HIRO 50

Page 1



WSTĘPNIAK Krz ysztof Grabań

N

ie ma co ukrywać. Nie mogliśmy się doczekać tego numeru. Wysmażeni słońcem wróciliśmy na łowy. Sprawdziliśmy, co w kulturze piszczy i warte jest pokazania. Jesień zaczynamy więc od mocnego kopniaka. Poczujcie jego siłę! Na wędkę udało nam się złowić parę niezłych okazów. W tym numerze czekają na Was przed wszystkim rewelacyjne wywiady. HIRO °50 otwiera rozmowa z Gasparem Noé, argentyńskim reżyserem, który opowiada o swoim ostatnim, bardzo odważnym filmie Love. Do reżyserów mieliśmy zresztą przy tym numerze szczęście, bo czas dla nas znalazł również Duccio Chiarini, który tłumaczył, dlaczego jego najnowszy film, Cierpienia młodego Edoardo, wbrew pozorom, opowiada bardzo uniwersalną historię. Parę słów zamieniła też z nami znakomita aktorka, a przy okazji najprawdziwsza księżna, Clotilde Courau, która podzieliła się refleksjami, dotyczącymi współpracy z Philippem Garrelem. Jego ostatnia produkcja, W cieniu kobiet, już 6 listopada trafi na ekrany

polskich kin. Z kolei na szczerą pogawędkę o dresiarstwie, zmianach, jakie zaszły na przestrzeni lat w naszym kraju i środowisku muzycznym dał nam się złapać Ten Typ Mes. Przybijamy piątkę, szczególnie za uwagi o miałkości polskich tekstów, które też często nas wkurzają. Dzieje się także w naszym dziale literackim – koniecznie sprawdźcie kapitalny wywiad z Ziemowitem Szczerkiem, który przewrotnie, ale wyraziście opowiada m.in. o tym, co można zobaczyć, gdy pojedzie się w Polskę. Z kolei analizę nadwiślańskiego kiczu przygotowała specjalnie dla nas architekt Marta A. Urbańska, od której dowiedzieliśmy się wielu rzeczy o rodzimej tradycji architektonicznej. Koniecznie sprawdźcie, co się kryje pod tajemniczym słowem „curviosum”. Nie dajcie się jesiennej depresji! Długie, ciemne wieczory spędźcie w kinach i na koncertach – podpowiadamy, na co zwrócić szczególną uwagę. Jak zawsze zadbaliśmy przecież o to, żebyście dokonali trafnych wyborów.

hiro.pl

kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb W Y DAW NIC T WO In n a K o r p o r a c j a Sp. z o.o. ul. Górskiego 6/73 00-033 Warszawa W Y DAWC A / RE DAK TO R NAC ZE LN Y Krz ysztof Grabań kris@hiro.pl RE DAK TO R PROWADZ ĄC A D o m in ik a C h a r y t o n i u k dominika.charytoniuk@hiro.pl

O PR AWA G R AF IC ZNA Michał Dąbrowski michal.dabrowski@hiro.pl

WSP Ó Ł PR AC OW NIC Y Alicja Cembrowska, Justyna Czarna, Bartosz Czartoryski, Kamil Downarowicz, Patryk Dudek, Dominika Jarczyńska, Paulina Kaczmarczyk,

RE DAK TO R PROWADZ ĄC A HIRO. PL A l e k s a n d r a Z aw a d z k a aleksandra.zawadzka@hiro.pl

Teodor Klincewicz, Marta Kudelska, Paweł Kuhn, Helena Łygas, Jagoda Michalak, Iwona Norberczuk, Krzysztof Nowak, Sebastian Rerak, Karolina Rudnik, Zuzanna Tomaszewicz, Adam Trzaska, Artur Zaborski, Alicja Zielińska

RE K L A M A Anna Pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl M a r t a St r o c z k o w s k a marta.stroczkowska@hiro.pl

Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za prawdziwość podawanych w ogłoszeniach i reklamach informacji.


SPIS TREŚCI

Gaspar Noé Miłość, seks i ekstaza. Argentyński reżyser opowiada nam o swoim najnowszym filmie Love, który można już oglądać na ekranach polskich kin.

12.

Clotilde Courau Pierwsza prawdziwa księżna na łamach HIRO dzieli się refleksjami na temat podejścia do aktorstwa oraz współpracy z Philippem Garrelem. Polska premiera W cieniu kobiet już w listopadzie.

6.

8 . B UR Z A , NAP Ó R I K RÓTK A SKÓ RK A | D U C CIO CHIARINI 10 . RE S Z TĘ ZO S TAW IA M W IDZOW I | M AGNUS VO N H O RN 14 . BR ACIA K R AY. O DWÓ CH TAK I CH, C O R Z ĄDZIL I LO NDYNE M

18 . RECENZ JE F IL M OW E 2 4 . ZE SP O ŁY TO PRO D UK T Y | PRIDE S 2 8 . RECENZ JE MUZ YC ZNE 3 4 . H AWAIK UM | F R AGMENT K SIĄ ŻK I

20.

Ten Typ Mes Jeden z najważniejszych raperów rodzimej sceny hiphopowej zastanawia się, jak wyglądałby jego dzień, gdyby został dresem i przekonuje, że nie wszystko w życiu można zaplanować.


30.

Ziemowit Szczerek Mocna, męska rozmowa o Polsce, Wschodzie i o tym, dlaczego polska tradycja nie stworzyła własnego westernu.

Marta A. Urbańska

3 6 . RECENZ JE L ITER ACK IE 3 8 . AL EK S ANDR A O SU CH OW SK A | KO L A Ż

40.

4 4 . DE SIGN 4 8 . DA MN G O O D 5 2 . UNITED C O LO R(S ) | SE S JA

Czym jest kicz i dlaczego zbyt często używamy tego słowa, co mówią o nas pstrokate domy i wypchane zwierzęta – o tym w rozmowie z krakowską architekt.

62 . W EG ANIZ M NA M O DĘ 74 . W IL D F O R THE NIGHT | SE S JA 8 0 . F O O DPAIRIN G . SZ T UK A Ł ĄC ZENIA SM AKÓW 8 2 . K UP OWANIE KOTA W WO RK U 8 6 . JAWS DRO P

Who’s your daddy? Blogi z infantylnymi cytatami i obrazkami. Lateksowe uprzęże z różowymi kokardkami i słodkie kotki, a także tajemniczy skrót DD/lg i pytanie, co ma z nim wspólnego Lana Del Rey.

50.


Kręci od trzydziestu lat, ale na koncie ma tylko cztery filmy. Każdy z nich wywołał, jeśli nie skandal, to chociaż oburzenie. Jego produkcje wzbudzają również powszechną ekscytację. Z argentyńskim reżyserem Gasparem Noé rozmawiamy o odważnym „Love”, jego najnowszym dziele. Rozmawiał: Bartosz Czartoryski

Przylgnęła już do Pana łatka prowokatora... Nie każdy mi ją jednak przypina. Ludzie, którzy jadą do Cannes – a wszystkie moje filmy miały premierę na tym festiwalu – szykują się jak na piłkarskie mistrzostwa świata. Chodzi trochę o to, żeby kibicować jednemu reżyserowi i wygwizdać innego. Dlatego często odbiór danego tytułu jest mocno spolaryzowany. Pewnie, gdybym przywiózł Love na inną imprezę albo od razu pokazał w kinach, nie byłoby takiego krzyku. Ale nawet, jeśli człowiek czyta potem, że kogoś film oburzył, takie słowa też są cenne, motywują. No i zawsze trudno przewidzieć, jak twoje dzieło będzie odbierane po latach. Dzisiaj Taksówkarz jest klasykiem, choć lata temu ludzie go wyklinali, podobnie jest z Podglądaczem Michaela Powella, który niemal zrujnował mu karierę, a to przecież arcydzieło. Nawet jego znajomi zarzucali mu, że kręci pornografię. A dwadzieścia lat później okazało się, że to oni się mylili, a on miał rację. Osobiście nie sądzę, aby moje filmy były tak radykalne jak, dajmy na to, Salo Pasoliniego czy dzieła Fassbindera. Staram się, no cóż, jak najlepiej wykonywać swoją pracę i wychodzą mi takie rzeczy, jakie mi wychodzą.

Love nasycone jest mocnymi scenami seksu. Pan jednak ciągle powtarza, że to kameralna historia pewnego związku. Wierzą Panu? Tak, bo to bezpośredni i szczery film. I, co zauważyłem, podoba się kobietom bardziej niż mężczyznom, nawet jeśli mówimy o konserwatywnych, prawicowych środowiskach. Panie oceniły film lepiej, może dlatego, że Love nie jest, jak powtarzam, erotykiem, ale sentymentalną opowieścią, zaś sceny seksu mają fabularne uzasadnienie. Nie chciałbym sugerować, że kobiety są bardziej melancholijne czy sentymentalne od mężczyzn, ale mógłbym posunąć się do stwierdzenia, że potrafią delektować się podobnymi emocjami. Przy czym, podkreślam, obie płcie potrafią być tak samo okrutne, bo jedna nieustannie zmaga się z drugą o dominację. Zazwyczaj pokazywał Pan seks niemalże jako akt agresji, tymczasem zawierające iście pornograficzne sceny Love wydaje się niemalże, jak na Pana, stonowane. Bo Love jest, jak mi się wydaje, bliższe prawdziwemu życiu niż moje poprzednie filmy, a może raczej życiu takiemu, jakim je postrzegam. Owszem, nadal


7

FILM W Y WIAD

potrafię utożsamić się do pewnego stopnia z rzeźnikiem z paryskich przedmieść, którego pokazałem w Sam przeciw wszystkim, ale nie znam go tak dobrze, jak tego zafascynowanego Pasolinim filmowca z Love, który kręci się bez celu po ulicach. Znam to od podszewki. Love jest również subtelniejsze na poziomie narracji i montażu. Nie kręcił Pan tego filmu tak pospiesznie, frenetycznie, jak chociażby Wkraczając w pustkę. Jestem dumny z tego, co zrobiłem do tej pory, lecz nie chciałem się powtarzać, korzystać dwukrotnie z tej samej formuły. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że Wkraczając w pustkę, mówiąc łagodnie, nie okazało się finansowym sukcesem i producenci nie odzyskali swoich pieniędzy, które wydaliśmy na efekty specjalnie i sprzęt. Love kosztowało pięciokrotnie mniej, ale film przecież wcale nie wygląda przez to gorzej. Na dodatek jest w 3D i prezentuje się równie profesjonalnie, co amerykańskie kino akcji. A nakręciliśmy go w pięć tygodni za grosze. Skąd decyzja o realizacji filmu w trójwymiarze? Nie planowałem tego, ale po drodze okazało się, że istnieje taka możliwość i skwapliwie z niej skorzystałem, co dało mi jednocześnie impuls do przemyślenia choćby kwestii montażu. Dlatego zrezygnowałem z użycia ręcznej kamery, bo takie zdjęcia wychodzą w 3D dość kiepsko, cały ekran się trzęsie. Zdecydowałem, że zrobię Love tak jak mój debiut, czyli zainwestuję w długie ujęcia i dopuszczę improwizację. Język tego filmu jest stosunkowo prosty. Ale nic nie stracę, oglądając Love w dwóch wymiarach? Nie, nie ma żadnej różnicy. To jak jakby słuchać nagrania w stereo i mono, melodia jest tak samo czysta, głos wokalisty się nie zmienia. Podobnie z filmem: aktorzy przecież zachowują się identycznie. Trójwymiar dodaje jeszcze jedną warstwę intymności, przestrzeń staje się bardziej realistyczna, namacalna. Nie podobało mi się tylko to, że napisy w 3D są jakby zawieszone w powietrzu, co nieco psuje założony przeze mnie efekt; tworzy swoistą barierę pomiędzy widzem i ekranem, rozprasza go. Polecam oglądać Love w oryginale. Słynie Pan z ekstrawaganckich rozwiązań, ale tym razem jednak zdecydował się Pan uprościć formalną stronę filmu. Dlaczego akurat przy Love? Nie kryje się za tym żadna filozofia, to był instynktowny proces. Niektóre ujęcia pasują do koncepcji, inne nie. Przy okazji Love nakręciliśmy mnóstwo zabawnych scen, zaimprowizowanych żartów, ale zorientowałem się w pewnym momencie, że czynią one film mniej melancholijnym, wybijają widza z rytmu, dlatego się ich bez żalu pozbyłem. Rzecz jasna niezbędne minimum zostawiłem, bo przecież nie chodzi mi do końca o to, żeby się ludzie w kinie popłakali, choć słyszałem, że takie reakcje również się zdarzały. Umieścił Pan w Love pewne tropy, nawiązania, podteksty. Czy był to żart, czy chce Pan zachęcić widza do rozszyfrowywania Pańskiego filmu? Chciałem umieścić na ekranie elementy swojego życia, swoiste mrugnięcia okiem do rodziny, przyjaciół, bo większość ludzi, którzy pojawiają się w filmie, to bliskie mi osoby. Jest tam mój producent,

Chciałem umieścić na ekranie elementy swojego życia, swoiste mrugnięcia okiem do rodziny, przyjaciół, bo większość ludzi, którzy pojawiają się w filmie, to bliskie mi osoby. jest tam mój operator, nadałem postaciom imiona znajomych, plakaty wiszące na ścianach należą do mnie, ubrania są moje. Nie chcę powiedzieć, że Love to historia autobiograficzna, bo tak nie jest, po prostu otaczając się tym wszystkim, czułem się jak w domu. Pierwotnie film nosił tytuł Danger, czyli Niebezpieczeństwo. Tak, ale to było dawno temu, jeszcze przed Nieodwracalnym, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł na ten film, lecz taki tytuł dzisiaj nie miałby sensu. Planowałem nawet pokreślić, że Love jest wyborem bardziej odpowiednim. Opracowałem różne, często banalne, cytaty o miłości; chciałem je wrzucić na plansze, które wyskakiwałyby pomiędzy scenami, co jakieś dziesięć minut, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, zachowałem tylko jedną. Bo film jest jak dziecko... Co Pan ma na myśli? Że film też dorasta i z czasem komunikuje reżyserowi, czego chce, czego potrzebuje. Pańskie pierwsze filmy często zalicza się do tak zwanej „nowej ekstremy francuskiej”, nieformalnego nurtu, który na nowo starał się zdefiniować pojęcie horroru, często nie do końca świadomie. Lubi Pan kino grozy? Oczywiście. Moje ulubione horrory są jednak hiperrealistyczne, jak Wybawienie Johna Boormana albo obejrzany przeze mnie ostatnio Syn Szawła. Pewnie to niestandardowe myślenie o podobnych filmach, ale dla mnie to czyste kino grozy, bo oba są osadzone w prawdziwym, namacalnym świecie, a przez to straszniejsze. Sam korzystał Pan często z rozwiązań czysto gatunkowych, rodem z kina klasy B. Nieprzypadkowo, bo nie pozostaję w tyle z tak zwanym kinem kultu. Znam chyba całą klasykę, choć dzisiaj częściej oglądam dokumenty na ten temat niż fabuły. Ostatnim tytułem tego typu, który naprawdę zrobił na mnie wrażenie, był Serbski film. Nawet we Francji zakazano jego kinowej dystrybucji, co, trzeba powiedzieć, jest osiągnięciem samym w sobie. Jak w to wszystko wpasowuje się Pański idol Stanley Kubrick? Idealnie! Uwielbiam go głównie za 2001:Odyseję kosmiczną. Żaden inny jego film nie może się z nim równać. Są takie seanse, które zmieniają twoje życie. Dla mnie to był właśnie ten. Kręci Pan w kilkuletnich odstępach i zawsze mnie ciekawiło, co robi filmowiec taki jak Pan, kiedy nie zajmuje się filmami. Ha, to, co często robią moi bohaterowie – imprezuję, podróżuję, piję ze znajomymi, odpoczywam, oglądam filmy. I myślę o kolejnych projektach.


Duccio Chiarini Burza, napór i krótka skórka

Jeżeli to penis steruje mężczyzną, aż strach pomyśleć, jak wielką władzą może dysponować niepozorny napletek. Bohater włoskiego komediodramatu „Cierpienia młodego Edoardo” to jeden z tysięcy mężczyzn, dla których najbardziej złowieszczym słowem świata staje się nagle „stulejka”. O filmie, który przypomina, iż za ciasny kapturek pęta zwłaszcza w okresie burzy hormonów, rozmawialiśmy z jego twórcą, Duccio Chiarinim. Rozmawiał: Sebastian Rerak / Zdjęcie: materiały prasowe

Dorastaniu i związanej z nim seksualnej presji poświęcono setki filmów. Zapytam więc wprost: co czyni historię przedstawioną w Cierpieniach młodego Edoardo wyjątkową? Nie wiem, czy jest wyjątkowa, ale z pewnością jest bardzo osobista. Inspiracji niestety dostarczyły mi moje własne doświadczenia (śmiech). Choć sam pomysł na film naszedł mnie w trakcie czytania pewnej powieści graficznej. Konkretnie za sprawą sceny, w której główny bohater odwiedza urologa. Było w tej scenie

coś poruszającego, ale też mówiącego wiele o sposobie, w jaki traktujemy męską seksualność. Z jakiegoś powodu uważa się, że jest ona silna i niewzruszona, podczas gdy w istocie jest równie krucha jak seksualność kobiet. Zależało mi więc na swoistym studium dorastania w kontekście tej kruchości. Pomysł na ukazanie problemów z penisem jako pretekstu do powiedzenia czegoś głębszego i bardziej uniwersalnego wydał mi się wyjątkowo atrakcyjny.


9

FILM W Y WIAD

Skoro film oparty jest na osobistych doświadczeniach, domyślam się, że sporo czasu musiało upłynąć, zanim odnalazł Pan humorystyczny aspekt swoich dawnych problemów? Oczywiście. Przede wszystkim męska seksualność to temat tabu, zwłaszcza gdy chodzi o jakieś jej dysfunkcje. Mówienie o niej nadal wymaga sporego samozaparcia. Tym bardziej chciałem zrobić to, zachowując równowagę pomiędzy humorem a dramatyzmem. Z jednej strony położenie mojego bohatera jest komiczne, kiedy zmuszony jest udawać, że jest aktywny seksualnie, z drugiej – jego rozterki pogłębiają poczucie izolacji, a to nigdy nie jest powód do śmiechu. Poza tym Pana bohater żyje w otoczeniu ogarniętym niemalże obsesją na punkcie seksu, a jednocześnie mocne więzi rodzinne odbierają mu prywatność. Trudno nie odnieść wrażenia, że to typowe dla włoskiej kultury. Nie zastanawiałem się nad tym, choć oczywiście odwzorowałem w filmie własne doświadczenia z czasów bycia nastolatkiem. Kiedy człowiek czuje się inny i niepewny siebie, wszyscy w jego otoczeniu wydają się silniejsi niż są w rzeczywistości. Przekonanie bohatera, że cały świat kręci się wokół seksu to przejaw pogłębiającej się izolacji. Myślę jednak, że to zjawisko sięga daleko poza Włochy czy ogólnie zachodnie społeczeństwo. Seks przewija się wszędzie, również w codziennym języku i zwyczajowych zachowaniach. Na przykład jako afirmacja osobowości, gdy ktoś chce sprawiać wrażenie bardziej pewnego siebie. Oryginalny tytuł filmu to Short Skin, ale dystrybuowany jest także pod tytułem odsyłającym wprost do Cierpień młodego Wertera... Ten drugi wymuszony został przez dystrybutorów. We Włoszech funkcjonuje jako podtytuł i zgadza się, inspirowany był powieścią Goethego. Pytam o to, bo zupełnie pozbawiony jest ironii i żartobliwości oryginału, o wiele bardziej pasujących do Pana filmu. Zgadzam się. Choć przyznam, że aż do tej pory nie wiedziałem nawet pod jakim tytułem pokazywany będzie w Polsce. Co ciekawe, pracował Pan z bardzo ograniczonym budżetem. Tak, film powstał w ramach warsztatów Biennale College kosztem 150 tysięcy dolarów. Nie stanowiło to żadnej przeszkody, bo scenariusz powstał

(...) męska seksualność to temat tabu, zwłaszcza gdy chodzi o jakieś jej dysfunkcje. Mówienie o niej nadal wymaga sporego samozaparcia. z myślą o małym budżecie. Nigdy więc nie czułem się ograniczany ani nie musiałem iść na kompromisy. Dla mnie to wspaniałe doświadczenie, ponieważ pracowałem szybko, dzięki czemu film nie zatracił też swojej świeżości. Jak trafił Pan na odtwórcę głównej roli, Matteo Creatiniego? Podobno jest raperem... Tak, Matteo to początkujący muzyk. Wybrałem go po castingu, na który przyszedł, licząc na jedną z ról drugoplanowych. Ja tymczasem nadal nie miałem aktora do głównej roli, a po przesłuchaniach uznałem, że Creatini nada się znakomicie. Decyzja musiała być podjęta szybko, bo na realizację filmu miałem siedem miesięcy. Pewne ruchy, które zazwyczaj trwają wieki, ja z konieczności przeprowadzałem błyskawicznie. Powiedział Pan, że chce, aby ten film miał „szwedzki posmak”. Chodziło o konkretne inspiracje czy specyficzną skandynawską aurę? Jestem wielkim fanem szwedzkich love stories. Uważam, że Szwedzi są mistrzami w kręceniu filmów o nastolatkach i ich miłosnych rozterkach. Jednocześnie jestem świadom, że realizacja takiego obrazu wymaga kontaktu z młodymi ludźmi. Ja mam jednak takowy zapewniony, bo pracuję sporo z młodzieżą. Czy jest szansa, że odwiedzi Pan Polskę w ramach promocji Cierpień...? Nie, nikt mi tego nie zaproponował, a ja aktualnie zajmuję się nowym projektem. Nie jestem nawet pewien, kiedy odbędzie się polska premiera... Pod koniec września. Bardzo żałuję, ale nie jestem w stanie przyjechać teraz do Polski. A skoro już Pan o tym wspomniał... Co to za nowy projekt? Właściwie to nawet dwa projekty. Jednym jest dokument o nastolatkach, drugim – kolejny film o męskiej kruchości, tyle że dotyczący bohaterów w innym wieku. Będzie to miłosna opowieść o ludziach oddalających się od siebie.


Magnus von Horn Resztę zostawiam widzowi

Magnus von Horn, szwedzki reżyser od lat mieszkający w Polsce, zadebiutował właśnie filmem pełnometrażowym. „Intruz” pokazywany był na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Cannes. W szczerej rozmowie von Horn opowiada o tym, dlaczego fascynuje go rozkładanie agresji na czynniki pierwsze, jakie są różnice pomiędzy Polakami a Szwedami i co wspólnego ma jego nowy film z polowaniem na łosie. Rozmawiał: Artur Zaborski / Zdjęcia: materiały prasowe Oglądając Intruza, z łatwością identyfikowałem się z głównym bohaterem. To everyman, czy stworzyłeś go bardziej na swoje podobieństwo? Na pewno są w nim moje cechy. Wydaje mi się, że zawsze tworząc główną postać filmu, reżyser obdarza ją albo swoją osobowością, albo swoją historią. Jest jakieś powiązanie między twórcą a dziełem. Reżyser musi przecież rozumieć swojego bohatera. Jednak w pewnym momencie ta postać zaczyna żyć swoim życiem. U mnie zaczęło się od tego, że zadałem sobie pytanie, czy byłbym w stanie kogoś zabić w wieku piętnastu lat. Jaka była odpowiedź? Twierdząca. Wtedy zacząłem myśleć o sobie wnikliwiej: gdzie ukryta jest moja agresja, skąd się bierze, jak sobie z nią radzę. Chciałem spojrzeć na nią jak na coś normalnego, a nie psychopatycznego czy patologicznego. Zobaczyć w niej kawałek tożsamości; uczucie, które znajduje się w środku każdego z nas.

Skąd wzięły się u Ciebie takie refleksje? Kiedy kręciłem jeden ze swoich krótkich metraży, natrafiłem na akta sądowe ze Szwecji, opisujące, jak piętnastolatek zabił swoją dziewczynę, dusząc ją. Opis tej rozprawy sporządzony był w formie dialogu między policjantem i oskarżonym. Nie było w nim żadnych dodatkowych opisów, więc pozostawiał duże pole do interpretacji. Wtedy zacząłem się zastanawiać nad tym, czy mógłbym znaleźć się w sytuacji analogicznej. Intruz poniekąd jest rozwinięciem tych refleksji. Sporo w nim z mojego dzieciństwa, z moich doświadczeń, z rzeczywistości, w której żyłem, mimo że z taką zbrodnią nigdy nie zetknąłem się osobiście. Pojawia się jednak choćby postać dziadka, w filmie granego przez Wiesława Komasę. Bohater jest niemy, podobnie jak mój dziadek, który po wylewie stracił zdolność mówienia. Rzeczywistość wsi też jest mi znana – mój wujek z dwójką dzieci mieszka poza miastem. W filmie układ jest taki sam.


FILM W Y WIAD

Zależało Ci na realizmie w filmowej opowieści? Najbardziej zależało mi na wiarygodności, a żeby ją osiągnąć, musiałem prawdziwie zarysować świat przedstawiony. Dla mnie on jest realistyczny, bo starałem się pokazywać to, co znam. Choćby filmowa szkoła – przypomina tę, do której sam chodziłem. Z własnego doświadczenia wykorzystałem też nadopiekuńczość tej instytucji. Nauczyciele starają się być dla uczniów rodziną, kimś bliskim, stworzyć z nimi relację partnerską. Problem polega na tym, że w ekstremalnych sytuacjach, czyli choćby w takiej jak w moim filmie, ten system kompletnie się nie sprawdza. Starałeś się stworzyć film zakorzeniony w szwedzkiej rzeczywistości, odnoszący się do niej? Sama historia mogłaby rozgrywać się pod dowolną szerokością geograficzną. W tym wypadku mamy do czynienia ze szwedzką prowincją, która jest mi szczególnie znana. Jej realia i mechanizmy, którymi się rządzi, wydają mi się jednak uniwersalne. Różnice dadzą się zauważyć na pewno w kwestii prawnej. W Polsce, kiedy ktoś niepełnoletni zabija kogoś niepełnoletniego nie wychodzi z więzienia tak szybko jak w Szwecji. Ale poruszenie, które ten temat wywołuje, wyglądałoby tak samo w obu tych krajach. Chociaż jego ekspresja różniłaby się. Emocje, a raczej sposób wyrażania ich, to jeden z tematów Twojego filmu. Na podstawie Intruza można wnioskować, że Szwedzi mają z nimi problem. Szwedzi mają duży problem z wyrażaniem emocji. Często nie potrafią w prosty sposób komunikować tego, co czują. Są zamknięci. W Polsce, w której mieszkam od dziesięciu lat, jest zupełnie inaczej. Tutaj wystarczy, że ludzie trochę się zdenerwują, a już dają upust złości. W Szwecji to nie wygląda w ten sposób. Jeden z uczniów w Twoim filmie wypowiada zdanie: „Mówię tylko to, co myślą wszyscy w klasie”, za co zostaje wyrzucony z lekcji. Ta scena dobrze pokazuje, jak to u nas wygląda. Nie mówimy tego, co chcielibyśmy powiedzieć. Dajemy się ograniczyć konwenansom, często też boimy się ujawniać swoje zdanie. Taką otwartość kojarzymy z obnażaniem jakiejś części siebie. Na dłuższą metę jednak duszenie w sobie emocji, zwłaszcza gniewu, przynosi okropne skutki. W filmie główny bohater, nastoletni John, nie dając dojść do głosu temu, co czuł, dopuścił się czegoś strasznego: zamordował swoją dziewczynę. Dla niego ten akt był kanalizacją skrywanych wewnątrz siebie agresji i gniewu. Nad ludźmi, którzy się nie oczyszczają, kontrolę przejmuje czasem napad szaleństwa, popychający ich do tragicznych czynów. Świetnie pokazałeś to w filmie na przykładzie kolegów Johna. Cwaniak, który mówi, co myśli, na końcu okazuje się bardziej litościwy dla bohatera. Ten zaś, który przez cały film był cichy i wydawał się przyjacielski, chce dobić leżącego. A kolegę, który nie chce mu w tym pomóc, wyzywa od mięczaków. Bohaterowie nie są oczywiści. Zarówno koledzy, jak i rodzina Johna przejawiają różne skłonności w trakcie filmu. Ojciec przez cały czas nie umie powiedzieć Johnowi, że nie chce z nim mieszkać pod jednym dachem po tym, co chłopak zrobił. Nie potrafi z nim porozmawiać, przyznać się, wyrazić, co czuje i co myśli. Robi to wreszcie, ale w najgorszym dla bohatera momencie – kiedy następuje eskalacja jego potępienia. John staje się mimowolnie katalizatorem napięć i emocji najbliższego otoczenia: jedni chcą się na nim wyładować, inni nieść pocieszenie, jeszcze inni widzą w nim cel do usunięcia – kogoś, kogo trzeba się pozbyć. On nie dość, że musi radzić sobie z otoczeniem, sam ma problem z okazywaniem swoich emocji.

11

Szwedzi mają duży problem z wyrażaniem emocji. Często nie potrafią w prosty sposób komunikować tego, co czują. Są zamknięci. W Polsce, w której mieszkam od dziesięciu lat, jest zupełnie inaczej. Tutaj wystarczy, że ludzie trochę się zdenerwują, a już dają upust złości. W Johna wcielił się popularny w Szwecji wokalista Ulrik Munther, partnerują mu inni młodzi naturszczycy. Dużo czasu spędziłeś na dobieraniu obsady? Casting trwał długo, podobnie jak okres próby. Musiałem mieć pewność, że aktorzy dadzą radę na planie. Zależało mi na naturszczykach, którzy niczego nie odgrywają, tylko w naturalny sposób przeżywają. Tak naprawdę o wiele trudniej jest poprowadzić młodych aktorów, którzy wiedzą, że umieją wejść w rolę. Wpadają wtedy w manierę, są często sztuczni. Dla mnie najważniejsza była naturalność. Aktor, który wciela się w głównego bohatera, jest w Szwecji popularnym wokalistą. Ale nigdy nie grał, nie wiedział, że ma aktorski talent. Ludzie nie kojarzą go z filmem. Wcześniej miałem dwóch aktorów, ale obaj zrezygnowali i musieliśmy przesunąć plan o sześć miesięcy. Pierwszy chciał wziąć udział w polowaniu na łosie jesienią, drugi miał problemy osobiste. Potem zobaczyliśmy Urlika w telewizji. Obejrzałem jego teledyski, ale bałem się go zatrudnić. Zależało mi na tym, żeby to był ktoś ze wsi, kto wie coś o rolnictwie, zna się na nim. On nie miał z tym nic wspólnego, ale pochodził z podobnej klasy społecznej i z podobnego miasteczka co ja. Od początku złapaliśmy dobry kontakt. Żeby dostać tę rolę, musiał najpierw zamieszkać na miesiąc na wsi i pracować codziennie od 6 rano z krowami. Zrobił to. Z kolei w roli dyrektorki szkoły występuje Inger Nilsson, znana na całym świecie ze swojej dziecięcej roli jako Pippi Langstrumpf. W czasie projekcji Twojego filmu zastanowiło mnie, że wszyscy bohaterowie są biali. Szwecja jest multikulturowa jedynie w dużych miastach? Na prowincji etniczny krajobraz jest monotonny. Rolnicze obszary wciąż zasilają głównie Szwedzi z dziada pradziada. Nie trzeba jechać daleko poza Sztokholm, żeby przekonać się o tym. W moim filmie ani narodowość, ani kolor skóry nie mają znaczenia. Tutaj rodowity Szwed występuje przeciwko rodowitemu Szwedowi. Antagonizmy i napięcia między bohaterami nie są podyktowane nawet pochodzeniem. Wszyscy są z tego samego miasteczka, nie dzielą się według osiedli ani dzielnic. To nie przynależność jest tutaj zarzewiem konfliktu. Tym jest raczej grzech, ciążący na sumieniu głównego bohatera. Wspólnota, do której kiedyś przynależał, dzisiaj nie chce go zaakceptować. Traktujesz Intruza w charakterze społecznego komentarza? Znajdujesz w nim granicę naszej tolerancji i wyrozumiałości? Nie chciałbym, żeby mój film był rozpatrywany jako krytyka – czy to instytucji, czy to systemu prawnego, czy mechanizmów, jakimi rządzi się szwedzkie społeczeństwo. Żeby krytykować, trzeba mieć pomysł, jakąś wizję na to, jak kulejącą sytuację naprawić, znaleźć rozwiązanie. Ja takiego pomysłu nie mam. Nie wiem, jak ulepszyć instytucje czy społeczeństwo. Ale mogę zadawać pytania. Wolę widzieć w swoim filmie odbicie rzeczywistości, a nie jej krytykę. Resztę zostawiam widzowi.


Clotilde Courau Nie lubię burżuazyjnego gustu

Niecodziennie „HIRO” otwiera łamy dla prawdziwej księżnej. Poza byciem małżonką wnuka ostatniego króla Włoch, Clotilde Courau jest jednak przede wszystkim znakomitą aktorką. Na ekranach zobaczycie ją wkrótce w nastrojowym dramacie „W cieniu kobiet”, najświeższej produkcji Philippe'a Garrela, reżysera, który od blisko półwiecza trzyma przy życiu ducha francuskiej Nowej Fali. Rozmawiał: Sebastian Rerak / Zdjęcie: materiały prasowe

Powiedziała Pani, że gdyby Philippe Garrel kazał jej recytować książkę telefoniczną, to zrobiłaby to z przyjemnością. Co jest takiego wyjątkowego we współpracy z nim? Garrel to prawdziwy maestro. Od wielu lat pozostaje niezależnym twórcą, realizującym filmy na swoich własnych zasadach. Wyjątkowym czyni go choćby to, że przed rozpoczęciem zdjęć bardzo mocno angażuje się w próby z aktorami. Oczywiście w granicach rozsądku, bo w końcu jest reżyserem filmowym a nie teatralnym, ale poświęca sporo czasu na przygotowania. Sama możliwość obserwowania go, słuchania, wymiany zdań jest czymś absolutnie wyjątkowym. Rola w filmie W cieniu kobiet była darem od życia, nie mogłam nim wzgardzić.

Pani bohaterka wzbudza bodaj najwięcej sympatii – jest bardzo skromna, a jednocześnie pełna godności. Myślę, że Garrel wybrał mnie do jej roli, ponieważ dostrzegł we mnie pewne podobieństwo do tej postaci. Ja także nie potrafię popełniać kompromisów, co przejawia się choćby tym, że nie robię kariery za wszelką cenę. Praca z danym reżyserem jest dla mnie niczym romans z jego kinem, taką swoistą love story. Garrel nie jest też typem filmowca, który po prostu zleca wcielenie się w jakąś rolę. Raczej docieka, zastanawia się, wymienia pomysły i temu też właśnie służą wspomniane próby. Na pewno kojarzysz scenę, w której Pierre przynosi mojej bohaterce kwiaty, gdy ta akurat gotuje. Ona wie, że


13

FILM W Y WIAD

kwiaty są podarkiem, jakim mężczyźni starają się zrehabilitować za zdradę. Philippe nie mówił mi, jakiej reakcji oczekuje ode mnie w tej scenie. Postanowiliśmy, że odpowiedź Manon będzie wyrażona językiem ciała. I dlatego na jej twarzy pojawia się uśmiech. Uśmiech, który sygnalizuje tak wiele – skromność, odwagę i wewnętrzną siłę. W cieniu kobiet uświadomiło mi, jak silnym i szczególnym uczuciem jest zazdrość. Chyba trudno jest odtworzyć ją na planie? Oczywiście, szalenie trudno. Na swój sposób było to wręcz przerażające, zwłaszcza że Garrel nie robi dubli. Próby – owszem, ale właściwa scena kręcona jest w jednym take'u. Jest Pani zadowolona z odzewu na film? Jestem bardzo dumna z tego filmu i cieszy mnie pozytywny odzew ze strony widzów. Jako aktorka dałam Philippe'owi wszystko, ponieważ wierzę w jego wizję kina. W cieniu kobiet jest piękną, niepozbawioną humoru opowieścią o nas wszystkich – o kobietach i mężczyznach. Uważam, że należy do rzadkiego gatunku filmów zdolnych trafić do każdego, także do osób niekoniecznie zainteresowanych autorskim kinem. Mamy tu uniwersalną historię: jest mężczyzna, jest kobieta, jest miłość między nimi, ale też trudne chwile, które można potraktować jako lekcję odwagi i wybaczania. Oraz oporu wobec przeciwności życia i własnych słabości. Jest Pani w o tyle ciekawej sytuacji, że może z powodzeniem występować zarówno w popularnych serialach telewizyjnych, jak i artystycznych autorskich filmach takich jak W cieniu kobiet. I bardzo to sobie cenię. Nie czuję wstrętu wobec mainstreamu – w nim także powstają dobre filmy, niemniej odnajduję się także w niszowym intelektualnym kinie. Lubię skrajności, nie lubię bezpiecznego środka. I – jak powiedziałby Garrel – nie lubię burżuazyjnego gustu (śmiech). Z polskiej perspektywy może się wydawać, że francuskie kino lubi autocelebrację, a nagrody Cezara uchodzą za bardzo prestiżowe. Pani była nominowana do Cezara trzykrotnie, praktycznie zaraz na początku kariery. Czy takie branżowe wyrazy uznania są w ogóle istotne? Nie pracuję z myślą o nagrodach i nikt nie powinien mieć ich na względzie, ale miło jest zostać docenionym. Uznajmy, że jest to wyraz szacunku dla ciężkiej pracy. I pod tym względem francuska branża

Praca z danym reżyserem jest dla mnie niczym romans z jego kinem, taką swoistą „love story”. filmowa nie różni się chyba zbytnio od włoskiej, amerykańskiej czy polskiej. We Francji jest Pani także traktowana jako wzór do naśladowania – diva ekranu, żona i matka. Nie miałaby Pani obaw przed wcieleniem się w rolę kontrastującą z tym wizerunkiem? Nawet najmniejszych. Wybierając role, nie sugeruję się tym, kogo mam zagrać, ale z kim mogę współpracować. Nie kalkuluję i nie myślę o tym w kategoriach ryzyka. Dziś liczy się dla mnie tylko przekonanie do danego projektu. Poza tym nie dbam też o wizerunek, jaki kreują mi media. W tym roku wciela się Pani także w patrona konkursu filmu krótkometrażowego Femmes. Tak, to bardzo ciekawy konkurs. Każdy może przesłać nam krótkometrażową produkcję, a w preselekcji wybranych zostanie osiem zgłoszeń. Potem spotkamy się z ich twórcami i zadecydujemy, kto otrzyma nagrodę główną. Zdecydowałam się na udział w tym przedsięwzięciu, ponieważ uważam, że filmy krótkometrażowe są dziś bardzo lekceważone. Wprawdzie we Francji nadal organizuje się wspaniałe festiwale im poświęcone, ale już kilka lat temu zanikł zwyczaj puszczania krótkometrażówek przed projekcjami w kinach. Wielka szkoda, bo krótki metraż jest ciekawą formą opowiadania historii, a zarazem dobrym środkiem na zaprezentowanie swoich umiejętności. Philippe Garrel w tym roku pokazał krótki obraz nakręcony jeszcze w 1968 roku i myślę, że zdradza on bardzo wiele na temat jego samego, Podobnie pierwsza krótkometrażówka Davida Lyncha była ciekawą zapowiedzią jego przyszłej kariery. Dodajmy, że konkurs ma też silny wydźwięk społeczny, bo filmy dotyczyć mają roli kobiet we współczesnym świecie. Stąd taka, a nie inna jego nazwa. To bardzo ważny temat, mówiący wiele o naszym społeczeństwie. Film nie powinien wyrzekać się swojej roli komentowania rzeczywistości. A tak się składa, że bycie kobietą nie jest dziś wcale łatwiejsze niż w przeszłości.


O dwóch takich, co rządzili Londynem

Wszyscy wiedzą, kim był Al Capone, ale czy ktoś słyszał o bliźniakach Kray, terroryzujących w latach 60. Londyn? Na początku października do polskich kin wejdzie film biograficzny „Legend”, poświęcony dwóm ikonom brytyjskiego półświatka. W roli obu braci wystąpi nie kto inny, jak „buntowniczy” Tom Hardy. Tekst: Zuzanna Tomaszewicz / Zdjęcia: materiały prasowe

N

ie sposób przejść obojętnie obok filmu, który zaczyna się od klasycznej formuły „oparty na faktach”. Filmowcy wiedzą, jak przykuć uwagę widza, serwując kolejne produkcje bazujące na autentycznych wydarzeniach. Tej jesieni padło na legendarnych w Wielkiej Brytanii gangsterów – Ronniego i Reggiego Krayów. Owiane złą sławą rodzeństwo było dla Londynu lat 60. XX wieku tym, czym Al Capone dla Chicago w latach 30. Nocne kluby, hazard, wymuszanie haraczy, morderstwa na zlecenie i uboga dzielnica East End – to wszystko już wkrótce w gangstersko-biograficznym filmie Legend, w którym w obu bliźniaków wcieli się najbardziej rozchwytywany ostatnio Brytyjczyk – Tom Hardy.

Pierwsze kraty Reginald i Ronald Kray urodzili się 24 października 1933 roku we wschodnim Londynie. Do późnych lat 80. ta część miasta nie cieszyła się dobrą opinią. Wychowaniem chłopców zajmowała się wyłącznie matka. Ojciec bliźniaków był dezerterem z II wojny światowej, więc nietrudno zgadnąć, że musiał się dobrze ukrywać, zatem na obiadki w domu i ciepłe kapcie raczej nie miał czasu. Jak się później okazało, niechęć do wojska stała się rodzinną tradycją. Reggiego i Ronniego od dziecka fascynował boks, sport typowy dla gentlemanów z East Endu. Jak głoszą plotki, żaden z nich nie przegrał ani jednej walki aż


15

FILM ART YKUŁ

do osiągnięcia 19. roku życia. Nietrudno zgadnąć, że do grona grzecznych chłopców raczej się nie zaliczali. Już jako nastolatkowie byli na bakier z prawem. Gdy zostali wcieleni do armii brytyjskiej, idąc śladami ojca, zdezerterowali. Nie obyło się bez draki i ciężko pobitego kaprala. Koniec końców w oczekiwaniu na proces trafili do Tower, które pełniło wówczas rolę londyńskiego więzienia. Bliźniacy byli więc jednymi z ostatnich więźniów tej obecnie turystycznej atrakcji Londynu. Po zapadnięciu wyroku zaczęła się wędrówka po całym kraju: od więzienia do więzienia, z jednej celi do drugiej.

Kim dla Londyńczyków byli bracia Kray? Pospolitymi przestępcami, postrachami ulic? Nie ulega wątpliwości, że w latach 60. każdy miał do opowiedzenia własną historię o Krayach.

Na Zachód od prawa Pobyt w więzieniu ostatecznie zakończył ich prężnie rozwijającą się karierę bokserską. Tym samym Ronnie i Reggie Kray postanowili na dobre oddać się gangsterskiemu rzemiosłu, a mieli już w tym pewną wprawę. Stopniowo i sprawnie zaczęli tworzyć swój gang, który twórczo nazwali „Firmą”. Funkcjonował on jak dobrze zarządzane przedsiębiorstwo. Zaczynali skromnie od haraczy i płatnej ochrony. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, przeszli do porwań, podpaleń i napadów z bronią w ręku. Powoli zaczęli stawać się też właścicielami coraz większej liczby nocnych klubów East Endu. Czerpiąc wzorce z amerykańskiej mafii, bliźniacy dążyli do sukcesywnego zalegalizowania swojej działalności. Krayowie byli w tym czasie zaledwie panami ubogiej części miasta, a chcieli stać się królami całego Londynu. By osiągnąć ten cel, musieli podbić bogaty West End. Punktem zwrotnym w ich karierze było przejęcie przez nich lokalu Esmeralda’s Barn na snobistycznej ulicy Knightsbridge. Nawet zatrudnili w nim arystokratę, Lorda Ef fingham, który witał przybywających gości. Ten klub otworzył im drzwi do świata aktorów, muzyków, bankierów i polityków. Otaczani przez gwiazdy, powoli sami się nimi stawali. Mimo eleganckich ubrań bliźniacy pozostali nadal gangsterami, którzy bezwzględnie i brutalnie karali jakiekolwiek przejawy braku posłuszeństwa. Policja jak zawsze – była bezradna. Świadkowie przestępstw Krayów albo padali ofiarą zastraszeń, albo znikali bez śladu. Nikt nie odważył się składać zeznań przeciwko braciom. Poza tym nikt nie miał wystarczających dowodów, by wszcząć jakiekolwiek postępowanie sądowe. To stawiało Ronniego i Reggiego przez długi czas ponad prawem.

Lubimy bohaterów, ale kochamy czarne charaktery Kim dla Londyńczyków byli bracia Kray? Pospolitymi przestępcami, postrachami ulic? Nie ulega wątpliwości, że w latach 60. każdy miał do opowiedzenia własną historię o Krayach. Tych jawnych gangsterów, za nic mających porządek publiczny, wielu rodaków postrzegało jako swego rodzaju miejską legendę. Parę lat temu znaleziono nawet dokumenty potwierdzające, że bracia potrafili zdobyć się na szczodre gesty. W 1966 roku wspomogli rzekomo ofiary katastrofy, jaka miała miejsce w jednej z walijskich wiosek, będąc przy tym najhojniejszymi darczyńcami. Trudno jest więc jednoznacznie ocenić Krayów. Wśród Brytyjczyków wzbudzają do dziś skrajne emocje.

Co można powiedzieć o tym, jacy byli? Obaj byli niezwykle wybuchowi, chociaż Reggie wydawał się spokojniejszy, o wiele racjonalniej podchodził do działalności „Firmy”. Był zakochany bez pamięci w młodziutkiej siostrze jednego ze swoich przyjaciół. Z kolei Ronnie to nieco inna bajka. Cierpiał na zaburzenia psychiczne, a lekarze zdiagnozowali u niego schizofrenię paranoidalną. Był również homoseksualistą, co odkrył w wieku chłopięcym, zakochując się w koledze z podwórka. Bazując na ogólnie funkcjonujących stereotypach, prawdziwy gangster powinien być otoczony wianuszkiem pięknych kobiet i zachowywać się jak typowy macho. Jednak Ronnie jakoś wybitnie się tym wyobrażeniami nie przejmował. Nie krył się ze swoją orientacją. Ba! Mówił o niej wprost! Warto podkreślić, że podobnie jak dla amerykańskich kolegów po fachu, dla Krayów najważniejsza była rodzina. Ich drugą miłością stała się sława. Wywiady w telewizji, nagłówki z pierwszych strony brukowców, przebywanie w towarzystwie Franka Sinatry, Judy Garland i innych gwiazd. Bliźniacy zorganizowali sobie nawet sesję u słynnego fotografa Davida Baileya. Niewątpliwie byli też ikonami Swinging London lat 60. W XXI wieku doczekali się swoich podobizn na kubkach (do kupienia w National Portrait Gallery), T-shirtach i innych gadżetach. Opublikowano też wiele książek na ich temat oraz wyprodukowano kilka filmów.

Harde bliźniaki Jak stwierdził Brian Helgeland, reżyser Legend, bracia Kray byliby zadowoleni z faktu, że odtwórcą głównych ról jest Tom Hardy. W końcu kochali sławę, a tej angielskiemu aktorowi akurat nie brakuje. Wcześniej był Mad Maxem, teraz wcieli się w bliźniaków-gangsterów. Patrząc na obu bohaterów ma się wrażenie, jakby do roli każdego z braci zaangażowano innego aktora. Trudno uwierzyć, że Reggiego i Ronniego odgrywa ten sam Tom Hardy. Trzeba przyznać, że aktor znakomicie stworzył profile swoich postaci i konsekwentnie je zrealizował na planie. Swoistym ukłonem w kierunku Hollywood jest obsadzenie w jednej z ról Chazza Palminteriego, który bezwzględnie jest „twarzą włoskiej mafii”. W produkcji zobaczymy również znaną z Serii niefortunnych zdarzeń Emily Browning, a także dziewiątego Doktora Who, czyli Christophera Ecclestona. Oprócz świetnej obsady aktorskiej możemy spodziewać się mieszanki wybuchowej gangsterskiego gatunku w scenerii brudnego Londynu.


Nowa forma postrzegania Przenieśmy się do podziemi Nowego Jorku lat 70. Miłośnicy multimediów miksują analogowe taśmy w klubach techno. Wtedy byli pasjonatami, dziś są pionierami VJingu. Tekst: Ada Kamińska i Marta Szadowiak / Zdjęcie: Maciej Chodziński

V

Jing jest zwane inaczej wizualnym performancem, który dzieje się w czasie rzeczywistym. Muzyka jest znaczącą oprawą dla VJingu. Nierzadko jest on wizualną opowieścią o dźwiękach, wydobywających się z głośników. Całe wydarzenie polega na kolaboracji pomiędzy muzykiem a artystą wizualnym. Każdy event wygląda inaczej, wszystko zależy od tego, po jakie płyty sięgnie DJ i jak zareagują na dane warunki zmysły artysty wizualnego, czyli VJ-a.

Tworząc swoje kreacje VJ-e korzystają z gadżetów zarówno oldschoolowych w rodzaju kaset VHS, jak i nowocześniejszych. Dzięki wynalazkom najnowszej technologii potrafią stworzyć prawdziwe dzieła sztuki. Konwencja jest prosta, kiedy jeden miksuje bity, drugi wprawia w ruch swoją wyobraźnię i zaczyna kreować efekty wizualne. VJ to nie tylko artysta video, ale człowiek, który doskonale czuje i rozumie dźwięki, dlatego jest zdolny do ich wizualizacji. To zawód dla ludzi odważnych, zajawkowiczów nowych form i przełamywania barier. VJ-e wciąż chwytają się nowych możliwości, a ich wyobraźnia nie zna granic. Często ich prac po prostu nie można zakwalifikować do żadnej kategorii. VJing to jedna z najnowszych form sztuk wizualnych, widowisko wprost nie do opisania, tego trzeba doświadczyć! VJing to bilet do innego wymiaru. Artysta stojący przed swoim sprzętem zabiera nas w kosmos, jak astronauta NASA, ale przy tym nie każe nam odrywać stóp od ziemi. Podczas drugiej edycji Festivalu Interference, odbędzie się VJ Battle. W Polsce to jedna z dwóch takich imprez, która ma na celu ukazanie umiejętności twórców VJingu. Tego, jak reagują na bieżąco zarzucane płyty w adapterze, jak odnajdują się w czasie rzeczywistym z daną im oprawą muzyczną i jakie wizualizacje stworzą, aby przenieść nas w świat iluzji.

Już 3 października o godzinie 21:00 w klubie BUFFET możecie być świadkami nietuzinkowego zjawiska. Wystarczy zdobyć się na odrobinę odwagi i przejść przez niewidoczną kurtynę do nowego świata. Nie ma lepszego miejsca niż Stocznia Gdańska, aby doświadczyć pionierstwa tym razem w dziedzinie sztuki! Oprócz przybyłych z różnych zakątków Europy VJ-ów, mamy też niebanalny skład DJ-ów, którzy zapuszczą tłuste bity oraz zagwarantują niezłą zabawę na after party. Swoją obecnością zaszczyci nas KIXNARE, czyli Łukasz Maszczyński! Jest producentem i DJ-em. Jego hiphopowe korzenie stały się początkiem muzycznej ewolucji, dziś inspiracje Łukasza nie znają granic. Współpracował z wieloma polskimi artystami. Pozycję w branży ugruntował mu projekt Class of 90’s. Jego kreatywna dusza i lata doświadczenia wzbogacą tegoroczną imprezę VJ Battle! Nie zabraknie też SLG, czyli artysty, który o swojej twórczości mówi: „robię muzykę używając maszyn, ale staram się nie tworzyć mechanicznej muzyki”. Jest performerem i producentem. Wielu mówi, że odróżnia się swoim stylem od kolegów po fachu. O tym, czy faktycznie tak jest, będziecie mogli przekonać się podczas VJ Battle na Interference. Oprócz KIXNARE i SLG na festiwalu wystąpi również RADKKA, który określa sam siebie mianem „beznadziejnego romantyka”. Pojawią się także dobrze wszystkim znani JAZXING oraz MANA! Czeka was zgłębienie tajników manipulowania nie tylko wizualnym aspektem rzeczywistości, ale także czasem, dźwiękiem, kolorami, przestrzenią! Daj się przenieść w inny wymiar postrzegania wraz z najlepszymi VJ-ami, u boku których staną renomowani DJ-e! Do zobaczenia 3 października w Gdańsku!



18

F I L M R EC E N Z J E

W cieniu kobiet

reż. Philippe Garrel dystrybucja: Spectator

Czas eksplozji geniuszu twórczego nie jest znany, podobnie jak wyroki boskie. Niekiedy zapomniane gwiazdy wybuchają niczym hipernowe, dając światu opus mangum, kiedy indziej jasno świecące talenty, wywindowane na nieboskłon mocnymi debiutami, stopniowo przygasają, aż znikną zupełnie. Jak jest z Philippem Garrelem ciężko jednoznacznie stwierdzić. Jedno jest jednak pewne, W cieniu kobiet najwybitniejszym dziełem tego klasyka niekomercyjnego kina francuskiego nie jest. Manon i Pierre są małżeństwem w średnim wieku i kręcą razem niskobudżetowe filmy dokumentalne. Pewnego dnia mężczyzna poznaje Elisabeth, stażystkę w archiwum filmowym, i nawiązuje z nią romans. Dziewczyna zakochuje się w reżyserze, a on, mimo miłości do żony, postanawia wieść podwójne życie. Układ sił w tym osobliwym trójkącie zmienia się, gdy Elisabeth dowiaduje się, że Manon także ma kochanka i donosi o tym Pierre’owi. Mężczyzna, przyjmujący wcześniej binarny układ erotyczny za normę, odchodzi od zmysłów i kochanki, jednak parze ciężko odbudować nadszarpnięte zaufanie. Z pozoru W cieniu kobiet wydawać się może kanwą idealną dla złożonego dramatu psychologicznego,

6/10

jednak Garrel nie obiera tej drogi. Nie bez przyczyny jest nazywany spadkobiercą francuskiej Nowej Fali. Film jest więc czarno-biały, a moment, w którym jedna z bohaterek wyciąga telefon komórkowy dostarcza niesamowitych emocji (widz myślał wszak, że na ekranie mamy lata 60.!). Zabiegów stylistycznych mających za zadanie resuscytować rozkładającą się w spokoju od kilku ładnych dziesięcioleci Nową Falę jest więcej – niespieszne sypialniane rozmowy o niczym, wszechwiedzący i aemocjonalny narrator z of fu, egzystencjalna pustka na miarę Sartre’a. Nie są to niestety subtelne nawiązania do poetyki nowofalowej, jak choćby w kultowej i komercyjnej Amelii, lecz raczej ograny zestaw sztuczek. Nowemu filmowi Garrela daleko do ładunku emocjonalnej, nagrodzonego w Wenecji Nie słyszę już gitary, czy znakomicie zagranej Zazdrości sprzed dwóch lat. W cieniu kobiet broni się jednak lekkością, a także swego rodzaju prawdziwością reakcji postaci, skrzętnie skrywaną pod nowofalowych sztafażem. W swoim nowym filmie Garrel bardziej niż kontynuatorem nurtu, staje się jego grouppie. Helena Łygas


19

F I L M R EC E N Z J E

Intruz reż. Magnus von Horn dystrybucja: Gutek Film

8/10 Debiutujący reżyser Magnus von Horn oszczędnie dostarcza widzowi informacji na temat wykreowanego na ekranie świata. Małe szwedzkie miasteczko, ponury, rolniczy krajobraz, małomówny główny bohater, reprodukowane wzorce męskości. Od początku czuć, że coś tu nie gra. Niebezpieczeństwo czai się za każdym kadrem, choć nigdy nie pojawia się przed kamerą. Częściej ujawnia się zło, którym lokalna społeczność jest przesiąknięta. Jednak czy miejscowi są rzeczywiście źli, gdy rzucają się z pięściami na Johna? Może, jak stwierdza jeden z jego prześladowców, działają po prostu w samoobronie? Magnus von Horn stworzył opowieść o braku możliwości

readaptacji w społeczności, z której raz się wypadło. John (w tej roli popularny szwedzki wokalista Ulrik Munther) w wieku 15 lat zabił swoją dziewczynę. Odbył karę: według szwedzkiego prawa odpokutował grzechy. Teraz próbuje ułożyć sobie życie od nowa. Na powrót mieszka z samotnie wychowującym go ojcem i małym bratem. Wraca też do szkoły, w której rozegra się jedna z najwybitniejszych w tym filmie scen. Skatowany John w gabinecie dyrektorki siada naprzeciw swojego oprawcy Kima, niewinnie wyglądającego kolegi z klasy. Świadkować będzie wuefistka. Nikt nie chce wzywać policji: dyrektorka boi się o renomę szkoły, Kim – konsekwencji, John ma już dość

kłopotów. Scena kończy się najbanalniej w świecie. Jest to dość niepokojące zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie, co robią (lub bardziej czego nie robią) instytucje, mające w statusie wpisane przygotowanie jednostki do życia w społeczeństwie. Siłą von Horna jest dalekie odejście od krytykowania, moralizowania czy pouczania. Reżyser pozostaje obserwatorem. Woli uświadamiać, jakimi mechanizmami rządzi się świat, niż je podważać. Intruz jest najlepszym dowodem na to, że wskazanie istnienia problemu i próba jego zrozumienia wywołują o wiele większe emocje niż jego komentowanie. Artur Zaborski

przekonujący, że przed końcem wakacji obaj muszą stać się prawdziwymi mężczyznami. Chudy i nieco nieśmiały Edoardo, świadomy owej bariery nie do przejścia, niechętnie bierze udział w zaawansowanych poszukiwaniach pretendentki do tej podniosłej roli, decydując się nawet na uprawianie seksu przy pomocy kupionej w supermarkecie ośmiornicy. Komediodramat włoskiego reżysera to film idealnie rozkładający akcenty i – co jest często podkreślane – bardzo szwedzki w sposobie ukazywania problemów nastolatków. Z jednej strony Cierpienia… obfitują w elementy komiczne, jak wspomniana ośmiornica (ugotowana zresztą później na obiad) czy nad wyraz taktowna prostytutka, która

nie demaskuje głównego bohatera; z drugiej – subtelnie pokazują, jakim problemem może być fizyczna niemożność uprawiania seksu w sytuacji, gdy absolutnie wszystko kręci się wokół niego. Dodatkowym wartym uwagi wątkiem jest także wszechobecność rodziny, która tworzy wyjątkowo ciasny kokon bezpieczeństwa, uniemożliwiając praktycznie jakąkolwiek otwartość i „samodecyzycyjność”, co w efekcie prowadzi do wielu emocjonalnych blokad. Nałożenie na siebie tych wszystkich perspektyw daje interesujący obraz zmagania się z biologicznymi ograniczeniami, które warunkują poczucie indywidualnego komfortu na innych życiowych polach. Warto. Karolina Rudnik

Cierpienia młodego Edoardo reż. Duccio Chiarini dystrybucja: Spectator

8/10 Duccio Chiarini filmem Short skin (Krótka skórka), w Polsce dystrybuowanym jako Cierpienia młodego Edoardo na półtorej godziny przenosi w nas świat męskiej seksualności. Hasło to zazwyczaj kojarzy się z samczymi zawodami i notorycznym zawyżaniem liczby kobiet, które zechciały w towarzystwie danego pana zdjąć majtki. I chociaż przed tytułowym bohaterem bieliznę zrzucić chcą przynajmniej dwie atrakcyjne kandydatki, on niespecjalnie może odczuwać satysfakcję z takiego obrotu spraw. Cierpi bowiem na stulejkę. Swoją wstydliwą przypadłość oczywiście ukrywa, co z każdą sceną staje się coraz bardziej nie do wytrzymania. Przez cały film towarzyszy mu presja, jaką sztucznie wytwarza najlepszy przyjaciel,


Ten Typ Mes Jestem ciągle poza nawiasem

Jeden z najlepszych polskich raperów, Ten Typ Mes, w rozmowie z „HIRO” opowiada o tym, co go wkurza w polskim przemyśle muzycznym, zastanawia się, jak wyglądałby jego typowy dzień, gdyby jednak został dresiarzem i zdradza, dlaczego jego zdaniem nie należy się zbyt mocno przywiązywać do swoich planów. Rozmawiał: Kamil Downarowicz / Zdjęcia: Bartosz Mindewicz

Wróciłeś właśnie z wyprawy do Los Angeles. Jakie wrażenie zrobiło na Tobie Miasto Aniołów? Uderzył mnie przede wszystkim brak ludzi na chodnikach. Film Miasto gniewu zaczyna się takim wywodem, że mieszkańcom LA brakuje bliskości, bo ciągle siedzą w samochodach. To miasto nie ma żadnej mocy przyciągania, za to na pewno ma moc dzielenia ludzi na grupy i podgrupy. Teraz lepiej rozumiem prozę Bukowskiego, a to, mimo upływu lat, ważny dla mnie pisarz. Nie rozumiem natomiast zajawki na blichtr i stolicę rozrywki. LA jest raczej zaniedbane, a kluby... jak kluby – bramkarz, nieprzyjemni barmani, jakieś ślady po kreskach w kiblu, napięci goście, wypięte panny, skoczna muzyczka, nihil novi. Nie chcę jednak narzekać, przeciwnie, cieszę się, że to nie była podróż muzealno-restauracyjna.

Po powrocie napisałeś felieton, w którym przyznałeś, że bardzo nie chciałbyś być ciemnoskórym mieszkańcem USA. To może wydawać się dość zaskakujące, bo pewnie wiele osób z Twojego środowiska bardzo by sobie tego życzyło. Co Cię skłoniło do takich przemyśleń? W LA słyszałem taką rozmowę między afroamerykańskimi rodzicami: typ pytał, czy kobieta – wyluzowana matka w średnim wieku – gadała już z synem o policji. Odparła mu na to, że nie chce uprzedzać młodego do munduru i czeka na naturalny rozwój spraw, choć pamięta swoje przejścia z „oficerami”. Optymistka. Gość nalegał, by jednak nie unikała tematu, bo dla dzieciaka to, jak się odniesie do policjanta na ulicy może być sprawą życia i śmierci. Nie sądzę, by ktokolwiek w Europie, szczególnie po upadku muru berlińskiego, miał takie problemy z wyglądem i policją. Ja bym bardzo nie chciał.


21

MUZ YK A W Y WIAD

Artysta czy raper? Z którym określeniem bardziej się identyfikujesz? Jedno i drugie jest prawdziwe. Raper to z reguły artysta, bo pisze swoje rzeczy i o ile się postara będzie to sztuką. Złą lub dobrą, ale nie będzie to rzemiosłem ani produktem. Sztuka i artyzm kojarzą się z perukami sprzed trzystu lat czy płótnem Matejki – cóż, można i tak. Dla mnie sztuka jest przede wszystkim użytkowa. Służy do używania, niezależnie, czy to jest design pomysłowego kubka, w którym piję herbatę, czy piosenka wprawiająca mnie w dany nastrój. Na albumie Trzeba było zostać dresiarzem niespodziewanie wszedłeś w rolę piewcy codzienności. Nie tworzysz opowieści przez pryzmat samego siebie, ale opierasz się na obserwacjach otaczającego Cię świata. Skąd taka wolta? Nie jesteś już „kandydatem na szaleńca”? Jestem, tylko inne szaleństwa mi grożą. Pracując nad pierwszą płytą, miałem 19 lat, groziło mi szaleństwo nadwrażliwości w postaci niedorzecznego zakochania się w pewnej dziewczynie. Groziła mi też niesamodzielność powodowana wyborem dziwnej drogi zawodowej, a także to, że będę ciągle zależny od rodziny. Dziś jestem niezależny i dobrze ulokowałem uczucia, ale trudno nie zwariować, słysząc o tym, jak żyją współcześni trzydziestolatkowie. Pracują w korporacji już siódmy rok, czują się ważni, choć konsumpcjonizm dojeżdża ich kredytami. Mają swoje problemy, ale kryją je za mieszczańską maską. Albo o buncie młodych – tak naprawdę wobec sam nie wiem czego. Nie czuję się ani takim młodzieńcem, ani takim trzydziestolatkiem. Ciągle jestem poza nawiasem, a tam szaleństwo poluje co drugi wieczór. Współczesna Polska to dla Ciebie... Oczywiście jest mi ogromnie przykro, że wciąż są ludzie, których transformacja kompletnie oszołomiła, poprzewracała i np. sprzedają swoje mieszkania za 5000zł jakiemuś cwaniakowi, który w tej transformacji się umościł. Bo był czarujący i dawał gotówkę. Ogólnie jednak pod niemal każdym względem jesteśmy mega do przodu w porównaniu do 1994 czy innego 2002 roku, które doskonale pamiętam. Nikt mi nie powie, że jest dramatycznie. Wystarczy wziąć dowolne zdjęcie polskiego miasta albo polskiej wsi z tamtego okresu i porównać ze współczesnymi kadrami. Poza dyskusją o polityce, warto po prostu zrobić sobie takie zestawienie. Jeśli, nie daj losie, coś się zaraz popsuje, a za progiem mamy przecież wojnę, to wczesne nowe millenium będziemy wspominać jako złoty czas, „mendząc” jak to było fajnie w 2015.

Raper to z reguły artysta, bo pisze swoje rzeczy i o ile się postara będzie to sztuką. Złą lub dobrą, ale nie będzie to rzemiosłem ani produktem.

A jak podoba Ci się wizerunek dresiarzy stworzony przez Dorotę Masłowską, występującą pod pseudonimem Mister D.? Jest kompatybilny z tym, jak Ty postrzegasz to środowisko? Podoba mi się, bo nie słyszałem wcześniej takich piosenek. Punkt za odkrywczość. Jeśli coś jest nie po angielsku i nie traktuje o utraconej miłości, to też plusuje choćby za to. Mnie chodziło o coś innego niż Dorocie Masłowskiej – o unikalność tego dresiarstwa w skali świata. Meksykanin we wspomnianym Los Angeles ma kraciastą koszulę, łysy łeb i bródkę. Takim kodem się posługuje i nie ukrywa swojego pochodzenia. My mamy cwaniaczka na rowerze górskim w białych skarach i czapce najka. Taki folklor miejski. Akceptujmy albo narzekajmy. Wyobraź sobie, że zostałeś jednak dresiarzem. Jak wyglądałoby Twój typowy dresiarski dzień? Mógłbym mniej się przejmować. Być bardziej bezczelny. Traktować swoją rodzinę jako pępek świata, który należy wspierać, a nie po prostu jak kolejną komórkę społeczną. Moja kobieta uznawałaby buractwo za przejaw siły i zaletę, a nie wadę, nad którą trzeba pracować. Byłby to dzień piękny i jednocześnie przerażający. Kupiłbym konsolę i zjadł listek leków na nieżyt zatok. Odpalił piwo o 13:30 i nie zaplanował końca picia. Kuszące. W sierpniu wystąpiłeś na OFF Festivalu, który kojarzy się głównie z muzyką alternatywną, ale niekoniecznie z polskim rapem. Publiczność przywitała Cię jednak entuzjastycznie. To był koncert z tych rozkręcających się. Jeśli ktoś widział początek, to cóż, nosił on znamiona walki, bo słońce waliło centralnie w trawę przed nami i nie było do kogo się produkować. Potem przyszli ludzie ciekawi dźwięków, zrobiło się ciemnawo. Graliśmy muzykę, skakaliśmy, śpiewaliśmy, rhodesowe klawisze kładły poduszkę pod perkusję, więcej w tym chyba hipisowsko-funkowej mocy niż rapowego rapu, gdzie ktoś stoi w miejscu i krzyczy. Pod koniec tego koncertu czułem się naprawdę dobrze i na miejscu. I dziękuję za zaproszenie, bo nigdy wcześniej na OFFie nie byłem.


22

MUZ YK A W Y WIAD

Twoje albumy bardzo często trafiają na listy najlepszych polskich wydawnictw hiphopowych. Jaki jest TOP 3 Twoich ulubionych krążków wydanych przez rodzimych raperów? Szczerze powiedziawszy, to mam wrażenie, że moje płyty przeszły raczej bez echa. Jednak zupełnie mnie to nie rusza, nagrody mają sens w sporcie czy może wyścigu po zysk. Gdy ktoś przebiegł daną odległość w czasie X czy zrobił zysk kwartalny Y, nie dyskutujesz z tym wynikiem. A to, że dany dziennikarz woli płytę taką od siakiej... To tylko jeden subiektywny głos czy pięć subiektywnych głosów na dziesiątki miast, w których siedzą wrażliwi i osłuchani ludzie. Setki, tysiące takich gości czy dziewcząt, którzy czują muzykę. Nierzadko obdarzeni są zmysłem, którego dziennikarz nie ma, choć opisać umie. W odbiorze sztuki ludzie są podatni na sugestie, można im pulę dźwięków opakować w hipstersko-snobistyczny prezent i nagle posypią się listy miłosne do ósmej artystki kopiującej Lanę Del Rey. Coś jak dla podatnej na sugestie kobiety brzydki i głupawy facet w drogim garniturze za kierownicą fancy auta. Na szczęście są też talenty niezaprzeczalne, trudne do zignorowania przy ustawianiu nagród, jak Natalia Przybysz czy Organek, słusznie docenieni. No dobra, a teraz TOP trójka rapowa... Kolejność dowolna: pierwsza Molesta za bity i historie, tzw. „podwójny Volt”, czyli Hip Hop Produkcja DJ-a 600V za mnogość stylów i pierwszy Warszafski Deszcz za bity i energię. Te płyty mnie ukształtowały, na ich bazie chciałem rapować lepiej, inaczej, po swojemu. Słuchałem w podobnym czasie oczywiście innych albumów, nierzadko lepszych, Starego Miasta czy Łony, ale to już było ciut później, wtedy już coś się odkleiło i wiedziałem co i jak. Słuchając pierwszego WFD, chłonąłem bezkrytycznie pełną piersią, dziewiczym uchem. Byłem zachwycony! Co Cię wkurza najbardziej w polskim przemyśle muzycznym? Z uporem maniaka powtarzam, że śpiewanie po angielsku na banalne tematy. Śpiewanie po polsku o niczym. Szycie tekstów pod publikę zamiast zarażania ludzi swoimi wizjami i zajawkami. Reggae’owe teksty o Babilonie, bo ostatnio od znajomych po religioznawstwie, znajomych ateistycznych zresztą też, dowiedziałem się, czym naprawdę jest Babilon i teraz zbiera mi się na śmiech, jak słyszę te farmazony. Ogólnie – teksty. Muzycznie jesteśmy światowymi kozakami, Kamp! czy Radzimir Dębski mogliby robić bity każdemu, głosy wokalistek też bywają światowe. Nie ma lipy. Czy jest jakiś rym, tekst utworu, który stworzyłeś w swojej długoletniej karierze i pod którym dzisiaj byś się nie podpisał?

W odbiorze sztuki ludzie są podatni na sugestie, można im pulę dźwięków opakować w hipstersko-snobistyczny prezent i nagle posypią się listy miłosne do ósmej artystki kopiującej Lanę Del Rey. Pewnie tak, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Poczekaj... pierwsze skojarzenie to rymy o ludziach, którym dużo pomogłem i których tymi rymami wysławiałem jako doskonałych kumpli, a oni potem odwrócili się ode mnie, zostawiając długi, nie tylko wdzięczności. Ale przy ośmiu albumach to jedynie parę wersów, trzeba tę przykrość przełknąć, wyciągnąć wnioski i iść dalej. Lubisz piwo Alkopoligamia? No raczej! Najbardziej lubię jego moc, nie jest ani sikaczem, ani mózgojebem. Świetnie wchodzi z mięsem. Można wypić wiele i żyć. Najbardziej nie lubię, kiedy trafię na nie w sklepie nocnym, a zdarzyło się tak parę razy. I oto jestem podcięty ja i lodówka i różne marki do wyboru, muszę wydać na nasze piwo niemało pieniędzy, jako dziwna hybryda wytwórcy i klienta. Tak jednak to działa, że musimy dzielić jedną butlę na wiele części i stąd cena. Jak dla mnie wciąż warto wesprzeć wytwórnię muzyczną i dołożyć się pośrednio do budżetu teledysku ulubionej piosenki, niż kopsnąć 3,5 blachy wielkiej zagranicznej korporacji. Wygląda na to, że wytwórnia, którą założyłeś wspólnie z Witkiem Michalakiem i Łukaszem Stasiakiem, zajmuje się dzisiaj nie tylko produkcją i wydawaniem płyt. Sprzedajecie także ciuchy czy właśnie browar. Z polskiego rapu nie da się wyżyć? Czy po prostu odkryliście w sobie nutkę biznesmanów? Odkryliśmy Amerykę, że budżet płyty to udział muzyków, ich zarejestrowanie, miks, mastering, promocja, teledyski i oczywiście tłoczenie CD, winyli i druk okładek. Rozumiemy, że ludzie chcą muzyki za darmo, idziemy więc z nimi, a nie przeciwko nim i w dniu premiery umieszczamy np. płytę na YouTube. Płyta, nad którą czuwał Noon czy inny Jacek Gawłowski, nocami dopieszczając poziom basu w trzynastej sekundzie piątego utworu, za darmo na jakiejś stronie! Kiedyś nie do pomyślenia. W związku z tym kombinujemy jak nie być w plecy, a potem jak być do przodu w innych sprawach. I z każdą z tych spraw – od piwa po kolor bawełny na pięcie skarpetki – utożsamiam się w stu procentach.


MUZ YK A W Y WIAD

Wydajesz swoją muzykę nie tylko na płytach CD i w formacie MP3, ale także na winylach. Jak idzie ich sprzedaż? A to różnie. Zależy od wydawnictwa. Nie ma żadnego diagramu. To showbiznes, tu nie ma nudy. Pojedynczy album może cię czymś zaskoczyć. Gorzej sprzeda się winyl, a z jakichś względów niskobudżetowy teledysk osiągnie milion na YouTubie. Albo na odwrót, zdjęcia w klipie jak Camerimage, scenariusz jak nowela kryminalna, detale doświetlane godzinami przez trzech gości z lampami żrącymi mnóstwo prądu, a oglądalność okazuje się skromna. Za to winyle opuściły magazyn w dobę! Nigdy nie skumasz, możesz się tylko uśmiechnąć wobec swoich planów. Emil Blef, z którym współtworzyłeś zespół Flexxip, zakończył swoją przygodę z mikrofonem i skupił na karierze w branży kreatywnej. Gdyby dzisiaj ktoś Cię zmusił do porzucenia muzyki, czym byś się zajął? Widzisz siebie w korpo? Nie. Może gdybym musiał zapewnić komuś byt – nowemu dziecku albo starej babci – to zrobiłbym taki ruch. Pewnie, gdyby nie muzyka, pozostałbym blisko liter. Ale nie wiem w jakiej formie... Lubię się z literami i dźwiękami, jakoś starałbym się społeczeństwu przysłużyć.

23


Prides Zespoły to produkty Szkocki zespoł Prides tworzą Stewart Brock, Callum Wiseman oraz Lewis Gardiner. Pochodzące z Glasgow trio, grające synth pop, powstało w 2013 roku. Ich kariera rozwija się błyskawicznie. W lipcu tego roku wydali album „The Way Back Up”, który swoją premierę miał na festiwalu T in the Park. Rozmawiamy o szkockiej scenie muzycznej, ambitnym popie i sile kompromisu. Rozmawiała: Justyna Czarna / Zdjęcia: materiały promocyjne

Wasz akcent jest niemożliwy do zrozumienia nawet dla Anglików. Lewis: Doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Ja jestem prawdziwym Glaswegian i tak też często mówię. Jeśli wydaje Ci się, że to Twoja wina, bo nie rozumiesz – nie masz racji. To my stworzyliśmy najbardziej leniwą wersję angielskiego i każdy, kto tu przyjeżdża musi wiedzieć, że inaczej nie potrafimy i nie wynika to z Waszych językowych braków. Glasgow wyróżnia nie tylko pogoda i język, ale też scena muzyczna – ogromna i różnorodna. PRIDES: To największa scena muzyczna w Szkocji i druga największa w całej Wielkiej Brytanii. Powstaje tu mnóstwo kapel, wszystkie się znają, doceniają i wspierają. Tworzy to taką swojską, rodzinną atmosferę. Najważniejsze jest jednak to, że są tu ludzie, którzy chcą nas słuchać, bo po prostu kochają muzykę! Chyba w żadnym innym mieście bilety nie sprzedają się z taką prędkością. Dlatego żaden artysta nie chce na swojej trasie ominąć naszego kraju. My – Szkoci – jesteśmy niezwykle dumni

z tego, co tworzymy. Nieważne, czy chodzi o muzykę, czy inną dziedzinę sztuki. Uwielbiamy i cenimy szkockich artystów i pewnie dlatego to tak dobrze działa. Co najważniejsze, każdy Szkot podpisze się pod mottem: EAT, DRINK, LOVE MUSIC! Każdy się z tym identyfikuje – to nasze narodowe cechy. Gdy koncertujecie w innym kraju, utożsamiani jesteście z częścią brytyjskiej sceny muzycznej. Niewielu wie, że szkocka ma się tak dobrze. Co ją wyróżnia? P: Nie wiem, czy jest coś złego w postrzeganiu nas jako części brytyjskiej muzyki, ale zdecydowanie szkocka ma swoją własną tożsamość. Przede wszystkim nasza publiczność różni się od każdej innej. Od zawsze jesteśmy nazywani najlepszą, najbardziej dziką i najgłośniejszą publicznością na świecie. Każdy artysta chętnie u nas występuje. To, jak Szkoci postrzegają muzykę bardzo różni się od tego, jak czują ją inne nacje. My kochamy muzykę za nią samą, a nie za ludzi, którzy ją wykonują.


25

MUZ YK A W Y WIAD

Rozmawiamy na T in The Park – największym festiwalu w Szkocji. Chyba nie ma lepszego miejsca, żeby przekonać się, co wyjątkowego ma w sobie szkocka publiczność. Otworzyliście główną scenę i dziś ma miejsce premiera Waszego nowego albumu. P: Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego dnia, tym bardziej, że kompletnie tego nie planowaliśmy! Dowiedzieliśmy się, kiedy album wychodzi i zaraz po tym zaproszono nas na festiwal. Traktujemy to jak znak od Boga. Nie każdy ma szansę świętować premierę z 75 tysiącami najbliższych przyjaciół (śmiech). Czasami fakt, że znacie się tak dobrze może utrudniać zawodową współpracę. Jak pracujecie nad kompromisem? Każdy z Was zapewne słucha innej muzyki. P: To prawda, ale zawsze znajdujemy w tej różnorodności jakiś wspólny mianownik. Tego się trzymamy i zawsze staramy się być ze sobą szczerzy. Praca nad kompromisem w składzie trzech osób jest bardzo prosta – czasami w coś brniemy, bo chcą tego dwie osoby, ale czasami wszystko się wali, bo jeden z nas powie nie. Nagrywaliście pierwsze utwory we własnym „kitchen studio”. Praca w domowym zaciszu to nadal Wasz sposób tworzenia muzyki? P: Lewis jest naszym perkusistą i producentem. Wszystko robi sam w mieszkaniu, ale wiemy, że posiada do tego umiejętności i sprzęt. Nie widzimy powodu, dla którego mielibyśmy zmienić ten rodzaj pracy. To jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogły nam się przydarzyć. Możemy eksperymentować i wszystko, co mamy w głowie, możemy w nieskończoność rozwijać, nagrywać, ćwiczyć. Dla każdego muzyka, wokalisty szczególnie, narzucane ograniczenia czasowe to koszmar. Zabijają kreatywność, bo czujesz ogromną presję. Masz śpiewać w określonym momencie, kiedy wszyscy na to czekają. A przecież czasem po prostu nie dajesz rady! Wielkie wytwórnie chyba trochę wymuszają taki rodzaj pracy na artystach. W imię zasady: „szybciej, więcej, bardziej”. P: Nie wydaje nam się, żeby jakakolwiek wytwórnia tak robiła, ale chyba się nad tym nawet nie zastanawialiśmy. Wiemy, że mamy Lewisa. Wiemy, że jest dobry w tym, co robi, że wszystko jest w stanie ogarnąć na najwyższym poziomie, tak jak w profesjonalnym studiu nagraniowym. Cenimy sobie, że mamy komfort nagrania tego, czego sami chcemy. Wielkie wytwórnie nie pozwalają na taką swobodę. To stosunkowo nowy styl nagrywania i pracy nad muzyką. Teraz jest bardzo dużo osób, które mogą coś produkować, zrobić coś po swojemu. Na ostatnie 10 lat przypadł czas rozwoju pracy we własnych studiach bez udziału osób trzecich.

Dla każdego muzyka, wokalisty szczególnie, narzucane ograniczenia czasowe to koszmar. Zabijają kreatywność, bo czujesz ogromną presję. Masz śpiewać w określonym momencie, kiedy wszyscy na to czekają. A przecież czasem po prostu nie dajesz rady! Kiedyś to wielkie wytwórnie szukały talentów, odkrywały tych zdolnych, kształtowały ich karierę, pokazywały światu. Dziś nie ma autorytetów mówiących, co jest dobre, a w internecie można znaleźć praktycznie wszystko. Czy to, że każdy ma teraz możliwość nagrywania nie okazuje się przekleństwem? P: To nie jest zła rzecz. Wszyscy powinni mieć dostęp do publikacji swojej muzyki, każdy powinien mieć szansę. Radio to nadal duże medium w odkrywaniu muzyki, a w internecie mamy sporo interesujących blogów. Tylko to, o czym rozmawiamy nie dotyczy wyłącznie samego robienia muzyki. Chodzi o sposób, w jaki dzielisz się tą muzyką z innymi. Bo nie tylko jest jej teraz tak dużo. Pojawiło się mnóstwo sposobów na to, by artysta pokazał się światu. To podniosło poprzeczkę, bo nietrudno zrobić złą muzykę, ale trudno zdobyć zainteresowanie. Jak masz dobre piosenki, tworzysz wartościową muzykę, to wygrasz i zostaniesz zauważony. Często słychać głosy, że w muzyce wydarzyło się już wszystko. Zgadzacie się z tym? Callum: Można powiedzieć, że wszystko zostało już zrobione. Stale jednak poszukuje się sposobów, w jaki łączy się poszczególne elementy. To ma teraz znaczenie. Lewis: Absolutnie nie! To nie to samo, posłuchaj dubstepu sprzed 5 lat. Kiedyś to była muzyka robota, teraz brzmi zupełnie inaczej. Dużo zrobiono, ale nigdy nie powiemy, że zostało zrobione już wszystko! Mogę wypowiadać się w tym temacie jako producent. Technologia, sprzęt – to się zmienia, powodując, że muzyka także ewoluuje. Dance music ciągle się rozwija – tworzy nowe nurty, ścieżki. C: OK, ale nie ma czegoś, co zrobiłoby totalną rewolucję. Cały proces wymyślania muzyki, tworzenia od początku jest tak naprawdę taki sam. Dotyczy to także różnych rodzajów nauki, nie tylko muzyki.


26

MUZ YK A W Y WIAD

L: Gdyby technologia się nie rozwijała, muzyka też by się nie rozwijała. O boże... to strasznie głęboki temat! C: Nawet, jeśli najważniejsze założenia w technologii są wymyślone, to nie znaczy, że coś ją może teraz zupełnie przeorganizować. W tym temacie chodzi o to, jaki powstaje produkt, a nie z czego. Nawet The Beatles byli produktem. Muzyka istnieje, zespoły to produkty. Nie macie wrażenia, że każdy młody brytyjski zespół, chce być właśnie produktem, który będzie substytutem The Beatles? P: Tak, 4-5 osób w składzie i gitary – ten zestaw jeszcze nie tworzy muzyki. Nie chodzi też o to, jak się ubierasz. Ważne jest, jak brzmisz. Faktycznie poszło to trochę w drugą stronę. My zawsze chcieliśmy zwrócić uwagę na to, co robimy, bo muzyka miała być zawsze najważniejsza. Jak opiszecie swoją muzykę osobie, która nigdy Was wcześniej nie słyszała? P: Oczywiście gramy synth pop – ma to sens, bo robimy muzykę pop i jest w tym synth. Bardzo lubimy tę nazwę. Możemy wymyślać, że jest to eksperymentalny synth pop z elektroniką i rockiem etc. Ale po co? Wychowaliśmy się na muzyce pop lat 80. Wyrosłem na tych tekstach. Wszystko, czego próbuję inspirowane jest tamtymi czasami. Nigdy się tego nie wstydziłem, to była świetna muzyka i to jest to, co kochamy! Nie macie wrażenia, że niełatwo teraz tworzyć dobry pop, który nie okaże się kiczem? A jeszcze trudniej określać swoją muzykę mianem popowej, bo łatwo trafić do jednego worka z komercyjnym szajsem. P: No i mamy kolejny głęboki temat. Bardzo trudno nie zostać wrzuconym do tego worka. Mamy tyle gównianej muzyki, z tekstami w rodzaju: „dziś się dla ciebie rozbieram”. I to często nazywane jest właśnie muzyką pop. Ale to nie ten pop, z którym my się utożsamiamy i na którym wyrośliśmy. Tekst musi mieć znaczenie, chcemy, żeby niósł wartość. Dajemy sobie prawo określania naszej muzyki mianem prawdziwego popu, bo chcemy wpływać na słuchaczy. Nie wszyscy zrozumieją, o co nam chodzi, ale każdy może spróbować coś własnego znaleźć. Dla Stewarda to niezwykle ważne, to teksty wciągnęły go w muzykę. W jakich sytuacjach najlepiej słuchać Waszej muzyki? P: Pojawiły się pierwsze recenzje albumu. Mamy już ulubiony fragment jednego z tekstów: „Powinieneś słuchać Prides, kiedy lubisz tańczyć, gdy twoje serce jest złamane”. Ktoś trafił w punkt! Bardzo podoba nam się to zdanie! W którym miejscu swojej kariery teraz jesteście? P: Chcemy myśleć, że to dopiero początek. Chyba jeszcze długo będziemy myśleć o tym, co robimy jako o pierwszym kroku, bo chcemy, żeby te kroki były jak największe.

Bardzo trudno nie zostać wrzuconym do tego worka. Mamy tyle gównianej muzyki, z tekstami w rodzaju: „dziś się dla ciebie rozbieram”. I to często nazywane jest właśnie muzyką pop. Ale to nie ten pop, z którym my się utożsamiamy i na którym wyrośliśmy. Tekst musi mieć znaczenie, chcemy, żeby niósł wartość.


▌ Teatr Szekspirowski / Europejskie Centrum Solidarności / Klub Buffet / Instytut Kultury Miejskiej .

▄▀

Najbardziej innowacyjny, interdyscyplinarny

INTERFERENCE FESTIVAL 2015 !!! ▌

▌Międzynarodowy „WOLNOŚĆ

konkurs FORMY”

Bogaty line-up koncertowy W a r s z t a t y I n s t a l a c j e P e r f o r m a n c e . ▄▀ Szczegóły na www. interferencefestival.com


28

M U Z Y K A R EC E N Z J E

Rysy

Leh

FKA twigs

Traveler

Podwórka Pytają Kiedy Płyta

M3LL155X

//

//

//

7/10

8/10

8/10

Sporo śniegu zdążyło spaść (i stopnieć) na tatrzańskie Rysy od czasu, gdy o projekcie pod tą samą nazwą rozmawiałem na łamach Hiro z jego sprawcami, Łukaszem Stachurką i Wojtkiem Urbańskim. W międzyczasie atmosferę wokół niego podgrzały pierwsze opublikowane nagrania, pozwalające liczyć na solidną produkcję z pogranicza IDM i klubowego popu. Wraz z premierą Traveler można już powiedzieć to głośno: misja zakończyła się powodzeniem. Wspierany wokalnie przez Justynę Święs, producencki duet przedstawia muzykę o jednakowo wysokim współczynniku taneczności, jak i eterycznej aury (I Will Fly, Cold Inside). Mamy sporo świetnych bitów: instrumentalny (Brat), dubową głębię (The Fib) czy ambientowe pływy (początek Shimmer). Jeśli miałbym wskazywać kandydatów na przebój, mój wybór padnie na rave’owe Night Sleep z dudniącym zadziornie bramkowanym reverbem czy najbardziej odstający (nie tylko z racji polskojęzycznego tekstu) Przyjmij brak, w którym chwytliwe electro wprawia w ruch postpunkowo drepczący bas, a Justynie sekunduje wokalnie Piotr Zioła. Fani Röyksopp, Caribou czy SBTRKT powinni nadstawić bacznie uszu. Sebastian Rerak

„Mój pogrzeb – mówią, że będzie szybciej niż mój krążek” – nawija w przewrotnym manifeście Dorosłość raper Leh. Gdyby rzeczywiście tak się stało, Alkopoligamia powinna zapijać smutki przez dobry rok i głośno zapłakać, że nie zdołała zaprząc gdynianina do ciężkiej pracy. Stara gwardia trzyma się mocno, ale po exodusie tercetu WdoWa-Theodor-Karwel, przespaniu szansy przez ZETENWUPE i spieniężonym sukcesie Knapa to wspomniany MC wyrósł na największą nadzieję stołecznego labelu. Krążek Podwórka Pytają Kiedy Płyta musiał się zmierzyć z dużymi oczekiwaniami włodarzy, lecz presja nie odebrała mu jakości. Lejący się, ukopcony flow, pełen zmian akcentowania i przeciągnięć, dobrze radzi sobie z bitami, które godzą zarówno entuzjastów molly-cykaczy, jak i orędowników starej szkoły. Na pozór proste historie opowiadane przez roztargnionego koleżkę z bloku mają odpowiednią temperaturę i naturalną lekkość. Jeśli już trzeba się do czegoś przyczepić, to tylko do braku konsekwencji w tekstach. Obok przemyślanych porównań (żółta koszulka lidera zestawiona z żółtym szalikiem) pojawiają się brzydko pachnące kwiatki w rymach (cipa i ci-pa). Krzysztof Nowak

Tahliah Debrett Barnett, znana szerzej jako FKA twigs, ma poważne szanse stać się mroczną królową popu. Zwłaszcza jeżeli będzie nadal nagrywać tak piekielnie dobre kompozycje, jakie można odnaleźć na jej najnowszym minialbumie. Hołdując własnym tradycjom brzmieniowym, enigmatyczna artystka po raz kolejny zatapia swoje wyrafinowane melodie w potwornie gęstej, elektronicznej magmie. Nadal także mistrzowsku bawi się poszatkowanymi dubstepowymi bitami, które zderza z mroczną atmosferą trip hopu i frywolnością R&B. Co jest zatem na M3LL155X nowego? Dzikość i gwałtowność, którą Barnett z nieukrywaną satysfakcją wysuwa na pierwszy plan. Stąd te wszystkie jazgotliwe hałasy, szmery i groźne pomruki komputerowo wygenerowanych dźwięków. Pazura dodają również odważne, ociekające erotyką oraz zmysłowością teksty, wyśpiewywane uwodzicielskim wokalem. Choć na tej EP-ce znajduje się jedynie pięć utworów, to ich siła rażenia jest ogromna. Krążek przyćmiewa swoim blaskiem trackilisty większości długogrających płyt, jakie ukazały się ostatnio na rynku. Ci, którzy myśleli, że FKA twigs to zjawisko jednego sezonu, muszą skorygować swoje poglądy. Kamil Downarowicz


WARSZAWA

27-29.11.2015 PAナ、C KULTURY I NAUKI


Ziemowit Szczerek

Polska zaczyna się ogarniać

Z Ziemowitem Szczerkiem, dziennikarzem, pisarzem i tłumaczem, laureatem Paszportu Polityki za książkę „Przyjdzie Mordor i nas zje”, rozmawiamy o Ukrainie, życiu w ciągłej drodze, a także o tym, dlaczego nie wykształciliśmy popkulturowej tradycji. Rozmawiał: Bartosz Czartoryski / Ilustracja: Michał Dąbrowski

Pamięta Pan swój pierwszy wyjazd na Ukrainę? Pamiętam, pamiętam. Był to początek lat dwutysięcznych, może końcówka dziewięćdziesiątych. Ukraina zrobiła na mnie dość duże wrażenie. Chciałem wtedy zobaczyć przestrzeń, która rozciągała się za wschodnią granicą, kojarzoną mimo wszystko z radziecką. Przekonać się, jak to wszystko funkcjonuje. Bo kondycji Polski, nie tylko tej utożsamianej z peerelem, ale i cywilizacyjnej, upatrywałem jednak bardziej tam. Zachód to był kierunek, w którym się szło, Wschód to miejsce, z którego się wychodziło. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda.

Pisał Pan, że my widzimy Rosjan czy Ukraińców jednakowo, jako „Ruskich”. A jak nas widzą mieszkańcy tego mitycznego Wschodu? Jesteśmy dla nich częścią tej szarej masy wschodnioeuropejskiej, która dopiero teraz zaczyna nabierać jakichś własnych, osobnych cech, chociaż jeszcze ich na dobrą sprawę nie nabrała. To znaczy my wszyscy jesteśmy Rurytańczykami, pochodzimy z tej dziwnej przestrzeni, która nie jest Rosją, ale nie jest też Zachodem w rozumieniu germańsko-romańskim. Autor jednej z powieści rurytańskich z początku dwudziestego wieku włożył w usta swojego bohatera stwierdzenie, że jesteśmy „brudnymi


31

L I T E R AT U R A W Y W I A D

Słowianami i Hunami”. Jak wiadomo, dzisiaj już nikt nie wypowie tego na głos, bo byłoby to politycznie niepoprawne i po prostu obraźliwe. Mimo wszystko jesteśmy jednak taką przestrzenią europejskiego cienia, który dopiero aspiruje do miana Europy. Taki lud prostaczków, którzy lubią strzelać do kryształowych luster, jak się nawalą. Mieszają im się stereotypy rosyjskie, bałkańskie, wschodnioeuropejskie. A z drugiej strony, pamięta Pan pierwszy wyjazd w Polskę? Zawsze jeździłem w Polskę. Mnie, szczerze mówiąc, droga kojarzy się z czymś wczesnym i nie robiłem sobie jaj, kiedy mówiłem, że jestem z „siódemki”. Poruszałem się pomiędzy Radomiem, w którym się urodziłem, Krakowem, Chechłem, nieopodal Pustyni Błędowskiej, gdzie mieszkała moja babcia, i Sanokiem, gdzie mieszkała druga. Droga to są moje wspomnienia. „Siódemka” wyznaczyła oś, z której patrzę na Polskę. Wszystko, co odbiega od tej Polski „siódemkowej” trochę mnie zaskakuje, jest zupełnie innym światem. Dziwi mnie Płock, bo leży w nietypowym jak dla „świata siódemki” miejscu – na skarpie, z architekturą różną od miast „przysiódemkowych”. Dziwi mnie Galicja, którą uwielbiam i gdzie zamieszkałem, choć w sumie mój ojciec jest z Sanoka, więc może nie jest to jakoś specjalnie szokujące. Dziwi mnie Wielkopolska, która jest takimi polskimi Czechami, dziwią mnie Kaszuby, które są cudownie ogarniętym i pięknym miejscem. Dziwi mnie wreszcie cała Polska poniemiecka, tak zwane Ziemie Odzyskane, zachodnie. To są dla mnie, chłopaka z „siódemki”, inne światy. Czyli jest coś ładnego, nie tylko ten rozpierdol. Rozpierdol to jest warstwa nałożona na Polskę ostatnich kilkudziesięciu lat i zaskakująco jednorodna. Cieszyn jest bardziej podobny do Szczecina niż Cieszyna czeskiego, który leży przecież po drugiej stronie rzeki. Nie mówię o architekturze, ale o polskim naskórku. Pozwoli Pan, że zostanę jednak na moment przy tym Radomiu, który jest Pana rodzinnym miastem, a który stał się synonimem obciachu uwiecznianym na internetowych memach. Za moich czasów takim Radomiem był Wąchock. Ta „śmieszna”Polska trochę rośnie, bo ze wsi przeszliśmy na miasto średniej wielkości. Radom jest na tyle blisko Warszawy, żeby można było sobie z niego „popolewać”, chociaż i nasza stolica Paryżem nie jest. Raczej takim mega Radomiem, Radomiem powielonym milion razy. Choć trzeba oddać, że Warszawa w ciągu ostatnich paru lat się zmieniła. Byłem w szoku, jak to miasto, niegdyś czysto biznesowe, pozbawione przestrzeni publicznej, zmieniło się w przyjemne miasto, gdzie fajnie się funkcjonuje. Radom w tym ustawieniu jest jednym z miejsc, które dostały w dupę, kiedy upadła dawna, PRLowska rzeczywistość. Próbuje się po tej apokalipsie ogarnąć, jak zresztą wszyscy dookoła, i iść w świat. Nie jestem jednak pewien, czy przypadkiem to wszystko mu nie pomaga. Bo jednak choć obecnie robi, powiedzmy, za synonim siary, to w perwersyjny sposób może być cool. Podobnie jak Sosnowiec. To miasta, które mają jakiś pazur. Jest ta chytra baba, ale też się wie, że lepiej w Radomiu nie fikać do pierwszego lepszego. A jeżeli chodzi o samo miasto

(…) nadal mi się rozpieprzają oczy, kiedy patrzę na naszą ojczyznę, ale „I came to terms”, jakoś się z nią pogodziłem. Bo ona potrafi być brzydka jak jasna cholera, jak noc listopadowa, ale potrafi być też piękna, ta rzeczywistość ma pazur i moje z nim związki... Rodzice przenieśli się w te strony kilka miesięcy przed moim urodzeniem i nigdy nie byłem tam zakorzeniony. A wielu moich znajomych przeniosło się z Radomia do Warszawy czy Krakowa i tak Bogiem a prawdą, spotykam się z nimi częściej tutaj niż tam. Odwiedzam rodziców, bo wciąż w Radomiu mieszkają, ale nie jestem pewien, czy przypadkiem nie mieszkam już dłużej poza Radomiem niż w Radomiu. I staje się on dla mnie powoli coraz bardziej jednym z miast na „siódemce”. Chociaż właściwie wpasowuje się w tę moją linię, którą przemierzam i którą postrzegam jako swoją ojczyznę. Czuje się Pan głównym przedstawicielem gonzo w Polsce? Przede wszystkim odcinam się od terminu gonzo. Gonzo to jest Hunter S. Thompson i chyba tyle... Bardziej przyznaję się do Haszka, który robił znacznie lepsze rzeczy. Nie chcę przez to powiedzieć, że Thompson zrzynał od Haszka, choć może i go czytał. Tak naprawdę żaden z nich Ameryki nie odkrył. Opowieść przeplatana fikcją istnieje przecież od zarania świata. Kiedy Wikingowie wracali z wyprawy na drakkarach, przychodzili do swoich portowych oberży, siadali i zaczynali pierdolić kocopoły, żeby się fajnie tego słuchało. Sam to, co piszę, rozdzielam na części. Jedna z nich to dziennikarstwo, w którym nie ma konfabulacji. Druga to książki fabularne, które z natury rzeczy opisują rzeczywistość przy pomocy narzędzi charakterystycznych dla fiction, a nie non-fiction. I nie jest to od razu gonzo. Mnie po prostu nie interesuje pisanie o rzeczach kompletnie oderwanych od rzeczywistości. Wolę zabawę rzeczywistością, tymi klockami, z których jest złożona. Dziennikarstwo jest wtedy, kiedy piszę artykuły i eseje. Proszę nie myśleć, że jestem cyniczny, ale zastanawiam się, czy konflikt na Ukrainie pomógł Mordorowi marketingowo. Trudno powiedzieć, bo badań nie prowadziłem. Mordor został napisany, zanim w ogóle Majdan wybuchł. Gdyby został napisany już po, pewnie byłaby to inna książka. Nie jakoś diametralnie, ale te wątki z pewnością zostałyby wmontowane. Zainteresowanie zaczęło się w momencie pierwszych recenzji, a pojawiły się one na długo, jakieś pół roku, przed Majdanem. Potem, wiadomo, Paszport Polityki, który dostałem, kiedy Ukraina dopiero zaczynała się tlić. Już wcześniej tam jeździłem dziennikarsko – ale w momencie, gdy zaczynałem pisać dla Polityki, snajperzy rozstrzeliwali Majdan i zrobiło się zamieszanie. Jeśli zaś chodzi o konflikt w Donbasie, to z pewnością nie ja, a Paweł Pieniążek,


32

L I T E R AT U R A W Y W I A D

który tam praktycznie, kurwa, mieszka. I oczywiście Piotr Andrusieczko, który zresztą całą Ukrainę ogarnia dziennikarsko totalnie. Ja też tam jeżdżę, opisuję, ale trochę próbuję się z niej wydobyć. Zawsze zajmowałem się Europą Środkową jako całością i to mnie bardziej interesuje – patrzenie na nią jako pewną konstrukcję. Podobnie mam także z Bałkanami i Kaukazem. Udusiłbym się, gdybym siedział tylko na Ukrainie. Jestem ciekawy szerszego kontekstu. A powie mi Pan, czemu nie udało się w Polsce wykształcić popkulturowej tradycji? No właśnie to jest, kurczę, strasznie ciekawe. Bo my mamy gigantyczny potencjał. Przecież cała historia z Dzikimi Polami to jest western jak w mordę strzelił. Nigdy nie byliśmy centrum, mówię oczywiście zarówno o skali kontynentalnej, jak i regionalnej. Nie stworzyliśmy kultury na tyle atrakcyjnej, by była w stanie wpływać na okolicę. Polska jednak zaczyna się ogarniać. Kiedy kraj umacnia się na scenie geopolitycznej, to i jego kultura nabiera rumieńców, a przede wszystkim śmiałości. Bo my się boimy przyjmować jakąkolwiek formę. Obawiamy się, że zostanie ona uznana za obciachową. Dlatego naśladujemy innych. I jest to słabość wewnętrzna, słabość cywilizacyjna, która rodzi niepewność siebie, lecz to się zmienia. Moją obsesją jest zmitologizowanie Polski właśnie w popkulturowy sposób. Sprawienie, że te wszystkie bary „U Grubego”, gdzie się zajada kurczaki, czy przydrożne wulkanizacje byłyby tak samo cool jak roadkill grille w Stanach czy te ich knajpki, gdzie siedzą i piją milkshake'i, a czasem wejdzie koleś z fryzurą na Jamesa Deana w białym podkoszulku. Trzeba zrobić coś, co samo w sobie może nie będzie piękne, bo gdzie, kurwa, Ameryka jest piękna, ale będzie na tyle zmitologizowane, że stanie się atrakcyjne i sami będziemy się z tym dobrze czuli. Musimy jakoś wytłumaczyć tę rzeczywistość, oswoić się z nią i ją polubić. A Pan polubił? Tak, tak. Choć, oczywiście, nadal mi się rozpieprzają oczy, kiedy patrzę na naszą ojczyznę, ale I came to terms, jakoś się z nią pogodziłem. Bo ona potrafi być brzydka jak jasna cholera, jak noc listopadowa, ale potrafi być też piękna, ta rzeczywistość ma pazur. Lubię ją, mimo że często mi się nie podoba, albo, kiedy indziej, podoba mi się, mimo że jej nie lubię. Nie jest to stosunek prosty, a na pewno nie jednoznacznie negatywny jak u Filipa Springera. Nikt niestety nigdy na świecie nie zrobił takiego ustawienia, w którym wszystko byłoby cacy. Takie Niemcy, Węgry, Czechy mnie niby koją, gdy jeżdżę i patrzę na ten poukładany światek, ale ja w tych Niemczech zasypiam. Przejeżdżam granicę i przez jakiś czas czuję się ukojony, ale potem mi się oczy zamykają. I nie jestem pewien, czy chciałbym, żeby tutaj też był taki nudny, powtarzalny, przewidywalny świat jak u naszych szanownych sąsiadów.

Trzeba zrobić coś, co samo w sobie może nie będzie piękne, bo gdzie, kurwa, Ameryka jest piękna, ale będzie na tyle zmitologizowane, że stanie się atrakcyjne i sami będziemy się z tym dobrze czuli.



34

L I T E R AT U R A R EC E N Z J E

Odczuwanie architektury

Michael Joyce. Polski pisarz

Joy ce ⇣

Michael

Polski pisarz

pod redakcją Mariusza Pisarskiego

Steen Eiler Rasmussen

//

Wydawnictwo Karakter Od czasów starożytnych sztuka była postrzegana jako coś wykraczającego poza percepcję przeciętnego człowieka. Można ją było pojąć wzrokiem, słuchem. Podziwiać. Jednak kultura Zachodu zakładała, że pełne zrozumienie zarezerwowane było dla artystów i wirtuozów malarstwa, kompozytorstwa czy architektury. Rasmussen, w książce Odczuwanie architektury komunikuje rzecz zupełnie odmienną. Pozwala uwierzyć, iż „siatkówka jest jak ekran kinowy”. Kolejne konstrukcje, bryły i kształty stają się nagle oczywiste, a po kilkudziesięciu stronach lektury pustka nabiera dla czytelnika zupełnie nowego znaczenia. Uczłowieczone budynki, przemawiające ojczystym językiem architekta, nie są już źródłem zdziwienia, a co najwyżej niemej fascynacji. Dokładne, historyczne reprodukcje rycin konsumują coraz więcej minut, mimo iż nie są celem samym w sobie, a jedynie środkiem. Odczuwanie architektury obala mity i głosi prawdę o architekturze, zabierając czytelnika w podróż

red. Mariusz Pisarski Korporacja Ha!art Publikacja Michael Joyce. Polski pisarz to książka wprowadzająca w skomplikowany i na pierwszy rzut oka postrzępiony świat hipertekstu. A to wszystko z mocnym polskim akcentem. Już we wstępie publikacji pojawia się zapewnienie, że być może udostępniany za darmo e-book pozwoli uleczyć nadwiślański kompleks niższości, który sprawia, że jesteśmy przekonani o prowincjonalności naszych wytworów artystycznych. Szybko okazuje się, że nie będziemy mieć do czynienia z troskliwym głaskaniem po główce. Oto zbiór tekstów, w których autorzy prowadzą dywagacje na temat cyfrowej literatury, a amerykański pisarz o irlandzkich korzeniach przyznaje, że czytuje Stasiuka czy Masłowską. Dowiadujemy się także, dlaczego litery wcale nie muszą zostać zamordowane przez kulturę obrazka. Joyce obszernie opowiada również o fascynacji Czesławem Miłoszem, przekonując, że czołowy polski poeta powinien być kojarzony z hipertekstem bardziej niż mogłoby się wydawać.

po całym świecie. Koniec z Europą jako z kolebką i jedynym prawowitym miejscem narodzin wybitnych budowli. Ta dziedzina sztuki jest nośnikiem tradycji i mentalności każdej kultury, zatem Azja i Stany Zjednoczone lub chociażby Meksyk są idealnymi przykładami harmonijnych, odważnych kolumn, brył i kompozycji przestrzennych. Co więcej, jeśli ktoś zażyczy sobie odrobiny luksusu, to – jak prawi Rasmussen – wolno mu wsiąść do pojazdu wykonanego z architektonicznej formy i włączyć radio, napawając się echem inspiracji, która popchnęła projektanta do takich, a nie innych wariacji. Po odnalezieniu domu swoich marzeń, warto usiąść na krześle, będącym personifikacją wszystkiego, co do tej pory stworzyły pokolenia architektów i wypić herbatę o smaku antyku w miękkiej filiżance mówiącej po niemiecku. Będzie to idealny wstęp do lektury Odczuwania architektury, które wyszło spod pióra Rasmussena. Karolina Kaim

// Dla osób zainteresowanych niecodziennymi powiązaniami, z predylekcją do rozkładania tekstu na czynniki pierwsze oraz tendencją do szukania w nim dodatkowych poziomów i znaczeń Michael Joyce. Polski pisarz będzie lekturą obowiązkową. Innych zapewne zmęczy. Upstrzona anegdotami, ciekawostkami i poważnymi analizami wymaga od czytelnika podstawowej wiedzy na temat literatury, intertekstualnych powiązań oraz struktury tekstu. Dodatkowo nie do końca przekonuje szata graficzna. Podkreślenia, zaznaczenia, ramki, strzałki i kolory raczej przeszkadzają, a ich funkcja jest trochę niejasna. Wydaje się, że powinny czemuś służyć, a właściwie niczego nie można z nimi zrobić. Niewątpliwym plusem książki jest oswajanie mało znanego w Polsce słowa, jakim jest „hipertekst”. Dzięki publikacji być może wiedza o nim – nomen omen – wyjdzie poza ramy i przestanie być kojarzona wyłącznie z Grą w klasy Cortázara. Karolina Rudnik




37

L I T E R AT U R A A R T Y K U Ł

Hawaikum – fragment książki – Ładna rzecz, prawda? – powiedział, gdy weszliśmy za dom. Wcześniej przez piętnaście minut trzymał mnie przy płocie. Sam zagadnąłem. Przechodziłem akurat obok i moją uwagę zwróciła jaskraworóżowa elewacja. Był w ogródku, więc zapytałem, co nim kierowało podczas wizyty w sklepie z farbami. – Miało być ładnie – odpowiedział, prostując się znad rabatek. Chwilę porozmawialiśmy. Zapytał, czemu pytam. Nie miałem odpowiedzi.– Czysta ciekawość – w końcu wyznałem, ale to nie była prawda. Chyba nie uwierzył. Wymieniliśmy się jednak kilkoma uwagami o uroku okolicy. Mniej więcej tu zaczynał się Beskid Niski. Zgodziliśmy się, że pięknie jest. Po chwili chyba się do mnie przekonał, bo otworzył furtkę i zaprosił za dom. Stałem tam oniemiały, a on mi objaśniał kolejne elementy sceny. Na niewysokim, a rozległym skalniaku stało kilku gipsowych Janów Pawłów II, każdy ze stułą w innym kolorze. Wszyscy w znanym z telewizji geście powitania, skierowani na wszystkie strony świata. Wśród nich (niego?) buszowały gipsowe sarny, rechotały epoksydowe żaby, a na niewielkim oczku wodnym dostojnie bujały się plastikowe kaczki. Były też iglaki, kilka fikuśnie przystrzyżonych à la bonsai krzewów, był holenderski wiatrak oraz miniaturowa kolumna dorycka, jakby porzucona, ale misternie wkomponowana w całość. Różowy dom stojący tuż obok nie wydawał się już żadnym problemem. – Musiał się pan srogo napracować – powiedziałem. – Chciałem, żeby było ładnie. – Miało być ładnie – krzyczy nasza przestrzeń. Jest to krzyk pełen rozpaczy. A rozpacz ta nie znosi sprzeciwu. – Miało być ładnie, tak bardzo chcieliśmy. Śmiem twierdzić, że to kwestia krajobrazu. Ilekroć jestem w Skandynawii, uderza mnie wizualna cisza, z jaką formowana jest tamtejsza przestrzeń. O tym umiarze napisano już tysiące komunałów. A mimo to dla kogoś stąd nadal doświadczenie pobytu tam jest głęboko dojmujące. To zrozumiałe, przecież tamtejszy pejzaż dominuje nad człowiekiem. Jest spektakularny, wymagający, kategoryczny, surowy. Nie pozostawia złudzeń. Ktoś, kto się w takim pejzażu urodził i wychował, musi mieć głęboko zakorzenioną świadomość, że nie jest najważniejszy. Jest zaledwie mało istotną cząstką, jego obecność nie ma w zasadzie jednostkowego znaczenia. Stąd też może ta skandynawska troska o wspólnotę. Tylko razem mogą temu pejzażowi stawić czoło. W pojedynkę są bez szans. U nas jest inaczej. Pejzaż jest tu zwykle boleśnie monotonny. Nie jest spektakularny, ulepiony został z ciężkiej ziemi i obniesionego chmurami nieba. I jeszcze te wierzby, co płaczą. Taka sceneria daje złudną nadzieję, że nad krajobrazem można jakoś zapanować. Albo chociaż zaznaczyć w nim swoją obecność. Że ma to jakikolwiek sens, by w tej przestrzeni czasem krzyknąć. Bo skoro historia tyle razy nie pozostawiała nam wątpliwości, jak bardzo jesteśmy nieistotni, to może chociaż litościwy, nienachalny pejzaż nam na to pozwoli. Staramy się więc krzyczeć, nic innego nam nie zostało. Ten krzyk jest widoczny z daleka, z wielu kilometrów. Nic nie znaczy. On po prostu jest. Wybrzmiewa w bezkresie. Intencja, jaka za nim stoi, jest szczera, wynika z silnej potrzeby zaznaczenia swojej obecności. Problem pojawia się wtedy, gdy trzeba treść tego krzyku sformułować. W ruch idą łabędzie z opon, ogrodowe krasnale, gipsowe kolumnady, drewniane wiatraki i styropianowe fortece. Oto jest refren polskiej przestrzeni – przeraźliwy krzyk z importu. Importy i naśladownictwa – tak się u nas zaznaczyły tamte wielkie światy. Tutaj rosła puszcza, a tam kwitły greckie polis, a potem Rzym. Ich powidoki docierały też nad Wisłę.

Brakujące słowo Filip Springer pod redakcją: Moniki Kozień, Marty Miskowiec, Agaty Pankiewicz Najczęściej w opowieściach dzielnych wędrowców i w przedmiotach, które przywozili ze sobą. To były głównie świecidełka – monety, trochę biżuterii, jakieś zapinki, bransolety, tego typu rzeczy. Była też broń, naczynia, może tkaniny. Wkrótce pojawiły się wytwarzane już na miejscu ich tańsze i badziewne podróbki. Czasami kopiowali je tak mechanicznie i nieporadnie, że nawet dziś budzą litość i współczucie. Oni sami, ci z południa, docierali tu rzadko i nielicznie. Nie zapuszczali się zbyt często na te ziemie, pewnie częściej, niż jesteśmy to w stanie ustalić, ale masowego exodusu na północ, północny wschód jakoś nie było. Trudno im się dziwić. Bursztyn i skóry woziliśmy do nich sami. Czasami tylko do limesu, tam czekali już ich kupcy i wieźli to dalej do siebie. Ci ciekawi świata z rzadka zapuszczali się do nas. Tak, nasz kontakt z korzeniami cywilizacji tego kontynentu nigdy nie był bezpośredni. Do dziś nam tak zostało. Nie mieliśmy udziału w żadnej wielkiej cywilizacji przeszłości, więc musimy pożyczać od innych. Boleśnie przypomina o tym Jan Sowa i aż dziw bierze, że za wielokrotne przypominanie nam tego smutnego faktu nie spotkało go powszechne potępienie i banicja. Teraz Rzym jest gdzie indziej, za oceanem, trochę się sypie, ale my nadal próbujemy go naśladować. Mamy warszawskie City, mamy łódzki Manhattan. Mamy nawet próby zorganizowania gdzieś w przestrzeni dublińskiego Temple Bar, choć przecież Dublin to straszna wioska. Ale Temple Bar brzmi bardzo zachodnio, więc sobie pożyczyliśmy. Zabudowujemy przedmieścia równymi domkami i udajemy, że jest tak samo jak w mitycznym Fairview z Gotowych na wszystko. Jemy burgery, pijemy colę, świętujemy Halloween. Chłopcy noszą spodnie z obniżonym krokiem i witają się jak czarnoskórzy raperzy z Brooklynu. Ale ciągle nam nie wychodzi. Chciałoby się tam pojechać, zobaczyć wszystko i skopiować dokładnie, ale są te cholerne wizy. Rzym znów nie chce nas wpuścić. To całe udawanie zamienia się w końcu w samobiczowanie. Bo im dłużej szukamy i naśladujemy, tym boleśniej dociera do nas ta prawda, że nic nie znajdziemy (…) Nie jesteśmy stamtąd, jesteśmy stąd. Trzeba to jakoś ogarnąć, choć na razie nie wiadomo jak. Palma w ogródku albo nawet na rondzie wielkiego miasta będzie budziła uśmiech, podobnie jak grecka kolumnada przed sklepem z materiałami budowlanymi. Nie jesteśmy jak tamci (…) Jest jakiś chichot w tym, że najbardziej zdewastowanym krajobrazowo regionem Polski jest Podhale, które wciąż utożsamiane jest z tą „tradycyjną” Polską. Tam też skupiły się w jednym miejscu dwa wielkie polskie pragnienia – chęć zdefiniowania czegoś swojego i potrzeba egzotyki. Górale zaspokajają oba z nich. Pozwalają nam poczuć się u siebie i na dalekich wakacjach równocześnie. Dlatego Krupówki nigdy nie będą puste, dlatego Zakopane jest najbrzydszym miastem w Polsce. Mentalność zaznaczania się w pejzażu zwyciężyła nawet tam, gdzie spokojnie można ją sobie odpuścić. Tatry zachwycają. Trzeba je było więc zasłonić szyldami i czteropiętrowymi chałupami krytymi blachą falistą. Góry przeszkadzały w procesie budowania miłości „Hawaikum” to słowo, którego nam brakowało. Opisuje nieopisane. Chwyta za nogi i powala na ziemię. A potem rozprawia się z tym, co być może przeczuwaliśmy, ale nigdy tego nie werbalizowaliśmy. „Hawaikum” to ten zgrzyt, gdy w przestrzeni – wizualnej, muzycznej, kulinarnej – odkrywamy fałsz (…) Miało być ładnie? Może jest?


Aleksandra Osuchowska


S Z T U K A KO L A Ż

Rocznik '93. Jest samoukiem. Z aparatem w ręku od kiedy tylko pamięta. Chociaż najbardziej lubi fotografować ludzi, nigdy nie była prywatnym paparazzo na wycieczkach albo rodzinnych imprezach. Ostatnio coraz częściej zdarza jej się fotografować modę. Najbardziej pociąga ją intymność, jaka pojawia się między nią a modelką w trakcie sesji. Przyznaje, że tylko dzięki zgranej współpracy powstają najlepsze kadry. Stale analizuje najdrobniejsze szczegóły. Nigdy nie jest do końca zadowolona z ostatecznego efektu, co uważa za swoją największą zaletę.

39


Marta A. Urbańska

Epoka zamordowanej wyobraźni

Marta A. Urbańska jest architektem, historykiem i krytykiem architektury. Studiowała na Politechnice Krakowskiej i Städelschule – Hochschule der Künste we Frankfurcie nad Menem. Opublikowała ponad 150 esejów o architekturze i kulturze współczesnej; redagowała i przełożyła wiele publikacji, była współautorką książek wydanych w Polsce i na świecie. Rozmawiamy o polskiej tradycji architektonicznej, kiczu i przejawach fantazji. Rozmawiała: Karolina Rudnik / Zdjęcie: archiwum prywatne dr Marty A. Urbańskiej Czym dla Pani jest pojęcie „hawaikum”, które redaktorzy książki określają mianem „brakującego słowa” i sytuują gdzieś pomiędzy kiczem a tandetą? Pojmuję je podobnie jak „matka duchowa” całego przedsięwzięcia, moja znakomita przyjaciółka, artystka fotografik prof. Agata Pankiewicz. Mianowicie nie prześmiewczo, tylko jako symbol poszukiwania piękna. Wydaje mi się, że podtytuł zbioru jest bardzo adekwatny. Chodzi tu o przejawy egzotyki, a przez nie o ekspresję obcego, ale w związku z tym bardzo fascynującego piękna, które osobiście uważam za ducha wolności i przygody. Czy możemy wyróżnić kategorię polskiego gustu i przyporządkować mu cechy charakterystyczne? Przyznam, że stale tę kategorię odczuwam. Uważam się za istotę arcypolską, może nieco inaczej polską niż opisał to Pan Filip Springer we wstępie do publikacji. I tu pozwolę sobie od razu zrobić zastrzeżenie. Wprawdzie pisma Pana

Springera, Pana Sowy czy Pana Szczerka uważam za bardzo interesujące i inspirujące, to jednakże głównie dlatego, że pozwalam sobie się z nimi nie zgadzać. Razi mnie przede wszystkim opinia, że nigdy nie wytworzyliśmy żadnej cywilizacji i własnej uniwersalnej formy estetycznej. Uważam to stwierdzenie za smutne i, z całym szacunkiem do znakomitych osób je propagujących, za potwornie defetystyczne. My, jako Polska i Polacy, wytworzyliśmy fenomenalną cywilizację, mianowicie polską, wolnościową cywilizację szlachecką, która od XIV-XV wieku, a nawet wcześniej, kwitła, od XVI wieku przybierając nazwę „sarmacji”. Oczywiście, miała ona charakter synkretyczny, inspirowaliśmy się bardzo orientem, ale z tego nie wynika, że była nieinteresująca lub wtórna. Jestem więc przeciwko dezawuowaniu gustu polskiego w czambuł, jako niegodnego człowieka wykształconego. Gustu, którego należy się wstydzić, za posiadanie którego powinno się chłostać i szukać lepszych wzorców gdzie indziej. Poza tym, gdzie ten gust ma się wykształcić?


41

DESIGN W Y WIAD

Winna jest szkoła? Tak. Wydaje mi się, że w ciągu sześciu lat gimnazjum i liceum dzieci oraz młodzież mają wychowanie plastyczne przez rok, a wychowania muzycznego często nie prowadzi się ogóle. Jest za mało szkół plastycznych, koła artystyczne są w większych miastach, na wsiach mamy Koła Gospodyń Wiejskich czy Domy Kultury, borykające się zresztą z potwornym niedofinansowaniem. PRL był szary i ponury, mieliśmy też bardzo ograniczony wybór. Po transformacji dostaliśmy do ręki możliwość korzystania z wielu rozwiązań. Czy nie jest trochę tak, że zwróciliśmy się ku opcjom z przeciwległego bieguna? Jak było smętnie, to teraz niech wszystko migocze i bije po oczach feerią barw? Tak to widzę. Uważam, że absolutnie byt określił świadomość. Poddani dyktatowi szarzyzny i totalnej brzydoty, zostaliśmy przez nią niestety w dużej mierze zgnojeni estetycznie, a często i moralnie. Ale oczywiście duch wolności buzował i w końcu Mickiewiczowska lawa wytrysnęła. Tylko, jak pisał boski Juliusz Słowacki, w postaci estetycznego pawia i papugi. Wydawałoby się, że problemem jest po prostu bieda. Tańsze rzeczy są zwykle brzydsze i gorszej jakości. Receptą na kiepski gust byłoby więc bogacenie się społeczeństwa. Ale przecież, szczególnie w mniejszych miastach, to właśnie ci bardziej zamożni fundują sobie domy z kamiennymi wieżyczkami. Czy jest szansa na wyjście z tego impasu? Estetyka jest wyrazem pewnej konstytucji duchowej i „lud nasz miły”, jak to pięknie pisał mój dziadek, Pan Wincenty Feliks Urbański w Przewodniku po powiecie buczackim, zawsze miał dużo gustu i artystycznej werwy. Polska sztuka ludowa w swoich regionalizmach była bardzo barwna i oryginalna. Nigdy nie pojawił się u nas na masową skalę purytanizm i związany z nim ascetyzm form. Nasze przedmioty użytkowe i domy były po pierwsze idealnie dostosowane do kondycji, miejsca i do czasu, a po drugie artystycznie wyrafinowane, miały świetne proporcje. Należały również do rewelacyjnie zoptymalizowanych; dziś powiedzieliśmy, że były wręcz ekologicznie. I to wszystko zostało zamordowane przez wprowadzenie kompletnie obcych form budowlanych. Wraz z industrializacją i urbanizacją w PRL rozwalono tradycję wsi polskiej, zlikwidowano majątki ziemskie, dwory z całymi założeniami, które konstytuowały organizację przestrzenną. Z 30 tys. dworów z czasów II RP zostało 2 tys. takich budynków, przy czym tysiąc w kompletnej ruinie. Świadczy to o skali utraty tradycji i przerwaniu ciągłości kulturowej. Można wręcz mówić o kompletnym wykorzenieniu. Siedzimy sobie przecież w kawiarni w centrum Warszawy, gdzie najlepiej widać, że jesteśmy w miejscu rozerwanym, zamordowanym, a potem z wielu przyczyn źle odbudowanym. Został narzucony postęp, a ten był szary – pustaki, często z żużla wielkopiecowego, radioaktywne. Budowano z nich kostkowate domy, zresztą moim zdaniem też na początku kompletnie egzotyczne w polskim krajobrazie. Ale ileż można żyć w takim domu? Nastał więc czas ubarwiania tej szarzyzny.

PKiN absolutnie powinien zostać zachowany, bo jest pomnikiem historii. Oczywiście jest do dar, bratniego wtedy ZSRR, którego nie mogliśmy nie przyjąć i jest to chyba największy na świecie przykład propozycji nie do odrzucenia.

Jak mantrę powtarza się stwierdzenie, że Polska zabudowa po '45 roku to po prostu „śmietnik”. Według Pani to trafne określenie? Nie nazwałabym tego śmietnikiem. Uważam, że nazywanie własnej ojczyzny w ten sposób jest rzeczą smutną. Nazwijmy to bardziej wytwornie „chaosem”. Jego przyczyną jest nic innego, jak złe prawo. Jak pisał Piotr Skarga „złe prawo gorsze jest niźli tyran najsroższy. Bo przecież tyran odmienić się albo udobruchać, albo umrzeć może”. A złe prawo zostaje. Najpierw więc w sposób całkowicie nienawistny, programowo, pod hasłami walki z feudalizmem i uciskiem, zniszczono majątki i tradycyjne formy wsi polskiej: ulicówki, wsie owalnicowe, wielodrożne etc. Prawo zezwalało na budowę domów rozrzuconych na tzw. działkach siedliskowych, czyli każdy gospodarz posiadający ponad hektar gruntu mógł na nim zbudować dom. I wszystko się rozpełzło. A po '89 było tylko gorzej, w 2003 roku unieważniono wszystkie istniejące do tej pory plany zagospodarowania przestrzennego i nastąpiła „wolna amerykanka”. Teraz to się zmienia, chyba połowa powierzchni kraju pokryta jest już planami, ale domy, gigantyczne szkoły czy remizy przecież już stoją. Upatrywałabym przyczyn tego chaosu w złym prawie właśnie i w duchu wolności – nieokiełznanym przez stosowne regulacje i w związku z tym przeradzającym się w anarchię. Tradycyjny, historyczny układ przestrzenny nie wskazywał, że my, sami z siebie, mamy jakąś tendencję do autodestrukcji. Jaki Pani rozumie pojęcie kiczu? Istnieje wiele definicji oczywiście. I jestem daleka od nadużywania tego słowa w kontekście nawet pojawiających się w książce przykładów. Wydaje mi się, że kwestia jest banalnie prosta i odnosi się do mechaniki uczuć. Jeżeli będziemy ciągle nienawidzić tego, w czym żyjemy, to jakie będzie rozwiązanie? Zwariujemy, wyjedziemy. Moim zdaniem należy kwestię przyswoić i pracować u podstaw, szukać elementów pozytywnych. Samo sformułowanie podtytułu książki Hawaikum – w poszukiwaniu istoty piękna , jak wspomniałam, jest bardzo trafne. Podobnie jak hasło „turpizm”. Żyjemy w takim przypudrowanym, kolorowym, pomalowanym, ale jednak turpistycznym świecie. Nazywanie tak bogato udokumentowanej i licznie występującej dzisiaj twórczości ludowej, czyli właśnie owej egzotyki architektonicznej czy estetycznej, kiczem jest bardzo krzywdzące. Bo powstaje pytanie, co to jest norma. Moderniści widzieli ją w puryzmie. Pewnie chcielibyśmy, żeby minimalizmu było więcej, ale pytanie, czy my możemy wszystkim jakieś rozwiązania narzucać. Bo przecież tak już było. Mieliśmy już bardzo funkcjonalne geometryczne, powtarzalne, bloki mieszkalne, które zostały masowo odrzucone. Patrząc na tradycyjne wnętrza polskie, widzimy, że jednak stawiano na kolor. W dworach


42

pojawiały się barwne kobierce, kilimy, obrazy, w chatach malowanie na szkle, hafty, koronki, ze sto odmian stroju ludowego. Wszystko to było niezwykle żywe. Taki najwyraźniej był nasz duch. Czy można wyróżnić specyficzne wykwity polskiej koszmarności i brzydoty? Coś, czego nie można spotkać nigdzie indziej? Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że to, co można byłoby uznać za charakterystyczne dla nas, to złożenie chaosu przestrzennego w tym dystopicznym świecie, bo my naprawdę żyjemy w dystopii postkomunistycznej, oraz erupcji koloru i osobliwości nałożonej na niego. W Małopolsce mamy np. wysyp przedziwnych parków – parków insektów, dinoparków, parków mitologii, westernowych. Masowość tych zjawisk i ich ogromna popularność świadczy o tym, że ludzie czegoś takiego jednak chcą. Skoro w ogóle żyjemy w epoce zamordowanej wyobraźni, bo wszystko jest od razu zwizualizowane, to takie obrazki w 3D cieszą się zainteresowaniem. Może te dzikie kolory, dla nas koszmarne, albo popularne formy są jakąś próbą ożywienia wyobraźni. Jedna trzecia ludzi mieszka w tzw. blokowiskach, nie lubię tego deprecjonującego słowa, ale takie są fakty. I te wszystkie termomodernizacje, okładanie budynków kolorowym styropianem jest wyrazem tęsknoty za czymś weselszym, abstrahując od spodziewanych oszczędności. W którą stronę Pani zdaniem powinna iść teraz polska architektura? Tak jak pisał John Ruskin, bieda konserwuje najlepiej. Twierdził, że nie powinniśmy stosować żadnych rekonstrukcji, restauracji, ani restytucji, bo nie da się podnieść z martwych trupa. A my chyba właśnie taką rewitalizacje uskuteczniamy. Przecież korzeń kultury został odcięty, więc właściwie do czego mamy wrócić w sytuacji, kiedy od 25 lat borykamy się z zalewem tandetnych wzorców najczęściej z amerykańskiej kultury masowej, wyprodukowanej ostatnio zresztą wyłącznie w Chinach. My nie jesteśmy Skandynawami z ich ascetycznym, praktycznym gustem. Poza tym łatwiej jest zorganizować naród pięciomilionowy, jak np. Duńczyków, niż nas. To jest zupełnie inna skala problemu. Dostrzega Pani zmiany na lepsze? Oczywiście. Mając przyjemność działać w Stowarzyszeniu Architektów Polskich, oglądam organizowane co roku wystawy domów rodzinnych w krajach Grupy Wyszehradzkiej i te domy są doskonałe! W Polsce pojawia się ich wiele, są często bardzo oryginalne. I wcale nie w znaczeniu prymitywnie egzotycznym, w rodzaju różowo-fioletowych tralek czy przeskalowanych kolumn w paski. Tylko w sposób bardziej abstrakcyjny. Co o nas mówi nasze otoczenie? Co można powiedzieć o Polakach, patrząc na pstrokate domy i wypchane zwierzęta? Mamy często gust aspirującego parweniusza, który ciągle się wstydzi jakiegoś wystającego z buta wiechcia. Namawiałabym do większej sympatii wobec tego, co nasze, a przede wszystkim do poznania prawdy o historii i tradycji! Poza tym otoczenie jest ekspresją socjo-politycznego stanu rzeczy i życia. Architektura zawsze jest wyrazem kultury i to najtrwalszym. Mam nadzieję, że z czasem dojdziemy do tego, że wybrana przez nas władza ustawodawcza zrozumie znaczenie architektury i krajobrazu jako wartości może i nawet merkantylnej. Powszechne stanie się przekonanie, że dobrze zaprojektowana i zabudowana przestrzeń ma pewien walor, a nawet wymiar ekonomiczny. Ludzie chcą przecież mieszkać na osiedlach dobrze zaprojektowanych. Co widać szczególnie w Warszawie, gdzie mamy piękne osiedla, zresztą nietanie, które cieszą się coraz większym zainteresowaniem, bo jest tam po prostu pięknie.

DESIGN W Y WIAD

Jestem więc przeciwko dezawuowaniu gustu polskiego w czambuł, jako niegodnego człowieka wykształconego. Gustu, którego należy się wstydzić, za posiadanie którego powinno się chłostać i szukać lepszych wzorców gdzie indziej. Mieszkańców Warszawy rozpalają dwie kwestie: Pałac Kultury i zdemontowana niedawno tęcza na Placu Zbawiciela. Jestem ciekawa opinii architekta na temat tych dwóch obiektów. Bardzo mnie cieszy to pytanie, bo zajmuję się zawodowo także teorią i konserwacją architektury. Wyrażam tu jednak tylko i wyłącznie swoje własne zdanie. PKiN absolutnie powinien zostać zachowany, bo jest pomnikiem historii. Oczywiście jest do dar, bratniego wtedy ZSRR, którego nie mogliśmy nie przyjąć i jest to chyba największy na świecie przykład propozycji nie do odrzucenia. Nie wynika z tego jednak, że należy go zdemolować, jak twierdzą niektórzy, powodowani motywacjami patriotycznymi. Jako takie budzą one mój respekt, ale z ideą zniszczenia Pałacu się nie zgadzam, choć wysuwane bywa tu porównanie z rozebranym po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. soborem na Placu Saskim. To symbol pewnej epoki, więc powinien zostać jako jej świadek. Moim zdaniem jest nawet piękny w swoim rodzaju. Pałac pod względem budowlanym wykonany jest imponująco – fantastyczne detale, czołganki, płaskorzeźby. Nie burzyłabym go absolutnie, ale należałoby odpowiednio i trwale wyjaśnić jego skomplikowaną historię. A co z tęczą? Co do tęczy, nie jestem aż taką jej entuzjastką. Nie jestem zwolenniczką nurtu sztuki krytycznej, która w założeniu miała wstrząsać, prowokować, epatować. Mam bardziej klasyczny gust. Lubię wprawdzie brutalne obrazy Freuda czy Bacona, ale z tego nie wynika, że powiesiłabym je sobie w salonie i patrzyła na nie każdego dnia. Do elementów sztuki krytycznej eksponowanych w miejscach publicznych, na które musimy, nolens volens, patrzeć na co dzień, mam stosunek chłodny. Poza tym Plac Zbawiciela z zachowanym kościołem, jedną z nielicznych świątyń, które przetrwały hekatombę Warszawy, mógł zostać oszczędzony przed taką manifestacją. Wydaje mi się, że to mogła być przemoc symboliczna. Jestem zdania, że lepiej byłoby dla ogólnego ładu przestrzennego i politycznego, gdyby tęcza znalazła się w innym miejscu. Jako dzieło sztuki sama w sobie wydaje mi się jednak dobra, bo daje do myślenia! Małym kosztem wyraża wiele. Na koniec proszę mi powiedzieć, czy Pani się jeszcze w ogóle czymś dziwi? (śmiech) Tak, zdecydowanie. Mój znakomity brat, Pan Szymon Urbański, ukuł cudowne słowo, przepraszam za wyrażenie, „curviosum”. Takie curviosa widzę często i one mnie bardzo intrygują, jak jakiś pałaco-domo-dwór rozmiaru hangaru albo, o paradoksie, miniaturowe Colosseum. Jest mnóstwo przykładów dziwacznej dla mnie syntezy stylów, jak choćby park rozrywki, gdzie znajdziemy zarówno plastikową Ifigenię w Taurydzie, jak i Godzillę; potwora jak u Boscha, ogrodowe nimfy – i to wszystko w jednym miejscu. Estetycznie bywa to bardzo wstrząsające, ale wydaje mi się zarazem wyrazem trwałości naszego niepokornego ducha, ducha przygody, poszukiwania tej „nieuchwytnej obietnicy rozkoszy”, jak pisał nasz wielki rodak, Joseph Conrad.


Intruz reklama Hiro 1na4ta.indd 1

15-0

CLOTILDE COURAU STANISLAS MERHAR LENA PAUGAM

W CIENIU

KOBIET

NAJNOWSZY FILM PHILIPPE’A GARRELA

W KINACH OD 6 LISTOPADA


44

DESIGN

Lampa Workstead Potrzebujesz lampki, która nie świeci zbyt jasno, dając dokładnie tyle światła, ile potrzebujesz? Oto lampa podłogowa Workstead. Dzięki ruchomym i elastycznym elementom z łatwością dostosowuje kąt padania do twoich indywidualnych preferencji. Może posłużyć zarówno jako lampka do czytania, jak i główne źródło światła w pomieszczeniu. Żarówkę przykrywa wyprofilowana czarna przysłona. workof.com

Krzesło Era Lounge Wbrew pozorom wybór dobrego krzesła czy fotela nie jest sprawą prostą. Jak połączyć wygodę, funkcjonalność, wytrzymałość i estetykę? Odpowiedzią na wszystkie pytania jest krzesło Era Lounge. Stalowe nóżki mają dodatkowe wzmocnienie, a skórzana faktura nadaje dodatkowej stylowości i gwarantuje wysoką jakość. Urzeka także kolor – okazuje się, że nude sprawdza się nie tylko, jeśli chodzi o szpilki. normann-copenhagen.com

Oplątwa w kuli Niech cię nie zwiedzie dziwna na pierwszy rzut oka nazwa. Ta roślina zamknięta w szklanej kuli to idealna opcja dla wszystkich tych, którzy nie przepadają za tradycyjnymi kwiatkami w zwykłych doniczkach. Owa mniej standardowa „instalacja” powinna znajdować się w nasłonecznionych miejscach. Bez cienia wątpliwości stanie się przedmiotem zainteresowania wszystkich twoich znajomych! tillairplant.com


45

DESIGN

Dywan „Blue Lagoon” Kto powiedział, że dywany odchodzą do lamusa na rzecz idealnie wypastowanych parkietów? Przedstawiamy dowód na to, że to nie do końca przemyślane stwierdzenie! Ten niebiesko-biały dywan w geometryczne wzory wykonano ze stuprocentowej nowozelandzkiej wełny. Wyprodukowany w Indiach jest efektem kolaboracji ze Stevenem Alanem. Fantastyczny dodatek do wnętrz, gdy za oknem robi się coraz chłodniej. westelm.com

Pogięty wazon Ten oryginalny wazon pochodzi z kolekcji, jaką dla Ćmielów Design Studio stworzył Marek Cecuła. Wykonany jest z porcelany, której ułożenie na pierwszy rzut oka łudząco przypomina pogiętą kartkę. Ciekawa forma gwarantuje, że wazon stanie się interesującym akcentem nawet, gdy chwilowo nie będzie w nim kwiatów. Minimalistyczna biel podkreśla niecodzienną fakturę i pozwala uchwycić szczegóły. fabrykaform.pl

Plakat „Silver on Black” Jeśli na słowo „plakat” przypominasz sobie czasy, gdy ze ścian twojego pokoju spoglądali na ciebie chłopcy z boysbandów, czas zmienić skojarzenia. Oto plakat drukowany z użyciem offsetowej litografii z powłoką ochrony farb. Intensywne barwy oraz doskonałe połączenia kolorystyczne dają intrygujący efekt. Praca Jasona Pollocka bez wątpienia może być niebanalnym uzupełnieniem twojego wnętrza. allposters.com

Imbryk Podobno nawet najgorsza herbata smakuje lepiej, gdy jest nalewana z ładnego naczynia. Biały, porcelanowy imbryk to wyjście awaryjne na wypadek takich sytuacji. Ale nie tylko. To też po prostu ładny element domowej zastawy. Niewielki i dobrze wyprofilowany dopasuje się zarówno do surowych wnętrz, jak i tych utrzymanych w dawnym stylu. Bez trudu można go myć w zmywarce do naczyń czy wkładać do mikrofalówki. evazeiseloriginals.com


46

DESIGN

Home Design Oryginalny gadżet pilnie poszukiwany? Rzuć okiem na ten zestaw. Składa się z 20, 35 lub 50 kolorowych, bawełnianych kul, żarówek i przezroczystego kabla. Kule można układać wzdłuż przewodu w dowolnej kolejności, tworząc girlandę świetlną gotową do zamocowania. Cotton balls służy do dekorowania tarasów, balkonów, pokojów dziecięcych, sypialni, a nawet wnętrz klubowych. pakamera.pl

Lampa Twist Norla Design Szukasz niebanalnej lampy? Ta z linii Twist Norla Design z całą pewnością wniesie do twojego wnętrza powiew nowoczesności. Bez wątpienia świetnie sprawdzi się jako ozdoba sypialni czy salonu. Światło, przechodzące przez skośnie ułożone względem osi abażuru płatki, tworzy na suficie dynamiczną przestrzenną rzeźbę. Prosty kształt jest uniwersalny i niezwykle stylowy. pakamera.pl

Urządź się z Pakamerą Nadchodzą długie i ciemne jesienne wieczory. Warto już teraz zacząć myśleć o tym, jak rozświetlić twoje wnętrze. Na pakamera.pl znajdziesz design, przeróżne akcesoria i najlepsze inspiracje od polskich projektantów, w tym lampy, które wprowadzą niepowtarzalny klimat do twojego domu czy mieszkania. Szukaj pomysłów, które najlepiej pasują do ciebie, i śledź najnowsze trendy na: pakamera.pl

Fotel hamakowy Jak przedłużyć lato, gdy temperatury niebezpiecznie spadają? Oto bawełniany fotel hamakowy, który sprawi, że poczujesz się, jakbyś nadal był trochę na wakacjach. Pleciony ręcznie, wykonany z najwyższej jakości bawełny. Sznury hamaku są niezwykle wytrzymałe, ale równocześnie delikatne w dotyku. Bez trudu pomieści nawet dwie osoby. Można go powiesić zarówno w mieszkaniu, jak i na zewnątrz. Dostępny w szerokiej gamie kolorów. whamaku.pl

Lampa Castanglobe Skandynawskie wzornictwo z lat 50., tradycyjne rzemiosło, przywołujące estetykę przeszłości, znakomite surowce oraz nowoczesne detale wysokiej jakości – oto marka Globe Castan Ligthing z Barcelony. Biała lampa wykonana jest z aluminium. Zwraca uwagę niezwykle starannym wykończeniem, które decyduje o jej wytrzymałości. Lampy z tej linii dostępne są w wielu wersjach kolorystycznych. pakamera.pl


47

DESIGN

MECENAS:

NAPĘDZA -EMOCJE-

W DESIGNIE


48

M O DA D A M N G O O D

Typewritter Edition Glasses persol.com

Out _ Time alessi.com

Paper Love Eco Blue papierniczeni.pl

T-shirt Flamingo colfair.com

Fine Knit Sweater shop.weekday.com

Torba aktówka z klapą zara.com Hover derby black acnestudios.com Form Grand black shop.weekday.com


49

M O DA D A M N G O O D

Anna Sui Glitter Nail Polish asos.com Mesh-effect earrings cosstores.com

Ribbon Bomber plasticbonesstore.com

Fele M papierniczeni.pl

Plastic bag showroom.pl

Slip printed singlet shop.weekday.com

Silver Scorpio animalbale.com KII Long wearso-store.com


Who's your Daddy? Blogi z infantylnymi cytatami i obrazkami. Lateksowe uprzęże z różowymi kokardkami i słodkie kotki. Co to wszystko ma wspólnego z Instagramem, modnym sklepem z ciuchami i piosenkami Lany Del Rey? DD/lg. Tekst: Aleksandra Zawadzka / Ilustracja: Michał Dąbrowski

O

statnio polski światek poznał Joannę Kuchtę i na jej widok oblał się pąsowym rumieńcem. Największe portale głosiły wówczas: „Wyuzdana szafiarka z Polski”, a komentatorzy nie pozostawiali na niej suchej nitki: „Wstyd”, „Szanuj się”, „Następna gówniara chce zostać ladacznicą”. Wszystko to dlatego, że jej instagramowy erotyzm nie był tym, co znają z filmów porno, a ona, ze swoimi różowymi koszulkami odsłaniającymi pępek, białymi pończochami, futerkiem i uszkami, wyglądała dość dziwnie. Kuchta nie jest jednak postacią tak oryginalną i charakterystyczną, jak wielu mogłoby się wydawać. Co takiego robi, że mierzi tłumy? Otóż śmiało nawiązuje do DD/lg. Pod jednym z jej zdjęć (na którym ma koszulkę „Daddy’s little girl”, a jej chłopak zaciska rękę na jej szyi) widnieje podpis: „ddlg and bdsm relationships are not abusive”.

Seks i kontrola Jeden z męskich redaktorów, tworząc peany na temat kształtów „szafiarki”, przyrównał dziewczynę do współczesnej Lolity. I to dobry trop do rozwiązania tajemniczego skrótu DD/lg. Litery oznaczają „Daddy Dom” oraz „little girl” i nie bez powodu dwie pierwsze są wielkie, a pozostałe nie. To rodzaj relacji w związku, w której „Tatuś” dominuje, a jego „mała dziewczynka” jest uległa. I nie, nie ma tu prawdziwych dzieci – obie osoby są dorosłe i po prostu odgrywają role. A wszystko zależy od tego, co sami sobie ustalą. Bo na dobrą sprawę, chociaż duża różnica wieku pojawić się może, to wcale nie musi. Nie ma też żadnych specyfikacji co do płci – relacje „Mommies/little boys” to wciąż ten sam nurt. Dla jednych inspiracją może być własne dzieciństwo, dla innych – to idealne, znane z reklam i filmów. Są też tacy, którzy za wzór stawiają sobie właśnie Lolitę Nabokova. To jeden z popularniejszych motywów.


51

M O DA A R T Y K U Ł

„Kochaj Tatusia całą sobą” Ale, jak pisze blogerka Daddys-Doll, bycie „Daddym/little girl” to coś więcej niż erotyka. To sposób myślenia, osobowość, wreszcie: pewien styl życia. On jest dobry i mądry, prowadzi przez życie swoje ukochane maleństwo, strzeże jej jak oka w głowie, ona jest dziecinna, posłuszna i grzeczna, podziwia go i adoruje. Gdy zachowuje się źle – idzie do kąta. System nagród i kar działa tu bardzo sprawnie i czasem wyznacza dynamikę takich związków. A niektórzy wręcz robią miejsce na większe podsumowania (tygodnia lub miesiąca): nagrody, klapsy i utraty przywilejów. Na jednej ze stron poświęconych tej tematyce powstał wpis: „Top 20 Things Every Little Girl Should Do For Her Daddy”. A na liście m.in.: „Staraj się ubierać ładnie dla Tatusia, nawet gdy nie ma go w pobliżu. Twój wygląd jest jego odzwierciedleniem”, „Zawsze pytaj o zgodę, zanim wyjdziesz z domu. Pytaj przed dokonaniem zakupu. Tatusiowie zawsze wiedzą najlepiej”, „Zawsze zasypuj Tatusia komplementami. To, że jest Supermenem, nie znaczy, że nie potrzebuje większej uwagi. Powiedz mu, jaki jest silny. Jaki jest przystojny, inteligentny i zabawny”, „Kochaj Tatusia całą sobą”. Autorka prowadzi również swego rodzaju poradnię związkową, gdzie dziewczyny piszą do niej maile z prośbą o pomoc w rozwiązaniu jakiegoś problemu. W pisaniu pomaga jej Tatuś, bo przecież wszystko wie najlepiej. Oczywiście ma też własne rubryki.

Bezpieczny dystans Okazuje się, że nie zawsze partnerzy tak dobrze się rozumieją. Dziewczyny skarżą się, że ich faceci przerażeni fetyszem mieli przed oczami ukochane ze smoczkami w ustach i w wielkich pieluchach, jak w autonepiofilii. Mężczyźni z kolei, że partnerki wzięły ich za pedofilów. Ale czy DD/lg ma coś wspólnego z pedofilią albo kazirodztwem? Absolutnie nie. Jeden z mężczyzn, żyjący w takim związku, tłumaczy na forum: „Istnieje duża różnica pomiędzy Tatusiem, jako tytułem dla Dominującego w takich relacjach, a tatusiem – określeniem ojca. Tak samo jest z każdym innym wielofunkcyjnym słowem. Nie wyrażasz tego samego, kiedy mówisz, że „kochasz kotki” i gdy „kochasz współmałżonka”. Środowisko DD/lg zdecydowanie potępia pedofilię i wykorzystywanie dzieci. Model relacji traktuje z kolei jak każde inne odgrywanie ról w sypialni – swój ageplay stawiają na równi z roleplay.

Futerka, kocie uszka, bluzki do pępka Jednym z ciekawszych elementów w tym wszystkim jest oczywiście moda. Dość specyficzna i momentami drażliwa. Ddlgforum.com ma w jednym z wątków własną listę sklepów „Ageplay and Little clothing”. Ubrań DD/lg nie trzeba szukać w sklepach dla fetyszystów. Odpowiednie hasło wklepane w Google załatwia wszystko. Klikasz Enter, a twoje oko cieszą już pudrowo-cukierkowe stosy ubrań i dodatków dla dziewcząt. W biżuterii na etsy.com dominują ręcznie robione różowe obróżki na szyję, bransoletki z koralikami układającymi się w słowa „princess”, „baby girl”, „nymphete”, „doll” czy nawet „puppy”, tęczowe chokery z przywieszkami albo futrzane ogony (do wyboru króliczy i koci). Obok tego tiule, koronki, kokardki, brokat. I oczywiście totalny must have, czyli koszulka z napisem „Daddy”. Co ciekawe, New Yorker miał swego czasu w swojej kolekcji

On jest dobry i mądry, prowadzi przez życie swoje ukochane maleństwo, strzeże jej jak oka w głowie, ona jest dziecinna, posłuszna i grzeczna, podziwia go i adoruje. Gdy zachowuje się źle – idzie do kąta. bluzki z napisem „Daddy’s Girl”. Nadal można je swobodnie dostać na wielu internetowych aukcjach. Z kolei Shop Jeen, bardzo znany internetowy sklep dla nastolatek, wśród swoich bestsellerów oferuje takie smaczki jak: bikini ze stokrotek, crop topy „Daddy” i „Papi Chulo”, skarpetki z Czarodziejkami z Księżyca, majtki „Yes, Daddy?”, a nawet koszulkę „Hot Dads I'd Like To Fuck”. Rzeczy te jednak nie muszą być wcale aż tak oczywiste. Mieścisz się w sukienki w wisienki albo masz skarpetki z falbanką? Też dobrze, chociaż nieco retro. Okulary ze szkłami w kształcie serc, jakie nosiła filmowa Dolores Haze, można teraz kupić w co drugim sklepie. Ubrania i dodatki inspirowane DD/lg i Lolitą niezauważenie przemknęły do współczesnej mody. I nikt się przeciwko temu nie buntował. Jakiś czas temu Issue Magazine polecał nawet filmową garderobę Lolit – tej z 1962 i z 1997 roku – jako najlepsze opcje modowe na upalne dni. Wzorzyste kostiumy kąpielowe, szorty i krótkie kwieciste bluzeczki, czerwona szminka, wstążki, a nawet... lizaki.

Lolita Del Rey i brokat Mówiąc o Lolicie nie da się nie wspomnieć o Lanie Del Rey, która wchłonęła prozę Nabokova i przefiltrowała ją przez cały swój wizerunek, a motywy z książki pojawiają się w wielu utworach artystki. Tytuły można wymieniać z zamkniętymi oczami: Cola, Gods And Monsters, This Is What Makes Us Girls, czy wreszcie tak oczywiste i bezpośrednie jak Carmen, Lolita albo Off To The Races. W tej ostatniej Lana deklamuje dziecięcym głosikiem zmienione nieco fragmenty z książki: „Light of my life, fire of my loins. Be a good baby, do what I want”. Skojarzenie rodzi też styl Lany, zwłaszcza ten z początków kariery, gdy nosiła zsunięte na nos okulary z sercami, na głowie kolorowe wianki, bralety i kokardki. Niektórzy zarzucają jednak piosenkarce, że nie zrozumiała sensu Lolity i sprzedaje ją w wersji glamour. O DD/lg mówi się coraz więcej, chociaż głównie za granicą i najczęściej na Tumblrze. Powstają blogi pisane z perspektywy małej dziewczynki, opisującej jej relację z Tatusiem, strony z mood boardami pełnymi gifów, cytatów i uroczych zdjęć albo takie, gdzie każdy może wysłać swój „sekret” (przykład: „if Daddy doesn't call me baby when he texts me good night, i have a hard time sleeping”), który następnie jest przerabiany na infantylną grafikę z kolorowym tłem. Wszystko oczywiście anonimowo. W polskim internecie na razie cisza. Parę niepewnych wpisów na kobiecych forach, ale raczej z marnym odzewem. Po sukcesie 50 twarzy Greya otwarcie zaczęto mówić o BDSM. Czy czas już, żebyśmy potrafili rozszyfrować kolejny skrótowiec? Edukować przecież zawsze warto.


52

United color(s) Zdjęcia: Adam Trzaska Stylizacja: Ewa Michalik Makijaż: Dominika Kroczak Włosy: Daniel Gryszke Modele: Ewa, Ikuko, Piotr


Koszulka: Asos, Biustonosz: Godsavequeens, Spodenki: Nike, Getry: Nike, Klapki: Asos, BiĹźuteria: wolneelektrony.com


54

Spodenki: H&M, T-shirt i buty: asos (virgo&szyk), BiĹźuteria: wolneelektrony.com


T-shirt: asos (virgo&szyk), BiĹźuteria: wolneelektrony.com


56

Biustonosz: Godsavequeens, Spodenki: Nike, BiĹźuteria: wolneelektrony.com


Koszula: Egometria, Spodnie: Egometria, Biustonosz: Mitas design, BiĹźuteria: wolneelektrony.com


58

Bluzka: true decadence (virgo&szyk), Biustonosz: Triumph, BiĹźuteria: wolneelektrony.com


Spodenki: Zara, Kurtka: asos (virgo&szyk), Buty: River Island (virgo&szyk), Skarpetki: Gabriella, Biustonosz: Mitas design, BiĹźuteria: wolneelektrony.com


Soczyste pożegnanie lata

Lubelskie Święto Młodego Cydru zacumowało 19 września na Starym Rynku w Lublinie. Organizatorzy jak zwykle zadbali o szeroki wybór atrakcji, wśród których znalazła się premiera Cydru Lubelskiego Antonówki 2015. Energetyczne pożegnanie sezonu było prawdziwie apetycznym wydarzeniem! Tekst i zdjęcia: materiały prasowe Bez tego wydarzenia nie można było pożegnać wakacji. Podczas Święta Cydr Lubelski zabrał wszystkich w inspirującą podróż po świecie jabłka, soku i cydru. Lubelski Rynek zamienił się tego wieczoru w przestrzeń, gdzie króluje rewelacyjna zabawa i letnie szaleństwo. Imprezę prowadzili znani dziennikarze telewizyjni: Maja Popielarska i Mateusz Szymkowiak. Bawiono się pod hasłem „Wszyscy robimy polski cydr”. Na wzór Beaujolais Nouveau świętowano pierwsze zbiory jabłek i pierwszy młody cydr. Już za kilka lat Lublin ma przyciągać turystów i producentów cydru z całego świata, podobnie jak mekką winiarzy od zawsze jest Toskania. Gospodarz Święta – Lubelskie Stowarzyszenie Miłośników Cydru – już teraz ogłosiło Lublin cydrową stolicą Polski! W trakcie Święta wszyscy odwiedzający strefę soku mogli się przekonać, jaka jest różnica między świeżo wyciskanym sokiem, z którego robi się cydr naturalny, a sztucznie aromatyzowanym sokiem z koncentratu.

W strefie cydru uczestnicy kosztowali także pierwszego cydru jednoodmianowego – Cydru Lubelskiego Antonówki 2015 – wytworzonego w 100% ze świeżego soku z polskich antonówek. Limitowana seria jednoodmianowego naturalnego cydru powstała z soczystych owoców zebranych w ostatnich dniach sierpnia. Cydr Lubelski Antonówka 2015 zachował świeżość i charakter jednej z najstarszych w tej części Europy odmiany jabłoni: silny zapach i kwaskowaty smak. Cydr Lubelski wyznacza kierunek rozwoju polskiego cydru naturalnego: jego ścisłe powiązanie z surowcem poprzez wykorzystanie naturalnego bogactwa, jakim jest polskie jabłko. Szukasz smakowitego orzeźwienia? Odpowiedzią na twoje potrzeby jest Cydr Lubelski. Kolejne Święto Młodego Cydru już za rok. Nie możemy się doczekać!


61

Chrupiące antonówki okazały się strzałem w dziesiątkę. Ta odmiana jabłka podbiła kubki smakowe wszystkich zakochanych w cydrze.

Smakowity koniec sezonu przyciągnął tłumy Lubliniaków oraz mieszkańców innych miast.

W strefie cydru można było spróbować pierwszego jednoodmianowego cydru – Cydru Lubelskiego Antonówki 2015 – a w strefie soku własnoręcznie wytłoczyć sok z jabłek. Każdy miał szansę poczuć naturalne orzeźwienie!

Organizatorzy przygotowali wiele atrakcji z jabłkiem w roli głównej.

Muzyczne szaleństwo ogarnęło Lublin. Kto przegapił Lubelskie Święto Młodego Cydru, powinien zzielenieć z zazdrości.


Weganizm na modę

Trend na weganizm ze stołów przenosi się do szaf i wchodzi tam wielkimi krokami. Ale czy każda taka torebka bądź bluzka dostałaby wyróżnienie Vegan Fashion Award? Z wegańską modą w końcu jest czasem jak z wegańskimi frytkami – tłuszcz ten sam, tylko tu ziemniak, tam marchewka. Jak znaleźć dobrą wegańską modę? I dlaczego ubrania są takie drogie? Tekst: Aleksandra Zawadzka / Zdjęcie: Martyna Zawadzka

Z

asady są proste, ale restrykcyjne – brak futer, skór i czegokolwiek, co mogłoby pochodzić od zwierząt lub przyczynić się do ich cierpienia. Guziki mogą być z kości, kleje również i do tego bywają testowane na zwierzętach. Okrucieństw, jakie je spotykają, nie ma co wymieniać. Wszystko można zobaczyć w internecie. Jeśli masz mocne nerwy – masowe hodowle, kastracje, wyrywanie pierza na żywca czy brutalne usuwanie nóg, aby upchnąć zwierzęta bliżej siebie. Żyć szybko, umierać dla kurtki.

Bycie dobrym dla zwierząt to nowy trend W 2013 roku na nowojorskim Fashion Weeku odbył się wegański pokaz mody. Chwilę przed jego rozpoczęciem niektórzy szydzili, że na wybieg wejdą modelki w spódniczkach z trawy. Tymczasem Leanne Mai-ly Hilgart, założycielka Vaute Couture, pokazała kolekcję piękną, spójną i jakościową. Ci sami ludzie, którzy wcześniej drwili z wegańskiego pokazu mody, zastanawiali się potem jak to możliwe, że zaprezentowane ubrania rzeczywiście powstały bez cierpienia zwierząt, przecież są takie ładne.

Publiczność piała z zachwytu. Wpadła w jeszcze większą euforię, gdy modele wnieśli na rękach psy czekające na adopcję. Minęły dwa lata, wegańskich marek jest coraz więcej, a konsument zaczął interesować się tym, co ma na sobie. Bycie dobrym dla zwierząt to nowy trend. Tak bardzo, że nawet PETA od jakiegoś czasu organizuje konkurs Vegan Fashion Awards, w którym przyznaje wyróżnienia wegańskim markom za najbardziej stylowe projekty. Najbardziej zadziwia to, że ubrania z wyglądu nie wypadają wcale blado na tle całej reszty modowego przemysłu. A samych kategorii jest wiele. Mamy więc kobiece i męskie buty, garnitury, kombinezony, swetry, torby, dodatki, nakrycia głowy. Docenione projekty stworzyły marki takie jak Fred Perry, Scotch & Soda, rag & bone, OBEY, TOMS, PUMA, Vivienne Westwood, New Look, H&M, TopShop, All Saints, River Island czy Ted Baker. Nazwy jak najbardziej znajome, ale czy ktoś doszywał im w głowie metkę z napisem vegan? Największe emocje wzbudzają jednak zawsze kategorie „Najbardziej utalentowany nowy projektant” i „Najbardziej


63

M O DA A R T Y K U Ł

wpływowy projektant”. W edycji 2014 zaszczytne miejsca zajęły kolejno Stephanie Nicora z Nicora Johns i właśnie Leanne Mai-ly Hilgart z Vaute. Chociaż nie każda marka decyduje się od razu na „wegańskość”, to jednak zmiany powoli następują. Na początku roku Indtitex wycofał angorę ze swoich sklepów, dołączając tym samym do H&M, Topshopu, Forever21 i wielu innych. Do listy Sklepów Wolnych od Futer z kolei należy już ponad 320 międzynarodowych firm, w tym między innymi Cheap Monday, Cubus, Esprit, KappAhl, C&A, COS, Bershka czy Marks&Spencer. Polskich marek też jest kilka, chociażby risk, est by eS., mint and pepper, Veganise, Wisłaki, Piekuo czy Ninety Eight Clothing. Trzeba jednak pamiętać, że akcja dotyczy tylko futer i w Zarze na przykład spokojnie można kupić ramoneskę z owczej skóry.

Sieciówki kontra wegańskie marki Wegańskie ubrania można kupować w sieciówkach. Trzeba trochę poczytać metki, ale można. Większość dżinsów, które są tańsze, jest wegańska – problemem mogą być tu jedynie naszywki, które w markach z wyższej półki są skórzane. Trudniej jest ze swetrami, bo te często mają domieszki naturalnych materiałów. Dlatego warto się rozglądać za bawełną, wiskozą, nylonem, akrylem, poliakrylem i poliestrem, chociaż noszenie takich rzeczy nie zawsze będzie przyjemne czy praktyczne. Bawełna, wiskoza, elastan i len okupują z kolei sieciówkowy rynek bluzkowy, a drogie skórzane ramoneski, kurtki czy buty można zastąpić tańszymi odpowiednikami ze skóry ekologicznej. Co do okryć wierzchnich, są przecież puchówki wypełnione tworzywem sztucznym, a przy odrobinie cierpliwości da się znaleźć grube płaszcze, które nie zostały wykonane z wełny. Najtrudniej może być z dodatkami na zimę w rodzaju czapek czy szalików, które w większości przypadków mają w składzie jakiś procent wełny, jednak znalezienie ich wegańskich wersji nie jest wcale czymś niemożliwym. Rzeczy te nie są koszmarnie drogie, ale zdarzają się takie, które nie są zbyt dobrej jakości. Każdy, kto kupił chociaż raz sweter za kilkanaście złotych w sieciówce wie, że przeważnie po dwóch praniach do niczego się już nie nadawał. Oczywiście powstają linie ekologiczne, które przykładają większą wagę do jakości rzeczy i tam właśnie najlepiej się kierować. Póki co alternatywą są też marki i projektanci, którzy robią ubrania tylko wegańskie. Tam nie musisz się zastanawiać, czy wkładka w twoich butach nie jest przypadkiem skórzana. Stella McCartney już od dziecka blisko trzymała się ekologicznych idei. Gdy rozpoczęła karierę projektantki, nie musiała się zastanawiać, jaki kierunek obrać. Nawet gdy inni w branży na wybieg wypuszczali kolekcje z prawdziwymi futrami, ona dbała o to, aby nawet klej przy pasku nie był zwierzęcy. Pełna konsekwencja. Podobnie jak Matt&Natt – marka, która powstała dwadzieścia lat temu. Tworzy gustowne torby, portfele i akcesoria. Chociaż na pierwszy rzut oka wydają się skórzane, to skórzane nie są. Swoje rzeczy robią z materiałów uzyskanych z recyklingu, a wymienić można tu na przykład nylon, tekturę, gumę, korek, plastikowe butelki i zużyte opony rowerowe. Vegetarian Shoes mają buty toporne, ciemne i nieładne, ale za to w przystępnej cenie.

Zdaje się, że wegańska moda jest modą idealną, ale zawsze musi być jakiś haczyk. Tutaj jest nim cena i w większości przyjazna zwierzętom moda jest zwyczajnie droga. Całkiem niezłe ma też Wills. Z kolei na projekty Beyond Skin chciałoby się wydać całą posiadaną kasę. Niestety na jedną parę trzeba by naprawdę długo zbierać. W Polsce do wegańskich ubrań przyznaje się między innymi Nenukko. Ciekawe koszulki tworzyła Veganise. Takie plecaki mają w swojej ofercie Thisispaper i Try.It.On, a także wyróżniona przez PETA Alexandra K, marka z klasycznymi torbami ze skór syntetycznych. W kategorii takich marek z cenami bywa różnie. Chociaż właściwie bardziej drogo niż różnie.

Patrzcie, jestem weganką! Zdaje się, że wegańska moda jest modą idealną, ale zawsze musi być jakiś haczyk. Tutaj jest nim cena i w większości przyjazna zwierzętom moda jest zwyczajnie droga. Dlaczego tak się dzieje? Porównać to można na przykładzie Mac Burgera i kanapki z burgerowni – jedni kotleta wyjmują z pełnego zamrażalnika i wrzucają na patelnię obok innych, drudzy robią go sami i smażą na twoich oczach (dajmy na to, że oba są z tofu albo cieciorki). Ubrania zamawiane z firmy, w której pracownicy są odpowiednio traktowani i nie harują za miskę ryżu, naturalnie będą droższe. Koszt wyprodukowania nawet stu sukienek będzie zatem większy niż wykonanie tej samej liczby ciuchów w chińskiej fabryce. Poza tym dobrej jakości tkaniny są kosztowne, zwłaszcza te, które mają zastąpić odzwierzęce produkty. Także ilość kupowanego surowca ma znaczenie. Im więcej, tym taniej, więc niewielkie zamówienie wiąże się z wyższymi kosztami. Do tego warto doliczyć jeszcze pośredników w sprzedaży, jeśli projektanci nie zajmują się zbytem sami we własnych sklepach. To wszystko zrozumiałe, ale niestety niektóre projekty wcale nie powalają jakością i wyglądem. Nie każda marka wegańska, a powstają co chwilę nowe i lista jest coraz dłuższa, zasługiwałaby na Vegan Fashion Award. Niestety, choćby na najmniejszą rzecz trzeba wydać duży pieniądz. Weganizm to teraz mocny trend, więc coraz więcej osób będzie chciało kupować takie ubrania i dodatki, nawet jeśli za chwilę pójdą do drugiego sklepu po sweter z merynosa. W końcu fajnie się pochwalić zakochanemu w falafelu towarzystwie, że kupiło się „wegańskie buty marki XYZ”, mimo że podobnie wykonanych butów ma się w domu już kilka par i to nie od wczoraj. Marki to wiedzą i chętnie mówią o sobie: „wegańskie”, „porządne”, „przyjazne zwierzętom”. Jednak w pewnym momencie zaczyna się już płacenie za logo i historię. Do mody zawsze trzeba podchodzić ostrożnie, bo jest kapryśna i lubi pokłamać. Także ta przyjazna zwierzętom. W tym całym szaleństwie każdy chciałby mieć swój kawałek wegańskiego tortu, ale nie dajcie sobie w kaszę dmuchać.


64

M U S T H AV E D L A N I E J

Notatnik Smythson Nieuchronnie zbliża się czas, gdy trzeba będzie więcej notować. Jeśli szukasz notatnika, który będzie nie tylko praktyczny, ale przede wszystkim stylowy, właśnie go znalazłaś. Czarny, ze skórzaną okładką i złotym napisem z pewnością przypadnie do gustu miłośniczkom subtelnych rozwiązań z mocnym akcentem. Dyskretna wstążeczka sprawia, że notatnik nabiera dodatkowego uroku. Obowiązkowy gadżet w każdej torbie. barneys.com

Kubek Pantone Poranna kawa wymaga specjalnego naczynia. Takim jest z pewnością kubek Pantone w specjalnej, limitowanej odsłonie kolorystycznej – Marsala. Pakowany w pudełeczku prezentowym sprawdzi się jako drobny upominek. Nawet jeśli bywasz niezdarą, nie musisz się martwić. Kubek wykonany jest z porcelany kostnej, która gwarantuje wyjątkowo dużą wytrzymałość. Z zakupem trzeba się spieszyć. Chętnych nie brakuje, a liczba produktów z kolekcji jest ograniczona. pantone.com

Szalik Isabel Marant Jesień zbliża się wielkimi krokami, a co jest bardziej stylowym dodatkiem do płaszczy niż czerwony szalik? No właśnie. Ten od Isabel Marant sprawdza się nie od dziś. W tym sezonie także warto zainwestować w wełniany szalik z domieszką jedwabiu, który będzie nie tylko skutecznie chronił przed przejmującym chłodem, ale również skutecznie podkreśli dobry gust. Niech nie zaskoczy cię jesień! mytheresa.com


65

M U S T H AV E D L A N I E J

iPhone case Szeroki wybór case’ów na smartfona powoduje u ciebie zawrót głowy? Przedstawiamy Skinnydip London Fairy Dust, który ostatnio wpadł nam w oko. Srebrny brokat i różowe mieniące się gwiazdki w tym wydaniu nie wyglądają kiczowato, a po prostu uroczo. Przedstawiony case wykonany jest z syntetycznych materiałów, a kształtem idealnie dopasowuje się do iPhone 6. Skutecznie chroni zarówno tylną obudowę, jak i krawędzie telefonu. nastygal.com

Abum „Blood” Lianne La Havas Debiutancki krążek Lianne La Havas rozbudził twój apetyt na więcej? Świetnie się składa! Brytyjska wokalistka wydała nowy album Blood. Dzięki niemu jesiennie wieczory będziesz mogła spędzić nie tylko z kubkiem gorącej herbaty, ale z równie rozgrzewającymi folkowymi dźwiękami rodem z Jamajki. Nie sposób wybrać najlepszego utworu z tej płyty. Całość prezentuje się wyjątkowo smakowicie. Polecamy! liannelahavas.com

Poduszka Szukasz zabawnego prezentu dla swojej najlepszej przyjaciółki? A może lubisz robić takie prezenty samej sobie? Tak czy inaczej, poduszka z odręcznym napisem „Girls will save the world” to świetny wybór, niezależnie od okazji. Została wykonana w 100% z poliestru, pochodzącego z materiałów recyklingowanych. Miękka i delikatna z całą pewnością okaże się dobrym wyborem. Dostępna w rozmiarach średnich. lookhuman.com

Świeczka sojowa Jeśli jesteś fanką świeczek i nieustannie poszukujesz nowych, urzekających zapachów, sprawdź propozycję od Bliss Candles. Oto w 100% naturalna świeczka sojowa, która wytrzyma nawet pięćdziesiąt godzin palenia. Jej dodatkową zaletą jest stopniowo uwalniany aromat herbaty oraz malin, borówek i dzikiego bzu. Idealny gadżet na zbliżające się długie jesiennie wieczory. Świeczka wyposażona jest w szklane wieczko. blisscandles.com


66

M U S T H AV E D L A N I E J

Szampon Eden Jeśli nie masz czasu lub warunków na tradycyjne umycie włosów, wybierz owocowo-kwiatowy suchy szampon Batiste Eden.Wystarczy spryskać włosy u nasady i wmasować produkt, by już po kilkunastu sekundach cieszyć się piękną i odświeżoną fryzurą. Nie trzeba go specjalnie wczesywać, nie zostawia tez żadnych białych śladów. Dostępny także w wersji mini travel o pojemności 50 ml, która bez trudu mieści się w torebce. batiste.pl

Jesień z ButSklep.pl Nowy sezon to idealna okazja, by kupić nowe buty. Nie wszyscy jednak lubią wycieczki po sklepach. Jeśli nie chcesz tracić czasu w centrach handlowych, sprawdź co proponuje ButSklep.pl. Znajdziesz tu obuwie wielu popularnych marek i z pewnością trafisz na swój upragniony model. Darmowa przesyłka, 100 dni na zwrot lub wymianę towaru, a oprócz tego anielsko cierpliwa i pomocna obsługa – czego chcieć więcej? butsklep.pl

Dzbanek Dafi Crystal Sprzęty domowe muszą być dziś nie tylko funkcjonale, ale powinny także zachwycać swoim designem. Dlatego właśnie szklany dzbanek Dafi przeszedł totalną metamorfozę! Jego wnętrze wizualnie zyskało na lekkości, dzięki zastosowaniu przezroczystego tworzywa. Minimalistyczny styl gwarantuje połączenie najwyżej jakości szkła i plastiku. Dzbanek dostępny w różnych wersjach kolorystycznych. dafi.pl

Rower Kellys Vanity 70 Cenisz sobie styl i elegancję, ale jednocześnie nie lubisz podążać utartym szlakiem? W takim razie niesamowicie lekki model Kellys Vanity 70 stworzony został z myślą o tobie. Unikalny design to coś, co bez wątpienia wyróżni cię spośród innych. Sportowa geometria ramy, dostosowana do ergonomii twojego ciała sprawi, że przejmiesz pełną kontrolę nad każdym kilometrem pokonywanej trasy. kellysbike.com

ChaiMate Masz dość kawy i syntetycznych energetyków? ChaiMate to naturalny, energetyzujący napój na bazie yerba mate (Mate), czarnej herbaty (Chai) o smaku pomarańczy. Moc tej roślinnej mieszanki wzbogacona jest dodatkowym strzałem kofeiny (aż 30 mg/100ml), co sprawia, że napój przyjemnie, acz zdecydowanie budzi ciało i umysł. Propsy za naturalny skład, światowy design i eko opakowanie. wildgrass.pl


darmowa do

stawa

nawet w 24h

bezpłatna rot

wymiana lub zw

100 dtonwi aru

na zwrot

zapraszamy na

www.butsklep.pl


Island of freedom Pojawiłem się na Sziget Festival 2015 razem z Nietoperzem i międzynarodową ekipą Bacardi, producentem najbardziej znanego rumu na świecie. Na trzy dni przenieśliśmy się do całkiem innego świata, gdzie głównie szaleliśmy w zapierającej dech w piersiach strefie Bacardi, z której mieliśmy widok wprost na scenę główną i mega gwiazdy: Robbiego Williamsa czy Florence and the Machine. Mogłem więc oglądać ich występy jak prawdziwy VIP, z drinkiem Bacardi Cuba Libre w ręce. Tekst: Tomasz CNE Kleyff / Zdjęcia: materiały promocyjne

Z

całą pewnością rum zintegrował nas na tym wyjeździe. Idealnie bowiem pasuje do tej imprezy. Nie dość, że powstał na wyspie, to idealnie komponuje się z dobrą muzyką, tańcem, szaleństwem i upałem. Sziget Festival 2015 to bez wątpienia znakomite wydarzenie muzyczne. I to wszystko odnalazłem w Budapeszcie wraz DJ-em Adamusem – ambasadorem marki Bacardi, kilkoma laureatami konkursu Radia Eska oraz ekipami medialno-artystycznymi m.in. z Rosji, Ukrainy, Estonii i Węgier. Obok nas bawili się ludzie z ponad 90 innych krajów. To był zupełnie inny świat, położony na niewielkiej wyspie na Dunaju. W tym roku na imprezę przybyło ponad 440 tysięcy osób poszukujących wolności, niesamowitych dźwięków i totalnego szaleństwa. Sziget Festival powstał 23 lata temu, gdy Peter Muller i Karoly Gerendai zamiast zainwestować w dom rodzinny, postanowili wydać wszystkie swoje oszczędności na wielką imprezę. Bez wątpienia szaleństwo się opłaciło! O to, by wysoka temperatura nie spadła nawet o pół stopnia dba na Sziget rum Bacardi. Nie od dziś wiadomo, że na największych i najlepszych imprezach na całym świecie nie może go zabraknąć. Nie tylko fantastycznie podkręca atmosferę, ale też pozwala wyrwać się z szarej codzienności w świat najlepszej muzy i pysznych drinków!

W Budapeszcie powitał nas upalny ranek. Po śniadaniu i krótkim czilowaniu ruszyliśmy na festiwalową wyspę, odebrać nasze wejściówki. Od razu ugrzęźliśmy w megakorku, który ciągnął się wzdłuż Dunaju aż do bram festiwalu. Miałem więc dużo czasu by przyjrzeć się, jak z oldschoolowych tramwajów wysypują się ludzie z tobołami, namiotami i uśmiechami na twarzach. Tacy sami wypełniali samochody, a na wodzie statki z flagami Sziget. Jeśli w poniedziałek szybko nie zarezerwujesz sobie dobrej miejscówki na polu namiotowym, to potem może być kiepsko. Jest kilka pól namiotowych i każda z narodowości tworzy swój własny obóz. Wszystko na Sziget jest na dużą skalę. Aż 50 różnych programów artystycznych i ponad 200 koncertów dziennie i takprzez cały tydzień. To prawdziwie spektakularny triatlon muzyki, zabawy i szaleństwa! Kilkanaście, a może kilkadziesiąt scen, między którymi 24 godziny na dobę poruszają się wyluzowani, poprzebierani, pomalowani, wytatuowani, wykolczykowani ludzie. Zero agresji. Nie widziałem tam żadnej bijatyki ani interwencji policji czy medycznej. Cała nasza Nietoperzowa Ekipa liczyła kilkadziesiąt osób. Poznaliśmy się pierwszego wieczoru, płynąc balangowym statkiem na Sziget. Nasz okręt przybił do portu, zeszliśmy na ląd. Podążaliśmy krętą uliczką, przy której rozstawiły się


69

foodtrucki. Przywitało nas jedzenie ze wszystkich stron świata. Masz chęć na coś wege – proszę bardzo, a może tajskie? Amerykańskie BBQ albo świeżo krojone owoce i wyciskane soki też są. Za wszystko można płaci się gotówką lub festiwalową kartą, którą można było doładować w wielu punktach. W następnej uliczce stragany z ciuchami, płytami, koralikami i masą innych pamiątek. Pomiędzy tym wszystkim znajdowały się urocze miejscówki z kolejnymi scenami. Jest tu muzyka irlandzka i blues, scena folkowa, wielka przestrzeń z karaibskim vaibem – DJ gra muzykę reggae. Obok siedzą afrykańskie kobiety o obfitych kształtach i plotą ludziom dready, na drzewach karaibskie girlandy i rozwieszone maski, w powietrzu unosi się słodko-mdławy zapach i człowiek ma ochotę od razu sięgnąć po... rum. Całość tworzy wyjątkową atmosferę, której nie da się z niczym porównać. W końcu dotarliśmy pod główną scenę. A tam istne szaleństwo! Tysiące ludzi skakałoprzy dancehallowych rytmach zespołu Irie Mafia – brzmiało jak węgierski Vavamuffin. Wypatrzyliśmy w końcu naszą strefę Bacardi. Z tyłu za całą publicznością widać było monumentalną drewnianą bramę z Nietoperzem, a za nią wspaniały taras, z którego już po chwili mogłem podziwiać Robbiego Williamsa. Robbie nie zawiódł, podając na deser jeszcze covery Queen. Po zakończeniu koncertów o 23:00 na scenie głównej ruszała niesamowita impreza właśnie w strefie Bacardi, największej na Sziget. Codziennie grali w niej DJ-e z całej Europy. Był również polski akcent. Ostatniego dnia po koncercie Alt-J na głównej scenie, DJ Adamus i ja rozkręciliśmy soundsystem w naszej strefie, który nie pozwolił ludziom zejść z parkietu do drugiej nad ranem. To był nasz debiut na festiwalu tej rangi. Czuliśmy się jak nowo narodzeni! Rum lał się strumieniami, a barmanki i tancerki robiły niezwykłe show. Następnego dnia jako ekipa medialna mieliśmy okazję zwiedzić backstage. Totalna profeska. Rozpakowywano akurat 2 tiry ze sprzętem Florence and the Machine, która tego wieczoru była „headlinerem”. Weszliśmy na backstage ogromnej sceny, skąd mogliśmy posłuchać Gentlemana, którego koncert rozpoczął się o 16:00. Było 40 stopni Celsjusza.Istna Jamajka na Węgrzech! Ruszyliśmy dalej. Czas na wycieczkę po całej wyspie. W wielu miejscach postawiono gigantyczne instalacje artystyczne, np. jaja z trzciny, do których można było wejść i pomedytować. Były też ogromne drewniane kołyski, do których rozbujania potrzeba 70 osób. Wielka scena Colosseum zbudowana z europalet prezentowała muzykę elektroniczną 24 godziny na dobę. Obok cyrk bez zwierząt i pokazy kabaretowe oraz kuglarze wkręcający młode śliczne dziewczęta w swoje performensy. Dla spragnionych sportu i silnych wrażeń różne boiska: wielka poducha, na którą można skakać z dużej wysokości, ogromna proca do wystrzeliwania ludzi oraz platforma do picia i jedzenia na wysokości 30 metrów.

Człowiek przebrany za skrzynkę pocztową wysyłał pocztówki. Dalej sekcja „Before I die”, w której na trzech tablicach festiwalowicze pisali kolorową kredą, co chcieliby zrobić przed śmiercią. Węgrzy, Anglicy, Niemcy, Polacy, Rosjanie, Maltanki, Brazylijczycy, Szwedzi. Wszyscy gościnnie zapraszają na morderczy koktajl w plastikowym wiaderku ze słomkami. Pośród drzew odkrywaliśmy kolejne sceny, platformy, scenografie w postaci 2-metrowych psychodelicznych grzybów, ogromne płyty z graffiti i genialne kurtyny wodne, dające orzeźwienie w tę spiekotę. Minęliśmy też strefę relaksu z gąbkami i kocami, by w końcu dotrzeć do plaży nad Dunajem. Wieczorem Florence jeszcze bardziej podkręciła temperaturę energetycznymi kawałkami What Kind of Man czy Ship to Wreck. Po Florence wyrwałem się z dzikich harców w naszej strefie Nietoperza na koncert holenderskiej formacji Yellow Claw. Mega nowoczesna i ciężka muza, do której ludzie tańczą pogo – takie czasy. Nawiązały się międzynarodowe przyjaźnie, a nasza polska banda bardzo się zżyła. Byliśmy tam tylko trzy dni, ale wystarczyło, by złapać bakcyla. Na pewno wrócę na Sziget, by spędzić tam cały tydzień.

Zdjęcie CNE: Bartek Wileński

Tomek CNE Kleyff

– znany jako Człowiek Nowej Ery (CNE) aka Cennik aka Cyna pojawił się na polskiej scenie hiphopowej już w 1998 roku. Na liście artystów, z którymi współpracował znaleźli się między innymi: DJ Volt, Peja/Slums Attack, Sistars, Monika Brodka, Tede, Numer Raz, Wojciech Pilichowski, Kaliber 44, Abradab, Gutek (Indios Bravos), Transmisja, kabaret Otto, Waco, Dog Eat Dog (USA).

BACARDI Cuba Libre – Wysoką szklankę typu highball napełniamy kostkami lodu, wyściskamy na nie sok z dwóch ćwiartek limonki. Wlewamy 40 ml rumu BACARDI Gold oraz 100 ml schłodzonej coli. Najlepiej podawać delikatnie zmieszane.


70

M U S T H AV E D L A N I EG O

Portfel Fred Perry Podobno głupotą jest wydać ostatnie pieniądze na portfel. My mówimy: zależy na jaki! Brytyjska elegancja i wysoka jakość wykonania to cechy, na które od razu powinieneś zwrócić uwagę. Czarny portfel z ziarnistą fakturą i rozpoznawalnym logo przyda się każdemu, kto chce przechowywać gotówkę w stylowy sposób. A jeśli tej akurat brakuje, liczne kieszonki przydadzą się na karty i dokumenty. johnlewis.com

T-shirt z Kate Moss Nadruki na T-shirtach często nie spełniają twoich oczekiwań? Biała koszulka z czarno-białym portretem Kate Moss powinna przypaść ci do gustu. Bluzka wykonana jest w stu procentach z bawełny. Przybity końcem lata i słonecznej, upalnej pogody? Nonszalanckie spojrzenie ikony stylu i podpis „Life is a joke” pozwolą ci wrócić do powakacyjnej rzeczywistości w niebanalnej odsłonie. melijoe.com


71

M U S T H AV E D L A N I EG O

Bransoleta Bottega Veneta Jesteś zdania, że męska biżuteria to coś więcej niż zegarek? Jeśli tak, ta czarna, minimalistyczna bransoleta na pewno przypadnie ci do gustu. Na podwójnym sznureczku znajduje się dodatkowy ruchomy element, którego położenie możesz dowolnie regulować. Całość wykonana z należytą precyzją, prezentuje się wyjątkowo wysublimowanie oraz klasycznie. My jesteśmy zdecydowanie na tak. neimanmarcus.com

Gra „Hobbit Monopoly” Planszówki jak powszechnie wiadomo wcale nie wyszły z obiegu. I wcale nie są przeznaczone tylko dla dzieci! Dlaczego więc nie przenieść popularnej gry do krainy hobbitów i orków? Zamiast domów, które kupowałeś dziesięć lat temu, znajdziesz tu miejsca znane z kultowej tolkienowskiej opowieści. Gra napisana jest w języku angielskim i przeznaczona dla od dwóch do sześciu graczy. thinkgeek.com

Torba ASOS Najważniejsze rzeczy przestały ci się mieścić w kieszeniach i zaczynasz rozglądać się za jakąś pojemną torbą? Oto dorosłość, a ta potrzebuje specjalnej oprawy. Rzuć okiem na propozycję od ASOS. Duża, brązowa, pakowna torba nie tylko wygląda stylowo, ale jest też wyjątkowo praktyczna. Lekka, z wygodnym regulowanym paskiem i przyjazna zwierzętom. Wygląda jakby była skórzana, ale wykonana jest w stu procentach z włókien syntetycznych. asos.com

Skarpetki „Happy Socks” Lubisz, gdy skarpetki są pełnoprawnym i kolorowym dodatkiem do całego stroju? Jeśli tak, koniecznie powinieneś zerknąć na trójkolorowe „Happy Socks”. Są ciepłe, wysokiej jakości i wyglądają zabawnie. Co bardzo ważne dla użytkowania, utrzymują kształt i zachowują kolor nawet po wielu praniach. W 85% składają się z bawełny, są więc wygodne i pozwalają skórze „oddychać”. happysocks.com


72

M U S T H AV E D L A N I EG O

Latawiec Summit Jeśli chciałbyś spróbować snowkitingu, potrzebujesz trzech rzeczy: wolnego popołudnia, wiatru i otwarto komorowego latawca SUMMIT marki Ozone. Dzięki niemu jazda na desce nabierze zupełnie nowego znaczenia. Skrzydło cieszy się również dużym uznaniem wśród dyscyplin landkitingowych, do których wykorzystywany jest sprzęt terenowy tj. buggy i mountainboard. deskshop.pl

Mydło do Twarzy i Ciała Zew For men W kolekcji męskich kosmetyków ZEW for men znajdziesz m.in. naturalne mydło do twarzy i ciała z węglem drzewnym z Bieszczad. Węgiel drzewny ma właściwości detoksykacyjne, oczyszczające i bakteriobójcze. Zawarta w mydle alantoina nawilża i wygładza skórę. Masło shea skutecznie regeneruje podrażnienia i działa przeciwzapalnie. Nie zawiera glikolu, silikonu i sztucznych barwników. Mydło jest także wegańskie. poczujzew.pl

Kolekcja Basic Chłodne jesiennie wieczory coraz bardziej dają się we znaki. Jeśli więc zacząłeś już powoli myśleć o cieplejszej bluzie, rzuć okiem na propozycję od Diamante Wear. Oprócz wysokiej jakości wykonania, wyróżnia się brakiem jakichkolwiek nadruków, które pojawiają się teraz absolutnie wszędzie. Jeżeli dobrze czujesz się w minimalistycznych ciuchach, ta czarna bluza z pewnością przypadnie ci do gustu. diamante-wear.com

Zegarek Zoom Zegarki ZOOM redefiniują sposób odczytywania czasu. Taką właśnie zmianę proponuje wyjątkowa seria MUSE. Zegarki zaprojektowane są tak, aby mogły wskazywać dokładną godzinę w nietuzinkowy sposób. Mają bowiem trzy oddzielne wskazówki: dużą minutową, małą godzinową i niewielki sekundnik. Inspirowane skandynawskim wzornictwem zegarki zostały wyróżnione prestiżową nagrodą IF DESIGN AWARD 2015. swiss.com.pl

Mydło Do Golenia Zew for men Masz dość kremów do golenia? Sprawdź, czy mydło to opcja dla ciebie. Węgiel drzewny, który zawiera, ma właściwości oczyszczające oraz bakteriobójcze. Zawarte w mydle masło z mango dogłębnie nawilża i wygładza skórę twarzy. Alantoina zmiękcza zarost, łagodzi podrażnienia, goi naskórek. Odżywczy aloes zapewnia regenerację i odbudowę warstwy ochronnej. Co ciekawe, twarzą kolekcji kosmetyków ZEW for men został Eksluzywny Menel. poczujzew.pl


Zabierz ze sobą dźwięk Bose gdziekolwiek zmierzasz. ®

Mocny dźwięk, który mieści się w dłoni.

NOWOŚĆ

SoundLink Mini Głośnik Bluetooth II

Już w sprzedaży! www.bose.pl

®

®

Znak słowny i logo Bluetooth są zastrzeżonymi znakami towarowymi firmy Bluetooth SIG, Inc., używanymi przez Bose Corporation na mocy odpowiedniej licencji. ©2015 Bose Corporation. ®


74

Wild for the night Zdjęcia: Dominika Jarczyńska | jarczynska.com Modelka: Klaudia Turkowiak | hook Stylizacja: Ewelina Droździuk | ewelinadrozdziuk.com Makijaż: Zuzanna Antonina Popińska Fryzury: Joanna Marciniak


Kamizelka - Robert Kupisz Koszula - Robert Kupisz Spódnica - Maciek Sieradzky Biustonosz - Rilke / shwrm.pl Buty - Loft37 Kolczyki - Orska Bransoletka - Orska Rajstopy – Calzedonia


76

Kurtka - Jacob Birge Vision Spodnie - Jacob Birge Vision Biustonosz - Michał Szulc Naszyjnik - Mia manufacture / shwrm.pl Buty – Zara


Kołnierz - Mia manufacture / shwrm.pl Spódnica - Jacob Birge Vision Naszyjnik - Orska Kolczyki – Orska


78

Kamizelka - Robert Kupisz

Buty - Loft37

Koszula - Robert Kupisz

Kolczyki - Orska

Spódnica - Maciek Sieradzky

Bransoletka - Orska

Biustonosz - Senveniu / shwrm.pl

Rajstopy – Calzedonia


Kurtka - Michał Szulc Bluzka - Local Heroes Biustonosz - Senveniu/ shwrm.pl Spodnie - SI-MI Buty - Loft37 Kolczyki - Orska


Foodpairing Sztuka łączenia smaków Ogórek serwowany w towarzystwie mięty pieprzowej, musztardy czy ciemnej czekolady, a bekon podawany jako deser z kawą i prażoną cebulką. Brzmi absurdalnie? Połączenia, które na pozór jawią się jako istne szaleństwo, są wyśmienite, a w ich obronie staje sama nauka. Tekst: Alicja Cembrowska / Ilustracja: Michał Dąbrowski

B

ez wątpienia sztuka kulinarna przeżywa swoje najlepsze lata. Setki kanałów, programów, projektów, konkursów, publikacji i blogów mówią same za siebie. Gotowanie stało się zajęciem modnym, ale również coraz bardziej wymagającym i nietuzinkowym. Kotleta z ziemniakiem potrafi zrobić każdy, a organizując przyjęcie nie wypada zaserwować już paluszków i chipsów. Teraz w cenie jest wszystko to, co nowe, inne, wręcz kontrowersyjne. Taki właśnie jest foodpairing. Nowy trend, który może stanowić istny przełom w gotowaniu. Zwolennicy twierdzenia, że pyszne dania to głównie zasługa zdolności i zaangażowania kucharza, mogą być trochę zawiedzeni. Wiele do powiedzenia w tej materii ma bowiem nauka, w której należy szukać korzeni foodpairingu.

Wspomnianą ideę rozpropagował zafascynowany kuchnią molekularną Heston Blumenthal. Szef kuchni uwielbiał eksperymentować z aromatem, składem i smakiem. Zaskoczony, że kawior i biała czekolada smakują razem wyśmienicie, zgłosił się po naukowe wyjaśnienie do Françoisa Benziego, pracującego w szwajcarskiej firmie Firmenich, potentata w branży perfumeryjnej oraz spożywczej w zakresie produkcji smaków i aromatów syntetycznych. Oba produkty zostały poddane analizie. Okazało się, że główne związki aromatyczne kawioru i białej czekolady są takie same. Wydaje się to absurdalne. Przecież potrafimy wskazać różnice w smaku pomiędzy na przykład gruszką a bananem. Konfiguracja związków chemicznych w każdym z tych owoców jest inna, co wywołuje różne wrażenia zmysłowe, aczkolwiek oba mają w składzie octan izoamylu, który decyduje o ich aromatyczno-smakowym podobieństwie.


81

LIFEST YLE ART YKUŁ

Generalnie wystarczy, by kluczowe związki aromatyczne były takie same, aby doprowadzić do synergii pozornie niepasujących do siebie produktów. Na stronie foodpairing.com istnieje już ponad tysiąc identyfikacji chemicznych mięs, warzyw, przypraw i owoców. Zastosowanie teorii foodpairingu przez Blumenthala przyniosło mu wymierne korzyści. Dzięki zaserwowaniu kwiatów jaśminu z wątrobą wieprzową, jego restauracja Tha Fat Duck otrzymała prestiżową trzecią gwiazdkę Michelina. Idealne połączenia smakowe nie są zatem mitem. Tajemnica kryje się w zapachu, a dokładniej organicznych pochodnych amoniaku, czyli aminach. Im bardziej zbliżone lub wręcz identyczne są składy chemiczne aromatu porównywanych produktów, tym większa pewność, że wspólnie podane na talerzu uraczą podniebienie nawet najbardziej wybrednego smakosza. Kluczowe komponenty muszą wykazywać jak najściślejsze podobieństwo. Sztuka łączenia na podstawie zgodności chemicznej jest stosunkowo nową dziedziną kulinarną. Mogłoby się wydawać, że nieświadomie obcujemy z nią od dawna i jest w tym ziarno prawdy. Nie bez powodu powszechne są takie zestawienia jak jajko i bekon czy pomidor i bazylia. W foodpairingu jednak kwestią kluczową nie jest kopiowanie i powtarzanie utartych reguł, do których przyzwyczajeni są konsumenci. Chodzi raczej o kształtowanie całkowicie innowacyjnego procesu, zahaczającego zarówno o kuchnie wykwintną, jak i molekularną. Coraz większe grono światowych szefów kuchni zwraca się ku rewolucyjnemu pomysłowi. Przykład mogą stanowić Grant Achatz czy Niki Segnit, którzy przed wejściem do kuchni dokładnie analizują składy produktów, a następnie, rozrysowane w formie drzewek, publikują w internecie – tak, by każdy mógł sobie poeksperymentować. W Polsce dopiero od kilku lat trwa moda na gotowanie. Programy i blogi kulinarne pojawiają się jak grzyby po deszczu. Gotowanie przeprowadziło się z nagrzanych kuchni restauracyjnych na ekrany telewizorów. Niejednokrotnie, bardziej znanymi i pożądanymi osobami od serialowych gwiazd są właśnie kucharze. Cały szum wokół kulinariów sprawił, że gotować chcą wszyscy. Nudny rosół czy tradycyjny bigos to przeżytek. Teraz do naszych drzwi pukają kalmary, a oknami wdzierają się bataty. Powstały nowe kanony, które wyznaczają, co jest passé. W nowomodne sfery idealnie wpisał się foodpairing. Chociaż owa sztuka nie jest szalenie młoda, liczy bowiem już dobre piętnaście wiosen i stosowana była podświadomie przez wielu, dopiero teraz przeżywa rozkwit. I to nie tylko z powodu swej oryginalności, ale również naukowego, racjonalnego aspektu, który jest tak ważny dla świadomego nowoczesnego odbiorcy współczesnego świata. Na polskim podwórku jeden z pierwszych antenowych szoków nastąpił w 2014 roku w programie Top Chef. I choć wydawałoby się, że Polacy, którzy zaczęli przekonywać się do słodkich mięs czy czekolady z chilli, kolejnym fantazyjnym połączeniem zaskoczeni nie będą, to jednak truskawki ze słoniną okazały się nowością nawet dla konkursowego jury. Autorem sałaty z boczkiem i ulubionym wakacyjnym owocem, polanym dressingiem miodowo-musztardowym, był Adam Kowalewski, któremu potrawa dała przepustkę do finału programu. Wiele restauracji i knajp przejęło, z pozoru szalony pomysł. Obecnie

W foodpairingu jednak kwestią kluczową nie jest kopiowanie i powtarzanie utartych reguł, do których przyzwyczajeni są konsumenci. Chodzi raczej o kształtowanie całkowicie innowacyjnego procesu, zahaczającego zarówno o kuchnię wykwintną, jak i molekularną. mało kogo dziwi taka pozycja w menu. Dodatkowo, truskawka okazała się idealną partnerką dla parmezanu, kurczaka, cytryny, szynki, piwa czy rumu. Co oprócz nowych doznań proponuje metoda foodpairingu? Czym skrada coraz to nowe serca? Na pewno konstrukcjami, których samo wyobrażenie jest mało zachęcające: ketchup z kawą czy jabłkiem, kawa z czosnkiem, marakuja z ostrygami, groch z morelą, imbir z fetą czy mandarynki z tymiankiem. Chociaż wizje takich połączeń wydają się odrealnione i raczej mało apetyczne, wszelkie eksperymenty i próby dowodzą, że nasze kubki smakowe są odmiennego zdania. Potwierdzają to zarówno starania największych szefów kuchni, jak i amatorów, którzy co i rusz dzielą się swoimi daniami w sieci. Kolejną zaletą rewolucyjnej metody jest jej elastyczność. Wielu adeptów nowej sztuki opracowuje najlepsze połączenia i tworzy z nich „drzewka”, którym co chwila przybywa nowych gałęzi, co daje duże pole manewru. Stanowi to ciekawą alternatywę dla poszukujących nowych smaków i doznań. Foodpairing, przy odrobinie wiedzy, umożliwia stworzenie czegoś unikatowego, a wachlarz możliwości jest wręcz nieograniczony. Z drugiej strony potwierdza, że kultowe połączenia szparagów i masła, czy bekonu i sera, nie są zwykłym zbiegiem okoliczności. Teoria chemicznych powiązań sprawdza się również w kwestii doboru alkoholu. Zarówno do posiłku, jak i osobnego spożycia. Dolewanie odrobiny wody do whisky czy wąchanie wina przed wypiciem, może spektakularnie wpłynąć na to, co poczujemy, biorąc pierwszy łyk. Ludzki węch potrafi odróżnić dziesięć tysięcy woni. Oczywiście, wszystkie nie są dla nas wyczuwalne. Za przykład może posłużyć kawa, która w składzie ma siedemset różnych aromatów, jednak nasz nos wyłapuje tylko kilka z nich. Nazywa się to progiem wykrywalności. Zapach składa się z różnych woni i pachnideł, jego aromat jest zmienny i dociera do nas poprzez niewielką przestrzeń powietrzną dzielącą nos i napój. Warto dodać, że na jego postrzeganie wpływ mają również jama ustna, a dokładnie tylna część gardła, dzięki której woń dostaje się do zmysłu powonienia. Tłumaczy to, dlaczego degustatorzy win nie połykają trunku, tylko zwilżają nim wewnętrzną część jamy ustnej. Za smak napoju odpowiada natomiast rodzaj aromatu – hydrofobowy lub hydrofilowy. Pierwszy gatunek cząsteczek umyka z wody, drugi utrzymuje się w niej jak najdłużej. Etanol wykazuje częściowy wodowstręt. Oznacza to, że niektóre jego zapachy ulatują i utrzymują się na powierzchni, przez co smak alkoholu wydaje się subtelniejszy i pozwala nam dopełniać go jedzeniem. Foodpairing wpisuje się w naszą epokę. Jest dowodem na to, że wszelkie granice się zatarły. W gotowaniu nie ma chwytów niedozwolonych, a najbardziej pożądane jest to, co dziwne, kontrowersyjne i dotąd nieznane. Sztuka łączenia smaków wkracza na polską scenę kulinarną.


Kupowanie kota w worku Otwieranie prezentów ma w sobie pewną magię. Najpierw ogarnia nas dreszczyk niepewności. Zastanawiamy się, czy zawartość paczki nas usatysfakcjonuje. Po szamotaniu się z misternie zapakowaną paczuszką, zaspokajamy ciekawość. Tak było przynajmniej w dzieciństwie, kiedy pod choinką piętrzyły się stosy podarków. Czy warto zdecydować się na boksy subskrypcyjne, aby zafundować sobie chociaż namiastkę tego uczucia?

Tekst: Iwona Norberczuk / Ilustracja: Michał Dąbrowski

P

omysł na pudełka-niespodzianki wcale nie jest wybitną nowością w świecie marketingu. Tradycja ta rozwinęła się w Japonii już na przełomie XVIII i XIX wieku. Podczas japońskiego Nowego Roku w sklepach pojawia się Fukubukuro, czyli małe paczuszki z nieznaną kupującemu zawartością, dostępne w przystępnej cenie. Najczęściej znajdowały się w nich towary, których właścicielowi sklepu nie udało się wcześniej sprzedać. Japońska tradycja znacznie odbiega od dzisiejszego pomysłu na pudełka subskrypcyjne, który wcieliły w życie dwie koleżanki z Harvard Bussiness School, Katia Beauchamp i Hayley Barna w 2010 roku. Amerykanki chciały rozpocząć swój własny biznes. Doszły do wniosku, że branża e-commerce związana z produktami kosmetycznymi jest zupełnie bez sensu. Nowoczesne kobiety nie chcą kupować rzeczy w ciemno. Wolą najpierw je obejrzeć, dotknąć i powąchać. Wbrew

pozorom nie wszystkie panie czują potrzebę wyrzucania pieniędzy w błoto, kupując kolejny krem, który nieużywany będzie dogorywał gdzieś na dnie szuflady. Dzięki tej idei powstał Birchbox, potentat na rynku boksów subskrypcyjnych. Pomysł dziewczyn jest bardzo prosty. Klientka, która zdecyduje się na subskrypcję, płaci miesięcznie dziesięć dolarów i w zamian dostaje paczkę z kosmetykami. Produkty są spersonalizowane, są również dostosowane do pory roku, np. na zimę Birchbox wysyła krem do rąk, a na lato krem z filtrem przeciwsłonecznym. Właścicielki firmy wysyłają do swoich klientek kosmetyki, które ogólnie nie są na wyciągnięcie ręki. W ofercie mają między innymi niszowe, ekologiczne marki albo ekskluzywne bardzo drogie produkty w wersji miniaturowej.


83

LIFEST YLE ART YKUŁ

Pomysł pudełek z próbkami kosmetyków przyjął się zaskakująco dobrze. Dużą rolę odegrały social media, w których pojawiały się recenzje subskrybentek na temat produktów znajdujących się w danym boksie. W końcu najlepiej kupić coś sprawdzonego czy poleconego przez koleżankę. Rolę tej ostatniej dobrze zastępuje „beauty guru”. Mowa tu o ogromnym wpływie dziewczyn z „urodowych” zakątków YouTube’a, które niejednokrotnie potrafiły wypromować dany produkt lepiej niż ogromna kampania reklamowa. Na portalu można znaleźć recenzje różnorakich pudełek, z dokładną prezentacją zawartości i porównaniem cen. Okazało się, że kosmetyki to tylko początek, a idea pudełek z niespodzianką rozrosła się na niespotykaną skalę w ekspresowym tempie. Chociaż w Polsce biznes tego rodzaju raczkuje, na bank niedługo będziemy ściągać pomysły na pudełka od naszych sąsiadów zza oceanu. Na rynku amerykańskim subskrypcje są skierowane do przeróżnych grup. Bardzo rozwinęły się pakiety dla mężczyzn. Scent Trunk ma w swojej ofercie elegancko zapakowane próbki perfum z całego świata, które można regularnie zmieniać albo wykupić całą buteleczkę po przetestowaniu. Zamawiając pudełko Dollar Beard Club, zapaleni brodacze mogą co miesiąc wcierać inny olejek i wosk w swój bujny zarost. Mantry oferuje amerykańskie jedzenie dla prawdziwego mężczyzny – tylko ostre sosy, bekon i chorizo, a wszystko dostarczone w stylowej, drewnianej skrzyneczce. Znajdzie się również coś dla geeków. Lootcrate to box jest pełen świetnych gadżetów: koszulki z motywami gier, podkładki pod myszki i designerskie pendrive’y. W co miesięcznej subskrypcji można nawet zamówić bieliznę, a tej jak wiadomo nigdy za wiele. Ogrom opcji przysmaków i dań z każdego zakątka świata, które mogą być co miesiąc dostarczone pod nasze drzwi, również przyprawia o zawrót głowy. Nie masz pomysłu na obiad? Blue Apron wyśle wszystkie składniki na danie wraz ze szczegółową instrukcją wykonania. Żadnego wyliczania gramów, stania w kolejce w sklepie czy szukania dobrego sera koziego w delikatesach. Wszystkie łasuchy ucieszą się z pudełka z czekoladkami, bakaliami, azjatyckimi słodyczami czy też zdrowymi przekąskami. Nie brakuje oferty dla bezglutenowców, wegetarian i wegan. Fani zdrowego stylu życia mogą uprościć swoje codzienne wybory, zamawiając zestawy suplementów i witamin albo specjalne herbatki, gdy zechcą zrobić sobie detoks. Niektóre z firm podchodzą jednak do pudełek jeszcze bardziej kreatywnie. Nie chodzi już o same produkty, lecz o unikalne doświadczenie. Turntable Kitchen promuje swoim pudełkiem ideę symbiozy muzyki i jedzenia. Co miesiąc oferują zestawienie trzech dań wraz z tematycznie dobraną muzyką, wysłaną w formie oldchoolowego winylu. Podobnie pomysłowe są pudełka, które pomagają w rozwijaniu siebie. Znasz uczucie, kiedy masz ochotę przeczytać coś nowego, ale nie masz pojęcia co? Idąc do księgarni, bardzo trudno jest zdecydować się na jedną książkę.

Chociaż w Polsce biznes tego rodzaju raczkuje, na bank niedługo będziemy ściągać pomysły na pudełka od naszych sąsiadów zza oceanu. Nowości jest masa, a ocenianie ich po okładkach nie jest najlepszym pomysłem. Uppercase dokonuje wyboru za subskrybenta, biorąc pod uwagę jego gust. Z przełomową ideą wyszła The Ms. Collection. Po wypełnieniu ankiety dotyczącej naszego stylu, dostajemy pudełko pełne spersonalizowanych ubrań i dodatków. Jeżeli jakaś rzecz nam się spodoba, możemy ją kupić. Jest również druga możliwość. Jeśli odeślemy pożyczone ciuchy, w następnym miesiącu znowu otrzymamy zupełnie inny zestaw. Szafa zmieniająca cały czas swoją zawartość? Bardzo proszę. Jest tego o wiele, wiele więcej. Jeżeli pomyślimy o jakiejś nowince, którą mamy ochotę wypróbować, na pewno znajdziemy to w jakiejś subskrypcji. Coraz częściej boksy są również sygnowane nazwiskami znanych osób. Za granicą promują je Kate Hudson czy Pharell Williams, a na naszym rodzimym podwórku Ewa Chodakowska, Kasia Tusk czy Charlize Mystery. Zdania na temat pudełek subskrypcyjnych wydają się podzielone. Można je kochać albo nienawidzić. Minusem tego rodzaju usługi jest ryzyko dostania produktów, których nie wykorzystamy. Takie pudełka na pewno nie sprawdzą się u minimalistów, lubiących robić użytek z wszystkich swoich rzeczy. Idea boksów niebezpiecznie ociera się o kreowanie potrzeb. Cały czas pragniemy nowości, a ta usługa może nam je sprytnie podsunąć. Czasami firma zapomina o początkowej idei i zaczyna kłaść nacisk na zwiększenie swoich dochodów kosztem jakości. Świetnie widać to na przykładzie najpopularniejszych u nas pudełek z kosmetykami. Początkowo firmy wysyłały miniaturki produktów z wyższej półki, jednak z biegiem czasu dobór produktów stawał się coraz gorszy, a w pudełkach subskrypcyjnych lądowały kosmetyki popularnych, średniej jakości marek. Patrząc analitycznie na pudełka subskrypcyjne, stosunek zawartości do ceny zawsze jest korzystny. Mamy też pewność, że dostaniemy unikatowy produkt, bardzo często spersonalizowany. Chyba że zamawiamy skarpetki czy zestaw do higieny jamy ustnej. Jednak wiele osób, które negatywnie oceniało taką usługę w internecie przyznało, że z chęcią skorzystałoby z subskrypcji wybranych pod jego gust e-booków i filmów. Zainteresowanie wzbudziły również pakiety na ciekawy weekend w mieście – bonu do modnej, niszowej knajpy, biletu na spektakl czy pomysłu na spacer w historyczne miejsce. Comiesięczna niespodzianka to nie produkty a doznanie, dreszczyk niepewności i ekscytacja. Nawet, jeżeli za prezent musieliśmy sami zapłacić, to cieszymy się jak małe dzieci, odpakowując go. Na tym polega cały bajer.


HONOR BA LT I C GAMES 2 0 15

Honor Baltic Games to z roku na rok coraz mocniejszy punkt na mapie wydarzeń związanych ze sportami ekstremalnymi. Eventy deskorolkowe, BMX-owe, emocjonujące zawody i niesamowita muzyka. Stali bywalcy doskonale wiedzą, czego się spodziewać. Tegoroczna edycja zaskoczyła jednak wszystkich. W zgodnej opinii zawodników i fanów była najlepszą w 10-letniej historii.

Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne


85

P

onad 5 tysięcy fanów sportów ekstremalnych i dużej dawki adrenaliny zgromadziło się na Placu Zebrań Ludowych w Gdańsku 14 sierpnia, by dopingować najlepszych deskorolkarzy i riderów BMX-ów z całego świata. Poza dobrze znanym rozkładem jazdy w tym roku na Baltic Games pojawiły się zupełnie nowe inicjatywy: zawody taneczne, w których udział wzięli najlepsi tancerze z całego kraju, oraz strefa Tattoo Zone, gdzie pokazały się liczne studia tatuażu. Nie zawiodły także dobrze znane targi z ciuchami. W tej strefie pojawili się najbardziej znani dystrybutorzy i przedstawiciele marek branżowych. Jednak najważniejsze zmiany to dwa specjalnie przygotowane skateparki, na których zawodnicy z całego świata zmierzyli się w dwóch dyscyplinach: skateboardingu oraz BMX. Wyjątkowa atmosfera udzielała się wszystkim od pierwszych piątkowych treningów aż po niedzielne finały. To, co działo się w wakacyjny weekend w Gdańsku najlepiej podsumował Zack „Catfish” Yankush, który tradycyjnie komentował zawody BMX na BG:

„Dzięki Baltic Games za przedłużanie miłości do BMX-a. Poznałem tyle niesamowitych osób i czułem przez cały czas dobrą energię. Nic dziwnego, że rywalizacja w zawodach była nią przepełniona, skoro nie zawiedli fani – jak zwykle bardzo entuzjastyczni i żywiołowi. To wydarzenie jest niezwykle ważne dla wielu osób w Polsce, a ja mam to szczęście odgrywać w nim niewielką rolę. Rządzicie i wierzcie mi, że pojawię się podczas kolejnej edycji wraz z całą moją ekipą. Najlepszy event roku bez dwóch zdań”. Rywalizacja była zażarta, jednak ostatecznie nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że w finałowym konkursie BMX najbardziej konkretne triki zaserwowali Andreev Kostya, ubiegłoroczny zwycięzca BG Ola Selsjiord oraz Cam Peak. Dokładnie w takiej kolejności wskoczyli na podium. Natomiast w finałach skate najlepsi byli Maxim Kruglov, Kechaud Johnson i Vincent Milou. Jak widać, tegoroczne Baltiki w obu kategoriach padły łupem Rosjan. Upalna letnia pogoda tylko podkręciła i tak gorącą atmosferę. A niebywały ogrom atrakcji, takich jak flybag, beach bar, mini open skatepark, barber shop oraz studio tatuażu w strefie Monster Energy perfekcyjnie uzupełniły cały festiwal. Tegoroczna edycja pokazała wyraźnie, że show na naszych oczach przeistacza się w wydarzenie o prawdziwie światowym zasięgu. Aspiracje organizatorów, którzy tworzą historię imprezy, nie okazały się mrzonkami. Wyjątkowość dopiero co zakończonych zawodów udowodniła, że dobry pomysł i autentyczna zajawka potrafią przyciągać ludzi z pasją – zarówno zadowolonych widzów, jak i profesjonalnych riderów. Po tak rozbudzonym apetycie, z niecierpliwością czekamy na kolejną odsłonę Honor Baltic Games.

Tegoroczna edycja pokazała wyraźnie, że show na naszych oczach przeistacza się w wydarzenie o prawdziwie światowym zasięgu.


86

JAW S D R O P

Dot – Braille Smartwatch Dot to urządzenie, które umożliwia czytanie smsów, tweetów czy książek osobom niewidomym. Na ekranie znajdują się cztery rzędy komórek, z których każda zawiera sześć aktywnych kropek. Mogą się one zwiększać lub zmniejszać, co pozwala na odczytanie nawet czterech liter jednocześnie. Za pomocą Bluetooth tekst zostaje przekonwertowany z aplikacji na zapis braillem. Dot bez ładowania wytrzymuje pięć dni. fingerson.strikingly.com

Tabletop HIFI Nie jesteś zadowolony z jakości dźwięku, jaki generują twoje głośniki? Oto rozwiązanie! Dzięki urządzeniu o wzmocnionej obudowie głośnika uzyskasz czysty dźwięk i to niezależnie od zewnętrznego źródła muzyki. Blat HIFI składa się m.in. z czterech sterowników oraz subwoofera, który podkreśli basy. Za rozwiązaniem przemawia też design urządzenia, który łączy prostotę z jakością wykonania. shop.symbolaudio.com

Devialet Phantom Niewinnie wyglądające urządzenie już niedługo może całkowicie zrewolucjonizować słuchanie muzyki. Phantom umożliwia bowiem stworzenie tzw. systemu multi-room, który pozwoli na uzyskanie czystego dźwięku bez przymusu uruchamiania całego systemu audio. Urządzenie wytwarza moc 750 W i choć cała technologia wygląda na skomplikowaną, do obsługi Phantoma wystarczy dziecinna prosta w obsłudze aplikacja Spark. devialet.com


87

JAW S D R O P

3ANGLE Oto projekt, który ma szansę namieszać na rynku designerskich tarcz zegarków. Twórcy 3ANGLE przekonują, że sposób, w jaki odczytujemy czas nie jest jedynym możliwym. Proponują trójkąt, który miałby zastąpić tradycyjne wskazówki. Zmienia on swoje położenie co pięć sekund, modyfikując kąt w zależności od pory dnia. Choć to tylko prototyp, trzeba przyznać, że prezentuje się wyjątkowo elegancko i oryginalnie. behance.net

Przenośny głośnik Bluetooth BT180light

Oto lekki i poręczny głośnik stereo Bluetooth z funkcją NFC z wielokolorowym i regulowanym podświetleniem LED. Głośnik jest niezwykle praktyczny. Można go postawić zarówno w poziomie, jak i w pionie. Dodatkowo jest wodoszczelny, a jego moc wyjściowa wynosi 7W (RMS). Posiada czytnik kart pamięci mikro SD oraz wejście AUX i mikro USB, dzięki któremu można podładować głośnik lub odtwarzać muzykę z komputera PC. lenco.com

Rower Arvaka Nazwa roweru skandynawskiej firmy Keim pochodzi od konia z mitologii nordyckiej. Konstruktorzy chcieli stworzyć rower, który odpowiadałaby na potrzeby natury. Jednoczesną sztywność i lekkość ramy osiągnięto dzięki nowatorskiej technologii, wykorzystującej warstwowe ułożenie popiołu z żywicy. Pozwala to chronić wewnętrzną, drewnianą konstrukcję przed wodą i brudem. Arvaka to rękodzieło powstałe z materiałów najwyższej jakości. keim.com

Sportcam-500 Najnowsza kamera Sportcam-500 to znakomity gadżet dla fanów surfingu czy BMX-ów. Dzięki różnym akcesoriom montażowym można ją przyczepić do ramy, kasku czy deski. Została wyposażona w szerokokątny obiektyw oraz wodoodporną obudowę, która pozwala robić zdjęcia czy nagrywać film nawet na głębokości 45 metrów pod wodą. Dodatkowo 2,4-calowy ekran dotykowy umożliwia odtwarzanie nagrań zaraz po ich wykonaniu. Kamerką można sterować przy pomocy aplikacji na urządzenia iOS lub Android. lenco.com


88

Burbon Wild Turkey – tradycja i pasja Są w życiu rzeczy, na które warto czekać, bo odpowiedniego smaku nabierają dopiero po czasie. Jedną z nich jest z całą pewnością legendarny Burbon Wild Turkey. Jego smak wynagradza oczekiwanie, bowiem od wielu, wielu lat niezmiennie cieszy on podniebienia znawców oryginalnych i niepowtarzalnych trunków. Tekst i zdjęcia: materiały prasowe

H

istoria burbonu Wild Turkey należy do wyjątkowo skomplikowanych – kolejne przejęcia marki przez zmieniających się kupców, niemalże zawieszenie działalności w czasach prohibicji i wielki powrót po jej zakończeniu. Dodatkowo w 2000r. rozległy pożar strawił magazyn, w którym znajdowało się 17 000 beczek z trunkiem. To wszystko mogło przyczynić się do spektakularnej klęski albo przynajmniej spowodować obniżenie jakości. Tak się nie stało. Wręcz przeciwnie – perturbacje ostatecznie umocniły silną pozycję Dzikiego Indyka na rynku i paradoksalnie pozwoliły na stworzenie burbonu o silnej i solidnej tradycji. Największą siłą, która pozwoliła recepturze przetrwać wszelkie zawieruchy, byli ludzie – zarówno ci, którzy z pasją oddawali się jej wytwarzaniu, jak i stali klienci z roku na rok coraz bardziej do Wild Turkey przywiązani. Nie pierwszy raz okazuje się, że to, co naprawdę dobre, obroni się samo, nawet jeśli po drodze pojawi się wiele przeszkód. Nie da się jednak mówić o burbonie bez wspomnienia o człowieku, będącym twarzą marki i jej najlepszym ambasadorem. Eddie Russell od prawie trzydziestu lat dba o to, by tradycja Wild Turkey Burbon została zachowana, a rozpoznawalny od razu smak pozostawał takim, jakim cenią go wytrawni smakosze. Czuwa nad całym procesem produkcyjnym, osobiście doglądając poszczególnych jego etapów. Może pochwalić

się rozległą wiedzą chemiczną, która przydaje mu się przy określaniu proporcji poszczególnych składników, zna się na sposobach ich łączenia. Wie też doskonale, czym powinna cechować się idealna beczka, w której dojrzewa whiskey. Z rozbrajającą szczerością i śmiechem powtarza, że to, co najbardziej lubi w swojej pracy, to moment, gdy może wreszcie spróbować gotowego trunku. Eddie jest synem Jimmy’ego Russella, który pozostaje master distillerem o najdłuższym stażu na świecie. Eddie podkreśla, jak bardzo ceni w ojcu to, że od 61 lat codziennie przychodzi do pracy dokładnie tak samo jak kiedyś, jakby nadal był po prostu szeregowym pracownikiem, a nie częścią legendy marki. Wydaje się, że w tym tkwi siła Wild Turkey. Jej produkcja wyrasta z pasji, a nie z chęci zarobku czy prestiżu. Jej twórców cechuje autentyczna radość zrobienia w życiu czegoś, co może sprawiać przyjemność także innym. Efektem tego podejścia jest współpraca obu panów Russell, którzy stworzyli nagradzaną „Russell’s Reserve”, 10-letnią odmianę burbonu, która jest dowodem na wybitny talent ojca i syna, jeśli chodzi o rodzaj wykonywanej przez nich pracy. A także stanowi potwierdzenie, że wiele lat działalności w branży to nie przypadek.


Bydgoszcz, Arkada Galeria Wnętrz, ul. Fordońska 40 • Gdańsk, ul. Grunwaldzka 225 • Katowice TTW HOME, Al. Roździeńskiego 191 • Kraków, ul. Zakopiańska 56A • Łódź, ul. Wydawnicza 1/3 • Poznań, Arkada Galeria Wnętrz, ul. Obornicka 229 • Warszawa – Mokotów, ul. Puławska 523 • Warszawa – Targówek, Domoteka, ul. Malborska 41 • Wrocław, Galeria Wnętrz Domar, ul. Braniborska 14

www.podlogi-kopp.pl



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.