















Copyright © by Piotr Legutko 2025
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2025
All rights reserved
Projekt okładki: © Małgorzata Bocian
Materiały okładkowe: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Materiały na skrzydełku: Roman Koszowski / Gość Niedzielny
Materiały środka:
Narodowe Archiwum Cyfrowe: fot. nr 1-35
Archiwum rodzinne: fot. nr 36-49
Anna Kaczmarz / Polska Press: fot. nr 50
Redakcja: Agnieszka Zielińska
Korekta: Monika Łojewska-Ciępka
Skład i łamanie: Kamil Gorlicki
ISBN 978-83-68536-14-0
Wydanie I , Kraków 2025
Druk i oprawa: Abedik
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o. ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09
e-mail: sprzedaz@esprit.com.pl ksiegarnia@esprit.com.pl biuro@esprit.com.pl Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Wstęp
Kim był Marian Dąbrowski? Nie będą mieli problemu z odpowiedzią na to pytanie prasoznawcy, może jeszcze miłośnicy międzywojennego Krakowa, ale – tak z ręką na sercu – twórca największego koncernu medialnego Drugiej Rzeczpospolitej nie jest postacią powszechnie znaną. To zresztą eufemizm, bo szczerze mówiąc, mało kto kojarzy dziś nazwisko człowieka, który sto lat temu był jedną z najbardziej wpływowych postaci w Polsce, nie tylko w świecie mediów.
Jak skromnemu chłopakowi z Mielca, sprzedawcy pocztówek i nauczycielowi licealnemu udało się zajść tak daleko? I dlaczego tak łatwo udało się go wymazać ze zbiorowej pamięci?
W końcu mówimy o prominentnym przedstawicielu czwartej władzy, kimś na miarę dzisiejszego Zygmunta Solorza, zarówno jeśli chodzi o majątek, jak i o wpływy polityczne, a przy tym o ówczesnym celebrycie, mecenasie kultury i sportu. Łatwiej zrozumieć powody, dla których po wojnie Dąbrowski stał się wielkim nieobecnym; trudniej wytłumaczyć, jak to możliwe, że i po transformacji ustrojowej, w wolnej Polsce tak spektakularna, filmowa kariera z dramatycznym finałem nie zwróciła
uwagi. A przecież jego duch wciąż przechadza się nie tylko po korytarzach Pałacu Prasy, po Plantach czy Teatrze Bagatela, którego był fundatorem, ale i… po polskim sejmie.
Choć skazany przez komunistów na zapomnienie, został dobrze zapamiętany przez ludzi, którzy dla niego pracowali. W końcu Ilustrowany Kurier Codzienny to była prawdziwa instytucja, nie tylko sensacyjny dziennik. Medialny koncern zaspokajał wszelkie gusta i potrzeby czytelnicze, wydając pisma kulturalne, sportowe, satyryczne, eleganckie tygodniki dla pań i kryminalne dla panów. Miał własną drukarnię, kolportaż i agencję fotograficzną, zatrudniał tysiąc czterysta osób. Nawet jeśli wydawnictwo przestało funkcjonować we wrześniu 1939 roku, a jego majątek rozgrabiono lub skonfiskowano, to przecież pozostało jego dziedzictwo. Z łatwością można je odnaleźć w powojennych inicjatywach – zwłaszcza w „Dzienniku Polskim” czy „Przekroju”. W końcu większość pracowników na prasowym rynku Krakowa miało w swoim DNA zapisane te trzy litery: „IKC ”, czego symbolem, a zarazem materialnym znakiem był Pałac Prasy przy ulicy Wielopole, goszczący niemal wszystkie powojenne redakcje. Taras na dachu Krążownika Wielopole (tak go potocznie zwano) – z olśniewającym widokiem na Stare Miasto – był przed wojną swoistym salonem Krakowa i pozostał nim do końca XX wieku. W latach trzydziestych tu robiło się najlepsze zdjęcia. Obowiązkowym punktem wycieczek szkolnych było też zwiedzanie najnowocześniejszej drukarni w Polsce.
Na frontonie pałacu zamontowano pierwszą w kraju tablicę
świetlną, na której ukazywały się najnowsze informacje z kraju i ze świata. W epoce przedtelewizyjnej, gdy radio było luksusem, ludzie łaknący newsów gromadzili się w Krakowie właśnie u zbiegu Starowiślnej i Wielopola. Po wojnie tablicy już nie było, za to tradycja przetrwała, bo w witrynie pałacu wystawiano aktualne wydania krakowskich gazet; zażarte spory toczyli tam fani lokalnych rozgrywek piłkarskich. Jakie czasy, taki portal. I takie spory.
Marian Dąbrowski – mówiąc dzisiejszym językiem – był trendsetterem. Sprowadzał na polski rynek wszelkie medialne nowinki, chciał być nowoczesny, zawsze przed konkurencją. Choć pracował w branży Gutenberga, był jednocześnie wielkim fanem radia, założycielem i prezesem pierwszego w Krakowie radioklubu, a także pionierem telegrafii fotograficznej, czyli przesyłania zdjęć za pomocą fal radiowych. W tym celu na dachu Pałacu Prasy umieścił antenę, dzięki której do redakcji błyskawicznie docierały zdjęcia, zamieszczane później w pismach koncernu. Fascynowała go motoryzacja, a skoro kierował w Krakowie wszystkim, musiał także stanąć na czele lokalnego klubu automobilowego. Lubił duże szybkości i miał pieniądze, mógł więc stać się inicjatorem budowy Zakopianki i jednym z jej głównych inwestorów.
Równie chętnie jak na nowinki techniczne wielkie środki przeznaczał na narodową kulturę. W końcu był prezesem Towarzystwa Sztuk Pięknych oraz Towarzystwa Oratoryjnego i Operowego, fundatorem Teatru Bagatela i głównym sponsorem budowy nowoczesnego gmachu Muzeum Narodowego.
To on decydował, kto będzie laureatem nagród literackich, i to on między innymi stał za rozpropagowaniem pierwszego konkursu na najpiękniejszą z szopek krakowskich pod pomnikiem
Adama Mickiewicza w 1937 roku.
Dbał o jakość swoich mediów, ale także o warunki pracy i płacy dziennikarzy. Miał gest, nie tylko jeśli chodzi o prywatne wydatki. Doceniał ludzi dosłownie i w przenośni. Wojna i PRL sprawiły, że standardy IKC w tej dziedzinie osiągnięto w Polsce dopiero po kilkudziesięciu latach. Ale nie od razu zostało to dostrzeżone i docenione. Zresztą o Marianie Dąbrowskim w Krakowie nie pamiętano i w III RP . Ujmując rzecz obrazowo – on dał Krakowowi największy w tej części Europy koncern medialny, za co Kraków nazwał jego imieniem… platan przed Pałacem Prasy. I to dopiero w 2023 roku.
Kariera Mariana Dąbrowskiego jest w jakimś sensie odwzorowaniem historii Polski międzywojennej. Jest w niej niezwykła dynamika, entuzjazm, apetyt na życie i polityczna gwałtowność. Przypomina drogę na szczyt i potem spektakularny upadek. Choć biorąc pod uwagę zamiłowanie Mariana Dąbrowskiego do rajdów samochodowych, trafniejsza będzie metafora czołowego zderzenia – z rzeczywistością. Katastrofalny finał pięknej kariery upodabnia twórcę Ilustrowanego Kuriera Codziennego do innych przedstawicieli sanacyjnych elit, dla których wrzesień 1939 roku oznaczał autentyczny koniec świata. W przypadku Dąbrowskiego może jedynie zdumiewać fakt, że był on ową katastrofą kompletnie zaskoczony i zupełnie do niej nieprzygotowany. Także w wymiarze
osobistym, materialnym. Trudne to do pojęcia w przypadku kogoś, kto miał w ręku tak potężną broń, jaką jest informacja. Kto przy kawie w Grand Hotelu wraz z gronem równie wpływowych krakowian skupionych w elitarnym Klubie Okrągłego Stołu decydował o kluczowych sprawach miasta. Najczęściej używa się w tym wypadku sformułowania: „uwierzył we własną propagandę”, ale przecież dobry dziennikarz (Dąbrowski był mistrzem w swoim fachu) zawsze wie więcej, niż mówi i pisze. A nie na odwrót. Choć zmarł blisko dwadzieścia lat później na Florydzie, jego biografię można właściwie zakończyć wraz z upadkiem Drugiej Rzeczpospolitej. Na emigracji nie potrafił czy po prostu nie chciał prowadzić żadnej działalności publicznej.
Fenomen „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” doczekał się kilku naukowych monografii, ta książka jest natomiast hołdem złożonym jego twórcy – przez dziennikarza, który miał zaszczyt z dziedzictwa Mariana Dąbrowskiego czerpać pełnymi garściami. Urodziłem się i dorastałem w Krakowie, zawodowo Pałac Prasy był także moim domem. Gdy kierowałem „Dziennikiem Polskim”, spotkałem tu ludzi, którzy pamiętali jeszcze lata przedwojennej sławy „Ikaca”. Wcześniej, współtworząc „Czas Krakowski”, poznawałem dziennikarskie rzemiosło niemal od początku, mniej lub bardziej świadomie idąc śladami Dąbrowskiego. Tak jak jego, ukształtowało mnie to jedyne w swoim rodzaju miasto, wyedukowali zarówno profesorowie najstarszego polskiego uniwersytetu, jak i historia, której byłem świadkiem i uczestnikiem w latach
osiemdziesiątych XX wieku. Czasy przełomu, choć tak różne, mają wiele wspólnego, z czego zdałem sobie sprawę dopiero, zbierając materiały do tej reporterskiej opowieści. W jakimś sensie spłacam więc nią dług zaciągnięty u twórcy nowoczesnego polskiego dziennikarstwa (z jego wszystkimi wadami i zaletami). Może to ostatni moment na przypomnienie postaci Mariana Dąbrowskiego, bo żyjemy w czasach kolejnego przełomu. Papierowa prasa na naszych oczach przechodzi do historii, gazety codzienne drukuje się jedynie dla wiernych swoim nawykom „dziadersów”, dziennikarzy zastępują mediaworkerzy i sztuczna inteligencja. Ale misja mediów jako czwartej władzy pozostaje ta sama. I podobne jak w czasach IKC istnieją etyczne dylematy oraz polityczne uwikłania. Dlatego książka opowiadająca o wydarzeniach z pierwszej połowy XX wieku wyda się Państwu bardzo aktualna. Zapewniam.
Na początku był sport
Otakich ludziach w szerokim świecie mawia się zwykle self-made man. Marian Dąbrowski ogromnego majątku nie odziedziczył, ale doszedł do niego ciężką pracą. W latach trzydziestych uchodził za jedną z najbardziej wpływowych postaci w Krakowie, mieście, w którym bardzo trudno było zrobić karierę, nie należąc od kilku pokoleń do tamtejszej elity i nie mając kamienicy w obrębie Plant. A Dąbrowski urodził się 27 września 1878 roku na galicyjskiej prowincji, w Mielcu, który wtedy nawet jeszcze nie śnił o produkcji samolotów i dynamicznym rozwoju, jaki czekał miasto w niepodległej Polsce. Na razie był stolicą powiatu zmagającą się z wielkimi problemami, bo w 1900 roku ogromny pożar strawił trzy czwarte miasta i zahamował jego rozwój.
O rodzinie Dąbrowskich z tamtych lat wiemy niewiele. Franciszek, ojciec Mariana, był kancelistą, żona Apolonia zajmowała się domem i wychowywała pięciu synów oraz córkę Janinę. Żyli skromnie, ale bardzo im zależało, by dzieci dobrze wykształcić, i to im się z pewnością udało. Tadeusz został prawnikiem, Eugeniusz aptekarzem, Mieczysław profesorem
Akademii Sztuk Pięknych, a Kazimierz dziennikarzem i wydawcą. Mariana rodzice wysłali na naukę do Krakowa już jako nastolatka. Tam ukończył jedno z najlepszych gimnazjów –
Gimnazjum nr 3 im. Króla Jana III Sobieskiego – i zaczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Co konkretnie studiował, nie było do końca jasne dla jego współpracowników. Jan
Stankiewicz w swoim pamiętniku pisze, że historię i geografię, ale według notki w Sylwetkach krakowian Antoniego Wasilewskiego Marian zaczynał pracę jako „młody polonista”. Trzy różne encyklopedie podają, iż Dąbrowski ukończył Wydział
Filozoficzny UJ . Piotr Borowiec, autor znakomitej monografii
IKC , godzi wszystkie te wersje i pisze, że jego właściciel studiował prawo przez trzy lata, a potem, na Wydziale Filozoficznym, polonistykę i geografię. W tym czasie mieszkał na stancji przy placu Mariackim pod numerem 2.
Jedno jest pewne: cokolwiek studiował, rodzice nie byli w stanie pokryć kosztów jego utrzymania i od początku musiał naukę łączyć z pracą. Zapewne to był najważniejszy z jego uniwersytetów. Zwłaszcza że prace wykonywał przeróżne. Handlował pocztówkami i papierem, według Jana Stankiewicza sprzedawał nawet święte obrazki pod klasztorem w Kalwarii
Zebrzydowskiej, ale na stałe udało mu się zaczepić w szkole, której sam był absolwentem – Gimnazjum im. Sobieskiego. Czym sobie na to zapracował? Na pewno sukcesami sportowymi, jak na amerykański model kariery przystało. Jak pisze
Piotr Borowiec, gimnazjalista Marian odnosił sukcesy w corocznych zawodach kościuszkowskich, organizowanych przez
krakowskiego „Sokoła”. W 1900 roku zwyciężył w biegach na sto i tysiąc metrów oraz w skoku w dal i rzucie dyskiem, zaś drugie miejsce zajął w skoku o tyczce. Rok później był pierwszy w ćwiczeniach na drążku oraz ćwiczeniach wolnych i drugi we wspinaniu się po linie. W zapasach niewielu mogło się z nim równać, zdarzyło mu się nie raz rzucić na matę samego Staszka Cyganiewicza (bardziej znanego pod pseudonimem „Zbyszko” zaczerpniętym z Krzyżaków Sienkiewicza), wówczas ucznia Gimnazjum im. Świętego Jacka. Najsłynniejszy polski wrestler tamtych czasów po latach wspominał wspólne treningi z Marianem Dąbrowskim w „Sokole”.
Aby zrozumieć, jakie znaczenie miały te wyniki i dlaczego sport stał się tak ważny dla formacji Dąbrowskiego, także tej duchowej, trzeba się wczuć w atmosferę Krakowa przełomu wieków i uświadomić sobie, kim był dla miasta Henryk Jordan, ówczesny mentor przyszłego magnata prasowego. Ten lekarz (najbardziej wzięty ginekolog w całej Galicji) i społecznik podczas pobytu w USA zafascynował się ideą wychowania przez sport i tą fascynacją skutecznie (choć nie bez problemów) zaraził mieszkańców miasta. Proszę sobie wyobrazić szanowanego doktora promującego szwedzką gimnastykę, podczas gdy bony chodzące po Plantach z dziećmi z dobrych domów nie pozwalają im biegać. Bo biegając, dzieci mogą się przecież spocić. A potem przeziębić. Dąbrowski był jednym z „zarażonych”, i to bardzo skutecznie. Od razu pojął to, co w metodzie Jordana było najistotniejsze: wychowanie przez sport do patriotyzmu. I to nie elit, ale wszystkich warstw społecznych.
Henryk Jordan był ucieleśnieniem etosu polskiej inteligencji drugiej połowy XIX wieku, czyli służby. Działał w dziesiątkach organizacji – od „Sokoła” po chóry męskie (chór doktora Jordana śpiewał w kościele ojców pijarów). Burzył mury między środowiskami, był w sprawach społecznych bardzo nowoczesny. Do tego dochodziły kwestie zdrowotne. Młodzież robotnicza w XIX wieku – wbrew naszym wyobrażeniom o krzepie płynącej z pracy fizycznej – była cherlawa, bo wiecznie niedożywiona. Jordan widział związek przyczynowo-skutkowy między zdrowiem młodzieży a przyszłością narodu. Dotyczyło to także sfery ducha, dla doktora nierozerwalnie związanego ze zdrowym ciałem. Ale największą zasługą Jordana było doprowadzenie do otwarcia pierwszego w Europie publicznego placu zabaw i gier ruchowych, opartego na wzorcu amerykańskim, przeznaczonego dla dzieci i młodzieży. Dziś mieszkańcy Krakowa powinni w każde urodziny doktora zamawiać msze dziękczynne za taką brawurę i determinację. Także dlatego, że dzięki niej mają w centrum miasta ponad dwadzieścia hektarów przepysznej zieleni idealnej do aktywnego wypoczynku i… niedostępnej dla deweloperów.
Oryginalnym wkładem Henryka Jordana w amerykański pierwowzór było coś, co dziś nazywane jest „ścieżką edukacyjną”. Plan przewidywał dwie funkcje parku – z jednej strony tę naturalną, sportowo-rekreacyjną, a z drugiej… patriotyczno-wychowawczą. W ogrodzie gier i zabaw pojawiła się galeria wielkich Polaków. Ustawiano ich popiersia wokół centralnego kolistego placu od przełomu lat osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych XIX wieku (i ten zwyczaj kontynuowany jest do dziś w pozostałych alejkach). Przy pomniczkach młodzież odbywająca marszobiegi mogła odsapnąć i posłuchać pogadanek o wyjątkowych postaciach tworzących polską historię, kulturę i tożsamość. Przyglądali jej się z cokołów Długosz, Kordecki, Skarga, Kościuszko, Chopin i ci bardziej współcześni – Matejko, Grottger… Nietrudno wyobrazić sobie młodego Mariana, który jak gąbka nasiąka nowoczesnymi ideami Jordana. Ile z nich czerpał, można zobaczyć w jego późniejszych pasjach – zarówno do propagowania sportu, jak i do wychowania patriotycznego – połączonych z niezwykle praktycznym myśleniem. Można zaryzykować twierdzenie, że w działalność dziennikarską wchodził on z konkretnym programem głęboko osadzonym w duchu czasu: promować kulturę fizyczną! Dziś często śmiejemy się z zestawienia tych dwóch słów, brzmią one wręcz jak oksymoron, ale jak ulał pasują do koncepcji Dąbrowskiego zapożyczonej od Henryka Jordana. Dla niego to były po prostu dwie strony medalu. Zapewne nie pojąłby dzisiejszych podziałów na „mięśniaków” i „jajogłowych”. Bo też mówimy o latach poprzedzających odrodzenie idei olimpijskiej – pierwsze nowożytne igrzyska w Atenach zorganizowano w osiem lat po otwarciu Parku Jordana. To dzięki działaniom doktora wprowadzono w galicyjskich szkołach obowiązkowe lekcje gimnastyki (zwane właśnie kulturą fizyczną, a dopiero później wychowaniem fizycznym), ale także szkolną opiekę lekarską i kursy dla nauczycieli wychowania fizycznego na UJ .
W Europie rodził się ruch nie tylko olimpijski, ale i higieniczny.
Kończyły się wreszcie czasy, gdy przeciętny Niemiec mył się pięć razy do roku (jak notują ówczesne statystyki).
Można z pewnością mówić o pewnym formacyjnym doświadczeniu pokoleniowym związanym z kulturą fizyczną. Co łączyło Mariana Dąbrowskiego z Józefem Hallerem, Romanem Dmowskim czy Karolem Wojtyłą? Oczywiście Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, najpopularniejsza na ziemiach polskich organizacja tamtych czasów! „Z gimnazjum chodziło się do «Sokoła» na gimnastykę. Chodziło się także do «Sokoła» na przedstawienia” – wspominał Jan Paweł II podczas swojej pamiętnej nostalgicznej opowieści wygłoszonej na wadowickim rynku. W kalendarzu wydanym w latach dwudziestych ubiegłego wieku można przeczytać, że Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” jest „organizacją rycerską, w której najważniejsze są dwa czynniki: wychowanie fizyczne oraz obywatelskość”.
Miało ono gniazda na terenie wszystkich zaborów, ale najważniejsze były lwowskie i krakowskie, do których należała ówczesna elita miasta, a Dąbrowski energicznie działał, by jak najwięcej młodych mężczyzn poszło w jej ślady.
Nie ma więc nic dziwnego (ani przypadkowego) w tym, że jego pierwszym przystankiem na dziennikarskim szlaku był „Przegląd Gimnastyczny” wydawany przez „Sokoła”. Dąbrowski przejął tu obowiązki kierownika działu sportowego, co brzmi nieco myląco, bo sam był mu sterem, żeglarzem i okrętem. Pisał o znanych i lubianych dyscyplinach, takich jak kolarstwo czy „atletyka”, promował nieznane jeszcze szerzej
wioślarstwo, ale także publikował swoje teksty programowe związane ze znaczeniem kultury fizycznej.
Namawiałem nieraz rozmaitych panów kolegów z uniwersytetu do zapisania się na ćwiczenia gimnastyczne w „Sokole” […]. Starałem się ich przekonać […]. Przyznali mi rację, lecz uważając, zdaje się, knajpę za najlepszy odpoczynek, odpoczywali, rzeczywiście godzinami przesiadując wśród błogich wyziewów alkoholu i dymu tytoniowego. Inni wymawiali się brakiem czasu – naturalnie wskutek nieumiejętnego tegoż rozłożenia, kolejni chcieliby również ćwiczyć, lecz należeć do towarzystwa, ćwiczyć na sali gimnastycznej, która niweluje wszystkich do jednego poziomu ćwiczących
– pisał w „Przeglądzie Gimnastycznym”. Pisał z pasją, ale nie na tyle przekonująco, by „Sokół” kontynuował wydawanie „Przeglądu Gimnastycznego”. Student Wydziału Filozoficznego UJ musiał poszukać innego medium dla promowania swoich idei. Można śmiało stwierdzić, że „uciekł do przodu”, bo udało mu się wylądować (od razu na stanowisku sekretarza redakcji) w najbardziej spektakularnym przedsięwzięciu wydawniczym pierwszego roku XX wieku w całej Galicji, pod skrzydłami prawdziwego wizjonera polskiej prasy – Ludwika Szczepańskiego. „Ilustracja Polska” była pierwszym eleganckim i nowoczesnym tygodnikiem, którego tytuł na pewno nie był obietnicą bez pokrycia. Tam Dąbrowski
nadal z niezmienną energią promował kulturę fizyczną, tym razem także w wymiarze ekonomicznym, stawiając tezę, że będzie to w przyszłości potężny wehikuł gospodarki, co może świadczyć o doskonałej intuicji młodego dziennikarza. Ale dział sportowy w „Ilustracji Polskiej” nie był już tak istotny dla wydawcy skupionego głównie na kulturze i fotografii. Już w latach 1901–1904 wychodził tygodnik, w którym zdjęcia były ważniejsze niż teksty, a Dąbrowskiego coraz bardziej pociągała rola twórcy mediów niż publicysty. Ale dla tematyki sportowej – zwłaszcza w kontekście wychowania – zawsze znajdował czas i energię. W tekście opublikowanym niemal dekadę później, bo w kwietniu 1910 roku, w „Przeglądzie Sokolim” pisał:
Upaść może każdy naród wielki, zginąć tylko nikczemny. Myśmy upadli, wymazano nas z politycznej karty Europy, ale się odrodzimy, jeżeli ducha i ciało od znikczemnienia ustrzec potrafimy, jeżeli będziemy mieli silną wolę, by ducha krzepić, a tężyć ciało, jeżeli na zamiary potrafimy mierzyć, czyli dostrajać do celów siły nasze. To zadanie założyły sobie nasze związki gimnastyczne, nasze Sokolstwo.
Takie to były czasy, że „pielęgnowanie gimnastyki” budziło większe emocje niż „haratanie w gałę”. Podczas najbardziej spektakularnego V Zlotu Sokolstwa Polskiego w Krakowie w 1910 roku właśnie dla pokazów gimnastycznych (a nie dla zawodów piłkarskich) zbudowano na Błoniach potężny
drewniany stadion, na którym ćwiczenia wykonywały jednocześnie trzy tysiące braci i sióstr (bo tak się w Sokolstwie tytułowano). Można to zobaczyć na zachowanym do dziś bezcennym filmie. Tamten zlot był prawdziwą manifestacją siły „Sokoła”. Trwał kilka dni, wzięło w nim udział sto pięćdziesiąt tysięcy uczestników ze wszystkich zaborów. Przez Kraków przemaszerował patriotyczny pochód na Wawel, gdzie złożono wieniec na grobie Władysława Jagiełły. Tysiące sokolich gimnastyków wzięły też udział w odsłonięciu pomnika
Grunwaldzkiego na placu Matejki, entuzjastycznie witając jego fundatora Ignacego Paderewskiego. Ów drewniany stadion już po rozebraniu stanie się dla Dąbrowskiego okazją do pierwszego wielkiego „biznesu”, dzięki któremu młody dziennikarz zdobędzie środki na uruchomienie własnej gazety. Ale o tym za chwilę.









