Kulturalnik Łódzki Wydanie Nr 7/2023

Page 1

W TYM NUMERZE:

„TEATRALNY OJCIEC”

Wywiad z reżyserem Waldemarem Zawodzińskim, s. 4-6

„MĘŻCZYZNA Z RÓŻOWYM TRÓJKĄTEM”

Zapomniane ofiary nazizmu. Rozmowa z Joanną Ostrowską, autorką książki

„Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” s. 8-10

„WSZYSTKO, CO POKAZUJEMY NA SCENIE, TO LUDZKIE SPRAWY”

Wywiad z aktorem Mariuszem Słupińskim, s. 16-17

MECENAS TEATRU KAMILA MAĆKOWIAKA

WYDANIE NR 7/2023 WYDAWCA: FUNDACJA KAMILA MAĆKOWIAKA
FOT. MARTA ZAJĄC-KRYSIAK
2 /

„Chcemy świata, w którym wszyscy żyją w pokoju, dlatego uczymy o tym, co złego wydarzyło się w przeszłości i dzieje się nadal, by uczulać i uwrażliwiać od najmłodszych lat, a także pomagać tym, którym dzieje się krzywda”.

Od 2022 roku Teatr Kamila Maćkowiaka gra w pięknie zaprojektowanym nowoczesnym budynku Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Parku Ocalałych.

„Uważamy, że dialog jest potrzebny i konieczny”.

Centrum zajmuje się pamięcią, historią i tożsamością Łodzi, a także popularyzacją wieloetnicznego i wieloreligijnego dziedzictwa miasta, prowadzi działalność edukacyjną dla młodzieży, dzieci i dorosłych, przygotowuje lekcje, wykłady, wystawy, a także koncerty i projekcje filmowe, od 2017 roku organizuje Festiwal Łódź Czterech Kultur, prowadzi także działalność wydawniczą.

Kochani Widzowie,

Aż trudno uwierzyć, że rozpoczęliśmy dziesiąty rok działania naszego teatru. Pamiętam, że kiedy odchodziłem z Teatru Jaracza, porywając się na pomysł inauguracji własnej sceny, wszyscy życzliwi zastanawiali się, czy nie oszalałem. Jak to – odchodzę z bezpiecznego etatu, gdzie gram główne role?

Mój tata wysyłał mi ekonomiczne analizy z rozmaitych mądrych periodyków, strasząc mnie, że oto popełniam finansowe samobójstwo. I choć finansowo rzeczywiście nie było wówczas „lekko”, to pomysł, by stworzyć autorskie miejsce był moją najlepszą życiową decyzją. Tych dziesięć lat to piętnaście zrealizowanych premier, setki wieczorów w kilku miejscach Łodzi (i nie tylko), w których nasz teatr rezydował, niezliczone godziny śmiechu i wzruszeń, ale przede wszystkim niezwykła więź z naszymi Widzami i ta, która panuje w naszym zespole. Bo nasz teatr, którego jednym z haseł jest „teatr fajnych łodzian”, to ludzie.

To Wy – nasi Widzowie, którzy jesteście z nami niezależnie, czy musicie znaleźć nas na Widzewie, czy na Bałutach, czy wesprzeć nas w zbiórce publicznej, gdy kolejne lockdowny groziły widmem naszego zamknięcia. To ekipa, która choć na przestrzeni lat zmienia się, to jej fundamentem jest pasja, wzajemna sympatia i wiara w sens tworzenia wspólnego projektu. I myślę, że właśnie ta więź w naszej ekipie powoduje, że także i wy czujecie się z nami trochę jak w domu. W siódmym numerze „Kulturalnika Łódzkiego” chcemy Wam część tej ekipy przedstawić bliżej i w kolejnych numerach zwyczaj ten kontynuować.

Niezmiennie dzięk uję wszystkim, którzy w nas wierzą, towarzyszą nam i współtworzą ten „najbardziej emocjonujący teatr w mieście”.

CENTRUM DIALOGU I RÓŻNORODNOŚCI

Ważny m ele mentem działalności jest upowszechnianie idei tolerancji i przeciwdziałanie przejawom rasizmu, ksenofobii i braku szacunku dla ludzi odmiennych światopoglądów, pochodzenia i kultury, co zwłaszcza w ostatnim roku, gdy trwa wojna w Ukrainie, a do Łodzi trafiło wielu uchodźców, stało się aktualne i potrzebne. „Uważamy, że różnorodność jest wartością i możemy nawzajem wiele się od siebie nauczyć” –podkreślają pracownicy Centrum.

„Chcemy żyć w świecie, w którym ludzie szanują się wzajemnie, odnoszą się z szacunkiem do osób innej kultury, innego wyznania, którzy mają inne poglądy, dlatego chcemy wspólnie i w dialogu poznawać inne kultury, religie, spojrzenia na świat”.

W 2023 roku rozpoczął się cykl „Łódzkość” realizowany z przedstawicielami mieszkańców, którzy mają różne korzenie. Można uczestniczyć w wielokulturowych spotkaniach, a wiosną planowany jest kolejny Piknik Różnorodności

Redaktor naczelna: Aleksandra Mysłek Kolegium redakcyjne:

Teksty: Małgorzata Grodzińska, Kamil Maćkowiak, Łukasz Maciejewski, Aleksandra Mysłek

przygotowany we współpracy z różnymi organizacjami, W Centrum Dialogu (przed lub po spektaklu) można obejrzeć świetne wystawy, które skierowane są do szerokiej publiczności, choć dotyczą niełatwych tematów. Bohaterem wystawy na I piętrze jest Marek Edelman, lekarz i działacz opozycyjny, a w czasie II wojny światowej bojowiec powstania w getcie warszawskim i ostatni komendant powstania, Honorowy Obywatel Łodzi. Jego słowa, że od najmłodszych lat trzeba uczyć, że nienawiść jest złem, a pomoc drugiemu człowiekowi jest obowiązkiem, są mottem działalności instytucji od ponad 10 lat. Druga wystawa – „Elementarz empatii”, inspirowana biografią Aliny Margolis-Edelman - skierowana jest do najmłodszych. Alina była lekarką, jeździła po całym świecie z pomocą humanitarną, nazywana była pediatrą świata, na wystawie jest superbohaterką, która uczy najmłodszych empatii. Wystawie towarzyszą warsztaty dla maluchów i rodzin. W foyer na parterze

Grafika, skład: Marek Sitkiewicz, Dona Sołtysiak Foto z Archiwum FKM: Radosław Ginter, Joanna Jaros, Marta Zając-Krysiak, Cezary Pecold, Aleksandra Polka, Kateryna Shylo, Dona Sołtysiak, Tomasz Zawadzki

jest wystawa o historii łódzkiego getta, ale także o ludziach, którzy przeżyli wojnę i choć los rzucił ich w różne zakątki świata, są na zawsze związani z rodzinnym miastem. Centrum utrzymuje kontakt z rodzinami Ocalałych z Łodzi i ze świata (od 2011 roku przyznanych zostało ponad 230 nowych certyfikatów osobom, które dostały swoje drzewko pamięci w Parku Ocalałych).

„Wier zymy, że histo ria wywiera ogromny wpływ na współczesność i można się z niej wiele nauczyć. Dlatego analizujemy przeszłość, ale patrzymy w przyszłość. I liczymy, że ludzkość – czyli my wszyscy – zdążymy na czas wyciągnąć z historii wnioski”. Za praszamy do o bserwowania naszych wydarzeń na: www.centrumdialogu.com i w mediach społecznościowych.

Fundacja Kamila Maćkowiaka tel. 794 460 500 ul. Sienkiewicza 55 /31, 90-009 Łódź Nakład: 10.000 egzemplarzy

/ 3
Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, ul. Wojska Polskiego 83, Łódź Kamil Maćkowiak
FOT. JOANNA JAROS

WALDEMAR ZAWODZIŃSKI

„TEATRALNY OJCIEC”

FUNDACJI KAMILA MAĆKOWIAKA

Wybitny reżyser, scenograf i scenarzysta, nieustannie realizujący

kolejne projekty teatralne i operowe na największych scenach w kraju.

Z Teatrem Kamila Maćkowiaka współpracuje od lat, a ekipa nazywa go swoim „teatralnym ojcem”. Nazwiskiem Waldemara Zawodzińskiego sygnowane są największe hity repertuarowe naszego teatru – wśród nich znalazło się między innymi „50 słów”, „Śmierć i dziewczyna”

czy „Zombi”. Zapytany o najważniejszy dla niego tytuł, odpowiada:

“To, nad czym się aktualnie pracuje, pochłania bez reszty”.

4 /
FOT. TOMASZ ZAWADZKI

Początki pana znajomości z Kamilem Maćkowiakiem to jego studia na łódzkiej filmówce. Jak na przestrzeni tych prawie dwudziestu lat zmieniała się wasza współpraca?

Poznałem Kamila przygotowując się do realizacji, w której potrzebowałem młodziutkiego aktora, utalentowanego – również ruchowo. Kamil był studentem gorąco polecanym przez swoich pedagogów. Poprosiłem go na rozmowę, aby zobaczyć, jaki jest poziom jego umiejętności, rodzaj jego ekspresji, na ile jest przygotowany do wejścia na scenę i czy może już grać u boku zawodowych aktorów w teatrze. Okazało się, że Kamil jest już na tyle dojrzały, że powinien próbować swoich sił na zawodowej scenie. Na pewno z pomocą przyszła szkoła baletowa, która go w dużej mierze ukształtowała. Tę świadomość sceny nabywał przez wiele lat. Gdy przyszedł na spotkanie, to zobaczyłem młodego, ale na tyle dojrzałego i przygotowanego do pracy w teatrze chłopaka, że wydawało mi się to zupełnie naturalnym, że powinien już – jednocześnie studiując – próbować swoich sił na scenie. Kamil – co jest oczywiste – znakomicie się poruszał, bez maniery szkoły baletowej, a jednocześnie z całą świadomością ekspresji ruchu. Miał także bardzo piękne słowo, naturalnie czystą dykcję i bardzo bogatą intonację. Na scenie był rozumny, wrażliwy, partnerski. Słuchał, umiał wejść z partnerem czy partnerką w mądre relacje na scenie. To nawet zdumiewające, że u tak młodego chłopaka – takie umiejętności. A teraz – dojrzały, bardzo świadomy aktor o bardzo bogatym języku aktorskim. Żałuję, że Kamila nie pociąga uczeniema doświadczenie, mądrość sceniczną i umiejętność dzielenia się. Byłby znako-

mity jako pedagog, być może jako reżyser. Ale i tak wystarczająco zajmuje się teatrem – i jako aktor, i jako szef teatru.

W tym roku mija dziesięć lat od powstania Teatru Kamila Maćkowiaka. Czy od początku wierzył pan w tę inicjatywę?

Czuł pan, że to może być sukces?

Kamil był tak zdeterminowany, zafascynowany i zaangażowany, że wtedy wydawało mi się, że nawet, jeśli to tylko na krótki czas, to i tak zaowocuje czymś dobrym. Wiedziałem, że to zrodziło się z głębokiej potrzeby i z pasji, o którą

dzisiaj jest niezwykle trudno. On miał tyle żaru w dążeniu do tego celu, że wiedziałem, że to może być dla niego ogromnie ważnym doświadczeniem i że może zaowocować bardzo konkretnymi efektami. Myślę, że w bardzo wielu ludziach teatru jest głęboka potrzeba czy marzenie, żeby powołać własny teatr. Zwłaszcza w osobowościach, którym bardzo trudno odnaleźć się w teatrze instytucjonalnym. Ale nie każdy ma odwagę, siłę i tyle szaleństwa, żeby zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. A on to zrobił.

W obecnym repertuarze Teatru Kamila Maćkowiaka znajduje się sześć tytułów, które pan wyreżyserował. Czy do któregoś z nich ma pan jakiś szczególny sentyment, czy któryś z nich jest dla pana najbardziej osobisty?

Tu nie będę oryginalny – to, nad czym się pracuje, pochłania bez reszty i wtedy wydaje się, że to właśnie ten tytuł jest najważniejszy. Ja nie mam takich upodobań; nie mam swoich ulubionych tytułów.

W listopadzie 2022 roku odbyła się repremiera „50 słów” z Marią Seweryn i Kamilem Maćkowiakiem w rolach głównych. Spektakl okazał się hitem jeszcze przed premierą, przyciągnął ogromne zainteresowanie widzów, mieliśmy długie listy rezerwowe. To samo działo się po premierze – musieliśmy dodawać kolejne terminy. Jak pan myśli, skąd wzięło się takie zainteresowanie tytułem, który przecież wcześniej był już w naszym repertuarze?

Gdyby pierwsza wersja nie spodobała się widzom, to pewnie na drugą nie mieliby aż takiego apetytu. Pierwszy wariant był bardzo interesujący – ze względu na to, o czym jest spektakl, ale także ze względu na stronę wykonawczą, na znakomite aktorstwo. Repremiera znowu stała się okazją do fascynującego pojedynku aktorskiego. Marysia Seweryn i Kamil Maćkowiak osiągnęli tutaj to, co może widza tak radować. Pomimo, że role są tak zantagonizowane i że ich postaci sceniczne są skonfliktowane, to jednak jako aktorzy świetnie się wyczuwają. I to – co można powiedzieć w najlepszym tego słowa znaczeniu – w pojedynku bardzo silnych osobowości. I osobowości ludzkich, i scenicznych. Oni na scenie błyszczą, brylują, a jednocześnie w sposób absolutnie perfekcyjny są zdyscyplinowa-ni tematami aktorskimi, precyzją przekazu, bogactwem formy aktorskiej. Widza raduje oglądanie brawurowego duetu, a oni na scenie rzeczywiście są brawurowi. Nieczęsto spotyka się, żeby aktorzy tak fantastycznie na siebie reagowali i z taką bezbłędnością tworzyli swoje postaci. To jest radość oglądania dwójki wspaniałych aktorów.

/ 5
Maria Seweryn i Kamil Maćkowiak w spektaklu „50 słów”/ FOT. TOMASZ ZAWADZKI Maria Seweryn i Waldemar Zawodziński/ FOT. RADOSŁAW GINTER

A jak się panu pracowało z Marią Seweryn?

Znakomicie. Jakiś czas temu, na pierwszym spotkaniu przy kawie, zobaczyłem osobę, którą „sobą poczułem” – niewiele jeszcze o niej wiedząc. To jest tak, jak poznając kogoś mamy poczucie, jakbyśmy tę osobę dobrze znali i że jest nam na swój sposób bliska. To mi się rzadko zdarza. Ja mam dużą ciekawość Marii, ogrom sympatii do niej, ogromny szacunek do jej talentu, zawodowości, traktowania pracy i traktowania w pracy drugiego człowieka. W tym pejzażu ludzi, z którymi współpracuję, Maria to bardzo jasny punkt.

„50 słów” jest spektaklem pokazującym ciemniejszą stronę miłości. Patrząc na zainteresowanie zarówno tym tytułem, jak i „Cudowną terapią”, która – choć jest komedią – również opowiada o ciężkich problemach w małżeństwie, nasuwa się pytanie: skąd w ludziach bierze się chęć patrzenia na taki rodzaj miłości?

Wszelkie kryzysy, niezliczona ilość kompromisów, wieczna praca, jaką musimy wykonywać każdego dnia będąc z kimś - to jest to, z czym radzimy sobie znacznie gorzej niż z tym, co jest tą cudowną stroną związku. Każdy z nas musi się tego uczyć, bo wielokrotnie nie udaje nam się i ponosimy klęski. To jest fascynujące – ten ogromny trud, jaki trzeba włożyć w budowanie i pielęgnowanie związku. Myślę, że każdego to interesuje: gdzie się popełnia błędy, jak ich nie popełnić, jak odbudować nadwątlone zaufanie. Ludzie chcą się temu przyjrzeć, chcą jakiegoś punktu odniesienia dla swojego życia, dla swoich problemów w relacjach czy też dla satysfakcji, że we własnym związku udało się danych błędów nie popełnić. Czy w naszym życiu dzieje się dobrze, czy źle, zastanawiamy się – dlaczego? Dlaczego udaje mi się budować ten związek, który jest tak ważny dla mnie i dla drugiego człowieka? Gdzie popełniamy błędy, dlaczego je popełniamy, dlaczego nie umiemy ich nie popełniać drugi raz?

Jest pan scenografem „Mężczyzny z różowym trójkątem” – tytułu, który swoją premierę ma w lutym tego roku. Scenografia do tego spektaklu to rząd powieszonych męskich płaszczy z naszywką - różowym trójkątem. To jest wszystko, co – oprócz twarzy aktorawidz ogląda na scenie. Skąd pomysł na taki minimalizm?

Największe wrażenie podczas zwiedzania Muzeum w Oświęcimiu zrobiła na mnie ogromna ilość rzeczy po ludziach, którzy tam zginęli. Takie nagromadzenie płaszczy jako pustego futerału po człowieku jest metaforą przerażającą. Celowo zdecydowaliśmy się, że to będą płaszcze, a nie pasiaki. To trochę tak, jak rzeczy w szafie po zmarłej osobie. One mają w sobie coś przerażająco wymownego.

Płaszcz, bardziej niż pasiak, wskazuje też na indywidualność człowieka. Tak, pokazuje, że pomimo tego, iż odnosi się do konkretnego historycznie czasu, to historia – niestety częściej ta okrutna – lubi się powtarzać. Trzeba być niezwykle czujnym na to, co się w naszej rzeczywistości, wokół nas, dzieje. Ze złem jest trochę jak z kamieniem w czajniku. Nie wiemy, kiedy się ten kamień osadza, to się dzieje niepostrzeżenie, ale pewnego dnia zauważamy, że cały imbryk jest w środku pokryty powłoką i nie przepuszcza wody. Tak jest ze złem –ono się wkrada, umacnia, panoszy, a nam bardzo często brakuje czujności, że coś, co z pozoru nie wygląda jeszcze dramatycznie, za chwilę dramatycznym będzie.

Na sześciu bezpłatnych pokazach zagranych w 2022 roku odbiór był bardzo mocny. Kamil przyznał jakiś czas temu, że wolałby w ogóle nie grać tego spektaklu, niż grać go dla „złej” widowni. „Zła” widownia – to ludzie nieprzygotowani na to, co zobaczą i usłyszą na scenie. Z tego powodu na plakatach reklamujących tytuł pojawił się napis: „Spektakl dla widzów o mocnych nerwach”. Czy pan się z tym zgadza?

Mówimy „widownia”, ale to jest zbiór często przypadkowych widzów. Nigdy nie wiemy, jak przeżywają przedstawienie poszczególni ludzie, którzy danego wieczoru zasiedli na widowni. Myślę, że z tym spektaklem będzie tak: dla tych, którzy o nazistowskich obozach koncentracyjnych sporo wiedzą – czyli ludzi dojrzałych i starszych – to będzie inny odbiór. Na pewno bardzo dojmujący, ale to bę -

dzie rzeczywistość przywołana, przypomnienie tego, co już wiedzą. To będzie kolejne dotknięcie, bardzo bolesne – że jedni ludzie mogą stworzyć takie piekło innym. Ale dla młodej publiczności, która o obozach koncentracyjnych wie niewiele, to może być rzeczywistość bardzo odległa. Reakcja na ten okrutny świat może być dla nich bardzo różna. Ta ilość zadanego bólu, krzywdy, ludzkiego sponiewierania jest tak duża, że mogą pojawić się mechanizmy obronne. Różne reakcje niekoniecznie muszą świadczyć o tym, że młodzi ludzie nie chcą tego oglądać. Mogą się po ludzku przed tym światem próbować bronić, salwować ucieczką przed natłokiem zła. To bardzo potrzebne przedstawienie. I dla tych, dla których to będzie przypomnieniem rzeczywistości – może bezpośrednio nie przeżytej, ale znajomej poprzez relacje, i dla tych, którzy będą ją poznawali, dla których obozy są już zamierzchłą historią. Mnie to potwornie dużo kosztowało. Do tego stopnia, że było mi trudno przejść tylko na pozycję zawodową, dlatego, że wszystko, co wiedziałem (i wiem) o tym nieludzkim świecie za sprawą mocy przekazu aktora było czymś tak dojmującym i dotkliwym, że miałem wrażenie, że brakuje mi powietrza.

W naszym repertuarze bardzo aktualnych problemów dotyka także spektakl „Zombi”. Jak się panu pracowało przy tym tytule, z tematem uchodźstwa, który jest w nim podejmowany?

„Zombi” to przede wszystkim bardzo żywy, inspirujący mnie skład aktorski. Trzech młodych, świetnych aktorów z ogromnym wyczuciem, ze świadomo -

ścią i intuicją przy pracy nad trudnymi tekstami, mówiącymi o ludzkim nieszczęściu. O tym, że jeden człowiek drugiemu to nieszczęście funduje i że jest jeszcze cała masa tych, którzy bezpośrednio się nie do niego nie dokładają, ale swoją biernością i obojętnością to cierpienie pomnażają. Spektakl mówi o tym, jak Stara Europa zamknęła się na krzywdę i ból ludzi uciekających ze światów ogarniętych wojną, biedą, nieludzkimi systemami politycznymi. Jednocześnie jest to tekst bardzo przewrotny, pokazujący różne postawy wobec ludzi szukających schronienia w świecie, gdzie żyje się lepiej i bezpieczniej i gdzie życie ludzkie ma jakąś wartość. To jest przegląd wszystkich mitów o nas samych, jakimi to jesteśmy humanistami, jak wychowani w demokratycznym świecie potrafimy zawalczyć o dobro człowieka. Podważa się w nim samozadowolenie Europy, jaka to jest w tym traktowaniu jednostkowych losów człowieka wspaniała. Tekst jest groteskowy, prowokujący, a więc wymaga aktorskiej błyskotliwości, w błyskawicznych woltach na scenie. Z jednej strony to są postaci sceniczne, a z drugiej strony – jak w stand-upie – trójka aktorów bierze na warsztat bardzo ważne tematy i próbuje w tragikomiczny sposób, z powagą i śmiesznością, o tych problemach z widownią mówić. To jest duża umiejętność aktorów – wchodzić w relacje z widzem i nie onieśmielić go, nie zaszczuć, tylko obudzić w nim chęć uczestnictwa - żywą ciekawość. Wysadzić go z siodła, z jego ustalonych poglądów, z wyobrażenia o sobie – najczęściej dość pozytywnego.

6 /
Milena Lisiecka i Kamil Maćkowiak w spektaklu „Wigilia” / FOT. JOANNA JAROS

Aktorom udaje się wywołać takie poczucie w widzach?

Wielokrotnie tak. Dla wielu widzów to ważny spektakl, ze wszystkim – zarówno z tym, z czym się w swoim światopoglądzie zgadzają, jak również z tym, co ich dotyka, na co nie ma ich zgody, bo aktorzy prezentują wszystkie postawy. To są wariacje na temat tego, czym ten problem uchodźstwa jest, jak jest złożony, jak bardzo wymaga zweryfikowania naszych postaw.

W „Zombi” występuje trzech aktorów, natomiast najczęściej u boku Kamila pojawiają się jednak aktorki. Oprócz Marii Seweryn, o której już rozmawialiśmy, współpracował pan także z Jowitą Budnik przy reżyserowanym przez pana spektaklu „Śmierć i dziewczyna”. Jak układała się panu ta współpraca?

Autor „Śmierci i dziewczyny” nie wiedział, że Jowita Budnik zagra tę wspaniałą, wielką rolę głównej bohaterki, ale myślę, że gdyby zobaczył Jowitę, to by powiedział, że nie wiedząc – intuicyjnie czuł, że dla niej to pisze. Jowita ma taką autentyczność w tej postaci, że ma się wrażenie, że jest to dla niej napisane i że ma się do czynienia z tą bohaterką. Zresztą – tytuł odnosi się do utworu Schuberta, a sama sztuka rzeczywiście jest napisana trochę jak partytura. Trzeba mieć trzy znakomite instrumenty, żeby ją zagrać – i w tym przypadku tak jest. Oni są tak znakomicie zestrojeni ze sobą, że ma się poczucie, że ta postać to może być tylko postać Jowity, tylko postać Kamila, tylko postać Mariusza. To jest też sprawa znakomitego wyczucia na scenie, świetnie prowadzonego dialogu, mądrości aktorskiej, która sprawia, że sytuacja na scenie jest tak prawdziwa i dotykająca. Spektakl podejmuje temat, który w na -

szej szerokości geograficznej powinien być szczególnie ważny, czyli bezkarności ludzi, którzy tworzą dużą i małą historię, a którzy nigdy nie zostali rozliczeni. To jest słabość naszego życia społecznego i politycznego: że ludzie mogą czuć się bezkarnie. Pojawia się także drugi, bardzo ważny, problem dwóch postaw – bycia bezkompromisowym w życiu, nawet za ogromną cenę, oraz bycia konformistycznym. Tego, jaka jest przestrzeń między życiem bez kompromisu a uczynienia z kompromisu zasady życia.

O braniu odpowiedzialności za własne czyny opowiada także spektakl „Idiota”, w którym mamy z kolei do czynienia ze znakomitą rolą Agnieszki Skrzypczak. W czym tkwi siła „Idioty”? Czy to jest komedia, czy już komediodramat?

Jak dużo współczesnych tekstów, „Idiota” jest zbiorem ważnych tematów, treści dramatycznych i tragicznych z groteskowymi, komediowymi, nawet farsowymi ujęciami problemów. Ten konglomerat z jednej strony bardzo umiejętnie tworzy całość, z drugiej – daje dystans i oddech przed dobraniem się do rzeczy dotkliwych. Tekst z pozoru jest tylko prosty. W istocie jest bardzo inteligentny, momentami niezwykle błyskotliwy, ze znakomitymi dialogami, które są jak aktorski ping-pong z galopadą zaskoczeń. To jest tekst, który trzyma w napięciu, bo jeśli na chwilę wydaje nam się, że wiele wiemy, za moment okazuje się, że to, co wiedzieliśmy, jest zupełnie inne, niż nam się wydawało. I to nie trwa długo, bo za moment mamy kolejną zmianę. I Agnieszka Skrzypczak, i Kamil znakomicie się w tej materii literackiej odnaleźli. Oni w tych błyskawicznych dialogach, ripostach i niezwykle inteligentnych

czak, wspaniałej, młodej aktorki, to ona każdym swoim pojawieniem na scenie budzi moją autentyczną radość. Głęboko wierzę, że czeka ją wspaniała zawodowa przyszłość na miarę jej talentu.

Podobnie, jak wspominany przez nas wcześniej spektakl „Zombi”, także wyreżyserowana przez pana „Wigilia” jest kolejnym tytułem w repertuarze Teatru Kamila Maćkowiaka podejmującym niezwykle aktualny i trudny temat. Tym razem mamy do czynienia z problemem terroryzmu. Co zafascynowało pana w tej sztuce?

pojedynkach postaci czują się jak ryba w wodzie. To, co się między nimi dzieje, jest inteligentne, błyskotliwe i wymaga od nich wirtuozowskiego potraktowania materii. A co się tyczy Agnieszki Skrzyp-

„Wigilia” to znakomita propozycja sensacyjnego thrillera psychologicznego, utrzymanego w konwencji przesłuchania. Spektakl w niebanalny sposób żongluje schematem kat i jego ofiara. W przedstawieniu te role często się odwracają - kat staje się ofiarą, a ofiara katem. Trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty dreszczowiec opowiada w niebanalny sposób o współczesnym terroryzmie, niezwykle wnikliwie analizując to zjawisko. I w tym przypadku mamy kolejny bardzo udany duet aktorski. Partnerką Kamila Maćkowiaka jest wspaniała Milena Lisiecka, niezwykła osobowość sceniczna. Klasa sama w sobie.

Rozmawiała: Aleksandra Mysłek

/ 7
Agnieszka Skrzypczak i Kamil Maćkowiak w spektaklu „Idiota” / FOT. TOMASZ ZAWADZKI Kamil Maćkowiak, Karol Puciaty i Mateusz Rzeźniczak w „Zombi” / FOT. KATERYNA SHYLO

MĘŻCZYŹNI Z RÓŻOWYM TRÓJKĄTEM

- ZAPOMNIANE OFIARY NAZIZMU

Pomimo to że przeżyli, nie należą do powojennego grona ofiar - doświadczeni stygmą „obozowego homoseksualisty”

i powojennej homo- i transfobii, milczeli. Dziś świadectwa tych, którzy odważyli się zabrać głos, docierają do coraz szerszego grona odbiorców - także (a może przede wszystkim?)

poprzez literaturę, sztukę i teatr. Joanna Ostrowska - historyczka i autorka nagrodzonej Nike Publiczności książki „Oni. Homoseksualiści w czasie

II wojny światowej” - wskazuje na przyczyny wieloletniej tabuizacji nałożonej na mężczyzn z różowym trójkątem i powiązania braku queerowej historii z homofobią i transfobią współcześnie.

8 /
Mężczyzna z różowym trójkątem, prod. FKM, makeup Joanna Wach / FOT. MARTA ZAJĄC-KRYSIAK

Scenariusz do monodramu Kamila Maćkowiaka „Mężczyzna z różowym trójkątem” powstał na podstawie książki Heinza Hegera. Książka ta, wydana w Niemczech już na początku lat siedemdziesiątych, pojawiła się w Polsce kilka lat temu dzięki pani staraniom o jej publikację. Dlaczego uznała pani, że „Mężczyźni z różowym trójkątem” powinni pojawić się na polskim rynku i dlaczego musieliśmy czekać na nią tak długo?

Dla mnie jako redaktorki tej książki było kluczowe, żeby w polskiej historiografii pojawił się wreszcie jakikolwiek wątek dotyczący prześladowania osób nieheteronormatywnych w okresie II wojny światowej. Do 2016 roku – do momentu publikacji książki Hegera –takiego tekstu w języku polskim nie było. Uważałam, że jeżeli mamy zacząć mówić o tej historii, to powinniśmy zacząć od świadectwa. Pierwsza opublikowana relacja to właśnie opowieść Heinza Hegera, a tak naprawdę Josefa Kohouta i Johanna Neumanna (świadka i kronikarza). Zależało mi na tym, żeby przerwać zmowę milczenia, zacząć walczyć ze stygmatyzacją tych ofiar i tabuizacją tematu. Książkę Hegera opublikowaną w Niemczech ponad pół wieku temu przetłumaczono na kilkanaście języków. Brak polskiego wydania wydawał mi się znaczący. W 2016 roku w Polsce to był rzeczywiście temat tabu. Dziś osoby nieheteronormatywne prześladowane w czasie II wojny światowej nadal nie są upamiętniane w żadnym miejscu pamięci na terenie Polski. Wyjątek stanowi Muzeum Stutthof z wystawą czasową autorstwa Piotra Chruścielskiego („Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof” – przyp. red.). Powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Przede wszystkim chodzi o homofobię i transfobię. Druga rzecz to kwestia związana ze specyfiką polityki historycznej w Polsce. Bez względu na układ polityczny moi bohaterowie nie należą do grupy osób uznanych za te, o których warto pamiętać.

We wstępie do mojej monografii „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” podaję trzy podstawowe argumenty, które przez lata słyszałam w trakcie badań: nie zajmowaliśmy się tym tematem, bo tych ofiar było mało; to byli Niemcy; to byli predatorzy seksualni, którzy wykorzystywali małoletnich więźniów w obozach. Moje zadanie jako historyczki polegało na tym, żeby pokazać, że to mity i kłamstwa. Tym bardziej cieszę się, że Kamil Maćkowiak zdecydował się właśnie na świadectwo Heinza Hegera i że scenariusz na jego podstawie zaowocował spektaklem, który już niedługo będzie można zobaczyć w Łodzi.

W listopadzie zeszłego roku miała pani okazję być na jednym z darmowych pokazów „Mężczyzny z różowym trójkątem”. Jakie wrażenia wyniosła pani z tego spektaklu?

To było dla mnie bardzo poruszające doświadczenie. Pamiętam początki walki o tłumaczenie tego świadectwa na język polski. Droga do znalezienia polskiego wydawcy nie była łatwa. Będę do końca życia wdzięczna pracownicom Ośrodka Karta za to, że – jako jedyne –podjęły wyzwanie. W trakcie promocji książki odwiedziłam kilkadziesiąt miejsc w Polsce. Godzinami rozmawiałam na temat tej biografii. Po sześciu latach można ją zobaczyć w teatrze, w adaptacji Kamila Maćkowiaka. Myślę, że nie da się zapomnieć o tym spektaklu. Ludzie reagują bardzo emocjonalnie – ta historia ich obchodzi, nie są obojętni. Mam nadzieję, że to znak pewnej społecznej zmiany. Wierzę, że ten spektakl jest cegiełką w walce z współczesną homofobią i transfobią. Cieszę się, że będzie nadal pokazywany.

Czy badania, które prowadzi pani od wielu lat to głównie próba załatania pewnej dziury w historio -

grafii, czy jednak czuje pani – użyję tu bardzo dużego słowa – misję, aby wskazać palcem na pewną powtarzalność zjawisk, które kilkadziesiąt lat temu doprowadziły do tak straszliwych rzeczy, a które możemy zaobserwować w dzisiejszym świecie? Mówię tu o choćby o powtarzanych z góry przekazach takich, jak „tęczowa zaraza”. Od początku traktowałam moją pracę badawczą jako poniekąd działanie aktywistyczne w kontekście walki o prawa osób LGBTQIA. Misja polegała na tym, żeby pokazać łącznik między brakiem queer historii w Polsce, a homofobią i transfobią współcześnie. Mówiłam to wielokrotnie – lata 90’ to stracona dekada, kiedy był jeszcze czas, aby rozmawiać ze świadkami, zapisywać ich historię. Ten czas minął bezpowrotnie. Współcześnie niektóre media i politycy (nie tylko partii rządzących) próbują nas przekonać, że „takich ludzi” i „takiej historii” w Polsce nie było, że to jest „coś”, co pojawiło się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – „przyszło z Zachodu”. To jest oczywista bzdura. Poprzez moją pracę próbuję pokazać, że ten brak badań historycznych wynika z pewnej wieloletniej decyzji niepamiętania, wymazywania: ludzi, biografii, historii nienormatywności.

Badanie queerowej historii to praca wspólna, o czym zresztą mówiłam odbierając w październiku 2022 roku Nike Publiczności. To praca wielu osób na różnych poziomach – nie tylko historyków_czek, archiwistów_ tek, ale również aktywistów_tek, artystów_tek. Tym bardziej cieszy mnie to, że Kamil Maćkowiak zdecydował się na wystawienie tego tekstu, bo to kolejny kamyczek do pracy edukacyjnej. Wierzę w to, że poprzez wspólną pracę jesteśmy w stanie zmienić sytuację i powstrzymać proces zapominania.

Wspomniała pani o decyzji przemilczania po 1989 roku kwestii związanych z „różowymi trójkątami”.

Skąd wzięła się taka decyzja w Polsce, w której związki homoseksualne nie były w żaden sposób karane i zdawać by się mogło, że żyjemy w otwartym i tolerancyjnym kraju? Przecież w Niemczech, gdzie książka pojawiła się dużo wcześniej, do 1994 roku istniał jeszcze paragraf 175.

W Polsce nadal żyjemy w przekonaniu, że pamięć o II wojnie światowej jest pamięcią narodową, że grupy, o których wspominamy, to są grupy narodowościowe i że ta historia powinna być opowiadana w taki sposób. To jest też jeden z powodów, dla których nie zajmowano się w Polsce historią paragrafu 175, uważając, że tylko Niemcy byli na jego mocy prześladowani. Pomimo że źródła mówiły zupełnie coś innego, zarówno historykom/historyczkom, jak i innym badaczom/ badaczkom, prościej było po prostu tego nie zauważać. „Te” tematy uważano za skandalizujące. Polaków i Polek prześladowanych z powodu ich orientacji seksualnej albo tożsamości płciowej nie zauważano. To także pokłosie walki o pamięć, która rozgrywała się w latach dziewięćdziesiątych – w szczególności w kontekście polskich i żydowskich ofiar oraz współsprawstwa Polaków i statusu świadka w czasie II wojny światowej.

Proces zmiany tego stanu rzeczy jest bardzo powolny. Liczę na to, że ten temat będzie gościł w coraz większej ilości miejsc pamięci i instytucji zajmujących się pamięcią zbiorową w Polsce. Tak naprawdę część pracy musimy wykonać sami – tym bardziej zależy mi na tym, żeby te tęczowe świadectwa docierały do społeczeństwa jak największą ilością kanałów, także poprzez sztukę i teatr.

W wielu wywiadach podkreśla pani, że słowo „homoseksualista”, które pojawia się w tytule pani książki, było najbardziej pozytywnym, a na pewno najbardziej neutralnym określeniem, którego uży-

/ 9
Joanna Ostrowska / FOT. JAKUB SZAFRAŃSKI

wano w stosunku do więźniów z różowymi trójkątami. Czy to pozwala twierdzić, że osoby, które trafiały do obozów koncentracyjnych z paragrafu 175, były najniżej w ich hierarchii? W każdym obozie społeczność obozowa wyglądała trochę inaczej. Najniżej w hierarchii stali skazani na eksterminację więźniowie żydowscy i romscy. Jeśli chodzi o społeczność obozową, która nie była skierowana do eksterminacji, więźniowie z różowym trójkątem byli najniżej w hierarchii. Więźniów obozów koncentracyjnych i zagłady eksterminowano także pośrednio poprzez głód, choroby, bicie, brutalność. Prześladowała nie tylko załoga SS w danej jednostce penitencjarnej, ale także współwięźniowie. Zjawisko homofobii współwięźniów to również część moich badań, w szczególności w okresie powojennym, kiedy kształtowała się pamięć. Zawsze byłam daleka od tego, żeby doświadczenia byłych więźniów – ich cierpienie – hierarchizować. Nie zmienia to faktu, że w świadectwie Hegera mamy zapis takiego właśnie doświadczenia – opowieści tego, który stał najniżej w hierarchii. W posłowiu do książki Heinza Hegera napisała pani: „nawet jeśli ocaleli, nie stali się ocalonymi”. Co możemy rozumieć przez te słowa?

Pomimo to że przeżyli, nie należą do powojennego grona ofiar. Nie mieli/ miały możliwości opowiedzenia swojej historii, zostawienia świadectwa, przepracowania traumy. Wynikało to z bardzo różnych powodów. Jeśli chodzi o kwestie natury prawnej: do 1969 roku w Republice Federalnej Niemiec istniała zaostrzona wersja paragrafu 175 z 1935 roku, a jego pozostałości przetrwały aż do roku 1994. Po II wojnie światowej można było trafić do więzienia z tego samego powodu, z którego trafiano do niego w okresie wojny.

W Polsce nie było osobnego paragrafu, ale osoby nieheteronormatywne były

prześladowane. Moi bohaterowie i bohaterki bali/bały się mówić. Często ukrywali powód swojego zatrzymania ze względu na ostracyzm społeczny, nienawiść w rodzinę oraz mocną stygmę „obozowego homoseksualisty”, którego przez lata uznawano nie za ofiarę, ale wręcz za współsprawcę. Podobnie było zresztą w przypadku innych grup

zapomnianych ofiar nazizmu. Z tego powodu nie mamy świadectw w języku polskim. Jedyną osobą, która zdecydowała się opowiedzieć swoją historię był Teofil Kosiński. Zrobił to w książce wydanej w Niemczech w 1991 roku. W Polsce „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka ukazała się dopiero w 2017 roku.

Jeśli chodzi o spektakl „Mężczyzna z różowym trójkątem”, w 2022 roku zorganizowaliśmy sześć darmowych pokazów – mieliśmy długie listy rezerwowe, widzowie pytali o kolejne terminy, a w opiniach, które zostawiali po spektaklu opisywali, jak mocne to było dla nich doświadczenie. W przypadku pani książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” mamy do czynienia z nagrodą Nike Czytelników i Czytelniczek. Czy takie zainteresowanie dowodzi, że w Polsce zaczyna się dziać coś nowego? Że Polacy, a zwłaszcza młode pokolenie, znajdują w sobie przestrzeń, by o tych sprawach mówić?

Taką mam nadzieję. W przypadku młodego pokolenia to naprawdę jest potężna zmiana – także w kontekście rozumienia tego, czym jest tożsamość płciowa czy orientacja psychoseksual-

na. W przypadku rozmów z młodymi ludźmi nie musimy tłumaczyć tych kategorii, to jest coś, z czym oni po prostu żyją. Cieszę się, że jednocześnie starsze pokolenia są coraz bardziej otwarte, co pokazuje moje łódzkie doświadczenie z tym spektaklem. Na widowni siedziało bardzo dużo osób starszych, które możemy stereotypowo przyporządkowywać do tego nurtu homofobicznego, transfobicznego, bardzo mocno katolickiego. Z moich doświadczeń pracy ze świadkami wynika, że jest dokładnie odwrotnie. Obserwowanie starszych osób, które również wzrusza ta historia, które znajdują w sobie przestrzeń, żeby zrozumieć lub wręcz zmienić spojrzenie na przeszłość i rzeczywistość – to było dla mnie naprawdę ujmujące.

Dzięki takim biografiom często zaczynamy inaczej postrzegać historię rodzinną, historię swoich bliskich i przyjaciół. Dostrzegamy, że osoby nieheteronormatywne zawsze były wśród nas, że to jest historia naszych matek, babek, dziadków, ojców, wujków. Takie opowieści mamy w swoich rodzinnych archiwach –wystarczy tylko do nich wrócić i spojrzeć na nie odrobinę inaczej.

Co jako społeczeństwo możemy zrobić, żeby to tabu przełamywać, dowiadywać się coraz więcej i nie powtarzać tej historii?

Po pierwsze – edukować siebie nawzajem. Starać się nie być obojętnym – tu nawiązuję do słów Mariana Turskiego z książki „Auschwitz. Pamięć o nieheteronormatywnych ofiarach obozu”, które przywołuję także we wstępie do „Onych”:

„Ja sam, z mojego (krótkiego stosunkowo) pobytu w Auschwitz-Birkenau, mam ich w ułamkowej pamięci. Ze wstydem muszę przyznać, że jest to pamięć – nazwałbym tak – niechętna, nawet urągająca. To, oczywiście, moja wina, to nasza – tak jak wówczas myślących – wina. To my, pretendujący do miana światłych, racjonalnych, oświeconych, bezwiednie pozwalaliśmy deformować nasz system myślowy powszechnymi stereotypami, utwardzonymi przez narodowych socjalistów.”

Po drugie – nie bać się tego tematu, wracać do niego, przyznać się do zaniedbań w dziedzinie badań queerstorii. Mieć z tyłu głowy, że to, co dzieje się dzisiaj – mówię o homofobii i transfobii, które współcześnie są narzędziem politycznym – ma swoją historię. Po trzecie – pytajcie w Muzeach/Miejscach Pamięci o tych ludzi. Zadawajcie pytania, które dla przewodników i przewodniczek są często niewygodne, choć wielu/wiele z nich wykonuje – bardzo często wbrew instytucjom – fenomenalną robotę. Jeśli już ktoś opowiada, to właśnie oni. I w końcu, kupujcie książki o historii odmieńczej, czytajcie queerowe biografie, bo to jak najbardziej „nasza historia”.

Rozmawiała: Aleksandra Mysłek

10 /
Zdjęcie okładki „Oni...” / WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ Zdjęcie okładki „Mężczyźni z różowym trójkątem” / WYDAWNICTWO KARTA Mężczyzna z różowym trójkątem, prod. FKM / FOT. MARTA ZAJĄC-KRYSIAK

Rzadki przypadek, unikatowy właściwie. Jowita Budnik jest aktorką, po której wiele możemy się jeszcze spodziewać, a najlepsze role – lmowe i teatralne, są przypuszczalnie dopiero przed nią, z drugiej strony, wydaje się, że znamy się całe życie. Trudno uwierzyć, ale od premiery pierwszego lmu z udziałem Jowity Budnik, roli już zauważalnej, w „Kochankach mojej mamy” Radosława Piwowarskiego, minęło trzydzieści siedem lat. Jowita Miondlikowska (tak się wówczas nazywała), była wówczas małą dziewczynką, i ta przebojowa dziewczynka w pewnym momencie w zasadzie nie schodziła z lmowego planu. W książce „Aktorki. Odkrycia” Jowita opowiadała mi, że taka była wtedy norma. Kilkoro dyżurnych, utalentowanych i naturalnych dzieciaków, była wśród nich Jowita, ale także o dwa lata od niej starsza Agnieszka Krukówna, grało w niemal wszystkich lmach. A Jowita miała dodatkowo szczęście do naprawdę udanych produkcji, z pięknymi serialami - „Rzeką kłamstwa” i „Modrzejewską” - na czele. Potem nastała era „W labiryncie”, pierwszej polskiej telenoweli, gdzie zagrała zadziorną, zbuntowaną Martę, a wszystkie grzeczne, potulne dzieciaki, jak Polska długa i szeroka, chciały chociaż na moment stać się taką Martą. Był wśród tej dzieciarni pewien chłopczyk z Tarnowa. Łukasz miał na imię...

Do kina wróciła po wielu latach. Była agentką gwiazd w agencji Jerzego Gudejki, i doskonale radziła sobie w tej roli, ale dzięki Krzysztofowi Krauze i Joannie Kos Krauze, o Jowicie po latach na nowo przypomniał sobie lm, a z czasem także teatr.

Kiedy zaczęła pojawiać się w lmach Krzysztofa Krauzego – najpierw był epizod w legendarnym „Długu”, potem już główna rola w „Sieci”, części telewizyjnej miniserii „Wielkie rzeczy” - nie liczyła na wiele. Decyzję podjęła wcześniej. Zdroworozsądkowo uznała, że czasy transformacji nie są lmowo ciekawe dla kobiet, dla ról kobiecych. Dominują klisze amerykańskiego kina, w których kobiece bohaterki mają efektownie wyglądać i niewiele więcej się po nich oczekuje. Jowity to nie interesowało, dlatego wybrała tak zwane solidne studia – Instytut Nauk Stosowanych na UW, a z czasem odnalazła się w roli agentki. Po wielu latach objawił się jednak Krzysztof Krauze. To było najważniejsze zawodowe spotkanie. Nie mam żadnych wątpliwości, że aktualny, niepodważalny aktorski status Jowity Budnik to pozycja wypracowana dzięki pracy z małżeństwem Krauzów. Wystąpiła w niemal wszystkich lmach Joanny i Krzysztofa, i - poza „Moim Nikiforem” - były to głów-

JOWITA MON AMOUR

ne role zagrane w tytułach uznawanych za artystyczne wydarzenia dekady. Po pierwsze, Beata w „Placu Zbawiciela” - nikt w polskim kinie nie opowiedział tak ostro, dramatycznie i przejmująco o mentalnym klinczu, w który zaplątali się bene cjenci transformacyjnych zmian. Tym razem nie chodziło jednak o kryminał, jak w „Długu”, czy o politykę, jak w „Grach ulicznych”, a o nieutuloną rozpacz, najdelikatniejsze emocje, skrajną depresję. Jowita Budnik w roli matki i żony zmuszonej do niesienia ciężaru macierzyństwa i małżeństwa wobec destrukcji materialnej i mentalnej związku, zdaniem wielu krytyków, zagrała rolę życia. Po drugie, tytułowa „Papusza” w lmie z 2013 roku, piękna rola w poetyckiej, wizyjnej opowieści o romskiej poetce, Bronisławie Wajs-Papuszy. Po trzecie, Anna Keller w „Ptakach śpiewających w Kigali”, ostatnim lmie nakręconym z udziałem zmarłego w 2014 roku Krzysztofa Krauzego, w którym problem ludobójstwa w Rwandzie z 1994 roku stał się porażająco bliski współczesnym geopolitycznym demonom z lat dwudziestych XXI wieku.

Obok Krauzów szybko zaczęli pojawiać się kolejni reżyserzy, scenarzyści, producenci. Świetne i często nagradzane lmowe role Jowity Budnik w „Jezioraku”, „Po miłości”, „Wszystkich naszych strachach”, „Cichej nocy” czy „Ikarze”, stały się tego najlepszym potwierdzeniem.

Z sukcesem powróciła również do teatru. Jako utalentowana amatorka grająca w lmach i serialach miała wprawdzie na koncie niewielkie role teatralne, zagrała choćby Isię w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Nazara w Teatrze Powszechnym, występowała również w skandalizujących „Prostytutkach” Eugeniusza Priwieziencewa, potem jednak, podobnie jak w kinie, nastąpiła kilkunastoletnia przerwa. Dzisiaj z powodzeniem gra w dramatach, komediach i w klasyce. Jedna z najważniejszych kreacji teatralnych Jowity Budnik – Paulina w „Śmierci i dziewczynie” Ariela Dorfmana w Teatrze Kamila Maćkowiaka – to wstrząsająca kreacja niegdysiejszej o ary przemocy i eksperymentów, zagrana przez Budnik bez grama przesady, ostro, psychologicznie wiarygodnie, z pełnym zaangażowaniem i w idealnym porozumieniu ze scenicznymi partnerami: Kamilem Maćkowiakiem i Mariuszem Słupińskim. ***

Jako krytyk, znam dobrze aktorkę Jowitę Budnik. Aktorkę o nieograniczonych możliwościach – potra ącą na scenie przeistoczyć się w zimną, neurotyczną postać, ale zarazem rozśmieszającą od lat do rozpuku widownię w impresaryjnym spektaklu w reżyserii Artura Barcisia - „Nerwica natręctw”. Znam też, i bardzo jestem z tego dumny, Jowitę prywatnie. Jest nadzwyczajnie zwyczajna. Jej atutem jest stuprocentowa, dwustuprocentowa zwyczajność.

Ta zwyczajność pozwala jej wcielać się w różnorodne postacie na scenie i planie lmowym. Zołzy, matrony, Matki Polki, chłopki i damy, sekutnicy i o ary.

Zawsze prawdziwa, zawsze w punkt, nawet śladu czegoś wymyślonego, nadbudowanego. Nie udaje w aktorstwie, bo nie udaje w życiu.

I jeszcze jedno wyznanie na koniec, bardzo ważne wyznanie. Jowita jest dobra. Wiem, jak bardzo nietypowe jest to określenie w profesjonalnym portrecie aktora. Można pisać: sprawna, ambitna, utalentowana, wtedy wszystko jest w porządku, ale że dobra? Co to w ogóle oznacza? Oznacza właśnie tyle. Jest dobrym człowiekiem. Znamy się tyle lat, i ani razu nie złapałem jej na jakiejkolwiek nielojalności czy ostentacji. Wolna i dobra. Jowita, mon amour.

Łukasz Maciejewski

Zdjęcia ze spektaklu „Śmierć i dziewczyna”, prod. FKM / FOT. BIZNES W KADRZE, RADEK GINTER

/ 11 ***

„DIVA SHOW”

Wyciąga z widzów to, co jest w nich najgłębiej ukryte, śmiechem wyrywa z trosk i przytula wszystkie odmienności – tak w skrócie można podsumować spektakl, który w tym roku świętuje swoje dziesięciolecie. „Diva Show” to tytuł wyjątkowy nie tylko dla powracających na niego nawet po kilkanaście razy widzów, ale także – dla jego twórców. O byciu częścią tego niezwykłego projektu, kulisach „rodzenia się” Divy i o tym, jakie struny porusza w nich osobiście opowiadają Joanna Dutkowska i Dona Sołtysiak, związane z Teatrem Kamila Maćkowiaka od początku jego istnienia.

„Diva Show” była spektaklem inaugurującym działalność Teatru Kamila Maćkowiaka, a jej tworzenie zbiegło się z czasem, w którym trafiłyście do Fundacji. Zaczęliście z przytupem – „Diva Show” do dziś pozostaje jednym z najoryginalniejszych i najbardziej poruszających spektakli, jakie można zobaczyć na łódzkiej scenie. Czy od początku wierzyłyście w projekt, jakim miała się stać? Czułyście, że to może być sukces, czy miałyście jakieś wątpliwości?

Dona: O tym projekcie na początku wiedzieliśmy niewiele, w zasadzie nic. Wiedzieliśmy tylko, że taki spektakl ma powstać, że Kamil chce mieć perukę i upodobnić się do Tiny Turner, natomiast jaką rolę Tina ma pełnić w tym spektaklu, jak to ze sobą połączył – absolutnie nie. Z bardzo prostej przyczyny: nie było tekstu. Kamil mówił, że pisze, ale okazało się, że finalna wersja powstała może miesiąc przed spektaklem. Pamiętam takie popołudnie w Fundacji, kiedy powiedział: „chodźcie, przeczytam wam jeden fragment, bo nie wiem, czy to umieścić, czy nie”. Podczas tego czytania poczułam jego grę i wtedy stwierdziłam, że to może być bardzo fajny spektakl. Była jednak w nas wszystkich taka szczenięca radość, że robimy właśnie ten spektakl. Może dlatego, że nikt z nas – oprócz

SPEKTAKLTERAPEUTYCZNY PODBITY ŚMIECHEM

Kamila – nie był z kręgu teatralnego i te wszystkie nowe rzeczy, które nagle trzeba było zrobić dodawały nam ogromnej siły. To była dziecięca ciekawość, co z tego wyjdzie. Zresztą ta niewiedza chyba zapunktowała i sprawiła, że ten spektakl w ogóle powstał. Gdybym wtedy wiedziała, jak się buduje spektakl, to chyba w życiu bym się tego nie podjęła. Była też w nas sama chęć przebywania ze sobą. Dużo się spotykaliśmy, dużo osób zaczęło się wokół nas kręcić, dotarł i Arek Stasiak, i Wojtek Burczak, którzy sami zaproponowali, że mogą zrealizować projekcje multimedialne i nakręcić dokument („Diva Projekt” – przyp. red.).

To wszystko wyniknęło z jakiegoś przypadku, połączyło się w dobrym czasie i dobrym miejscu. Po pierwszej próbie generalnej oniemiałam – zresztą spłakałam się wtedy, jak nie wiem co – że nagle z niczego skleiło się coś tak fajnego. Po tej próbie widziałam już, że to naprawdę wartościowy spektakl.

Czyli cokolwiek by z tego wyszło lub nie, i tak cieszyłabyś się, że bierzesz w tym udział?

Dona: Wszystkie rzeczy, które wtedy robiliśmy, były dla mnie nowe. Miałam okazję poznać od podszewki to, co mnie interesowało, jak się buduje spektakl.

Asia: Czy to była wiara w projekt? Nie, przynajmniej nie dla mnie. To były spon-

12 /

taniczne działania. Ja również nie wiedziałam co i jak, po prostu płynęłam z tą falą, pełna zapału do działania, energii i optymizmu. Cieszyła mnie praca z ludźmi i praca przy rzeczach, które działy się spontanicznie, przy których można było kreować swoje pomysły. To było wówczas bardzo otwarte, nie było takich struktur, jak teraz, mieliśmy otwartą komunikację i każdy mógł dorzucić swoje pięć groszy. Mottem mojego życia jest „nic nie dzieje się bez przyczyny” – żeby do czegoś dojść, trzeba zacząć od „małych” rzeczy. To nie była mała rzecz, ale zaczęta w sposób tak nieświadomy urosła do pięknego projektu, pięknego spektaklu. Teraz już nauczyliśmy się wszystkiego i działamy inaczej. Nie lepiej, nie gorzej – po prostu inaczej. Ale nadal czerpiemy z tego wielką radość.

„Diva Show” to spektakl, który wymyka się wszelkim próbom jednoznacznej definicji. Mamy tu do czynienia jednocześnie ze stand-upem i psychodramą, łączy w sobie zarówno groteskę, jak i teatr dramatyczny, a wszystko to okraszone jest wideoprojekcjami wzmacniającymi przekaz spektaklu. Potrafiłybyście określić go jednym słowem?

Dona: Doskonały. I myślę, że tu leży jego sukces – jego nie można definiować, on się wymyka, nie nudzi, bo zawsze jest inny. Wszystko zależy od interakcji Kamila z widzami, a ponieważ Kamil jest aktorem-kameleonem, bardzo szybko potrafi się dostosować i wykorzystać reakcje publiczności. Ten kontakt, ta szybka reakcja są jednymi z elementów, które przyczyniły się do sukcesu „Diva Show” i sprawiają, że wiele osób przychodzi na nią po raz wtóry. „Diva Show” się nie nudzi. Mimo, że widz zna szkielet tego spektaklu, wie, że zawsze może zdarzyć się coś niespodziewanego.

Asia: Nie powiem jednego słowa, powiem dwa: „usłysz mnie”. Kojarzy mi się to ze względu na temat spektaklu oraz przez to, co wynoszą z niego widzowie i co ja sama z niego wynoszę. Z doświadczenia wiem, jak ważne jest wysłuchanie, a jak ciężkie powiedzenie o czymś, co siedzi głęboko w nas, co jest tak intymnym i wyjątkowym, z czym nie do końca umiemy dzielić się z innymi. A „Diva Show” to wyzwala, pokazuje, że można o tym powiedzieć i że każdy z nas potrzebuje wysłuchania.

Dona, wspomniałaś o improwizacji, której w tym spektaklu jest faktycznie niemało. Co takiego wydarzyło się na przestrzeni tych dziesięciu lat, co najmocniej zapadło wam w pamięć?

Dona: Jest kilka takich sytuacji. Często znajdzie się na widowni „chojrak”, który bardzo chętnie odpowiada aktorowi i jeszcze dorzuca swoje trzy grosze. Kiedy jeszcze graliśmy w AOIA pewien pan odpowiadał Kamilowi w dość zaczepny sposób. Kamil w pewnym momencie rzucił: „jak jesteś taki odważny, to chodź na scenę!”. I ten pan wstał i rzeczywiście poszedł.

Asia: Przypominam, że ty też poszłaś na scenę, całkiem niedawno! (śmiech)

Dona: Ale wywołana! A wtedy nastąpiła wymiana zdań, cały czas oczywiście rosło napięcie, bo to była niby dowcipna sytuacja, ale jednak bardzo zaczepna, zarówno ze strony Kamila, jak i tego widza. On nie odpuszczał i Kamil także. Wszyscy byliśmy z jednej strony ciekawi, jak to się potoczy, ale z drugiej strony ja na przykład chciałam, żeby to się już skończyło (śmiech)

W pewnym momencie Kamil odpuścił i później okazało się, że zgadali się z tym widzem po spektaklu i zostali kumplami. Zapamiętuje się takie rzeczy.

Widownię ta sytuacja bawiła, czy wręcz przeciwnie?

Asia: Widzowie stają – powiem brzydko – po stronie mądrzejszego. Mądrzejszą stroną zawsze jest w tym przypadku aktor, bo to jest jego dom, w którym gości innych. Tu nie można sobie na wiele pozwolić. Pamiętam tę samą

sytuację, co Dona, jednak dla mnie najważniejszą częścią „Diva Show” jest to, co się dzieje w innych. To, co widzę, kiedy widzowie opuszczają salę. Pamiętam, że ludzie wybiegali zalani łzami. To pokazuje, że „Diva Show” to jest to, co każdy z nas w sobie nosi i że to wylewa się z nas, dotknięte w odpowiedni sposób.

Dona: Pamiętam panią, która siedziała jeszcze długo po zakończeniu spektaklu. Nie mogła wstać z fotela, po prostu nie mogła się uspokoić.

Asia: Tak, to są najważniejsze dla mnie rzeczy. Kiedy ktoś wychodzi, podchodzi do nas i mówi: „wow”.

No właśnie, czym widzowie najczęściej dzielą się z wami po spektaklu? Jakie są najczęstsze reakcje, z którymi się spotykacie?

Dona: Najczęściej to chyba z tym, że ludzie wychodzą i nie są w stanie nic powiedzieć. Po prostu gdzieś im się jeszcze w głowie kotłuje. „Diva Show” jest tak skonstruowana, że na początku jest śmiech i rozbawienie, a pod koniec robi się poważnie. W widzach zostaje jednak to, co zadziało się na końcu. Diva zresztą odkrywa po kolei nasze wady…

Asia: Potrzeby…

Dona: Potrzeby, ale też niedociągnięcia, czyli te wszystkie cechy, z których składa się osobowość borderline. To, co zostaje w widzach na koniec, niejednokrotnie nie pozwala im nawet skomentować spektaklu. To jest tak duża dawka emocji, że muszą to dopiero przetrawić. O tym świadczą choćby opinie, które nie są pisane od razu, ale pojawiają się dzień czy dwa dni później. To dobrze, że widzowie o tym piszą – to pokazuje, że jest w nich potrzeba wypowiedzenia się na ten temat. Coś w nich zostaje, „Diva Show” przeciąga się na życie.

innego. Jeśli nawet ktoś był zawiedziony, to widocznie to przemilczał. Jeśli ktoś wychodził, to dlatego, że nie mógł powstrzymać emocji, a nie dlatego, że „Diva Show” się nie spodobała.

Asia: Na samym początku, kiedy przechadzam się między widzami, zauważam, kto ile wie o spektaklu. To widać po zachowaniu. Jeśli ktoś przychodzi na luźną komedię, bez podtekstu i bez czegoś, z czym można wyjść – tacy widzowie zachowują się inaczej. Fascynuje mnie później sprawdzenie, czy mnie ta intuicja nie myliła. Obserwuję te same osoby, gdy wychodzą – ten uśmiech znika i zamienia się w zdumienie. Widzę, że mają w sobie chęć przemyślenia tego, co usłyszeli, że to nie do końca było tak lekkie, jak się spodziewali.

Cofnijmy się jeszcze do czasów powstawania „Diva Show”. Jak wyglądał ten proces i jaka była wówczas energia w Fundacji?

Dona: Proces powstawania? Chaos. Kamil tym kierował, wiedział najwięcej z nas wszystkich, wyznaczał zadania.

Asia: Cofając się o te wszystkie lata, mam odczucie, że to pokazało, że planowanie nie zawsze do końca się sprawdza. Gdy zaplanowaliśmy nagranie teledysku, okazało się, że Kamil jest chory, nie może się zjawić, więc ludzie, którzy w sobotę o godzinie piątej rano zebrali się w różnych punktach Łodzi otrzymali komunikat, że dzisiaj się to nie odbędzie, przyjdźcie jutro. To był zresztą projekt, do którego dużo ludzi dołączyło ot tak – spontanicznie. Padło hasło: nagrywamy, potrzebujemy ludzi. I oni byli. Czekali.

Asia: Ja najczęściej spotykam się z reakcją: „genialne”. Oczywiście są także emocje, łzy, ale to jest to jedno słowo, które słyszę najczęściej. Słyszę też: „przyjdę ponownie” albo „wie pani, ja jestem już siódmy raz”. To są fascynacje teatrem, aktorem, ale także tematem, który jest poruszany.

A zdarza się, że wychodzą zaskoczeni? Tacy, którzy myśleli, że przychodzą na lekką rozrywkę, bo widzieli na zdjęciach Kamila w peruce i w sukience i spodziewali się stand-upu przez cały spektakl?

Dona: Myślę, że wielu ludzi przychodzi i spodziewa się rozrywki, bo widzą Kamila przebranego za Tinę Turner. Może będzie śpiewał? Nie spotkałam się jednak z pretensjami, że miało być jedno, a wyszło zupełnie coś

Dona: Do teledysku potrzebne były dziewczyny, które przebiorą się za stroje z epoki – to były nasze fanki z Facebooka. Ludzie zgłaszali się sami. Biło takie źródełko, ludzie się dowiadywali, przychodzili, oferowali pomoc.

Asia: I każdy był gotowy! Pamiętam swoje emocje, nie mogłam spać. Chciałam, żeby doba miała pięćdziesiąt godzin! Nie chciałam, żeby się kończyła. Kiedy wiedziałam, że jutro robimy to czy tamto, miałam iść do domu spać? To chyba jakiś żart!

Dona: Tak było. Teraz sobie myślę, że to było głośne odejście Kamila z Teatru Jaracza, pierwszy prywatny teatr w Łodzi, który powstawał. Każdy chyba był ciekawy, czy Kamil sobie poradzi, czy to była dobra decyzja, czy będzie tego żałował. Zresztą to, że „Diva Show” wtedy powstała, to zasługa tego, że dostaliśmy grant z miasta. Myślę, że część osób przypatrywała się temu z odległości, część mu kibicowała. Ludzie usłyszeli, że jest taki

/ 13
Joanna Dutkowska / FOT. Krzysztof Jarczewski 2013 rok. Dona Sołtysiak i Kamil Maćkowiak za kulisami / FOT. Aleksandra Polka

projekt – w dodatku tak nietypowy, niezwykły, bo od razu było wiadomo, że Kamil wciela się w postać Tiny Turner – i to spowodowało, że część tych ludzi się uaktywniła. Wiele osób kręciło się wtedy w sposób nieformalny wokół Fundacji, na zasadzie wolontariatu. Była wtedy cudowna atmosfera, fajna grupa ludzi. Czasami sama się zastanawiam, jak to wszystko się stało, bo tak na zimno to nie miało prawa powstać. A powstało.

A pamiętacie pierwszy raz, kiedy zobaczyliście Kamila w pełnej krasie?

Dona: Trzeba było zrobić materiały prasowe, żeby zacząć promować ten spektakl. A nie było nic. Nie było peruki, nie było sukienki. Tylko buty. Wpadłam na pomysł, żeby zrobić tak, jak na okładce Tiny Tuner („Private Dancer” – przyp. red.) – mamy buty, zróbmy coś takiego. To było pierwsze zdjęcie, które zrobiliśmy Kamilowi. To był dla mnie szok, że te nogi tak wyglądają – bo rzeczywiście nogi ma bardzo zgrabne. Nie od parady był przecież w szkole baletowej. Później, kiedy Kasia Zbłowska – autorka kostiumów i scenografii – wzięła się za projektowanie sukienki, byłam przy przymiarkach. A później była jazda z peruką… Peruk były chyba ze trzy, cały czas nie taka, cały czas za mała była ta czupryna. Jeżdżenie do Warszawy, do pani, która je robiła, żeby jeszcze dołożyła włosów, i jeszcze. W końcu udało się tę perukę zrobić, chociaż to wciąż nie jest jeszcze to, czego Kamil by oczekiwał.

Asia: Zazdrościłam Kamilowi tych dwóch świecących, cekinowych, jakże modnych teraz sukienek. I nawet taką sukienkę parę razy założyłam. No ale te nogi!

Co by powiedziała Tina Turner, gdyby zobaczyła ten spektakl?

Dona: Na pewno byłaby zachwycona samą ideą tego, że powstał spektakl zainspirowany jej postacią.

Asia: Myślę, że powiedziałaby: oh, fuck! Do I really look like that?! (tłum. Naprawdę tak wyglądam?!). Ale naprawdę, tak serio: thank you for using me in such important and sensitive topic (tłum. Dziękuję za wykorzystanie mnie w tak ważnym i delikatnym temacie).

Co okazało się największym wyzwaniem podczas tworzenia tego spektaklu? Nie był nim chyba ten chaos?

Asia: Nie, on był przyjemnością!

Dona: Jeśli chodzi o takie namacalne rzeczy, to chyba jednak ta peruka. A co później – tego już chyba teraz nie widzę. Już samo tworzenie spektaklu, jego obsługa, wyniknęło jakoś naturalnie. Na początku to ja siedziałam cały spektakl i włączałam wiatrak.

Asia: I to jeszcze do niedawna! A w Monopolis to ja sprowadzałam Kamila ze schodów. Ale wiem, co było najtrudniejsze dla mnie – kręcenie teledysku. Nie miałam brać w nim udziału, ale potem kogoś zabrakło i nagle wszyscy mówią do mnie: wchodź. Przecież ja nie potrafię tego robić, dlaczego ja mam tam być? To były właśnie te spontaniczne sytuacje, o których nawet się nie śniło.

Dona: Pamiętam to wszystko jako niekończące się pasma wyrywania czegoś losowi. Że się udawało.

Asia: To było cudowne uczucie. Jak my świętowaliśmy!

Przy tym projekcie grupa się bardzo zacieśniła.

Dona: Były wspólne gotowania u Kamila, cały czas rozmawialiśmy o „Diva Show”, żyliśmy tym na okrągło. Był jeden cel: zrobienie tego spektaklu.

Asia: A pamiętasz, jak zawisły plakaty? I każdy z nas biegał w te miejsca, żeby je zobaczyć? (śmiech)

Dona: Jak kiedyś gdzieś jechaliśmy, to Kamil kazał się zatrzymać i zrobił sobie zdjęcie pod billboardem.

Asia: Ja też chodziłam we wszystkie miejsca, w których wisiał plakat, żeby zobaczyć go na własne oczy.

Dona: To było fajne, że przy tych – bądź co bądź – nieogromnych środkach finansowych udało nam się te billboardy wysupłać. Inne teatry nie były promowane

na billboardach. „Diva Show” była nawet na scrollach na Dworcu Centralnym w Warszawie – takie rzeczy udało nam się zdobyć.

Od dziesięciu lat bilety na „Diva Show” wyprzedawane są na pniu, niektórzy widzieli ten spektakl nawet po kilkanaście razy. Dlaczego ten tytuł jest tak ważny dla widzów?

Dona: Wracają, bo coś musiało ich poruszyć. Jeśli ktoś wyjdzie i po nim to spłynie, to nie wraca. Jeśli ktoś natomiast odnajdzie w „Diva Show” cząstkę siebie, swoich problemów, to będzie chciał to jeszcze raz przerobić, poszukać jakiegoś rozwiązania. Myślę, że to jest taki natłok emocji, że jak ktoś tego dotyka, to będzie musiał to jeszcze raz przerobić w sobie. A później ten spektakl już się po prostu lubi.

Asia: Według mnie Diva obnaża, pięknie wyciąga z nas to, co staramy się ukryć. Do tego, co w zwykłym, codziennym życiu trzymamy w jakiejś szufladce w naszym sercu, Diva dorywa się i wyszarpuje. Mówi: „ty też to masz! Ja ci to pokażę!”. Głęboko wchodzi w nasze ukryte emocje i uczucia.

Dona: Ale jak ktoś tego nie lubi, to nie wróci. Niektórzy ludzie czują się zdemaskowani.

Asia: Zgadzam się, oczywiście, ale znam osoby, które właśnie po to wracają. Wracają, bo mają tę refleksję, po którą w codziennym życiu, w otoczeniu innych, nie sięgają tak głęboko. To jest miejsce, w którym mogą się trochę nad sobą zatrzymać. Wracają też, bo świetnie się bawią. Pomijając już to, że wracają także dla Kamila, dla teatru…

Wracają po katharsis?

Asia: Tak, bo kiedy żyjesz w biegu, nie sięgasz po to. A Diva to z ciebie wydobywa.

Co dla Was osobiście jest w niej najważniejsze?

Dona: Rozszerzenie wiedzy. Przed „Diva Show” nie wiedziałam, czym jest osobowość borderline. Oprócz tego to jest dla mnie – po „Niżyńskim” – drugi spektakl, który wciąż mogę oglądać, który mi się nie nudzi i zawsze wywołuje we mnie emocje. Kiedy coś oglądam, musi we mnie drgać. „Diva Show” jest takim spektaklem, na którym zawsze coś nowego odkryję. To oczywiście oprócz wrażeń czysto teatralnych, bo bardzo lubię patrzeć, jak Kamil gra, zawsze jestem ciekawa, jak potoczy się jego interakcja z widzami, w którą to pójdzie stronę. Asia: Też mam tę ciekawość i zawsze mnie fascynuje, jakie padną odpowiedzi z widowni, jak Kamil sobie z tym poradzi. Jednak najważniejsze jest dla mnie to zamy -

ślenie. „Diva Show”, w której siedzimy już dziesięć lat, pozwoliła mi wyzwolić się ze swoich zamkniętych szufladek w sercu, z niskiego poczucia własnej wartości. Widzę, że ja tutaj wzrosłam, wyszłam z tego, przeanalizowałam i uświadomiłam sobie, że nie jestem w tym sama. Diva pokazuje, że nie ma się czego wstydzić –wyjdź z tego, zostaw to, można.

Dona: Wydaje mi się, że pomiędzy różnymi definicjami „Diva Show” pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest to dla wielu osób spektakl terapeutyczny. Ośmielą się, być może coś sobie przemyślą. Teraz chodzenie do psychologa czy psychiatry nie jest już tematem tabu, choć na pewno są ludzie, którzy się jeszcze tego wstydzą. Nie ma już podejścia: „jesteś świrem”. O tym mówi w „Diva Show” Kamil. Zdarza się zresztą, że ludzie totalnie utożsamiają Kamila z bohaterem.

Asia: Kiedy na końcu wylicza osobowości z zaburzeniem borderline i na końcu dodaje: „i ja!”, z widowni padały głosy: Kamil Maćkowiak!

Dona: Mówił monolog, część osób siedziała wzruszona, a ktoś z tyłu powiedział: „idź, chłopie, na terapię!”. Widownia chciała mu pomóc.

Asia: Po spektaklu podchodzili do nas i mówili: „proszę ucałować pana Kamila”.

Dona: Podczas monologu padały nieraz słowa: „nie przejmuj się!”. Utożsamiali Kamila z tą postacią, bardzo empatycznie do tego podchodzili i było im go po prostu żal. To się zdarzało dość często, Kamil musiał wielokrotnie prostować, że to nie on. Wiadomo, że przemycał swoje emocje, każdy autor bazuje na tym, co sam odczuwa. Ale ludzie, nie tylko po spektaklu, ale także w jego trakcie reagowali bardzo żywo i empatycznie.

Gdybyście mogły życzyć jedną rzecz ludziom, którzy na bardzo głębokim poziomie identyfikują się z Divą i jej problemami – z samotnością, z odrzuceniem – co by to było?

Dona: Otwartości, wychodzenia do ludzi mimo wszystko. Najgorsze, co może być, to zamykanie się w czterech ścianach. Z własnego doświadczenia wiem, że to jest droga donikąd. Trzeba wyjść, bo sam kontakt z ludźmi uczy nas wielu rzeczy. Życzyłabym właśnie tego – po prostu otwartości.

Asia: Dona powiedziała o takim zwerbalizowaniu tego przekazu, a ja powiem, że czasami czyny krzyczą głośniej niż słowa. Życzyłabym więc tym osobom bliskości, przytulenia, wysłuchania. Bycia w środowisku akceptacji inności. Rozmawiała: Aleksandra Mysłek Zdjęcia ze spektaklu „Diva Show” / FOT. RADEK GINTER

14 /

BAWIĄ DO ŁEZ JUŻ 11 LAT!

„Totalnie szczęśliwi” to prawdziwy hit frekwencyjny w Teatrze Kamila Maćkowiaka. Tytuł miał swoją premierę 31 grudnia 2011 roku w Teatrze im. Stefana Jaracza, a repremierę – dokładnie 7 lat później w Akademickim Ośrodku Inicjatyw Artystycznych. Spektakl w reżyserii Jacka Filipiaka z brawurowymi rolami Ewy Audykowskiej-Wiśniewskiej i Kamila Maćkowiaka od samego początku stał się repertuarowym „ulubieńcem” widzów. Po ponad dekadzie ten niezwykły, czujący się na scenie (i w improwizacji!) jak ryba w wodzie duet aktorski wciąż przyciąga do siebie rzesze spragnionych teatralnej rozrywki odbiorców. Rozrywki niebanalnej, nieszablonowej, momentami zaskakującej – cóż innego może wyjść bowiem z połączenia dwójki zupełnie różnych, a jednak pragnących od życia tego samego bohaterów? Ona jest aktorką pracującą w seks-telefonie, marzącą o roli Julii w prawdziwym spektaklu teatralnym. On chwali się, że jest uznanym autorem, jednak nie wydał jeszcze ani jednej książki i nadal utrzymują go rodzice. Oboje są sfrustrowani swoim życiem, mimo tego wciąż mają nadzieję na odmianę swojego losu. „Totalnie szczęśliwi” to spektakl, w którym śmiech przeplata się z refleksją i który pozwala na nowo uwierzyć w miłość w czasach, kiedy lajki w social mediach zdają się być ważniejsze od prawdziwej, niezatrutej technologią bliskości.

/ 15
Aleksandra Mysłek / FOT. RADEK GINTER

WSZYSTKO, CO POKAZUJEMY NA SCENIE, TO LUDZKIE SPRAWY

„Cudowna terapia” z jego udziałem od lat przyciąga do Teatru Kamila Maćkowiaka tłumy. Niekonwencjonalny terapeuta, w którego rolę się wciela, od pierwszej sceny zyskuje sympatię widzów. Skrajnie odległa jest od niej natomiast rola doktora Mirandy w dramacie „Śmierć i dziewczyna”. „Z graniem postaci, które wiążą się z tak ciemnymi emocjami, trzeba uważać. Ten zawód sam w sobie powoduje pewnego rodzaju spustoszenia w głowie” – przyznaje

Mariusz Słupiński.

W Teatrze Kamila Maćkowiaka gra pan w dwóch spektaklach: „Cudownej terapii” i „Śmierci i dziewczynie”. W obu - co ciekawe - gra pan lekarzy. Są to jednak pod każdym względem zupełnie inne spektakle. Jaka jest podstawowa różnica pomiędzy grą w komedii a dramacie o tak ciężkim natężeniu emocjonalnym?

Jest to rzeczywiście zupełnie inna para kaloszy, inne doznania zawodowe. Z perspektywy czasu i doświadczenia – bo w zawodzie jestem od 1997 roku – komedia jest o wiele trudniejsza. To wynika z tego, że trzeba być błyskotliwym, trzeba umieć wstrzelić się w sytuację, która może być – umyślnie lub nieumyślnie – zaproponowana przez partnera. Bardzo ważna jest pewnego rodzaju gibkość. Ten gatunek zawsze był trudniejszy, a jednocześnie dawał więcej satysfakcji, bo kiedy ludzie się cieszą, to ta energia przechodzi z widowni na scenę. I na odwrót. Natomiast jeśli chodzi o dramat, to jest bardziej osobista sprawa. W dramacie trzeba poruszać swoje wewnętrzne struny, które mają zagrać taką tonację, żeby była w konwencji dramatu, chwytała za serce. Mimo wszystko uważam, że komedia to jest jednak poważniejsza sprawa. Poważniejsza, bo trudniejsza. Teraz czekam na propozycję, żeby zagrać jakiegoś doktora Dolittle – myślę, że Kamil powinien pójść za ciosem (śmiech)

Miałam właśnie zapytać – czy gdyby została panu zaproponowana trzecia rola doktora, przyjąłby ją pan?

Jeśli chodzi o pracę z Kamilem, nie jest to układ stricte zawodowy. Znamy się i przyjaźnimy od wielu lat, lubimy się, w związku z tym czuję się u was w Fundacji bardzo dobrze. Jak zaproponuje –ucieszę się i jeśli tylko będę miał czas, chętnie w to wejdę.

Zarówno „Cudowną terapię”, jak i „Śmierć i dziewczynę” wyreżyserował Waldemar Zawodziński. Jak współpracowało się panu z tym reżyserem?

To tak, jakbyś zapytała mnie, czy lubię swojego tatę. Waldek, przyjmując mnie w 1998 roku na etat, otworzył mi drogę zawodową. Różne były między nami sytuacje, jak to w życiu, ale dojrzewałem przy nim. Wiele mu zawdzięczam, zawsze miałem wrażenie, że we mnie inwestował. Przez możliwość pracy u Waldemara urodziłem się jako aktor. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział mi słowa, które pamiętam do tej pory (mam nadzieję, że będzie mógł to potwierdzić, kiedy to przeczyta):„masz bardzo dobry czas”. A to znaczy, że zauważył, że przeszedłem pewien Rubikon, że skończyłem pewien etap i zaczęło się dla mnie coś nowego. Znaczyło to dla mnie, że stałem się aktorem. Zacząłem siebie jako aktora lubić, akceptować. O dziwo to, co powiedział do mnie wówczas Waldemar, zbiegło się z dziwną aprobatą mo-

16 /
Jowita Budnik i Mariusz Słupiński w „Śmierci i dziewczynie”, prod. FKM / FOT. RADEK GINTER

jej żony: „o kurczę, Maniek, zrobiłeś coś zupełnie innego. Takiego cię jeszcze nie znałam”. Zrodziła się jakaś ogólna akceptacja. Oczywiście aktor jest tylko towarem i czasami związki chemiczne powodują, że ktoś mówi „Słupiński jest do dupy, absolutnie nie kupuję tego gościa”. Wyjście do teatru jest jak wyjście do Lidla – kupujesz to, co chcesz, idziesz na to, na co chcesz. Ten dział cię interesuje, tamten nie za bardzo. Tak samo wybierasz sobie teatry. Takie mam pojmowanie życia aktorskiego i teatralnego. Może za bardzo uprościłem, ale jestem raczej prostym chłopakiem z Teofilowa, więc czego się tu spodziewać?

(śmiech) Wszyscy z Teofilowa są naprawdę wspaniali, kocham was, moi kumple i koleżanki!

„Cudowna terapia” to tytuł, który gracie już sześć lat i który w repertuarze

Teatru Kamila Maćkowiaka pojawia się dość często. Jak bardzo zmieniał się spektakl przez te lata? Czy jest w nim miejsce na improwizację, która go wciąż formuje?

Waldemar Zawodziński bardzo rzetelnie podszedł do tego tekstu. Jest osobą, która wie, jak niektóre rzeczy trzeba zrobić dobrze od podstaw, żeby nie wymykały się zbyt szybko kontroli aktorskiej albo ryzom, które były pierwotnie zaplanowane. Aktorzy też zostali dobrani nieprzypadkowo – jestem pełen podziwu dla Patrycji Soliman, zawsze podobała mi się jej gra, jej warsztat. Kamil – podobnie, stworzył fajną i sympatyczną rolę. Widzę, że mam w nich partnerów, a partner to w każdym projekcie podstawa, pięćdziesiąt procent sukcesu. Ja też nie czuję się źle, ponieważ moja postać jest bardzo pięknie napisana – jest w niej przewrotka, można zagrać kilka różnych, dziwnych osobowości, a finał – mam nadzieję nieczęsto przewidywalny – jest zaskoczeniem. A teraz, po kilku latach grania, z racji tego, że dłużej się znamy, że wiemy, kiedy możemy spodziewać się reakcji publiczności, pewne rzeczy się nam wymykają. Czasem w dobrą stronę, czasem w złą, ale te pierwociny wciąż są w spektaklu zawarte. Jest w nim jednak miejsce na improwizację. Liny są wyciągnięte w różne strony, czasami za daleko polecą w niektóre tematy, ale wtedy trzeba się szybko mobilizować. Patrycja jest takim cerberem, który zawsze nas gani – okazuje się, że i ja, i Kamil, mamy ciągoty do zmieniania czegoś, do nieoczekiwanych sytuacji, które rodzą się z pomyłki albo z fantazji. To świadczy o tym, że ten spektakl żyje. Jesteśmy zgrani, lubimy się nawzajem, lubimy ze sobą grać. Jest tak, jak powinno być.

Czy dzięki tej zmienności, która ciągle kształtuje spektakl, po sześciu latach nadal podchodzicie do niego z takim samym entuzjazmem?

Za każdym razem jest inaczej. Wiek także robi czasem dobrze, a czasem źle, jeśli chodzi o spektakl. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę, że to jest nasza praca. Nie znam osób, które tak chętnie

maszerowałyby do pracy. Mnie też się często nie chce. Ale to zwykłe, ludzkie, normalne narzekanie – znam swoich kumpli z innych branży, którzy także mówią „Boże, znowu do roboty...”. Natomiast w pracy w teatrze jest coś o tyle fajnego, że to samo nigdy nie powtarza się dwa razy. Za każdym razem jest inaczej. Spektakl zmienia się razem z nami, dojrzewamy, starzejemy się, mamy swoje defekty albo rozkwity wyobraźni. Z tego powodu za każdym razem jest inny. W filmie musisz być stuprocentowy w jednym momencie, bo inaczej klatka tego nie zarejestruje albo montażysta cię wytnie. W teatrze możemy się natomiast jeszcze trochę

wiek program czy wiadomości. Poza tym sama tematyka, która jest podejmowana w spektaklu – przecież każdy z nas był, jest albo będzie w związku. A związek to nie tylko małżeństwo, to po prostu bycie ze sobą, w każdej konfiguracji, jakakolwiek by nie była –dziewczyna z dziewczyną czy chłopak z chłopakiem. Jesteśmy zwierzętami stadnymi, potrzebujemy partnera czy partnerki, w związku z czym ten temat zawsze będzie aktualny. Tak samo, jak temat miłości. Nas to interesuje. Dlaczego w ogóle jest ten teatr? Bo lubimy oglądać! Teatr jest miejscem, w którym widz może patrzeć, chłonąć, a jeśli jeszcze aktor jest trochę zdolny, to te

gdzie jest dobry doktor Miranda, nie fantazjowałem na temat jego cudownego życia czy tego, co skłoniło go do takich zachowań. On w swoim monologu wyraźnie mówi, że to zło było w nim zawsze, ale nigdy się do tego przed nikim nie przyznawał. Tutaj trzeba by było zapytać chyba doktora Mirandę, dlaczego pozwolił tej ciemnej stronie nim zawładnąć. Nie wierzę, że na świecie są same chodzące ideały – wszyscy mamy w sobie dobro i zło. Im bardziej jednak próbujemy to w sobie równoważyć, tym dochodzimy bliżej jakiejś prawdy, stajemy się lepszymi ludźmi. Przegięcie w każdą stronę jest złe, ale przegięcie w tę złą daje tylko destrukcję, gwałt, śmierć. I wtedy robi się czarno. W doktorze Mirandzie wygrało coś złego. Pewnie był normalnym dzieckiem, chodził do szkoły, jeździł na rowerze. A później okazało się, że woli krzywdzić ludzi.

Nie miał pan żadnych oporów przed zagraniem takiej postaci?

porozwijać. Oczywiście jest to ulotne, bo poza wspomnieniami ze spektakli, zdjęciami, nagraniami – nie zostaje kompletnie nic. To jest w tym teatrze piękne, ale zarazem przykre. Jesteśmy kwiatkami, które nagle rozkwitają, a potem przychodzi zima codzienności, zasypuje nas śniegiem i aż do następnej wiosny – do kolejnego spektaklu – nikt o nas nie pamięta.

Na „Cudowną terapię” wielu ludzi wraca. To jeden z naszych spektakli, które za każdym razem wyprzedają się co do miejsca, z dużym wyprzedzeniem. Dlaczego ten tytuł cały czas przyciąga do siebie widzów?

Myślę, że to efekt czasów, w których żyjemy. Czasy nie są zbyt przyjemne, nie dają nam wytchnienia. Głowę mamy zawaloną inflacją, wojną za granicą, tym, co będzie w przyszłości, wyborami, różnymi rzeczami, które nie mają w sobie pozytywnych elementów. Wyrażę się ogólnie – społeczeństwo się zasmuciło. Coraz ciężej żyć, myśleć, planować. Ludzie potrzebują pewnego odcięcia od tej szarej rzeczywistości, od tej formy cierpienia, dlatego wybierają łatwe, lekkie rzeczy. Nie chcą przychodzić do teatru i jeszcze się martwić, że pani X zabiła pana Z, bo to już jest na co dzień – wystarczy otworzyć byle gazetę, obejrzeć jakikol-

emocje, uczucia przekazuje ze sceny i dzięki temu publiczność się wciąga. Na tym to polega. Terapia małżeńska –Boże kochany! Kto nie kłócił się ze swoją żoną czy mężem? Ja też (śmiech). Co więcej? Dobra obsada. Dziwna kompilacja – przyjeżdża aktorka z Teatru Narodowego do Łodzi? Myślę, że to także ciekawi widzów.

„Śmierć i dziewczyna” podejmuje natomiast zupełnie inny temat, dużo cięższy – temat traumy i tego, jakie piekło jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Człowiekiem, który drugiemu to piekło wyrządza, jest właśnie pana bohater –doktor Miranda. Czy w trakcie tworzenia roli próbował pan w sobie tę postać obronić?

Wczoraj z moją córką, która studiuje film, rozmawialiśmy o scenariuszach. Powiedziałem słowa, które są pewnie wyświechtane wśród wszystkich profesorów świata zajmujących się analizą teatralną – że każda rola, czy to telewizyjna, czy teatralna, musi być robiona na podstawie wagi, balansu. Myśląc o doktorze Mirandzie nie mogę go deprecjonować i mówić, że on jest tylko zły. Muszę go polubić, szanować za coś, żeby się z nim utożsamić, uczłowieczyć go. Inaczej byłoby to granie do jednej bramki, to bez sensu. Nie skupiłem się jednak na tym,

Nie. To jest kwestia ciekawości. W tym zawodzie kuszące jest to, że możesz spróbować. Oczywiście z graniem postaci, które wiążą się z tak ciemnymi emocjami trzeba uważać. Ten zawód sam w sobie powoduje pewnego rodzaju spustoszenia w głowie. Jest coś na rzeczy, dlatego trzeba bardzo uważać, dyskutować na ten temat, ostrożnie podchodzić do pracy, wiedzieć, gdzie się ewentualnie zatrzymać – od tego są również reżyserzy, partnerzy i tak dalej. Jest świadomość aktorska – co możesz powiedzieć, a czego nie, gdzie iść, jak to zrobić. To złożona sprawa, jest to jednak naturalne - przecież każdy z nas ma myśli różnego rodzaju – zarówno złe, jak i dobre. To, co pokazujemy na scenie, to ludzkie sprawy. Wojna skończyła się co prawda w 1945 roku, ale są jeszcze ludzie, którzy pamiętają przerażające rzeczy. Rzeczy, które działy się tutaj – dokładnie na terenie miejsca, w którym teraz rozmawiamy. Tu było getto, ginęli ludzie. Niedaleko był obóz pracy dla dzieci. Takich Mirandów chodziło po ulicy Wojska Polskiego pewnie paru – to powoduje, że teraz, kiedy o tym myślę, mam ciarki. To też powoduje, że mówię: trzeba o tym powiedzieć przez scenę. Może ktoś zobaczy więcej. Może ktoś nad tym pomyśli.

Czy jest jeszcze jakaś rola, o której zagraniu pan marzy? Czego mogę panu życzyć w kontekście nowych wyzwań?

Aktorzy przez całe swoje życie przybierają jakieś maski, chcą być kimś innym. A tak naprawdę w moim wieku –w wieku 50 lat – marzy się o tym, żeby to, co się dotychczas osiągnęło, było trwałe. Chcę dalej dobrze grać najważniejsze role swojego życia: być dobrym mężem, ojcem, aktorem, po prostu dobrym człowiekiem.

/ 17
Rozmawiała: Aleksandra Mysłek Mariusz Słupiński, Patrycja Soliman i Kamil Maćkowiak w „Cudownej terapii”, prod. FKM / FOT. JOANNA JAROS
18 /

TO FANTASTYCZNA, INTYMNA PODRÓŻ MONODRAM

Ile jest z niego w Divie, co pociąga go w postaci Klausa Kinskiego i dlaczego już nie wróci do grania „Niżyńskiego”? O kulisach pracy nad monodramami opowiada Kamil Maćkowiak, założyciel i prezes Fundacji.

Co najbardziej pociąga cię w monodramie?

Moja fascynacja monodramem zaczęła się na długo przed szkołą teatralną. Mój pierwszy monodram powstał na etapie teatru amatorskiego. Miałem szesnaście lat i napisałem sztukę „Iluzje” – grałem ją po festiwalach amatorskich, zdobywałem lokalne nagrody i byłem przeszczęśliwy, że mogę grać przed publicznością. Byłem wówczas jeszcze uczniem szkoły baletowej, miałem regularny kontakt ze sceną, ale w zupełnie innej formie. To, co wówczas było dla mnie najciekawsze, najbardziej ekscytujące w robieniu monodramu, a to, co jest nim dzisiaj, po dziesięciu latach bycia producentem teatralnym, to są zupełnie inne decyzje. Ale przede wszystkim monodram to fantastyczna, intymna podróż. Zawsze wybieram sobie temat albo postać, która mnie rozwija, która jest dla mnie pewnego rodzaju teatralną „zabawką”, czymś, co jest czasami kolejnym kamieniem milowym w moim rozwoju. Tak tworzyłem sobie te wyzwania. Wiedziałem, czego oczekuję w życiu od „Niżyńskiego” – że to będzie mój pierwszy profesjonalny monodram, potem od „Diva Show”, która miała już zupełnie inną funkcję, przez „Klausa – obsesję miłości”, aż do „Mężczyzny z różowym trójkątem”. Patrząc na to także z perspektywy producenta, to przede wszystkim logistycznie prostsza praca. Ja sam sobą potra ę zarządzać chyba lepiej, niż większymi obsadami. Wiem, że mogę od siebie czegoś wymagać, respektować deadline’y, co z perspektywy producenta jest kluczowe. Monodram idealnie wpisuję się w potrzebę kontroli, która jest u mnie bardzo silną cechą. Jestem sam, ja zarządzam, ja decyduję i mogę czuwać również nad aspektami, o których nawet nikt nie wie. W trakcie spektaklu daję znać obsłudze, że ma być zimniej czy cieplej, że muzyka jest

za głośna albo że trzeba coś zmienić. Mamy swój wewnętrzny system kodów, których widz może nie zauważać, a ekipa odczytuje. W monodramie jestem zatem i aktorem, i producentem, i reżyserem. Taki model jest dla mnie najwłaściwszy.

Wspomniałeś o szkole baletowej, która zapewne w pewien sposób wpłynęła na kształt twojej przyszłej

drogi zawodowej. Czy wybór Wacława Niżyńskiego, mistrza baletu, jako postaci twojego spektaklu dyplomowego w szkole teatralnej był wyborem oczywistym?

Niżyński faktycznie był postacią znaną i bliską mi już od szkoły baletowej. Był ikoną tańca nowoczesnego, symbolem pewnej reformy, ale także punktem odniesienia dla młodych tancerzy. Niżyński uczynił z męskiego tańca

clou wieczoru – wcześniej mężczyzna był od tego, żeby podnosić tancerki i towarzyszyć im na scenie. On pokazał, że męski taniec może być równie atrakcyjny, jak kobiecy, a może nawet bardziej. Ale to nie przeszłość baletowa była dla mnie główną motywacją do decyzji o zrobieniu „Niżyńskiego”. Punktem wyjścia do tego spektaklu były „Dzienniki”, które mnie poraziły. Przeczytałem je w dwa dni i oszalałem. Są autentyczne, zostały napisane tylko w sześć tygodni. To absolutny zapis choroby – widać, kiedy Niżyński odpływa, traci kontakt z rzeczywistością, a w którym momencie wraca. To niezwykłe. Z tego materiału udało się nam z Waldemarem Zawodzińskim stworzyć scenariusz, ale ten proces trwał ponad rok. To było bardzo trudne, bo trzeba było z tego chaosu stworzyć historię opowiedzianą w scenach, czyli historię, której narracją jest postępująca choroba psychiczna.

Pytanie, które najczęściej pojawia się od widzów, brzmi: czy Kamil Maćkowiak zagra jeszcze „Niżyńskiego”?

To jest ciekawe pytanie i w sumie bardzo uzasadnione, bo pożegnań z „Niżyńskim” było tyle, że sam ich już nie zliczę. To pokazuje, jak bardzo nie potra łem uwolnić się od tego spektaklu. Nadal często wracam do niego myślami i to, co działo się w tej klatce na scenie powraca do mnie jako taki rodzaj aktorskiej tęsknoty, żebym znowu się z tym spotkał, znowu to z siebie wyrzucił i się z tym zmierzył. Przez wszystkie lata grania „Niżyńskiego” – osiem lat grania w Teatrze Jaracza, dwa lata w Teatrze Polskim w Warszawie, cykl pożegnalny w Teatrze Nowym w Łodzi, a potem kolejne wznowienie w Monopolis – każdorazowo ten spektakl był inny. Za każdym razem był we mnie coraz dojrzalszy jako postać, coraz mniej się go bałem, coraz bardziej ten spektakl lubi-

/ 19
Kamil Maćkowiak w „Mężczyźnie z różowym trójkątem”, prod, FKM / FOT. RADEK GINTER

łem. Kiedyś lęk przed „Niżyńskim” mnie paraliżował. Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, wychodziłem na scenę jak na egzekucję. Najważniejszym wyzwaniem dla mnie jako aktora było ujarzmić ten strach przed spektaklem. Wiele razy zdarzyło się jednak, że uciekłem przed „Niżyńskim”. Dosłownie – uciekłem, tak bardzo bałem się, że nie dam rady. Bałem się tym bardziej, im większa była jego legenda, im więcej ludzie oczekiwali ode mnie, że na scenie zadzieje się coś niezwykłego – a ja nie zawsze byłem w takiej formie, żeby to „coś niezwykłego” z siebie wyciągnąć czy tak głęboko w tę historię wejść. W pewnym momencie – myślę, że od 2014 roku, od etapu, kiedy odkupiłem ten spektakl z Teatru Jaracza i grałem go już jako producent – to się zmieniło. Zmieniło się moje podejście, odpowiedzialność za siebie, za projekt. Teraz wiem, że mam narzędzia, żeby siebie chronić, żeby zagrać te emocje, to ekstremum choroby psychicznej, psychozy, pokazać widzowi jeden do jednego tak, żeby czuł, jakby uczestniczył w podglądaniu tego „umierania” Niżyńskiego, umierania w sensie psychologicznym – rozpadu i destrukcji jego osobowości, umierania jego tańca. Jednocześnie wiem, że kiedy opadnie kurtyna, wrócę do garderoby, pożartuję trochę z ekipą, wsiądę w samochód i owszem, adrenalina będzie ze mnie schodzić jeszcze godzinę czy dwie, ale nie będzie się działo ze mną nic niebezpiecznego. Z Niżyńskiego, z tych destrukcyjnych emocji, nie odkłada się już na mnie nic. To wielka satysfakcja dla dojrzałego faceta, jakim jestem, taki papierek lakmusowy mojej formy. Czy wrócę do niego? Szczerze

mówiąc, nie sądzę. „Niżyński” wymaga za dużo działań logistycznych, koordynacji osób, które są także spoza Łodzi, a które brały udział w tym przedstawieniu jako team organizujący spektakl. W tym naszym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, w tym, że nie mogę mieć stałej ekipy, to jest jednak trudne i hamuje prezentację tego spektaklu.

Wśród sześciu monodramów, które stworzyłeś – i sześciu zupełnie różnych postaci – tylko „Diva Show” nie opiera się na cudzej biografii czy autobiografii. Czy to oznacza, że jest ona najbliższa tobie – Kamilowi Maćkowiakowi, najbardziej dla ciebie osobista? Czy byłaby to zła interpretacja?

To najczęstsza interpretacja, z jaką się spotykam. Przez dziesięć lat historii tego spektaklu miewałem różne podejście do tego, że widzowie tak bardzo identyfikują mnie z Divą. Najczęściej byłem na siebie trochę zły, że wykorzystując swoje prywatne, archiwalne projekcje, dałem taki klucz do interpretacji tego projektu. Natomiast „Diva Show” absolutnie nie jest moją historią – na poziomie fabularnym, biograficznym, Diva ma ze mną niewiele wspólnego. Moją najbliższą rodziną jest mój tata, którego postaci w „Diva Show” nie ma. Nie jestem jedynakiem, mam brata. Moja mama była cudowną, wspaniałą kobietą, najbliższą mi osobą w życiu i, że tak powiem, moją największą miłością. Niestety nie ma jej już od pięciu lat, co zupełnie inaczej lokuje moje emocje względem tematu matki czy relacji matka-dziecko. Nie czuję się sfru-

strowany tak, jak mój bohater – czuję raczej, że wiele swoich marzeń i celów spełniłem. W sensie diagnozy lekarskiej nie jestem osobowością borderline, co wiem na pewno. I nie mam takich problemów, jak Diva. Natomiast na poziomie niektórych emocji czy lęków starałem się w „Diva Show” dotknąć tak uniwersalnych rzeczy, że z pewnością są one również moje. Moja jest historia dotycząca depresji, której doświadczenie w swoim życiu wykorzystałem w scenariuszu. Łatwiej było mi także pisać o kontakcie z używkami, bo nie był to dla mnie temat abstrakcyjny. W tych emocjonalnych historiach „Diva Show” może się ze mną rymować, jednak jako całość, jako figura, którą sobie stworzyłem, jest mi odległa.

Czy tworząc Divę chciałeś uwolnić się od Niżyńskiego?

Tak. Sukces „Niżyńskiego” mnie przerósł, ponieważ kiedy spektakl miał swoją premierę, byłem świeżo po swoich dwudziestych szóstych urodzinach. Ten boom wyniósł wówczas „Niżyńskiego” w jakąś teatralną stratosferę – pojawiły się recenzje, nagrody, zaproszenia na festiwale w Polsce i za granicą, spektakl grany był w Moskwie, w Finlandii, na Litwie, w Niemczech, otrzymałem nagrodę w Kilonii na festiwalu Tespis, Grand Prix w Petersburgu… Do „Niżyńskiego” bardzo szybko przylgnęła łatka roli życia. Długo nie czułem się gotowy na to, jaki monodram mogę stworzyć, żeby absolutnie odciąć się od jego legendy.

„Diva Show” idealnie wpisała mi się natomiast w to przejście w debiut, w inaugurację autorskiego teatru. Zrobiłem dokładnie taki spektakl, jaki chciałem

zrobić, czyli odcinając się od „Niżyńskiego”, od pewnej konwencji teatralnej, tej czwartej ściany, która w nim była. W „Diva Show” poszedłem w coś zupełnie innego – w konwencję, w której to ja bezpośrednio opowiadam historię publiczności, łapię z nią kontakt, wchodzę w interakcję. „Diva Show” była dla mnie genialną szkołą improwizacji. Nie mam pojęcia, ile razy ją zagrałem, pewnie mocno ponad sto pięćdziesiąt. I każdy spektakl, każdorazowa podróż z Divą to jest zupełnie inna publiczność, inne odpowiedzi. Moja umiejętność reagowania w sekundę na pewne rzeczy, które dzieją się w „Diva Show” to nie tylko – nazwijmy to górnolotnie – dar, ale przede wszystkim pewien warsztat, który zyskałem, stawiając się w takiej sytuacji. A sytuacja jest taka, że wychodzę przed publiczność, jestem zrobiony na „prawie Tinę Turner” i rozmawiam z widzami, a w międzyczasie muszę opowiedzieć historię, którą założyłem w scenariuszu. Na tym właśnie polega to połączenie stand-upu z psychodramą. „Diva Show” jest gatunkowo bardzo pomieszana, różnorodna, wymyka się jednoznacznym etykietkom.

W jednym z wywiadów, który znajduje się w tym wydaniu „Kulturalnika”, „Diva Show” została określona mianem spektaklu terapeutycznego. Zgadzasz się z tym określeniem?

Tak, myślę, że „Diva Show” jest pewnego rodzaju grupową terapią – oczywiście nie w sensie klinicznym, nie brałbym tutaj na siebie takiej odpowiedzialności. Teatr w ogóle ma funkcję terapeutyczną, ale ten spektakl bardziej niż inne pozwala widzom zidentyfikować się z historią, z tymi uniwersalnymi wątkami, jak samotność, lęk przed odrzuceniem, trudne relacje z rodzicami, niespełnione marzenia, depresja, używki, marzenie o miłości. W „Diva Show” jak w soczewce jest zamknięty silny ładunek tęsknot. I po to powstała. Nasze pierwsze hasło z okresu premiery brzmiało: żeby Diva przytuliła wszystkie odmienności, wszystkie niedoskonałości w ludziach, wszystkie puste, niezaopiekowane, wstydliwe miejsca, które chowamy. Ja od dziecka żyłem szczęśliwie w zupełnie innym środowisku – środowisku artystycznym, które komunikuje się ze sobą zupełnie inaczej niż ludzie, których zacząłem poznawać z czasem. Siłą naszego teatru jest nasza komunikacja, pewna otwartość, która dla mnie jest naturalna, bo w takim świecie się wychowałem – w internacie szkoły baletowej, potem w łódzkiej filmówce, teatrach. Artyści – poza innymi wątkami, jak choćby potrzeba ekshibicjonizmu – mniej się wstydzą swoich emocji, nie są w tym aspekcie poblokowani. Wykorzystałem to w tym spektaklu. Diva uderza w te najczulsze nuty, a w konwencji, którą zaproponowałem, dociera do widza poprzez śmiech - nawet

20 /
Spektakl „Niżyński”, prod. FKM / FOT. CEZARY PECOLD

w najtrudniejszych wątkach. To jest ironiczne, almodovarowskie w konwencji plastycznej, o co także mi chodziło. Ale finalnie – terapeutyczne.

Po „Diva Show” powstał „Amok”, w którym znowu wróciłeś do cudzej postaci.

„Amok” był potrzebą zmierzenia się z książką „Milion małych kawałków” Jamesa Freya, która mnie zafascynowała. Chciałem rozprawić się z kwestią ekstremalnego uzależnienia – w przypadku bohatera „Amoku” uzależnienia od alkoholu i narkotyków. W tym spektaklu pada ważne zdanie, z którym zacząłem się identyfikować: nałóg to decyzja. Oczywiście to przede wszystkim choroba, ale w pewnym momencie podejmujesz decyzję, czy przyjmujesz pomoc, która zazwyczaj skądś przychodzi. Ktoś cię uświadamia albo ty sam zaczynasz sobie zdawać sprawę z problemu. Albo te głosy w swoim monologu wewnętrznym odpychasz, albo się w nie wsłuchujesz. Decyzja to jest ten moment, w którym próbujesz coś z tym zrobić – to nie zawsze musi być spektakularne pójście na odwyk albo terapię, to czasem może być moment, w którym zaczyna kiełkować w tobie świadomość, że niszczysz życie sobie albo swoim bliskim, że marnujesz swój potencjał, że żyjesz w fikcji. Moim zdaniem w uzależnieniu zawsze jest wielka samotność. I u punktu wyjścia, a potem jeszcze bardziej, to uzależnienie w tę samotność wpycha. Chciałem o tej ogromnej samotności opowiedzieć. „Amok” opowiadał historię o wyczołgiwaniu się z piekła.

Kolejnym monodramem, który stworzyłeś, były „Wraki”.

Pojawił się dlatego, że zaproszono mnie na Biesiadę Teatralną w Horyńcu-Zdroju jako jurora. Miałem dać taki „master class” dla konkursantów, uczestników tej Biesiady. Musiałem pokazać któryś ze swoich monodramów, ale okazało się, że to niemożliwe na tej małej scenie. Stwierdziłem wtedy: okej, wyprodukuję szybko jakiś prosty monodram, w którym będzie tylko stołek barowy i ja. I tak, z założeniem jednorazowej prezentacji, powstały „Wraki”. Finalnie zagrałem je kilka razy

Do repertuaru Teatru Kamila Maćkowiaka na stałe trafił natomiast „Klaus – obsesja miłości”, monodram napisany na podstawie autobiografii Klausa Kinskiego. Trudno dla tego bohatera o sympatię, a jednak na scenie ogląda się stworzonego przez ciebie Kinskiego z zachwytem. Co cię najbardziej fascynuje w tej postaci?

Na autobiografię Kinskiego trafiłem mniej więcej w 2010 roku. Bardzo chciałem się z nim zmierzyć, zacząłem nawet wstępnie przygotowywać scenariusz, ale pochłonęły mnie wtedy inne projekty i Kinski został odstawiony na

półkę. Parę lat później do ekipy dołączyła Ania Bednarek. Na początku trochę nie było na Anię pomysłu – pracowała w szatni, była przy obsłudze spektakli, ale czułem, że ma większy potencjał i że może jako Fundacja niewłaściwie go wykorzystujemy. Któregoś dnia opowiedziałem jej o Klausie i Ania bardzo się tą historią zafascynowała. Stwierdziłem: dobra, niech to będzie twój projekt, tylko proszę, zmuszaj mnie, żebym nad nim pracował. Nosiłem go w głowie i sercu ileś lat, ale nie mogłem tego przełożyć na konkretne działania – pochłaniały mnie bieżące problemy w Fundacji i aktualne realizacje i dzięki Ani zmusiłem się do regularnej pracy nad scenariuszem, co było najtrudniejsze. Tak, jak w przypadku „Niżyńskiego” chaosem była choroba, w przypadku autobiografii Kinskiego chaosem jest jego seksoholizm, w jego książce jest tak naprawdę tylko permanentny ciąg podbojów seksualnych. Wątki biograficzne, z których można by było utkać jakąś historię, trzeba było wyłuskiwać jak ziarenka, dopisywać, przestawiać, tworzyć. Ta praca trwała długo, bo około półtora roku – w tym czasie spotykaliśmy się z Anią, wybieraliśmy fragmenty, kompilowaliśmy, ja coś dopisywałem. I przyszła pandemia. Pierwszy lockdown, drugi – wtedy definitywnie zamknąłem scenariusz. Potem z Anią zaczęliśmy się spotykać na naukę tekstu, na moją pracę nad tą postacią. Właściwie Klaus, tworze -

nie jego osobowości – bo to nie jest oczywiście Klaus Kinski jeden do jednego, raczej moja forma kreacji na jego temat - w dużej mierze uratował mnie od tego, żeby się w trakcie pandemii nie załamać. Poza tym to, co mnie w nim najbardziej fascynowało – oprócz bycia kolejną postacią z cyklu „wielcy zaburzeni” – to był jego stosunek do zawodu aktora. Tu najwięcej się ze mną rymuje, choć ja oczywiście mam inny stosunek do publiczności, niż Kinski. Moja działalność jest uzależniona od publiczności, w związku z tym nie nienawidzę widzów, jak on – wprost przeciwnie. Spodobało mi się jednak to, jak bezpardonowo podchodził do hipokryzji zawodu artysty, do pewnej obłudy, do nazywania narcyzmu aktorów i całej branży. Sam był przy tym oczywiście ogromnym hipokrytą i kabotynem – to także chcę w tym spektaklu zaznaczyć. Podobała mi się też siła, gniew tej postaci. To jest kluczowa emocja. Gdybym miał powiedzieć, z czym wychodzę na scenę jako Klaus, powiedziałbym, że wychodzę z wielkim gniewem małego, głodnego chłopca, który musiał kraść, żeby utrzymać rodzinę, który czuł wielką niesprawiedliwość. Z tej niesprawiedliwości i gniewu powstał człowiek nienasycony, którego nic nie mogło zatrzymać w zdobywaniu ról, pieniędzy, kochanek. Ta „obsesja miłości”, która jest zresztą podtytułem spektaklu, jest tak naprawdę obsesją małego chłopca, którym Klaus pozostał.

Czułem, że Klaus będzie materiałem do przejścia w nieco inne emploi. Chciałem stworzyć postać, która będzie miała zupełnie inną energię – atawistyczną, zwierzęcą, silną.

W swoim najnowszym monodramie – „Mężczyźnie z różowym trójkątem” – opowiadasz historię homoseksualnego więźnia skazanego na kilka lat w nazistowskich obozach koncentracyjnych. Dlaczego uznałeś, że chcesz przełamać na scenie tabu związane jeszcze do niedawna z tą grupą skazanych?

Motywacja do stworzenia „Mężczyzny z różowym trójkątem” była zupełnie inna, niż w przypadku każdego poprzedniego monodramu. Chciałem widzom po prostu uświadomić, co się wydarzyło, jaka jest historia mężczyzn z różowym trójkątem – latami marginalizowana i przemilczana. Chciałem przywrócić pamięć tym ofiarom – na tyle, na ile mogę na swoim podwórkua także uświadomić widzom, jak blisko są pewne powtarzalne mechanizmy. Jeżeli jako społeczeństwo nie będziemy dbali o podstawowe rzeczy, o to, żeby ludzie mogli czuć się wolni, bezpieczni, nie musieli się ukrywać, nie musieli się siebie wstydzić i być dyskryminowanymi, historia może się powtórzyć. To jest bardzo realne niebezpieczeństwo. W przypadku tego spektaklu zupełnie nie chodzi o Kamila Maćkowiaka-aktora. „Mężczyzna z różowym trójkątem” to pierwszy monodram, w którym wiedziałem, że nie będzie żadnego „popisu aktorskiego”. Nie wchodzę na scenę żeby pokazać, co potrafię. Wychodzę bardziej jako narrator. Największym wyzwaniem w tym spektaklu jest utrzymanie uwagi widza, a jednocześnie granie cały czas do kamery. Dla mnie, jako aktora, który interakcję z publicznością ma już wpisane w swoje DNA, to zupełnie coś nowego – przez półtorej godziny jest skupiony na patrzeniu w obiektyw i pomimo tego, że wokół obiektywu siedzi dwieście osób, to on jest moim jedynym partnerem. Nie mogę reagować na publiczność, jestem sam ze swoją historią, co zresztą jest w pewnym sensie metaforyczne. Jestem nie tylko narratorem, ale przede wszystkim przekaźnikiem, ambasadorem tych ofiar. Chociaż emocje są wielkie, w tej kameralnej konwencji gram intymnie, „do wewnątrz”. Tu nie ma takiej ekspresji, jak w innych monodramach – wszystko dzieje się w oczach, w moim spojrzeniu. Publiczność ogląda moją twarz w zbliżeniu na wielkim ekranie i ta twarz z ekranu mówi jak na przesłuchaniu, jak w kręconym po latach dokumencie o homoseksualnych ofiarach obozów koncentracyjnych. Ten spektakl powstał po to, żeby dalej o tym mówić, żeby o tym przypominać. Żebyśmy nie byli obojętni.

Rozmawiała: Aleksandra Mysłek

/ 21
Jako tytułowy bohater dramatu „Klaus...”, prod. FKM / FOT. RADEK GINTER

Jedno słowo nie wystarczy

Najbardziej życiowy (i kobiecy?) spektakl wrócił do repertuaru

Teatru Kamila Maćkowiaka

Kochamy historie o miłoś-

ci. Nic tak się nie sprzeda-

je, jak obietnica spełnienia romantycznych pragnień, ubrana w niezbyt konkret-

ną, a jednak znaną wszystkim perspektywę czasową

„długo i szczęśliwie”. Ku-

pili ją również Lena i Adam, bohaterowie sztuki

„50 słów” Michaela Welle-

ra, która od repremiery

(5 i 6 listopada 2022)

bije rekordy popularnoś-

ci wśród łódzkiej widowni teatralnej.

Lenę (Maria Seweryn) i Adama (Kamil Maćkowiak) poznajemy po 10 latach małżeństwa, w pierwszy wieczór, który spędzają bez 9-letniego syna. Wyjątkowa okazja budzi w małżonkach spore oczekiwania – on liczy na świetny seks, ona – że wreszcie nadrobi zaległości w pracy i zrelaksuje się przy kieliszku wina. Banał? Nic z tych rzeczy. Tekst Wellera to złożone studium relacji międzyludzkich, które demitologizuje obraz romantycznego związku dwojga osób, jednocześnie we wzruszający sposób oddaje prawdę o miłości, w której mieści się niemal wszystko: bliskość, nienawiść, zmęczenie, odrzucenie, uważność, wierność, pragnienie, egoizm, rutyna, wołanie o czułość, a zwłaszcza rozczarowanie – sobą i partnerem. Jedno słowo nie wystarczy, żeby opisać to, co dzieje się między najbliższymi sobie ludźmi, ogarniętymi niewypowiedzianą samotnością.

Ze sceny padają gorzkie słowa, jak choćby definicja małżeństwa jako związku dwojga ludzi, którzy się wciąż rozczarowują. Pojawia się wątek wyboru między karierą a macierzyństwem, kryzysu męskości, presji posiadania dzieci, uciekania się do kłamstwa dla dobra drugiej osoby. To opowieść o miłości takiej, jaką jest: krucha, niedoskonała, pełna nadziei i potrzeb, jak dwoje ludzi, którzy ją tworzą.

Czy Lena i Adam, którzy w jeden wieczór dowiadują się o sobie wzajemnie więcej, niż przez całe małżeństwo –

a przynajmniej wreszcie mają odwagę, żeby tę prawdę zobaczyć – są w stanie i będą chcieli zweryfikować swoje pomysły na wspólne życie? Czy znajdą w sobie przebaczenie, miejsce na autentyczność partnera lub determinację, aby od teraz pójść osobnymi drogami? Z kobiecego (i bardzo subiektywnego) punktu widzenia, nie ma drugiego tak boleśnie życiowego i prawdziwego spektaklu w naszym repertuarze. Widząc po raz pierwszy Marię Seweryn w roli rozrywająco wściekłej, pozbawionej złudzeń, ale i szaleńczo zakochanej żony i matki, zobaczyłam wszystkie bliższe i dalsze mi kobiety, jak i siebie samą: ten sam strach, czy jesteśmy wystarczające, czy aby na pewno właściwie dobieramy nasze priorytety, co jest ważniejsze, kariera czy

dom? Co się stało z naszymi marzeniami, czy nie poszłyśmy na zbyt duże kompromisy i jaką właściwie relację mamy same ze sobą?

Jestem przekonana, że teatralna opowieść o najbardziej uniwersalnym z uczuć – miłości – okaże się być świetnym pretekstem do zastanowienia się, co przeżywanie bliskości mówi o nas samych. Gdyby refleksja okazała się zbyt trudna do przełknięcia, na pokrzepienie dostajemy wyśmienite, krwiste role doskonale dobranych Marii Seweryn i Kamila Maćkowiaka, doprawione inteligentnym żartem komediodramatu. Pozycja obowiązkowa.

22 /
Małgorzata Grodzińska FOT. MARTA ZAJĄC-KRYSIAK

BIZNES w teatrze… mile widziany!

Niemal od samego początku istnienia Fundacja Kamila Maćkowiaka współpracuje z łódzkimi i ogólnopolskimi firmami. Dzięki Przyjaciołom i Partnerom ze świata biznesu, którzy chcą współtworzyć z nami niezależną instytucję kultury, powstało wiele z naszych projektów artystycznych, a Teatr Kamila Maćkowiaka stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i lubianych teatrów w Łodzi. Od 10 lat udowadniamy, że biznes i kultura mogą mieć realny, pozytywny wpływ na rozwój lokalnej społeczności.

Cieszy nas, że coraz więcej firm świadomie wykorzystuje wspieranie kultury jako rynkowy wyróżnik, który daje siłę przebicia, kreuje i utrwala obraz przyjaciela kultury, a zatem firmy przyjaznej ludziom i kierującej się głębszymi wartościami. Do nich kierujemy naszą ofertę biznesową, w której znajdują się m.in.:

PAKIETY SPONSORSKIE – w każdym sezonie współpracujemy z ograniczoną liczbą firm, które chcą zaprezentować się jako aktywni, odpowiedzialni uczestnicy życia społecznego, a kontekst teatru nadaje przekazowi reklamowemu pozytywny wymiar,

SPONSORING WYBRANEGO TYTUŁU – dbamy, by spektakle traktowały o sprawach ważnych i aktualnie nurtujących społeczeństwo, dzięki czemu mamy możliwość kreowania przestrzeni dyskusji w obrębie bieżących trendów społecznych i współpracy z partnerami, dla których dana problematyka jest istotna,

NARZĘDZIA MOTYWACYJNE DLA PRACOWNIKÓW, takie jak zniżki i vouchery do naszego teatru,

SPEKTAKLE ZAMKNIĘTE, podczas których oferujemy możliwość lokowania marki lub konkretnego produktu. Bohaterowie naszych spektakli zrobią to w sposób, który pozytywnie zaskoczy i rozbawi pracowników oraz szefów, ROZWIĄZANIA DLA MAŁEGO BIZNESU, takie jak zaproszenia z własnym logotypem, organizacja spotkań networkingowych po naszych spektaklach czy abonament teatralny dla firm.

Obecność biznesu w naszym teatrze jest tak ważna, że od 2022 roku postanowiliśmy honorować Przyjaciół i Partnerów, wręczając im statuetki Aplauz na corocznej gali zakończenia sezonu. Jest to również świetna okazja, żeby poznać się bliżej i porozmawiać o wspólnych planach i projektach. Porozmawiajmy, jakie rozwiązanie jest najlepsze dla Twojej firmy. Biznes w Teatrze Kamila Maćkowiaka jest mile widziany!

/ 23

5 0 S Ł Ó W

5 0 S Ł Ó W

C U D O W N A T E R A P I A

C U D O W N A T E R A P I A

NAJLEPSZY POMYSŁ NA KULTURALNY PREZENT TO VOUCHER

DO TEATRU KAMILA MAĆKOWIAKA!

Do kupienia na www.teatrmackowiaka.pl, w Biurze Obsługi Widza (tel. 794 460 500, bilety@fundacjamackowiaka.org) lub w teatrze na 30 min. przed spektaklami.

KLAUS - OBSESJA MIŁOŚCI

KLAUS - OBSESJA MIŁOŚCI

I DZIEWCZYNA

I DZIEWCZYNA

CUDOWNA TERAPIA

TOTALNIE SZCZĘŚLIWI

TOTALNIE SZCZĘŚLIWI

N A PIOTRKOWSKIEJ - POKA Z SPECJALNY

N A PIOTRKOWSKIEJ - POKA Z SPECJALNY

„NIŻYŃSKI” NA DVD - telewizyjna rejestracja wielokrotnie nagradzanego w Polsce oraz za granicą spektaklu. Płycie towarzyszy ekskluzywne wydanie albumu ilustrującego długą, teatralną historię kultowego monodramu na przestrzeni lat 2005-2018. Cena płyty z albumem to 50 zł

Posiadacze Karty Łodzianina mogą liczyć na 10% zniżki na wszystkie spektakle z repertuaru Teatru Kamila Maćkowiaka (z wyłączeniem premier).

Dla osób z aktywnym pakietem SENIOR to z kolei aż 15%! Zapraszamy do kontaktu z Biurem Obsługi Widza (tel. 794 460 500, bilety@fundacjamackowiaka.org).

24 /
Kartą Łodzianina taniej do teatru!
POLECAMY Z
19.00 16.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA ZOMBI MĘŻCZYZNA Z RÓŻOWYM TRÓJKĄTEM MĘŻCZYZNA Z RÓŻOWYM TRÓJKĄTEM TOTALNIE SZCZĘŚLIWI TOTALNIE SZCZĘŚLIWI SOBOTA NIEDZIELA PIĄTEK PIĄTEK SOBOTA ŚRODA CZWARTEK k w i e c i e ń 2 0 2 3 1 2 14 21 22 26 27 m a r z e c 2 0 2 3 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 16.00 19.00 19.00 19.00 I D I O TA I D I O TA D I VA S H O W D I VA S H O W C U D O W N A T E R A P I A k l a u s - o b s e s j a m i ł o ś c i 5 0 S Ł Ó W
ŚRODA CZWARTEK WTOREK ŚRODA PONIEDZIAŁEK PIĄTEK SOBOTA NIEDZIELA NIEDZIELA CZWARTEK PIĄTEK 1 2 7 8 13 17 18 19 19 30 31 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 5 0 S Ł Ó
5
D
T
SOBOTA NIEDZIELA PONIEDZIAŁEK CZWARTEK PIĄTEK SOBOTA CZWARTEK PIĄTEK m a j 2 0 2 3 6 7 15 18 19 20 25 26 19.00 19.00 ŁAWECZKA
ŁAWECZKA
SOBOTA NIEDZIELA L I P I E C 2 0 2 3 1 2 c z e r w i e c
2 3 19.00 19.00 19.00 17.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00 19.00
W
0 S Ł Ó W C U D O W N A T E R A P I A D I VA S H O W
I VA S H O W D I VA S H O W T O TA L N I E S Z C Z Ę Ś L I W I
O TA L N I E S Z C Z Ę Ś L I W I
2 0
ŚMIERĆ
ŚMIERĆ
IDIOTA IDIOTA
50 SŁÓW 50 SŁÓW ŁAWECZKA N A PIOTRKOWSKIEJ - POKA Z SPECJALNY CZWARTEK PIĄTEK SOBOTA NIEDZIELA PONIEDZIAŁEK CZWARTEK PIĄTEK ŚRODA CZWARTEK PONIEDZIAŁEK WTOREK PIĄTEK 1 2 3 4 12 15 16 21 22 26 27 30
B I L E T Y : W W W . T E A T R M A C K O W I A K A . P L S C E N A : C E N T R U M D I A L O G U I M . M . E D E L M A N A , U L . W O J S K A P O L S K I E G O 8 3 , Ł Ó D Ź T E L . 7 9 4 4 6 0 5 0 0 ORAZ GALA ZAKOŃCZENIA SEZONU TEATRALNEGO Teatr zastrzega sobie możliwość zmian w repertuarze.
R E P E R T U A R

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.