Gazeta na Chmielnej nr. 29

Page 1

EGZEMPLARZ

BEZPŁATNY G A Z E TA C H M I E L N E J

NUMER 5/2013 (29)

WARSZAWA, MAJ 2013

I CAŁEGO ŚRÓDMIEŚCIA

NAKŁAD: 5000 EGZ.

8 STRON fb.com/gazetanachmielnej

W TYM NUMERZE TAKŻE:

Tamtej Warszawy nie da się nie lubić Trwa pozytywna moda na stolicę. Powstaje coraz więcej nowych organizacji zajmujących się miastem, mnożą się facebookowe profile o tematyce warszawskiej. To dobrze. Ale czy taka masowa moda na folklor nie niesie też ze sobą jakiś zagrożeń? Skąd ta miłość współczesnych do historii — zapraszamy do przeczytania wywiadu z Matiną Bocheńską — założycielką Grupy Teatralnej Warszawiaki. Czytaj na str.

2

Egipt w stolicy Na tropie faraonów — przegląd egipskich wątków w mieście Syrenki zobacz na str.

3

fot. K. Bartczak

Witraży czar

czyli polska tradycja witrażowa na przykładzie stolicy. Czytaj na str.

www.czymogepomoc.pl

Sponsor Projektu Chmielna

Sponsor Projektu Chmielna

Sponsor Projektu Chmielna

Patron Medialny

www.dtbj.pl

www.cmp.med.pl

www.minuta8.pl

www.radiokolor.pl

4

Partner

STRONA

1


NUMER 29 / MAJ 2013

Tamtej Warszawy nie da się nie lubić

Magda Liwosz: Grupa teatralna, kabareciarze, performerzy czy kapela podwórkowa — kim są Warszawiaki? Matina Bocheńska: Jesteśmy pasjonatami dawnej Warszawy. Chcemy ukazywać stolicę w takim świetle, w jakim my sami ją widzimy. A widzimy ją jako miasto z niesamowitą, choć chwilami trudną historią, z wyjątkowym humorem (bardzo specyficznym zresztą, charakterystycznym dla Warszawy). Warszawiaki to artyści amatorzy oraz współpracujący z nami muzycy. Razem tworzymy kapelę, realizujemy występy kabaretowe, robimy też akcje uliczne: gra w trzy karty, kubki, lusterka... W ten sposób chcemy oddać klimat naszego miasta sprzed wojny, opowiadać o Warszawie międzywojnia i tej z czasu okupacji. Na małym skrawku chodnika lub na scenie staramy się kontynuować to, co kiedyś stanowiło codzienność. Nie unowocześniamy tego, co było. Głęboko wierzymy, że właśnie w pierwotnej formie tkwi piękno i „leguralny faszon” naszej Warszawy. I chyba coś w tym jest, bo spotykamy się z bardzo pozytywnym odbiorem. Mówi się, że Warszawę da się lubić, a naszym zdaniem tamtej Warszawy nie da się nie lubić. M. L.: Kto za tym wszystkim stoi? M. B.: Na pomysł stworzenia takiej grupy wpadłam w 2007 r. i dosłownie oszalałam — biegałam po mieście, zaczepiałam obcych ludzi. Wydawało mi się oczywiste, że akordeonista grający na ulicy będzie chciał działać ze mną w tym projekcie. Bywało różnie, zdarzało się, że pojawiał się ktoś z początku bardzo zaangażowany, jednak z czasem tracił entuzjazm i znikał. Mimo to nie przestawałam wierzyć w to, że się uda. Przy pomocy przyjaciół — Tuni Haas, Tomka Koślacza uparcie realizowałam swój plan. Musiało się udać — a skoro musiało, to się udało. Obecny skład zespołu uformował się podczas pracy nad spektaklem „Cafe pod Minogą”, który zrealizowaliśmy dzięki pomocy Ośrodka Kultury Ochoty. Spektakl przygotowywaliśmy szmat czasu, co sprawiło, że się ze sobą ogromnie zżyliśmy. Wszyscy bardzo tęsknimy za tym przedstawieniem i chcemy je reaktywować. Bywało, że przed próbą zamiast mówić „serwus” czy „cześć”, witaliśmy się piosenką. Klimat był niepowtarzalny. W tej chwili mamy w składzie kilkanaście osób. Każda wnosi od siebie coś innego. Jak już mówiłam, nie jesteśmy zawodowymi aktorami, lecz amatorami. Role rozdawane są względem osobowości. Wielokrotnie po występie pytano mnie o Piotrka Grygoruka, a konkretnie, „dlaczego on na co dzień też tak mówi i tak się zachowuje”. Odpowiedź prosta: bo taki już z niego gagatek! Kubę Kozaka znam ponad 10 lat, on zawsze się

2

STRONA

posługiwał gwarą. Nasz elegancik Janek Jastrzębski to prawdziwy dżentelmen, jakby przeniesiony z tamtej epoki — jest taki sam na scenie i poza nią. Różnimy się od siebie, każdy z nas ma inny temperament i wrażliwość, ale łączy nas to, że mamy wspólną pasję i jedno motto, którym jest fragment piosenki śpiewanej niegdyś przez Jaremę Stępowskiego: „My nie wypadniem z roli i właśnie w tem różnica”. M. L.: Mówiłaś o pozytywnym odbiorze tego, co robicie. Do kogo kierujecie swoją twórczość? M. B.: Do tych, którzy kochają to miasto lub noszą w sobie potencjał do tego, aby je pokochać, a tak jak wspomniałam, gdy Warszawę się pozna, nie da się jej nie lubić, czyli... dla każdego! Nie ukrywam jednak, że najbardziej nas cieszy, gdy z naszego występu zadowoleni są ludzie starsi, a więc ci, którzy pamiętają dawną Warszawę. Podobnie gdy rodzic dziękuje nam, że zaszczepiliśmy w jego dziecku fascynację naszą stolicą, bo wystarczy „miastu spojrzeć w oczy, jak dziewuchnie swej w oczęta, już tej chwili, tej uroczej się nie zapomni, się zapamięta!”. M. L.: Jaki moment z dotychczasowych doświadczeń najbardziej zapadł Ci w pamięć? M. B.: Każdy z nas na pewno ma swoje ważne momenty i wspomnienia. Jeśli chodzi o mnie to niewątpliwie jednym z nich był pobyt we Wrocławiu. Mieliśmy zagrać przed pokazem rekonstruktorów i zaśpiewać trzy piosenki okupacyjne. Przed występem mimo ogólnego gwaru i głośnej muzyki dobiegającej z rynku postanowiłyśmy z Gabi Mościcką, naszą akordeonistką, przećwiczyć jeszcze piosenkę „Dnia pierwszego września”. Podeszła do nas wtedy starsza pani, złapała mnie za rękę — nigdy tego nie zapomnę — rozpłakała się. Powiedziała, że śpiewamy to tak, jak śpiewano kiedyś, że wróciły jej wszystkie wspomnienia. Z jednej strony takie chwile świadczą o tym, że jesteśmy autentyczni, a z drugiej przypominają, że dotykamy tragicznej historii i straszliwych przeżyć, które stały się udziałem tych ludzi. Do piosenek okupacyjnych podchodzimy ze szczególną uwagą — jest w nich bowiem ogromny ładunek emocjonalny. Staramy się przekazać tekst najlepiej, jak umiemy, jednocześnie zachowując prostotę i nie brnąc w aktorskie interpretacje. Gdy na koniec rozmowy ta pani podziękowała nam za kontynuowanie tradycji, odetchnęłyśmy z ulgą — bez tych słów nie umiałabym drugi raz tego dnia zaśpiewać tej piosenki. Pamiętam też, gdy graliśmy na Ząbkowskiej w jednym z zaprzyjaźnionych lokali. Po koncercie poszliśmy całą ekipą do chłopaków, którzy stali w jednej z bram. Było już grubo po 22.00, zaczęliśmy grać w podwórku, zeszli do nas mieszkańcy kamienicy i jakaś pani z dzieckiem na ręku. Ferajna z Ząbkow-

fot. Mateusz Gołąb / ClipIt.pl

Dialogiem, humorem i piosenką starają się wnieść do współczesnej Warszawy klimat dawnych lat. O historii, teraźniejszości i przyszłości rozmawiam z Matiną Bocheńską, założycielką Grupy Teatralnej Warszawiaki.

Magda Liwosz

Matina Bocheńska

skiej śpiewała z nami. Zrobiło się gwarno i głośno. Nikt z okna nie zgłaszał pretensji. Przejeżdżał patrol policji, zatrzymał się i po chwili zrezygnował z interwencji. Myślę, że zasługą nie były piękne dźwięki akordeonu, ale cała banda, która niechętnie spojrzała w ich stronę. Było klawo. M. L.: Czy nie wydaje Ci się, że mamy teraz do czynienia ze swoistą modą na folklor warszawski? Dużo się mówi o gwarze, nagrywa coraz to nowe aranżacje warszawskich szlagierów... Myślisz, że to chwilowy trend? M. B.: Jak najbardziej zauważyłam taką tendencję, być może jest to w jakimś stopniu tymczasowe. Z jednej strony cieszę się, że warszawską kulturę tudzież „kurturę” się wspiera, a z drugiej — zdaję sobie sprawę z tego, że w każdej modzie na folklor istnieje niebezpieczeństwo. Przeinacza ona bowiem istotę rzeczy. Warszawa ma się czym chwalić. Bardzo dobrze, że dziś nasze miasto coraz częściej promuje się właśnie przez folklor. Jednak, para-

doksalnie, taka moda może go po trochu zabijać. Dla mnie najważniejsza jest sama esencja — w przypadku muzyki, to, o czym się śpiewa. Nie ma znaczenia, jaki to rodzaj muzyki, jaki wokal, jakie instrumenty. Ważne, by wyrazić te same emocje, jakie dany utwór przekazywał pierwotnie. I o tym trzeba pamiętać. M. L.: Dużo już zostało powiedziane o przeszłości. Pomówmy dla odmiany o przyszłości. Jakie są Wasze najbliższe plany? M. B.: Przede wszystkim niedługo wchodzimy do studia i nagrywamy płytę. Znajdą się na niej piosenki rozpoznawalne, ale też te zapomniane. Ten album z pewnością nie będzie nudny. Pojawi się na nim siedmiu wokalistów, a także zagra z nami — ku mojej ogromnej radości — Sylwester Kozera, którego przy okazji bardzo serdecznie pozdrawiam. Ponadto planujemy nagranie teledysku, więc będzie się działo. M. L.: Dziękuję za rozmowę.

Makieta i skład: www.minuta8.pl


Egipt w stolicy

Świątynia w Łazienkach Pierwszym przykładem warszawskich nawiązań egipskich jest bardzo mało znana Świątynia Egipska w łazienkach. Ukryta w rzadko odwiedzanej północnej części parku, na tyłach Belwederu powstała w pierwszej połowie XIX wieku, dużo później niż pozostałe budynki Łazienek, kiedy podejście klasyczne, skłaniające się ku stylizacji grecko-rzymskiej, zaczęło ustępować miejsca romantyzmowi, znajdującemu upodobanie we wszystkim co tajemnicze i mistyczne. Aby dać wyraz

takim upodobaniom sięgano głownie do wzorców architektury gotyckiej, ale zdarzały się też inne inspiracje. Egipt podówczas łączono, bardziej na zasadzie swobodnych skojarzeń niż wiedzy historycznej, z „ezoteryczną spuścizną duchową”. Szczególnie w środowiskach wolnomularskich był to bardzo modny trend, miejsca spotkań loży często zdobiono egipskimi motywami albo wręcz stylizowana na świątynie znad Nilu. Czy taki był motyw zbudowania Świątyni Egipskiej w Łazienkach? Trudno to dzisiaj stwierdzić. Masoni z zasady nie nagłaśniali swojej działalności, więc brak informacji jest zrozumiały. Poza tym o budynku ogólnie niewiele wiadomo. Nie jest znana ani dokładna data wybudowania ani architekt. Projekt przypisuje się Jakubowi Kubickiemu (temu od arkad i mnóstwa innych powstałych w tym czasie projektów). Świątynia ma wszystko co konieczne w tego typu budowlach: charakterystyczne lotosowe kolumny, motyw papirusów, stelle, obelisk, lwy a nawet sarkofag w środku. Dawniej łączyła się z nią jeszcze cieplarnia z drzewkami figowymi, dziś już nieistniejąca.

Totalitarne obeliski Żeby trafić na drugi przykład egipskich wpływów trzeba przenieść się w czasie o ponad stulecie i szukać nie w zapomnianych zakamarkach parków, ale w samym Centrum. Eklektyczna do granic możliwości architektura Pałacu Kultury i Nauki jest przykładem na to, że w jednej budowli da się połączyć renesansowe ozdoby, stylizowane na greckie posągi, barokowy przepych wnętrz, a wszystko to na bazie amerykańskiego modernizmu. Zaiste socrealizm był stylem bardziej kuriozalnym niż się powszechnie sądzi. Nie dziwi więc, że w tym zamieszaniu znalazło się również miejsce dla egipskich obelisków. Zamykające rogi całego zało-

fot. Ewkaaa / źródło: Wikimedia Commons

Nawiązujące do starożytności motywy architektoniczne są w Warszawie tak powszechne, że nie zwracamy na nie szczególnej uwagi. Na jońskie i korynckie kolumny, tympanony z mitologicznymi płaskorzeźbami, budowle w całości inspirowane znanymi budowlami starożytnymi (np. kościół Św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży o bryle rzymskiego Panteonu czy kopia rzymskiego grobowca Cecylii Metelli w Królikarni) można w historycznej części miasta natrafić na każdym kroku. Z reguły są to nawiązania do starożytności rzymskiej, rzadziej do greckiej, uzasadnione poszukiwaniem ciągłości kultury zachodniej, która w greckorzymskim antyku ma swoje korzenie. Znacznie rzadsze są przykłady nawiązań do architektury egipskiej. W tym wypadku bowiem nie ujawnia się zazwyczaj klasyczna harmonia i czysty, dopracowany kanon. Efekt w przypadku wielu „egiptyzujących” realizacji jest niejednokrotnie dość dziwaczny i mocno zahaczający o kicz i tandetę wesołego miasteczka. W Warszawie na szczęście nie ma ekstremalnych przykładów stylu znad Nilu, ale te nieliczne egipskie nawiązania, na które możemy w mieście natrafić w każdym wypadku mają w sobie coś dziwnego.

Marcin Wojtasik

Świątynia Egipska w Łazienkach Północnych żenia architektonicznego podkreślają one jego ciężki, przytłaczający charakter świątyni totalitarnej władzy. Trudno stwierdzić, czy architekt Lew Rudniew był do końca świadom, jaki przekaz wysyła warszawiakom nawiązując do rządzących twardą ręką faraonów, ale przekaz ten jest bardzo czytelny i wyraźny. Nie wiadomo jaki będzie los obelisków, kiedy wreszcie dojdzie do zabudowania placu Defilad, o ile kiedyś to w ogóle nastąpi. W najlepszym wypadku pewnie wchłonie je nowoczesna metalowo-szklana zabudowa.

Piramida finansowa

peryferiach. W Paryżu szklana piramida przed Luwrem jest kontrowersyjnym świadectwem francuskich fascynacji Egiptem. Czego świadectwem jest szklana piramida przy wylotówce na Poznań, to nawet ja nie wiem. Mieści się w niej Centrum Leasingu i Finansów, tak przynajmniej można wyczytać z wielkiego napisu u stóp budowli. Ciekawi mnie jak się w takim miejscu pracuje. Czy na finansistów pozytywnie oddziałuje tajemnicze dobroczynne promieniowanie kształtu piramidy? Czy też raczej spływają potem, gdy w pogodne letnie dni słoneczko przygrzewa przez skośnie nachylone szklane ściany?

Ostatni przykład to architektura jak najbardziej współczesna. Szklana piramida. Znajduje się przy skrzyżowaniu Połczyńskiej i Dźwigowej, a powstała pod koniec lat dziewięćdziesiątych, czyli w okresie, w którym Warszawa wzbogaciła się o niejeden koszmarny budynek, ten na szczęście zlokalizowany na

„Egipskie” budowle więc powstawały, wciąż powstają i będą zapewne powstawały w przyszłości dając świadectwo jak dużą i jak tajemniczą siłę oddziaływania ma architektura faraonów. Można powiedzieć, że zgodnie z pierwotną intencją stała się ona dla jej twórców przepustką do wieczności.

Różne wyrazy Film „Psy”, w którem nie figurował żaden czworonóg, ale za to publiczne wyrazy latali w te i nazad po całem ekranie, dał nam, mnie i panu Ambrożemu Keksowi, powód do rozpatrzenia chwestii tak zwanych naukowo brzydkich słów. Siedzieliśmy sobie przy mocnej kawie, jak prawdziwi stwórcy kultury powyższej albo uczeni na piśmie. — I co pan, panie Ambroży mniemasz akonto tego, że w dzisiejszych czasach nawet ludzie kultury, sztuki i telewizji wjeżdżają sobie na godność osobistom, wyzywają się od narządów i obrażają jeden drugiemu mamusie? —- Z przykrością zawiadamiam, że te smutne fakty zatrącają mnie w czułą strune. Słyszałeś pan o pani dyrektor teatru z Poznania? — Słyszałem, panie Ambroży.

www.czymogepomoc.pl

mowazgrochowa.blogspot.com — No właśnie, dama niewąskiej urody, całe życie na deskach można powiedzieć i co? Jak wygląda organ w jej ustach? — Okropnie i żeby to jeszcze panie Ambroży tak zwany głęboki teren, ale Wielkopolska?! — Otóż. Rzecz wiadoma, ja rozumiem, że artysta, nawet pci naprzeciwnej, może wyjść z nerw i cholerować pod adresem, diabłować i temuż podobnież, ale niestety kultura się rozchodzi, młodzież słucha i co potem? — Ale, panie Ambroży, w obronie pani dyrektor jakiś pan zaznaczył, że przeprasza za pardon, ale to obscenium to taka ekspresja. — Czy ekspresja to nie wiem, ale buractwo owszem. Wracając apropos artystów. Przed wojną był taki artystaplastyk, niejaki Witkacy. Kojarzysz pan?

— Nie pamiętam, poinformuj mnie pan. — Ten dany Witkacy mniał firmę portretową, Bracka 23, mieszkania 42, trzecia brama. Oprócz tego pisał książki i w tych książkach umieszczał nieraz takie wiązanki, że dorożkarze zielenieli z zazdrości.

Przemysław Śmiech

— Z powodu dlatego, żeby interlokator zdawał sobie sprawozdanie, że ma do czynienia nie z jakąś lebiegą, swołoczą, czy inną drętwą, ale z obywatelem oblatanem w słowniku wyrazów dwujznacznych. Teraz słówka na „cha” i na „ku” nadużywa każda łachadojda, a temczasem brzydkie wyrazy powinny być używane tylko w razie konieczności, w celu uniknięcia na ten przykład pulpetacji serca.

— Nie może być! Dorożkarze?! — Co tedy począć, panie Ambroży? — A jak! Wojsko przysyłało do Witkacego kaprali i sierżantów na szkolenie. Jak potem taki kapral posłał szeregowemu bukiet serdecznych życzeń, to ten w try miga uczył się padnij–powstań, czyszczenia pepeszy i samookopywania się do postawy strzeleckiej stojąc. Towarzyskie alibi wymaga, żeby jak już kogoś objeżdżać, to na perłowo.

— Z wyrazów publicznych, podobnie jak kropelek na nerwy, korzystać z umiarem, a przed użyciem skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. — Dlaczego? — Dlatego, że nadużycie może spowodować skutki uboczne…

— Z powodu dlaczego, panie Ambroży?

STRONA

3


NUMER 29 / MAJ 2013

Witraży czar wręcz upstrzona z zewnątrz łukami przyporowymi, maswerkami, wimpergami, rozetami, żabkami, sterczynami i bogato rzeźbionymi portalami, tym bogatszymi, im większa ranga świątyni lub fantazja projektanta. Charakterystyczne są tu także witraże — bardzo specyficzne dzieła sztuki, pełniące jednocześnie wiele funkcji. Stano-

ela Żeleńskiego, brata Tadeusza „Boya”, prowadzona po jego śmierci nadal z wielkimi sukcesami przez wdowę Izę z Madeyskich Żeleńską i syna Adama. Najwybitniejszymi projektantami byli bezspornie Stanisław Wyspiański, Józef Mehoffer, Stefan Matejko i Karol Frycz. Ich dzieła można podziwiad także w Muzeum Witrażu, które mieści się w tej samej kamienicy przy al. Krasińskiego 23,

niestety główne witraże okienne w sali na parterze, ani stoły szklane przeznaczone do... masażu!

w której działał od 1902 r. Krakowski Zakład Witrażów S.G. Żeleński. W Warszawie prym wiódł zakład Władysława Skibińskiego przy ul. Siennej 5/7, który wykonał m. in. witraże w dawnym Domu Towarowym Braci Jabłkowskich przy Brackiej 25. Podziwiane tu do dziś wizerunki eleganckich Warszawianek z różnych epok zaprojektował prof. Edmund Bartłomiejczyk. Warto dodać, że dzieła polskich witrażystów zdobią także budowle zagraniczne — choćby łacińskie katedry Lwowa i Fryburga.

Hoser byli najbardziej znanymi warszawskimi ogrodnikami, wi ę c i witra ż przedstawia... słoneczniki.

Tak luksusowa była niegdyś Warszawa, przyrównywana do Paryża i Wiednia. Secesyjne witraże przetrwały też m.in. w kamienicach przy Bagateli oraz w kamienicy Hoserów przy Al. Jerozolimskich 51 — tam, gdzie fotoplastykon. Bracia

fot. K. Bartczak

Światło wpływa na nastrój, usposobienie do życia i innych ludzi, wiarę w siebie i powodzenie naszych przedsięwzięć. Potrafi też rozbudzić lub wzmocnić wiarę w zjawiska nadprzyrodzone. Można powiedzieć, że promień światła to palec mistyki i transcendencji, wskazujący nam miejsca, gdzie poczujemy się lepsi i mocniejsi, gdzie odczujemy kosmiczne wsparcie mocy innego świata.

Przemysław Pawlak

Witraże w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich

Tę właściwość i siłę światła znać musieli od wieków fundatorzy, architekci i budowniczy kościołów a przede wszystkim biskupi i proboszczowie. Ci ostatni decydowali się gromadzić potężne fundusze, często pozornie przekraczające możliwości danej parafii czy diecezji, by mogły powstać świątynie — strzeliste, piękne, tajemnicze i strojne w najróżniejsze detale architektoniczne i elementy wystroju wnętrz — przyciągające wiernych i dające zapomnienie od codziennych trosk.

Bez witraży światło słoneczne nie może ujawnić wiernym pełni drzemiącego w nim „talentu”. Chyba najpopularniejszym w Polsce typem świątyni katolickiej i świątyni w ogóle, jest gotycka lub neogotycka, podłużna, ceglana bryła o układzie bazylikowym lub pseudobazylikowym — środkowa nawa wyższa od bocznych, z oknami, ewentualnie ślepymi blendami ponad dachem naw bocznych lub bez okien. Jednonawowe wcale nie muszą być skromniejsze, jeśli stanowią mieszankę stylów nakładanych na siebie w kolejnych przebudowach. Gotycka bryła jest czasem

4

STRONA

wią punkt graniczny między sferą zewnętrzną — profanum i wnętrzem świątyni — sakrum. Osłabiają siłę promieni słonecznych, nie dopuszczając większości z nich dostępu do świątyni a czerpiąc z nich niejako paliwo dla własnego piękna. Bez światła nie da się podziwiać witraży. Bez witraży światło słoneczne nie może ujawnić wiernym pełni drzemiącego w nim „talentu”. Dla wiernych zgromadzonych na mszy pod koniec XIX, a tym bardziej w XIV stuleciu, witraż musiał być namiastką cudu, skoro i dziś nie możemy się nadziwić maestrii ich wykonania i z otwartymi ustami i zadartą głową wpatrujemy się zachwyceni w barwne postacie świętych, Maryi, stacje drogi krzyżowej lub panoramy najstarszych polskich miast. Takimi skarbami obdarzeni są nie tylko mieszkańcy Krakowa, Poznania, Kalisza czy Włocławka — prastarych siedzib arcybiskupich i biskupich. Urzekające feerią barw zabytkowe witraże spotykamy także w mniejszych miejscowościach, np.: Opatówku, Turku (Wielkopolska), Żyrardowie (Mazowsze), Białogardzie, Górzycy, Lęborku, Łęknie, Runowie, Szczecinku, Trzebiatowie (Pomorze), Łaocucie (Podkarpacie) czy Żorach (Górny Śląsk).

Mistrzowska robota Najsłynniejszym wykonawcą witraży była krakowska pracownia Stanisława Gabry-

Cudownie ocalone Witraże świeckie w Warszawie bardzo nieliczne, ale jednak przetrwały bombardowanie z września 1939 r., potem radzieckie naloty dywanowe z lat 1942 i 1943, Powstanie 1944 i palenie Warszawy przez Niemców po upadku Powstania. Przykładem jest witraż w zawierający orła w koronie (przetrwał nawet PRL) — godło Polski w westybulu d. Państwowego Banku Rolnego przy ul. Nowogrodzkiej 50, zbudowanym w 1926-1927 r. Witraż, jak cały gmach projektował Marian Lalewicz, a wykonała pracownia Franciszka Białkowskiego, dawnego wspólnika Władysława Skibińskiego. Ten sam Białkowski wykonał dekoracje witrażowe łaźni rzymskiej z 1911 r. w kamienicy Pod Messalką przy Krakowskim Przedmieściu 16/18, gdzie w oficynie otwarto wówczas „Łaźnię Centralną”, niezwykle nowoczesną, a jednocześnie strojną w eklektyczny i secesyjny detal. Nie przetrwały

Dla wiernych zgromadzonych na mszy pod koniec XIX, a tym bardziej w XIV stuleciu, witraż musiał być namiastką cudu.

fot. K. Bartczak

Za wszelką cenę

Makieta i skład: www.minuta8.pl


W poszukiwaniu smaku

RECENCJA KULINARNA

Jedzenie ideowo zaangażowane To żadna nowość że światopogląd wyraża się często poprzez różne specyficzne obyczaje związane z jedzeniem. Są to kwestie związane z religią, polityką czy też z innymi aspektami postrzegania świata, które pewne osoby chcą zademonstrować poprzez to co jedzą, a częściej poprzez to czego nie jedzą. Żydzi i muzułmanie nie jedzą świń, a hinduiści krów, tak manifestując swoją odrębność religijną. Pionierzy walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych odmawiali picia brytyjskiej herbaty demonstrując swoją odrębność od Korony, a zarazem narażając ją na poważne straty. Thoreau w ramach praktycznej demonstracji swoich poglądów żywił się tylko tym, co sam wyhodował. Wielu więźniów politycznych dla podkreślenia swojego protestu odmawia jedzenia w ogóle. Większość z nas odmówi spożycia kota bądź psa, za czym też będą stały nie do końca uświadamiane kwestie światopoglądowe.

wić kaszą i surówką, a i tak w tej kaszy znajdowała skwarki, należą do zamierzchłej przeszłości.

Vege underground W okolicach samej tylko Chmielnej mogę wskazać co najmniej pięć lokali z ofertą

trzyposilkidziennie.blogspot.com

squatem (chyba), ale wygląda idealnie jak squat i obsługę ma jak żywcem wyciągniętą ze squatu. Nie ma się jednak czego obawiać. Ci młodzi ludzie nie są w kwestionowaniu własności na tyle radykalni, by nie przyjąć od klienta zapłaty za bardzo dobre latte albo naprawdę dobrego wegańskiego hot doga. Inna sprawa, że jest

fot. Renée S. Suen / CC

Obecnie najbardziej żywym i wyrazistym trendem wydaje się jednak ideologicznie uzasadniana odmowa jedzenia mięsa. Coraz więcej ludzi zostaje nie tylko wegetarianami, ale wręcz weganami, rezygnując nie tylko z mięsa, ale z wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego: mleka, jajek, a nawet miodu. Pojawiają się również ekstremiści w rodzaju frutarian, którzy nie zadają śmierci nawet roślinom jedząc tylko to, co samo spadło z drzewa czy witarianie nie uznający obróbki termicznej. To, co prawda, margines, ale większy niż by się mogło zdawać. Witarian jest w Warszawie tyle, że opłaca się prowadzić restaurację serwującą dania oparte wyłącznie na surowych produktach. Najbardziej widoczna jest jednak coraz większa rzesza wegetarian i wegan. Widoczna, bo dla ich potrzeb powstaje coraz więcej lokali. Czasy, kiedy osoba niejedząca mięsa mogła się na mieście poży-

nie jedzące mięsa nie są już dyskryminowane. Mogą sobie zjeść na mieście normalnego hamburgera. No może nie do końca normalnego, ale na pewno satysfakcjonującego. Strategii na zastąpienie w bule mięsa jest kilka. Seitanex i tofex to burgery zrobione z seitanu i tofu. Seitan to zbożowy gluten zawierający więcej białka niż tofu. Warzywex to grillowane warzywa, chrupiące i kolorowe. Burak, seler, kiełki i inne sezonowe różności. W zasadzie lekkim rozczarowaniem jest tu fakt, że nie mają one formy burgera tylko warzyw w bułce. Cieciorex, jak nazwa wskazuje z ciecierzycy, jest bardzo dobry, choć o nieco zbyt luźnej konsekwencji i trochę wypływał z buły. Jaglanex to burger na bazie kaszy jaglanej z pestkami dyni i słonecznika. To chyba najlepszy wybór ze wszystkich powyższych. Do wyboru jest bułka ciemna albo jasna i sosy. Cena ok 15 złotych. Uwaga na tłumy i związany z tym długi czas oczekiwania na zamówienie.

Pyszna sałatka z buraków, cebuli, sera robiolan i orzeszków

Vege rewolucja

wyłącznie albo głównie dla wegetarian. Na dodatek są wśród nich lokale, gdzie wegetarianizm traktuje się jako część szerszej ideologii. Ogólnie w wege restauracjach i barach króluje raczej klimat anarchizujący i postępowy niż konserwatywny, ale są też przypadki miejsc naprawdę zaangażowanych społecznie, np. zlokalizowane w kwestionujących święte prawo własności squatach, miejsca gay friendly czy też lokale goszczące rożne inicjatywy feministyczne i ekologiczne. Cafe Tygrys ukryte w bramie za skwerem na Chmielnej nie jest wprawdzie

to opłata nader skromna. Hot dog kosztuje np jedyne 7 złotych. Po drugiej stronie Chmielnej funkcjonuje od dawna nieco większa, popularna restauracja Vege Miasto, gdzie bardzo różnorodne bezmięsne posiłki również spożywa się najczęściej w towarzystwie osób wytatuowanych wykolczykowanych i z dredami.

Marcin Wojtasik

Jak pokazuje ten krótki przegląd, warszawska scena wegetariansko wegańska rośnie w siłę. Coraz większa oferta powoduje, że coraz więcej osób decyduje się na rezygnację z mięsa, mając do dyspozycji pełnowartościową i urozmaiconą alternatywę. Rzecz jasna na razie nie stanowią one realnego zagrożenia dla tradycyjnych obyczajów kulinarnych Polaków, ale w dającej się wyobrazić przyszłości może się okazać, że to mięsożercy zaczną mieć problemy ze zjedzeniem na mieście posiłku.

Cafe Tygrys Chmielna 10A

Vege alternatywa

Vege Miasto Chmielna 9A

Znakiem czasów jest otwarta niedawno na Hożej wegańska hamburgerownia Krowarzywa. Nawet po tym względem osoby

Krowarzywa Hoża 42

Majowe premiery Już w maju na ekrany kin wejdą długo wyczekiwane premiery. Kino Atlantic zaprasza wszystkich na prawdziwą filmową ucztę, której sprzyjają długie weekendy… Fani Leonarda DiCaprio i wielkich ekranizacji w końcu, po wielu miesiącach oczekiwania i zerkania na trailery, będą mogli zobaczyć „Wielkiego Gatsby`ego”. Klasyka kina powraca w wielkim stylu

i zapewne wielu miłośników twórczości Fitzgeralda będzie porównywało najnowszy film Baza Luhrmanna do poprzednich produkcji. Wielbicieli nieco lżejszej rozrywki zadowoli zapewne kolejna część z cyklu Kac Vegas. W trzeciej odsłonie tego wielkiego hitu nie zabraknie ani poczucia humoru, ani absurdów. Premiera już siódmego czerwca! Dodatkowo, w maju

DA widzowie będą mogli się wybrać do kina Atlantic między innymi na „Szybkich i wściekłych 6” (plejada gwiazd filmów akcji) oraz „Prawdziwą historię króla skandali”.

Wszelkie informacje i szczegóły dotyczące seansów znajdą Państwo na stronie www.kinoatlantic.pl. Zapraszamy!

UWAGA! KONKURS Dwie osoby, które jako pierwsze odpowiedzą na zadanie konkursowe otrzymają podwójne bilety na dowolny wybrany seans w Kinie Atlantic.

www.czymogepomoc.pl

Pytanie konkursowe brzmi: Kto był gospodarzem pierwszego spotkania w literacko–filmowym cyklu 2+1? Odpowiedzi przesyłajcie na adres e-mail: redakcja@gazetanachmielnej.pl

STRONA

5


NUMER 29 / MAJ 2013

ZDROWIE:

Mały alergik kontra pyłki roślin Alergia na pyłki roślin wiąże się z nadwrażliwością na alergeny wziewne, które wnikając do organizmu drogami oddechowymi, zaburzają działanie układu oddechowego. Pylące sezonowo (głównie wiosną i latem) rośliny, nasiona roślin kwiatowych, traw, drzew i krzewów powodują takie objawy jak katar sienny, łzawienie oczu, bóle głowy czy nawet astmę pyłkową. Jeżeli więc wybieramy się na wakacje z dzieckiem nadwrażliwym na pyłki roślin, urlop spędźmy na nadmorskich lub wyso-

6

STRONA

kogórskich terenach. Miejsca te — w przeciwieństwie do Mazur czy obszarów nizinnych — nie obfitują w bujną roślinność, co automatycznie zmniejszy ryzyko kontaktu dziecka z alergenami. Wskazane jest również zabieranie malca za granicę, gdzie znajdziemy zarówno odmienny klimat, jak i urozmaiconą faunę i florę. Pyłkowica często dotyka dzieci z atopowym zapaleniem skóry, jednak może być też przekazywana dziedzicznie. Dzieje się tak u 65% chorych. Jak zatem rozpoznać, że malec jest uczulony na pyłki roślin? Pierw-

sze dolegliwości uaktywniają się w okresie wczesnego dzieciństwa, około szóstego albo siódmego roku życia. Zanotowano jednak pojedyncze przypadki pojawienia się dolegliwości u osób, które przekroczyły 40 lat. Głównym symptomem alergii na pyłki są serie kichnięć połączone z wodnistym wyciekiem z oczu i nosa. Płynny katar zatyka nos, może też pojawić się obrzęk powiek. Bywa, że stają się one zaczerwienione i lekko opuchnięte. Pojawia się uczucie ogólnego zmęczenia, któremu może towarzyszyć gorączka, napady duszności, pokrzywka oraz bóle stawowe czy żołądkowe.

Dziecko uczulone na pyłki należy — w miarę możliwości — separować od terenów porośniętych przez pylące w danym miesiącu drzewa, krzewy, chwasty i trawy. Jeżeli mieszkamy na takim obszarze, w okresie wzmożonej aktywności alergennych roślin, postarajmy się wyjechać nad morze albo w góry. Pamiętajmy też, że najmniejsze stężenie pyłków notuje się w okolicach zbiorników wodnych, w zamkniętych pomieszczeniach oraz krytych basenach.

Makieta i skład: www.minuta8.pl


Czytelnia

RECENCJA KSIĄŻKOWA

Kanibal, mięso i Jutta

Prawdziwe historie, nawet te najbardziej szokujące, mogą stać się poetyckie i głębokie. Jutta. Przemawia do nas z kart powieści, niepewnie, chaotycznie, gubi się we własnych myślach. Co chce przekazać? Kim jest? Jutta jest chuda, jest bezdomna,

jest skazana na porażkę. Obserwuje rzeczywistość i oddaje za pomocą słów jej gorzki smak. Opowiada, jak poznała Karla — rzeźnika, który przygarnął ją do siebie, jak się zabiera psa z ulicy. Dał jej jeść. Co z tego, że ludzkie mięso, przełknęła z wdzięcznością. Nic od niej nie chciał. Pozwolił jej być, dając równocześnie dom i schronienie. Jutta stała się więc oficjalnie żoną Karla Denke. Tego, który zabijał ludzi i wykorzystywał ich mięso. Tego, który był bardzo spokojnym człowiekiem. Tego, który nie przerażał, ale wręcz przeciwnie: biło od niego jakieś ciepło, które Jutta przyjęła i które przekazuje także nam. „Żona rzeźnika” to powieść o wielu rzeczach, ale na pewno nie o mordercy. To, co robi Karl, stanowi tło dla emocji i wydarzeń. To tło przede wszystkim dla samej Jutty, która próbuje opowiedzieć nam o swoim życiu i o domu, jaki tworzyła z kanibalem. Znajdujemy więc opowieść o biedzie, o szarym życiu, o sąsiadach za ścianą i o tych, którzy próbują oceniać innych. Jutta nie ocenia Karla w ogóle. On jest po prostu jej, jako narratorka dziewczyna otacza go kokonem ochronnym. Każdy akapit przedtawia Karla jako człowieka, takiego, któremu sporo się zawdzięcza i z którym nawiązuje się silne więzi. Bohaterka nie chce brukać jego

Warszawa nie taka szaraj Warszawiakom, szczególnie tym z krótkim stażem, stolica kojarzy się z korkami, wieżowcami, blokowiskami i szarością. Nic bardziej mylnego! Warszawa może się wydawać szara chyba tylko tym, którzy nie podnoszą oczu znad klawiatury telefonu i wstukiwanych w nią esemesów lub zbyt rzadko zaglądają na myjnię, by przetrzeć kurz ze swoich wypasionych leasingowanych limuzyn. Warszawa to jedna z najbardziej zielonych — porównując powierzchnię parków, lasów i skwerów w granicach miasta — a także jedyna stolica Europy leżąca w bezpośrednim sąsiedztwie parku narodowego! Mowa oczywiście o Puszczy Kampinoskiej — ostoi łosi, jenotów, borsuków, rysi, jeleni, żurawi i mnóstwa innych gatunków rzadkich zwierząt.

Warszawa to jedna z najbardziej zielonych stolic Europy! W sypialnianych dzielnicach, tak jak w Sztokholmie czy Berlinie, nie brakuje znanych i uczęszczanych lasów miejskich. Lasy: Bielański, Kabacki, Młociński, na

www.czymogepomoc.pl

Danuta Awolusi

sama Jutta nie mówi nigdy „kocham”. Ona woli nie nazywać uczuć, to my sami, jako obiektywni obserwatorzy możemy spróbować określić, co łączyło tych ludzi.

Okładka powieści Izabeli Szolc imienia. Czuć w niej sprzeciw. Nie myśli o tym, co działo się za drzwiami łazienki: krwi, zabijaniu, mięsie. Wspomina zupełnie inne sytuacje: „Kupię ci sukienkę z żorżety, mówi Karl, jeszcze senny, głaszcząc mnie po zwiniętych w warkocz włosach.” To właśnie określa ją i Karla: zwyczajność, prostota codzienności i niewidzialna więź, którą można nazwać miłością. Można, bo

Najnowsza książka Izabeli Szolc to wymagająca proza. Słowa Jutty trzeba przyswajać, przegryzać, dawkować. Poszarpana, momentami chaotyczna narracja, stanowi ciekawe i bardzo ważne dopełnienie osobowości bohaterki. To dodatkowa wskazówka, która pomaga nam odtworzyć jej wizerunek. „Żona rzeźnika” to historia kanibala, opowiedziana z punktu widzenia kogoś bardzo bliskiego. Ten ktoś mówi o mordercy, ale w głowie ma raczej obraz ukochanej osoby, która stała się lekiem na całe zło. U Karla Denke Jutta znalazła dom, bezpieczną przystań, w której mogła się chociaż na chwilę schronić. Dla niej tylko to ma znaczenie, wszystko inne gubi się gdzieś po drodze. Prawdziwe historie, nawet te najbardziej szokujące, mogą stać się poetyckie i głębokie. Zupełnie odarte z atrakcyjnej mroczności, krwi, strachu i przemocy. Każdy ma inny punkt widzenia. Karl Denke został jednoznacznie oceniony przez świat i całkiem słusznie. Jednak zawsze jest ktoś, kto chciałby coś dopowiedzieć. I tak się właśnie stało…

Przemek Pawlak

Kole, Kawęczyński czy znana z powstania listopadowego Olszynka Grochowska to tylko te najpopularniejsze z obszarów o łącznej powierzchni 7,2 tysięcy hektarów! Obok rzeszy studentów, urzędników, finansistów czy celebrytów, Warszawę zasiedla setka lisów, 600 bażantów, 80 dzików i prawie 200 saren. Do Młocin i Kabat można szybko dotrzeć choćby metrem, ale nie trzeba wybierać się na peryferie miasta, by po Mickiewiczowsku „nurzać się w zieloność”. Wystarczy wybrać się na którykolwiek fragment Skarpy Warszawskiej, wyznaczającej zachodnią granicę Doliny Środkowej Wisły. To właśnie przecinające Skarpę ulice i położone na niej parki są najpiękniejszym elementem codziennego, zbyt szybkiego życia zabieganej stolicy. Często niezauważane, nienarzucające się widoki, odnajdujemy później na kartonowych widokówkach czy monitorach komputerów — Kamienne Schodki, Bednarska, Tamka, Książęca, Belwederska, Myśliwiecka czy Dworkowa. Ulice opadają tu stromo lub wiją się w zakrętach, umożliwiając podjazd nieco mniej wytrawnym rowerzystom. Są jedyną pociechą dla tych mieszkańców, którzy część życia spędzili na pofałdowanym południu Polski. Wreszcie gdzieś nie jest tak płasko i nudno, jak o całej stolicy sądzą nieprzychylni zazdrośnicy.

fot. P. Pawlak

Są historie, które jeżą włos na głowie. Wydają się tak surrealistyczne, że nie chcemy ich przyjąć do wiadomości. A jednak kiedyś istniał Karl Denke. Kanibal, który przerabiał ludzkie mięso na wyroby i karmił nimi całe miasteczko. Wydawać by się mogło, że takie fakty posłużą pisarzowi za inspirację do stworzenia wyjątkowo mrocznego thrillera. Jednak Izabela Szolc wykorzystuje zbrodnię i Karla Denke do uwicia zupełnie innej opowieści… Opowieści o kobiecie.

ksiazkizbojeckie.blox.pl

Dokończenie na str. 8

STRONA

7


NUMER 29 / MAJ 2013

Tropem podglądacza

FELIETON ULI RYCIAK

Fomo, jomo czy rzekomo? Gdzie się podziały tamte kciuki? Wolne, lekkie, rozluźnione. Po prostu takie, jak dawniej. Współczynnik pogody ducha mógłby obłędnie poszybować w górę. W końcu słońce — wybawca ponurych statystyk w dziedzinie społecznego nastroju — robi swoje, przyroda budzi się, jak co roku, ale kciuki i tak są spięte. A jakie kciuki, takie nastroje. Chciałoby się spojrzeć przechodniom w oczy. Zorientować się, kto ekscytuje się wiosną, a kto gnębi spiętym kciukiem. Ale jak to zrobić? W świecie ludzi ćwierćzgiętych nie ma już takich nawyków. Jesteśmy generacją head down, a spuszczonogłowi nie patrzą sobie w oczy. Patrzą na ludzi poprzez ekrany. Epidemia FOMO lęgnie się w kolejnych miastach. FOMO (ang. fear-of-missing-out) — obawa przed wykluczeniem dręczy nasze kciuki. Zainfekowani ideą zniknięcia z pola czyjejś uwagi, informujemy się nawzajem, gdzie jesteśmy, co gryziemy, czego za chwilę będziemy się bać. Sprawdzamy, co przełknęli inni, w jakiej okolicy i czy ich styl przełykania nie był, aby bardziej atrakcyjny niż nasz. Za pomocą kciuka patroszymy codzienność. Swoją własną, znajomych i nieznajomych, z którymi może się zaznajomimy, jeśli dajmy na to ich styl przełykania czymś nas uwiedzie. Albo jeśli ich przełykanie ma wymiar publiczny i ogólnie wiadomo, że jest trendy. Im więcej wiemy o innych, tym bardziej czujemy, że namierzyliśmy rzeczywistość, że jesteśmy do niej podłączeni. W czasie, gdy my śledzimy, jesteśmy śledzeni. Przez tych, co nas znają i tych, co chcą nas poznać, wiedzieć, gdzie w danej chwili będziemy i czy oni aby też nie powinni tam być. Śledzą nas też ci, którzy chcą poznać nasze preferencje i upodobania. Nasz kod zachowań i naszą reputację on-line. Po to, by coś nam sprzedać lub pożyczyć.

WARSZAWSKI FOTOBLOG

Warsaw by Night (Galeria Jabłkowskich, dziedziniec kamienicy Chmielna 21) – wstęp wolny Warsaw by night to wystawa najlepszych zdjęć nadesłanych na konkurs na najlepszą nocną fotografię stolicy. Zapraszamy na wernisaż (sobota, 18 maja o godz. 19:00) któremu towarzyszyć będą występy Grupy Teatralnej Warszawiaki, warsztaty fotograficze, koncerty i konkursy.

Jednak wśród ofiar FOMO, pojawiają się pierwsze przebłyski tych, którzy chcą ocalić własne kciuki. Zaczynają się wyłączać z systemu permanentnej obecności. To nowa generacja JOMO (ang. joy-of-missing-out). Ludzie, którzy czerpią radość z powodu tego, że coś ich omija. Świadomie odłączają się od technologii, od mediów społecznościowych, by nie być „na czasie“. Nie wiedzieć, co i gdzie w danym momencie się dzieje. Przechodzą do świata odprężonych kciuków, świata OFFLINE. Gdzieś między nimi suną coraz liczniejsi zdezorientowani nieszczęśnicy. Subkultura RZEKOMO. Ci, którzy, nie wiedzą, czy być tam, gdzie ich nie ma, a są już wszyscy, czy być tu gdzie są. Właściciele rozedrganych kciuków, które raz chcą być ON raz OFF. Błąkają się po hybrydowym świecie i nie wiedzą, co w nim połykać, co wypluwać... Tymczasem bogu ducha winna wiosna zalogowała się i czeka, żeby ktoś wreszcie zaczął ją obserwować. Rozrzuca swoje statusy i wiele by oddała za byle lajka.

opowiadań i tekstów podróżniczych, publikowanych m.in. w Gazecie Wyborczej, w licznych miesięcznikach kulturalnych i portalach internetowych. Realizuje kampanie społeczne, tworzy akcje interaktywne oraz instalacje przestrzenne.

Pisarka i scenarzystka. Autorka dwóch powieści (Taniec ptaka, 2006, Clitoris erectus, 2004) oraz wielu

Urodziła się w Warszawie, ale odczuwa przynależność do różnych miejsc na Ziemi.

fot. Aneta Ślęczek

Ula Ryciak

www.ularyciak.bloog.pl

Warszawa nie taka szara Dokończenie ze str. 7

To dlatego Ursynów z Wilanowem, mimo że leżą przez miedzę, odgrodzone są od siebie jak Kotek i Kołek w serialu Alternatywy 4 po przedzieleniu mieszkania. Ale też dzięki Skarpie i sieci kładek, schodków, przejść i wiaduktów, można — przecinając tylko jedną jezdnię ulicy Oboźnej na tyłach Uniwersytetu Warszawskiego (jest wąska i mało ruchliwa,

8

STRONA

REDAKCJA: Adres redakcji: 00-021 Warszawa, ul. Chmielna 21 lok. 22B,

Redaktor naczelna: Marta Jabłkowska, Promocja/reklama: Aneta Grzegrzółka 500 662 391,

fot. Jarek Zuzga

Skarpą od południa ciągną się tereny zielone — Ogród Botaniczny PAN i Park Kultury w Powsinie, zespół pałacowoparkowy w Natolinie, Rezerwat przyrody Skarpa Ursynowska, obok park Rozkosz przy pałacu Krasińskich (rektorat SGGW) i dolina Potoku Służewieckiego. Dalej Skarpa rozdziela Mokotów na: Stary czyli tzw. Górny (Ksawerów i Wierzbno) i Dolny (Sielce i Stegny) i tu znów parki: Królikarnia, Arkadia, Morskie Oko, a dalej już w Śródmieściu Łazienki Królewskie, Belweder, Ogród Botaniczny, park Agrykola u stóp Zamku Ujazdowskiego, Park Marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, Park na Książęcem, ogrody ss. szarytek na Powiślu, Park Kazimierzowski i skwery Mariensztatu. Przy Zamku Królewskim, na Starym Mieście i przy Cytadeli przybliżamy się do Wisły, żeby znów odbić na zachód w stronę Marymontu, Lasu Bielańskiego i Parku Młocińskiego.

Zimowy spacer

Koordynator www: Damian Woźniak, Wydawca: Fundacja CMP — Czy mogę pomóc?,

ISSN 2083-2524, Nakład: 5000 egz. więc jakby się uprzeć, to można ją i przeskoczyć) — przespacerować się od ul. Gagarina na Mokotowie aż do pięknego eklektycznego Wiaduktu im. dr. Stanisława Markiewicza i ul. Karową przy Hotelu Bristol wyjść na przepięknie wyremontowane Krakowskie Przedmieście. Na inny, okraszony sportowym wysiłkiem spacer można się też wybrać na Pola Mokotowskie lub na Ochotę do Parku Szczęśliwickiego, gdzie czeka na nas całoroczny stok narciarsko-snowboardowy z wyciągiem orczykowym i krzesełkowym, otwarty latem 2010 r. kompleks basenów, trasy rowerowe, boiska, a nawet plenerowa siłownia i ścieżki zdrowia o najróżniejszym stopniu trudności. Mniej

aktywni wybiorą pewnie ZOO, bądź któryś z parków po drugiej stronie Wisły, a jest z czego wybierać: Praski (najstarszy publiczny park Warszawy), Skaryszewski, Waszyngtona (z Jeziorkiem Kamionkowskim i zapachem czekolady z Fabryki Wedla), Bródnowski, Znicza, Strumykowa... wystarczy, by nabawić się potężnych zakwasów!

Warszawę zasiedla 100 lisów, 600 bażantów, 80 dzików i prawie 200 saren.

Projekt współfinansowany przez Miasto Stołeczne Warszawę Dzielnicę Śródmieście

Makieta i skład: www.minuta8.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.