje dobrą jakość i poprawia komfort noszenia ubrania. Z przodu znajduje się napis GOLDEN, z tyłu CHILD. Produkt został uszyty w Polsce. diamante-wear.com

Longboard Bustin Mission 40

Nudzi cię stanie w korkach? Przytłacza cię wizja zatłoczonych autobusów, gdy z nieba leje się żar? Już dziś odmień swój los! Jeśli chcesz wyrwać się z rutyny i zasmakować nowej zajawki wskocz na longboard! Dzięki niemu będziesz miał szansę aktywnie spędzić czas. To świetny środek komunikacji na miejskie warunki, prosty do opanowania dla każdego amatora surfingu po betonowej fali. www.deskshop.pl

Razer Blade Wakacje to czas wyjazdów, które wymagają rozstania z komputerem. Razer postanowił rozwiązać ten problem i stworzył prawdziwego laptopa dla graczy. Jednakże, jedyne co ma wspólnego Razer Blade z laptopem, to waga wynosząca dwa kg. Tak naprawdę to zminimalizowany komputer stacjonarny. Jego specyfikacja pozwala na płynną grę w najbardziej wymagające wydania. Gratka dla prawdziwego gracza. razerzone.com

Sesame

Sesame to tzw. blokada zbliżeniowa do Maców z Bluetooth. Ma za zadanie wygaszać ekran, gdy oddalasz się od komputera. Odblokowywanie odbywa się automatycznie (kiedy z powrotem znajdziesz się w zasięgu) lub przy wykorzystaniu zabezpieczenia z hasłem. Jeśli skonfigurujesz Sesame z aplikacją Apple Script bez problemu ściszysz też dźwięk i zastopujesz Spotify. Niewielkie urządzenie bez problemu wepniesz w kółko do kluczy. shop.coolmaterial.com


72

M U S T H AV E D L A N I EG O

Mucha Wiązana Bowstyle Kto powiedział, że muchy muszą być nudne? Albo, że pasują tylko do smokingów? O tym, że to nieprawda zaświadcza ta mucha z jedwabiu. Kolorowa, z ręcznie wiązanym paskiem będzie idealna dla wszystkich, którzy lubią odważne rozwiązania i nie boją się zaszaleć ze stylem. Niebanalny wzór w motyle idealnie współgra z granatem tkaniny. Na dostawę zamówionego produktu trzeba czekać 7 dni.

Bawełniana Torba Beardshop Myślałeś, że nie znalazłeś jeszcze bawełnianej torby, która bez trudu pomieści wszystko, co chcesz mieć pod ręką? Błąd. Oto ona. Ta bawełniana torba jest niezwykle pojemna. Z łatwością włożysz do niej książki, laptopa, tablet, portfel i wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy. Jest nie tylko wytrzymała, ale również ekologiczna. I co widoczne już na pierwszy rzut oka – bardzo stylowa.

Obcinacz Do Cygar Alpen Premana Jeśli chcesz poczuć się przez chwilę jak Al Pacino, najpierw powinieneś zainwestować w cygara, a zaraz potem w klasyczną nierdzewną obcinaczkę. Ta z Alpen Premana wytwarzana jest przez tradycyjnego włoskiego producenta nożyczek, który dba o to, by każdy z jego produktów spełniał wysokie standardy jakości. Dodatkowym atutem jest opakowanie – elegancki skórzany futerał. Dla prawdziwych koneserów.

Igor Morski – Chłopięcy Świat

Szukasz czegoś oryginalnego do powieszenia na ścianie w pokoju? Lubisz niebanalne pomysły? Jest więc duża szansa, że do gustu przypadnie ci praca Igora Morskiego – grafika i scenografa. Artysta tworzy m.in. ilustracje prasowe, współpracując z uznanymi zagranicznymi tytułami. Ciekawy koncept na ukazanie istniejących obok siebie jednocześnie męskości i chłopięcości z całą pewnością robi wielkie wrażenie.

Karta Ii Pendrive 8Gb Usb Myliłeś się sądząc, że pendrive to urządzenie o bardzo niewielkim potencjale designerskim. Ten w kształcie karty kredytowej z ciekawym nadrukiem ma szansę sprawić, że zwykłe zrzucanie plików przestanie być aż tak nieinteresującym i żmudnym zajęciem, jakim było do tej pory. Parametry urządzenia? Pendrive pozwala na odczyt z prędkością nawet do 25MB/s, przy zapisie wynoszącym do 15MB/s.

W S Z YS T K IE PR O D U K T Y D O S T Ę PNE W:

M A RK E T. SH O PL O.C O M



74

M O DA A R T Y K U Ł

MODELKA, KAMERA GROPRO, MILITARYZM I FASHION WEEK POLAND. ŁUKASZ JEMIOŁ WE WSPÓŁPRACY Z HIRO STWORZYŁ PROJEKT, KTÓRY MOŻE ZREWOLUCJONIZOWAĆ SPOSÓB OGLĄDANIA POKAZÓW MODY. DO RĄK MODELKI ANI ŁAGODZIŃSKIEJ TRAFIŁA KAMERA, DZIĘKI KTÓREJ POWSTAŁO NAGRANIE POKAZU WPROST Z WYBIEGU.

Z perspektywy modelki

K

amera umieszczona na selfie sticku rejestruje wszystko. Makijaże, fryzury, modelki zalotnie puszczające oko, ostatnie wskazówki projektanta, a nawet pamiątkowe zdjęcie przed wyjściem na wybieg i roześmianą Kasię Sokołowską. GoPro co chwilę przejmuje ktoś inny, ale najważniejsze ujęcie należy do Ani Łagodzińskiej, która nagrywa finał pokazu. Wejście w sam środek całego wydarzenia tworzy zupełnie nową jakość, jeśli chodzi o sposób pokazywania kolekcji. Przede wszystkim zdaje się czynić wszystko bardziej namacalnym i prawdziwym. Widoczne są na przykład szczegóły, których nawet najbardziej wnikliwy obserwator nie byłby w stanie dostrzec podczas kilkuminutowego show. Kiedy podczas finału Łagodzińska wyszła na wybieg i z własnej perspektywy uwieczniała show, publiczność była oszołomiona. Czegoś takiego widownia łódzkiego tygodnia mody jeszcze nie widziała i prędko może znowu nie zobaczyć. Modelka, która nagrywa „z ręki” pokaz jest jednocześnie uczestnikiem i rejestratorem – takiej świeżości chyba nikt się nie spodziewał. Reakcja odbiorców przeszła jednak najśmielsze oczekiwania, a zaskoczeniem była też otwartość organizatorów na backstage’u. Każdy chciał stać się częścią niezwykłego projektu. Nikt nie odmówił choćby krótkiego pomachania do kamerki czy przesłania szerokiego uśmiechu. Dzięki temu wszystkiemu powstała niezwykła, bardzo radosna, pamiątka z pokazu. Gotowy film jest do obejrzenia na kanale YouTube magazynu HIRO.

Tekst: Aleksandra Zawadzka Zdjęcia: Marek Makowski

Technologiczne szkiełka Tego typu pomysły na romans mody i technologii pojawiały się jednak na świecie już wcześniej. Modelki trzymające kamerę, zakładające inteligentne okulary czy przypinające sobie interaktywną broszkę – widzieliśmy to już kilka razy. Diane Von Furstenberg w 2013 dała swoim modelkom Google Glass. Dziewczyny spacerowały po wybiegu, spoglądając przez zaawansowane technologicznie szkiełka podczas New York Fashion Week. W każdej parze okularów kryła się kamera, ekran i procesor. Wszystko po to, by przedstawić pokaz z perspektywy modeli. Informacje o przedsięwzięciu trafiły na czołówki gazet, dziennikarze nie szczędzili słów uznania i pochwał. Modna dziewczyna założyła okulary dla nerda. Możliwe stało się coś, co zdawało się być zupełnie niemożliwe. Geek i chic w jednym. „Jestem na tyle stara, aby nie tańczyć w Studui 54 i wystarczająco młoda, żeby nie przegapić cyfrowej rewolucji" – przyznała potem projektantka w jednym z wywiadów. W jej ślady poszli inni. Podobną rzecz zrobił Topshop, a Burberry sfilmowało show z wybiegu za pomocą iPhone'ów. W tamtym roku kamery GoPro pojawiły się na pokazie Rag & Bone. Nowojorski pokaz nagrano dzięki 36 urządzeniom zamocowanym w przeróżnych miejscach. Teraz tendencja dociera do Polski, a HIRO jest tego świadkiem oraz inicjatorem. Czy trend będzie tylko chwilowy? A może jednak przyjmie się jako stała koncepcja nagrywania pokazów mody? Z jednej strony technologia rozwija się niesamowicie szybko i moda, aby nadążyć za współczesnym światem, musi się dostosowywać. Z drugiej – nic nie jest tak kapryśne, jak właśnie to środowisko.


75


76

JAW S D R O P

Mini Augmented Vision Oto nowy sposób na zwiększenie bezpieczeństwa podczas jazdy. Gogle AR to przygotowany przez markę MINI prototyp okularów rozszerzających kierowcy pole widzenia. Dzięki tzw. technologii przeziernej eliminują miejsca, których normalnie nie da się zobaczyć za pomocą lusterek. Gadżet pozwala także m.in. na wyświetlanie szybkościomierza na przedniej szybie oraz informuje o znakach drogowych czy wolnych miejscach parkingowych. mini.com.pl

Telewizor Samsung SUHD Nadchodzi rewolucja w technologii High Definition przygotowana przez Samsunga. Telewizory nowej linii SUHD gwarantują doskonałe kolory, kontrast i szczegółowość obrazu. O jego jakość zadbają z kolei zakrzywione matryce UHD i nanokrystaliczna powłoka, a niebieskie diody LED zapewnią wysoką jakość odwzorowywania barw. Na polskim rynku znajdziemy trzy modele: SUHD oraz dopiero co wprowadzone JS8500 i JS9500. sklepsamsung.pl

Giroptic Giroptic to pierwsza na świecie kamerka, która tworzy panoramiczne zdjęcia i filmy obejmujące kąt 360 stopni, a wszystko to w jakości HD. Wyposażona w m.in. w trzy mikrofony, stabilizator obrazu, aparat 8Mpx i geotagowanie. Za pomocą WI-FI umożliwia także natychmiastowe przesyłanie znajomym wykonanych ujęć. Kickstarterowy produkt na razie dostępny jest wyłącznie w przedsprzedaży. giroptic.com


77

JAW S D R O P

Samsung Galaxy S6 Edge Propozycja dla tych, którzy cenią sobie zarówno wysoką jakość urządzeń, jak i estetykę ich wykonania. Nowy Samsung Galaxy S6 Edge wyposażony jest w ekran zachodzący na boczne krawędzie, które podświetlają się różnymi kolorami. Za pomocą wbudowanych aparatów smartfon pozwala na robienie zdjęć o zwiększonej rozdzielczości. Dodatkowym atutem jest bateria, która ładuje się 1,5 razy szybciej niż w poprzednich modelach. sklepsamsung.pl

Sennheiser Urbanite Xl Wireless Jeśli jesteś wybrednym użytkownikiem słuchawek, powinieneś sprawdzić nowy produkt przygotowany przez Sennheisera. Bezprzewodowe słuchawki z serii URBANITE pozwalają zarówno na wysoką jakość odbierania basów, jak i pozostałej gamy dźwięków. Wyposażone w transmisję Bluetooth 4.0 z protokołem apt-X i technologią NFC, brzmią dokładnie tak, jak oczekujesz od słuchawek tej marki. sennheiser.pl

Swimmo Kickstarterowy projekt zegarka dla pływaków – zarówno tych profesjonalnych, jak i amatorów. Swimmo pokazuje pokonany dystans, spalone kalorie, prędkość pływania oraz tętno użytkownika. Dodatkowo pozwala na synchronizację z serwisami społecznościowymi, aby można było pochwalić się swoimi postępami i konkurować ze znajomymi. Produkt dostępny po zamówieniu. swimmo.com

Leitz Icon Leitz Icon to drukarka mobilna do etykiet. Wystarczą smartfon, tablet lub laptop, które za pomocą USB lub WIFI łączą się z urządzeniem. Po szybkiej konfiguracji można zacząć drukować najróżniejsze etykiety – od kodów kreskowych przez wizytówki aż po opisy na pudła w trakcie przeprowadzki. Lekka i poręczna – bez trudu zmieści się w plecaku czy torebce. Drukuje z prędkością 200 etykiet na minutę. leitz.com/pl-PL


Najważniejsza jest wizja

DLACZEGO WARTO INWESTOWAĆ W SWOJĄ PASJĘ, OD CZEGO NALEŻY ZACZĄĆ ZAAWANSOWANE PLANOWANIE BIZNESU, JAK WYKORZYSTAĆ W JEGO PROWADZENIU MOBILNE TECHNOLOGIE I CZY OPŁACA SIĘ CZASEM ZARYZYKOWAĆ. DOWIEDZCIE SIĘ, JAK ZBUDOWAĆ WŁASNĄ MARKĘ.

Tekst i rozmowa: Marta Mikos Zdjęcie: Konrad Grymin

A

ndrzej Basiukiewicz oraz Łukasz Rzeczkowski, założyciele sklepu Pole Na Stole, zgodnie używają względem siebie określenia foodies, które odnosi się do ludzi umieszczających jedzenie na liście priorytetów i poświęcających wiele energii szukaniu ciekawych, lokalnych produktów. Ich pomysł na własną firmę, jak sami przyznają, wyrasta przede wszystkim z pasji, ale jest też efektem znalezienia luki na rynku. Wszystko zaczęło się od odkrycia, że polskie, zdrowe produkty dostępne są praktycznie tylko podczas modnych teraz targów żywności. Szczegółowy research ujawnił, że takich odpowiednio przygotowanych

ofert brakuje w stałej sprzedaży. Znalezienie w internecie sklepu, w którym zakupy stanowiłyby przyjemność, produkty byłyby odpowiednio wyeksponowane, a dostawcy szczegółowo opisani okazało się niemożliwe. Tak też zrodził się pomysł stworzenia czegoś na własną rękę. Wdrożenie go wymagało gruntownego przygotowania. „Przejrzeliśmy około 50 stron zawierających podobne biznesy z Polski, USA, Włoch i Wielkiej Brytanii. Potem wypisaliśmy, co się nam podoba, a co nie, jakie są ułatwienia przy robieniu zakupów, na jakie bariery zwykle się natrafia. Pomogło nam to lepiej zrozumieć, jaką my mamy wizję” – tłumaczą.


79

Podstawowe założenia Pierwszy krok w realizacji planów stanowiła gruntowna analiza podobnych rozwiązań, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Najważniejszą ideą, wokół której powstał sklep Pole Na Stole, była chęć stworzenia platformy oferującej dobry produkt od solidnego dostawcy. Aby być pewnym jakości, obaj założyciele ruszyli w trasę i przez kilka kolejnych weekendów odwiedzali poszczególnych producentów oraz targi żywności w różnych regionach kraju. Kryterium wyboru wydawało się jasne, trudności nastręczało jednak znalezienie producentów, którzy daliby radę mu sprostać. Wymagania foodies były i są mocno sprecyzowane: produkty muszą być wytwarzane rzemieślniczymi, tradycyjnymi metodami oraz cechować się najwyższą jakością i niepowtarzalnym smakiem. Okres selekcji wiązał się ze spróbowaniem prawie 1500 rzeczy od ponad 100 dostawców, z czego ostatecznie zdecydowano się wybrać około 200 produktów od 20 dystrybutorów.

Wybór kanału Andrzej i Łukasz postanowili firmę prowadzić online. Jak sami przyznają – ten sposób wydaje się najprostszy. Można zacząć stosunkowo szybko, a dodatkowo ich typ biznesu cechuje się małą barierą wejścia na rynek. Jak jednak zaznaczają, sporo czasu zajęło im przygotowanie startu sklepu internetowego – trwało to w sumie 7 miesięcy. Ważnym krokiem, jeśli chodzi o debiut w e-commerce, był wybór platformy internetowej, która odpowiadałaby ich potrzebom. Po drobiazgowym porównaniu różnych firm (polskich i zagranicznych) postawili na Shoplo.com, które wyróżniało się wysokim poziomem obsługi klienta, przejrzystymi cenami oraz abonamentowym systemem rozliczania, w którym nie trzeba martwić się o dodatkowe koszty. Dużą wagę przywiązywali do tego, aby oferta sklepu mogła być z łatwością wyświetlana na urządzeniach mobilnych, co jest dzisiaj absolutną koniecznością. Właściciele Pole Na Stole od początku wykorzystywali wiele funkcjonalnych rozwiązań dostępnych dla e-sprzedawców, m.in. Marketing Automation (automatyczna wysyłka e-maili do klientów) czy Mailchimp (e-mail marketing). Poza tym od razu zaczęli korzystać z dostępnej również na Shoplo.com integracji z iFirmą, która pozwala na prowadzenie księgowości online oraz aplikacji Up-sell, umożliwiającej zwiększanie wartości koszyka klienta przez proponowanie mu podobnych lub komplementarnych produktów. Przyznają, że o wyborze tej platformy zadecydowała również dostępność rozwiązań z zakresu marketingu, płatności, księgowości i opinie klientów – wszystko w jednym panelu sprzedawcy Shoplo. Obecnie przymierzają się również do uruchomienia modelu subskrypcji, która pozwala na oferowanie klientom gotowego zamówienia w np. miesięcznych odstępach.

Promocja i rozwój biznesu Pole Na Stole do promocji wykorzystuje przede wszystkim marketing szeptany, który jak dotąd sprawdza się rewelacyjnie. Jednak nierzadko sięga także po środki bardziej namacalne, np. kupno reklam online. Ponadto, pomysłodawcy sklepu pojawiają się coraz częściej w mediach, zarówno w prasie drukowanej, jak

i na portalach internetowych czy blogach. Andrzej i Łukasz mają spójną wizję tego, jak ich firma powinna się rozwijać. Pole Na Stole to silna marka, która jednoznacznie powinna kojarzyć się z lokalnymi, unikalnymi produktami. W jej bogatej i przemyślanej ofercie, znajdziemy m.in. słodycze, zdrowe przekąski, soki i syropy, przyprawy czy konfitury. Z czasem na pewno pojawią się nowe towary, takie jak akcesoria kuchenne czy naturalne kosmetyki. W planie jest również zorganizowanie targów żywności dla dostawców pod szyldem Pole Na Stole. Chodzi o to, by dotrzeć do jak najszerszego grona potencjalnie zainteresowanych osób. Chcą także pomóc małym producentom w zakresie dystrybucji, konstruowania oferty, marketingu oraz brandingu. Niewykluczone, że w przyszłości, obok kanału online, powstanie sklep stacjonarny.

Nauka e-commerce Jak na razie, sklep prowadzony jest wyłącznie przez dwóch założycieli. Do nauki e-commerce wykorzystują głównie bezpłatne źródła, które znajdują w internecie. Przydatne okazały się również darmowe raporty na temat sprzedaży online w Polsce oraz branżowe portale. W sprzedaży internetowej poruszają się na tyle swobodnie, że Andrzej Basiukiewicz wystąpił w roli prelegenta podczas Ecommerce Day Poland, który odbył się 5 maja na Stadionie Narodowym

Specyfika branży

„Sprzedaż żywności w internecie rodzi pewne trudności nie można przecież skosztować produktów. Brzmi banalnie, ale to właśnie stanowi największy problem.”

Sprzedaż żywności w internecie rodzi pewne trudności – nie można przecież skosztować produktów. Brzmi banalnie, ale to właśnie stanowi największy problem. Jak zatem przekonać klienta do zakupu? Aby ułatwić decyzję, niezbędne są dobrej jakości zdjęcia oraz szczegółowe opisy, które pozwalają ocenić, czy dany produkt jest faktycznie tym, którego szukamy. Czy założyciele Pole Na Stole uważają, że mimo wszelkich trudności, mają prawo mówić o sukcesie? Wydaje się, że jak najbardziej tak. „Najbardziej dumni jesteśmy chyba z tego, że mamy poczucie robienia czegoś, co ma sens i przynosi ludziom radość – i to zarówno klientom, jak i dostawcom. Jeszcze przed startem dostaliśmy wiele „poklepań po plecach” od znajomych. Słyszeliśmy od nich, że sklep wygląda po prostu apetycznie, a oferowane produkty, które ciężko dostać w normalnych sklepach, są ciekawe i smaczne. Pozytywny odbiór potwierdził się też już po starcie, gdy klienci sami pisali nam pozytywne opinie czy wracali do nas już po dwóch tygodnia od pierwszych zakupów. Z kolei dostawcy mówią nam, że bardzo profesjonalnie podchodzimy do tego, co robimy i cieszą się, że mają takiego partnera” – przyznają.


Basia Królowa Snapchata Tekst: Basia Dudek

DRUGA NAD RANEM. W STANIE LEKKIEGO UPOJENIA ALKOHOLOWEGO STOJĘ Z PRZYJACIÓŁKĄ PRZED KLUBEM NA OGRODOWEJ. NAGLE WIDZĘ WESOŁO KROCZĄCYCH W MOJĄ STRONĘ STARYCH ZNAJOMYCH Z UCZELNI. PODCHODZĄ, WITAJĄ SIĘ ZE MNĄ. OD RAZU STWIERDZAM, ŻE WYPADAŁOBY PRZEDSTAWIĆ IM FRANĘ. JUŻ ZACZYNAM WYGŁASZAĆ SAKRAMENTALNE: „TO JEST…”, GDY OKAZUJE SIĘ, ŻE NIEPOTRZEBNIE TRACĘ CZAS. SNAPCHAT MNIE WYRĘCZYŁ. „WIEMY, KTO TO JEST! CZEŚĆ, FRANA! ZNAMY CIĘ ZE SNAPCHATA BASI”.

W

1

Pijesz? Nie snapchatuj! -

Nigdy nie wysyłaj snapów po wypiciu więcej niż trzech piw. Dlaczego? Bo zawsze kończy się to usuwaniem ich na kacu i nerwowym kalkulowaniem, ile osób widziało to, co ty nie do końca pamiętasz. Jeśli twoje storyline przekracza magiczną granicę 3 tysięcy sekund, a ponad połowa z tego, to rozmazane filmiki z klubu, na których twoja koleżanka postanawia przeistoczyć się na chwilę w Nataszą Urbańską z teledysku „Rolowanie”, pamiętaj: twarz ma się jedną. I niebezpiecznie łatwo ją stracić.

łaściwie nie powinno mnie to dziwić. Znajomi śmieją się, że nie muszą mnie pytać, co słychać, bo na bieżąco dostają sprawozdania. Średnio co godzinę, nie pozwalam im zatęsknić. Mogą mnie nie widzieć miesiąc, a i tak wiedzą, z kim byłam wczoraj na kawie, kiedy robiłam zakupy na Hali Mirowskiej i z ilu jajek zjadłam jajecznicę na śniadanie. Oszukuję się, że chcą to wiedzieć. Prawda jest jednak taka, że ze Snapchatem walczę od miesięcy. Bezskutecznie. A przecież nie żądam wiele. Pragnę tylko wrócić do normalności. Ciągle wierzę, że jest dla mnie nadzieja. Podobno najlepiej uczyć się na własnych błędach, ale moja babcia mówiła zawsze, że na cudzych mniej boli. Dlatego zaoszczędźcie sobie cierpienia, wycierpiałam je za was. Oto zestaw 10 snapchatowych przykazań, które pozwolą wam umiejętnie uniknąć tego, czego inni musieli niestety doświadczyć.

2

Selfie book inspired by Kim Kardashian Mystory składające się z samych selfie nie jest cool. Ale oczywiście wszyscy to robią. Dziewczyny i chłopaki. Ładni i brzydcy. Grubi i szczupli. Mimo widocznych pomiędzy nimi różnic, łączy ich jedno: nie powinni. Na Instagramie takie rzeczy przechodzą niezauważone prawie jak weekendowa redukcja środków na koncie, Podobny narcyzm na snapie na dłuższą metę jest bardziej męczący. Nawet, jeśli teoretycznie macie z nim do czynienia tylko przez 100 sekund z waszego życia.


SOCIAL ART YKUŁ

3 5 7 9

81

Nie rozbieraj się do rosołu! -

Zmatchowało cię z typem na Tinderze, później zaczęłaś go followować na Instagramie. Historia jak z Disneya nabiera tempa, gdy wreszcie dodajecie się na Snapchacie. Jeszcze z czasów Bravo Girl pamiętasz dwadzieścia sposobów na zatrzymanie przy sobie faceta, więc postanawiasz wykorzystać jeden z nich i chcesz wysłać sensualną fotkę, żeby rozbudzić jego zmysły. Czymże są cztery sekundy wobec wieczności? A co jeśli staną się początkiem miłości aż po grób? Zapewniam, nie staną się. A ten szczwany lis może zrobić printscreena! I później znajdujesz swoje zdjęcie ze złośliwym podpisem na jakimś bekowym fanpage’u na Facebooku. I jest ci przykro. I cierpisz.

Nie nadużywaj #eatclean i #fit! -

Od pół roku chodzisz na siłownię i nadal jesteś gruba? Nic dziwnego, jeśli zamiast skupić się na cardio, łapiesz ostrość podczas kręcenia snapa na bieżni. Selfie w szatni, selfie na orbitreku, zdjęcie najnowszych nike’ów. I ani kropli potu. Każda Chodakowska powie ci, że robisz to źle!

Stop blogerkom! -

Szafiarki, wstrzymajcie konie, błagam! Macie rzeszę nastoletnich fanów, szanuję to! Ale nie pokazujcie im, jak robić z siebie błaznów w internecie! Mając na Snapchacie przez zaledwie trzy dni jedną z bardziej znanych polskich blogerek, dowiedziałam o niej wszystkiego. Tego, o której wstała, w jakim sklepie robiła zakupy, ile lodów na patyku zjadła, jaki sok marchewkowy pije i u którego YouTubera obudziła się po imprezie na Mazowieckiej. Blogerki często podkreślają w wywiadach, że bardzo nie chcą być celebrytkami i nienawidzą pojawiać się na Pudelku. Jednak na snapie puszczają im hamulce. I (nie)zgrabnie przekraczają granicę dobrego smaku. Czyżby nowa definicja słowa hipokryzja?

Snap to nie pocztówka! -

Pojechałeś pendolino nad morze. Wszyscy muszą o tym wiedzieć. Nic nie może umknąć twoim znajomym. Żywisz głębokie przekonanie, że namiętnie śledzą, jak jesz gofra, spacerujesz po molo w Sopocie albo otwierasz butelkę wina conversem, bo nie masz korkociągu. Pocztówka z wakacji w formie Snapchata? Jestem na nie, przykro mi, nie przechodzisz do następnego etapu.

4 6 8 10

Nie kompromituj znajomych! -

Powszechnie wiadomo, że im bardziej kogoś lubisz, tym chętniej mu ciśniesz. Miło jest czasem pośmiać się z przyjaciół, to prawda. Jednak pamiętajcie, że to, co się zobaczy, na długo pozostaje w pamięci. Więc zanim wyślesz snapa, na którym twój znajomy opowiada o tym, jak się zakochał trzeci raz w tym tygodniu albo relacjonuje kolejne ucieczki z taksówek bez płacenia, zastanów się, czy warto. Jeden nieprzemyślany klik i nie masz już komu wypłakiwać się w ramię.

Kłamstwo ma krótkie nogi! -

Snapchat utrudnia oszukiwanie. Wyobraź sobie: znajoma zaprasza cię do siebie na wieczór, ty odmawiasz, tłumacząc się zatruciem pokarmowym i złym samopoczuciem. Ona mówi, że szkoda i wyraża nadzieję, że niedługo poczujesz się lepiej. Godzinę później wstawiasz filmik z Pawilonów, a po czterech godzinach z imprezy w Temacie Rzeka. Bo tak naprawdę miałaś dzisiaj ochotę na bajlando, a ona oferowała leżenie pod kocem i oglądanie Prawa Agaty. Kłamstwo wychodzi, tobie jest głupio i nie masz nic na swoje wytłumaczenie. Friendship over, jak mówi staroamerykańskie porzekadło.

Nie rób randomowych zdjęć randomowym rzeczom! Nikogo nie interesuje krawężnik, chodnik, drzewo, kwiatek, blok, most czy Pałac Kultury. Nie rób zdjęć wszystkiemu, co widzisz. Nie jesteś fotoreporterem ani paparazzo. Jesteś zwykłym, szarym człowiekiem. Twoje zdjęcia wcale nie są wyjątkowe. Ani trochę. A o kompozycji i kadrowaniu pojęcie masz tak blade, że aż przezroczyste.

Uwaga dziecko! -

Na celowniku: laski zakochane w swoich siostrzyczkach i braciszkach oraz samotni (?!) drwaloseksualni właściciele zwierząt. Wysyłanie pierwszych kroków łysego bobasa albo słodkiego mruczenia kota naprawdę interesuje świat mniej niż średnio. Przynajmniej na Snapchacie. Jeśli chcesz mieć znajomych, którzy pójdą z tobą kiedyś jeszcze na piwo, odczekaj 3 minuty i sprawdź, czy nadal chcesz dzielić swoją radość z całą listą kontaktów.

Wnioski? Porównując za i przeciw, okazuje się, że najlepiej w ogóle nie korzystać z tej

aplikacji. Kiedy powiedziałam to na głos znajomemu, usłyszałam: „A udało ci się kiedyś przekonać babcię, że nie jesteś głodna? No właśnie”. Jeśli choć raz posmakujesz Snapchata, ciężko ci będzie wywalić go z telefonu. Wiem to z autopsji. Powiem wam w sekrecie, że ponad połowę z wymienionych wyżej rzeczy robię sama. Z premedytacją.


Dubaj

Oczekiwania vs. rzeczywistosć

NAJWYŻSZY BUDYNEK NA ŚWIECIE, ZAPIERAJĄCE DECH W PIERSIACH WIDOKI I OGROMNE PIENIĄDZE. DUBAJ WZBUDZA NIEZDROWĄ CIEKAWOŚĆ PODSZYTĄ AUTENTYCZNYM PODZIWEM. ŻEBY DOWIEDZIEĆ SIĘ, JAKI JEST NAPRAWDĘ TRZEBA Z NIM STANĄĆ OKO W OKO. Tekst i zdjęcia: Kamil Cendrowski

J

ako że Dubaj obrósł w wiele mitów i stał się obiektem najróżniejszych wyobrażeń, mając okazję, postanawiamy sprawdzić, jak jedno z najszybciej rozrastających się miast na świecie wygląda z bliska. Pomysł wydaje się niezły. Ciepło, potencjalnie dużo atrakcji, niezbyt daleko. Decyzja zapada bardzo szybko. Lecimy. Sam początek wycieczki jest delikatnie mówiąc mało przyjemny. Okazuje się, że linii Qatar Airways, na którą się zdecydowaliśmy, w ogóle nie obchodzi, że mamy 24-godzinną przesiadkę w Doha i może chcielibyśmy sobie pozwiedzać. Dowiadujemy się, że nie wydadzą nam bagaży. Wszystko

poleci do Dubaju i tyle. Na szczęście samo Doha robi dobre wrażenie. Wieżowce są duże, samochody drogie, centra handlowe bogate, benzyna tania. W sam raz na 24 godziny. Około 17.00 lądujemy na miejscu. Zamiast gigantycznego lotniska Dubai International Airport (DXB) wybieramy znacznie mniejsze i zdecydowanie bardziej puste lotnisko Al Maktoum (DWC). Ma lepsze czasowo połączenie z Doha, leży znacznie bliżej naszego hotelu, a od momentu wylądowania do wyjścia z terminalu mija najwyżej 18 sekund. Nie do zrobienia na DXB. Czas na pierwszy kontakt z miastem. Jedziemy pod Burj Khalifa. Metro


83

TRIPY ART YKUŁ

jest nowoczesne, klimatyzowane, ludzie mówią po angielsku, etc. Główną bolączką są jednak tłumy ludzi gdziekolwiek się nie ruszyć. Już na stacji kolejka do kas i automatów wygląda jak zapowiedź godzinnego oczekiwania. Wykorzystujemy więc fakt, że w podróży towarzyszy nam rozgadana trzylatka. Dzięki niej przedarcie się na początek wężyka stojących staje się (nomen omen) dziecinnie proste. Generalnie metrem warto się przejechać od pętli do pętli, bo widoki są naprawdę niezłe. Poza tym to najlepszy sposób na dotarcie do wszystkich najważniejszych punktów miasta. Zbudowane jest na specjalnej estakadzie wzdłuż Sheikh Zayed Road. Gdyby szukać tu lokalnych analogii, Zayed Road przypomina trochę naszą Marszałkowską. Pierwsze wrażenie o Dubaju przedstawia się mało oryginalnie: jest długi i cienki. Zwłaszcza długi. Z Deiry (stara część Dubaju) do Mariny odległość wynosi ponad 30 km (dla porównania: mniej więcej tyle, ile z warszawskich Kabat do Łomianek). Wszędzie trzeba poruszać się samochodem lub taksówką. Brzmi banalnie, ale okazuje się jednak dużym wyzwaniem ze względu na chaos informacyjny, który najprostsze sprawy potrafi zamienić w problemy przypominające węzeł gordyjski. Wynajęcie samochodu to wprawdzie niezły pomysł, mający sporo zalet, takich jak praktycznie darmowa benzyna czy fenomenalna sieć dróg, czasem zakorkowanych, ale zdecydowanie przejezdnych. Nie ma jednak rozwiązań nieposiadających wad, co rzeczywistość uświadamia nam dość brutalnie. Nawet duże firmy zrobią wszystko, by brutalnie wykorzystać klienta. Nagłe i nieuzasadnione obciążenia karty kredytowej nawet trzy miesiące po oddaniu samochodu? Tak właśnie może wyglądać unikatowa pamiątka z wizyty. Najgorsze jest jednak parkowanie. Nie będzie w tym cienia przesady, jeśli powiem, że graniczy ono z cudem. W środku dnia pracującego spędzamy prawie dwie godziny(!), szukając miejsca do zaparkowania w Dubai Mall (a jest tam tych miejsc 14 000). Parking przy stacji kolejki (Monorail) jadącej wzdłuż słynnej Palmy Jumeriah do hotelu Atlantis jest zlokalizowany tak, że można na niego wjechać tylko z jednej strony autostrady i to przejeżdżając przez plac budowy. Oznaczeń nie ma oczywiście żadnych. Z kolei parkowanie w Marinie jest w zasadzie niemożliwe (może tylko w Marina Mall). Alternatywą mogłoby być korzystanie z komunikacji miejskiej. Jednak, mimo że sprawnie zorganizowana, nie na wiele się zdaje, gdyż odległości między stacjami i głównymi punktami turystycznymi są często po prostu zbyt duże, by wygodnie docierać do nich na piechotę. Nie wspominając o tym, że komunikacja non stop opanowana jest przez dziki tłum ludzi. Tworzą go rdzenni mieszkańcy Indii, Pakistanu i Bangladeszu oraz paru turystów. Kogo w nim wypatrzymy? Głównie młodych mężczyzn bez cienia skrępowania wpatrujących się w nieliczne przedstawicielki płci pięknej. Co więcej, nachalnie przekraczających strefę przestrzeni prywatnej. Jeśli ktoś narzeka na ścisk w polskiej komunikacji, powinien wybrać się do Dubajui zweryfikować poglądy.

„Nawet duże firmy zrobią wszystko, by brutalnie wykorzystać klienta. Nagłe i nieuzasadnione obciążenia karty kredytowej nawet trzy miesiące po oddaniu samochodu? Tak właśnie może wyglądać unikatowa pamiątka z wizyty.”


84

Subiektywny przegląd, prezentujący Dubaj w pigułce

Burj Khalifa – czyli najwyższy wieżowiec na świecie. Widoczny praktycz-

Dubai Marina – prawdziwa mekka dla uwielbiających drapacze chmur.

nie z każdego miejsca. Bilet wstępu na platformę widokową należy zakupić ze sporym wyprzedzeniem, zwłaszcza, jeśli chce się wjechać w okolicy zachodu słońca, kiedy jest najlepszy moment na obserwowanie. Podziwianie panoramy miasta z tej perspektywy nie należy do tanich i wynosi około 200 złotych od osoby dorosłej. Organizacja jest jednak wzorowa. Wszystko na medal.

W centrum Mariny jest promenada, którą trudno znaleźć, bo prowadzą do niej gruntowe ścieżki przez place budowy. Ale jak już się tam trafi, widoki są naprawdę niesamowite –place zabaw pełne przeróżnych atrakcji, eleganckie knajpy i piękne okoliczności betonowej przyrody.

Children's City – zaskakująco miłe odkrycie. Spory budynek, składający

Mall Of Emirates – kryty stok narciarski w środku pustyni, który po prostu trzeba zobaczyć, żeby nie mieć wrażenia, że coś nas w życiu okrutnie omija.

Deira – dawniej komercyjne centrum Dubaju, dziś miejsce znane przede

Marina Walk – oficjalnie najbardziej „zachodnia” część Dubaju, nieoficjalnie po prostu stolica lansu. Ludzie przyjeżdżają tu stać w korkach po to, żeby pochwalić się swoimi samochodami. Brzmi jak żart, ale to niestety prawda. Wśród atrakcji znajdziemy sporą liczbę dobrych lokali gastronomicznych, w których można całkiem sensownie zjeść.

wszystkim z targowisk. Jak okiem sięgnąć – wszędzie bazary. Można kupić brylanty i sprzedać nerkę. Punkt obowiązkowy: Spice Market.

Palm Jumeirah – autentyczny zawód całego pobytu. Jadąc po słynnej

się z dużego placu zabaw z olbrzymią trampoliną i czterech pięter interaktywnych wystaw dla dzieciaków. Położony w Dubai Creek Park, który znany jest z tego, że czasem ma też czynną kolejkę linową.

Dubai Fountain – podróbka Bellagio w Las Vegas. Trzeba jednak przyznać, że całkiem udana. Od 18.00 co pół godziny na turystów czeka show wodno-świetlno-muzyczny. Najlepszy widok znajduje się od strony Burj Khalifa, a dla klientów bogatszych - z Cafe Armani w hotelu Armani.

Dubai Mall – największe centrum handlowe świata to przestrzeń niemal niemożliwa do ogarnięcia. Gdyby Luwr miał coś wspólnego z handlem, wyglądałby właśnie tak. Wejście do każdego ze sklepów i chociaż pobieżnie zorientowanie się w restauracjach, zajęłoby lekko licząc cztery lata. Niezaprzeczalną atrakcją jest tu Dubai Aquarium, a ważną przestrogą konieczność nastawienia się na po raz kolejny trudności z parkowaniem. Dubai Mall oferuje godziny krążenia po podziemnych parkingach i prawie gotowy pozew rozwodowy. Mimo czyhających zagrożeń, trochę rekompensaty fundują wodospady, gigantyczne szyby będące częścią Dubai Aquarium, a oraz oczywiście Dubai Fountains.

palmie nie widać, że to palma. Inna sprawa, że ogóle nie za wiele widać. Na końcu znajduje się owiany legendą hotel Atlantis, ale mnie jakoś niczym nie owiał. Za to w kompleksie Atlantis jest przyjemny wodny park. Nie porzucając marzeń o zobaczeniu sztucznej wyspy w całej okazałości, warto wybrać się do hotelu – Marriot Harbour. Wersja dla miłośników podniebnych wojaży zakłada skorzystanie z samolotu startującego z Dubai International Airport.

Sheikh Zayed Road – jazda tą ulicą od Mariny do Bur Dubai to chyba najciekawszy punkt wycieczki. Niesamowite wrażenie robi rząd wieżowców po obu stronach drogi na odcinku od Business Bay do Dubai World Trade Center. Ostatecznie wydaje mi się, że Dubaj to miasto, które potrafi zmęczyć każdego. W zamian nie daje nic przesadnie rewelacyjnego, wyłączając może dwie lub trzy rzeczy. Jeśli nie jest się siedzącym na milionie baryłek ropy szejkiem wożonym Rolls-Roycem między Mall Of Emirates a Dubai Mall, należy dobrze przemyśleć przylot tutaj.


Thaisun Dla duszy i ciała Wyjątkowa promocja -10% dla czytelników Hiro! Sieć salonów masażu tajskiego, działającą na terenie Warszawy. Tworzą go certyfikowane masażystki z Tajlandii, których umiejętności potwierdzone są pieczęcią królewską, wydawaną w najlepszej szkole masażu tajskiego – Wat Pho w Bangkoku. Specjalizują się w unikalnych technikach uciskowych z różnych zakątków Azji. Masaż tajski łączy w sobie hinduską ajurwedę (skoncentrowaną na leczniczych właściwościach zabiegu), japońskie shiatsu, rytmiczną akupresurę (ucisk tętniczy), a siłą porównywany jest do masażu chińskiego. Można przy nim odreagować wszystkie stresy i genialnie się zrelaksować. Jeśli nie masz pomysłu na unikalny prezent, masaż w ThaiSun będzie idealnym rozwiązaniem. thaisun.pl ThaiSun Salon „Centrum” ul. Łucka 20/1402, 00-845 Warszawa, tel.: +48 22 870 50 60

FESTIWAL KOLORÓW


86

WHEELS TEST

Jeep Grand Cherokee Summit Tekst i zdjęcie: @annmisi

O

becnie SUV jest chyba najbardziej rozpoznawalnym rodzajem auta klasy premium. Bez wątpienia te pakowne i komfortowe maszyny o terenowych korzeniach zyskują coraz większe uznanie na naszym rynku. Zatem, gdy tylko nadarzyła się okazja, by przetestować nowego Jeepa Grand Cherokee Summit z silnikiem o pojemności 3 litrów, zrobiłam to bez wahania. Warto zaznaczyć, że każda wersja modelowa Grand Cherokee 2014, od Laredo po Summit, gwarantuje luksusowe akcenty stylizacji. Legendarna terenowość to zasługa systemu napędu 4x4, zawieszenia pneumatycznego Quadra-Lif t oraz systemów zarządzania trakcją SelecTerrain i Selec-Track. Jeep Grand Cherokee 2014 posiada również najnowocześniejsze wyposażenie bezpieczeństwa czynnego i biernego, m.in. ulepszony system ostrzegania o zagrożeniu najechania na poprzedzający pojazd Forward Collision Warning, ograniczania skutków kolizji Crash Mitigation oraz system kontroli prędkości w terenie Selec-Speed Control. Od czasu premiery rynkowej w roku 1992 Jeep® Grand Cherokee klasy premium reprezentuje najwyższe standardy w zakresie

mocy napędu, komfortu, innowacyjności wyposażenia i kunsztu wykonania. Dzisiaj, mając na swym koncie ponad 5 milionów sprzedanych pojazdów w skali światowej, ten najczęściej nagradzany w historii SUV zmienia sie po raz kolejny, prezentując nowy design nadwozia i wnętrza oraz szereg nowości technologicznych. Oferowana jako wyposażenie seryjne całej gamy modelowej ośmiobiegowa, przekładniowa skrzynia biegów w sposób znaczący zmniejsza zużycie paliwa i emisję spalin przy jednoczesnej poprawie przyspieszenia. Każda z wersji modelowych MY 2014 posiada nowe elementy designu nadwozia i wnętrza, wśród których wyróżnić można m. in. reflektory Biksenonowe (HID) ze światłami LED do jazdy dziennej (DRL), wzory obręczy kół oraz zestawy kolorystyczne karoserii. Nowością w sferze infotainmentu jest zaawansowany system Uconnect z 8,4-calowym ekranem dotykowym oraz 7-calowy, konfigurowalny wyświetlacz TFT w zestawie wskaźników. Ekskluzywnym elementem wyposażenia topowej wersji Summit oraz wyczynowej Grand Cherokee SRT jest także 19-głośnikowy system audio „surround sound" marki Harman Kardon o mocy 825



Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne

Z

a główną misję MONSTER już dawno postawił sobie tworzenie takich inicjatyw, które w naturalny sposób przynoszą frajdę. I to taką sprawiedliwie dzieloną pomiędzy organizatorów, uczestników i widzów. Podążanie za tą ideą traktują bardzo serio, nie rezygnując z niej na żadnych polu swojej działalności. Zarówno jeśli chodzi o produkty, jak i organizowanie wydarzeń muzycznych i sportowych. Zastrzykiem pozytywnej energii był z pewnością ALE INVITE – event zorganizowany po raz pierwszy, w którym udział wzięli najlepsu uczestnicy Olympic i X Games Big Air, zgodnie przyznając, że to jedno z najciekawszych wydarzeń, jakie znalazło się w ich grafikach. O tym, że to nie tylko kurtuazyjne uprzejmości świadczy chęć powtórki w przyszłym roku. Szczegóły? Nadzwyczajne snowboardowe triki podziwiane przez ponad 10 tysięcy widzów na miejscu i 50 tysięcy śledzących stream w internecie. To liczby, które mówią same za siebie i dają podstawę, by organizatorzy Kevin Backstrom i Tor Lundstrom, byli z siebie naprawdę dumni. Prawdziwi zajawkowicze postanowili zarazić swoją pasją wszystkich, którzy tylko mieli ochotę dostać solidny zastrzyk adrenaliny. I wyszło im to naprawdę świetnie!

MONSTER MÓWI, ŻE DO POKAZYWANIA, CO MA SIĘ NAJLEPSZEGO, NIE POTRZEBA WIELKICH PIENIĘDZY. WYSTARCZĄ PRAWDZIWE ZAANGAŻOWANIE I WIARA W TO, ŻE TO, CO SIĘ ROBI, MA SENS. PRZEKONUJE, ŻE TAK WYGLĄDA PRZEPIS NA SUKCES. OKAZUJE SIĘ, ŻE TE PROSTE ZAŁOŻENIA SPRAWDZAJĄ SIĘ W 100%. POKAZAŁ TO OSTATNI EVENT ALE INVITE. BYŁO WIDOWISKOWO I ZAPIERAJĄCO DECH W PIERSIACH!

Monster Ale Invite Niesamowite przejazdy na ogromnym kickerze raz po raz wprawiały w osłupienie i zachwyt. Największe brawa zebrali oczywiście ci, dla których znalazło się miejsce na finałowym pudle, czyli Max Parrot, Sven Thorgen i Roope Tonteri. Fanom X Games nie trzeba przedstawiać żadnego z riderów. Swoje umiejętności prezentują za każdym razem, na żywo czy w editach, pokazując kolejne sztuczki o coraz dłuższych nazwach. Kanadyjczyk Max Parrot, zawrotnie wykonując cab 1440 melon oraz backside 1260 double, wskoczył na pierwsze miejsce rywalizacji. Tuż za nim znalazł się Szwed Sven Thorgen, który zaprezentował cab 1260 Roastbeef nose i backside 1440 mute, tylko trochę ustępując rywalowi. Na równie zaszczytnym trzecim miejscu wylądował Fin Roope Tonteri. O tym, czym rzeczywiście było ALE INVITE najlepiej świadczą słowa zwycięzcy, które powinny służyć za najtrafniejsze podsumowanie. Max Parrot powiedział: „To niezwykle radosne wydarzenie, jestem podekscytowany, że mogę tu być. Publiczność jest tak wspaniała, że czyni wszystko jeszcze bardziej niezwykłym. Nie mogę się doczekać, kiedy tu wrócę. Dziękuję wszystkim, przede wszystkim dziękuję Kevinowi i Tomowi za zorganizowanie tego eventu”.



Włoska legenda Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne

V

espa po polsku znaczy po prostu „osa". Skojarzenie to jest jak najbardziej trafne. Jednoślad z wąskim przekrokiem i szerokim tylnym nadkolem kształtem przypomina bowiem owada. Vespa pojawiła się w 1946 roku, dzięki determinacji Enrico Piaggio, właściciela firmy na początku produkującej lokomotywy, statki i śmigła. Po II wojnie światowej odbudowujące się po zniszczeniach przedsiębiorstwo postanowiło pójść w trochę innym kierunku i zainwestowało w branżę motoryzacyjną. Szybko odniosło sukces, do którego przyczyniła się niebywała popularność

W CZASACH „DOLCE VITA” TRAKTOWANA BYŁA JAK SYNONIM SŁOWA SKUTER. VESPA POJAWIAŁA SIĘ W WIELU FILMACH I REKLAMACH. DZIŚ NIE MA CHYBA NA ŚWIECIE OSOBY, KTÓRA CHOCIAŻ PRZEZ CHWILĘ NIE MARZYŁA O TYM, ABY POCZUĆ SIĘ JAK AUDREY HEPBURN W „RZYMSKICH WAKACJACH”.

Vespy. Na potrzeby firmy skonstruował ją inżynier firmy Corradino D'Ascanio. Chociaż nie było łatwo, skuter po prostu zawojował świat. Początkowo zakładano, że ma być prosta w obsłudze i tania. Tak też się stało – Vespę wyposażono w dwusuwowy silnik o pojemności prawie stu centymetrów sześciennych i zapasowe koło, a biegi zmieniało się w niej przekręcając lewą manetkę. Produkt Piaggio szybko stał się marzeniem włoskiego masowego klienta, który po wojnie szczególnie potrzebował niedrogiego środka transportu.


91

Przyszła legenda opuszcza Włochy Vespy były pierwszymi skuterami używanymi na masową skalę. Błyskawicznie stały się niebywale modne i zaczęły być produkowane na licencjach także we Francji, Anglii, Niemczech czy Hiszpanii. W ciągu blisko siedemdziesięciu lat obecności na rynku powstało prawie czterdzieści modeli. Vespa PX do dziś jest najbardziej reprezentacyjnym i sławnym modelem w całej historii marki. Od rozpoczęcia produkcji w 1977 roku, aż do dziś, sprzedano ponad trzy miliony tych wyjątkowych pojazdów. Spośród wielu modeli skuterów Piaggio, jednym z ciekawszych jest pokazany w Mediolanie w 2011 roku model 946 zainspirowany protoplastą Vespy, skuterem MP6. Obecnie dostępny model 946 Belissima to maszyna w pełni odpowiadająca swojej nazwie. Jest przepiękna, bogato wyposażona i najdroższa ze wszystkich. Design wprawdzie nawiązuje do przodka, ale połączenie niecodziennych form i kolorów robi wrażenie także dziś. Z kolei najpopularniejszym modelem Vespy jest niezmiennie Primavera, występująca w wielu wersjach i kolorach. Vespa jest doskonałą alternatywą dla komunikacji miejskiej czy samochodu. Szybka i nieduża nie sprawia problemów z parkowaniem. Warto też zainteresować się odpowiednimi dodatkami, które dopełniają skuter. Kask z barwami narodowymi Włoch to klasyk, tak samo rozpoznawalny jak sam pojazd.

Od Audrey Hepburn po kluby vespowe

„Swoją Vespą Leonardo DiCaprio wybiera się na randki z modelkami, Nicole Kidman przemierza autostrady, a Owen Wilson dobrał skuter pod kolor oczu i jeździ nim po bułki i mleko.”

Kultowy włoski pojazd jest jak perfekcyjnie dobrana część garderoby. Przystojny facet w dobrym garniturze wygląda na niej jak ikona stylu, dziewczyna przypomina aktorkę z hollywoodzkich filmów. Skuter dodaje luzu i poczucia wolności. Budzi też konkretne skojarzenia. To symbol powrotu do normalności po wojnie i ewolucji stylu życia. A obecnie – tęsknota za czasami, gdy czarno-białe filmy były szczytem rozwoju technologicznego. W głośnej komedii romantycznej Rzymskie wakacje Audrey Hepburn i Gregory Peck przemierzali wieczne miasto właśnie na Vespie. Ona grała młodą księżniczkę Annę, która znudzona nudną codziennością chce zasmakować nieco prawdziwego życia, on – reportera Joe Bradleya, który podąża za nią w poszukiwaniu sensacji, a z czasem się w niej zakochuje. Skuter ten tak bardzo zaprzyjaźnił się z kinematografią, że stworzono specjalną wystawę The Vespa and the Movies, na której pokazano ponad dwieście plakatów i zdjęć sław kina z Vespami. Pojawiła się w takich filmach jak American Graffiti, Dear Diary, Alfie czy Transformers Ta Legenda ma zresztą wielu fanów wśród sławnych osób. Swoją Vespą Leonardo DiCaprio wybiera się na randki z modelkami, Nicole Kidman przemierza autostrady, a Owen Wilson dobrał skuter pod kolor oczu i jeździ nim po bułki i mleko. Wielbicieli jest jednak więcej i stanowią oni wręcz pewną zwartą społeczność. Fani „osy” zaczęli zakładać kluby vespowe, a pierwsze powstały już w 1946 roku. Sześćdziesiąt lat później istniały już Światowy Klub Vespy oraz całe rzesze małych klubów. Członkowie takich klubów organizują własne spotkania, a raz do roku przyjeżdżają na Vespa World Days. W Polsce działają Vespa Club Polska oraz Vespa Club Warszawa z syrenką na skuterze jako logo.


92

F E L I E TO N

Bariera dźwięku W ŚWIECIE PODZIAŁÓW NA WYSOKICH I NISKICH, ŁADNYCH I BRZYDKICH OD ZARANIA DZIEJÓW RYSUJE SIĘ JESZCZE JEDNA GRUBA KRESKA. JEST NIM UMIEJĘTNOŚĆ WZBUDZANIA SYMPATII U LUDZI OD PIERWSZEGO WYPOWIEDZIANEGO ZDANIA. Tekst: Karolina Rudnik

P

ierwsze wrażenie jest jak pudełko czekoladek. Dobrze, jeśli od razu prezentuje się smakowicie. I to nawet, gdyby potem miało się okazać, że słodycze są trochę przeterminowane. Zanim ktokolwiek się zorientuje, minie trochę czasu, a to, co wyryło się w myślach na wstępie, może sprawić, że poczucie rozczarowania nie będzie aż tak uderzające. Wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedykolwiek poświęcili chociaż pół minuty na refleksję nad tym, jak są odbierani przez innych. I mieli lżejsze lądowanie po jakimś spektakularnym fuckupie tylko z tego względu, że zanim się pojawił, zapisali się w pamięci jako profesjonalni, ogarnięci albo przynajmniej uroczy. Zasada jest prosta, chociaż wcielenie jej w życie przypomina czasem powodzenie akcji pt. „idę na imprezę ze znajomymi i piję tylko sok”. Świat jest pełen niespodzianek, niestety mało które z nich są źródłem szczerego szczęścia. Jeśli więc nie chcecie po raz kolejny czuć się wpuszczonymi w jakieś zgniłe maliny, poświęćcie chwilę na sprawdzenie, skąd się biorą trefne opcje. Nie chodzi o to, żeby nadmiernie się nad sobą rozczulać i rwać sobie włosy z głowy tylko dlatego, że wasi znajomi ze Spotify mogli zobaczyć, że przed chwilą słuchaliście Britney Spears, bo zapomnieliście włączyć tryb sesji prywatnej. To są sprawy z zupełnie innego kosmosu. A każdy pojedynczy człowiek ma swój oddzielny wszechświat, który próbuje uczynić w miarę atrakcyjnym dla pozostałych galaktyk. Trochę z próżności, a trochę z wygody. Ludzie dzielą się na trzy kategorie: takich, którzy zawsze robią dobre pierwsze wrażenie, takich, którzy zyskują przy bliższym poznaniu i na takich, którym już nic nie pomoże. Ci ostatni są po prostu tak zaprogramowani, że mogliby zafundować połowie ludzkości lot na księżyc (pozostając w tematyce uniwersum) i z powrotem, a i tak w sercach i umysłach ludzi pozostaną skończonymi idiotami. O ile

trzeciej grupie nie można zaproponować żadnego wsparcia, bo z góry skazane jest na porażkę, o tyle konfrontacja pozostałych dwóch grup przedstawia się ekscytująco. Są jak odwieczni wrogowie, jak Android i iPhone– nie do pogodzenia. Zawsze ktoś dostaje większą porcję frytek i to lepiej wysmażonych. – Takiej jak ja to na początku zawsze gruz w oczy – zwykła mawiać moja znajoma. Krok numer jeden polega właśnie na sprawdzeniu, do której z grup wrzucił was los. Jeśli do tej, którą cały świat będzie nosił na rękach, nie ma się nad czym rozwodzić. Wystarczy wygodnie się rozsiąść i zacząć korzystać. A jest z czego: długiej listy znajomych, postawionego w klubie drinka albo przynajmniej z miejsca siedzącego w zatłoczonym autobusie w godzinach szczytu. Znajdowanie się w drugiej grupie jest doświadczeniem równie traumatycznym, co sytuacja, gdy wyświetla wam się napis: ograniczony dostęp do internetu. Bo niby wiecie, że w końcu wróci, ale dociera do was, że musicie na niego zaczekać albo przynajmniej zrestartować router, co wymaga podjęcia pewnego wysiłku. Tu jest tak samo: płonie iskierka nadziei na lepszą przyszłość, ale teraźniejszość rysuje się w tym momencie równie interesująco co opcja spędzenia piątkowego wieczoru na kinderbalu młodszej siostry. I tu następuje krok numer dwa, który dla ułatwienia dotyczy tylko drugiej grupy. Jest nim konieczność odpowiedzi na zajebiście ważne pytanie, co z tym zrobić. Wersja dla leniwych, ale z ambicjami zakłada przeczekanie, które doprowadzi w końcu do optymistycznego finału. Wersja dla nadpobudliwych: wzięcie sprawy w swoje ręce. I tu pojawia się problem, bo jakiekolwiek próby odwrócenia planów poczynionych przez los mogą skończyć się klęską: trafiacie bonusowo do trzeciej kategorii i możecie już zbierać kasę na prezent w postaci zafundowania ludziom lotu poza orbitę ziemską.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.