Kulturalnik Łódzki Wydanie Nr 5/2022

Page 1

WYDANIE 5

„Zombi” w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego Klaus - z miłości do teatru Wywiad z Mileną Lisiecką Wywiad z Agnieszką Skrzypczak

(więcej na stronie 12-13) (więcej na stronie 14-15) (więcej na stronie 18-19) (więcej na stronie 20-21)



Jedno, co w życiu jest pewne, to zmiany. Po dwóch latach spędzonych w Monopolis nasz teatr, przynajmniej do końca bieżącego sezonu, będzie prezentował swoje przedstawienia na scenie Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Parku Ocalałych w Łodzi. Tak oto znaleźliśmy kolejny dom – zakończyła się jedna przygoda, rozpoczynamy następną.

repertuar. Przede wszystkim jednak pragniemy "Kulturalnikiem" zachęcić Państwa do jak najczęstszych wizyt w naszym teatrze i poprosić o poniesienie dobrej wieści o naszych przedstawieniach swoim bliskim, przyjaciołom, znajomym, a i nieznajomym. Tutaj wszyscy jesteśmy teatralną wspólnotą. W tym miejscu brzmi to szczególnie znacząco.

Każda przeprowadzka, to nowe otwarcie. Zastrzyk (jakież aktualne słowo) energii, nadziei, planów, emocji. Dla nas to również ważne doświadczenie, wiążące się z pojawieniem w części miasta, w której nie ma podobnej sceny i w której jeszcze nie funkcjonowaliśmy. Wierzymy, że to ogromna szansa na pozyskanie nowych widzów, zdobycie kolejnych przyjaciół teatru. A także podarowanie naszej wrażliwości i oferty tym mieszkańcom Bałut, którym może dotychczas trudno było wybrać się do miejsc, gdzie pracowaliśmy. Liczymy zarazem, że pozostanie z nami niezmiennie wiernie towarzysząca nam publiczność, ciekawa działań Teatru Kamila Maćkowiaka w świeżych okolicznościach. Dla wszystkich będziemy realizować przedstawienia z tą samą intensywnością i szczerością, co w poprzednich latach.

Teatr Kamila Maćkowiaka to już kilkanaście tytułów w repertuarze, ich różnorodność gatunkowa i tematyczna, znakomici aktorzy w kolejnych spektaklach, pracujący z nami wybitny reżyser i scenograf Waldemar Zawodziński, jako twórcza opoka. Wspólnie realizujemy przedsięwzięcia, dla których najistotniejszym elementem jest widz. Staramy się zaprosić Państwa do zabawy, refleksji, wymiany myśli, emocji, a i tworzenia wyjątkowej bliskości, której tak bardzo nam dzisiaj brakuje. Czekamy na każdego z Państwa, na wszystkich, którym potrzebne są sztuka, wspólne spędzanie czasu, lub chociażby autentyczna i niebanalna możliwość oderwania się od codzienności, oddech od rzeczywistości. Zapewniamy życzliwość i bezpieczeństwo, lecz nie bezmyślność. Relaks, lecz nie trywialność. Komfort, choć nie sielankę. Niech Teatr Kamila Maćkowiaka będzie także Waszym domem.

Nowym widzom pragniemy się przedstawić, a ze znanymi nam – uaktualnić znajomość także dzięki „Kulturalnikowi”, pismu przygotowanemu przez Fundację Kamila Maćkowiaka. Jako ludzie teatru znamy siłę słowa, dlatego publikujemy materiały o naszych produkcjach, zamierzeniach, najbliższych planach, rozmowy, fragmenty recenzji, przybliżamy niektóre tytuły, prezentujemy

03

Zapraszamy zatem obecnie na nasze przedstawienia do gościnnego Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Co jeszcze przed nami? Nic nie jest oczywiste. Zapewniamy jednak, że wszędzie będziemy czekać na Państwa z otwartymi ramionami i sercem. Zespół Fundacji Kamila Maćkowiaka

Fot. P. Keler

Wydawca: Fundacja Kamila Maćkowiaka Redakcja i teksty: Dariusz Pawłowski, Renata Sas Foto na okładce: Michał Bastek

Koncepcja graficzna: Izabela Jurczyk Skład: Kateryna Shylo


04 W DNA, kręgosłup czy mit założycielski Fundacji Kamila Maćkowiaka i jej teatru wpisana jest odwaga. Z dzisiejszej perspektywy nieistotne jest już nawet doszukiwanie się, czym decyzja aktora o wyjściu z instytucjonalnego teatru i stworzeniu własnego przedsięwzięcia była podyktowana. O wiele ważniejsze jest to, iż sukces będącego efektem kolosalnej życiowej wolty prywatnego teatru wymagał wyjątkowej determinacji, artystycznej bezczelności i wcale nieczęstej śmiałości powiedzenia sobie: ja, właśnie ja dam radę. A potem już pozostało budować nietuzinkowy repertuar nowej łódzkiej sceny. Kamil Maćkowiak debiutował na scenie Teatru im. S. Jaracza w Łodzi jeszcze jako student łódzkiej Szkoły Filmowej, w roku 2001, jako hrabia Franz Rosenberg w spektaklu „Amadeusz” Petera Schaffera w reżyserii – co można uznać za symptomatyczne – Waldemara Zawodzińskiego. Obecnie obaj panowie pracują nad artystycznym wymiarem teatru powołanej w 2010 roku Fundacji Kamila Maćkowiaka, mocno czerpiąc z wieloletniej współpracy na najważniejszej łódzkiej scenidramatycznej, ale też zapoczątkowanej tamtym przedstawieniem wspólnej filozofii teatru: humanistycznego, opowiadającego o człowieku i jego zmaganiach z samym sobą oraz otaczającą go rzeczywistością. Po „jaraczowskich” doświadczeniach, nie było innego wyjścia, jak rozpocząć samodzielny projekt fajerwerkiem. I takim przedstawieniem stał się monodram „Diva Show”, który do dziś cieszy się olbrzymią popularności wśród widzów Teatru Kamila Maćkowiaka, a sam spektakl przeszedł szaloną ewolucję od dnia swojej premiery. Rozpasane, sięgające do konwencji stand-up’u multimedialne widowisko z projekcjami i muzyką – noszące podtytuł „monorewia osobowości borderline” – zostało napisane, wyreżyserowane i zagrane przez Kamila Maćkowiaka, w dodatku z dużym znawstwem problemu, co sprawiło, iż niektórzy zaczęli niesłusznie podejrzewać, że to autotematyczna opowieść popularnego aktora. Tymczasem to niebywale świadome z jednej strony igranie z wizerunkiem aktora o narcystycznej osobowości i nieokiełznanej potrzebie akceptacji, z drugiej dojmująca i bolesna analiza trudnej, a przecież koniecznej dla spełnienia drogi do odnalezienia własnej

nimi w reakcje, wydobywa z nich także ich lęki i niedowartościowania, a zarazem nadzieje i pragnienia. Nie wkraczamy tu jednak w rzeczywistość mrocznej psychodramy, ale raczej mamy okazję poddać się afirmacji akceptacji wszelkiej odmienności, gotowości do spełniania marzeń w każdym okresie życia. Kamil Maćkowiak jako bohater spektaklu, który marzy, by choć na jeden wieczór stać się Tiną Turner, bierze na siebie wszystkie nasze niespełnienia, by pozwolić na wyjście z teatru z przekonaniem, że jeszcze jest coś przed nami. Jeden z najbardziej niezwykłych i autentycznie przemieniających publiczność monodramów – choć precyzyjniej, jest to wieoobsadowy monodram, ponieważ „gra” tu każdy z widzów – jakie powstały na rodzimych scenach. Zaskakującym przedstawieniem były „Wraki” Neila LaBute’a – spektakl, który w powstał jako jednorazowy pokaz mistrzowski na Biesiadę Teatralną w Horyńcu-Zdroju, a potem wszedł na jakiś czas do repertuaru Teatru Kamila Maćkowiaka. Trochę jako akt desperacji w trudnej sytuacji Fundacji, a trochę jako manifestacja niedostrzegania kultury spoza oficjalnego nurtu przez mecenasów państwowych i samorządowych powstał spektakl niemal pozbawiony scenografii, rekwizytów, muzyki, świateł – na scenie znajdował się tylko aktor z tym, co ma do powiedzenia. A opowieść to kolejna sięgająca najgłębszych i najtrudniej artykułowanych pokładów człowieczej emocjonalności. Rzecz o stracie, samotności, namiętności, potrzebie bliskości, podzielenia się swoim bólem – Edward, główny bohater spotyka się z nami w dniu poprzedzającym pogrzeb jego żony, Mary. Prosta forma pozostawiała widza sam na sam z jego wrażliwością i jego rozumieniem tego, co ostateczne. Ani aktor, ani odbiorca nie mieli się za czym „schować”. Może dlatego ta konfrontacja bywała tak niewygodna. Inny monodram – „Amok” na podstawie książki „Milion małych kawałków” Jamesa Fraya – to już wejście w rzeczywistość destrukcji nie tylko osobowości, ale i ciała. Kamil Maćkowiak zabrał nas na oddział odwykowy, gdzie bohater toczy walkę z nałogiem, własną przeszłością, ale i z samym sobą. Próbuje odzyskać kontrolę nad własnym

„Diva Show” fot. A. Polka


„Klaus - obsesja miłości” fot. J. Jaros

życiem – analizuje cenę, jaką za przekroczenie granicy mroku zapłacił. Tu ograniczenia, jakie nakłada sobie aktor, poszły być może najdalej. Ubarwiony komiksami autorstwa Marii Balcerek, unurzany w przemocy, o której opowiada spektakl uwięził aktora w ograniczonej przestrzeni i kilku postaciach. Kamil Maćkowiak wcielając się w postać głównego bohatera, Jamesa, gra cały spektakl nie ruszając się z miejsca – po drodze monologując, zmieniając się w narratora czy wypowiadając kwesti różnych postaci. „Amok” to znowu walka – bohatera o swoją przyszłość; aktora i producenta – o to, jak daleko publiczność jest w stanie zaakceptować pozbawioną tradycyjnej scenicznej „akcji” wiwisekcję człowieka, który po czubek duszy unurzał się w życiowym bagnie. W tym gronie znalazł się również spektakl-legenda – monodram „Niżyński” w wykonaniu Kamila Maćkowiaka i w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Spektakl miał swoją premierę jeszcze na scenie Teatru im. S. Jaracza, przyniósł aktorowi wiele prestiżowych nagród, zapadł głęboko w pamięć widzów. Ale trudno się dziwić – to przecież jedna z najbardziej wstrząsających i złożonych kreacji artystycznych ostatnich dwudziestu lat nie tylko w łódzkim teatrze. W dodatku to rola wymagająca od jej odtwórcy zmierzenia się tak z własnym ego, jak z najgłębiej skrywanymi demonami. Aktor – a w tym przypadku także tancerz Kamil Maćkowiak staje się w tej opowieści gigantem sztuki, Bogiem tańca, szaleńcem bezgranicznie oddanym sztuce: Wacławem Niżyńskim, wybitnym tancerzem i choreografem, prekursorem tańca nowoczesnego, artystą hipnotyzującym publiczność, obdarzonym wyjątkową

charyzmą, uznawanym za niedościgły wzór. I cierpiącym na schizofrenię – gwałtowny rozwój choroby przerwał jego błyskotliwą, za krótką karierę. Trafił do szpitala, w zakładach psychiatrycznych spędził trzydzieści lat... Materiał, w którym łatwo stracić kontakt z rzeczywistością. A na pewno ciężko się tej postaci z siebie pozbyć. Kamil Maćkowiak niejednokrotnie przyznawał: „Niżyński we mnie jest”. Przez lata spektakl, wymagający kolosalnego wysiłku umysłu, ducha i ciała, dojmująco odczuwalny dla widza, nabierał nowych znaczeń, wynikających również ze zmian zachodzących w samym Maćkowiaku (w tym czysto fizycznych). Pozostał jednak niezmiennie przejmującym wołaniem o wolność, wyzwolenie z ograniczeń, które zostają nam nałożone lub nakładamy je sobie sami. Jakże dziś piekielnie i boleśnie aktualne, prawda? Niżyński był tak ważną i zawłaszczającą aktorstwo Kamila Maćkowiaka postacią, że aktor przez dłuższy czas szukał roli, która mogłaby z nią konkurować, być równie mocną wypowiedzią już nie młodzieńca, ale czterdziestoletniego mężczyzny. I wygląda na to, że znalazł ją w Klausie Kinskim ze spektaklu „Klaus – obsesja miłości”. Tym razem artysta wykorzystał autobiografię niemieckiego aktora, reżysera i pisarza, uchodzącego za jedną z najbardziej barwnych i kontrowersyjnych postaci europejskiego kina drugiej połowy XX wieku – zatytułowaną „Ja chcę miłości!”. Kamil Maćkowiak nie kryje, że w Kinskim staje przed nami potwór, seksoholik, osobnik o ewidentnie psychopatycznych rysach, nienawidzący swojego zawodu, ludzi, świata i w tym wszystkim pewnie także siebie. Jednocze-

śnie człowiek, który doświadczył niezwykle biedą, samotnością, odrzuceniem, traumą II wojny światowej. Pozbawiony miłości i tak bardzo jej pragnący, że zamieniający jej potrzebę w niszczenie innych. Znakomicie skonstruowane przedstawienie, w którym rytmy co rusz się zmieniają, eksploduje całą paletą emocji, zarazem utrzymującje wszystkie na artystycznej wodzy. Kamil Maćkowiak może oddać widzom do „obróbki” już nie tylko swój niebagatelny talent i indywidualność, ale i aktorską dojrzałość. A za chwilę zadać wybrzmiewające w ogromnym napięciu pytanie: „czego wam nie dałem, co jeszcze muszę zrobić?”. Ja aktor, który chce tylko być usłyszanym. Jako człowiek, który jest artystą. Jako artysta, który jest człowiekiem. Przez to, że na scenie, być może bardziej nagim przed nami ze swoimi rozdarciami, słabościami i niespełnieniami. Kamil Maćkowiak z ogromną twórczą świadomością i oddaniem, precyzyjnie dobierając środki artystycznego wyrazu, eksponując aktorski warsztat w magnetyczny sposób rozpościera przed nami obraz złożoności ludzkiego losu i natury, niejednoznaczności osobowości, zachłanności sztuki. Duża i ważna rola. A przy tym bezwzględny w swojej otwartości spektakl, do bólu szczery, wielowarstwowy, nie podający niczego widzowi na tacy. Co więcej, pozwalający widzowi przejrzeć się w postaci często zatrważającej – zobaczenie właśnie tam czegoś z siebie może być początkiem odkupiającej drogi do pogodzenia z sobą i naprawy tego, co nadpsute. Już dla samego „Klausa” warto było utworzyć Fundację Kamila Maćkowiaka.


06 Ale teatr realizowany przez Fundację to nie tylko monodramy. Penetrujące najrzadziej odwiedzane zakamarki ludzkiej duszy osobiste występy Kamila Maćkowiaka mają swoje wspaniałe uzupełnienie w różnorodności gatunkowej i tematycznej przedstawień, do których angażowani są również inni aktorzy. Dwu- i więcej obsadowe spektakle łączy właściwie jeden warunek: zapraszani zawodowi koledzy i koleżanki Maćkowiaka muszą gwarantować wysoką aktorską klasę.

Mieszkają w domu na odludziu, pada deszcz, wysiadła elektryczność. Do drzwi puka zagubiony gość... Rozpisane na troje aktorów przedstawienie ma imponującą obsadę, w której w naturalny sposób na pierwszy plan wychodzi Jowita Budnik („Papusza”, „Jeziorak”, „Cicha noc”). Naturalna, autentyczna, skupiona, absolutnie szczera tworzy niepokącą, wstrząsającą kreację, pozwalającą niemal fizycznie odczuć widzowi targające jej bohaterką emocje. Świetni są również Mariusz Słupiński i Kamil Maćkowiak. Spektakl trzyma w napięciu, dotyka, a przede wszystkim zmusza widza do zajęcia stanowiska. Bywa to niekomfortowe, ale pozwala dowiedzieć się czegoś więcej o sobie.

Wachlarz doznań oferowanych widzowi podczas owych niemonodramów robi wrażenie. Bo oto na jednym biegunie są uwielbiani przez widzów lubiących w teatrze dobrze się bawić „Totalnie szczęśliwi” Silke Hassler,w reżyserii Jacka Filipiaka. Efektownie współgrjący z widownią, idący za jej samopoczuciem, jak i odtwórców ról teatralny wygłup (ale nie pozbawiony drugiego dna i refleksji), błyszczący sprawdzonym, perfekcyjnie zespolonym aktorskim duetem: Ewa Audykowska-Wiśniewska i Kamil Maćkowiak. Ona jest aktorką pracującą w seks telefonie, on – utalentowanym pisarzem, który jednak jeszcze nic nie wydał i wciąż jest na utrzymaniu rodziców. W dodatku są sąsiadami. Ukrywają prawdę o sobie, ale w końcu maski muszą opaść. Humor bywa tu mocno krzesany, ale skrywa on na swój sposób poruszającą opowieść o lęku przed samotnością i licznych brakach zakłamanych obrazem totalnego szczęścia i sukcesu czekającego tuż za rogiem. A przecież zwykle okazuje się, że tam jest jedynie kolejny zakręt... Spektakl, który opuszczamy totalnie zrelaksowani. Ale może i doceniający walor posiadania partnerów – takich, jakich mamy? Po ciemniejszej stronie ulicy lokuje się zaś spektakl „Śmierć i dziewczyna” Ariela Dorfmana, w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, który przygotował także wielopłaszczyznową i drogą, jak na możliwości prywatnego teatru scenografię. Akcja mocnej, znanej też z kina (z filmu Romana Polańskiego) opowieści rozgrywa się w ciągu jednej nocy, w fikcyjnym państwie. Po kilkunastu latach dyktatury, pada reżim, odradza się demokracja. Gerard, były opozycjonista, jest prawnikiem i twarzą nowego rządu. Jego żona Paulina kilkanaście lat wcześniej sama stała się ofiarą przemocy i brutalnych eksperymentów podczas internowania. „Totalnie szczęśliwi” fot. T. Zawadzki

Zmylić może tytuł kolejnego spektaklu – „Wigilia” Daniela Kehlmanna w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Tymczasem pod tym kojarzącym się ze świątecznym spokojem określeniem, kryje się wyłuszczona na plakacie teza: „Wszyscy jesteśmy terrorystami”. To oparta na znakomicie napisanych dialogach i świetnie zagrana przez Milenę Lisiecką i Kamila Maćkowiaka rzecz o konfrontacji bezwzględnego, inteligentnego urzędnika policji z intelektualistką i wolnomyślicielką. Brawurowe role, utrzymana w klimacie thrillera akcja i wiele aktualnych pytań.


07 W Fundacji Kamila Maćkowiaka powstał jeszcze jeden spektakl – „50 słów” Michaella Wellera z kolejnym perfekcyjnym aktorskim duetem – Katarzyną Cynke i Kamilem Maćkowiakiem. Adam i Lena są małżeństwem od dziesięciu lat, mają dziewięcioletniego syna. Na co dzień zapracowani zawodowo i bardzo opiekuńczy wobec niego. Dzięki temu, że po raz pierwszy w życiu nocuje on u swojego kolegi, Adam i Lena mają szansę na spokojną kolację z winem. Miło? Miło. Tylko okazuje się, że pod spodem już niewiele zostało, z dawnych płomieni zostały zgliszcza. Kamil Maćkowiak i Katarzyna Cynke dobrze się ze sobą na scenie czują, „słyszą” i błyskawicznie na siebie reagują. A jednocześnie prezentują aktorstwo wysokiej próby, klasyczne, do najdrobniejsze go szczegółu, gestu, grymasu wiarygodne, psychologicznie realistycz-

„Cudowna terapia” fot. J. Jaros

ne, z emocjami „na wierzchu”. Katarzyna Cynke jest scenicznym żywiołem, aktorską „petardą”, Kamil Maćkowiak dostarcza i tej satysfakcji, że wybitny specjalista od solowego aktorstwa kapitalnie poczyna sobie i w duecie.

do dyskusji, jak dalece dajemy się manipulować współczesnym mediom i jak łatwo pozwalamy siebie i swoje życie zamienić w produkt. W energetycznym spektaklu zagrali Karolina Sawka (pamiętna Nel w ekranizacji „W pustyni i w puszczy”) oraz Paweł Ciołkosz.

Niespodzianką w repertuarze Teatru Kamila Maćkowiaka jest spektakl „Wywiad” w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. A to dlatego, że Kamil Maćkowiak... w tym spektaklu nie zagrał. Doświadczony dziennikarz ma za zadanie przeprowadzić tytułowy wywiad z „nową” gwiazdą filmową, ulubienicą milionów, szczególnie młodego pokolenia. Bohater jest nieprzygotowany do rozmowy, początkowo wyraźnie widać zniechęcenie dziennikarza, ma lekceważący stosunek do tego, co mówi młoda gwiazda. Między parą nawiązują się dowcipne dialogi, pojawiają się pomyłki wynikające z niewiedzy dziennikarza. Okazuje się, że są one tylko wstępem do właściwej akcji. Reguły gry nieustannie się zmieniają, odwracają się relacje. Wydaje się, że stary, cyniczny życiowy wyjadacz „rozjedzie” młodziutką, głupiutką gwiazdkę... A widz wielokrotnie zostaje zaskoczony... Jeszcze jedno przedstawienie bardzo celnie komentujące rzeczywistość zmuszającą do koncentrowania się na wizerunku i na tym, jak jesteśm postrzegani, kosztem naszego prawdziwego „ja”. To zarazem przyczynek do

W trudnych sytuacjach pozostanie nam zaś „Cudowna terapia”. Tytuł ten, autorstwa Daniela Glattauera, wyreżyserował Waldemar Zawodziński, a zagrali: Patrycja Soliman, Mariusz Słupiński i Kamil Maćkowiak. Joanna i Wiktor są małżeństwem od kilkunastu lat, mają dzieci, prowadzą ustabilizowane i dość, przewidywalne życie. Są typowymi przedstawicielami klasy średniej, nie mają problemów finansowych. Niegdyś bardzo w sobie zakochani, dziś, dobiegając czterdziestki, są emocjonalnie wypaleni, sfrustrowani; zgrany zespół stanowią już tylko podczas kłótni. Zgodni są co do jednego – winę za rozpad związku ponosi współmałżonek. Na takim właśnie zakręcie życiowym trafiają na terapię... Popis trójki aktorów to emocjonalne wolty bohaterów, w których się wcielają. Życie osobiste terapeuty okazuje się, rzecz jasna, równie pokręcone jak jego pacjentów, dialogi skrzą się jak najlepsza biżuteria, wszystko zmierza do nieoczywistego zakończenia. A przed widzem zostaje ustawione lustro, w którym można zobaczyć, jak blisko jesteśmy podobnej katastrofy... I tylko od nas


„Śmierć i dziewczyna” fot. J. Jaros


zależy czy skorzystamy z otrzymanej tu artystycznej szansy na prywatne katharsis. Spektakl, jak cały Teatr Kamila Maćkowiaka, mówiąc w czytelny sposób o sprawach istotnych, dotykających niemal każdego, może być właśnie tym, który naprawdę zmienia człowieka. Bywa, że życie próbuje z nas zrobić idiotów, na pewno jednak nie taki jest cel spektaklu „Idiota” Jordiego Casanovasa w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Idiotą może się i nawet okazuje główny bohater, ale tak naprawdę to świat wokół niego zwariował. Karol chciał być „na swoim”, wziął kredyt na rozkręcenie baru karaoke, ale nie przeczytał dokładnie zapisanej drobnym drukiem umowy, bar upadł, a on ma długi. Niespodziewanie (naprawdę?) nadarzyła się okazja odbicia od dna - udział w wyjątkowo dobrze płatnym eksperymencie, podczas którego wystarczy rozwiązać kilka zagadek, odpowiedzieć na parę pytań. Tak się przynajmniej Karolowi wydawało, bo znowu nie wczytał się w poszczególne paragrafy umowy z firmą prowadzącą badanie. Lekarka odpowiadająca za eksperyment raz dwa wyprowadza mężczyznę z beztroskiego poczucia, że badanie, jak badanie - jakoś to będzie... Kolejne etapy doświadczenia to pogłębiający się szantaż emocjonalno-etyczny, a Karol, jak się na początku wydaje - nie grzeszący szczególną bystrością, im większej presji zostaje poddany, im gwałtowniejsze konsekwencje jego błąd może spowodować, tym coraz trudniejsze łamigłówki rozwiązuje z coraz większą łatwością – czego i widzowie mogą próbować. A później zastanowić się nad manipulacją w imię zysków, której jesteśmy permanentnie poddawani. Inteligentna, cyzelująca najdrobniejsze psychologiczne detale, zawarte w samej historii i relacji jej bohaterów, reżyseria Waldemara Zawodzińskiego oraz pierwszorzędna gra świetnie współpracującej pary charyzmatycznych aktorów – Agnieszki Skrzypczak i Kamila Maćkowiaka. To elementy, które stały się znakiem rozpoznawczym Teatru Kamila Maćkowiaka. Potwierdzanym ze spektaklu na spektakl.

temat z uderzającą bezkompromisowością i barwną nutą szaleństwa. Utwór wielokrotnie nagradzanego duńskiego dramaturga przybiera w tej inscenizacji formę tragifarsy z elementami stand-upu. Trzech aktorów (Karol Puciaty, Mateusz Rzeźniczak, Kamil Maćkowiak) i trzy drag queen (Lady Brigitte, Lukrecja, Zicola) tworzą skrzące się przewrotnością i igraniem z konwencjami widowisko. „Zombi” przedstawia przeróżne, nierzadko skrajne postawy Europejczyków wobec problemu uchodźstwa. Mówi się tu głośno zdania, które być może niejedna z osób na widowni chciałaby wypowiedzieć. Pewnie dzięki temu, że wybrzmiewają tak wyraziście, tym bardziej słychać ich bezduszność. Trzej bohaterowie dramatu pracują nad scenariuszem o uchodźcach licząc, że na jego kanwie powstanie film, który okaże się oszałamiającym hitem. Autor odważnie pokazuje zjawisko uchodźstwa z wielu różnych perspektyw - patrzy na te wydarzenia w aspekcie politycznym, ekonomicznym, społeczno-kulturowym i czysto ludzkiej empatii. Inscenizacja Teatru Kamila Maćkowiaka jeszcze tę odwagę wyolbrzymia, działając niby policzek wymierzony publiczności. Otrzeźwiający. Kamil Maćkowiak śmiało nazywa swój teatr mieszczańskim, w dobrym tego słowa znaczeniu. Bo to teatr, w którego różnorodności każdy widz znajdzie coś dla siebie, ale przede wszystkim otrzyma gwarancję poziomu, poniżej którego żaden spektakl nie zejdzie. Tu nie ma przestrzeni dla eksperymentów

Pewną niespodzianką dla widzów inscenizacji realizowanych przez Fundację Kamila Maćkowiaka może być ostatnia premiera – spektakl „Zombi” Christiana Lollike’a, wyreżyserowany przez Waldemara Zawodzińskiego. To bowiem najbardziej publicystyczne z dotychczasowych przedstawień tego teatru, jednocześnie przedstawiające podejmowany

09

„Idiota” fot. T. Zawadzki

mogących prowadzić na manowce poszukiwań, ryzyka „położenia” przedstawienia przez brak precyzyjnego planu lub doświadczenia realizatrów. Wprowadzany na scenę spektakl jest gotowym dziełem o artystycznej jakości, lecz jednocześnie mającym potencjał na wzbudzenie zainteresowania widzów, którzy wykupią bilety – to w końcu teatr prywatny, ze sprzedaży wejściowek się utrzymujący. Metoda ta okazuje się skuteczna – teatr ma już swoich stałych widzów, grono to systematycznie się powiększa, a Kamil Maćkowiak w sobie tylko właściwy sposób dba o to, by relację z widzami budować. Po każdym spektaklu wychodzi z roli i nawiązuje dialog z publicznością, pozwala się widzom nasycić sobą prywatnym, ale też sam może w naturalny sposób wchłonać zachwyty oddanych fanów i tych, którzy oddanymi fanami właśnie się stają. Drużynę w sposób formalny i trwały wzmocnił Waldemar Zawodziński, dając Kamilowi Maćkowiakowi oddech od jednoosobowego myślenia o artystycznych wyborach jego teatru, a i pewne spojrzenie z dystansu na poszczególne projekty i pracę samego aktora. No i kolejną gwarancję jakości teatralnej pracy. Teatr Kamila Maćkowiaka, dziś już jedna z najważniejszych łódzkich scen – a przecież z ambicją wyjścia poza Łódź – przetrwał niejedno, przeformatował się strukturalnie, przygotowuje kolejne produkcje, wkracza na nowe obszary artystycznych poszukiwań, ale i biznesowo-społecznych działań. Warto tej scenie w tym towarzyszyć. Nie tylko dla niej. Bardziej nawet dla samego siebie.


10


Teatr żywych trupów, czyli zombi już tu są Strach, niezrozumienie, współczucie, odrzucenie, oburzenie – wiele emocji targa nami, gdy stykamy się ze zjawiskiem uchodźstwa. Inscenizacja sztuki „Zombi” duńskiego dramaturga i reżysera Christiana Lollike’a (w tłumaczeniu Pawła Partyki) w Teatrze Kamila Maćkowiaka pokazuje, jak bardzo jesteśmy przy tym zakłamani. „Zombi” – najnowsza premiera zrealizowana przez Fundację Kamila Maćkowiaka – to spektakl, który długo się rodził, premierę przekładała pandemia i inne okoliczności. Dla części widzów może być zaskoczeniem, ale to przecież przedstawienie, które wyraziście wpisuje się w założenie podejmowania na scenie tematów ważnych i aktualnych, jak najbliższym dzisiejszemu widzowi. A taka właśnie idea przyświeca Teatrowi Kamila Maćkowiaka od początku jego istnienia. Spektakl wyreżyserował Waldemar Zawodziński, również autor scenografii, który wspólnie z aktorami – Karolem Puciatym, Mateuszem Rzeźniczakiem i Kamilem Maćkowiakiem oraz drag queens - Lady Brigitte, Lukrecją i Zicolą nadał całości formę tragifarsy z elementami stand-upu o uchodźcach i zadowolonych z siebie Europejczykach. Transteatralnego show, dedykowanego widzom, którzy o ważnych zjawiskach współczesności chcą rozmawiać w niekonwencjonalny sposób. Poruszającego i przewrotnego, prowokującego do dyskusji i w inteligentny sposób wytrącającego widza ze strefy komfortu. Przez co bardzo nam dzisiaj potrzebnego. Zadziorność przedstawienia zaczyna się już w tytule – Zombi, czyli nieumarły, pół-trup, a pół-człowiek szykujący inwazję na przerażone społeczeństwo i pragnący świeżej krwi, staje się tutaj ironicznym obrazem afrykańskich i bliskowschodnich migrantów (znanych przecież i z dramatycznych wydarzeń na naszej granicy). Zombi to zarazem symbol tego, co wyparte, wyjątkowo „namolny” wyrzut sumienia. Z drugiej strony zombi to pozbawieni zdolności współodczuwania, skoncentrowani na swoich technologicznych zabawkach Europejczycy, którym przewodzi król hipokryzji, komisarz-prezes-prezydent-Unii-Europejskiej.

Autor sztuki i reżyser spektaklu idą dalej i przetwarzają ów koncept zgodnie z prawidłami popkultury. Oto trzej bohaterowie dramatu, aktorzy, pracują nad scenariuszem o uchodźcach licząc, że na jego kanwie powstanie film, który okaże się oszałamiającym hitem. Przerzucają się pomysłami, pojedynkują przy pomocy różnych zapatrywań na problem, przed którym stoi Stara Europa i którego długo jeszcze nie rozwiąże. W dobie rozpasanego konsumpcjonizmu i dominacji kultury obrazkowej właśnie film staje się dla nich bardziej realny niż rzeczywistość, pozwala „poczuć” sytuację bohaterów produkcji. „Wszyscy na łodzi [...] są aktorami zbiegłymi z African Actors Academy. Uczestniczą w wielkim przedstawieniu w Teatrze Europy. Grają role ofiar. Czarnych, pozbawionych przywilejów, wygłodniałych, zdesperowanych, biednych, brudnych ofiar. Czy teraz możesz mieć z nimi coś wspólnego?” tłumaczą sobie nawzajem. I widzom. Bo Lollike przedstawia zjawisko uchodźstwa w szerokiej perspektywie: patrzy na nie w aspekcie politycznym, ekonomicznym, społeczno-kulturowym i czysto ludzkiej empatii. Autor odważnie i bezkompromisowo demaskuje lęki, pogubienie, obojętność a nawet okrucieństwo obywateli Unii oraz ból, strach, desperację i bezwzględność uchodźców. Ironicznie, sarkastycznie, a gdy trzeba to ostro i dosadnie pokazuje kulturową konfrontację „chrześcijańsko-demokratycznej Europy” z „uchodźcami-najeźdźcami-barbarzyńcami”. Tu, raz po raz, empatia wobec obcych zamienia się w obronę przed nimi, a obrona znowu w bezpardonowy atak. Wszystko zamienia się w parodię naszego lęku przed nieznanym i utraty własnych wartości kulturowych. Kolejne padające ze sceny kwestie skrzą się wieloznacznością, nie brakuje tu jaskrawych odniesień do współczesnej sytuacji politycznej i społecz-

nej, bohaterowie używają mocnego, dosadnego języka, wdają się w dialog z publicznością, a właściwie mówią głośno to, co niejeden z widzów chciałby powiedzieć. By potrząsnąć, ale i skłonić do myślenia. A także nakłuć nieco samozadowolenie i spokój sytych mieszkańców Europy. Oczywiście, forma stand-upu zakłada rozbawienie publiczności, dlatego przedstawienie nie stroni od elementów komizmu. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, czarny dowcip, nieskrępowany humor wywołując śmiech jeszcze celniej rozbija skorupę przyzwyczajeń i pozornego spokój. Warto odbyć tę lekcję. Autor „Zombi”, Christian Lollike, to 49-letni dramaturg, reżyser teatralny i dyrektor artystyczny teatru Sort/Hvid w Kopenhadze. Ukończył Państwową Duńską Szkołę Dramatopisarstwa przy Aarhus Teater (1997-2001). Od czasu debiutu w roku 2002 stał się jednym z najczęściej wystawianych w Danii, a też za granicą, duńskich autorów. W 2009 roku otrzymał prestiżową (najważniejszą w Danii) nagrodę im. Reumerta dla najlepszego dramatopisarza jako „dramaturg roku” za sztukę „Kosmiczny lęk albo dzień, w którym Brad Pitt został paranoikiem”; w 2013 roku zdobył drugiego i trzeciego Reumerta jako „dramaturg roku” za sztuki „Szyb” i „Fabryka ciastek” oraz specjalną nagrodę jury za „Manifest 2083”. W Polsce jest znany m.in. jako adaptator „Dogville” Larsa von Triera. W swojej twórczości podejmuje aktualne i często społecznie i politycznie niewygodne i niebezpieczne tematy. W „Zombi” (tytuł oryginalny: „Living Dead eller Monsters of Reality”) zastosował znaną sobie metodę – nie bać się, mówić głośno i być może wspólnie zastanowić się jak po prostu być lepszym. To teatr może w tym pomóc.

11


12

„Niżyński” - niemilknący głos „boga tańca” (o kultowym monodramie kamila maćkowiaka)


DVD z unikatowym albumem podsumowującym historię spektaklaku oraz telewizyjną adaptacją monodramu "Niżyński" jest do kupienia przed spektaklami Teatru Kamila Maćkowiaka oraz w siedzibie Fundacji. Cena: 50 zł Był 3 grudnia 2005 roku. Na afisz Teatru Jaracza, do Kameralnej Sali, wchodzi monodram Kamila Maćkowiaka. „Niżyński”. Scena – z baletową oprawą – zapowiadała serię ćwiczeń. Tancerz zjawia się niepostrzeżenie. Przygotowuje się. Na widowni jeszcze słychać gwar... Przez dwie godziny – z każdą chwilą coraz bardziej przejmująco – narasta atmosfera dramatu wciskającego w fotel, by w finale sprawić, że zanim rozlegną się brawa i publiczność zerwie się z miejsc, zapadnie „krzycząca” – kamienna cisza. Kumulacja zdarzeń, siła przekazu tego, co rozegrało się na najwyższej strunie ludzkiego bólu, odsłania postać „boga tańca” – jak nazwano Wacława Niżyńskiego, jak się sam wielokrotnie określał i jakim na zawsze pozostał dla świata...

dzielące zejście ze sceny od zamknięcia w klinice psychiatrycznej (spędził tam 30 lat, zmarł w Londynie w 1950 roku), stały się kanwą monodramu o niezwykłym artyście i cenie sukcesu budowanego słowem, tańcem, muzyką, minimalistyczną scenografią, światłem, rzuconym na ekran obrazem (z nie do zapomnienia wizerunkiem rozpadającej się twarzy). Kamil Maćkowiak (wraz z autorem perfekcyjnej reżyserii i realistyczno-wizyjnej scenografii Waldemarem Zawodzińskim, jest współscenarzystą) połączył to wszystko w dramaturgicznie wyważonych proporcjach, ale emocje zostają wyskalowane do maksimum... Tylko aktor o przenikliwej wyobraźni i tancerz jednocześnie (Maćkowiak jest absolwentem gdańskiej Szkoły Baletowej) mógł się porwać na taką próbę talentu – na rozgrywkę angażującą wszystkie zmysły oraz Legendarny artysta błądzi przez życie nazna- siły. I wygrał! Nieraz mówił, że marzyła m u się czone lękami, nasilającą się schizofrenią. „Bie- opowieść o Niżyńskim – o szaleństwie, sztuce głem, biegłem coraz szybciej. Nagle zrozu- i człowieczym, pogmatwanym losie. Spełnił miałem, że ja już nie mogłem dalej biec...” marzenie. Zachwycił, głęboko poruszył widzów i recenzentów. Kiedy Wacław Niżyński – genialny tancerz, gwiazda Baletów Rosyjskich Sergiusza Diagi- „Bóg tańca” wyznaje: „Narysowałem Chrystulewa, zespołu, który nowatorstwem, odwagą sa bez brody. Jestem do niego podobny. Tylko tanecznych oraz choreograficznych popisów on ma spokojne spojrzenie. Chrystus siedział, zaszokował i podbił światową widownię – ja kocham tańczyć”. Jak pisano, Maćkowiak – tańczył ostatni raz (styczeń 1919), miał 29 lat. Niżyński sztuce „zaprzedał duszę”. Porywał Był u szczytu kariery. Nasilająca się choroba publiczność, grając po polsku, angielsku i zniszczyła wszystko („umierałem kawałek, po rosyjsku. kawałku...”) W łódzkim Teatrze Jaracza monodram był W „Dziennikach” - splatających imaginacje i prezentowany 144 razy – nadkomplety na przebłyski świadomości - wraca do przeżyć, widowni, liczne grono tych, którzy byli na osób, stanów ducha, urojeń i wizji. Sceniczna spektaklu więcej niż dziesięć razy. „Niżyński” opowieść o „bogu tańca” powstała ze strzę- zebrał moc nagród, poczynając od tych za pów zdarzeń, przywołanych postaci („wszyscy kreację. Listę zaczyna Złota Maska za sezon są straszni, Diagilew jest straszny”). Życie 2005/6 od łódzkich recenzentów. Wśród go przytłacza. Nie tylko relacje z Diagilewem - laurów wyjątkowy: Główna Nagroda VI Mięszefem baletu i kochankiem – ale też zależno- dzynarodowego Festiwalu Monodramów ści rodzinne – żona, córka, teściowa – niszczą Monode w Sankt Petersburgu. Na długiej go, pogłębiając obłęd. liście jest też m.in. Nagroda Thespis Media Award 2008 Międzynarodowego Festiwalu „Dzienniki”, pisane przez sześć tygodni Monodramów Thespis w Kolonii.

Kiedy Kamil Maćkowiak rozstał się z „Jaraczem”, zdawało się, że po ośmiu latach legendarny monodram przejdzie do historii. Stało się inaczej. Zdecydowało powołanie Fundacji Kamila Maćkowiaka i publiczność. 12 marca 2014 roku na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego odbyła się gorąco przyjęta warszawska premiera legendarnego monodramu. Spektakl został tam dwa lata. Zaproszony do Małej Sali łódzkiego Teatru Nowego miał być pokazany dwukrotnie. Była cała seria... Bilans na dziś to już prawie 300 przedstawień. „Niżyński”, tak jak Niżyński, okazał się nieśmiertelny. - Ten monodram jest moim papierkiem lakmusowym - mówi Kamil Maćkowiak. Grając te same emocje widzę na jakim etapie świadomości (siebie i tej postaci) jestem. Dziś bawię się niuansami, kiedyś grałem stany przebiegu psychozy, teraz stany ducha. „Niżyński” przestał mnie kosztować psychicznie tyle co kiedyś. Jedyne co gorsze, to moja sprawność fizyczna. Zaczynając miałem 25 lat. Ale tłumaczę sobie: przecież Niżyński zmaga się ze swoją niemocą... Długo czekałem na postać, która wypełni we mnie to „coś” po „Niżyńskim”. I tym jest „Klaus – obsesja miłości”, monodram sięgający do burzliwej, obsesyjnej historii Klausa Kinskiego. To studium namiętności i bolesne rozliczenie z zawodem aktora. Czy „Niżyński” jeszcze ze mną zostanie? Czy zejdzie po cichu? Przez ostatnie dwa lata prezentowałem go w Monopolis dla 240 osób. Również to wznowienie wymagało kolejnych zmian inscenizacyjnych. Czy wróci na deskach dolecowej sceny Teatru Kamila Maćkowiaka? Sam nie wiem. Czasem myślę, że to bardziej decyzja Niżyńskiego, niż moja.



KLAUS – Z MIŁOŚCI DO TEATRU Spektakl otrzymał Plaster Kultury, nagrodę dla Najlepszego Spektaklu Teatralnego w 2020 roku, przyznawanego przez portal plasterlodzki.pl, a także Wiosło Kultury, łódzkiej „Gazety Wyborczej” i Monopolis, w kategorii Wydarzenie 2020 roku (wspólnie ze spektaklem „Śmierć i dziewczyna”) Monodram „Klaus - obsesja miłości” stał się wydarzeniem roku, docenionym przez publiczność i krytyków. A także jedną z najważniejszych ról w dorobku lidera teatru. Klaus Kinski (ojciec popularnej aktorki Nastassji) był niemieckim aktorem, reżyserem, scenarzystą i pisarzem, a także artystycznym szaleńcem. Urodził się w 1926 roku w Sopocie. Uznawany był za jedną z najbardziej barwnych i kontrowersyjnych postaci europejskiego kina drugiej połowy XX wieku. Jego młodość była naznaczona biedą, samotnością i traumą II wojny światowej. Na ekranie zadebiutował pod koniec lat 40. W ciągu swojej kariery zagrał w ponad 130 filmach oraz w wielu spektaklach teatralnych. Stworzył kultowe role w filmach Wernera Herzoga – „Aguirre, gniew boży”, „Nosferatu wampir”, „Woyzeck”, „Fitzcarraldo”. Czterokrotnie żonaty, ojciec trójki dzieci. Pośmiertnie został oskarżony przez córkę Polę w jej autobiografii „Usteczka” o wieloletni koszmar molestowania seksualnego, a Nasstasja przyznała, że w dzieciństwie panicznie się go bała. Kinski twierdził, że nienawidził zawodu aktora, filmy, w których brał udział nazywał „beznadziejnymi szmirami”, a reżyserów – „nieudolnymi głupcami”. „Jestem dziwką – robię to tylko dla pieniędzy” – mawiał pytany o swoją pracę. Ostatnie lata życia – zmarł w 1991 roku na atak serca - spędził w Lagunitas w Kalifornii, pracując nad swoją autobiografią „Ja chcę miłości!”, porządkującą jego chaotyczne życie. I właśnie ta książka stała się punktem wyjścia niezwykłego spektaklu. Kamil Maćkowiak, jak sam przyznał, po raz pierwszy z tym tekstem zmierzył się dziesięć lat temu, ale dopiero jako czterdziestoletni mężczyzna był w stanie inaczej spojrzeć na wątki, które były

dla niego i osobiste, i interesujące do opowiedzenia. „Jako aktor mam przyjemność ze zderzania się z toksyną na scenie. Każdy z moich monodramów dotyczył ekstremalnych zaburzeń: „Niżyński” to choroba psychiczna, „Diva Show” - borderline, „Amok” - uzależnienie od narkotyków i alkoholu. Teraz „Klaus”, czyli seksoholizm, ale też autodestrukcyjny głód życia” – powiedział w wywiadzie dla „Dziennika Łódzkiego”. Aż w końcu założył skórzany płaszcz i ucharakteryzowany wyszedł na scenę. Stając się Klausem Kinskim, aktorem, ale pozostając Kamilem Maćkowiakiem, który opowiada widzom o byciu aktorem. W spektaklu będącym porywającym studium obsesji, namiętności, gniewu i skrajnych emocji, które niszczyły nie tylko samego bohatera ale i wszystko wokół. Studium geniusza, który okazał się potworem. Ale też zatrważającym przykładem na to, jak blisko wielkiej sztuce, do osobowości destrukcyjnej i niewątpliwie psychopatycznej. Recenzenci pisali wyłącznie entuzjastycznie: „Kamil Maćkowiak z ogromną twórczą świadomością i oddaniem, precyzyjnie dobierając środki artystycznego wyrazu, eksponując aktorski warsztat i doświadczenie w magnetyczny sposób rozpościera przed nami obraz złożoności ludzkiego losu i natury, niejednoznaczności osobowości, zachłanności sztuki. Przedstawienie jest znakomicie skonstruowane, rytmy co rusz się zmieniają, nie pozwalając na zastygnięcie w bezrefleksyjności” (Dariusz Pawłowski). „Maćkowiak nie próbuje wykorzystać zachowań bohatera do zdynamizowania opowieści o nim. Jest stonowany, niemal nie podnosi głosu, nazywa stany duszy.Niuansuje środki aktorskie, by portret nie był jednoznaczny, lecz budowany w ciągu przyczynowo-skutkowym. I na tym polega maestria, która wyraża

się zarówno w pracy Maćkowiaka – scenarzysty, reżysera i aktora” (Małgorzata Karbowiak). „Maćkowiak jest Kinskim przekonującym, we wszystkich odsłonach jego skomplikowanej biografii” (Izabella Adamczewska). „Aktor trzyma widza za twarz /… /, bo to, co ma do powiedzenia ze sceny, to trudny, a chwilami odrażający emocjonalny rollercoaster. Ale ta walka z widzem ma także swój głębszy sens. Maćkowiak walczy o siebie. Swoją wizję teatru i sztuki. Teatru poszukującego, prawdziwego, otwartego na kontakt z widzem. Zadającego każdemu z nas bolesne pytania” (Magda Kuydowicz). „Głos Kinskiego wybrzmiewa ze sceny za sprawą fenomenalnej gry Kamila Maćkowiaka. Jeżeli ktoś choć przez chwilę pomyślał, że aktor nie dźwignie na swych barkach potwora, to się zawiedzie. Nie dość, że udźwignął postać to ją uczłowieczył na tyle, że widz nawet odczuwa współczucie nad losem biednego, rozżalonego chłopca, którym Kinski pozostał w dorosłym życiu” (Dziennikarz z pasji). Widzom pozostaje się o tym przekonać. A Kamilowi Maćkowiakowi grać ten pełen bólu, wieloznaczny spektakl jak najczęściej. Bo takiej kreacji, dla dobra teatru, nie można szybko zaprzestać. Kamil Maćkowiak napisał scenariusz, spektakl wyreżyserował, zagrał w nim, przygotował opracowanie muzyczne. Scenografią i reżyserią świateł zajął się Waldemar Zawodziński. Efekt jest mistrzowski. Spektakl, którego teatroman pominąć nie może. A później odpowiedzieć sobie na dramatyczne pytanie zadawane przez bohatera przedstawienia: „Czego wam nie dałem, co jeszcze muszę zrobić?”.

15


„Idiota” fot. T. Zawadzki

Zawodowa aktywność reżyseria i scenografa Waldemara Zawodzińskiego nade wszystko związana jest z łódzkim Teatrem Jaracza. Najpierw etat reżyserski, potem 23 lata artystycznej dyrekcji. W międzyczasie dyrektorska funkcja w łódzkim Teatrze Wielkim, a po dwóch latach przerwy, krótki powrót do „Jaracza” i niespodziewane (”zaordynowane” przez władze marszałkowskie) rozstanie... Realizatorskimi działaniami związany jest ze scenami dramatycznymi i muzycznymi w całej Polsce. Wzorem bohaterki „Śniadanie u Tiffaniego” na biletach wizytowych powienien pisać: „Waldemar Zawodziński w podróży” (ostatno Kraków, niebawem Łódź i Wrocław). Gdy wraca do Łodzi, jego scenicznym azylem jest Teatr Kamila Maćkowiaka.

16


INSCENIZACJA TO PRECYZYJNA PARTYTURA (TEATRALNY KOSMOS REŻYSERA I SCENOGRAFA, „SŁUCHAJĄCEGO OKIEM” WALDEMARA ZAWODZIŃSKIEGO) Jego znak firmowy ma większość tytułów będących w repertuarze. Jest reżyserem i scenografem „Niżyńskiego”, „Cudownej terapii”, „Wigilii”, „Śmierci i dziewczyny”, a „Totalnie szczęśliwych” oprawił plastycznie. W 2021 roku przygotował tragikomedię J. Casanovasa „Idiota” (październik), w której dramatycznego wyrazu nabiera wieloznaczna relacja między najbliższymi (grają Agnieszka Skrzypczak i Kamil Maćkowiak) oraz „Zombi”. Waldemar Zawodziński w pierwszym „wcieleniu” był plastykiem („od dzieciństwa malowałem, rysowałem, robiłem makiety do różnych baśni”). Lata licealne to poznawanie łódzkich teatrów – w Wielkim po kilkanaście razy oglądanie tych samych oper, rozsmakowanie w tym, co prezentował Nowy Kazimierza Dejmka – „Mieszkałem w bursie szkół artystycznych – wspomina. - Całą grupą chodziliśmy na przedstawienia. Dramaty umieliśmy na pamięć i bywało, tak jak podczas legendarnej „Operetki” Gombrowicza, że „podrzucaliśmy” tekst aktorom”. Za licealnych czasów odkryciem był jeszcze krakowski Stary Teatr i realizacje Konrada Swinarskiego (m.in. „Dziady”, „Wyzwolenie”). Do dyplomu łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych (1985) dodał dyplom ukończenia Wydziału Reżyserii PWST w Krakowie. W czasie studiów zadebiutował w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze realizując „Golema”, według własnego scenariusza. To jakby zapowiedź przestrzeni twórczej, w której o sile wyrazu decyduje kreacja, a nie odtwarzanie. Moralne, wieczne dylematy, nieobliczalna ludzka natura, wieloznaczność pozornie prostych zdarzeń to dla Zawodzińskiego niewyczerpane obszary artystycznej penetracji. Dziś nie potrafi policzyć, ile to już

dramaturgicznych realizacji ma na koncie, a pytany, które najważniejsze, zawsze odpowiada: „te, nad którymi właśnie pracuję”. Od lat jest pedagogiem w PWSFTviT i chętnie przygotowuje spektakle dyplomowe ze studentami Wydziału Aktorskiego – w minionym sezonie to „Cztery razy Hamlet”, rok wcześniej „Operetka”. Zawsze z przekonaniem powtarza: „głęboko wierzę w treść, która kryje się w słowie tradycja”. Ta żywa, dająca moc i odwagę tworzenia. Teatr wciąż szukający nowego języka – komunikacji z szokująco i szalenie zmieniającym się światem – musi akcentować to, co ważne, często wchodząc w spór, inspirować do rozmowy, a czasem do walki. Miłość do opery wzięła się stąd, że – jak mówi – nie chciał grać w orkiestrze dętej, a lekcje fortepianu u dobrego profesora były zbyt kosztowne. - „Słucham okiem. - podkreśla. - Muzyka zawsze mi towarzyszyła. Była moim marzeniem. Tak bardzo chciałem być dyrygentem. Na scenach operowych i musicalowych dobra współpraca z dyrygentem to dla mnie wielka satysfakcja, a budując zdarzenia, zawsze wychodzę od muzyki”. Długa jest lista muzycznych tytułów, którym Zawodziński dodał blasku. Wśród realizacji operowych są m.in. „Opowieści Hoffmanna” we Wrocławiu, „Madame Butterfly” w Krakowie, musical „Człowiek z La Manchy” w łódzkim Teatrze Muzycznym. Jest autorem oprawy plastycznej wagnerowskiego „Ringu”. Realizował gigantyczne widowiska w plenerze i w halach - we Wrocławiu „Poławiaczy pereł”, „Holendra Tułacza”. Na wrocławskim stadionie, dla 30 tysięcy widzów przygotował „Noc z Carmen”. Doskonale przyjęta została, specjalnie napisana dla łódzkiego Teatru Wielkiego, opera Rafała

Janiaka „Człowiek z Manufaktury” wystawiona Rynku Włókniarek w Manufakturze. Najnowsza realizacja to „Wanda” - prapremierowa opera Joanny Wnuk-Nazarowej z librettem według misterium Norwida przedstawiona na Dziedzińcu Arkadowym Zamku Królewskiego na Wawelu. Waldemar Zawodziński ma na koncie długą listę nagród (w tym „Złote Maski”, Srebrny Medal „Gloria Artis”, a wśród państwowych odznaczeń dwa Złote Krzyże Zasługi). Pytany co decyduje o wyborach scenicznych tytułów, co stymuluje plany i rozwój mówi: „zmienność dziedzin. To nie konkretny spektakl mnie inspiruje. Po pracy nad operą czy musicalem rozkoszuję się pracą w dramacie. Jeden świat rozpala ciekawość, budzi apetyt na spełnienie się w innym, daje siłę. A w tym wszystkim muzyka. Każda inscenizacja to precyzyjna partytura. To także nowa przestrzeń do pracy z aktorami”.

Fot. M. Bastek



Czy w wigilię wybuchnie bomba? (z mileną lisiecką nie tylko o judith) Szukając drogi do widza w Teatrze Kamila Maćkowiaka, literacko i aktorsko gra się na wysokim „C”. Musiała więc Pani tu trafić. Czy jednak „Wigilia” Daniela Kehlmanna nie zaskoczyła Pani? – Spodobał mi się tekst, zaintrygował poruszony problem – mówi Milena Lisiecka, związana z łódzkim Teatrem Jaracza. – Od początku było jasne, że dwuosobowa rozmowa, jaka się tu odbywa, to forma nie najatrakcyjniejsza dla widza, a trudne sprawy wynikające z nienawiści, nierówności społecznej, z metod traktowania ludzi, wymagają szczególnej koncentracji, podczas gdy odbiorcy nie są gotowi, by się skupić. Rozgrywka między Judith i tym, który ją przesłuchuje (w tej roli Kamil Maćkowiak) toczy się w czasie rzeczywistym – w późny wigilijny wieczór. Czy ona, dama z profesorskim tytułem, szefowa katedry filozofii zajmująca się naukowo przemocą strukturalną, jest terrorystką, sprawczynią bombowego zagrożenia? Pani bohaterka mówi: „Czy ja wyglądam jak morderca, jak ktoś, kto mógłby zabijać ludzi?” Co panią przekonało do tej postaci? – Zawsze chciałam pracować z Kamilem Maćkowiakiem. Jego propozycje są wysoko artystyczne, intrygujące. „Wigilia” to nie jest komercja, choć zrozumiałe, że prywatny teatr musi zarobić na swoją egzystencję. To jest odważna propozycja, „jaraczowski” tekst, prościutkie przedstawienie oparte na bulwersującej wymianie zdań. Tym bardziej więc wymaga maestrii koncentrującej uwagę widzów. Inscenizacja weszła na afisz przed pandemią (na scenie AOIA), ale nie zdążyła zaistnieć. Wraca, gdy świat zwariował, a terroryzm i inwigilacja to niemal słowa klucze do współczesności. – I jednocześnie trudne mechanizmy. Możemy intuicyjnie opowiadać, tylko dotykając problemów... Mówi się, że widz szuka głównie relaksu, ucieczki przed inwazją groźnego świata. To chyba zbytnie uproszczenie. Pani aktorską pozycję umacniały role psychologicznie, pogmatwane, postacie kobiet, których życie naznaczyły traumatyczne przejścia, niespełnione nadzieje, przegrana z losem. Zatrzymajmy się choć przy trzech wyróżnionych Złotymi Maskami.

– To ocierająca się o groteskę, tęskniąca za miłością Agafia z „Według Agafii” w inscenizacji przygotowanej na podstawie „Ożenku” Gogola (reż. Agata Duda Gracz). To także manipulująca i manipulowana Wera z „Przed odejściem w stan spoczynku” Bernharda (reż. Grzegorz Wiśniewski) wpisana w przeraźliwe relacje rodzinne. I Ella z „Boże mój!” Anat Gov (reż. Jacek Orłowski) – rozliczająca się ze Stwórcą oraz z sobą... Takie postacie szczególnie mnie fascynują.

Pojawia się Pani w wielu filmach i serialach... – ...ale teatr jest najważniejszy. Zawsze tak było. Choć przyznam że po 35. roku życia, kiedy, jak to określam, głowa połączyła się z ciałem, poczułam się świadoma tego, czym jest mój zawód. Uwielbiam żywy kontakt z widownią, to, co nazywa się wymianą energii, aczkolwiek weszliśmy w świat celebrycki. Aktorzy teatralni byli niegdyś bardziej szanowani.

Judith z „Wigilii” mocno wpisuje się w serię tych trudnych portretów. – To znów kobieta po przejściach. Bardzo ambitna. Może dlatego rzuca się w świat idei. Dla mnie jako kobiety największą i najważniejszą sprawą było urodzenie dziecka. Ona nosi w sobie głębokie tęsknoty. Jest w niej samotność, potrzeba spełnienia. Walczy przeciw nierówności, a jednocześnie korzysta z dobrodziejstw życia. Jest fałszywą idealistką, która chce zaistnieć... Głosi, że terroryści to kropla w morzu, że najgorsza jest przemoc systemowa – to, co robią państwa wobec ludzi. Bogatym wolno wszystko. W Judith jeszcze się nie „rozsmakowałam”, Dopiero się do niej przyzwyczajam. To dla mnie ważna postać.

Pani nie może narzekać na brak uznania widowni. Już jako dyplomantka warszawskiej PWST za Hrabinę w „Weselu Figara” w Łodzi, na Festiwalu Szkół Teatralnych oprócz wyróżnienia jury dostała Pani właśnie nagrodę publiczności. Na Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, gdzie werdykt wydaje publiczność, nagrodzono Panią za słodko-gorzką rolę Maude w „Arcydziele na śmietniku” S. Sachsa (reż. Justyna Celeda). – To szczególnie ważne trofea. Dodam jeszcze, że uwielbiam grać w „Arcydziele...”. Do roli Maude, do Teatru Powszechnego zaprosiła mnie dyrektor Ewa Pilawska. Moja bohaterka to kobieta po przejściach. Jest dość prosta, ale ogromnie wrażliwa, twarda, uparta i konsekwentna. Jej reakcje bawią Która z granych kobiet związana jest z Panią ale też zaskakują. Czuję, że widownia lubi to najmocniej? przedstawienie. – Nigdy nie zagrałam tyle razy, co „Boże mój!”. Przekonałam się, jaka to frajda, kiedy Zanim scena przyniesie nowości z Pani człowiek rozsmakowuje się w roli. Wtedy udziałem, spójrzmy na ekran. Właśnie pozwala sobie na dużo więcej. pojawiła się Pani w kinie w ujmującej „Zupie nic” Kingi Dębskiej, a teraz serial. Ile w scenicznym działaniu jest reżysera, – To „The Office PL” nowy format zrealizopartnerów... wany w Canal+, według amerykańskiego – Bardzo dużo! Dla mnie to kluczowe praco- kultowego serialu „The Office”. Główne wać z ludźmi, z którymi czuje się wolność. postacie grają: Adam Woronowicz, Vanessa Można wtedy pozwolić sobie na poszukiwa- Aleksander, Piotr Polak. Ja, w roli drugoplanie, a przygotowanie roli staje się procesem. nowej, pojawię się w każdym odcinku. Miałam ogromne szczęście do partnerów i do reżyserów. Mogłam im zaufać. W „Wigilii” Rozmawiała Renata Sas Waldemar Zawodziński we właściwym sobie stylu postawił na tekst, na grę słów i znaczeń, a jako scenograf - na minimalną liczbę rekwizytów, To jest thriller psychologiczny - tu toczy się przeraźliwa rozgrywka...

19


apetyt na życie (z agnieszką skrzypczak o „idiocie”, „idiotach” i innych) sobą, jakbym miała kilka żyć naraz. Zdania i role są szczególnym wentylem bezpieczeństwa. Cieszę się, że zostałam wybrana do tej produkcji i czuję opiekę i troskę. Po przerwie spotykam się z Waldemarem Zawodzińskim, któremu ufam i idę z nim od początku swojej zawodowej drogi (już na studiach, za jego dyrekcji, trafiła do zespołu „Jaracza” – przyp. rs). Jest bardzo wymagający, zna Kamila i mnie. Wie, ile oczekiwać. Stawia wysoko poprzeczkę i chyba wierzy, że sprostam. Czuję, że jest to dla mnie świeże, nowe zadanie i temu spektaklowi potrzebne są inne środki. To nie jest bazowanie na wizerunku i doświadczeniu zbuntowanej nastolatki, ale korzystanie ze świadomości młodej kobiety. Siłą rzeczy tytuł „Idiota” przywołuje Doste- To, że Kamil jako szef Fundacji oraz reżyser jewskiego. Czy bohater Casanovasa ma coś postawili na mnie, jest naprawdę znaczącym wyróżnieniem. z naiwności Myszkina? – Ambitnie chciał mieć coś więcej niż rodzice, postawił wyżej poprzeczkę. A tu nagle To dla Pani, ale i dla widzów, mierzenie się pandemia, kryzys, długi rosną, bar karaoke z obrazkiem innym, niż ten do którego plajtuje. Karol znajduje w internecie ogłosze- zostaliśmy przyzwyczajeni. nie, zgłasza się do udziału w teście dającym – Już na zdjęciach można zobaczyć, że jestem szansę zarobienia dużej sumy. Nie przywią- inaczej ucharakteryzowana, mam inny zuje się do reguł dyskretnie zapisanych w kostium, buty na obcasie. Wcześniej, to na umowie. I wtedy spotyka się z panią doktor, studiach szukaliśmy w sobie tej siły, budowaze mną. To jest początek spektaklu... Zaczyna liśmy postacie w kontrze do naszych osobosię gra, którą poprowadzę, żeby się przeko- wości, powierzchowności, usposobienia. W nać, ile człowiek potrafi wytrzymać. Jestem dyplomowym „Instynkcie gry”, grając Adę miałam się stać silną kobietą. gotowa prawie na każdą reakcję... Kiedy w tak wielu okolicznościach jak refren słychać, że świat zwariował, premierowy tytuł: „Idiota” - zdaje się wyjątkowo uprawniony. Nie o monumentalne dzieło Dostojewskiego tym razem chodzi, lecz o współczesną tragikomedię Jordi Casanovasa, hiszpańskiego czterdziestoparolatka, czujnego obserwatora świata i ludzi. W inscenizacji przygotowanej przez Waldemara Zawodzińskiego, toczy się emocjonalna rozgrywka ludzkiego z nieludzkim podszyta lękami naszych szokujących, pandemic nych czasów. W akcji para znakomitych aktorów: Agnieszka Skrzypczak i Kamil Maćkowiak. Pierwszy raz grają razem.

Pandemiczne tło to chyba dodatek do tego, co w tekście Casanovasa? – Świat zewnętrzny determinuje decyzje. Nawet podczas prób, w scenach, gdy bohater próbował motywować swoje wybory, lockdown, pandemia same wchodziły. Kto nie zadawał sobie pytania: ile człowiek może wytrzymać? Nie grając tyle miesięcy, często sama je sobie stawiałam. Co jeszcze się zdarzy? To zamknięcie pomnażało lęki. Wszystko toczy się na najwyższych piętrach emocji i... człowieczeństwa. Na scenie cały czas dwójka rozgrywających. Interwencja deus ex machina nie uporządkuje zdarzeń. Wyskalowanie napięć zdaje się szczególnie trudne. – To jest sprawdzian „pierwiastka ludzkiego”, jaki jest w bohaterze. A dla mnie, aktorki Agnieszki Skrzypczak, to ogromna przyjemność pracy z Kamilem Maćkowiakiem. Nie ma próby ani przedstawienia, (były przedpremiery – przyp. rs) żeby mnie nie zaskoczył. Uczę się od niego świadomego bycia na scenie. To aktorska gimnastyka i fundowany mi warsztat. Czasem jest mi tak ciasno ze

„Marzenie Nataszy” monodram, a właściwie dwa w jednym, który według tekstu Jarosławy Pulinowicz specjalnie dla Pani przygotował wielki Nikołaj Kolada, zrobił furorę i od ponad 8 lat nie schodzi z afisza „Jaracza”. Za konfrontację postaw dwóch 16-latek, jedna z bidula, druga gwiazdeczka w stylu Barbie, zebrała Pani nagrody - od Złotej Maski za debiut po zwycięstwo na Festiwalu Kolyada-Plays w Jekaterinburgu. – To jest rozpychanie się w sobie (aktorka podsumowuje z uśmiechem). Teraz jestem po premierze „Listów na (nie)wyczerpanym papierze” w realizacji Sławomira Narlocha. Nie są mi obojętne, czuję, że sama z nimi koresponduję, mam przez nie trochę do powiedzenia i parę sprawek mogę załatwić. Przed Panią premiera „Idioty”, a za plecami „Idioci” – niezwykły spektakl powstały w „Jaraczu” według filmowego konceptu Larsa von Triera, wyreżyserowany przez Marcina Wierzchowskiego, z Pani nagrodzoną rolą Moniki Skalskiej. Czy jest jakaś relacja między tymi wszystkimi „Idiotami”, z którymi przyszło się Pani zderzyć?

– Jeśli pochylić się nad „idiotą”, którego każdy z nas niesie w sobie, to powiem, że prowokują do refleksji i czułości. Chyba tego nam w życiu brakuje. Czułości do samych siebie i drugiego człowieka. W słowie „idiota” nie kryje się tylko wyzwisko, ale też jakaś ludzka bieda, taka do przytulenia. A sięgając do „Idiotów” Wierzchowskiego, to tam przecież chcieliśmy przytulić całą Łódź. Tak się zaczynał spektakl – od przytulenia samego siebie i utulenia „wewnętrznego idioty”. Myślę, że postać prowadzona przez Kamila też do tego momentu dochodzi. Nic innego nie pozostaje, tylko sobie samemu wybaczyć i spróbować jeszcze raz... Ma Pani 32 lata i już moc wcieleń. Kiedyś to wszystko się zaczęło, kiedyś musiała Pani podjąć decyzję, dokonać wyboru drogi. – I zrobiłam dobrze. A zaczęło się kiedy jeszcze wiele zależało od rodziców. Oni byli bardzo czujni, ale nie przeszkadzali mi, byli wsparciem. Posłali mnie do szkoły muzycznej, na rytmikę, na zajęcia teatralne. Zauważyli, że ja tego chcę. Potem licealne zauroczenia. Kiedyś, nie radząc sobie z nastoletnimi uczuciami, wzięłam wiersz, nieważne jaki, błyskawicznie się go nauczyłam, widziałam do kogo mówię (ten ktoś nie wiedział) i wtedy, na szkolnej akademii zrozumiałam, jaką siłę ma scena, jak przenosi myśl i że ja chcę spróbować, zająć się aktorstwem. W mojej rodzinnej Ostródzie był teatralny zespół zamkowy, który prowadziła aktorka Anna Zapaśnik-Baron. A potem egzaminy wstępne i łódzka PWSFTviT. Od dyplomu osiem lat, a na koncie tyle ważnych ról i jak to Pani mówi: głód grania. Ale był taki jeden szczególny sezon 2018/19... – …a w nim „Otchłań” (pierwsza rola kobiety, nie dziewczyny), „Trzy siostry” i Jenny w „Operze za trzy grosze”. To czas, kiedy byłam już mamą Leona. Wielu aktorkom towarzyszy strach, że mając dziecko wypadną z zawodu. To determinuje prywatne decyzje. Mnie też dopadał niepokój, ale bardzo chciałam mieć dziecko. I to mój największy sukces, że jest Leon i ja na scenie. Oczywiście mam wsparcie najbliższych. A dla mojego syna Łódź to teatr. Miał półtora roku, kiedy w „Trzech siostrach” w jedenastu spektaklach zagrał ze mną. To był pomysł reżysera Jacka Orłowskiego. Mamy nagrane brawa, jakie razem zebraliśmy – ja za Nataszę, on za Bubusia. Miał słodki kostium specjalnie uszyty w pracowni krawieckiej.


21 Mówimy o aktorstwie, ale Pani jest też solistką rockową. Ktoś napisał, że z „przybrudznym głosem” świetnie Pani pasuje do swojego zespołu „Pink Roses”. A miała Pani być pianistką? - Miałam bardzo mądrego profesora fortepianu Waldemara Wereckiego. On mnie delikatnie zastopował: „Agnieszko, fortepian nie jest na twój temperament. Muzyka ci nie będzie przeszkadzała w aktorstwie”. Bardzo jestem mu wdzięczna, że tak poważne mnie potraktował, że dostrzegł moją potrzebę wyjścia do ludzi. Koncerty „Pink Roses” się z tym wiążą? – To prawda. W Ostródzie jest bardzo dużo muzyków i zespołów. My istniejemy już 10 lat. W tym roku m.in. zagraliśmy na małej scenie festiwalu Jarocin. Mam starszych braci, zostałam wychowana na muzyce rockowej i na rockowych listach przebojów. Aktorstwo pomaga mi w koncertowaniu, to dla mnie forma spektaklu. Na scenie Jenny było szczególnym, ostrym, aktorskim, ale też muzycznym przekazem. – Spotkanie z Brechtem i reżyserem Wojtkiem Kościelniakiem, w formie jaką zaproponował to ważne, wyśmienite doświadczenie i przeżycie. Nie nęci Pani film? – Dostaję ciekawe propozycje w filmach krótkometrażowych. Półgodzinna „Droga” Edyty Wróblewskiej trafiła do konkursu na Festiwal w Gdyni. Gram tam główną rolę dziewczyny na przełomie dojrzałości. Nie wszystko, co ją otacza, chce akceptować. Niebawem pojawią się dwa kolejne filmy powstałe w Studiu Munka. To produkcje młodych twórców, moich kolegów. Myślę, że jak już zaczną kręcić długie metraże, też będą o mnie pamiętali. Jak by Pani określiła dziś swoje miejsce w życiu? – Mam coś takiego w sobie, że każdego dnia z pełną świadomością dziękuje za dziś i czekam na jutro. Kiedyś na żaglach kiedy w sąsiedniej łódce dowiedzieli się, że jestem aktorką, ktoś zapytał: czy z tego da się wyżyć. Powiedziałam: zależy jak chce się żyć. Muszę być czujna, mój apetyt na życie i granie rośnie i rośnie. Czuję się ciągle nieposkromiona w zawodzie. Rozmawiała Renata Sas

„Idiota” fot. T. Zawadzki


FIRMA, W KTÓREJ BIZNES STAJE SIĘ SZTUKĄ Tradycja, kultura i sztuka są podstawą tworzenia przyszłości, tej innowacyjnej i odpowiedzialnej za naszą planetę, dzieci i młodzież – mówi Karolina Balcerzak, kierownik do spraw komunikacji i marki pracodawcy firmy Clariant. Wyjątkowe biuro w wyjątkowym miejscu – Clariant w historycznym budynku na terenie Monopolis łączy działalność biznesową ze sztuką nowoczesną. Jaka stoi za tym idea oraz jak to - w Państwa ocenie - oddziałuje na pracowników, ale i klientów? – Mówi się, że sztuka łagodzi obyczaje i trudno się z tym nie zgodzić. Monopolis jest wyjątkowym miejscem, gdzie szeroko pojęta kultura, działalność gastronomiczna i biznes współistnieją oraz wspierają się na różnych płaszczyznach. Architektura miejsca, techniczne i wizualne środki, które zostały tu zastosowane tworzą jednolitą całość i dają niesamowity efekt. Na naszych przestrzeniach staraliśmy się również oddać ten niepowtarzalny klimat. W industrialne wnętrza wpletliśmy 79 wielkoformatowych

tapet, na których to można zobaczyć reprodukcje znanych dzieł, niespotykane grafiki czy też panoramy widokowe „z lotu ptaka”. Co jest ważne, każda z nich w pewien sposób koresponduje z naszymi firmowymi wartościami i została wybrana nie tylko z uwagi na walory estetyczne, ale właśnie ze względu na dodatkowy przekaz. Dzięki temu zabiegowi mamy piękne wnętrza, ale także wzmocnienie przekazu wartości i zasad, którymi kierujemy się przy prowadzeniu biznesu. Pamiętajmy, że silnie zakorzenione wartości budują cenną kulturę organizacyjną, a to na pewno duży benefit zarówno dla naszych pracowników, jak i klientów. Firma Clariant była pierwszym najemcą w biurowcu Monopolis. Co zmieniło się od tamtego czasu i jak na sytuację przedsiębiorstwa wpłynęła pandemia? Zgadza się, jako pierwsi odebraliśmy klucze do powierzchni biurowych, dokładnie 6 grudnia 2019 roku. Był to wzruszający i radosny moment, gdyż planowanie, rewitalizacja i dostosowanie naszych przestrzeni były

długim i wymagającym procesem. Nasza przeprowadzka z ówczesnych biur trwała parę tygodni. Chcieliśmy być pewni, że nie będzie żadnych zakłóceń dla naszych klientów i pracowników, więc każdy etap musiał być dobrze zaplanowany i sprawnie koordynowany. Gdy już wreszcie w pełni mogliśmy cieszyć się nowym miejscem, przyszła pandemia. W ciągu jednego dnia z pracy biurowej stacjonarnej przeszliśmy na pracę z domu. Była to olbrzymia zmiana i wyzwanie dla wszystkich. Technicznie, z uwagi na posiadany sprzęt i procedury, jeśli chodzi o zarządzanie kryzysowe byliśmy przygotowani i nie było w tym zakresie większych perturbacji. Jednakże wymiar ludzki i organizacyjny były zdecydowanie bardziej wymagające. Z jednej strony niepewność, co do ogólnej sytuacji pandemicznej, troska o zdrowie najbliższych i własne, organizacja domowego miejsca pracy i nowej rutyny dnia. Jak wiemy dzieci nie mogły chodzić do szkół i przedszkoli, więc tym samym nakład pracy rodziców znacznie się zwiększył. Jak robić prezentację czy brać aktywny udział

Fot. z archiwum Clariant


„Idiota” fot. T. Zawadzki

23

w telekonferencji, gdy dzieci domagają się uwagi i pomocy w jakiś zadaniach? – przed tym wyzwaniem stanęło dużo pracowników, nie tylko w naszej firmie, ale w każdym zakątku świata. Jak efektywnie zarządzać zdalnie i budować zintegrowany zespół? – wielu managerów musiało zweryfikować swój dotychczasowy styl zarządzania i dostosować się do nowych warunków. Uważam, że w każdej branży i firmie impakt pandemii wymusił większą elastyczność, nieszablonowe myślenie i wdrażanie nowych rozwiązań. Właśnie we wrześniu, po ponad roku pracy zdalnej, wróciliśmy do biur i nasze przestrzenie znów tętnią życiem. Zaproponowaliśmy naszym pracownikom model pracy hybrydowej, czyli możliwość pracy częściowo w biurze, a częściowo dalej na tzw. home office. Jesteśmy przekonani, że poprawi to integrację zespołów, efektywność współpracy i pozwoli elastycznie odpowiedzieć na potrzeby pracowników w zakresie pracy z domu. Co ważne, wszyscy przebywający w biurze mogą się czuć bezpiecznie z uwagi na zamontowanie specjalnego systemu aktywnie oczyszczającego i uzdatniającego powietrze z zastosowaniem technologii RCI ActivePure®. Redukuje on ilość zagrożeń wprowadzanych z zewnątrz i tym samym chroni ludzi znajdujących się w obiekcie. Ile osób w tej chwili zatrudnia Clariant w Łodzi oraz o jakie nowe projekty i usługi rozszerza swoją ofertę? – Nasze Centrum Usług Wspólnych zatrudnia ponad 350 światowej klasy specjalistów z ponad 20 krajów. To co wyróżnia łódzką organizację to bardzo szeroki wachlarz

logię, a także uczyć się od siebie. Tradycja, kultura i sztuka są podstawą tworzenia przyszłości, tej innowacyjnej i odpowiedzialnej za naszą planetę, dzieci i młodzież. Spełniamy się jako dobry korporacyjny obywatel i cieszymy się że możemy kontrybuować do regionalnych inicjatyw. Na Fundację Kamila Maćkowiaka zdecydowaliśmy się z dwóch głównych powodów. Widzimy jaką wartość dla społeczeństwa tworzy teatr, a także dlatego że to nasza, bardzo łódzka fundacja. Zostaliśmy sąsiadami w kompleksie Monopolis i jest dla nas ważne, żeby razem budować tu atmosferę przyjazną dla ludzi, kultury i biznesu. Uważam, że po ponad roku współpracy mamy do siebie duże zaufanie i W Polsce Clariant jest obecny od trzydziestu obopólną wdzięczność za zaangażowanie. lat. W jakich miejscach w naszym kraju Jakie są plany Clariant na kolejne lata firma obecnie działa i w jakim zakresie? – Poza centrum w Monopolis mamy jeszcze w Łodzi? dwa małe biura w Warszawie i Krakowie, – Niewątpliwe dalej będziemy wspierać gdzie znajdują się pracownicy działu sprze lokalną społeczność i angażować się w daży. Dodatkowo, posiadamy w Gdańsku różnorodne inicjatywy w naszym mieście. zakład produkcyjny biznesu związanego Działając w ten sposób, wpływamy również z zasobami naturalnymi. Łącznie w polskiej na poziom zadowolenia pracowników z bycia częścią organizacji, która podejmuje organizacji pracuje około 400 osób. realne działania dla ich miasta i poprawy Clariant współpracuje z Fundacją Kamila komfortu życia. Jeśli za chodzi o rozwój Maćkowiaka. Co wpłynęło na tę decyzję i jak naszego Centrum Usług Wspólnych to nieustannie rekrutujemy na nowe role. Państwo oceniacie tę współpracę? – Clariant od zawsze, i nie tylko w Polsce, Będąc innowacyjną firmą musimy ulepszać stara się angażować w życie lokalnych spo- nasze procesy i portfolio usług, a do tego łeczności. Szczególnie bliskie nam tematy to potrzebujemy zaangażowanych specjaliwsparcie edukacji dzieci i młodzieży, wspar- stów i ekspertów. Regularnie zamieszczamy cie inicjatyw ukierunkowanych na zrówno- oferty na znanych portalach rekrutacyjnych, ważony rozwój, a także właśnie kultura i od staży czy stanowisk bardziej junior, aż po sztuka. Każdy z tych aspektów jest ważny, pozycje eksperckie i managerskie. Serdeczaby świadomie tworzyć odpowiedzialny nie zapraszamy do zapoznania się z nimi. biznes, wspólnie dbać o społeczeństwo i ekoRozmawiał Dariusz Pawłowski świadczonych usług, który obejmuje m.in. finanse i księgowość, zarządzanie ryzykiem kredytowym, procesy zakupowe, obsługę zamówień oraz wsparcie sprzedaży, logistykę, raportowanie finansowe czy usługi kadrowe. Kompleksowa oferta oraz wysoka jakość świadczonych usług wspierają Grupę Clariant w realizacji wyznaczonych celów i utrzymaniu przewagi konkurencyjnej. Optymalizując nasze procesy i rozszerzając portfolio usług ciągle poszerzamy zakres naszych działań i odpowiedzialności biznesowej. Dlatego też intensywnie rekrutujemy nowych pracowników, aby jeszcze sprawniej wspomagać naszych klientów.


w tym sezonie gramy: Klaus - obsesja miłości

Śmierć i dziewczyna

zombi

CUDOWNA TERAPIA

IDIOTA

DIVA SHOW

TOTALNIE szczęśliwi

wigilia

Sprawdź aktualny repertuar na stronie WWW.FUNDACJAMACKOWIAKA.ORG Akademia Sztuk Pięknych

Centrum Dialogu im. Marka Edelmana Park Ocalałych

Park Helenów

Cmentarz „Doły”