magnat_z_palacu_prasy_issuu

Page 1


WYDAWNICTWO ESPRIT

Copyright © by Piotr Legutko 2025

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2025

All rights reserved

Projekt okładki: © Małgorzata Bocian

Materiały okładkowe: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Materiały na skrzydełku: Roman Koszowski / Gość Niedzielny

Materiały środka:

Narodowe Archiwum Cyfrowe: fot. nr 1-35

Archiwum rodzinne: fot. nr 36-49

Anna Kaczmarz / Polska Press: fot. nr 50

Redakcja: Agnieszka Zielińska

Korekta: Monika Łojewska-Ciępka

Skład i łamanie: Kamil Gorlicki

ISBN 978-83-68536-14-0

Wydanie I , Kraków 2025

Druk i oprawa: Abedik

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o. ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09

e-mail: sprzedaz@esprit.com.pl ksiegarnia@esprit.com.pl biuro@esprit.com.pl Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Wstęp

Kim był Marian Dąbrowski? Nie będą mieli problemu z odpowiedzią na to pytanie prasoznawcy, może jeszcze miłośnicy międzywojennego Krakowa, ale – tak z ręką na sercu – twórca największego koncernu medialnego Drugiej Rzeczpospolitej nie jest postacią powszechnie znaną. To zresztą eufemizm, bo szczerze mówiąc, mało kto kojarzy dziś nazwisko człowieka, który sto lat temu był jedną z najbardziej wpływowych postaci w Polsce, nie tylko w świecie mediów.

Jak skromnemu chłopakowi z Mielca, sprzedawcy pocztówek i nauczycielowi licealnemu udało się zajść tak daleko? I dlaczego tak łatwo udało się go wymazać ze zbiorowej pamięci?

W końcu mówimy o prominentnym przedstawicielu czwartej władzy, kimś na miarę dzisiejszego Zygmunta Solorza, zarówno jeśli chodzi o majątek, jak i o wpływy polityczne, a przy tym o ówczesnym celebrycie, mecenasie kultury i sportu. Łatwiej zrozumieć powody, dla których po wojnie Dąbrowski stał się wielkim nieobecnym; trudniej wytłumaczyć, jak to możliwe, że i po transformacji ustrojowej, w wolnej Polsce tak spektakularna, filmowa kariera z dramatycznym finałem nie zwróciła

uwagi. A przecież jego duch wciąż przechadza się nie tylko po korytarzach Pałacu Prasy, po Plantach czy Teatrze Bagatela, którego był fundatorem, ale i… po polskim sejmie.

Choć skazany przez komunistów na zapomnienie, został dobrze zapamiętany przez ludzi, którzy dla niego pracowali. W końcu Ilustrowany Kurier Codzienny to była prawdziwa instytucja, nie tylko sensacyjny dziennik. Medialny koncern zaspokajał wszelkie gusta i potrzeby czytelnicze, wydając pisma kulturalne, sportowe, satyryczne, eleganckie tygodniki dla pań i kryminalne dla panów. Miał własną drukarnię, kolportaż i agencję fotograficzną, zatrudniał tysiąc czterysta osób. Nawet jeśli wydawnictwo przestało funkcjonować we wrześniu 1939 roku, a jego majątek rozgrabiono lub skonfiskowano, to przecież pozostało jego dziedzictwo. Z łatwością można je odnaleźć w powojennych inicjatywach – zwłaszcza w „Dzienniku Polskim” czy „Przekroju”. W końcu większość pracowników na prasowym rynku Krakowa miało w swoim DNA zapisane te trzy litery: „IKC ”, czego symbolem, a zarazem materialnym znakiem był Pałac Prasy przy ulicy Wielopole, goszczący niemal wszystkie powojenne redakcje. Taras na dachu Krążownika Wielopole (tak go potocznie zwano) – z olśniewającym widokiem na Stare Miasto – był przed wojną swoistym salonem Krakowa i pozostał nim do końca XX wieku. W latach trzydziestych tu robiło się najlepsze zdjęcia. Obowiązkowym punktem wycieczek szkolnych było też zwiedzanie najnowocześniejszej drukarni w Polsce.

Na frontonie pałacu zamontowano pierwszą w kraju tablicę

świetlną, na której ukazywały się najnowsze informacje z kraju i ze świata. W epoce przedtelewizyjnej, gdy radio było luksusem, ludzie łaknący newsów gromadzili się w Krakowie właśnie u zbiegu Starowiślnej i Wielopola. Po wojnie tablicy już nie było, za to tradycja przetrwała, bo w witrynie pałacu wystawiano aktualne wydania krakowskich gazet; zażarte spory toczyli tam fani lokalnych rozgrywek piłkarskich. Jakie czasy, taki portal. I takie spory.

Marian Dąbrowski – mówiąc dzisiejszym językiem – był trendsetterem. Sprowadzał na polski rynek wszelkie medialne nowinki, chciał być nowoczesny, zawsze przed konkurencją. Choć pracował w branży Gutenberga, był jednocześnie wielkim fanem radia, założycielem i prezesem pierwszego w Krakowie radioklubu, a także pionierem telegrafii fotograficznej, czyli przesyłania zdjęć za pomocą fal radiowych. W tym celu na dachu Pałacu Prasy umieścił antenę, dzięki której do redakcji błyskawicznie docierały zdjęcia, zamieszczane później w pismach koncernu. Fascynowała go motoryzacja, a skoro kierował w Krakowie wszystkim, musiał także stanąć na czele lokalnego klubu automobilowego. Lubił duże szybkości i miał pieniądze, mógł więc stać się inicjatorem budowy Zakopianki i jednym z jej głównych inwestorów.

Równie chętnie jak na nowinki techniczne wielkie środki przeznaczał na narodową kulturę. W końcu był prezesem Towarzystwa Sztuk Pięknych oraz Towarzystwa Oratoryjnego i Operowego, fundatorem Teatru Bagatela i głównym sponsorem budowy nowoczesnego gmachu Muzeum Narodowego.

To on decydował, kto będzie laureatem nagród literackich, i to on między innymi stał za rozpropagowaniem pierwszego konkursu na najpiękniejszą z szopek krakowskich pod pomnikiem

Adama Mickiewicza w 1937 roku.

Dbał o jakość swoich mediów, ale także o warunki pracy i płacy dziennikarzy. Miał gest, nie tylko jeśli chodzi o prywatne wydatki. Doceniał ludzi dosłownie i w przenośni. Wojna i PRL sprawiły, że standardy IKC w tej dziedzinie osiągnięto w Polsce dopiero po kilkudziesięciu latach. Ale nie od razu zostało to dostrzeżone i docenione. Zresztą o Marianie Dąbrowskim w Krakowie nie pamiętano i w III RP . Ujmując rzecz obrazowo – on dał Krakowowi największy w tej części Europy koncern medialny, za co Kraków nazwał jego imieniem… platan przed Pałacem Prasy. I to dopiero w 2023 roku.

Kariera Mariana Dąbrowskiego jest w jakimś sensie odwzorowaniem historii Polski międzywojennej. Jest w niej niezwykła dynamika, entuzjazm, apetyt na życie i polityczna gwałtowność. Przypomina drogę na szczyt i potem spektakularny upadek. Choć biorąc pod uwagę zamiłowanie Mariana Dąbrowskiego do rajdów samochodowych, trafniejsza będzie metafora czołowego zderzenia – z rzeczywistością. Katastrofalny finał pięknej kariery upodabnia twórcę Ilustrowanego Kuriera Codziennego do innych przedstawicieli sanacyjnych elit, dla których wrzesień 1939 roku oznaczał autentyczny koniec świata. W przypadku Dąbrowskiego może jedynie zdumiewać fakt, że był on ową katastrofą kompletnie zaskoczony i zupełnie do niej nieprzygotowany. Także w wymiarze

osobistym, materialnym. Trudne to do pojęcia w przypadku kogoś, kto miał w ręku tak potężną broń, jaką jest informacja. Kto przy kawie w Grand Hotelu wraz z gronem równie wpływowych krakowian skupionych w elitarnym Klubie Okrągłego Stołu decydował o kluczowych sprawach miasta. Najczęściej używa się w tym wypadku sformułowania: „uwierzył we własną propagandę”, ale przecież dobry dziennikarz (Dąbrowski był mistrzem w swoim fachu) zawsze wie więcej, niż mówi i pisze. A nie na odwrót. Choć zmarł blisko dwadzieścia lat później na Florydzie, jego biografię można właściwie zakończyć wraz z upadkiem Drugiej Rzeczpospolitej. Na emigracji nie potrafił czy po prostu nie chciał prowadzić żadnej działalności publicznej.

Fenomen „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” doczekał się kilku naukowych monografii, ta książka jest natomiast hołdem złożonym jego twórcy – przez dziennikarza, który miał zaszczyt z dziedzictwa Mariana Dąbrowskiego czerpać pełnymi garściami. Urodziłem się i dorastałem w Krakowie, zawodowo Pałac Prasy był także moim domem. Gdy kierowałem „Dziennikiem Polskim”, spotkałem tu ludzi, którzy pamiętali jeszcze lata przedwojennej sławy „Ikaca”. Wcześniej, współtworząc „Czas Krakowski”, poznawałem dziennikarskie rzemiosło niemal od początku, mniej lub bardziej świadomie idąc śladami Dąbrowskiego. Tak jak jego, ukształtowało mnie to jedyne w swoim rodzaju miasto, wyedukowali zarówno profesorowie najstarszego polskiego uniwersytetu, jak i historia, której byłem świadkiem i uczestnikiem w latach

osiemdziesiątych XX wieku. Czasy przełomu, choć tak różne, mają wiele wspólnego, z czego zdałem sobie sprawę dopiero, zbierając materiały do tej reporterskiej opowieści. W jakimś sensie spłacam więc nią dług zaciągnięty u twórcy nowoczesnego polskiego dziennikarstwa (z jego wszystkimi wadami i zaletami). Może to ostatni moment na przypomnienie postaci Mariana Dąbrowskiego, bo żyjemy w czasach kolejnego przełomu. Papierowa prasa na naszych oczach przechodzi do historii, gazety codzienne drukuje się jedynie dla wiernych swoim nawykom „dziadersów”, dziennikarzy zastępują mediaworkerzy i sztuczna inteligencja. Ale misja mediów jako czwartej władzy pozostaje ta sama. I podobne jak w czasach IKC istnieją etyczne dylematy oraz polityczne uwikłania. Dlatego książka opowiadająca o wydarzeniach z pierwszej połowy XX wieku wyda się Państwu bardzo aktualna. Zapewniam.

Na początku był sport

Otakich ludziach w szerokim świecie mawia się zwykle self-made man. Marian Dąbrowski ogromnego majątku nie odziedziczył, ale doszedł do niego ciężką pracą. W latach trzydziestych uchodził za jedną z najbardziej wpływowych postaci w Krakowie, mieście, w którym bardzo trudno było zrobić karierę, nie należąc od kilku pokoleń do tamtejszej elity i nie mając kamienicy w obrębie Plant. A Dąbrowski urodził się 27 września 1878 roku na galicyjskiej prowincji, w Mielcu, który wtedy nawet jeszcze nie śnił o produkcji samolotów i dynamicznym rozwoju, jaki czekał miasto w niepodległej Polsce. Na razie był stolicą powiatu zmagającą się z wielkimi problemami, bo w 1900 roku ogromny pożar strawił trzy czwarte miasta i zahamował jego rozwój.

O rodzinie Dąbrowskich z tamtych lat wiemy niewiele. Franciszek, ojciec Mariana, był kancelistą, żona Apolonia zajmowała się domem i wychowywała pięciu synów oraz córkę Janinę. Żyli skromnie, ale bardzo im zależało, by dzieci dobrze wykształcić, i to im się z pewnością udało. Tadeusz został prawnikiem, Eugeniusz aptekarzem, Mieczysław profesorem

Akademii Sztuk Pięknych, a Kazimierz dziennikarzem i wydawcą. Mariana rodzice wysłali na naukę do Krakowa już jako nastolatka. Tam ukończył jedno z najlepszych gimnazjów –

Gimnazjum nr 3 im. Króla Jana III Sobieskiego – i zaczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Co konkretnie studiował, nie było do końca jasne dla jego współpracowników. Jan

Stankiewicz w swoim pamiętniku pisze, że historię i geografię, ale według notki w Sylwetkach krakowian Antoniego Wasilewskiego Marian zaczynał pracę jako „młody polonista”. Trzy różne encyklopedie podają, iż Dąbrowski ukończył Wydział

Filozoficzny UJ . Piotr Borowiec, autor znakomitej monografii

IKC , godzi wszystkie te wersje i pisze, że jego właściciel studiował prawo przez trzy lata, a potem, na Wydziale Filozoficznym, polonistykę i geografię. W tym czasie mieszkał na stancji przy placu Mariackim pod numerem 2.

Jedno jest pewne: cokolwiek studiował, rodzice nie byli w stanie pokryć kosztów jego utrzymania i od początku musiał naukę łączyć z pracą. Zapewne to był najważniejszy z jego uniwersytetów. Zwłaszcza że prace wykonywał przeróżne. Handlował pocztówkami i papierem, według Jana Stankiewicza sprzedawał nawet święte obrazki pod klasztorem w Kalwarii

Zebrzydowskiej, ale na stałe udało mu się zaczepić w szkole, której sam był absolwentem – Gimnazjum im. Sobieskiego. Czym sobie na to zapracował? Na pewno sukcesami sportowymi, jak na amerykański model kariery przystało. Jak pisze

Piotr Borowiec, gimnazjalista Marian odnosił sukcesy w corocznych zawodach kościuszkowskich, organizowanych przez

krakowskiego „Sokoła”. W 1900 roku zwyciężył w biegach na sto i tysiąc metrów oraz w skoku w dal i rzucie dyskiem, zaś drugie miejsce zajął w skoku o tyczce. Rok później był pierwszy w ćwiczeniach na drążku oraz ćwiczeniach wolnych i drugi we wspinaniu się po linie. W zapasach niewielu mogło się z nim równać, zdarzyło mu się nie raz rzucić na matę samego Staszka Cyganiewicza (bardziej znanego pod pseudonimem „Zbyszko” zaczerpniętym z Krzyżaków Sienkiewicza), wówczas ucznia Gimnazjum im. Świętego Jacka. Najsłynniejszy polski wrestler tamtych czasów po latach wspominał wspólne treningi z Marianem Dąbrowskim w „Sokole”.

Aby zrozumieć, jakie znaczenie miały te wyniki i dlaczego sport stał się tak ważny dla formacji Dąbrowskiego, także tej duchowej, trzeba się wczuć w atmosferę Krakowa przełomu wieków i uświadomić sobie, kim był dla miasta Henryk Jordan, ówczesny mentor przyszłego magnata prasowego. Ten lekarz (najbardziej wzięty ginekolog w całej Galicji) i społecznik podczas pobytu w USA zafascynował się ideą wychowania przez sport i tą fascynacją skutecznie (choć nie bez problemów) zaraził mieszkańców miasta. Proszę sobie wyobrazić szanowanego doktora promującego szwedzką gimnastykę, podczas gdy bony chodzące po Plantach z dziećmi z dobrych domów nie pozwalają im biegać. Bo biegając, dzieci mogą się przecież spocić. A potem przeziębić. Dąbrowski był jednym z „zarażonych”, i to bardzo skutecznie. Od razu pojął to, co w metodzie Jordana było najistotniejsze: wychowanie przez sport do patriotyzmu. I to nie elit, ale wszystkich warstw społecznych.

Henryk Jordan był ucieleśnieniem etosu polskiej inteligencji drugiej połowy XIX wieku, czyli służby. Działał w dziesiątkach organizacji – od „Sokoła” po chóry męskie (chór doktora Jordana śpiewał w kościele ojców pijarów). Burzył mury między środowiskami, był w sprawach społecznych bardzo nowoczesny. Do tego dochodziły kwestie zdrowotne. Młodzież robotnicza w XIX wieku – wbrew naszym wyobrażeniom o krzepie płynącej z pracy fizycznej – była cherlawa, bo wiecznie niedożywiona. Jordan widział związek przyczynowo-skutkowy między zdrowiem młodzieży a przyszłością narodu. Dotyczyło to także sfery ducha, dla doktora nierozerwalnie związanego ze zdrowym ciałem. Ale największą zasługą Jordana było doprowadzenie do otwarcia pierwszego w Europie publicznego placu zabaw i gier ruchowych, opartego na wzorcu amerykańskim, przeznaczonego dla dzieci i młodzieży. Dziś mieszkańcy Krakowa powinni w każde urodziny doktora zamawiać msze dziękczynne za taką brawurę i determinację. Także dlatego, że dzięki niej mają w centrum miasta ponad dwadzieścia hektarów przepysznej zieleni idealnej do aktywnego wypoczynku i… niedostępnej dla deweloperów.

Oryginalnym wkładem Henryka Jordana w amerykański pierwowzór było coś, co dziś nazywane jest „ścieżką edukacyjną”. Plan przewidywał dwie funkcje parku – z jednej strony tę naturalną, sportowo-rekreacyjną, a z drugiej… patriotyczno-wychowawczą. W ogrodzie gier i zabaw pojawiła się galeria wielkich Polaków. Ustawiano ich popiersia wokół centralnego kolistego placu od przełomu lat osiemdziesiątych

i dziewięćdziesiątych XIX wieku (i ten zwyczaj kontynuowany jest do dziś w pozostałych alejkach). Przy pomniczkach młodzież odbywająca marszobiegi mogła odsapnąć i posłuchać pogadanek o wyjątkowych postaciach tworzących polską historię, kulturę i tożsamość. Przyglądali jej się z cokołów Długosz, Kordecki, Skarga, Kościuszko, Chopin i ci bardziej współcześni – Matejko, Grottger… Nietrudno wyobrazić sobie młodego Mariana, który jak gąbka nasiąka nowoczesnymi ideami Jordana. Ile z nich czerpał, można zobaczyć w jego późniejszych pasjach – zarówno do propagowania sportu, jak i do wychowania patriotycznego – połączonych z niezwykle praktycznym myśleniem. Można zaryzykować twierdzenie, że w działalność dziennikarską wchodził on z konkretnym programem głęboko osadzonym w duchu czasu: promować kulturę fizyczną! Dziś często śmiejemy się z zestawienia tych dwóch słów, brzmią one wręcz jak oksymoron, ale jak ulał pasują do koncepcji Dąbrowskiego zapożyczonej od Henryka Jordana. Dla niego to były po prostu dwie strony medalu. Zapewne nie pojąłby dzisiejszych podziałów na „mięśniaków” i „jajogłowych”. Bo też mówimy o latach poprzedzających odrodzenie idei olimpijskiej – pierwsze nowożytne igrzyska w Atenach zorganizowano w osiem lat po otwarciu Parku Jordana. To dzięki działaniom doktora wprowadzono w galicyjskich szkołach obowiązkowe lekcje gimnastyki (zwane właśnie kulturą fizyczną, a dopiero później wychowaniem fizycznym), ale także szkolną opiekę lekarską i kursy dla nauczycieli wychowania fizycznego na UJ .

W Europie rodził się ruch nie tylko olimpijski, ale i higieniczny.

Kończyły się wreszcie czasy, gdy przeciętny Niemiec mył się pięć razy do roku (jak notują ówczesne statystyki).

Można z pewnością mówić o pewnym formacyjnym doświadczeniu pokoleniowym związanym z kulturą fizyczną. Co łączyło Mariana Dąbrowskiego z Józefem Hallerem, Romanem Dmowskim czy Karolem Wojtyłą? Oczywiście Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, najpopularniejsza na ziemiach polskich organizacja tamtych czasów! „Z gimnazjum chodziło się do «Sokoła» na gimnastykę. Chodziło się także do «Sokoła» na przedstawienia” – wspominał Jan Paweł II podczas swojej pamiętnej nostalgicznej opowieści wygłoszonej na wadowickim rynku. W kalendarzu wydanym w latach dwudziestych ubiegłego wieku można przeczytać, że Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” jest „organizacją rycerską, w której najważniejsze są dwa czynniki: wychowanie fizyczne oraz obywatelskość”.

Miało ono gniazda na terenie wszystkich zaborów, ale najważniejsze były lwowskie i krakowskie, do których należała ówczesna elita miasta, a Dąbrowski energicznie działał, by jak najwięcej młodych mężczyzn poszło w jej ślady.

Nie ma więc nic dziwnego (ani przypadkowego) w tym, że jego pierwszym przystankiem na dziennikarskim szlaku był „Przegląd Gimnastyczny” wydawany przez „Sokoła”. Dąbrowski przejął tu obowiązki kierownika działu sportowego, co brzmi nieco myląco, bo sam był mu sterem, żeglarzem i okrętem. Pisał o znanych i lubianych dyscyplinach, takich jak kolarstwo czy „atletyka”, promował nieznane jeszcze szerzej

wioślarstwo, ale także publikował swoje teksty programowe związane ze znaczeniem kultury fizycznej.

Namawiałem nieraz rozmaitych panów kolegów z uniwersytetu do zapisania się na ćwiczenia gimnastyczne w „Sokole” […]. Starałem się ich przekonać […]. Przyznali mi rację, lecz uważając, zdaje się, knajpę za najlepszy odpoczynek, odpoczywali, rzeczywiście godzinami przesiadując wśród błogich wyziewów alkoholu i dymu tytoniowego. Inni wymawiali się brakiem czasu – naturalnie wskutek nieumiejętnego tegoż rozłożenia, kolejni chcieliby również ćwiczyć, lecz należeć do towarzystwa, ćwiczyć na sali gimnastycznej, która niweluje wszystkich do jednego poziomu ćwiczących

– pisał w „Przeglądzie Gimnastycznym”. Pisał z pasją, ale nie na tyle przekonująco, by „Sokół” kontynuował wydawanie „Przeglądu Gimnastycznego”. Student Wydziału Filozoficznego UJ musiał poszukać innego medium dla promowania swoich idei. Można śmiało stwierdzić, że „uciekł do przodu”, bo udało mu się wylądować (od razu na stanowisku sekretarza redakcji) w najbardziej spektakularnym przedsięwzięciu wydawniczym pierwszego roku XX wieku w całej Galicji, pod skrzydłami prawdziwego wizjonera polskiej prasy – Ludwika Szczepańskiego. „Ilustracja Polska” była pierwszym eleganckim i nowoczesnym tygodnikiem, którego tytuł na pewno nie był obietnicą bez pokrycia. Tam Dąbrowski

nadal z niezmienną energią promował kulturę fizyczną, tym razem także w wymiarze ekonomicznym, stawiając tezę, że będzie to w przyszłości potężny wehikuł gospodarki, co może świadczyć o doskonałej intuicji młodego dziennikarza. Ale dział sportowy w „Ilustracji Polskiej” nie był już tak istotny dla wydawcy skupionego głównie na kulturze i fotografii. Już w latach 1901–1904 wychodził tygodnik, w którym zdjęcia były ważniejsze niż teksty, a Dąbrowskiego coraz bardziej pociągała rola twórcy mediów niż publicysty. Ale dla tematyki sportowej – zwłaszcza w kontekście wychowania – zawsze znajdował czas i energię. W tekście opublikowanym niemal dekadę później, bo w kwietniu 1910 roku, w „Przeglądzie Sokolim” pisał:

Upaść może każdy naród wielki, zginąć tylko nikczemny. Myśmy upadli, wymazano nas z politycznej karty Europy, ale się odrodzimy, jeżeli ducha i ciało od znikczemnienia ustrzec potrafimy, jeżeli będziemy mieli silną wolę, by ducha krzepić, a tężyć ciało, jeżeli na zamiary potrafimy mierzyć, czyli dostrajać do celów siły nasze. To zadanie założyły sobie nasze związki gimnastyczne, nasze Sokolstwo.

Takie to były czasy, że „pielęgnowanie gimnastyki” budziło większe emocje niż „haratanie w gałę”. Podczas najbardziej spektakularnego V Zlotu Sokolstwa Polskiego w Krakowie w 1910 roku właśnie dla pokazów gimnastycznych (a nie dla zawodów piłkarskich) zbudowano na Błoniach potężny

drewniany stadion, na którym ćwiczenia wykonywały jednocześnie trzy tysiące braci i sióstr (bo tak się w Sokolstwie tytułowano). Można to zobaczyć na zachowanym do dziś bezcennym filmie. Tamten zlot był prawdziwą manifestacją siły „Sokoła”. Trwał kilka dni, wzięło w nim udział sto pięćdziesiąt tysięcy uczestników ze wszystkich zaborów. Przez Kraków przemaszerował patriotyczny pochód na Wawel, gdzie złożono wieniec na grobie Władysława Jagiełły. Tysiące sokolich gimnastyków wzięły też udział w odsłonięciu pomnika

Grunwaldzkiego na placu Matejki, entuzjastycznie witając jego fundatora Ignacego Paderewskiego. Ów drewniany stadion już po rozebraniu stanie się dla Dąbrowskiego okazją do pierwszego wielkiego „biznesu”, dzięki któremu młody dziennikarz zdobędzie środki na uruchomienie własnej gazety. Ale o tym za chwilę.

Iluminacje i olśnienia

W„Ilustracji Polskiej” Dąbrowski spędził trzy lata, ale współpraca z Ludwikiem Szczepańskim nie była dla niego po prostu epizodem w karierze. Nie był to też prosty sposób, by zarobić na studia. Łączyła ich relacja mistrz–uczeń. Tak naprawdę dopiero tu, w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Radziwiłłowskiej 8, gdzie mieściła się redakcja eleganckiego i najnowocześniejszego (jak na tamte czasy) krakowskiego tygodnika, Dąbrowski złapał dziennikarskiego bakcyla. Wcześniej pisał dla chleba oraz idei, teraz znalazł swoje miejsce na ziemi. Może nie konkretny adres, nawet nie tytuł, ale właśnie miejsce. To tu zobaczył także z bliska, jak prowadzi się przedsiębiorstwo. To był jego mikrokosmos. A on – w samym oku cyklonu, jako demiurg, sekretarz redakcji.

By zrozumieć, że to jest to, czego w życiu potrzebuje jak tlenu, Dąbrowski musiał spotkać na swej drodze właśnie kogoś takiego jak Ludwik Szczepański, prawdziwy twórca mediów, człowiek z wizją. Dosłownie, bo oprócz pasji dziennikarskiej Szczepański był zafascynowany spirytyzmem i magią. Pisał powieści fantastyczne zapowiadające wybuch wojny światowej,

a w jej rezultacie szybkie wyzwolenie Polski. Ich bohaterem był inżynier Jan Silnicki, wynalazca statku powietrznego Wolność, który miał się stać tajną bronią w walce z Prusami. Ludwik Szczepański wywoływał przeróżne duchy, ale hołdował jednemu: duchowi postępu. Był promotorem wynalazców, a szczególnie jednego, Jana Szczepanika, którego wszelkie nowinki chciał od razu wcielać w życie. W sposób niecodzienny łączył zamiłowanie do sztuki (pisał też wiersze) z pasją techniczną i talentem organizatorskim, który wyniósł z domu.

Jego matka pochodziła z rodziny Zieleniewskich, znanych krakowskich przemysłowców. Leon i Edmund Zieleniewscy, którzy zbudowali dużą i nowoczesną fabrykę na Grzegórzkach, z bocznicą kolejową i dostępem do Wisły, też zresztą byli wynalazcami. Skonstruowali między innymi okręt bocznokołowiec Melsztyn, który później wykorzystano w wojnie polsko-bolszewickiej.

Szczepański wolał lżejszy kaliber, co nie znaczy, że miał węższe horyzonty. Zakładając tygodnik ilustrowany, nie myślał jedynie o Krakowie czy Galicji. Miał ambicje integrować czytelników z wszystkich zaborów; korzystał z faktu, że nie był skrępowany restrykcyjną cenzurą rosyjską czy pruską. Myślał nowocześnie. W każdym numerze zamieszczał kilkadziesiąt ilustracji; wiedział, że aby przyciągnąć czytelników, należy publikować treści ciekawe, atrakcyjnie podane, o zróżnicowanej tematyce. I że nie może swojego tygodnika oddać w służbę żadnej z opcji politycznych. A Kraków sto dwadzieścia lat temu był pod tym względem nie mniej spolaryzowany niż

dziś. „W społeczeństwie, zbyt rozłamanym na partie, «Ilustracja Polska» zajmie stanowisko bezstronnego obserwatora, a polemiczne waśni stronnicze z łamów swoich wyklucza zasadniczo” – deklarował Szczepański w pierwszym numerze swojego tygodnika.

Jego zawartość nawet z dzisiejszej perspektywy wygląda imponująco. Znajdujemy tu reportaże z umieszczenia krzyża na Giewoncie (19 sierpnia 1901 roku) oraz z wiedeńskiej pracowni Jana Szczepanika (zwanego „polskim Edisonem”).

O narodowym stylu w sztuce i architekturze pisał Włodzimierz Tetmajer, nie zabrakło też obowiązkowej w tamtych czasach powieści w odcinkach, autorstwa samego Władysława Reymonta. Numer wywołał sensację na rynku i zazdrość konkurencji. Dwutygodnik satyryczny „Bocian” kpił z „Ilusracji Polskiej” (literówka nieprzypadkowa), którą nazwał „organem nadwornym cyklistów, szachistów, filatelistów i spirytualistów”. Nabijano się z liczby zdjęć, pisząc między innymi, że gazeta „w ostatnich zeszytach umieściła 13 portretów Szczepanika, jego narzeczonej, teścia i przyszłych dzieci, a na rok następny przygotowała portrety wszystkich Żydów galicyjskich (Rappaporta w kolorach), wszystkich agentów policyjnych, strażników skarbowych, dyrektorów piekarni higienicznej, dzierżawców ustępów plantacyjnych i panien ze Szlaku”. Faktycznie, wśród zdjęć w „Ilustracji Polskiej” dominowały portrety… ale czy dziś jest inaczej? To był ówczesny Facebook. Poza tym liczyła się także – a może przede wszystkim – edytorska jakość.

Wbrew złośliwościom konkurencji nie było to jednak wyłącznie pismo z portretami krakowskich mieszczan. Sporo tu znajdujemy materiałów o wymowie narodowej, na przykład opis rywalizacji między Węgrami a Galicją o przynależność terytorialną Morskiego Oka (wykupionego dzięki energii i pieniądzom hrabiego Władysława Zamoyskiego). Były też korespondencje z innych zaborów, choćby o strajku uczniów we Wrześni (mamy rok 1901), organizowano zbiórki na pomoc dla ofiar Hakaty, publikowano petycje. Integrowano rodaków w cyklu reportaży „Poznajmy się”. Ale że bliższa ciału koszula, a Kraków był wówczas symboliczną stolicą nieistniejącego państwa, najwięcej miejsca poświęcano wydarzeniom tu się rozgrywającym: przebudowie Wawelu oraz działaniom na rzecz wykupienia zamku od władz austriackich. Wszystko oczywiście bogato ilustrowane, także w dodatkach specjalnych. Szczepański i Szczepanik zawiązali spółkę. Wynalazca rzucał pomysłami, a redaktor wcielał je w życie. Zresztą sam tygodnik nie był w stanie zaspokoić ich ambicji. Wspólnie otworzyli pierwszą w Galicji pracownię fotochemigrafii, oferującą reprodukcje i powiększenia fotografii na papierze lub innym materiale (płótnie czy skórze). Rozpoczęto także produkcję klisz cynkowych „dla kupców i wydawców”. Tygodnik nie tylko publikował, ale i promował sztukę fotografii. W trakcie redakcyjnej burzy mózgów narodził się pomysł zorganizowania przez „Ilustrację Polską” pierwszej publicznej wystawy zdjęć nadesłanych przez czytelników. Był to strzał w dziesiątkę. Redakcja została wprost zasypana fotografiami, a sama

wystawa (zorganizowana w salach Gimnazjum im. Świętej

Anny – dziś jest to I Liceum Ogólnokształcące przy placu Na Groblach) była wydarzeniem, o którym mówiono i pisano w całej Galicji. Trwała od stycznia do końca marca 1902 roku; uczestniczyło w niej ponad osiemdziesięciu wystawców, prezentujących przeszło tysiąc pięćset prac, a zobaczyło ją ponad osiem tysięcy osób. Była to też świetna okazja do zaprezentowania wynalazków Jana Szczepanika. Furorę zrobił aparat pozwalający fotografować w kolorach, demonstrowano także inny słynny wynalazek, prawdopodobnie pierwszą na świecie kamizelkę kuloodporną, zwaną wówczas „pancerzem kulotrwałym, który z zupełną pewnością opiera się pociskom ręcznej broni palnej i białej”.

Zapewne obserwując sukces wystawy i niekonwencjonalne pomysły właściciela pisma, Dąbrowski nabrał przekonania, że i dla niego sky is the limit. To był złoty czas „Ilustracji Polskiej” i fenomenalna okazja do rozwijania skrzydeł dla młodego sekretarza redakcji, który wciąż uczył się fachu. Bo nie od razu Kraków zbudowano i Dąbrowski w lipcu 1902 roku wciąż był przecież nieopierzonym dziennikarzem na dorobku. Świadczy o tym choćby list Szczepańskiego do żony Lucyny (formalnej właścicielki tygodnika) z tego okresu: „Mam tyle roboty z pismem i kalendarzami – na dobitkę zdecydowałem się ostatecznie Dąbrowskiemu wypowiedzieć. Zbyt niedbały, niesumienny młodzian i płacę mu, jak obecnie, za darmo, bo wszystko sam muszę robić. We wtorek zapewne pożegnam się z nim”. Nie pożegnał się, współpracowali dalej przez lata

w wielu kolejnych redakcjach. Szczepański wykazał się ostatecznie wyrozumiałością dla żółtodzioba i być może także dlatego dwanaście lat później role się odwróciły: to Dąbrowski wyciągnął rękę do swego mentora, zatrudniając go w „IKC ”. „Marian i inni, co znają stosunki, bardzo cieszą się z tej zmiany, która narobiła dosyć hałasu w Krakowie. Od poniedziałku obejmuję redakcję w «Kurierze»” – pisał do żony w 1914 roku. Koleje losu obu panów były więc zmienne i burzliwe, a uczeń w ciągu dekady przerósł mistrza, ciężko na to zresztą pracując. Na początku 1903 roku rzeczywiście Szczepański „nie ogarniał” już prasowego biznesu, ale nie z powodu bałaganiarstwa młodego sekretarza. Sam – jak wielu innych wizjonerów – nie stąpał twardo po ziemi i zwyczajnie przeinwestował. Nie wystarczał mu tygodnik, chciał mieć jeszcze gazetę codzienną. W maju 1903 roku rzucił na rynek dziennik „Nowiny dla wszystkich”. Tytuł nie był przypadkowy, bo w odróżnieniu od eleganckiego tygodnika miała to być gazeta popularna, sensacyjna, prosta w treści. W jej redagowaniu kierowano się zasadą: „nie drukuj nigdy tego, czego twoja służąca nie może zrozumieć”. W tworzenie „Nowin” (po latach tytuł dla wygody skrócono) zaangażował się Marian Dąbrowski, znów jako sekretarz i zastępca redaktora naczelnego w jednej osobie. Wykonywał także inne prace, bo cała redakcja liczyła raptem sześć osób. Szybko okazało się, że skromne siły i jeszcze skromniejsze środki nie wystarczą do wydawania obu tytułów. „Ilustracja Polska” traciła jakość i czytelników; w końcu Szczepański podjął decyzję o jej sprzedaży. Jeden z redaktorów

tygodnika (później poseł na pierwszy sejm niepodległej Polski), Józef Rączkowski, skomentował fiasko projektu w prostych słowach: „Było to pismo dla inteligencji, tej zaś było niewiele, a co gorsza, ta inteligencja nie miała pieniędzy”. Dziennik z kolei był najtańszym pismem na rynku. Dlatego przetrwał. Tę naukę późniejszy właściciel „IKC ” wziął sobie do serca i po latach w swoim wydawnictwie właśnie sensacyjny, tani dziennik uczynił lokomotywą, która była w stanie pociągnąć wiele innych wagonów, w tym eleganckie tygodniki dla inteligencji.

Szacunek i wdzięczność dla Szczepańskiego zachował Dąbrowski do końca swej dziennikarskiej kariery; później uczynił go w „IKC ” gwiazdą i autorytetem. Ich role jeszcze raz się odwróciły w pierwszych dniach września 1939 roku, gdy pan Ludwik dał niezwykłe świadectwo osobistej odwagi i prawości (o czym będzie jeszcze mowa w tej książce). Jan Stankiewicz, który ze Szczepańskim przyjaźnił się jeszcze w latach pięćdziesiątych, wspomina niezwykłe losy twórcy „Ilustracji Polskiej” w czasie drugiej wojny światowej. Szczepański nie wyjechał z Krakowa, bo związał się tu z kobietą o czterdzieści lat młodszą. Otworzył przy ulicy Świętego Tomasza sklepik, w którym sprzedawał „szwarc, mydło i powidło”, ale głównie książki ze swojej biblioteki. Nieźle mu szło, jednak w końcu musiał wraz ze swą towarzyszką uciekać – mimo siedemdziesiątki i okularów o mocy dziesięciu dioptrii – kurierskim szlakiem na Słowację, a potem Węgry, bo groziło im aresztowanie. Ona była Żydówką, on na okoliczność ucieczki wyrobił sobie fałszywe papiery… też żydowskie, co akurat nad Balatonem

miało mu pomóc. No i pomogło. Do Polski wrócił dopiero po wojnie.

Ale nie uprzedzajmy faktów i wróćmy do naszego głównego bohatera. Mimo krótkiego żywota „Ilustracji Polskiej” Dąbrowski zachował o tym tytule dobre wspomnienia. W końcu pismo uczyniło go może nie bogatym, ale sławnym. Choć sława to była na początku nietypowa. Cały Kraków mówił o nim jako… groźnym przestępcy. Ktoś włamał się do redakcji tygodnika i zostawił na schodach ciężko rannego stróża. Na miejscu odkryto ślad po jednym ze sprawców – zakrwawioną rękawiczkę. W toku intensywnego śledztwa policja ustaliła jej właściciela. Był to niewątpliwie Marian Dąbrowski. Głównym podejrzanym pozostawał tylko przez kilka dni, obecność rękawiczki, dość banalną, wyjaśniono, ale to ona – pół żartem, pół serio – zapewniła mu (jakże istotną w branży) rozpoznawalność.

Początek XX wieku to dla przyszłego magnata prasowego przede wszystkim zbieranie doświadczeń i czas iluminacji zawodowych i prywatnych. Współpraca z Ludwikiem Szczepańskim przekonała go, co naprawdę chce w życiu robić. Z kolei rola suplementa (tak zwano nauczyciela nieposiadającego dyplomu) w Gimnazjum im. Sobieskiego wiązała się z olśnieniem natury sercowej. Tam bowiem poznał swoją przyszłą żonę, Michalinę Dobijankę, z którą był w szczęśliwym związku przez następne pół wieku. O teściu, rzemieślniku z Podgórza, można powiedzieć na pewno, że żył dostatnio i godnie, skoro córkę wyposażył na nową drogę życia

w dwadzieścia tysięcy koron posagu. Jak wielka to była kwota, uzmysławia fakt, że mistrz murarski mógł zarobić w tamtych czasach rocznie około dwóch tysięcy koron.

Ślub odbył się na początku 1905 roku, państwo młodzi

zamieszkali u rodziców Michaliny przy ulicy Salinarnej 23 (dziś Lwowska). Dąbrowski na długie lata związał się z całą

rodziną Dobijów, bo przez kolejne dekady jego najbliższymi współpracownikami byli bracia Michaliny – Kazimierz i Mieczysław. Ze szwagrami łączyła go szczera przyjaźń i wspólne pasje, także sportowe. Z dzisiejszej perspektywy, gdy między dwiema stronami Błoń panuje prawdziwa, a nie święta wojna, na pewno daje do myślenia fakt, że Kazimierz był sponsorem i wiceprezesem „Wisły”, zaś Mieczysław serce miał „pasiaste” i przez czas jakiś nawet prezesował „Cracovii”. Było w tym zapewne i sporo wyrachowania. Koncern Mariana Dąbrowskiego, w którym Dobijowie piastowali kluczowe funkcje, dbał o oba krakowskie kluby, zaskarbiając sobie dzięki temu wdzięczność i sympatię wszystkich kibiców.

Na razie jednak mamy rok 1906 i szczęśliwi małżonkowie ruszają w długą podróż po Europie. Paryż, Londyn, a zwłaszcza Wiedeń dostarczają Dąbrowskiemu kolejnych olśnień.

Nie dotyczą one jedynie architektury, kultury czy sztuki, lecz przede wszystkim prasy, zwłaszcza tej sensacyjnej. Marian zbiera doświadczenia, które potem wykorzysta w kolejnych, już swoich tytułach.

Spis treści

Wstęp / 5

Rozdział 1

Na początku był sport / 11

Rozdział 2

Iluminacje i olśnienia / 21

Rozdział 3

Zdrada sztandaru / 31

Rozdział 4

„Jak zarobić rubelka i cnoty nie stracić” / 41

Rozdział 5

Szybciej, taniej, głośniej / 51

Rozdział 6

Na wojennej ścieżce / 63

Rozdział 7

Batalia z Battaglią / 77

Rozdział 8

Mandat albo życie / 91

Rozdział 9

Dla mnie to Bagatela / 105

Rozdział 10

Nasz klient, nasz pan / 119

Rozdział 11

Król okrągłego stołu / 135

Rozdział 12

Wart Pac pałaca / 151

Rozdział 13

Kamień milowy… z bruku / 165

Rozdział 14

Być w „ IKC ”… albo nie być / 179

Rozdział 15

Po pierwsze Kraków / 197

Rozdział 16

Honorowy obywatel Zakopanego / 213

Rozdział 17

Kto bogatemu zabroni? / 227

Rozdział 18

Smutny koniec / 243

Post sc R i P tum

Wielki nieobecny / 261

Posłowie / 287

Literatura / 291

Kim był Marian Dąbrowski?

To historia magnata prasowego, jednego z najbogatszych ludzi II Rzeczpospolitej, lantropa i członka elity towarzyskiej tamtych czasów.

Zaczynał od zera, a jego kariera to prawdziwa opowieść „od pucybuta do milionera”. Na szczycie potęgi kierował największym koncernem

medialnym w Polsce, zatrudniającym tysiące osób. Jego perłą w koronie był „Ilustrowany Kuryer Codzienny” – najpoczytniejszy dziennik przedwojennej Polski.

Kraków do dziś nosi ślady jego wizji: modernistyczny Pałac Prasy przy Wielopolu, ufundowany przez niego Teatr Bagatela, Gmach Główny Muzeum Narodowego, a nawet słynna – i wciąż zakorkowana – Zakopianka, powstała dzięki jego medialnemu lobbingowi. Dąbrowski wspierał też badania archeologiczne na kopcu Krakusa.

Jego błyskotliwą karierę przerwał wybuch II wojny światowej.

Wzbogacona unikatowymi fotogra ami biogra a autorstwa Piotra

Legutki przenosi nas w świat przedwojennych elit, dziennikarstwa i wielkiego biznesu. To pasjonująca opowieść o ludziach, których praca i osiągnięcia wciąż mogą być źródłem inspiracji i dumy.

Cena 54,90 zł (5% VAT ) www.esprit.com.pl

ISBN 978-83-68536-14-0

Patronat

sprawdź audiobooki na espritaudio.pl sprawdź e-book na esprit.com.pl

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.