Szortal na wynos (nr52) sierpien wrzesien 2017

Page 1



Redakcja: REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz Aleksandra Brożek-Sala Rafał Sala DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Dagmara Trembicka-Brzozowska DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Dawid Wiktorski, Katarzyna Kozidrak, Karolina Grzeszczak Korekta: Matylda Zatorska Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Aleksander Kusz, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Marcin Knyszyński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka, Beata Mróz, Szymon Góraj, Aleksander Księżopolski, Jagoda Muzolf, Justyna Chwiedczenia, Anna Parot DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Grzanek, Iwona Krygiel, Aleksander Księżopolski, Aga Magnuszewska, Monika Olasek, Joanna Radosz, Maria Talko, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Kościukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn OKŁADKA: Andrzej Puzyński Grafika: Małgorzata Lewandowska Smoki w kosmosie WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Poprzedni wstępniak traktował między innymi o rozpoczynających się właśnie wakacjach, o współczuciu dla dzieciaków, którym odpoczynek od szkoły zbiegł się z niespecjalnie letnią pogodą. Nadchodzi jesień. Rozpoczyna się kolejny rok szkolny. Pogoda momentami jest, jak na lato przystało. Cóż począć? Ale ja nie o tym. Najnowszy numer naszego miesięcznika stanowi kumulację tego, co działo się na portalu przez dwa ostatnie miesiące. Podwójna dawka opowiadań, które z większą mocą powinny złagodzić żal za wakacjami, może jeszcze nie za ładną pogodą, ta bowiem dopisuje. Podwójną porcję recenzji zmuszeni jesteśmy okroić i część sierpniową przenieść do numeru październikowego. Na Wynos nie może ważyć więcej niż można udźwignąć. Bogatszy w plansze będzie za to komiks Pawła Leśniewskiego, na podstawie trylogii Jana Maszczyszyna. Należy również poinformować o zmianach w Ekipie. Dawid odchodzi, ale w Jego miejsce pojawiają się dwie koleżanki: Karolina i Katarzyna. Wraca również Milena, aby wskrzesić lekko kulejący dział graficzny. Dziękujemy oraz witamy. Nabór prac. O tym też trzeba wspomnieć. Ruszyliśmy właśnie z naborem tekstów literackich i publicystycznych oraz grafik do jesienno-zimowej odsłony Wydania Specjalnego. Temat przewodni: steam- oraz cyberpunk w warunkach jesiennych lub zimowych, do wyboru. Więcej informacji w artykule: http://szortal.com/node/12751 Kolejna aktualizacja działu Na Wynos dotyczyć będzie przesuniętego letniego numeru Wydania Specjalnego. Spodziewajcie się jej pod koniec bieżącego miesiąca. Łapcie lato, póki jeszcze jest. Marek „terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK

Nie ta liga Bruce Golden . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8

SZORTOWNIA

A ten wywiad to mi załatw na wczoraj! Małgorzata Gwara . . . . . . . . . . . . . . . Bez przebaczenia Andrzej Kozakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ewentualne Konsekwencje Niszczenia Wszechświata Jakub Rewiuk . . . . . . . . Potwór Andrzej Kozakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Za kogo ty się uważasz Mateusz Skrzyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Droga na Costa Brava Klaudia Sowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rutherford Maria Mróz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ała, nie w szczepionkę Michał Przyborowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nic nie jest dane na zawsze Olaf Pajączkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Córka Maria Mróz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Z pamiętnika bezrobotnego nauczyciela Danka Markiewicz . . . . . . . . . . . . . . . Agnozja Maria Mróz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Urbanizacja Adam Loraj . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zamach Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Konfrontacja Karol Mitka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bajka o zbieraniu truskawek Klaudia Sowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Żab Anna Grzeszczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

STUSŁÓWKA

Co się stało z Magellanem? Mateusz Antczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Katarynka Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ofiara Mariusz Flejszar . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zapracowany Anna Grzeszczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pragnienie Krzysztof Guz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przesyłka Anna Grzeszczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

11 13 14 16 17 18 19 21 22 23 24 29 30 31 32 35 37 41 42 43 44 45 46

RYMOWISKO . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 Inni Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kamienne gwiazdy Alicja Wlazło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wszechświat Izabela Balińska - Lech . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jak źrenica Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Krwawe dłonie Alicja Wlazło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Łąka Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

48 49 50 51 52 53

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 93

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Zagraniczniak


NIE TA LIGA Bruce Golden Piłki do kosza odbiły się od szafek, rzucone z obrzydzeniem buty uderzyły o podłogę, a pienista plwocina splamiła ściany. Kolumna umundurowanych weteranów wkroczyła do pomieszczenia. Niektórzy mamrotali, inni narzekali, niechybny znak kolejnej porażki. Pomieszczenie momentalnie wypełnił smród brudnych skarpet i potu kosmicznych sportowców. Prawdopodobnie by zmienić nastrój, jeden z nich zaczął omawiać zagrywki, machając rękoma. ‒ Trzeba o tym zapomnieć ‒ zawołał optymistycznie Saturn. ‒ Chodźmy gdzieś, znajdziemy jakieś miejscowe asteroidy gotowe na ostry rytuał płodności. Co wy na to? Odpowiedział mu szereg malowniczych przekleństw. Nikt nie był w nastroju do imprezowania. Do chwili, gdy malutki Merkury przybył z naprawdę złymi wieściami, pomieszczenie ucichło. Większość zdjęła koszulki i dawno wyszła spod pryszniców. Mars zauważył, że zazwyczaj pełen wigoru napastnik prezentował się wyjątkowo ponuro. ‒ Co się stało? Wyglądasz jakbyś zobaczył czarną dziurę. ‒ Słyszeliście, co się stało z Plutonem? ‒ zadał pytanie wszystkim, którzy znajdowali się w szatni. ‒ Wywalili go. ‒ Co? ‒ Mars uderzył pięścią w ścianę. ‒ Wiedziałem, że coś się święci. ‒ Jesteś pewien? ‒ spytał Jowisz, drapiąc się po przerośniętej głowie tłustymi paluchami. ‒ Ano ‒ odpowiedział Merkury. ‒ Gada teraz z kierownictwem. Słyszałem, że degradują go do ligi karlej. ‒ Założę się, że to wina Ziemniaka ‒ gderał Mars. ‒ Nic tylko miesza. Nie chcę wiedzieć, co nagadał zarządowi za plecami Plutona. ‒ Cóż, Pluton zawsze był trochę niekonsekwentny ‒ stwierdził Saturn, który właśnie co wyszedł spod prysznica i zaczął obwieszać się swoimi błyskotkami. ‒ Najszybszy w galaktyce to on też nie jest. ‒ Może ‒ zgodził się Mars. ‒ Ale zadziorny z niego kurdupel i był z nami zawsze, eon za eonem. Jowisz wstał, rozciągnął swe masywne ramiona i ziewnął. ‒ Będę tęsknił za małym. ‒ Ciekawe jaki to będzie miało wpływ na chemię w zespole? ‒ zastanawiał się Wenus. ‒ Zarządu ma gdzieś chemię ‒ zrzędził Mars. ‒ Ich obchodzi tylko astronomia. ‒ Powinniśmy powiadomić resztę, zanim Pluton tu przyjdzie ‒ zasugerował Wenus. ‒ Pójdę po Neptuna, jeszcze się myje – zaoferował Saturn. ‒ Na to wychodzi ‒ odpowiedział Mars. ‒ Jak już tam będziesz, weź Urana za łeb. Zanim Saturn wrócił, do szatni wpadł podekscytowany Ziemia. ‒ Hej, chłopaki! Słyszeliście, co z Plutonem? Marsowi to wystarczyło. Chwycił Ziemię za koszulkę i trzasnął nim o kolumnę szafek. ‒ Co narobiłeś, ty geocentryczny, wymoczkowaty, zawszony... Jowisz i Merkury rzucili się, żeby ich rozdzielić. ‒ Co ty im nagadałeś? ‒ wrzeszczał Mars, przytrzymywany przez Jowisza. ‒ O co ci chodzi? ‒ Ziemia wydawał się zaszokowany atakiem. ‒ Według Marsa to przez ciebie degradują Plutona ‒ wyjaśnił Wenus. ‒ Co? Nie miałem z tym nic wspólnego! Jak bym mógł? I po co by mi to było?

8


Nim Mars był w stanie kontynuować swą diatrybę, pojawił się Pluton. Ubrany był już w codzienne ciuchy, ale i tak ruszył prosto do swojej szafki. Wszyscy w szatni momentalnie ucichli i zaczęli udawać, że wszystko w porządku. Lecz gdy Pluton zaczął opróżniać szafkę, Merkury położył rękę na jego ramieniu. ‒ Przykro mi, młody. Wszyscy już wiedzą. To jakiś przekręt. Pluton wzruszył ramionami. ‒ Tak to już jest. Nie wywiązałem się z umowy ‒ stwierdził, po czym siląc się na brawurę, odwrócił się do zebranych i dodał: ‒ Jeszcze wrócę, spokojna głowa. Upadnę, pozbieram się i wtedy wrócę. To zwykły kryzys. Zobaczycie, zaraz będę z powrotem. Jowisz skinął ogromną głową i rozległ się jego przypominający dźwięk fagotu głos: ‒ Racja. Wrócisz, nim się obejrzymy. Daj im tam popalić, Pluton, ziomie. ‒ Właśnie ‒ zawołało kilka już nie tak entuzjastycznych głosów. Nie będący w stanie powstrzymać łez Wenus odwrócił się. Mars wyglądał, jak gdyby chciał coś rozwalić. Szukając w przepastnej czaszce czegoś więcej, czegoś inspirującego, Jowisz wygłosił: ‒ Ale pamiętaj. Rekordy są to, by je bić. ‒ Ta, jasne. Dzięki, Jow ‒ odpowiedział Pluton. Znał wielkoluda wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że kolega nie zastanawia się zbytnio nad tym, co mówi. Ale Jowisz jeszcze nie skończył. ‒ Czy mówiłem ci kiedyś, jak mogłem zostać gwiazdą? Wenus uciszył go gestem. ‒ Nie teraz, Jupiterze. Pluton skończył pakować rzeczy i ruszył w stronę wyjścia. Na drodze stanął mu Ziemia i uścisnął mu dłoń. ‒ Powodzenia, Pluton. ‒ Właśnie ‒ powiedział Merkury. ‒ Skop im tam tyłki. Pluton wyglądał, jak gdyby chciał coś dodać, ale nie potrafił wydobyć z siebie słów. Zamiast tego odwrócił wzrok i wyszedł. Merkury spojrzał na Jowisza. ‒ Ale z ciebie gazowór, wiesz? „Rekordy ustanowiono po to, aby je bić”? Idiotyczniej już nie mogłeś? Jowisz wzruszył gigantycznymi ramionami. Jakby w grawitacyjnym skutku tego ruchu Saturn wrócił spod prysznica z orbitującymi Neptunem i Uranem. ‒ Co się stało? ‒ spytał wciąż ociekający wodą Neptun. ‒ Wywalili Plutona. Odszedł. ‒ Wywalili go? Czemu? ‒ A jak myślisz? ‒ odpowiedział Mars, nie powstrzymując sarkazmu. ‒ Nie mógł doorbitować do ich oczekiwań. ‒ Nieważne czemu ‒ zauważył Merkury. Ważne kto z nas będzie następny…

Przełożyła Małgorzata Gwara

9


Szortownia


A TEN WYWIAD TO MI ZAŁATW NA WCZORAJ! Małgorzata Gwara Że mój szef jest oderwany od rzeczywistości wiedzieliśmy wszyscy, którzy zmuszeni byliśmy siedzieć w biurze i słuchać genialnych teorii, że czytelnicy to debile, ale żeby się nie wydało i przypadkiem nie napisał w mailu wiązanki któremuś z niezadowolonych klientów, za korespondencję odpowiadają stażyści, nieopłacani studenci jeszcze nie znudzeni życiem. Ostatnio pan wielce mianowany ojciec dyrektor, władca i imperator Janusz wydumał, by okładkę naszego, jedynego i jakże oryginalnego magazynu popkulturowego (w sumie niewiele się różniącego od konkurencyjnych, środkiem prawdy) przyozdobiła ilustracja pewnego grafika, a wnętrze uświetniła rozmowa o technice rysunku. Sam sobie przyklasnął, zachwycony własnym pomysłem i w ogóle nie zniechęcony wymownym milczeniem. Nikt już nawet nie zwracał uwagi na obficie wysypujące się zza kraciastych rękawów dziurawej koszuli ciemne kłaki. Pani Krysia machnęła ręką. Nieraz strzępiła gardło przy próbach wyjaśniania, że naszego magazynu nie kupią na konwentach nastolatkowie, nawet jeśli do skleconego ze szkolnych ławek stoiska przyczepić baloniki, a do magazynów dodawać gumki i papierosy (bo dymki są nie tylko w komiksie). W zamyśleniu tłukła łyżeczką o ścianki pustej filiżanki. Wspominała entuzjazm, jaki wzbudziły balony i tylko balony (zabrakło funduszy promocyjnych na papierosy i prezerwatywy). Kolorowi cosplayerzy podkradali je, gdy tylko obsługa się odwróciła i biegali po terenie imprezy, wyśpiewując zawyżonym przez hel głosem pioseneczki z japońskich seriali. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo w sumie nigdy, poza obowiązkowym rosyjskim, języków obcych się nie uczyła. Michał, chłopak po dziennikarstwie, od razu wyczuł pismo nosem i zwinął się pod pretekstem „pilnego odbioru osobistego” dokumentu o poważnie brzmiącej nazwie. Z nim zabrała się Janeczka, tegoroczna maturzystka, która dorabiała na pakowaniu paczek. Trzaskały drzwi. Gdzieś przepadła pani Krysia, Ewka od składu DTP, Łukasz od korekty, Maciek od ilustracji, Marzenka, Ida, Matylda... Tylko mi nawalił instynkt samozachowawczy i zostałem w pomieszczeniu sam na sam z szefem. Gdy zobaczyłem, jak w zwolnionym tempie rozgląda się po opustoszałych biurkach pracowników i z dzikim blaskiem w oku zatrzymuje się na mnie, wiedziałem, że jest źle. ‒ Andrzejku ‒ zaczął przymilnie tonem, którego nie znosiłem, bo od razu wiedziałem, że dostanę propozycję „albo siedzisz z nami dalej i masz wpis do CV, albo się na ciebie wypnę, choć i tak kasy za staż nie dostaniesz”. ‒ A może byś tak załatwił mi ten wywiad i ilustrację? Bo wiesz, uczyłeś się francuskiego i coś tam po żabojadowemu spikasz, to dla ciebie to taka prościzna jak bykowi wchłonąć małego kartofla. Z myślą o kartoflu przełknąłem ślinę, po czole spłynęło kilka kropel potu. Wpadłem jak śliwka w kompot, czy ziemniak do gara ‒ nie było ratunku. O nie, jesteśmy zgubieni. ‒ A nie mogę jakiegoś artykułu czy coś napisać na podstawie wywiadów i materiałów francuskojęzycznych? ‒ oponowałem słabo, jednak zamilkłem pod miażdżącym spojrzeniem. ‒ Andrzejku ‒ zachichotał pan Janusz i uśmiechnął się z politowaniem. ‒ Czy ja ci za artykuły i wydumane tekścidła płacę? Chyba jesteś na dziennikarstwie, prawda? „Przecież mi pan nie płaci”, o mało mi nie wymknęło, ale wiedziałem doskonale, że za chwilę usłyszałbym głupawy rechot i słowa: „a od kiedy płaci się

11


stażystom?”, więc wolałem położyć po sobie uszy. Po raz kolejny Chewbacca w kraciastej koszuli zatriumfował. Najważniejsze były referencje i furtka do wydawniczej kariery. Więc pal go sześć z pieniędzmi, mama pomoże, a i po godzinach można w supermarkecie dorabiać. Gdyby jeszcze nie brakowało czasu na studia! Ktoś szarpnął za klamkę, aż mi podskoczyło serce. Jestem uratowany! Do biura wdarła się Helenka, nasza etatowa tłumaczka z francuskiego. Zawsze ją podziwiałem, niby dziewczyna starsza ode mnie o dwa lata, a już skończyła filologię z wyróżnieniem i przymierzała się do doktoratu. ‒ Helu, miło cię widzieć! ‒ przywitał ją Janusz z entuzjazmem, jaki zachowywał tylko dla niej. Czuł przed nią respekt i był świadomy, że do niedawna nie miał w firmie nikogo, kto potrafi porozumieć się w jakimkolwiek innym języku niż polski. ‒ Odchodzę, frajerze! ‒ Rzuciła o biurko szefa wypowiedzeniem i znikła. ‒ No to Andrzejku... ‒ zaanonsował przełożony. Było źle. Nie wiedziałem, że aż tak. Tej nocy, zamiast spać, postanowiłem zająć się wywiadem. Wpisałem nazwisko grafika w wyszukiwarkę i zdębiałem. Facet nie żył od pięciu lat z hakiem. No ładnie! A mi tak zależało na tym stażu! Jako jedyny w biurze orałem za darmo, ale miałem nadzieję, że moje wysiłki zostaną docenione. Pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie medium. Do świtu czytałem wpisy z opiniami na forach i utwierdzałem się w przekonaniu, że na taką usługę mnie nie stać. A z rana wykończony gnałem do biura. W drodze odebrałem telefon z pretensjami od mamy, że tyram bez umowy. Po godzinach znowu skanowałem i przerzucałem towary. I gdy kasowałem jakąś gazetkę o fantastyce, olśniło mnie. Po co mi medium? Zamówiłem planszę ouija.

12


BEZ PRZEBACZENIA Andrzej Kozakowski – Ostatniej niedzieli fałszywie oskarżyłem sąsiada mojego, Wieczoraka Jerzego, a mianowicie, że niby on, że w polu robił – mówiący to chłop przełknął ślinę. Proboszcz skinął głową na wikarego. Ten podszedł do klęczącego, zabrał trzymany przez niego mieszek i przyniósł go do złoconego tronu. Proboszcz jednym ruchem wysypał na dłoń monety. Od razu widać było, że same miedziaki, do tego oberżnięte. Cisnął je z nieskrywaną niechęcią w stronę północnego wyjścia. Na ten znak do chłopa od razu podbiegło trzech rosłych ministrantów. Jeden z nich zręcznym kopniakiem zamknął mu usta, by tamten nie zdążył nawet nic powiedzieć. Wywlekli go ze świątyni w ślad za jego miedziakami. Na drogę i dalej, na rozstaje, skąd już dobrze słychać było odgłosy przycinania desek i wbijania gwoździ. Szpaler krzyży, stawianych w regularnych dwunastokrokowych odstępach, sięgał już prawie do sąsiedniej wsi. Cywilizacja regionu postępowała. © by Soulless, sobota, 26 lipca 2008

13


EWENTUALNE KONSEKWENCJE NISZCZENIA WSZECHŚWIATA Jakub Rewiuk – Nienawidzę tej roboty! – Wojna splunęła pod nogi i dodała jeszcze pod nosem przekleństwo. Ziemia była twarda i sztywna niczym trup, którego nie ma kto pochować. Ponad jej powierzchnią unosiła się kilkucentymetrowa warstewka mgły i białych oparów niewiadomego pochodzenia. Wojna kucnęła obok Głodu i szturchnięciem wybudziła go z letargu. Ten charknął i przewrócił się na plecy. – No, chyba należy nam się premia. Perfekcyjnie odwalona robota, co nie? – zagadnęła, lecz jako odpowiedź otrzymała tylko głośne beknięcie. Ale trzeba to było Głodowi darować. Przecież właśnie przed chwilą pochłonął tysiące istnień. – Spójrz tylko na ten krajobraz, czyż nie jest przepiękny? Głód otworzył mimowolnie oczy, ale po chwili znowu je zamknął. Ze wszystkich stron zalewało go morze bieli, szczypiąc w oczy blaskiem i nie pozwalając się rozejrzeć. Zawył przeraźliwie z bólu. Rzeczywiście wykonali swoją robotę jak należy. Nie zostało kompletnie nic, oprócz wszechogarniającej pustki niemającej końca. A być może także początku? W gruncie rzeczy, teraz nie dało się już tego ustalić. Głód czuł się jakby zamknięty na dwuwymiarowej kartce papieru, jak rysunek zniewolony przez jakiegoś piekielnego artystę. Ale mimo wszystko był szczęśliwy. Całe swoje życie przygotowywał się do tego dnia. Sądnego dnia. Wszyscy oni, we czwórkę, byli do tego przecież stworzeni. Do siania Apokalipsy! A teraz, gdy ona wreszcie nastąpiła i nawet prochy zgliszcz zostały zmiecione z powierzchni ziemi, czuł się spełniony. Jednak coś cały czas nie dawało mu spokoju. Jedno, bardzo ważne w kontekście najbliższych dni pytanie, którego nie dało się w tej chwili nie zadać. Co teraz? Całe to niszczenie to bardzo ciekawa rzecz, ale co dalej? Rozejrzał się dookoła. Zewsząd wiało nudą o zapachu jałowego popiołu. I nic… Tylko tyle… Nic. – Macie może coś, w co moglibyśmy zagrać? – zagadnął. Spojrzał najpierw na Zarazę, ta jednak nie zwróciła na niego uwagi, bo zajęta była wycieraniem nosa w chusteczkę. Zwrócił się więc do Śmierci: – Może chociaż kości? – Nie no, rozkaz był wyraźny. Zniszczyć wszystko. Bez wyjątku – odpowiedziała mu rozkładająca się na boku Zaraza. – Reguły są po to, żeby je łamać – szczeknęła Wojna i wyjęła zza pazuchy zatłuszczoną talię papierowych kart. – Ktoś chętny na partyjkę wojny? W tym momencie Śmierć podniosła się z miejsca i rzuciła na dzierżoną przez Wojnę talię. Gdy tylko dotknęła jej swoim długim, kościstym palcem, ta rozsypała się w drobny mak i odfrunęła z najbliższym podmuchem wiatru. Wojna ze złością błyskawicznie wydobyła z pochwy miecz i skierowała się w stronę Śmierci, przykładając ostrze do jej gardła. Po chwili jednak zdała sobie sprawę ze swojej głupoty. Przecież Śmierć i tak już nie żyje. Usiadła na wilgotniej ziemi i ukryła twarz w dłoniach. – Teraz nie mamy już nic – wysyczała przez zęby. Głód wbił wzrok w cholewy butów. Zapadła niezręczna, głucha cisza. – To co robimy? – Ktoś musiał zadać to głupie pytanie.

14


– Nie wiem. Możemy poczekać na stworzenie nowego świata – stęknęła Zaraza. – Aha, poczekać. Czekać… Czekać… Czekać… W sumie to nic trudnego. Przecież całe życie czekali. Czekać… Ale czasu też już nie było…

15


POTWÓR Andrzej Kozakowski W nozdrza kłuł jeszcze zapach spalenizny. Kenardo zsiadł z konia, by dokładniej przyjrzeć się śladom pozostawionym przez potwora. Ślady były równe i świeże, zupełnie jakby paskuda nie przejmowała się, że ktoś znajdzie jej trop. Nigdy wcześniej takich nie widział. Łowca odruchowo sprawdził, czy jego talizman Czerwonego Paska Tęczy znajduje się na swoim miejscu. Bestia najwyraźniej chciała, aby bez trudu ją znalazł. Kenardo przywiązał prychającego konia do drzewa. Zdjął z pleców ciężki, pokryty runami potrójnej śmierci młot bojowy i cicho odmówił nad nim modlitwę. Młot zaczął się jarzyć zimnym, zielonym blaskiem. Kenardo zaczął przeżuwać ziele tisteru. Po chwili poczuł odprężenie, a jego zmysły wyostrzyły się ponad ludzką miarę. Szedł ostrożnie szerokim traktem powalonych drzew, pozostawionym przez potwora. Ta bestia musiała być silniejsza niż wszystko, co do tej pory widział. Po kilku minutach w jego nozdrza uderzył zapach świeżej spalenizny, a do uszu dobiegło rytmiczne sapanie. Cicho podkradł się do pobliskich zarośli i w odległości strzały z łuku, zobaczył potwora. Był on niepodobny do niczego, co wcześniej widział. Miał ogromne cielsko, pokryte plamistym, zielono-żółtym pancerzem. Z jego głowy, umieszczonej na środku tułowia, wyrastał olbrzymi róg. Bestia cicho sapała, strzygła małymi uszami, a spod jej zadu unosiła się strużka dymu. Kenardo nie spostrzegł u niej żadnych nóg. Nagle bestia obróciła swą głowę w jego kierunku i ryknęła. Łowca stał jak zahipnotyzowany. I wtedy czołg na niego ruszył. Wtorek, 4 stycznia 2000, © by Soulless

16


ZA KOGO TY SIĘ UWAŻASZ Mateusz Skrzyński – Za kogo ty się uważasz! – słyszał, gdy w środku nocy z maskotką pod pachą przychodził do pokoju rodziców. – Miałem kośmar – mówił swoim uroczym kilkuletnim głosikiem. – Za kogo ty się uważasz! – powtarzał ojciec. – Nie możesz nam od tak przeszkadzać, kiedy ci się spodoba. – Pozwól mu z nami spać – matka brała jego stronę. – Niech położy się w nogach łóżka. Rawu wiedział, że ojciec się zgodzi. W gruncie rzeczy nie był to najgorszy tata, jaki mógł mu się trafić. Wspinał się na materac i zwijając w kłębek, kładł między kostkami matki. *** – Za kogo ty się uważasz! – krzyczał nauczyciel stolarstwa. – Gdy zadaję ci pytanie masz na nie odpowiadać! Rawu nie uważał się za nikogo szczególnego, ale posiadał dość pewności siebie, żeby bez końca nie odpowiadać na te same pytania, zadawane przez dorosłych, dzieciom nie spełniającym ich oczekiwań. Rawu milczał, patrzył mu prosto w oczy. Robił to tak długo, aż nauczyciel stolarstwa wzdrygał się ze strachu i przechodził do wykładania teorii obróbki drewna. – Każdy, również bezbarwny lakier powoduje ciemnienie drewna – mówił. – Pamiętajcie o tym, biorąc pod uwagę koloryzację. I Rawu zapamiętał. *** Strugał ludziki z sosnowego drewna, a później ustawiał w szeregu na wąskiej półce nad łóżkiem. Nic wyszukanego – dwie nogi, ręce oraz głowy pozbawione twarzy. Wieczorami stawał na środku pokoju, przed wysoką lampą. Cieniem ręki, którą je stworzył dotykał ich ciał, jakby chciał wskrzesić w nich życie. – Za kogo ty się uważasz, Rawu – myślał. – I kiedy odpowiadał sobie na to pytanie, widział wysokie, symetryczne sekwoje Ameryki Północnej o rozłożystych koronach. Wybierał jedną. Szukał miękkiego miejsca w runie, gdzieś pomiędzy korzeniami i zaczynał kopać. *** Wei traciła przytomność na widok krwi. Gdy na randce strugał dla niej ludzika błagała wszystkie świętości, żeby się tylko nie zaciął. Później poszli do niego. Rawu zaczął mówić, a Wei słuchała. Poczuł, że robi coś dobrego. Ściągnął Wei spódnicę razem z majtkami i wszedł w nią. Przypomniał sobie wszystkie poprzednie dziewczyny, a ich wspomnienie sprawiło, że się zasmucił. Rawu lizał skórę Wei. Robił to metodycznie, raz za razem. W rytm stukotu nóg małych drewnianych ludzi, a skóra ze śnieżnobiałej zmieniała kolor na ciemniejszy. Czarny jak heban.

17


DROGA NA COSTA BRAVA Klaudia Sowiak Lubiłam nocne spacery. Zazwyczaj wychodziłam z domu po zmroku, obserwując miasto, które gasło, stygło. Miałam swoje ulubione miejsca. Szczególnie lubiłam przechodzić pod północnym murem cmentarza. Znajdował się na wzgórzu, więc mogłam stamtąd obserwować całą panoramę miasta. Wtedy czułam się naprawdę wolna. Kiedyś zabierałam na te spacery przyjaciół, jednak oni nie rozumieli. Zdawali się nie czuć, nie widzieć tego, co ja. Świateł błyszczących w ciemności i wilgotnego powietrza, które dawało mi poczucie, że żyję. Nie rozumieli i byli rozdrażnieni. Dlaczego chodzę po nocy w takie miejsca? Po co tak się narażam? Nigdy mnie to jednak nie zrażało. Chodziłam ciągle, tą samą trasą, ciągnąc później w dół zbocza, by przespacerować się na stację kolejową. Marzyłam o tym, by wsiąść w pociąg i jechać. Bez planu, bez zmartwień. Kilka razy jechałam pociągiem do Barcelony. Była to dla mnie nowa okazja do marzeń. Obserwowałam domy z czerwonej cegły, ludzi na stacjach i porzucone bagaże przy drodze. Przez kolejne dni znowu spacerowałam, tworząc w myślach historie na temat tych zamkniętych, porzuconych toreb. Jeden spacer zapamiętałam szczególnie niemiło. Miałam dość samotnego włóczenia się po obrzeżach miasta. Wzięłam ze sobą osobę, z którą zawsze chciałam dzielić te szczególne dla mnie emocje. Znów jednak spotkałam się z niezrozumieniem. Chłopak, któremu zawierzyłabym wszystkie uczucia, zaczął tłumaczyć, z pozoru spokojnie, że miasto jest przelotówką na trasach kolejowych. Tu ludzie zatrzymują się, by zaćpać i jechać dalej na Costa Brava. Do krainy wiecznej imprezy. Wtedy właśnie pomyślałam, że nie będę próbować już nikogo zabierać na spacery. Potraktowałam je jakoś coś intymnego. Może nawet bardziej od cielesnego zbliżenia? Chłopak wzbudził jednak moją ciekawość. Kilka tygodni później spacerowałam wzdłuż torów. Kawałek od stacji kolejowej zauważyłam porzucony, zamknięty bagaż. Rozglądałam się wokół, bo przecież właściciel mógł być gdzieś w pobliżu. Może faktycznie ćpał w krzakach nieopodal, czekając jednocześnie na kolejny pociąg do Blanes, miasta w krainie pozornego szczęścia. Wtedy zauważyłam dwie rzeczy naraz. Wysoki kobiecy but wystający spomiędzy źdźbeł trawy i błysk stalowego ostrza tuż przed moimi oczami. Plecak zsunął mi się z ramienia i upadł niedaleko torów kolejowych. Kolejni pasażerowie pociągu mogli się zacząć zastanawiać, co robią porzucone torby przy drodze na Costa Brava.

18


RUTHERFORD Maria Mróz Unnilquadium było odpowiednią nazwą dla tego pierwiastka. Spektakularna fasada, za którą nic się nie kryło. Jak pracować na czymś, co istnieje tylko 65 sekund, potem rozpada się na pół i znowu na pół, i znowu, aż nie pozostaje nic oprócz wzmianki w raporcie. Sfabrykowany przez człowieka, niedoskonały, niestały i niepotrzebny. I pomimo tego – dwa mocarstwa rościły sobie prawo do nadania mu nazwy. Mike myślał, że gdyby nie rozumiał tego pragnienia, byłby szczęśliwszym człowiekiem. Rozumiał je jednak doskonale, sam pamiętał podniecenie, z jakim wybierał imiona dla syna i dla córki. Kiedy skończyły się nienazwane boskie stworzenia, człowiek zaczął tworzyć własne. Teraz siedział przy biurku, przekładając w dłoniach dwie kartki z nazwami. To nie była jego decyzja, choć potrzebowała jego podpisu. Zdumiewająca rzecz, podpis. Nic trudnego do podrobienia – to nie malarstwo olejne, a raptem parę kresek i trochę nonszalanckiego przyzwyczajenia, a jednak zawierzano mu absolutnie. Podpis dawał życie i śmierć, chwałę i zapomnienie, choć unnilquadium było raczej bezużyteczne i jeżeli potomni będą o czymś pamiętać, to raczej o próbie sfałszowania odkrycia, by zawłaszczyć sobie prawo do nadania nazwy, na której to przyłapano rosyjskich naukowców. Japończycy używają pieczątek, ktoś, coś o tym wspominał. To musi być jeszcze łatwiejsze do podrobienia, a jednak wszyscy wierzą temu imieniu w podróży. W gabinecie było ciepło i duszno, klimatyzacja znowu nie działała, a światło słoneczne falami bombardowało szybę. Kartka, która była teraz na górze, nazywała pierwiastek Kurczatowem. Pracował on przy bombie atomowej, bombie wodorowej, a jednak kiedy przekonał się o ich sile na żywej tkance ziemi, chciał wstrzymać postęp. W odpowiedzi otrzymał chłodne „Zajmij się lepiej swoją nauką. My się będziemy troszczyli o politykę”. I między młotem polityki a kowadłem nauki utkwił człowiek i ziemia. Być może przekuci i zahartowani jak stal staną się lepsi? Mówi się o składaniu ofiary na ołtarzu nauki. Jakim ołtarzem jest to kowadło? Przykryte haftowanym ornatem pozostaje zakryte aż do momentu, kiedy jest już za późno na jakiekolwiek działanie i pozostają tylko złote obrączki, cięższe niż kajdany, bo wierność nie dobiega końca i nie zwalnia przedterminowo. Mike westchnął i znowu przełożył karty. Kartka, która teraz była górą, ozdobną kursywą mianowała pierwiastek rutherfordem. Rutherford zniszczył ciastko z symetrycznymi rodzynkami za pomocą nierównej budowy złotka. Skąd w ludziach ta nienawiść do rodzynek? Żadne inne bakalie nie wzbudzają tylu emocji. To był tylko jeden podpis, ale Mike zwlekał. Obydwaj naukowcy już dawno nie żyli, obydwaj dokonali więcej, niż sugerowałby hołd pierwiastka trwający 65 sekund. To było tak niewiarygodne jak pocisk armatni, który wystrzelony w kierunku serwetki, nie tylko nie rozrywa jej na strzępy, ale odbija się i uderza prosto w ciebie. Jak upał. Jak promieniowanie przefiltrowane przez złotą folię. To była ta serwetka, uprzytomnił sobie Mike. Ciastko z rodzynkami to model atomu, w środku którego elektrony są rozłożone równomiernie i oblepione naładowanym dodatnio ciastem. Promieniowanie powinno przez to przechodzić równomiernie i bezproblemowo, ale nie to zobaczył Rutherford w swojej złotej folii. Mike spojrzał na szybę okna w gabinecie, całkiem pewien, że nie dotarła do niej wieść o abolicji ciastka z czymkolwiek w środku i dalej wpuszczała wszystkie promienie, jakie tylko maszerowały w jej stronę, zamiast odbić przynajmniej połowę. Fale świetlne,

19


marsz fotonów i w tej złotej folii cząsteczki odbijały się, jakby co jakiś czas napotykały na swej drodze coś bardzo małego i bardzo twardego. Jak negatyw pączka z dziurką. Czy byłby to zwykły pączek? To musiały być emocje, odkrycie budowy atomu. Czy w tak nieludzkim upale radość też jest gorąca? Czy nie powinna raczej być chłodna i orzeźwiająca, przysługa ze strony organizmu, współuczestniczenie w świętowaniu? Kiedy tylko podpisze ten jeden dokument będzie wreszcie mógł wyjść z piekielnego pokoju i skryć się w chłodzie kantyny. Zjeść pączka z dziurką, choć o tej porze to już pewnie same dziurki zostały. Tylko, do cholery, Kurczatow niczemu nie zawinił.

20


AŁA, NIE W SZCZEPIONKĘ Michał Przyborowski – Panowie! Uspokójcie się! To jest naprawdę ważna sprawa. Zebraliśmy się tu dziś, by rozwiązać ostatecznie palący problem, szczepić czy nie szczepić. Rozumiem, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i każda jednostka ma prawo stanowić sama o sobie. Proszę o spokój prawą stronę. Mam świadomość również waszych racji, dlatego przyprowadziłem swojego kuzyna. Jest naukowcem, a zresztą, niech sam powie. – Na salę wszedł młody mężczyzna, zaraz za nim dwóch rosłych osiłków wnosiło wielką blaszaną szafę. – Wymyśliłem machinę czasu! – Na sali rozległy się pojedyncze śmiechy, gdyż większość zebranych osób w ogóle nie słuchała. – Dzięki niej, tuż po narodzinach dziecka, będzie można przenieść się w przyszłość, do momentu, gdy będzie już pełnoletnie i spytać, czy wyraża zgodę na szczepienia w swojej przeszłości – kontynuował niezrażony mężczyzna. – Wczoraj urodził mi się syn Karol. – Naukowiec wypiął dumnie pierś i bardziej pewny siebie mówił dalej. – Teraz przeniosę się do miejsca, gdzie moje dziecko znajduje się w swoje osiemnaste urodziny. – Mężczyzna wziął dwa głębokie wdechy i zdecydowanym krokiem wszedł przez metalowe drzwi. Błysnęło. Na chwilę stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, a oczom wróciła ostrość widzenia, spostrzegł samego siebie. Starsza wersja naukowca siedziała i płakała, a na kamiennej płycie przed nim widniał napis: „Karolek, lat 5, zmarł w męczarniach z powodu powikłań po grypie”.

21


NIC NIE JEST DANE NA ZAWSZE Olaf Pajączkowski Łukaszowi To był okropny dzień. Problemy w pracy, ohydna pogoda, sąsiad całą noc robił balangę i się nie wyspałem. Po powrocie do domu chciałem tylko wziąć prysznic i iść w kimę. I na początku wyglądało na to, że ten plan uda się zrealizować. Ciepły strumień wody przynosił ukojenie zmęczonemu ciału, w głowie przestało łupać i w ogóle się wyluzowałem. Humor poprawił mi się na tyle, że zacząłem sobie nawet podśpiewywać November Rain, wtem jednak, gdy sięgnąłem po mój ulubiony szampon, okazało się, że butelka jest pusta. – Jasna cholera – zakląłem, zaciskając palce na plastikowym opakowaniu. Wydało z siebie zabawny pisk, jak jakaś gumowa kaczuszka, ale nic z niego nie wypłynęło, nawet kropelka. I jak miałem teraz umyć łeb? Nie mogłem przecież iść do pracy z brudnymi włosami! – A niech cię...! – krzyknąłem, podnosząc butelkę nad głowę, gotowy, by cisnąć nią w drzwi łazienki. – Co robisz? Zamarłem. – Nie wyrzucaj mnie! Przecież zawsze byłem ci wierny! Opuściłem rękę. Teraz zauważyłem, że na plastikowej butelce pojawiło się dwoje wielkich białych oczu oraz ogromne usta. To one do mnie mówiły. – Dlaczego mnie tak traktujesz? Byłem twoim ulubionym szamponem! Zawsze poprawiałem ci humor! Gdy przychodziłeś brudny z treningu, gdy coś ci się nie układało w pracy! Zawsze wiernie ci służyłem, tyle dla ciebie zrobiłem! Myślałem, że mnie cenisz! A teraz, gdy jestem pusty, to co? Nie mogę stać dalej na półce? Musisz mnie wyrzucać? Bo co? Bo już nic ze mnie nie wydusisz? Jak tak możesz? Przecież ja dalej chcę tu być! Chcę ci pomagać! Napełnij mnie czymkolwiek chcesz, mogę ci służyć do różnych rzeczy! Nie wymieniaj mnie! Nie kupuj nowego! Nie możesz mnie wyrzucić na śmietnik! Nie możesz! Proszę! Patrzyłem przez chwilę na to dziwne stworzenie, które do tej pory cicho stało w mojej łazience, tak cicho, że nigdy nie zwracałem na nie większej uwagi. Zresztą: kto by zwracał uwagę na szampon? Stoi to stoi, to coś oczywistego... Nie zastanawiałem się nawet nad tym, jak to coś ożyło. O wiele bardziej interesowało mnie czy potworek miał od początku oczy. I czy przez te wszystkie miesiące gapił się na mnie, jak brałem prysznic... Trzasnąłem stworzeniem o ścianę. Jedno oko pękło jak przekłuty balon, drugie poleciało za wannę. Stwór wydał z siebie cichy jęk i zamilkł. Wyrzuciłem go do kosza stojącego przy umywalce i zapomniałem o całej sprawie. Nigdy nie żałowałem, że pozbyłem się tej butelki. Była przecież pusta.

22


CÓRKA Maria Mróz Chloris wiedziała, że naśmiewają się z niej za plecami. Była królową, ale jej autorytet nie sięgał kuchni. Mogli się śmiać, bo nie widzieli tego, co ona, zresztą służba i tak zawsze wydaje się myśleć, że złotogłów wrasta w skórę, jak pancerz, a po jedwabiu, jak po piórkach, spływają drobne złośliwości. Czy to oni sami nie byli sobie winni? Boskie bliźnięta przeszywały strzałami jej braci i siostry, bo to oni byli źródłem pełnych pychy słów jej matki. W końcu mieli czelność urodzić się w tak zatrważającej gromadzie. Eksterminacja nie odbywała się bez scenariusza, choć było ich przecież tyle, że można strzelać na ślepo, a i tak ktoś znalazłby się po drugiej stronie strzały. Systematycznie odszukiwali coraz to młodsze najstarsze z rodzeństwa i przebijali ich lędźwie, łona i języki. Chloris patrzyła i czekała, aż przyjdzie kolej na nią. Była w końcu najmłodsza. Więc stała i patrzyła, i czekała, ale śmiertelna strzała nie nadeszła. Bliźnięta znikły, pozostawiając po sobie świsty i rzężenia konających. Może uznali jej zieleń za zazdrość, bo oto teraz ona pozostała sama, bez rodzeństwa, kiedy oni ciągle mieli siebie. Może wiedzieli, że zostawiając jedno dziecko skażą jej matkę na wieczność w strachu czy na pewno jej ostatnia córka jest bezpieczna. Chloris miała żyć czternastoma życiami, a tak naprawdę nie żyła żadnym. Wszystko, poza puchem, stało się w oczach jej matki śmiertelnym zagrożeniem. Puch zresztą także nie budził zaufania – zawsze mógł ją udusić. Była szczęśliwa, kiedy opuściła dom, by poślubić Neleusa. Szczęście nie trwało jednak długo – skończyło się z narodzinami pierwszego dziecka. Nigdy nie śmiała chwalić swojego syna, zawsze trwożnie spoglądając w niebiosa. Kiedy urodziła jego brata, straciła przytomność na dwa dni, a przez kolejne dwa nie śmiała otworzyć oczu, jakby zagłada mogła ich ominąć, jeżeli odmówi jej spojrzenia, tak jak Orfeusz mógł uratować Eurydykę nie patrząc na nią. Spojrzała jednak, i nic się nie stało; a potem przyszedł ich brat i ich brat i kiedy było ich już dwunastu, jako trzynaste dziecko powiła córkę i ciągle bez słowa składała ofiary boskim bliźniętom, jakby chcąc ich przebłagiwać z wyprzedzeniem, jakby chcąc udowodnić, że ani przez gardło, ani przez myśl jej nie przemknie jakakolwiek pyszna myśl. Bliźnięta albo jej wierzyły, albo o nią nie dbały, albo czekały na odpowiedni moment. Jej dzieci rosły w zdrowiu i bezpieczeństwie, aż do chwili, kiedy gniewny Herakles, któremu Neleus odmówił aktu oczyszczenia z morderstwa, postanowił sam oczyścić się w krwi jego synów. Jej synów. I kiedy zostały tylko ona i jej córka, Chloris zastanawiała się, jak Niobe to zniosła, bo ona nie mogła żyć w wiecznym oczekiwaniu, że zaraz stanie się najgorsze i lepiej, żeby ten puch udusił jej córkę już teraz.

23


Z PAMIĘTNIKA BEZROBOTNEGO NAUCZYCIELA Danka Markiewicz Wracając pamięcią do tamtych miesięcy mogła bez przesady powiedzieć, że tydzień zaczynał się i kończył na poniedziałku, kiedy to wertowała kolejne numery dodatku „Gazeta Praca”. Początkowo interesowały ją oferty z działów „Edukacja” oraz „Biuro i administracja” – zakreślała numery telefonów i adresy mailowe, mijały tygodnie odmierzane wysyłaniem niezliczonych listów motywacyjnych i czekaniem na telefony ze strony pracodawców. Ci czasem dzwonili, jechała wówczas na rozmowę kwalifikacyjną z dyrektorami szkół oraz właścicielami firm, pracę jednak dawano ostatecznie komuś innemu. Stopniowo rozszerzała poszukiwania na rubryki „Gastronomia i turystyka”, „Zasoby ludzkie”, „Sprzedaż i marketing” oraz „Inne oferty pracy”, by w końcu odpowiedzieć na ogłoszenie z działu „Praca za granicą”. Zagraniczny pracodawca, oferujący zajęcie w domach spokojnej starości w nieznanym jej angielskim hrabstwie uznał, że doskonale się sprawdzi jako opiekun rezydentów tej placówki. Zdecydowała się na wyjazd z kraju. Spędzała tygodnie na kompletowaniu potrzebnych dokumentów i ich angielskich tłumaczeń. Poniedziałkową „Gazetę” wertowała już tylko pobieżnie i wyrzucała do kosza, niczym młokos pozbywający się „świerszczyka” do którego się przyzwyczaił. Dni szybko mijały, pewnego jesiennego popołudnia wybrała się na przechadzkę po mieście. Od czasu, gdy otrzymała wspomnianą posadę w Anglii, zaczęła uważniej przyglądać się starszym ludziom. Na ogół skromnie ubrani, nierzucający się w oczy, znaleźli się niejako na obrzeżach życia. Zdawali się dzielić jej los. Oni, z racji wieku, ona – bezrobotna, wykluczeni z głównego nurtu, „jak grosz, co wyszedł już z obiegu”. Kobieta, na którą zwróciła uwagę, kupowała ziemniaki w ulicznym warzywniaku. Z wyglądu miała siedemdziesiąt lat, drobna, pokryta plamami twarz znamionowała kłopoty ze zdrowiem. Niewysoka, chuda i bardzo schludnie ubrana. Spódnica i płaszczyk, których fason zdradzał, że kupiono je dobrych trzydzieści lat temu, były dobrze utrzymane i czyste. Na głowie miała beret, pasujący kolorem do szarego golfiku, w ręku trzymała brązową torbę na zakupy. Nie mówiła nic, ale twarz o niezdrowej cerze pokazywała ledwo co powstrzymywaną złość. Denerwowała ją rozmowa kilku pań, które narzekały na pogodę, nie pasującą ich zdaniem do października, lecz do listopada czy nawet grudnia. Po zapłaceniu za kilogram ziemniaków zwróciła się w ich stronę, otworzyła usta i bardzo wyraźnie, głosem nieznoszącym sprzeciwu, powiedziała: – Pogoda jest taka, jaka ma być! – Po czym odwróciła się na pięcie i poszła w swoją stronę. Słowa te zrobiły pewne wrażenie. Starszy pan, stojący spokojnie w kolejce, zrezygnował z zakupu porcji witamin i ruszył jej śladem. Nie mając nic lepszego do roboty postanowiła zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie. Wyraźnie zafascynowany mężczyzna nie czekał zbyt długo, by przejść do rzeczy – po krótkim marszu zrównał się z panią w berecie, ukłonił i powiedział: – Bardzo mnie zainteresowała pani rozmowa przy straganie na Inżynierskiej! Kobieta zatrzymała się również i obrzuciła go surowym, oceniającym spojrzeniem. Obrzuciła, mruknęła coś i pomaszerowała dalej – chuda i wyprostowana niczym żołnierz. Postał przez chwilę w miejscu, wyraźnie jednak nie był z tych, którzy poddają się przy pierwszym niepowodzeniu. Po chwili zbliżył się do nieprzystępnej osoby i zaczął mówić: – Przepraszam bardzo za śmiałość. Może powinienem się przedstawić! Nazywam się Edward Saczyński. Patrzyła przez chwilę, brązowe oczka wyrażały prawdziwą złość.

24


– Nic mi do tego, jak się pan nazywa – powiedziała bardzo dobitnie. – Ani gdzie pan mieszka – dodała po namyśle, po czym ruszyła z miejsca. To również nie zniechęciło staruszka, który ruszył za nią, utrzymując wprawdzie dystans, ale wyraźnie szykując się do rozpoczęcia rozmowy. – Proszę o wybaczenie, ale jesteśmy sąsiadami – rzekł, kiedy zrównał się z kobietą po raz trzeci. – Mieszkam na Namysłowskiej dzie… – Odczep się, dziadu, albo zawołam policję! – przerwała głosem, od którego przechodziły ciarki. – Ja ci na starość dupy nie będę podcierać!!! Do Anglii ostatecznie nie pojechała. Przeglądając lokalną gazetę, znalazła ogłoszenie o naborze współpracowników. Był to nowy na rynku tygodnik, postanowiła, że napisze kilka artykułów i zaniesie je do „Echa Popławia”. * W redakcji „Echa” odbywało się poranne posiedzenie. Cztery młode osoby czekały, aż Antoni Maślanka skończy rozmowę telefoniczną. Po dłuższej chwili szef tygodnika odłożył słuchawkę i powiedział: – Moi państwo, jak zwykle muszę zapytać, czy macie jakieś pomysły? – Chciałam pisać o bezrobociu wśród pielęgniarek. W Urzędzie Pracy mówią, że około czterdziestu chce wyjechać do Anglii – odezwała się jasnowłosa dziewczyna. Maślanka obrzucił ją wzrokiem. „Za chuda, stanowczo za chuda!” – pomyślał. „Przeklęte gazety, robią z kobiet anorektyczki!” – Dobrze, Aniu, to ciekawy temat! – pochwalił. – Ja też o bezrobociu! – zaczęła druga z dziewczyn. – Jest w Popławiu Związek Urzędników Bez Pracy, znam jego szefową, może zgodzi się udzielić mi wywiadu! Redaktor zatrzymał na niej spojrzenie – była niską brunetką, on lubił wysokie blondynki, nikt jednak nie jest doskonały. Przynajmniej miała nadwagę… Zauważył ładne, ciemne oczy i lekko zadarty nosek. Krągłe nogi dziewczyny wydały mu się całkiem kształtne, ocenił aprobująco duży biust i powiedział: – Też ją znam. Próbuj, Justyno! „Może coś z tego wyjdzie!” – pomyślał. – A ja, ten, o weteranie II wojny, jego oddział bronił Polaków na Wołyniu – odezwał się jeden z chłopaków. – To już było, Adam! – zauważył jego sąsiad. – Maciek ma rację! – odpowiedział Maślanka. – Artykuł o starym nie przejdzie. Już tyle osób o nim pisało! Dajmy mu spokój, dobrze? Nas interesują historie – powiedzmy – z dnia dzisiejszego! – A o czym tu pisać w Popławiu? – wyszeptał z widoczną rezygnacją Adam. Przez chwilę panowało milczenie, przerwane wejściem krótkowłosej blondynki. – Cześć wszystkim, cześć, Antek! Ja tylko na chwilę, wpadłam zabrać aparat. W Białopolu znaleziono ludzką nogę! Młodzi ludzie patrzyli na nią z podziwem i zazdrością. – Mam temat – powiedział Maciek po wyjściu dziewczyny. – Kończy się rok szkolny, a we wrześniu wielu nauczycieli nie dostanie godzin w szkołach! – Bardzo dobrze, trzeba o tym napisać! – pochwalił Antoni. – A ja, ten… Nie mam dzisiaj żadnego pomysłu – rzekł Adam. Pozostali patrzyli z dezaprobatą. Redaktor zerknął przez okno: ulicą przechadzały się dziewczyny w krótkich spódniczkach i zakochane pary… * Redaktor „Echa” siedział w zagraconym kantorku, z czego nie był specjalnie zadowolony. Mógłby przekraczać właśnie próg mieszka-

25


nia, zdejmować płaszcz i siadać do wyśmienitego obiadu. Matka wspominała o knedlach w sosie koperkowym, przygotowanych w jakiś specjalny sposób. Zamiast tego wciąż był jeszcze w pracy, przed nim zaś, na krzesełku zajmowanym zazwyczaj przez stos najróżniejszych gazet, siedziała kobieta. Miała loki równie ciemne jak te, którymi pyszniła się widoczna na wiszącym na ścianie plakacie rozebrana ślicznotka, jej oczy były czarne jak u atrakcyjnej „dziewczynki”, na tym jednak kończyło się podobieństwo. Włosy pani Justyny, dość krótko obcięte, założone niedbale za uszy, zwisały w niechlujnych strąkach, oczy zaś… Antek, który pochwycił przelotne spojrzenie tych oczu, był zniesmaczony ich wyrazem. Słuchaj, dzieweczko! – podsunęła mu życzliwa pamięć. – Ona nie słucha… Cóż jednak było robić? Zgodził się porozmawiać z nieobecną duchem współpracownicą, więcej, miał wobec niej pewne zamiary. Obiecał, że zapozna się z przyniesionym artykułem, wertował kartki, które mu podała, przyglądając spod oka dziewczynie. Średnio mu się podobała – nosiła workowate swetry, kurtki jak po starszym bracie, szerokie spodnie skutecznie ukrywały całkiem niezłe nogi. Z drugiej jednak strony, miała duży biust, na który czasami zerkał. Zadarty nosek nadawał okrągłej twarzy nieco dziecinny wyraz. Cechował ją łagodny, spokojny charakter, to cenił w niej najbardziej. Po kilku minutach czytania Maślanka przerwał, wyprostował przygarbione plecy i spojrzał za otwarte okno. Maj nadszedł, jak to miał w zwyczaju, kiedy jednak po wielu deszczowych tygodniach rozpoczęły się długie, rozjarzone słońcem dni, ludzie czuli się nieco odurzeni otaczającym ich nadmiarem. Błyszczące niebo, żywe liście i trawa, ciepłe od słońca powietrze… Świat był powabny i pociągający, twarze nabierały kolorów, ramiona i plecy czerwieniały pod wpływem gorąca. Kudłatego dziennikarza upał nie krzepił jednak, lecz męczył. Było to bardzo nieprzyjemne. „Czy oni wiedzą! Wiedzą, jak się pisze artykuł!” – pomyślał. Nie mając ochoty na dalsze czytanie, zdjął okulary, starannie złożył kartki papieru i zapytał dziewczynę, czy ma ochotę na spacer. – Czemu nie? – odparła, lekko się czerwieniąc. Opuścili redakcję, Maślanka zamknął drzwi i uruchomił alarm. Minęli wyłożone kocimi łbami centrum miasta i poszli w stronę parku. Milczeli, zdawał sobie sprawę, że na nim spoczywa ciężar doprowadzenia sprawy do końca. Przeklinał swój brak doświadczenia, nie wiedział, jak ma rozpocząć. – Ładna pogoda! – powiedział, chcąc przerwać milczenie. – To prawda – potwierdziła bez przekonania. Zaczęła mu się przyglądać, musiała wreszcie zrozumieć, że nie o artykuł tu chodzi. Zastanawiał się, co o nim myśli, czy się jej podoba. Wiedział, że jest znacznie młodsza – dzieliło ich dziesięć lat, to dużo. Szli obok siebie w milczeniu. Znajdowali się w tym samym parku, gdzie przed rokiem spotkał Królową z Wiśniowego Sadu. Poszukał oczami ławeczki, która była świadkiem największego upokorzenia w jego życiu i ruszył w tamtą stronę. Zaproponował, żeby usiedli. Zajęli miejsca w pewnej odległości od siebie. – Nie jest zły ten twój artykuł! – zaczął Maślanka. – To ciekawy temat. Znasz szefową ZUP-u, prawda? – Tak, dosyć dobrze. Mówiła, że nie może udzielić mi wywiadu. – Dlaczego? – zapytał. – Twierdzi, że Związek i tak ma kłopoty. – Dość dziwny argument, artykuł mógłby coś pomóc! – zauważył dziennikarz. – Ale skoro tak mówi, nie będziemy się kłócić. Milczeli przez chwilę. – Wiesz, tu ją spotkałem, tę Monikę Wójcicką! – powiedział. – Czytałaś o całej sprawie, prawda? Potwierdziła skinieniem głowy i lekko się uśmiechnęła. – Prawdę mówiąc, zawsze się zastanawiałam, czemu pan się na nią rzucił? – rzekła. – Mów do mnie Antek! – poprosił. – Jak ci powiem, będziesz się ze mnie śmiała. – Nie będę! – obiecała.

26


– Ta kobieta, widzisz… Chwaliła się, że miała wielu facetów. Nabijała się, bo jestem singlem. Justyna uniosła lekko brwi. – Myślisz, że jestem kompletnym świrem, bo ją uderzyłem? – zapytał. – Też się kiedyś biłam! – przyznała. – Dobrze cię rozumiem. Opowiedziała, jak walczyła z szefową zakładu, gdzie w zamierzchłych czasach przyuczała się do zawodu. Rozbawiła go ta historia, wyobraził sobie Justynę, szarpiącą się z nieznajomą fryzjerką. Doszedł do wniosku, że dziewczyna coraz bardziej mu się podoba. – Mamy sporo wspólnego! – powiedział, przysuwając się bliżej. – Myślisz, że to wystarczy, żeby pójść razem na pizzę? – Na pewno! – odparła i zaczerwieniła się znowu. * W redakcji „Echa Popławia” odbywało się kolejne posiedzenie. Antek Maślanka i jego współpracownicy przysłuchiwali się dziewczynie, która parę tygodni wcześniej chciała pisać o ludzkiej nodze. – Jak wiecie, znaleziono resztę szczątków oprócz głowy. To Kura, miejscowy meliniarz, trzecia osoba, która zniknęła bez wieści! Wszyscy na wsi wiedzieli, kto za tym stoi, ale bali się mówić. Teraz się odważyli. Kryminalista, który wyszedł rok temu, załatwiał kolegów od kielicha. Mieszkał z matką… Opowieść przerwało wejście pięćdziesięcioletniego mężczyzny w garniturze, który uśmiechał się do zebranych. – Witam kolegów, dzień dobry, Antek! – Tamci kiwnęli mu głowami. – Nie przeszkodziłem? Możesz poświęcić mi chwilę? – Oczywiście, Andrzej, zapraszam! – powiedział redaktor podnosząc się z krzesła i kierując do biura. Pozostali wrócili do stanowisk komputerowych. Nowo przybyły uśmiechał się uprzejmie. – Nie otrzymałem jeszcze maila z odpowiedzią, czy ukaże się mój artykuł o Święcie Pszczoły w Czułczycach? – Ukaże się, wyślę go do druku! – zdecydował po chwili Maślanka. Nie był pewien, czy to dobry pomysł, nie chciało mu się jednak tłumaczyć przed Andrzejem. Myślał o Justynie, która jeszcze się nie zjawiła. Zgadywał się, dlaczego nie przyszła – w porannym numerze „Dziennika Popławskiego” ukazał się wywiad z szefową ZUP-u, która nie chciała z nią rozmawiać. Przypuszczał, że czuje się ośmieszona, miał nadzieję, że pokaże się w redakcji, ale tak się nie stało. Czekał na nią cały dzień. Po południu zdecydował, że powinien zadzwonić. – Cześć! Co słychać? Nie było cię, coś się stało? – zapytał. – Szukam materiału – rzekła. – Jesteś na mieście? Może się spotkamy? Czekał na odpowiedź, mnąc w ręku kartkę papieru, ucieszył się, gdy powiedziała: „Tak”. * Zobaczył ją koło drewnianej studni, zdobiącej centrum miasta, miała na sobie sukienkę, odsłaniającą pełne ramiona. Pomyślał, czy chciała ładnie wyglądać, bo miała się z nim zobaczyć. Sprawiło mu to przyjemność. – Czekałem na ciebie! – wyznał. – Dlaczego nie przyszłaś? – Zgadnij. – Przez tę pindę, która zrobiła cię w konia? Nie traktuj tego jako obrazy. To nic osobistego! – Właśnie, że tak! – zaprzeczyła z goryczą. – Ty nie rozumiesz! Powiedziała mu, że przez pół roku pracowała jako wolontariusz w ZUP-ie. Siedzieli obok siebie na błyszczącej nowością ławeczce, zerkał na zarumienione policzki dziewczyny, cieszył się z jej towarzystwa. Chciał, żeby go lubiła. – To niczego nie zmienia! – stwierdził, kiedy skończyła mówić. – Na przyszłość nie ufaj ludziom, którzy robią wokół siebie dużo zamieszania. – Łatwo tak mówić! – rzekła. – Nie wiesz, jak to jest. Nic mi się nie udaje!

27


– Ja nie wiem? – zapytał, kładąc rękę na jej ramieniu. Pozwoliła się objąć. – Mam trzydzieści osiem lat, a wciąż mieszkam z rodzicami! Wiesz, dlaczego pobiłem Wójcicką? Nazwała mnie impotentem! Rzuciła zaskoczone spojrzenie – przyszło mu do głowy, że wstanie i odejdzie, zostawi go samego. Nie chciał na to pozwolić, w desperackiej próbie zatrzymania Justyny pochylił się ku niej, zamknął oczy i pocałował zamknięte usta. Trwali tak przez dobrą chwilę, nadal ją obejmował, przyciągając lekko głowę. Kiedy się odsunęli, poczuł ulgę, jak po przebytej próbie. Był ciekaw reakcji dziewczyny, ta lekko się uśmiechnęła. – Masz rację, że mamy dużo wspólnego! – powiedziała. – Myślisz, że wystarczy, żeby pójść razem na te sławne pieczone gęsi? – Nie jem mięsa! – powiedział. – Ale jak ci zależy… – Nie zależy! – zdecydowała. – Pójdziemy na pizzę, jak wcześniej. Ujął rękę Justyny, przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jakby próbując zrozumieć. Przesunął palcami po ciemnych włosach, przygryzła lekko wargę, nabrał oddechu i znowu ją pocałował. Przytulali się na wyłożonym kocimi łbami deptaku, szczęśliwi, niedowierzający, że udało im się odnaleźć. * Minął rok. Wraz z końcem deszczowego maja zaczęły się upalne, rozgrzane słońcem czerwcowe tygodnie. W przylegającym do domu Maślanki ogrodzie pyszniły się wysokie malwy, jedna z nich wsuwała się przez półotwarte okno do niedużego salonu, gdzie przyjmowano gości. Owalny stół przykryty był wykrochmalonym obrusem, rodzice Antka oraz wujostwo zajadali łazanki z kiszoną kapustą. Matka dziennikarza zerkała z ukrytą niechęcią na wpatrzoną w niego Justynę. – Miód, panie, miód, tego – rzekł wujek, obcierając wąsy. – Moje gratulacje, panie redaktorze naczelny. Założyłeś gazetę, ho ho. – Tak, mamy ekipę, troje dziennikarzy i Ania, która zbiera reklamy i ogłoszenia – powiedział Antek. – Wszyscy są z „Dziennika” – wtrąciła Justyna. – Ex szefowa przysięgała, że „Echo” przetrwa po jej trupie, ale na nic się zdały intrygi, jest w Popławiu nowy dziennik. – To też moja zasługa – odezwała się Maślankowa. – Mieszkał z matką, to i nie wydawał zbyt wiele na swe utrzymanie. Tak syn sobie uskładał kapitał... – Dziękuję ci bardzo. – Antoni zerknął w stronę Justyny i chrząknął. – Może już nie będę wykorzystywał twojej gościnności, bo chcemy wynająć mieszkanie. – Jak to? Razem wynająć? – żachnęła się przestraszona matka. – Tak bez ślubu? Ja ci swojego pozwolenia nigdy nie dam! – A kto o pozwolenie prosi! – rzekł dobitnie Maślanka. Matka otwarła usta w oburzeniu, ale się nie odezwała. Po obiedzie długo siedziała samotnie w kuchni, wyglądając przez okno. W przylegającym do domostwa sadzie widać było Antka i Justynę, bawiących się ze skaczącym na nich pieskiem. – Podoba ci się synowa? – zapytał wujek, wchodząc do pomieszczenia. – Nawet mi nie mów! – wyszeptała matka. – Ledwo tamto przycichło, to drugą mi sprowadza. Będą nowe kłopoty... – Jak się skończyło z tą całą Królową? – A jak się miało skończyć? Zgodziła się na ugodę, odczepiła się, jak jej dobrze zapłacił – odpowiedziała ponuro. – Ile o tej historii napisali w jego dawnej gazecie! – rzekł z ukrytym zadowoleniem wujek. – Ale twój Antek ma prawie czterdzieści lat, pora by mu się ożenić. – Wiesz, nie każdy stworzony do życia w małżeństwie! On tyle lat był sam, ma swoje przyzwyczajenia. Ja nie jestem za tym, żeby on się wiązał, nie – kręciła głową matka. – Oj, chyba skończyły się twoje rządy! Syn zaczął robić rzeczy na „p”! Wujek śmiał się długo i serdecznie, patrząc na uganiającą się wśród starych jabłoni parę.

28


AGNOZJA Maria Mróz Marek po raz pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak w sylwestra. Stał na molo, obejmując Martę ramieniem, i patrzył w niebo, na fajerwerki. Pompon jej czapki łaskotał go w podbródek, bąbelki szampana łaskotały podniebienie, a fakt, że świętował sylwestra ze swoją kobietą, łaskotał jego ego. W snopach iskier na głową nie widział kwiatów, które zawsze obiecywali producenci i wiedział, że nawet Psia Gwiazda się przelękła i znikła z firmamentu, ale dalej śledził barwne wybuchy. Czerwone, purpurowe, niebieskie, złote i srebrne skry spadały z nieba i gasły w zimnym powietrzu. – Ten zielony, widziałeś? Piękny był! – Głos Marty przebił się przez hałas. Zielony? Marek nie odpowiedział, tylko objął ją mocniej. Był pewny, że zielonych fajerwerków nie było. Czyżby Marta znowu za dużo wypiła? Milczał, kiedy wracali do hotelu. Ostatnio często milczał, kiedy ona trajkotała. Kiedy rzucił półgębkiem, że sztuczne kwiaty w recepcji były mocno przykurzone, Marta zbyła go śmiechem, a on nie drążył tematu. Drugie wydarzenie nastąpiło niewiele później, minęły zaledwie trzy tygodnie. Za nic w świecie nie mógł znaleźć niebieskiego krawatu, który kupił, bo jego kolor idealnie pasował do ulubionej sukienki Marty. To było jeszcze zanim zaczęli się spotykać albo na samym początku ich związku, kiedy wszystko, co lubiła ona, było lubiane także przez niego i nie miało znaczenia to, że wcale nie czuł się dobrze w niebieskim. Niebieskie było niebo i to w zupełności zaspokajało jego zapotrzebowanie na ten kolor. Pamiętał, że Marta zauważyła ten krawat i wiedział, że ona wie i urosła parę centymetrów z samozadowolenia, ale to nie był problem bo on także urósł z jej szczęścia. Choć wolałby, aby późniejsze prezenty od Marty jednak nie nawiązywały do jej ubrań i dodatków. I tylko to styczniowe niebo wisiało nad nim ciężką szarością. Kiedy w walentynki stracił kolor czerwony, nie mógł już udawać, że nic się nie dzieje. Dzień zaczął się normalnie i miał skończyć się jak walentynki wszystkich innych par – film, kolacja, róże, bielizna w haftowane serca. Nie chciał martwić Marty i sam nie do końca wiedział, co się dzieje, kiedy z każdym spojrzeniem na bukiet róż widział, jak tracą swoją czerwień i stają się ciemnoszare. Dekoracje w restauracji. Sukienka Marty (choć ona chyba była szara od samego początku, tylko wyglądała jak ta, która kiedyś była niebieska, ale nie był pewny). Szara ćwiartka pomidora na talerzu wyglądała na porośniętą pleśnią. Zamiast w łóżku wylądowali na pogotowiu. Marta świetne sprawowała się w roli troskliwej pielęgniarki, a kiedy okazało się, że Markowi nic nie dolega, prawie wyglądała na rozczarowaną. Oczywiście Marek wykonał bardziej szczegółowe badania, które oczywiście niczego nie wykryły. Czasem chodził sam do muzeum sztuki w nadziei, że przypomni sobie, jak wyglądały kolory. Zaczął ubierać się na czarno. Kiedy w antykwariacie znalazł „Niekończącą się opowieść” i nie mógł odróżnić części dziejących się w wyobraźni od tych dziejących się w świecie realnym, odczuł stratę dotkliwszą, niż kiedy dawał Marcie szarawe żonkile z okazji ich rocznicy. Niewiele kolorów pozostało w jego świecie i nawet te resztki znikały jak piasek w klepsydrze. Ostatnim kolorem, który mu pozostał, był brązowy. Brązowe były pnie drzew, czekolada, włosy i oczy Marty. I kiedy patrzył w nie po raz ostatni, widział, jak wypłukują go łzy. Kiedyś mówił, że jeżeli ją straci, to znikną wszystkie kolory z jego życia. Nie przewidział, że tracić można na wiele sposobów.

29


URBANIZACJA Adam Loraj Zastanawialiście się jak to jest, że z dnia na dzień miasto potrafi stać się nawet dwukrotnie większe? Nowe, nieskazitelnie białe domy pojawiają się na obrzeżach, choć dobrze pamiętacie, że mieściła się tam stara, drewniana chata? Przypadkowo odkryłem odpowiedź na to pytanie. Nocą wyszedłem wyprowadzić psa na spacer. Chodziłem bocznymi uliczkami, aż znalazłem się tuż za linią ostatnich budowli miasta. Wokół mnie rozciągały się łąki i pojedyncze, rozlatujące się domki. Nagle poczułem drżenie ziemi. Upadłem na czworaki, przestraszony, a pomiędzy kamienicami przechadzał się gomułkowski blok. Towarzyszyła mu urokliwa willa, patrząca na wszystko z góry. Budynki rozglądnęły się wokół, czy nikt nie widzi, następnie rzuciły się na siebie, przywarły ściana do ściany. Upadły na ziemię pokrytą zielonkawą trawą i zaczęły uprawiać seks. Gwałtowny i pełen namiętności. Wszystko trwało zaledwie pięć minut. Blok dyszał ciężko, wydychając obłoki pary. Po chwili z drzwi willi wyszedł piętrowy domek. Uśmiechał się odrzwiami, lśnił nowością. Przeszedł obok mnie, usadowił na wybranym miejscu, spojrzał na dumnych rodziców i zastygł w bezruchu. Willa i blok odeszli, jakby nigdy nic. Mój pies skończył oddawać mocz i zaczął dopominać się o powrót do domu.

30


ZAMACH Artur Grzelak Staruszek z westchnieniem ulgi usiadł na sofie. Położył wysłużoną laskę obok siebie, rozprostował nogi i rozejrzał się wokół. W centrum handlowym było gwarno i panował nieustanny ruch. Ludzie przemieszczali się między kolejnymi sklepami, zapatrzeni w wyświetlające reklamy witryny sklepowe, a także w ekrany smartfonów, tabletów i innych mobilnych urządzeń. Tuż przy skwerku i położonej nieopodal fontanny grupka dzieciaków wyświetlała przy pomocy niewielkiej holokostki jakąś pełną wizualnych fajerwerków bajkę. Obok sklepu z elektroniką kilku młodzieńców grało w grę symulującą wyścigi myśliwców orbitalnych, kłócąc się przy tym i śmiejąc jednocześnie. Młoda para wykorzystując podłogę, przeglądała najnowszą ofertę sklepów meblowych. Wizualizowali kolejne projekty wnętrz, nie zważając na chodzących wokół ludzi. Mężczyzna podrapał się po głowie i zaczął żałować, że wybrał się w to miejsce. Nadchodziły siódme urodziny wnuczka, a kochający dziadek pragnął podarować chłopcu coś wyjątkowego. Z tej okazji postanowił udać się do centrum handlowego, jednak jego rozmiar oraz ogrom towarów do wyboru przytłoczyły go. Kiedyś starał się nadążać za postępem technologicznym, jednak od kilku lat nie potrafił poradzić sobie z codziennie wchodzącymi na rynek nowościami. Staruszek zaczął zastanawiać się czy po prostu nie dać córce pieniędzy na prezent dla wnuczka, kiedy usłyszał niepokojące hałasy. Z prowadzącej do podziemnego parkingu windy wybiegł śniady mężczyzna. Wykrzykiwał coś po arabsku, a w dłoniach trzymał podłużne urządzenie wielkości portfela. Nikt nie zwracał na niego uwagi, ludzie pogrążeni byli w swoich zajęciach. – Allahu akbar – krzyknął mężczyzna i nacisnął przycisk znajdujący się na niesionym przez niego przedmiocie. Na chwilę w całym centrum handlowym zapadła cisza, ludzie stanęli w miejscu, jakby zatrzymał się czas. Dopiero po kilku sekundach wybuchło prawdziwe pandemonium. Wszystkie wizualizacje w witrynach zgasły, dzieciaki krzyczały, część osób zaczęła kręcić się w kółko, jakby nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Staruszek przyglądał się wszystkiemu z niepokojem. Nie czuł, żeby coś się zmieniło, nie wiedział, co za paskudztwo aktywował zamachowiec, ale najwidoczniej na niego nie działało. Mężczyzna cisnął urządzeniem w jedną z witryn i wyraźnie ucieszony z sukcesu akcji zaczął wykrzykiwać jakieś hasła. Widząc podążających ku niemu strażników, rzucił się do ucieczki. Pościg nie trwał długo. Zamachowiec szybko został obezwładniony, jednak widząc skołowanych ludzi, wyraźnie się cieszył. Staruszek wstał, chcąc pomóc osobom, które ucierpiały w zamachu. Ludzie nie nosili na sobie żadnych ran, jednak ciągle zachowywali się dziwnie. Część wpadła jakby w katatonię. Pewna kobieta rozglądała się wokół przerażonym wzrokiem i mamrotała coś pod nosem. Inna biła rękami o podłogę i krzyczała, że chce wrócić. Pewien chłopak siedział i kołysał się w przód i w tył, zawodząc przy tym i płacząc. – Nic panu nie jest? – spytał jeden ze strażników mających zająć się opanowaniem powstałego zamieszania. – Wszystko w porządku? – Tak. Wszystko dobrze. – Staruszek lekko się zachwiał i podparł na lasce. – Co się stało tym wszystkim ludziom? Nie było przecież żadnego wybuchu ani eksplozji? Co za ładunek odpalił zamachowiec? – Odłączył wi-fi.

31


KONFRONTACJA Karol Mitka Wasyl grotę znalazł przypadkiem. Zszedłszy z traktu w celu oddania moczu zagubił się, a próbując wrócić natrafił na zamaskowane krzakami wejście. Nieco przestraszony, ale i zaciekawiony, postąpił kilka kroków do środka. Ogarnęła go nieprzenikniona ciemność. Powietrze było cuchnące i stęchłe. Przystanął, nasłuchując. W takim miejscu mogła drzemać na przykład sfora wilków, zbierających siły przed nocnym polowaniem. Ale można byłoby też znaleźć skrzynię ze skarbem. W końcu jaskinia została ukryta nie bez powodu. Wszedł głębiej. Ostrożnie stawiał kroki, spodziewając się pułapek i nagle usłyszał te dziwne odgłosy. Jakieś stęki, mlaski, sapanie, prychanie. W jego głowie natychmiast zrodziły się obrazy tysiąca różnorakich bestii usiłujących spałaszować piękną dziewicę, córkę króla, który za ocalenie niewiasty daje śmiałkowi jej rękę i pół królestwa. To, że przemierzając tę krainę od dobrego miesiąca nie słyszał o żadnej porwanej królewnie, wcale nie ostudziło jego zapału. – Wyłaź, parszywa poczwaro! – ryknął, dobywając miecza. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji, ale słyszał wiele pieśni, w których bohaterowie tak właśnie robili. Odzewu nie było żadnego, więc wrzasnął jeszcze raz, a potem kolejny. W końcu przeciągły, głośny jęk wstrząsnął ziemią, aż ściany jaskini zadrżały, a potem nastała cisza. Chwilę później z mroku wynurzyła się smocza głowa. Na widok łba wielkości solidnej chaty, z paszczęką uzbrojoną w ogromne zębiska i wijącym się ozorem, mężczyzna zbladł. Nogi się pod nim ugięły, miecz wypadł mu z rąk, a oczy wylazły z orbit. Choć skrycie marzył o spotkaniu z takim potworem, nie spodziewał się, że kiedykolwiek do niego dojdzie. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy gad przemówił. – No i czego drzesz ryja, jełopie! Chcesz w czapę? Woj, choć rozsądek podpowiadał mu, by odwrócić się i wiać, gdzie pieprz rośnie, wykazał się odwagą i pozostał na miejscu. Kucnął tylko, pochwycił miecz w obie dłonie i wycelował szpicem w smoka. – Mów szybko, co tam robiłeś albo przeszyję twoje sparszywiałe serce! – Jeśli już koniecznie musisz wiedzieć, to masturbowałem się – odparł potwór. Mężczyźnie szczęka opadła. – Że… Że… Że co? – wydukał. – Głuchy jesteś czy tępy jakiś? Masturbowałem się. Jak się zwinę w kłębek, to se sięgnę, więc korzystam. Co, zakaz jest? Król dekret nowy wydał? – Ale… Jak to? – A normalnie, językiem! Pokazać ci mam, zboku? – Nie, nie trzeba… – bąknął zbity z tropu wojownik. Zaraz jednak odzyskał rezon. – Wypuść królewnę albo będzie z tobą źle! – A weź ty się odpierdol! Jaką znowu królewnę? – Tę, która porwałeś z zamku, to chyba jasne! – Z czyjego zamku? To ty nie wiesz, kretynie, że tutejszy władca ma samych synów? Skąd żeś się urwał? Zresztą, co ja bym zrobił z tą królewną? Na zakupy z nią latał po targach? – Co bym robił?! Co bym robił?! Pożarłbyś ją, to chyba jasne! Żeby zaspokoić swój nienasycony głód dziewic! – odparował Wasyl. – Jedyne, czym w tej chwili mógłbym się nażreć, to twoja głupota! Tyś się

32


chyba za dużo ballad obsłuchał po karczmach, bo chrzanisz jak potłuczony! Wyobraź sobie, matole jeden, ile ja bym musiał tych dziewic wszamać, żeby coś poczuć w żołądku! W całym kraju tylu nie ma. – Ta? To czym się w takim razie pożywiasz? – spytał Wasyl. – I tak byś nie uwierzył. – Spróbuj. – Jestem roślinożerny. – Miałeś rację. Nie dość, że ci nie wierzę, to na dodatek, za łganie prosto w oczy, zaraz cię zabiję. Smok parsknął śmiechem. – Tym kawałkiem zardzewiałej stali? Miałeś kiedyś w dłoni coś prócz cepa? Takich mieczy się używa jedną ręką, a ty w obu trzymasz. Wypierdalaj, chłystku, bo zrobię wyjątek i przestawię się na mięso! – To potężny magiczny artefakt! – Wasyl nie dawał za wygraną. – Jak zechcę, zdechniesz w męczarniach. Gad zrobił zrezygnowaną minę. – Ta? Moja rzyć też jest magiczna. Jednym pierdem zgładzę cię niczym robaka! Słuchaj, czego ty w ogóle chcesz? Przyłazisz do mojego domu, grozisz mi, wymyślasz niestworzone historie o dziewicach… Z przytułku dla wariatów się urwałeś? Wasyl padł na kolana. Puścił miecz i ukrył twarz w dłoniach. Z pomiędzy palców woja pociekły łzy, a po grocie rozszedł się cichy szloch. – Ej, spokojnie – rzekł smok. – Jak chcesz, możesz mi się wygadać. Mężczyzna chlipnął kilka razy i spojrzał bestii w ślepia o zwężonych, pionowych źrenicach. – A bo, kurwa, biednemu to zawsze wiatr w oczy – wyjęczał, pocierając palcem wilgotny nos. – Miałem już dość odrabiania pańszczyzny, to poszedłem w świat, szukać chwały i przygód. Skończyło się na ograbianiu trupów po bitwach, rozkopywaniu grobów, koczowaniu po lasach i przymieraniu głodem. A co ja jestem winny, że nie urodziłem się szlachcicem? Albo księciem? Myślałem, że tu mi się poszczęści. Że znajdę tu jakiś skarb albo choć terroryzującego okolicznych mieszkańców wilka. Żeby za jego łeb zapłacili. To smok mi się trafił. Ech, co za gówniany los… Gdy skończył mówić, sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wydobył butelkę samogonu. Pociągnął solidny łyk i rozpostarł ramiona. – Możesz mnie pożreć, mam to w dupie. – Ale ja nie chcę – odparł smok. – A w ogóle to poczekaj. Huknęło, błysnęło, grzmotnęło, kłęby dymu powstały przy tym wszystkim, a z kłębów tych wynurzył się potężnie umięśniony mężczyzna o złocistych włosach. Od zwykłego człowieka odróżniały go tylko oczy. – Daj no łyka – mruknął do Wasyla. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz zapiłem pałę. Wasyl dopiero po chwili otrząsnął się z szoku. Wyciągnął w stronę smoka rękę z butelką. Opróżnili jedną, potem drugą, a następnie trzecią. I padli zamroczeni na ziemię. Pierwszy obudził się Wasyl. Łeb z bólu mu pękał, ale kiedy zobaczył, że smok pozostaje nadal pod ludzką postacią i do tego leży zalany w trupa, pochwycił drżącą z przepicia dłonią swój miecz i kilkoma ciosami odrąbał gadowi głowę. *** Droga do stolicy, choć krótka, na takim kacu była dla Wasyla prawdziwą mordęgą. Ale w końcu dotarł. Udało mu się uzyskać audiencję u króla, a kiedy stanął przed władcą, wydobył z torby głowę i rzucił mu ją pod nogi. – Co to ma być? – zapytał rządzący. – Smok. Tylko pod ludzką postacią – odparł Wasyl. – Sam jeden bydlę ubiłem – dodał, wypinając dumnie pierś. – Jeśli wasza wysokość nie wierzy, proszę spojrzeć na oczy. Są bez wątpienia gadzie.

33


– Mhm, tak – mruknął król, oglądając głowę ze wszystkich stron. – Tak, tak! Gratuluję, mój drogi! Gratuluję! Usiekłeś Draconisa! Mojego serdecznego przyjaciela, ostatniego smoka, obrońcę tego królestwa. Dzięki tobie, by moi poddani czuli się bezpiecznie, będę musiał zainwestować w wielotysięczną armię i nałożyć na lud podatki. Nagroda oczywiście cię nie ominie. Straże! Do lochu z nim. Wrzaski torturowanego Wasyla słychać było w każdym zakątku stolicy przez calutki miesiąc.

34


BAJKA O ZBIERANIU TRUSKAWEK Klaudia Sowiak Pewnego razu szef dużej firmy zauważył, że od jakiegoś czasu korporacja osiąga marne wyniki. Dwoił się i troił, by to poprawić – wynajmował najlepszych mówców motywacyjnych, którzy tłumaczyli, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A jednak nic to nie dawało. Pracownicy siedzieli za biurkami dłużej niż zwykle, głowili się nad problemami bardziej niż zwykle, lecz nadal nie widać było rezultatów. Szef pomyślał, że problem musi leżeć w integracji. Dlatego też wziął kredyt i ufundował pracownikom weekendowy wyjazd na agroturystykę. Podejrzewał, że sam wyjazd na niewiele się zda. Był realistą – znał poziom konsumpcji alkoholu wśród swoich pracowników. Nawet trochę z autopsji, bo sam lubił popijać procenty z ukrytego pod biurkiem bidonu. Dlatego weekendowy relaks miał być przeplatany pracą fizyczną na gospodarstwie. Właściciel agroturystyki zareagował z entuzjazmem na propozycję, bo zajęć nigdy nie brakowało. – Ale nie chcę was znowu tak przemęczać – wyjaśnił, widząc kilkanaście osób, kłębiących się pod szklarnią. Wyglądali trochę jak wystraszone zwierzęta. Najwyraźniej nie wiedzieli jak się zachować bez krawatów i garniturów. – Pozbierajcie proszę truskawki. – Projektor! – zawołał pierwszy pracownik. – Tablica korkowa! – krzyknął drugi. – Komputer i planer! Gdzie jest mój dysk przenośny?! – zawtórował trzeci. Czwarty przytomnie zapytał, czy znajdzie się jakieś pomieszczenie, gdzie będą mogli wszystko zaplanować. Na ich szczęście znalazł się mały pokój na poddaszu. Przez pierwsze pół godziny trwała burza mózgów na temat tego, czym zasłonić okna, by światło nie padało na obraz z projektora. Zadanie zostało zakończone sukcesem po przyniesieniu przez gospodarza kilku koców i przyklejeniu ich do ściany taśmą montażową. Meeting zdawał się trwać w nieskończoność, jednak z ust pracowników padały kolejne propozycje. – Mamy cztery rzędy truskawek. Musimy podzielić się w teamy, żeby praca była jak najbardziej efektywna. – I na zasadzie zdrowej rywalizacji! Drużyna, która wygra… Może te truskawki zje? – Ale jeśli ktoś nie lubi truskawek, to motywacja będzie zbyt słaba. – Nie słaba, a symboliczna! Niewielka nagroda wpływa najlepiej! A tu zaistnieje świadomość posiadania. – Ja myślę, że problemem jest rozłożenie czasu pracy. Stosując metodę Pomodoro, powinniśmy robić nagrody za każde 10 minut zbierania! Pomruk aprobaty rozległ się po sali. Pracownicy planowali aż do zmierzchu, po czym zmęczeni poszli się integrować. Truskawki jednak nadal nie były pozbierane. – Nic nie rozumiem – wymruczał szef firmy do właściciela agroturystyki następnego dnia o świcie – oni są genialni! Przecież całe wczorajsze popołudnie pracowali… Tyle pomysłów! Tyle rozwiązań! A nadal nie ma efektów! – Chyba wiem, w czym tkwi problem – odparł drugi mężczyzna z niewinnym uśmiechem na ustach. – Coś panu pokażę.

35


Podeszli pod zamknięty pokój. Właściciel domu zapukał mocno i krzyknął: – Maciek! Truskawki trzeba pozbierać! – Dobrze tato! – odparł zaspany chłopak. Wrzucił na siebie dres i spokojnie poszedł na dół poszukać wiaderka. Godzinę później uporał się z robotą. Rolnik przykucnął przy truskawkach i wziął kilka sztuk do ręki. – Pan, jako poważny dyrektor już dawno powinien zrozumieć, jak to wszystko działa – powiedział, podając mężczyźnie parę owoców. – Możemy uczyć się czegoś miesiącami, a czasem nadal nie będziemy nic umieli. Tak samo możemy pracować, ale… pracować to nie to samo, co wykonać pracę – podsumował, przeżuwając soczystą truskawkę i wypluwając na chodnik szypułkę. – To co ja mam teraz zrobić? – zapytał zrozpaczony dyrektor. Rolnik zaśmiał się i wzruszył ramionami. – Jak to co? Kazać im wziąć się do roboty.

36


ŻAB Anna Grzeszczyk – Idzie tu, idzie! – Franek jak zwykle wyskoczył z wody jako pierwszy. To on dzisiaj obserwował drogę i gdy tylko zauważył idącą w kierunku stawu dziewczynę, natychmiast zawołał kolegów. Stefan nie podzielał entuzjazmu młodszego żaba. Dawno już stracił nadzieję, że jeden pocałunek może go przemienić w księcia z bajki. Widział to kiedyś, ale minęło już tyle czasu… W dodatku był głodny. Wskoczył jednak na kamień, żeby nie wyjść na aspołecznego typa. Wszyscy zawsze ustawiali się w linii i po kolei pozwalali, by przechodzące nieopodal niewiasty próbowały szczęścia. Którego na ogół nie znajdowały. Legenda magicznego stawu słabła wskutek tego z każdym rokiem. Trzeba przyznać, że dziewczyna wyglądała nieźle. Nawet trochę lepiej niż nieźle. Długie, rude włosy, piegowaty, nieco zadarty nosek i kształtna figura. Stefan wolałby jednak, żeby miała cienkie skrzydełka i małe, soczyste ciałko, które mógłby połknąć w całości i zapełnić żołądek. Gdy całowała szóstego żaba, zauważył lekki ruch w pobliżu trzcin. Ledwie słyszalne bzyczenie było niczym najsłodsza melodia. Uradowany wystrzelił językiem i pochłonął wciąż szamoczącą się muchę. W tym samym momencie napotkał zaintrygowane spojrzenie dziewczyny. Ku oburzeniu pozostałych żabów, a zwłaszcza Franka, który był następny w kolejce, podeszła prosto do Stefana i bez słowa wyciągnęła ręce. Pocałunek był… niesamowity. Mucha już nie miała prawa się ruszać, ale żab miał wrażenie, że w żołądku trzepocą mu małe skrzydełka. Nie zamienił się w księcia. Ale mimo to dziewczyna zabrała go ze sobą. *** Ilona delikatnie przesuwała palcami po jego żółtozielonym brzuchu. Wciąż miała zaróżowione policzki, dzięki czemu wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Byli razem od ponad roku, ale Stefanowi coraz bardziej przeszkadzało, że nie może wziąć ukochanej w ramiona, objąć, przytulić. Potrafił sprawić jej przyjemność, miał do tego niezwykły talent, jednak wciąż odczuwał niedosyt. – Coś cię gryzie, najdroższy? Jesteś taki zamyślony. – Nic takiego, nie warto wspominać. Pościel zaszeleściła, gdy Ilona ostrożnie podparła się na rękach i spojrzała zielonymi oczami w żółtawe ślepia Stefana. Nie potrafił jej okłamywać. – Ilonka… Nie wolałabyś, żebym był mężczyzną? – Ależ żabciu… Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia, od pierwszego pocałunku. Szukałam księcia z bajki i wtedy, przy stawie, znalazłam go. Przecież o tym wiesz. – Wiem, czuję to każdego dnia, ale… – Ale co, najdroższy? – Chciałbym móc wziąć cię w ramiona, wybrać się z tobą do najlepszej gospody na wytworną kolację… Obronić, gdyby groziło ci niebezpieczeństwo… Milczała przez chwilę. W końcu zapytała poważnie: – Czy to dałoby ci szczęście? – Dałoby, nie dało, co za różnica? Jestem żabem. Nie przemieniłem się po twoim pocałunku. Dlatego nie chciałem o tym mówić. – Starał się, aby jego głos nie brzmiał szorstko, ale nuta goryczy była aż nadto wyczuwalna. – Być może jest inny sposób, kochany – powiedziała cicho.

37


*** Babcia Irenka z zadowoleniem patrzyła na efekty swojej pracy. Co prawda dziwiła ją nieco prośba żaba, którą wypowiedział, gdy już znaleźli się sam na sam. Ale cóż począć, nasz klient, nasz pan. I to jeszcze jaki przystojny pan! Staruszka zachichotała, odpędzając zdrożne myśli i czym prędzej opuściła dworek, zabierając mieszek wypełniony złotymi monetami. *** Ilona początkowo była dość onieśmielona jego nowym wyglądem, ale Stefan szybko przekonał dziewczynę, że wciąż jest tym samym żabem, którego pokochała. Zabrał ją na przepyszną kolację, zabawiał rozmową, dotykał i przytulał, gdy tylko mógł. Był taki szczęśliwy. Wieczorem delikatnie rozebrał Ilonkę i poprosił, by się położyła. Patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Stojące w wazonie czerwone róże, płonące świece, wszystko tworzyło niemal magiczną atmosferę. W końcu był to tak naprawdę ich pierwszy raz. Stefan usiadł koło ukochanej i uśmiechnął się ciepło. – Dziękuję. – Za co? – Za to, że pokochałaś mnie jako żaba. I za to, że pokochałaś mnie jako mężczyznę, choć przecież zmiana, która we mnie zaszła, jest ogromna. Ilona milczała, spoglądając na niego nieśmiało. Wiedział, że to dla niej trudne, w końcu teraz wszystko miało wyglądać inaczej. Uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, by ujawnić niespodziankę. – Wiem, że bardzo ceniłaś sobie moje zdolności w hmm… ars amandi. Dlatego też postanowiłem poprosić staruszkę o drobną przysługę. Wystrzelił językiem i przyciągnął czerwoną różę z wazonu. Ilona widząc to, roześmiała się radośnie, a w jej oczach rozbłysły figlarne ogniki. – Kocham cię, żabciu!

38



Stusล รณwka


CO SIĘ STAŁO Z MAGELLANEM? Mateusz Antczak Wyspa Mactan, 1562 Szaman przymocował do pokrytych zakrzepłym błotem włosów pióra Świętego Ptaka. Do rozpalonego ogniska wrzucił garść skorup mięczaków, po czym rytmicznie, przestępując z nogi na nogę, zaczął krążyć wokół paleniska. Naszyjnik z kości tygrysa podskakiwał przy każdym rytualnym kroku. Zebrani dokoła członkowie plemienia zawtórowali, klaszcząc w dłonie. Najstarsza z kobiet roztarła między dwoma kamieniami korzenie kilku roślin. Tak przyrządzoną papkę wrzuciła do naczynia z wodą. Szaman ostrożnie przejął od niej miseczkę i skosztował eliksiru. Paląca ciecz spłynęła w dół przełyku. Przekazał naczynie starszyźnie i zapoczątkował pieśń w Języku Duchów: – Święta Panienko, miej w opiece sługę Bożego, mnie, Ferdynanda…

41


KATARYNKA Jacek Wilkos

Kopnął ze złością puszkę stojącą na chodniku. Wracając z pracy codziennie przechodził obok kataryniarza, którego muzyka irytowała go za każdym razem. A dzisiaj miał wyjątkowo zły dzień. Na bruk wysypały się monety. Przeszedł ledwie kilkanaście metrów, gdy poczuł zawroty głowy. Obrazy przed oczami wirowały w oszałamiającym tempie. Przewrócił się i stracił przytomność. Obudził się przywiązany do słupa koło katarynki. Z rozciętego brzucha wypływały wnętrzności, nawijane na wałek melodyczny napędzany korbą. Krzyki i błagania mieszały się z melodią sączącą się z piszczałek. Przechodnie nie zwracali na niego uwagi. Nie widział go nikt poza uśmiechniętym kataryniarzem. Monety wrzucane do puszki pobrzękiwały radośnie.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

42


OFIARA Mariusz Flejszar Podziemną kaplicą boga śmierci władała groza, wypełniająca serca zgromadzonych wewnątrz wiernych. Z kaplicznych lamp sączyło się krwistoczerwone światło, oblepiające nagie, kamienne ściany. Agresywna czerwień budziła do życia cienie kładące się na majestatycznym ołtarzu; ołtarzu, na którym spoczywała kolejna ofiara. Pełną napięcia ciszę przerwał prowadzący ceremonię kapłan. – Życie do życia, krew do krwi. Czas się wypełnił. Oto dar życia na chwałę boga śmierci. Kapłan drżącymi dłońmi uniósł ceremonialny sztylet, pokryty rdzawymi plamami krwi setek ofiar. Wziął głęboki oddech, po czym gwałtownym szarpnięciem opuścił sztylet na ołtarz, przebijając swoje serce. Umierając, zapomniał o bogu. Myślał tylko o bólu pożerającym jego kruche ciało.

43


ZAPRACOWANY Anna Grzeszczyk Śmierć, wygodnie rozparta w fotelu, przyglądała się Jackowi. Mężczyzna za pomocą ramienia przyciskał do ucha telefon, żeby w trakcie rozmowy z przełożonym móc jednocześnie wypełniać tabelki w komputerze. Praca w korporacji cholernie wyniszczała, ale Jacek zdawał się tego nie zauważać. Podobnie jak tego, że niedawno żona odeszła z innym i tego, że w fotelu obok siedzi zakapturzona postać z kosą w jednej ręce i jego poranną kawą w drugiej. Ponura Żniwiarka upiła kilka łyków, po czym powoli wstała, przeciągnęła paliczkiem po ostrzu i zbliżyła się do Jacka, przelotnie zerkając na monitor. Biorąc zamach, pomyślała: „Deadline... Podoba mi się to słowo”.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

44


PRAGNIENIE Krzysztof Guz Wcale nie było tego dużo, ledwie cztery litrowe butelki. Normalna dawka, która wyzwoliła ciało z bólu, uspokoiła chaotyczne myśli i pozwoliła odzyskać trzeźwość widzenia świata. Wiedziała, że jest to dla innych obce, niespotykane, niepojęte, może przerażające. Ile już razy widziała strach powodowany niemożliwością pojęcia przez nich tak dla niej zwykłej potrzeby zaspokojenia. Znów niepotrzebna afera, zamieszanie, krzyki, światła i broń. Patrzyła na policjanta, podszedł ostrożnie. Pozwoliła by założył jej kajdanki i odprowadził do radiowozu. Gdy ruszyli zauważyła jak z przerażeniem spojrzał na wysuszone ciało mężczyzny. Pewnie dostrzegł wbitą igłę w tętnicy szyjnej trupa. Znów poczuła pragnienie. Wytrzyma, poczeka na konstabla.

45


PRZESYŁKA Anna Grzeszczyk – Dzień dobry. Pan Bruce...? – Tak. – Mam dla pana przesyłkę. – Ale ja nic nie zamawiałem... – Jak to? Megaodporny, czarny, lateksowy, tak? – Ale ja... – Aleja to jest gwiazd, a ja mam dostarczyć przesyłkę. – Nie, to pom... – Jaka pomyłka?! Proszę pana, my nie mylimy zamówień! Jakby pan chciał różowy koronkowy, to by był różowy koronkowy! Chciał pan wyjątkowy lateksowy uniform do zadań specjalnych. Z wbudowanym sztucznym sześciopakiem, paskiem na gadżety, podgumowanym żółtym nietoperzem, peleryną w rozmiarze XXL i... – Gościu! Nie denerwuj mnie lepiej! – Panie, co pan... – Jak mówię, że nie zamawiałem, to nie zamawiałem!!! – Ależ panie Wayne...! – Nie jestem Wayne, tylko Banner, jełopie!

46


Rymowisko


INNI Lucyna Dobaczewska Przybywają na ziemię w pojazdach bez kół i silników lekkim dotknięciem stopy łączą się z energią planety decyzje podjęte w poprzednim życiu realizują z pewnością godną dziecka najmądrzejszych rodziców chodzą wśród uśpionych ciągle ziemian zapatrzeni w swoje cele jak tamci w sny nawet nie zauważyli że jestem i widzę

48


KAMIENNE GWIAZDY Alicja Wlazło Kamienne gwiazdy rozbłysły wśród zwęglonych płatków lili róż narcyzów dalii Sunęły po niebie niczym błyskawice przecinając słońca blask Przyglądały się lilie róże narcyzy dalie Z mocą uderzały raz za razem opadając niczym bicze smagłe na lilie róże narcyzy dalie a potem płatki opadły na ziemię by przykryć posokę wojny a kamienie wzniosły się wysoko i gwiazd przybrały formę i na nowo rozbłysły

49


WSZECHŚWIAT Izabela Balińska - Lech niebyt pozostał we śnie nie uciekł a szedł dalej nim otwarłam oczy swe odszedł w inne wszechświaty otoczył się otchłani wonią zapadł w magiczną przepaść i nastał kolaps

50


JAK ŹRENICA Lucyna Dobaczewska Jak źrenica oka szarej jaszczurki zastyga ziemia zalana deszczem orlik nad lasem obniża lot krzyczy bogini przechodzi zbiera z drzew słoneczny kruszec wszystko staje się światłem nie przetrwa nawet mój cień w zmarszczce ziemi ukryty

51


KRWAWE DŁONIE Alicja Wlazło Krwawe dłonie wśród nędzy wśród smrodu obnoszę niczym szablę wszechwładną co nie zna zakłamania a fakty jedynie słuszne znane karmazynu czerwienią obleczone chciwie jakby dzień miał zakończyć się na amen jakby mnogie były winy tych bez winy oskarżonych i zdradzonych nieskażonych zakażonych? Krwawe dłonie wśród nędzy wśród grobów obnoszę i milczę

52


ŁĄKA Lucyna Dobaczewska Dokąd chodzisz gdy śpię zamknięta mówiłeś: włos z głowy ci nie spadnie a dziś naliczyłam aż trzy na poduszce na łące tysiąc dmuchawców każdy jak księżyc na zielonym niebie w słońcu odpoczywasz a ja przy tobie niby strażnik stoję nagle otworzyłeś oczy a twoje spojrzenie jak otwarta księga czytam i wiem przed czym mnie chronisz gdy śpię i jakie walki toczysz abym się obudziła

53



Subiektywnie


PIOSENKA O DORASTANIU Jagoda Wochlik

Jeff Zentner jest piosenkarzem i autorem tekstów piosenek. Wielokrotnie prowadził warsztaty muzyczne podczas wakacyjnych obozów dla nastolatków. To właśnie wtedy zrodził się w jego głowie pomysł debiutanckiej powieści „Król węży”. Książka została entuzjastycznie przyjęta nie tylko przez czytelników, ale i krytykę literacką oraz wyróżniona nagrodą Williama C. Morrisa. Lydia, Travis i Dill mieszkają w Forrestville, małym miasteczku w stanie Tennessee. Przed nimi ostatni rok szkoły średniej. Lydia jest odnoszącą sukcesy blogerką modową, która marzy o studiach i karierze w Nowym Jorku. Dill pracuje wieczorami w markecie, by pomóc matce spłacać rodzinne długi, zaciągnięte przez ojca kryminalistę. Travis ucieka w świat powieści fantasy, mierząc się w ten sposób z cierpieniem po stracie brata i przemocą ze strony ojca. Różnice w statusie materialnym i charakterach nie przeszkadzają im jednak się przyjaźnić. „Król węży” to zdecydowanie najlepszy przedstawiciel gatunku young adult, jakiego miałam okazję i przyjemność czytać w ostatnim czasie. Autor podejmuje wiele trudnych tematów. Znalazło się tu miejsce dla zmagań z trudnym dziedzictwem rodziny, problemu przemocy domowej, społecznej i rówieśniczej, niedostosowania własnej wizji przyszłości młodego człowieka, z tą, która mają dorośli. Zentner nie traktuje ich jednak w sposób powierzchowny, każdemu z nich poświęca należytą uwagę. Na szczególną uwagę zasługują także bohaterowie. Dawno nie spotkałam w powieści młodzieżowej tak nieszablonowych i dobrze skonstruowanych postaci. Każda z nich ma osobowość, charakter, własne dążenia, a także historię, która za nią stoi i ją ukształtowała. Wszyscy bohaterowie, choć tak różni, dają się lubić. Kibicujemy im, boimy się o nich, płaczemy i cierpimy z nimi. Myślę, że wielu nastolatków czytających tę powieść, będzie mogło się zidentyfikować z Lydią, Dillem i Travisem. Jedyne, co mnie denerwowało podczas lektury, to podawanie przez tłumacza miar w tradycyjnych systemach amerykańskich – na przykład stopach, które w przypisie zostały przeliczone na centymetry. Znacznie lepiej dla tekstu i zdecydowanie prościej byłoby przeliczyć miary na europejskie i zrezygnować z przypisów. „Król węży” to zdecydowanie powieść godna polecenia. Nie jest płytka ani miałka, jak wiele reprezentantek dzisiejszego young adult. Naprawdę zasługuje na to, by nie przechodzić koło niej obojętnie. Z całą pewnością nawet niejeden dorosły odnalazłby przyjemność w lekturze tej książki.

56


Tytuł: Król węży Tytuł oryginału: The Serpent King Autor: Jeff Zentner Tłumaczenie: Zuzanna Byczek Wydawnictwo: Jaguar Data wydania: 11 kwietnia 2017 Liczba stron: 360 ISBN 9788376865515

57


DEMONICZNA KONSPIRACJA Marek Adamkiewicz Bardzo cieszy, że Mucha Comics coraz głębiej wchodzi w komiksową grozę. Dzięki takiej wydawniczej polityce polski czytelnik ma okazję poznać kilka niezwykle interesujących tytułów. Jednym z takowych jest właśnie „Outcast”. Pierwszy tom wciąż powstającej serii autorstwa Roberta Kirkmana i Paula Azacety intrygował. Przedstawiona w nim historia była jednak dosyć enigmatyczna i wyraźnie dało się wyczuć, że twórcy dopiero rozpoczynają zdradzanie szczegółów na temat bohaterów i świata przedstawionego. To, co zdążyli przekazać, mocno wzmagało ciekawość odbiorcy. „Bezkresne, nieprzebyte zgliszcza” rzucają nieco więcej światła na to, o co w tym wszystkim chodzi. Całe życie Kyle’a Barnesa naznaczone jest traumą. Z niewiadomych przyczyn jego bliskich prześladuje potężna, mroczna siła, która w ten sposób chce dotrzeć do samego bohatera. Młody mężczyzna przez długi czas uważał, że dobrym sposobem na walkę z dręczącymi jego rodzinę demonami będzie odcięcie się od świata w małym miasteczku, Rome. Powoli zdaje sobie jednak sprawę, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Nadchodzi czas, kiedy Kyle będzie musiał stanąć do walki o życie swoje i swoich bliskich. Atmosfera się zagęszcza, piekielne siły nie odpuszczają, a w Rome dochodzi do coraz większej liczby opętań. „Outcast” nie jest zwyczajnym, standardowym straszydłem, Kirkman ponownie kładzie duży nacisk na warstwę obyczajową. Jego bohaterowie nie są nieskazitelnymi „rycerzami Chrystusa”, którzy wyruszają na religijną krucjatę, by czynić to, co słuszne i walczyć z Piekłem. To ludzie pełni wątpliwości, którzy nie do końca wiedzą, jaką ścieżką podążać, co zrobić, żeby przeciwstawić się złu i w jaki sposób ochronić swoich bliskich przed zagrożeniem. Mają oczywiście dobre intencje, ale dopiero muszą dojrzeć do tego, by zmierzyć się z wrogiem bez strachu i ze świadomością własnych mocnych stron. Dopóki tego nie zrobią, dopóty przeciwnik będzie miał przewagę. Całości bardzo dobrze robi powolne odkrywanie przez scenarzystę kolejnych kart z przeszłości Kyle’a Barnesa. Do tej pory dowiedzieliśmy się, że bohater za młodu zmagał się z opętaną matką, a później podobny problem zaistniał w jego małżeństwie. Teraz nieco lepiej poznajemy jego żonę. Z jej rozmowy najpierw z Megan, a później z samym Kyle’m, dowiadujemy się jak ona postrzega to, co wydarzyło się w przeszłości, ile pamięta z tych traumatycznych wydarzeń i jaki ma obecnie stosunek do swojego byłego męża. Sceny z jej udziałem obfitują w emocje, dzięki czemu ta warstwa „Outcast” jest istotnym elementem całej opowieści. Drugi tom „Outcast” podsuwa czytelnikowi kilka interesujących tropów odnośnie do celu, do jakiego mogą dążyć demony. Ciekawym pomysłem było wprowadzenie większego planu, kolejni ludzie kierowani przez piekielne byty nie tylko ze sobą rozmawiają, ale zdają się dzielić wspólną tajemnicę. Na razie znamy tylko termin „scalenie”, ale o co konkretnie chodzi, dowiemy się prawdopodobnie dopiero w kolejnych odsłonach serii. Na tę chwilę ów wątek jest dosyć enigmatyczny, ale przy

58


tym niezwykle sugestywny. Jeśli ktoś oglądał serialowego „Egzorcystę”, to wie, że może tam znaleźć podobny motyw, jednak warto przy tym pamiętać, że tytuł Roberta Kirkmana był pierwszy. Ilustracje stoją na podobnie wysokim poziomie jak w przypadku „Otacza go ciemność”. Paul Azaceta nie rysuje w wybitnie realistycznej konwencji, jego prace sprawiają wrażenie brudnych, nie kładzie też dużego nacisku na pokazanie detali. Tła są często umowne i jednostajne kolorystycznie. Jednak to wszystko doskonale pasuje do wykreowanego przez scenarzystę nastroju przyczajonej grozy. W „Bezkresnych, nieprzebytych zgliszczach” nie ma wizualnych fajerwerków, tylko sugestywna wizualizacja przytłaczającej, szarej rzeczywistości. Dobre wrażenie sprawiają też nałożone na ilustracje kolory. Odpowiedzialna za ten aspekt Elizabeth Breitweiser utrzymała całość w stonowanych barwach, co także pomaga w wykreowaniu tej dusznej atmosfery, charakteryzującej całość. Drugi tom „Outcast” sprawia jeszcze lepsze wrażenie niż jego poprzednik. Rozwinięcie historii jest naprawdę satysfakcjonujące i zaostrza apetyt na więcej. Dzięki odkryciu przez scenarzystę kilku istotnych fabularnych kart opowieść zdecydowanie nabiera rumieńców. To dowód na to, że w tematyce demonicznych opętań wciąż można opowiedzieć coś, co nie trąci sztampą i potrafi zainteresować odbiorcę. Przebieg fabuły w „Bezkresnych, nieprzebytych zgliszczach” i zakończenie tomu sugerują zresztą, że w dalszych odsłonach tej opowieści będzie równie ciekawie. Tytuł: Bezkresne, nieprzebyte zgliszcza Seria: Outcast Tom: 2 Scenariusz: Robert Kirkman Rysunki: Paul Azaceta Kolory: Elizabeth Breitweiser Tłumaczenie: Marek Starosta Tytuł oryginału: Outcast Vol. 2: A Vast And Unending Ruin Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 128 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-90-0

59


W POSZUKIWANIU POMYSŁU Maciej Rybicki

Muszę przyznać, że początek “Uncanny X-Men” pisanego przez Briana Michaela Bendisa zrobił na mnie całkiem spore wrażenie. Udanym zabiegiem była lekka zmiana perspektywy i zatopienie mutanckiej rzeczywistości w jeszcze głębszej szarości. W końcu sztandarowymi postaciami stali się człowiek, który dopiero zabił Charlesa Xaviera, jeden z największych przeciwników X-Men w ich historii czy też była Biała Królowa Hellfire Club. Z czasem pojawiły się jednak nowe wątki, zbliżające najbardziej zasłużony z mutanckich projektów tak do „All-New X-Men”, jak i do „Wolverine i X-Men”. Niezwykle istotne dla ewolucji tytułu okazały się też wydarzenia „Bitwy Atomu”, wskutek których przeniesieni do naszych czasów oryginalni X-Men przeszli na stronę Cyclopsa. „Uncanny X-Men” pisane przez Bendisa wydawało się być serią, która miała też całkiem spore pretensje artystyczne. Z zaciekawieniem więc przyglądałem się temu, czy uda się ten charakter zachować. „Dobry, zły, Inhuman” jest swoistym miszmaszem pomysłów i wątków. Dostajemy więc zarówno lekki epizod z wypadem „na miasto” mieszkanek Szkoły im. Xaviera, wątek opleciony wokół rozpylenia mgły terrigenowej i pojawiania się w uniwersum Marvela „przebudzonych” Inhumans, wypad uczniów szkoły do Savage Landu, kontynuację wątku organizacji kierowanej przez Mystique, jak i znacznie poważniejszy powrót do rozważań o ciężkim brzemieniu przeszłości Cyclopsa. Sporo. Momentami trochę trudno się w tym wszystkim połapać, jeśli nie zna się dobrze wcześniejszych tomów serii i wydarzeń z tytułów powiązanych. Poziom „wejścia w fabułę” ustawiony jest więc relatywnie wysoko (jak to często bywa, gdy jeden scenarzysta równolegle pisze kilka przeplatających się serii). Problem w tym, że nawet gdy się to uda, niełatwo tak naprawdę odnaleźć jakąś myśl przewodnią, zasadniczy wątek tej serii. Poza tym „drobnym” zgrzytem jest jednak całkiem nieźle – przede wszystkim poszczególne epizody są udane. Bendis udowadnia, że wciąż miewa całkiem niezłe pomysły. Zdecydowanym plusem jest także przywołana już przeze mnie swoista „szarość” tej serii. Bardzo trudno jednoznacznie ustosunkować się do poszczególnych postaci – Cyclops, Magneto, Emma Frost, nawet Kitty Pryde (sic!) nie dają się łatwo zakwalifikować jako bohaterowie pozytywni bądź negatywni. Wspominałem wcześniej także o artystycznych ambicjach, które odnaleźć można w „Uncanny X-Men”. Poza pogłębieniem bohaterów i złożonością fabuły najdobitniej widać to chyba w warstwie ilustracyjnej. Ku pewnemu zaskoczeniu dynamiczne, nieco kreskówkowe prace Chrisa Bachalo wydają się najbardziej zachowawcze ze zdobiących ten album. Absolutnie fantastycznie wypada za to zeszyt rysowany przez Marco Rudy’ego. Afrykański artysta tworzy plansze wręcz obłędnie rozplanowane, wychodzące poza klasyczny schemat kadrowania. To, a także nieco bardziej stonowany sposób kolorowania powoduje, że czytelnik nie ma wątpliwości, iż obcuje z komiksem wykraczającym poza amerykański mainstream.

60


Mam dość mieszane uczucia względem trzeciej odsłony „Uncanny X-Men”. Niewątpliwie unikanie czarno-białych podziałów, a także artystyczne pretensje każą przyglądać się temu tytułowi z zainteresowaniem. Jednocześnie irytuje coraz bardziej zauważalny brak wyrazistego wątku głównego. Przychodząca na myśl w pierwszej kolejności „pokuta” Cyclopsa jest bowiem zbytnio schowana, rozmyta pośród wielu innych tematów. I choć na poziomie poszczególnych zeszytów Bendis jest w stanie zaoferować czytelnikowi całkiem sporo dobrych pomysłów, to gdy spróbujemy poszukać czegoś szerszego, głębszego, może być problem z dojściem do tego, o co scenarzyście tak naprawdę chodzi. Mimo wszystko z chęcią będę „Uncanny X-Men” śledzić nadal. Jakby nie patrzeć, to właśnie TEN tytuł przysłużył się najbardziej budowie mutanckiej części uniwersum Domu Pomysłów i wciąż tkwi w nim spory potencjał. Tytuł: Dobry, zły, Inhman Seria: Uncanny X-Men Tom: 3 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Chris Bachalo, Kris Anka, Marco Rudy Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: Uncanny X-Men: The Good, the Bad, the Inhuman (Uncanny X-Men #14-18) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: kwiecień 2017 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1941-3

61


TERAPIA SZOKOWA Marcin Knyszyński

Postanowiłem zaburzyć nieco chronologię omawiania poszczególnych książek Palahniuka. Wydawnictwo Niebieska Studnia wydało ostatnio zbiór opowiadań zatytułowany „Zmyśl coś”. Ciekawość była silniejsza. „Dziennik” poczeka – przyjrzyjmy się krótkim formom autora „Kołysanki”. Czy i tu daje się poznać jako bezkompromisowy kontestator całkowicie zmerkantylizowanego, współczesnego stylu życia oraz wywołujący kontrowersje mizantrop? Zdecydowanie tak. Opowiadania Palahniuka to małe literackie eksplozje, każde z nich to szturchaniec wymierzony czytelnikowi. Autor szturcha stylem, który w każdym opowiadaniu jest inny, charakterystyczny dla bohatera lub tematu przewodniego. W „Puk Puk” narratorem jest odpychający, niepotrafiący myśleć abstrakcyjnie amator chamskich dowcipów; w „Eleonorze” mamy nieco niezrozumiały chwyt polegający na zamianie niektórych słów na inne, podobnie brzmiące ale niemające nic wspólnego ze słowem właściwym; w „Tych sprawach” płyniemy strumieniem świadomości człowieka wspominającego tragiczną w skutkach próbę intymnego kontaktu w samochodzie; „Liturgia” ma formę okólnika ze spółdzielni mieszkaniowej, w którym przestrzega się mieszkańców przed zagrożeniem ze strony zwierząt wykopujących ludzkie szczątki; „Wyprawa” to opowiadanie grozy – pojawia się w nim wątek poszukiwania najstraszniejszego potwora na świecie. Palahniuk stawia czytelnika przed szeregiem antypatycznych i czasami odrażających bohaterów. Poznajemy otyłego, wiecznie spoconego uczestnika festiwalu palenia gigantycznej kukły, który chowa w swym pępku najróżniejsze środki psychoaktywne; faceta jeżdżącego ze swoim nowo narodzonym dzieckiem po zakazanych dzielnicach w poszukiwaniu seksualnych wrażeń; kobietę, która wybrała na męża słabeusza tylko po to aby nim sterować i która bez skrupułów poświęci swe małżeństwo dla pieniędzy z odszkodowania; bardzo nieatrakcyjnego gościa, który wziął za żonę upośledzoną kobietę w sobie tylko wiadomym celu; zarządców makabrycznego ośrodka, gdzie odbywa się terapia nawracania gejów i ostatecznie pewnego nastoletniego uwodziciela, skrywającego tajemnicę tak potworną, że odbiera ona zmysły podrywanym przez niego dziewczynom. Bardzo rzadko w literaturze możemy spotkać w jednym miejscu tak wiele ohydnych indywiduów – tu jest ich prawdziwe zatrzęsienie. Krótkie formy Palahniuka to potężna dawka drastycznych scen, wulgarnych historii, ciągłych wycieczek za granicę dobrego smaku oraz testów czytelniczej wrażliwości. Czego tu nie ma – właściciel nowo zakupionego konia, który odkrywa, że jego podopieczny brał udział w amatorskich filmach porno; wstrząsające znalezisko na pewnym festiwalu; lekcja, jaką pewna dziewczyna dostaje od swojego narzeczonego w myjni samochodowej; niewiarygodne sytuacje zdarzające się na randkach pewnego kolesia o ksywie „Kanibal” i w końcu ekstremum ekstermów – wydarzenia z opowiadania „Król Ropuch”.

62


Wszystkie te groteskowe obrzydlistwa i kontrowersje, tak ciasno upakowane w omawianym zbiorze opowiadań mogą czasem przysłonić inne, ciekawe rzeczy, które Palahniuk próbuje powiedzieć. Bo próbuje, choć jest to raczej tyrada skierowana do wypróbowanych i wiernych fanów niż do tych, którzy jego twórczości nie znają. Fani, w tym ja, będą przynajmniej bardzo zadowoleni, a czasem nawet, mimo odpowiedniego przygotowania, zaskoczeni i może lekko zszokowani. Bo teoretycznie Palahniuk gra ciągle na jednej, tej samej buntowniczej nucie. A w „Zmyśl coś” udaje mu się zagrać takie riffy, że nawet ci, którzy myślą, że przeczytali już wszystko, muszą porządnie zweryfikować swe założenia. Z kolei osoby, dla których ten zbiór będzie pierwszym kontaktem z autorem, zarobią raczej siarczysty policzek i zaliczą kąpiel w klozecie. Choć trzeba pamiętać, że terapia szokowa czasem przynosi ciekawe rezultaty. Palahniuk znowu punktuje świat goniący za pieniądzem, reklamą i rzeczami, których nikt nie potrzebuje, ludzi pozbawionych głębszej refleksji nad swoim życiem i poddających się dyktatowi kolorowych czasopism lub odmóżdżającym serwisom internetowym, śledzącym życie „gwiazd”. Wytyka pazerność, dwulicowość, chamstwo, pozerstwo, konformizm, wyrachowanie, brak ambicji i wygodnictwo. Szczególnie wyraźnie widać to w trzech opowiadaniach, których bohaterami są zwierzęta. Palahniuk-Ezop przedstawia Małpę, dorabiającą jako hostessa od skrajnie śmierdzącego sera w centrum handlowym i wierzącą w to, że czeka ją jakiś rozwój zawodowy; Kojota, któremu wydaje się, że im bardziej zdradza żonę, tym bardziej uświadamia sobie jak bardzo ją kocha; oraz Koguta, Królika i Mrównika, którzy pozbawieni wsparcia dorosłych stają się ofiarami systemu społecznego w jakim żyją i zamieniają się z szkolnych prymusów w wąchających klej degeneratów. W każdej opowieści Palahniuka możemy znaleźć morał, czasem po prostu przykryty grubą warstwą nieczystości. Niektóre teksty aż proszą się o przerobienie na powieść – chociażby „Skłonności”, „Wielka pochodnia” i „Feniks” to opowiadania z potencjałem na pełnoprawną książkę. Czym zatem jest ten bardzo odważny literacki performance? Kontrowersyjnym występem nastawionym na przyciągnięcie uwagi i zaszokowanie publiczności? Czy nie jest czasem tak, że forma przekazu, jaką przyjął Palahniuk tak mocno ciąży ku prowokacji, że czasami ociera się o śmieszność? Jeśli w zamyśle autora miała to być próba dotarcia do szerokiego grona odbiorców i krzyk z literackiej ambony, taki jak w „Fight Club”, to nie mogło się to udać. Myślę jednak, że ojciec Tylera Durdena jest już zbyt świadomym twórcą i na takie kaznodziejskie eskapady szkoda mu już czasu. „Zmyśl coś” jako realizacja własnej, autorskiej wizji i sposób na artystyczną ekspresję, niekoniecznie zsynchronizowaną z czytelniczymi oczekiwaniami, gustem i doświadczeniem, sprawdza się jednak znakomicie. Tytuł: Zmyśl coś Tytuł oryginalny: Make Something Up. Stories You Can’t Unread Autor: Chuck Palahniuk Tłumaczenie: Elżbieta Gałązka-Salamon, Agata Napiórska, Klaudia Stępień Wydawca: Niebieska Studnia Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 3521 ISBN: 9788360979518

63


NA TERENIE WROGA Marek Adamkiewicz

Recenzowanie kolejnych tomów danego cyklu wcale nie jest zadaniem łatwym, a gdy seria trzyma wyrównany poziom, jeszcze trudniej powiedzieć o niej coś odkrywczego. Właśnie taki problem mam z czwartą odsłoną znakomitych „Chłopaków” Gartha Ennisa i Daricka Robertsona. Już wcześniej autorzy pokazali, że doskonale czują się w zaproponowanej konwencji, a wraz z następnymi zeszytami ich dobra twórcza forma nie tylko się nie kończy, ale umacnia. „Na nas już czas” stanowi tego świetny przykład. Kolejna misja ekipy dowodzonej przez Billy’ego Rzeźnika dotyczy infiltracji jednej z superbohaterskich grup. Jako szpieg wytypowany zostaje Hughie, który pod ksywką Kobziarz ma wniknąć w szeregi G-Ludzi. Reszta składu działa z innej strony, Cycuś Glancuś podejmuje próbę dowiedzenia się, dlaczego jedna z członkiń G-Ludzi popełniła samobójstwo, a Rzeźnik odkrywa kilka ciekawych rzeczy na temat „supków”. Sprawy dynamicznie zmierzają do rozwiązania, które może mieć duży wpływ na inne grupy bohaterów i ich relacje z rządową korporacją Aero-American oraz samymi Chłopakami. Od samego początku jedną z głównych zalet „Chłopaków” jest kreacja bohaterów, zwłaszcza tych stojących na pierwszym planie. Tym razem uwaga Ennisa skupia się przede wszystkim na Hughiem. Tyci Szkot bierze sobie do serca rolę, którą musi grać. Jako szpieg penetrujący otoczenie G-Ludzi jest dosyć skuteczny, to, co ma robić (czyli podkładać pluskwy w siedzibie „supków”) robi, ale w wykonaniu misji pojawiają się pewne problemy. Jako stosunkowo świeży członek Chłopaków, Hughie ma dużo skrupułów. Mimo szkód, jakie superbohaterowie wyrządzili w jego życiu, jest on w stanie próbować usprawiedliwić działania niektórych z nich i szukać dla nich ratunku. Warto zaznaczyć, że bohater nie trafia od razu do głównej grupy, ale do jej zaplecza, w której przebywają herosi dopiero czekający na wewnętrzny awans i, przynajmniej w oczach Hughiego, mniej zdegenerowani niż regularny G-skład. Interesującym wątkiem jest też relacja Szkota z jego dziewczyną; tutaj nic nie posuwa się za bardzo do przodu, ale podskórnie czuć przebijające spod tej sielanki kłopoty. Tylko czekać, aż Hughie dowie się, w jaki sposób Annie załapała się do Siódemki, a wtedy altruizm i dobroduszność chłopaka mogą zostać wystawione na niełatwą próbę. Cieszy, że Garth Ennis nie zapomina też o pozostałych bohaterach. Najmniej czasu dostają Francuzik i Niewiasta, ale coś się w końcu ruszyło w kwestii Cycusia Glancusia. Co prawda nie znajdziemy zbyt wielu scen z jego udziałem, ale mają one duży ciężar emocjonalny. Bohater idzie tropem śmierci superbohaterki i trafia do jej rodzinnego miasta, gdzie poznaje pewnego mężczyznę, który od lat usiłuje poradzić sobie ze stratą. Rozmowy tych dwóch robią wrażenie i zostają w pamięci, stanowiąc przy okazji dowód, że seria Ennisa, gdy tylko chce, potrafi dać po głowie nie tylko scenami dosłownej przemocy, ale i tymi o wydźwięku dramatyczno-obyczajowym.

64


Warto jednak pamiętać, że to nie dramat jest główną siłą „Chłopaków”, ale umiejętne szokowanie i obrzydzanie. Te dwa elementy ponownie dochodzą tu do głosu po lekkim przystopowaniu w „Balsamie dla duszy”. Być może kandydaci do G-Ludzi sprawiali początkowo zbyt miłe wrażenie, w każdym razie Ennis zdecydował, że będzie to dobry moment na przypomnienie czytelnikowi seksualnych ekscesów „supków”. Jednak szokowanie nie jest celem samym w sobie, a jedynie środkiem do celu, jakim jest ukazanie degeneracji tych, których społeczeństwo zwie obrońcami. Ten element to cecha charakterystyczna „Chłopaków” od samego początku, chociaż co wrażliwsi czytelnicy mogą być w pewnych momentach nieco zniesmaczeni. Z drugiej strony, nikt, kto nie jest w stanie takiej formy artystycznej ekspresji zaakceptować, zapewne nie dotarł aż do tomu numer cztery. Rysunki Daricka Robertsona nie niosą ze sobą absolutnie żadnego zaskoczenia. To ta sama fachowa i rzetelna robota co w poprzednich odsłonach cyklu. Jest odpowiednio krwiście, efektownie i nowocześnie, a gdy trzeba, także bardzo dynamicznie. Artysta zadbał o dobre zwizualizowanie bohaterów, przy każdym jest odpowiednio szczegółowy, dobrze oddając mimikę i targające nimi emocje. Oby w kolejnych tomach był w równie wysokiej twórczej formie. Nie będzie zaskoczeniem stwierdzenie, że czwarty tom „Chłopaków” stoi na podobnym poziomie jak trzy poprzednie. Tym razem Garth Ennis zaserwował nam jedną, dosyć długą i zamkniętą historię, co pozwoliło na jeszcze głębsze wejście w świat przedstawiony. Nie poznajemy być może jakichś rewolucyjnych szczegółów z życia bohaterów, ale obraz całości został odpowiednio poszerzony. Nie ma żadnych wątpliwości, że „Chłopaki” to jedna z najciekawszych serii ukazujących się obecnie w Polsce, a lektura kolejnych tomów sprawia, że z tym większą niecierpliwością czeka się na następne. Tytuł: Na nas już czas Seria: Chłopaki Tom: 4 Scenariusz: Garth Ennis Rysunki: Darick Robertson, John Higgins Kolory: Tony Avina Tłumaczenie: Arkadiusz Czerwiński Tytuł oryginału: The Boys, vol. 4 – We gotta go now Wydawnictwo: Planeta Komiksów Wydawca oryginału: Dynamite Entertainment Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 200 Oprawa: miękka Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-947355-0-0

65


BIBLIOTEKARKA NA TROPIE ZBRODNI JUŻ PO RAZ DZIEWIĄTY Jagoda Wochlik

Charlaine Harris jest znana przede wszystkim jako autorka serii o Sookie Stackhouse, na podstawie której HBO stworzyło serial „Czysta krew”. Jednakże na swoim koncie ma także serię o Aurorze Teagarden, bibliotekarce z Lawreceton, małego miasteczka w Georgii. Choć ósma część cyklu kończy się tak, jakby czytelnicy mieli pożegnać się z nią na zawsze , Aurora powraca z kolejnymi perypetiami, w dziewiątej już książce – „Małe kłamczuchy”. Bohaterkę odnajdujemy niemal dokładnie w tym samym punkcie życia, w którym ją opuściliśmy. Od momentu zakończenia akcji poprzedniej książki mija zaledwie parę tygodni. Aurora zostaje żoną Robina Crusoe, autora kryminałów. Okazuje się także, że spodziewa się dziecka. Zaczyna snuć plany na przyszłość, gdy wraz z grupą nastolatków ginie jej brat, Philip. Aurora nie byłaby sobą, gdyby nie rozpoczęła poszukiwań na własną rękę. W „Małych kłamczuchach” pojawiają się dobrze nam znani z poprzednich części bohaterowie. Przewinie się zatem pastor Scott i jego rodzina, przyjaciółki Aurory: Amina, Lizanne i Angel, kolega z biblioteki Perry i jego matka Sally. Dla wszystkich, którzy są wielbicielami cyklu, będzie to miłe spotkanie z dawnymi przyjaciółmi, w trakcie którego można się będzie dowiedzieć, co tam u nich słychać. Autorka przypomni nam też kilka faktów z życia swojej bohaterki, jak choćby śmierć jej bratowej Poppy czy odziedziczenie spadku po innej emerytowanej bibliotekarce. Jednakże powieść została skonstruowana tak, że nieznajomość poprzednich części zupełnie nie przeszkadza w lekturze. Dziewiąta książka o Aurorze Teagarden płynie stałym kursem wytyczonym przez jej poprzedniczki. Będzie zatem trochę sensacji, trochę kryminału i mnóstwo wątków obyczajowych o życiu klasy średniej w małym, nieco prowincjonalnym miasteczku na obrzeżach Atlanty. Rozwiązanie, jak zawsze w cyklu, będzie trochę nieprawdopodobne, trochę nierealne i wyciągnięte jak królik z kapelusza. Bo gdy się zaczniemy w nie wgłębiać, dojdziemy do zasadniczego pytania: „Tylko po cholerę on to zrobił?”. Jeśli jednak patrzeć na te powieści z przymrużeniem oka, mogą zapewnić przyjemną rozrywkę na jedno lub dwa popołudnia. Szału nie ma, ale czyta się to bez przykrości. Powieści z cyklu o bibliotekarce z Lawrenceton nie są wybitną literaturą. To typowe powieści pociągowe. Szybko się je czyta i równie szybko zapomina, ale na pewno stanowią dobrą rozrywkę. Niezaprzeczalnie muszą coś w sobie mieć, skoro powstało już dziewięć tomów, prawda?

66


Tytuł: Małe kłamczuchy Tytuł oryginału: All the Little Liars Autor: Charlaine Harris Tłumaczenie: Martyna Plisenko Wydawnictwo: Replika Data wydania: 26 kwietnia 2017 Liczba stron: 344 ISBN 9788376746029

67


AMAZONKA W AKCJI Marek Adamkiewicz Wonder Woman nie jest w Polsce szczególnie popularną bohaterką. Rodzimi wydawcy dosyć rzadko raczyli nas dotąd przygodami wojowniczej Amazonki. Poprawa tej sytuacji nastąpiła całkiem niedawno, kiedy Egmont rozpoczął wydawanie przygód heroiny z „Nowego DC Comics”, a w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów DC ukazał się „Krąg”, na łamach którego Diana i jej towarzyszki z Temiskiry mierzyły się z nazistami. To wszystko jednak nic, ponieważ fani komiksów dopiero teraz otrzymali tytuł, który jest prawdziwie godny najpopularniejszej superbohaterki ze stajni DC. Run Grega Rucki wydobył z tej postaci wszystko, co w niej najlepsze. Pierwszy tom tego zbiorczego wydania można podzielić na dwie części. Pierwsza, krótsza, zawiera „Hiketeję”, opowieść nominowaną do nagrody Eisnera. Diana przyjmuje w niej pod swoje skrzydła pewną kobietę, Danielle Wellys. Obie wiążą się ze sobą na zasadzie starogreckiego rytuału, w myśl którego jedna osoba prosi drugą o opiekę i schronienie. Opiekun nie może zawieść zaufania podopiecznego, w innym przypadku poniesie straszliwe konsekwencje. Problem jest jednak taki, że Danielle ściga Batman, który chce pociągnąć ją do odpowiedzialności za popełnione przestępstwa. Dalsza część albumu to już dłuższa historia, w której polityka i dyplomacja mieszają się z knowaniami i grecką mitologią. Wonder Woman musi tu zmagać się między innymi z ludźmi, którzy chcą zdyskredytować jej poczynania i pokazać ją jako osobę, która wcale nie dba o dobro innych. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bowiem przeciwności, z którymi będzie musiała radzić sobie bohaterka, pojawi się dużo więcej. Pierwsza składowa tomu, „Hiketeja”, robi bardzo dobre wrażenie. Rucka konstruuje fabułę na podobieństwo greckiej tragedii – praktycznie wszyscy występujący w tej opowieści bohaterowie stoją pod ścianą, a ich pole manewru jest doprawdy minimalne. Jakiejkolwiek decyzji by nie podjęli, dla kogoś będzie miała tragiczne konsekwencje. Ta historia mimo tego, że stosunkowo prosta i oparta na klasycznym schemacie, doskonale dawkuje napięcie. Scenarzysta potrafił od początku zaintrygować i sprawił, że czytelnik przejmuje się losami bohaterów. Nie dziwi fakt, że „Hiketeja” była nominowana do Nagrody Eisnera, najważniejszego branżowego wyróżnienia, Greg Rucka pokazał w niej bowiem pisarski kunszt, który pozwolił wycisnąć z, wydawałoby się standardowej opowiastki coś, co mocno zapada w pamięć. Reszta albumu jest, na szczęście, równie dobra, chociaż już nieco inna w ogólnym wydźwięku. Całość rozciągnięto aż na jedenaście zeszytów co pozwala scenarzyście na dobre rozplanowanie fabuły. I tak się w istocie dzieje. Początkowo poznajemy nowego pracownika ambasady Temiskiry. Jonah McCarthy jest świeżakiem, którego zadaniem będzie organizacja spotkań, niekiedy uczestniczenie w dyplomatycznych potyczkach, a także pomoc w dziale prawnym. Postać zupełnie anonimowa? W zasadzie tak, ale poświęcenie jej uwagi w początkowej fazie opowieści daje wyraźny sygnał, że dla Rucki istotni będą także bohaterowie drugoplanowi i odpowiednie nakreślenie tła. I tak jest w istocie. Członkowie ambasadorskiej świty Wonder Woman nie zawsze grają pierwsze

68


skrzypce w wydarzeniach, ale są ich istotnymi elementami, które w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie potrafią dać o sobie znać. Dzięki takiemu ich zaprezentowaniu scenarzysta uwiarygadnia świat przedstawiony – ten przy całej swojej fantastyczności potrafi nabrać całkiem realnych kształtów. Na łamach omawianego tomu Greg Rucka prezentuje prawdziwie fascynującą mieszankę polityki i dyplomacji z przygodą, spiskami i grecką mitologią. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że poszczególne elementy nie do końca do siebie pasują, jednak autor potrafił połączyć je w taki sposób, że praktycznie nic nie zgrzyta. Wątki polityczne są odpowiednio wiarygodne i przedstawione „na poważnie”. Wonder Woman zostaje zaprezentowana jako postać dobrze orientująca się w międzynarodowych stosunkach, ale nie brakuje jej altruizmu, który być może nie zawsze pasuje do jej roli polityka, ale sprawdza się, gdy pani ambasador przywdziewa swój kusy strój i rusza ratować świat. Z jednej strony sporo tu zwyczajnych spraw(polityka, autorskie tournée promujące książkę), z drugiej zaś zostajemy rzuceni w świat greckich bóstw i ich intryg. Kontrast spory, ale o dziwo, autorowi udało się przedstawić tę fabularną płaszczyznę tak, że nie kłóci się ona zbytnio z tą pospolitą resztą. Warto zresztą pamiętać, że to wciąż opowieść o superbohaterce i nie mogło zabraknąć w niej przygody i fantastyki. Istotne jest, że Rukcce udało się zachować złoty środek i całość nie jest ani zbyt poważna w wydźwięku, ani zbyt nierealna i wydumana. Za ilustracje opowiada kilku artystów. Ja jestem pod dużym wrażeniem pracy J. G. Jonesa, który zobrazował „Hiketeję” oraz był autorem paru okładek poszczególnych zeszytów. Jego rysunki są efektowne, realistyczne i dobrze oddają ponury wydźwięk tej historii. Dalsza część albumu pod względem wizualnym prezentuje się już bardziej standardowo, choć wciąż to rzemiosło przynajmniej dobrej klasy. Drew Johnson jest staranny, jego styl jest klasyczny i zwyczajnie bardzo komiksowy, co sprawia, że jego prace sprawiają miłe dla oka wrażenie, ale też nie zostaną w pamięci na dłużej. Większych wizualnych wpadek nie ma, i to jest najważniejsze. „Wonder Woman” od Grega Rucki dobrze przedstawia postać najbardziej znanej amerykańskiej superbohaterki tym czytelnikom, którzy nie mieli z nią dotąd zbyt dużej styczności. Mimo że nie uświadczymy tu genezy przeszłości tej heroiny, to całość jest na tyle przejrzysta, ze nawet najwięksi laicy nie powinni się pogubić na kolejnych komiksowych kartach. Poziom całości jest bardzo wysoki i cieszy, że to nie koniec przygody z tą wersją Diany z Temiskiry, na obwolucie widnieje bowiem numerek „1”, a na ostatniej stronie „ciąg dalszy nastąpi”. To bardzo dobra informacja. Tytuł: Wonder Woman Greg Rucka Tom 1 Seria: DC Deluxe Scenariusz: Greg Rucka Rysunki: J. G. Jones, Drew Johnson i inni Kolory: Richard Horie, Dave Stewart i inni Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Wonder Woman by Greg Rucka Volume 1 Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 396 Oprawa: twarda z obwolutą Format: 180 x 275 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1994-9

69


WOJNY NA SYMBOLE Marcin Knyszyński Zbiór opowiadań Jakuba Nowaka, wydany w tym roku przez wydawnictwo Powergraph, jest antologią szczególną. Zawarte w nim opowiadania sprawiają wrażenie pisanych przede wszystkim dla idei i autorskiej potrzeby ekspresji, bez oglądania się na potrzeby rynku. Żaden z dziewięciu tekstów Nowaka nie uśmiecha się do czytelnika, żaden nie daje taryfy ulgowej. Są to rzeczy trudne, złożone pojęciowo i konstrukcyjnie i za każdym z nich kryje się głębia interpretacyjna, z jaką rzadko spotykam się przy okazji czytania antologii fantastycznych. Jakub Nowak przedstawia dziewięć światów rzetelnie zbudowanych od podstaw, prawie nie obudowując opowieści infodumpami, co wskazuje nie tylko na stawianie wysokich wymagań odbiorcy, ale i na spory kredyt zaufania do niego. Co możemy znaleźć w „Amnezjaku”? Przede wszystkim olbrzymią różnorodność scenografii, dopracowanych tak szczegółowo i tak napakowanych detalami, że gdyby oddać je w ręce jakiejś fabryki do zarabiania pieniędzy, powstałyby na ich podstawie całe powieści albo kilkutomowe sagi. Tymczasem Nowak wyciska ze swych kreacji najgęstszą esencję, racząc czytelnika jednorazowymi małymi kieliszkami koncentratu. Espresso, które serwuje, występuje w kilku odmianach i smakach. Może to być dickowska multirzeczywistość osadzona w PRLu; agresywny cyberpunk niedalekiej przyszłości; cyberpunk-retro, swego rodzaju hołd dla Williama Gibsona; naładowana akcją wizja wojen sztucznych inteligencji, poziomem komplikacji settingu dorównująca „Perfekcyjnej niedoskonałości” Dukaja; wycieczka do środka głowy wielce nieszczęśliwego chłopaka, kreującego dodatkowe światy, aby poradzić sobie z rzeczywistością. To również wariacja na temat tego, co by było, gdyby teoria Dicka o nieistniejącym Lemie okazała się prawdziwa; wizja krakowskiego Wawelu jako szeregu bitów w postludzkim świecie; grająca mocno na emocjach opowieść o powrocie ojca do świata żywych w ciele własnego syna; i w końcu najbardziej rozhukana, nadekspresyjna, steampunkowa wizja dziewiętnastowiecznej Polski powleczonej tajemniczą grzybstą. Opowiadanie to, zatytułowane „Karnawał”, jest prawdziwym świadectwem niezwykłych możliwości wyobraźni Jakuba Nowaka – kombinacja dukajowych skoliodoi z organicznymi masami, przez które przedzierał się Multabazao Ursa. I wystarczył tylko ten jeden tekst, abym doświadczył takiej siły rażenia i bogactwa szczegółów, jakiego dawno nie spotkałem w polskiej fantastyce. Opowiadania z „Amnezjaka” mają tę właściwość, która nie pozwala na zamknięcie zbioru z czytelniczą satysfakcją tylko po jednorazowej lekturze. Pierwszy raz z Nowakiem to próba utrzymania się na fabularnej powierzchni, dekodowanie skomplikowanych treści i układanie faktów, walka o niedopuszczenie do blamażu przed samym sobą. Druga randka to już zupełnie inna restauracja – można w końcu w spokoju podjąć próbę degustacji najbardziej wykwintnych alkoholi – czyli odkrywania drugiego dna. O czym zatem pisze Jakub Nowak? Czy możemy znaleźć jakieś spójne przesłanie, kryjące się w jego opowiadaniach? Jakiś motyw przewodni?

70


Ludzie przewijający się przez teksty składające się na „Amnezjaka” to ofiary ponowoczesnego świata. Pełno ich, jeden przy drugim, a jakby każdy osobno. Zapomnieli, jak porozumiewać się między sobą, jak po prostu rozmawiać. Współczesny świat to eksplozja nadmiaru informacji, braku chęci zakotwiczenia sensu życia na tym, co istotne. Ludzie uciekają w swoje własne, subiektywne narracje, tworzone dla nadania wszystkiemu, co nas otacza, cech utylitarności. Ich wizje świata pozbawione są punktów wspólnych i miejsc, gdzie mogłyby się one zazębiać. Dzieje się tak w przeszywającym „Zimno, gdy zajdzie”, gdzie rozpadają się wszelkie relacje międzyludzkie, a radzenie sobie ze stratą bliskiej osoby, bez dialogu i chęci zrozumienia drugiej strony, jest z góry skazane na niepowodzenie. Bohaterowie „Dominiczka mówi” nakładają własne cyfrowe obrazy na otaczającą ich wspólną rzeczywistość, odbierając jej powoli obiektywne cechy, mogące być platformą porozumienia. Neurokoneksja niby łączy wszystkich, ale bardziej ich dzieli. Każdy człowiek podłączony do sieci kreuje tak naprawdę swój własny świat, włazi do Lemowego, solipsystycznego słoika doktora Corcorana, pozwalając sztucznym impulsom kreować ścieżki komunikacyjne, zamiast oprzeć się na tych właściwych, naturalnych. „Rychu”, alternatywny Philip K. Dick, tworzy zupełnie własną, oderwaną od faktów wizję świata zafiksowaną na znanej teorii odbierającej Lemowi podstawę istnienia. I wreszcie – ekstremalne wizje subiektywizacji otaczającego świata i urzeczywistnienie własnych narracji pojawiają się w tytułowym „Amnezjaku” (wirtualne, samoświadome byty z posterunku Wawel snują swoje odrębne sagi, które według założeń ich świata mają łączyć się w tzw. „wspólne podanie”) oraz w „Ciężkim metalu” (znakomity, gęsty tekst, tylko że zupełnie nieodporny na spojlery, więc na takiej wzmiance poprzestanę). Problemy z komunikacją i znalezieniem wspólnego języka nie powstają tylko w wyniku braku chęci porozumienia. To sam świat, a właściwie światy wykreowane w opowiadaniach Nowaka, stawiają barierę. Otóż w naszej rzeczywistości powstaje pewien fałsz, z którego mało kto zdaje sobie sprawę. My, ludzie od zawsze uporczywie próbujemy systematyzować rzeczywistość. Daje nam to poczucie bezpieczeństwa, harmonii, pozwala na kategoryzację doznań. Nadajemy nazwy, znakujemy, tworzymy symbole. Jesteśmy Linneuszami rzeczywistości, doprowadziliśmy do tego, że żyjemy, jak to mówi Dominiczka „w czasach skrótów myślowych, dwukropków, fragmentów, równoważników zdań”. Nasz świat zawiera coraz więcej informacji, przy jednoczesnym status quo treści. Siłą rzeczy powstaje szum informacyjny, nadmiarowy i zbędny, ale niemożliwy do wyrugowania. Znaki i symbole zaczynają wykrzywiać rzeczywistość, kłamią, udają, że coś znaczą, a ostatecznie okazuje się, że nie znaczą nic. W „Ciężkim metalu” Łukasz, żołnierz w jakiejś dziwacznej wojnie z „przedziwnu”, koszmarnym bytem zniekształcającym rzeczywistość, mówi, że „wróg wlewa się do naszego świata, skaża semantykę, kaleczy nasze umysły, zmienia znaczenie słów, obrazów, wspomnień i emocji. Niszczy to, co w nas najważniejsze – umiejętność porozumienia. Odrywa nas od siebie, niepostrzeżenie”. Wyrodna matka bohatera „Dominiczka mówi” powraca po latach i nie pragnie porozumienia z synem w tradycyjny sposób. Mówi do niego językiem symboli memosfery, skrótami, hasztagami, nie duszą i sercem. Zrozpaczeni rodzice z opowiadania „Zimno, gdy zajdzie” myślą, że samo ludzkie ciało niesie jakąś większą wartość niż tylko kilogramy mięsa. Okazuje się, że ciało bez duszy jest tylko pustym, bezwartościowym symbolem. Szczególnym przypadkiem świata zdominowanego przez symbole jest ten z opowiadania „Retro”. To historia pewnej grupy ludzi, żyjącej w podziemiach pod Śląskiem w latach zimnej wojny. W czasach, gdy gibsonowy cyberpunk się już zestarzał, Nowak bierze akcesoria z lat osiemdziesiątych i buduje z nich swoją odpowiedź na „Neuromancera”, tworząc swoisty cyberpunk-retro. Symbole i obrazki konstytuują cały świat bohaterów opowiadania, poruszamy się ciągle w otoczeniu atrap, „kamuflaż wyewoluował w samą istotę rzeczy”. „Retro” dodatkowo wchodzi mocno w interakcję z takim czytelnikiem jak ja, który dzieciństwo spędził w PRLu. Symbole do mnie mówią. Gadają do

71


mnie okulary Jaruzelskiego, wąsy Wałęsy, pała zomowca, pikseloza Commodore, obrazki ludzi skaczący przez płoty w Stoczni Gdańskiej, foliowe ceraty w kratę, „Wind of change” Scorpionsów, mołotowy lądujące na policyjnych sukach. Próżnia semantyczna pęcznieje, chaos znaków narasta, memy wypierają treści. Powtórz swoje imię kilkadziesiąt razy, a stanie się ono bełkotem. W „Amnezjaku” sztuczne inteligencje, spersonifikowane jako królewska świta Jagiełły i mieszkańcy Wawelu, powtarzają pewne czynności, gesty i snują opowieści, które są całkowicie oderwane od swoich znaczeniowych źródeł. Symbole naszej kultury, nie dość, że zostały swoimi własnymi karykaturami (kodeksowe pozdrowienia i rytualne okrzyki oparte na kibolskich wulgaryzmach to przecież raczej anty-kultura), to dodatkowo stały się tylko pustymi ciągami bitów. Procesuje się tylko samo sedno informacji, tylko dla samego procesowania i jakiegoś mętnego tłumaczenia o potrzebie pomocy tajemniczym „ojcom” w międzygalaktycznej wojnie. A dlaczego dokładnie? Nie wiemy, bo zapominamy, doznajemy amnezji, ciągle gubimy gdzieś treści w lawinie martwych sygnatur. A każda kolejna iteracja przetwarzania treści jest coraz uboższa i coraz bardziej skarlała. Co jednak utrzymuje fałsz? Dlaczego rzeczywistość tak bardzo chętnie poddaje się stemplowaniu, dlaczego zaciera się różnica pomiędzy nią a jej przedstawieniem? Wykreowana, wirtualna nakładka na realny świat jest po prostu atrakcyjniejsza. Media społecznościowe zawierają nasze ładne zdjęcia a nie te po przebudzeniu się na kacu, reklama pokazuje świat pomalowany szminką dzielnicy wieżowców, a nie ten umazany krwią podłych przedmieść, facebook ma lajki a nie dislajki – słowem, znaki i symbole powstają, bo mają dla nas wysoką wartość. Łechczą nasze ego, głaskają po głowie, pozwalają nam poczuć się lepszymi niż reszta świata. Wykreowana rzeczywistość urealnia się coraz bardziej – tego pragniemy, uciekając od jej źródeł. W jednym z moich ulubionych opowiadań możemy doświadczyć wręcz dosłownej realizacji tej tezy. „Dziwne dni” to wizja Polski, która dostała się po drugiej wojnie światowej w obszar wpływów Stanów Zjednoczonych. Jim Morrison, syn żołnierza stacjonującego w naszym kraju, wraz z trzema chłopakami z Lublina zakłada zespół The Doors i robi oszałamiającą karierę. Staje się symbolem-monstrum, o kilka rzędów wielkości przewyższającym to co za sobą kryje. W opowiadaniu pojawia się tajemnicza, na poły realna kobieta fatalna, która ma dla Jima wejściówkę do „Klubu 27”, a także Hawthorne Abendsen, autor słynnej powieści „Utyje szarańcza”, która jak wiemy skrywała w sobie świat o wiele prawdziwszy, niż ten w którym żyli jej czytelnicy. I wreszcie pojawia się całe równoległe uniwersum z komiksowym kapitanem Żbikiem, prowadzącym swe śledztwo. Rzeczywistość polskich Doorsów miesza się z rzeczywistością Żbika, przy czym kwestia tego, które realia są pierwotne, a które wtórne, staje się mocno dyskusyjna. Znaki się urzeczywistniają, a desygnaty tracą ontologiczne podstawy. Rewelacyjne, lekko paranoiczne opowiadanie w duchu Philipa K. Dicka. A skoro o autorze „Człowieka z wysokiego zamku” mowa – Rychu, alternatywny Dick, zwraca uwagę na jeszcze jedną przyczynę siły świata wyprodukowanego przez puste emblematy. Otóż symbole mają przede wszystkim wartość użytkową, bardzo atrakcyjną dla swojego odbiorcy. Rychu mówi agentom FBI, że sowieci uknuli wobec Ameryki bardzo perfidny plan. „Technologia audiowizualna służy do wytwarzania określonych postaw, które wypierają te będące podstawą naszej kultury. W ten sposób chcą osłabić kraj. (***) To jakaś skomplikowana marksistowska technologia: przekaz ukryty jest w pozornie neutralnych obrazach i dźwiękach. Superstechnicyzowana wojna na symbole”. Świat symboli coraz częściej zaczynają rozwijać pozakulturowe czynniki, sztucznie wykreowane zgodnie z zasadą maksimum zysku. Trendy kulturowe nie powstają jako wypadkowa pojedynczych ludzkich działań, lecz jako kreacja sprytnego managera. Dokładnie taki „skok na symbole” zamierza wykonać bezwzględna korporacja z opowiadania „Dominiczka mówi”. Chce doprowadzić do tego, że czasy, które nadejdą, będą

72


erą wojen na symbole. Bezwzględnych batalii o naszą percepcję i umysły, wojen ekonomicznych toczonych za pomocą celowo zorganizowanych impulsów medialnych, gdzie łupami będziemy my – bezwolni konsumenci z wypranymi mózgami. Będzie to epoka starć przeniesionych całkowicie w świat wirtualny, czego skrajnie wyekstrapolowanym przykładem są ekscytujące wizje z tytułowego „Amnezjaka” i „Ekumenizmu”. W czasach, gdy Jacek Dukaj utkwił na dnie jakiegoś literackiego limbo a Stanisław Lem nadal nie żyje, Jakub Nowak jest jednym z tych autorów, którzy definiują pojęcie złożonej, problemowej fantastyki. Jeśli ktoś zastanawia się, jak powinno pisać się teraz science fiction, musi przeczytać „Amnezjaka”. Odpowiedź w środku. Mnie osobiście oszołomiła. Tytuł: Amnezjak Autor: Jakub Nowak Wydawca: Powergraph Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 480 ISBN: 9788364384646

73


NIE UFAJ NIKOMU Marek Adamkiewicz Trzeci zbiorczy tom „Velvet” jest zarazem ostatnim, w którym mamy okazję emocjonować się perypetiami agentki ARC-7. Fakt, że całość zamyka się w zaledwie piętnastu zeszytach nie znaczy wcale, że brakuje tu treści albo że autorzy nie mieli pomysłów, by pociągnąć tę serię dalej. Wręcz przeciwnie – akcji jest sporo, trup ściele się gęsto, a fabuła angażuje. Po prostu czasami „mniej” znaczy „więcej”. Dokładnie tak jest w przypadku szpiegowskiego cyklu komiksowego Eda Brubakera i Steve’a Eptinga. Już w dwóch poprzednich odsłonach pokazali, że doskonale czują się w obranej konwencji, a tom numer trzy tylko to potwierdza. Velvet Templeton nie ustaje w wysiłkach, by poznać prawdę o śmierci jednego z agentów ARC-7. Śledztwo musi prowadzić na własną rękę, ponieważ jest w tej sprawie ścigana – ktoś wrobił ją w to morderstwo, zatem by oczyścić swoje dobre imię, Velvet musi wspiąć się na wyżyny umiejętności. Sęk w tym, że jej przeciwnicy również zjedli zęby na szpiegowskiej grze, wynik zbliżającej się wielkimi krokami konfrontacji jest więc wyjątkowo niepewny. Co gorsza, sprawa sięga bardzo wysoko, bo aż do Waszyngtonu, a zdobycie odpowiedzi w stolicy Ameryki, w kręach najwyższej władzy, może okazać się niewykonalne. Ed Brubaker doskonale buduje atmosferę zagrożenia i nieufności. Jak dobrze wiemy, bohaterka jest wysokiej klasy szpiegiem i, jako czołowa przedstawicielka tego fachu, nie może sobie niestety pozwolić na luksus zaufania komukolwiek. Na łamach „Człowieka, który ukradł świat” widać to wyraźnie. Tutaj każdy może grać na dwie strony, udawać lojalnego, by po chwili zmienić stronę. Konieczna w tym zawodzie stała czujność wymaga przy okazji odpowiednich cech charakteru – życie w permanentnym stresie jest niezwykle obciążające psychicznie, może także wpłynąć na długość tego życia. Velvet ma tego świadomość, wyróżnia się jednak spośród całej czeredy tajnych agentów tym, że jako jedynej zależy jej na prawdzie i zachowuje resztki uczciwości. To pomaga w polubieniu tej postaci i kibicowaniu jej w prowadzonej przez nią krucjacie. Na kartach trzeciego tomu „Velvet” nie brakuje niespodzianek. Sęk w tym, że nie mogę za wiele o nich pisać, żeby nie popsuć nikomu lektury. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że czytelnik ma prawo spodziewać się niespodziewanego. To zresztą cecha bardzo pożądana w opowieściach kryminalno -szpiegowskich. Wydaje się, że Ed Brubaker uniknął tej pułapki – w zamknięciu „Velvet” nie tylko wprowadził do gry zaskakujące postaci historyczne, ale zagmatwał opowieść do tego stopnia, że zakończenie ma prawo być zaskakujące. Na łamach całej serii Brubakerowi udało się wykreować kilka interesujących postaci drugoplanowych. To niezwykle istotna rzecz, całości nie dałoby się bowiem uciągnąć na głównej bohaterce, wiarygodne tło było więc kwestią kluczową. W „Człowieku, który ukradł świat” pojawiają się starzy znajomi, ale znalazło się tu także miejsce dla kilku nowych postaci. Uwagę zwraca na przykład Max Dark, enigmatyczny amerykański szpieg, co do którego nie ma pewności dla kogo właści-

74


wie pracuje i czy pomaga Velvet z własnej woli, czy może kieruje się instrukcjami otrzymanymi od przełożonych. Wszyscy operują w interesującej scenerii – akcja wychodzi tym razem poza Europę i przenosi się do Stanów Zjednoczonych, nabierając jeszcze większego rozmachu. Jest bardzo dynamicznie – w wieńczącym całość tomie nie brakuje pościgów, strzelanin i zaskakujących zwrotów akcji. Steve Epting ponownie wykonał świetną pracę przy ilustracjach do serii. Realistyczna konwencja idealnie pasuje do szpiegowskiego charakteru całości. Pisałem o tym przy poprzednich dwóch tomach i także tym razem jest podobnie. Rysunkom nie brakuje dynamiki, w scenach akcji kadry są wyraźne i przejrzyste, co dodatkowo uatrakcyjnia lekturę. Warto również wspomnieć o znakomitym kolorowaniu Elizabeth Breitweiser. Przy scenach nocnych (a tych jest tu dużo) uwagę zwraca wspaniała głębia, jaką udało jej się nadać pracom Eptinga. To naprawdę imponujące. Seria „Velvet” dobiegła końca szybciej, niż można się było tego spodziewać. Być może dobrze, że tak się stało, ponieważ wszystkie trzy tomy zbierające tę opowieść w całość trzymały bardzo wyrównany, wysoki poziom. To niezwykle solidny cykl, który przynosi potwierdzenie, że Ed Brubaker jest scenarzystą niezwykle kreatywnym, potrafiącym w interesujący sposób przedstawić opowieści mieszczące się w odległych od siebie konwencjach. Jego spojrzenie na tematykę szpiegowską okazało się ze wszech miar godne uwagi. Tytuł: Człowiek, który ukradł świat Seria: Velvet Tom: 3 Scenariusz: Ed Brubaker Rysunki: Steve Epting Kolory: Elizabeth Breitweiser Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Velvet Volume 3: The Man Who Stole The World Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: maj 2017 Liczba stron: 136 Oprawa: twarda Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-88-7

75


PRZYGODA, PRZYGODA, KAŻDEJ CHWILI SZKODA… Marek Adamkiewicz

Pierwszy tom „Amuletu” to nadspodziewanie dobra, skierowana do młodszego czytelnika opowieść przygodowa, której autor czerpie z klasycznych motywów i przerabia je na własną modłę. Kazu Kibuishi okazał się twórcą zorientowanym w popkulturze, a co istotniejsze – stworzył fabułę, która przykuwa uwagę odbiorcy. „Strażniczka” całkiem dobrze sprawdziła się jako otwieracz, który nakreślał podstawowe zasady rządzące światem przedstawionym. Teraz nadszedł czas na głębsze wejście w magiczną krainę Alledii. Emily i Navin, wraz z załogą swojego ruchomego domu, wyruszają w podróż do miasta Kanalis. Młodzi bohaterowie muszą znaleźć lekarza, który będzie wiedział, w jaki sposób uratować ich matkę. Kobieta zapadła w śpiączkę po ugryzieniu przez wielkiego pajęczaka. Plany chce im pokrzyżować król elfów, dla którego złapanie dziewczyny władającej tajemniczym amuletem staje się punktem honoru – gdy tego dokona, zdobędzie olbrzymią władzę i może być w stanie samodzielnie rządzić całą Alledią. Bohaterowie spotykają na swojej drodze niespodziewanych sojuszników, którzy mogą pomóc im w wypełnieniu zadania. Pierwszy tom serii wprowadzał w świat przedstawiony, drugi zaś stanowi jego wyraźne rozwinięcie. Akcja „Klątwy strażniczki” w ogóle nie wykracza poza magiczną krainę i nie wraca do naszej rzeczywistości. Kibuishiemu nie brakuje na szczęście wyobraźni, realia, w których rozgrywa się akcja, są odpowiednio plastyczne i zaludniają je różnorodni mieszkańcy. Na kolejnych kartach czytelnik spotka między innymi ludzi, których klątwa zamienia powoli w zwierzęta, roboty, elfy, czy też gadające drzewa. Menażeria jest doprawdy kolorowa i różnorodna. Autorowi udało się przy tym uchronić swoje dzieło od chaosu – ta mnogość postaci nie przesłania głównej linii fabularnej, jest za to wzbogacającym całość dodatkiem. W drugim tomie „Amuletu” ponownie nie brakuje akcji, cały tom jest nią wręcz wypełniony. Z jednej strony to zabieg zrozumiały – młody odbiorca przywykł do tego, że dzieje się dużo, szybko i intensywnie, z drugiej jednak, przydałoby się nieco więcej miejsca na refleksję, podkreślenie roli przyjaźni i rodziny w tej wielkiej przygodzie. Owszem, takie sceny także tu występują, ale są niejako przykryte nawałem wizualnych atrakcji. W tym konkretnym aspekcie nie zaszkodziłoby, gdyby autor zdecydował się na więcej łopatologii – wszak to komiks adresowany do dzieci i aspekt wychowawczy powinien być wciąż bardzo istotny. Młodsi odbiorcy zapewne z miejsca polubią tę serię, jednak czy podobnie może być także z bardziej doświadczonymi czytelnikami? Myślę, że jak najbardziej. Z myślą o nich Kazu Kibuishi przygotował kilka interesujących nawiązań do znanych dzieł kultury popularnej, że wspomnę chociażby o treningu młodej władczyni amuletu, który jako żywo przypomina perypetie Luke’a Skywalkera na Dagobah, czy o stworach entopodobnych. Te mrugnięcia okiem są przy tym dobrze wkom-

76


ponowane w opowieść, nie wysuwają się na pierwszy plan, stanowiąc jedynie smaczek, dzięki któremu lektura jest ciekawsza. Podobać się może również fakt, że autor zdecydował się znacząco poszerzyć mitologię świata przedstawionego – dowiadujemy się, jaka sytuacja polityczna panuje w Alledii, poznajemy fragmenty miejscowych legend, a wreszcie prawdę o tym, o co właściwie toczy się walka. Taki zabieg pozwala o wiele bardziej zaangażować się w opowieść, a o to przecież chodzi. Trudno napisać coś nowego o warstwie wizualnej „Klątwy Strażniczki”. Rysunki ponownie są dosyć proste i kreskówkowe, co widać zwłaszcza w przypadku twarzy głównych bohaterów – ich usta i nosy to zazwyczaj jedynie kreski, z kolei oczy niebezpiecznie zbliżają się do tego co, nieco uogólniając, możemy spotkać w mangach. Warto zwrócić uwagę na fakt, że Kibuishi stara się już w ilustracjach pokazać czytelnikowi kto jest dobry, a kto zły, co widać przede wszystkim w postaciach elfów, które już na pierwszy rzut oka są mroczne i drapieżne (na dobrą sprawę mocno kojarzą się z wampirami). „Jak cię widzą, tak cię piszą” – od reguły z tego przysłowia na razie nie ma na łamach „Amuletu” odstępstw;kto wygląda obrzydliwie, ten z pewnością jest zły, a komu dobrze z oczu patrzy, nijak nie może okazać się draniem. Kontynuacja „Strażniczki” to bez wątpienia komiks udany. Ci, do których ten tytuł jest w pierwszej kolejności adresowany, powinni znaleźć przy lekturze kilka chwil intensywnej i wciągającej rozrywki. Kazu Kibuishi umiejętnie rozwija świat przedstawiony i udowadnia, że umie pisać w całkiem zajmujący sposób. W kategorii komiksu dla dzieci „Klątwa Strażniczki” prezentuje się naprawdę okazale i jestem spokojny o to, że kolejne tomy utrzymają ten sam poziom. Tytuł: Klątwa Strażniczki Seria: Amulet Tom: 2 Scenariusz: Kazu Kibuishi Rysunki: Kazu Kibuishi Tłumaczenie: Maria Lengren Tytuł oryginału: Amulet: Book Two: The Stonekeeper’s Curse Wydawnictwo: Planeta Komiksów Wydawca oryginału: Scholastic Corporation Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 224 Oprawa: miękka Papier: kredowy Format: 150 x 230 Wydanie: I ISBN: 978-83-943473-9-0

77


TEJ HISTORII BIEG STARY JEST JAK ŚWIAT Jagoda Wochlik Zaczęło się dawno, dawno temu od kilkustronicowej francuskiej baśni. Po kilkuset latach wziął ją na warsztat zespół pracujący dla firmy z myszką w logo. Pięknej odjęli rodzeństwo, za to dołożyli ojca wynalazcę i narcystycznego zalotnika. Bestii dorzucili magiczną różę i grono sympatycznych służących pozamienianych w meble. Całą tę menażerię roztańczyli i rozśpiewali i tym sposobem zaliczyli kolejny sukces. Dwadzieścia lat później pokusili się o wersję 3 D, w międzyczasie dorzucili też dodatkową piosenkę. Ale na tym nie skończyli. Po pięciu latach znów przypomnieli sobie o jednej ze swoich sztandarowych animacji i postanowili zamienić ją w film. Zatrudnili Hermionę, Obi-Wana i Gandalfa i znów podbili kina na całym świecie, przekonując do siebie już nie tylko dorosłe fanki księżniczki w żółtej sukience, idące na film z myślą: „Umrę, jak nie zobaczę”, ale także nowe pokolenie. Pokolenie, dla którego można było wypuścić masę gadżetów związanych z filmem, w tym dwie książki. Pierwsza z nich, autorstwa Elizabeth Rudnick, adresowana jest do starszych dziewczynek (nie oszukujmy się, raczej dziewczynek, nie dzieci). To blisko trzysta stron zwartego tekstu bez obrazków, więc to raczej lektura od trzeciej klasy wzwyż. Druga natomiast, „Piękna i Bestia. Złota księga” to propozycja dla młodszych dziewczynek, które dopiero zaczynają swoją przygodę z czytaniem lub skupiają się jeszcze na oglądaniu obrazków, podczas kiedy lektorem jest ktoś z dorosłych. Jej autorka również jest Elizabeth Rudnick, tekst natomiast powstał na podstawie scenariusza najnowszej ekranizacji baśni. Bella mieszka w prowincjonalnym miasteczku, czuje jednak, że to nie jest miejsce dla niej. Marzy o podróżach i poznawaniu świata. Kiedy jej ojciec zostaje uwięziony w zamku, dziewczyna postanawia zająć jego miejsce. Tam poznaje zaklętych w sprzęty służących. Z czasem przekonuje się również, że zaczarowany książę nie jest tylko potworem, za którego go brała. „Piękna i Bestia” Elizabeth Rudnick to dobra propozycja dla małych miłośniczek bajki i filmu Disneya. Zwłaszcza dla tych, które nie przepadają za czytaniem. Być może, jeśli zaproponować im lekturę na podstawie bajki, przełamią się i przeczytają. Możliwe, że ta opowieść uruchomi lawinę i ten sposób narodzi się kolejna czytelniczka. Dla małych miłośniczek filmu będzie to świetna przygoda, bo książka wzbogaci i pogłębi to, co już widziały. Niektóre sceny zostały w książce pominięte, natomiast inne rozbudowano. Dowiemy się, dlaczego Maurycy nigdy nie pozwalał Belli opuszczać miasteczka i co było powodem jej pragnienia wydostania się stamtąd. Podobnie jak w filmie, przedstawiono tu jako dziewczynę upartą w dążeniu do celu, zdeterminowaną, ciekawą świata. To na niej spoczywa ciężar zniesienia klątwy, uratowania zaczarowa-

78


nego Księcia-Bestii. Cieszy, że Disney coraz bardziej odchodzi od wizerunku księżniczki zależnej od księcia i potrzebującej ratunku na rzecz podkreślania aktywności bohaterek. Ponadto autorka tak poprowadziła opowieść, że spojrzymy na dziejące się wydarzenia oczami Belli, Bestii i mieszkających w zamku sprzętów-służących. Obie pozycje stoją na bardzo wysokim poziomie pod względem edytorskim. Książka Rudnick ma piękną okładkę i ładne zdobienia wewnątrz. Natomiast ilustracje w „Złotej księdze” stanowią liczne zdjęcia z filmu, co dodatkowo przemawia na korzyść publikacji. Fotografie są duże i kolorowe, starannie przedrukowane. W „Złotej księdze” postawiono głównie na oprawę wizualną. Książka jest w twardej oprawie, z tłoczonymi złotymi literami, co na pewno spodoba się małym miłośniczkom księżniczek. Obie książki napisano pięknym, literackim językiem. Jedyne, co można mieć za złe „Złotej księdze”, to fakt, że niektóre zdjęcia są nieostre, rozmazane. „Piękna i bestia” Elizabeth Rudnick oraz „Piękna i Bestia. Złota księga” to propozycje nie tylko dla małych (i dużych) miłośniczek animacji i filmu Disneya. To także dobre książki do rozpoczęcia przygody z czytaniem. Zachęcają zarówno treścią, jak i poziomem edytorskim. Tytuł: Piękna i Bestia Autor: Elizabeth Rudnick Tytuł oryginalny: Beauty and the Beast Tłumaczenie: Miłosz Urban Wydawca: Egmont Data wydania: marzec 2017 Liczba stron: 272 ISBN: 9788328125131 Tytuł: Piękna i Bestia. Złota księga Autor: tekst Elizabeth Rudnick na podstawie scenariusza Evana Spiliotopoulosa, Stephena chbosky’ego i Billa Condona Tytuł oryginalny: Beauty and the Beast Tłumaczenie: Natalia Wiśniewska Wydawca: Egmont Data wydania: marzec 2017 Liczba stron: 112 ISBN: 9788328123274

79


TYLKO MOMENTY Marek Adamkiewicz Powoli dobiega końca czas Scotta Snydera jako głównodowodzącego „Batmanem”. Ten okres zazwyczaj fani i recenzenci oceniają pozytywnie, ale niekiedy pojawiają się także głosy, że wraz z kolejnymi tomami poziom całości spada, a późniejsze opowieści są coraz bardziej udziwnione. Trudno zgodzić się z taką tezą, mając w pamięci znakomitą „Ostateczną rozgrywkę”, jednak już pomysły zawarte w „Wadze superciężkiej” mogły okazać się dla niektórych odbiorców ciężkostrawne. Zastępcą Bruce’a Wayne’a jako Batmana został Jim Gordon, co już na starcie było manewrem nieco kontrowersyjnym. Ostatecznie tom okazał się całkiem udany, jednak dopiero teraz można ocenić, czy zamysł autora wypalił. „Bloom” zamyka rozpoczęte wówczas wątki i praktycznie stanowi zakończenie sagi o Batmanie pisanej przez Snydera*. Omawiany tom to ciąg dalszy „Wagi superciężkiej”. Dostajemy tu zeszyty od szóstego do dziesiątego tej epickiej opowieści. Gotham ponownie jest w niebezpieczeństwie, podczas konferencji prasowej decydentów projektu nowego Batmana dochodzi do ataku, a Bloom wykorzystuje tak zwane ziarna, by zmieniać mieszkańców miasta na swoje podobieństwo. To znacznie utrudnia działanie Nietoperza, który wydaje się nie radzić sobie z sytuacją. Tymczasem Bruce Wayne wiedzie życie, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. Były milioner pomaga ludziom na mniejszą skalę niż kiedyś, ale wygląda na to, że odnalazł swoje szczęście. Niestety, przeszłość nie odpuszcza. „Bloom”, jak wspominałem we wstępie, jest tomem, który praktycznie kończy run Snydera w „Batmanie”. Jak można się było spodziewać, taki stan rzeczy poniekąd wymusza pewną ostateczność oraz spektakularność fabuły. Odnoszę wrażenie, że scenarzysta chciał, by było tu „więcej”, „mocniej” i „szybciej”. Kolejne karty są wręcz przepełnione akcją, a momentów na złapanie oddechu mamy niewiele. Nie jestem przekonany, czy taka formuła przysłużyła się zaprezentowanej tu historii. Problem jednak w tym, że cała ta gonitwa jest mało przekonująca. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na postać głównego złoczyńcy. Bloom początkowo intrygował. Fizycznie przestępca przypomina nieco Stracha na Wróble; interesująco przedstawiał się też jego plan, by za pomocą tzw. ziaren obdarzyć mocami mieszkańców miasta, tak, by mogli oni sięgnąć po wszystko, czego zapragną, nie oglądając się na moralność. Niestety – z biegiem akcji Bloom staje się coraz bardziej groteskowy, a w finale wręcz karykaturalny. Owszem, to wciąż snyderowska spektakularność, ale jej rozmiary są doprawdy przesadne. We wcześniejszych tomach to rozbuchanie czemuś służyło, tym razem jest niestety inaczej. W „Bloomie” wszystko zmierza do tego, by powrócić w wytarte fabularne koleiny. Nie ma w takim ruchu niczego złego, wszak najbardziej kochamy tych bohaterów i te historie, które dobrze znamy, jednak w postaci Jima Gordona jako Batmana tkwił znacznie większy potencjał (lepiej wykorzystany zresztą w „Wadze superciężkiej”). Bohater dostał zaledwie dziesięć zeszytów głównej serii, by pokazać się z dobrej strony. To dosyć mało, a zważywszy na to, co sugeruje już sama

80


okładka, dalszego czasu antenowego robo-Batman już nie otrzyma. Na szczęście Snyderowi wciąż dobrze wychodzi prowadzenie wątków mniej wyeksponowanych (nie nazwałbym ich bowiem drugoplanowymi) – tutaj za takowy robi zwłaszcza historia powolnego powrotu Bruce’a Wayne’a do swojego dziedzictwa. Ta warstwa komiksu prezentuje się o niebo lepiej niż główny motyw i walka dwóch nijakich przeciwników, czyli Blooma i Gordona. Jak łatwo się domyślić, wszystko zmierza do tego, by Wayne ponownie założył pelerynę, ale nie jest to w żadnym razie droga bez zakrętów. Autor zamieścił tu kilka rewelacyjnych scen, takich jak rozmowa z mężczyzną na ławeczce czy desperacka próba Alfreda chcącego zatrzymać Bruce’a przed wejściem do jaskini. Te kadry dowodzą, że Snyder wciąż ma to coś, dzięki czemu tak wielu czytelników ceni sobie jego pracę. Większa część rysunków na łamach omawianego tomu to dzieło Grega Capullo. Artysta nie zaskakuje niczym, jego styl jest dobrze rozpoznawalny i bardzo charakterystyczny. Także tym razem prace są rzetelne i dobrze oddają szaleństwo Gotham City. Nieco dziwi za to fakt, że w kilku miejscach zastępują go Danny Miki i Yanick Paquette. Ich dzieła są już inne, uproszczone i znacznie bardziej standardowe. Rozumiem, że Capullo mógł się nie wyrabiać z terminami, ale to, że w finałowym tomie serii oddał nieco pola innym rysownikom zaskakuje. Warto też wspomnieć, że ostatni segment albumu, króciutkie „Dwadzieścia Siedem”, ilustruje Sean Murphy, który współpracował ze Snyderem przy „Przebudzeniu”. Rysunki do tej interesującej futurystycznej opowiastki są zresztą utrzymane w podobnym tonie – szczegółowe, pełne detali i sugestywne. Dziewiąty tom zbiorczy „Batmana” jest niestety najsłabszy z dotychczas wydanych w ramach „Nowego DC Comics”. Nie zrozummy się źle – na pewno da się go czytać, a zawarte tu morze akcji potrafi nieco zaangażować, jednak w porównaniu do naprawdę udanych pozycji z runu Snydera jest o wiele gorzej. Na kartach „Blooma” rozmach przekroczył dopuszczalne granice, przynosząc w efekcie historię, która ma tylko momenty, ale nie do końca broni się jako całość. *Czeka nas jeszcze tom numer 10, „Epilog”, ale w nim dostaniemy już opowieści niepowiązane z główną linią fabularną, a jego objętość będzie zauważalnie mniejsza. Stąd też traktuję go jako codę. Tytuł: Bloom Seria: Batman Tom: 9 Scenariusz: Scott Snyder Rysunki: Greg Capullo, Danny Miki, Yanick Paquette, Sean Murphy Kolory: FCO Plascencia i inni Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Batman Volume 9 – Bloom Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 200 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1995-6

81


KOLAŻ ZE SŁÓW Anna Szumacher Trudno zakwalifikować gatunkowo najnowszą książkę Jonathana Carrolla. Ani to powieść, ani pamiętnik, ani poradnik dla aspirujących pisarzy. A jednocześnie „Kolacja dla wrony” jest po trochu wszystkimi powyższymi, z dodatkiem obserwacji życiowych, fragmentów prozy oraz psów. Jest tu naprawdę sporo psów. Lubię twórczość Jonathana Carrolla, choć mam z nim pewien specyficzny problem. Czytam wszystkie jego książki. Podobają mi się w trakcie lektury. Czasami zachwycają opisami ludzi lub sytuacji, ponieważ Carroll jest niekwestionowanym mistrzem, jeśli chodzi o obserwowanie świata i zamykanie otaczającej go rzeczywistości w krótkich scenkach lub dialogach. A jednocześnie, żebyście mnie przypalali rozgrzanym żelazem, nie byłabym w stanie streścić fabuły ani jednej z jego powieści. Po prostu ich nie pamiętam. Jak to jest, że w sumie dobre książki kompletnie nie zapadają w pamięć? Jak już wspominałam, w przypadku „Kolacji dla wrony” nie będę miała problemu z zapamiętaniem fabuły, bo jej tu nie ma. Carroll ubiera w słowa przyszłość, przeszłość i teraźniejszość, w dialogach zamykając uczucia, w scenkach rodzajowych emocje. Zdradza, jak powstawały jego książki i jakie momenty z życia zaprocentowały przy narodzinach konkretnych postaci czy historii. Przenosi nas do swojego szkolnego dzieciństwa, w którym unikał książek i pisania jak ognia, by kilka stron później poinformować, jaki napis chciałby widzieć na swoim nagrobku. Podpowiada także innym, młodym i aspirującym pisarzom, jak tworzyć lub jak nie tworzyć. A potem zabiera nas na spacer z psem. „Kolacja dla wrony” może być uznana za przedłużenie innej książki, której tłumaczenie wyszło ze stajni Rebisu. Chodzi mi oczywiście o „Oko dnia”, wydrukowany blog pisarza – sporą część oryginalnych tekstów można zresztą przeczytać na jonathancarroll.com. A jednak „Kolacja dla wrony” okazuje się bogatsza i ciekawsza od „Oka…”, choć jednocześnie nieco rozczarowuje, że nie jest pełnoprawną powieścią. Szczególnie, że poprzedniczka „Kolacji…”, czyli „Ucząc psa czytać”, była tak naprawdę nowelką, a nie powieścią, i pozostawiła po sobie pewien niedosyt. Odstawiam więc kolejnego Carrolla na półkę, wzdychając przy tym nad fantastyczną, niepokojąco mroczną okładką „Kolacji dla wrony”, i mając nadzieję, że krótkie scenki rodzajowe to nie wszystko, na co stać J.C. i niedługo uraczy nas kolejną, magiczną powieścią. Nawet jeśli nie zapamiętam fabuły… Tytuł: Kolacja dla wrony Autor: Jonathan Carroll Tłumacz: Jacek Wietecki Wydawca: Rebis Data wydania: 23 maja 2017 Liczba stron: 208 ISBN: 9788380621817

82


SUPERTATA Marek Adamkiewicz

Minęło trochę czasu, odkąd w Polsce ukazał się poprzedni album z solowymi przygodami Supermana. Owszem, mieliśmy okazję cieszyć się obecnością najbardziej rozpoznawalnego superbohatera w seriach o Lidze Sprawiedliwości oraz w „Supermanie Wyzwolonym”, ale to nieco za mało dla prawdziwych fanów eSa. Wydaje się jednak, że posucha dobiegła nareszcie końca. „Lois i Clark”, czerwcowa nowość Egmontu, to nie tylko interesująca historia, ale także (a właściwie przede wszystkim) wstęp do zupełnie nowego rozdziału w historii DC Comics – Odrodzenia. W wyniku wydarzeń opisanych w seriach „Flashpoint” i „Konwergencja” świat Lois Lane i Clarka Kenta uległ zniszczeniu. Bohaterowie trafili na inną Ziemię, która stanowi jeden z pięćdziesięciu dwóch nowych światów, tworzących razem tak zwane Multiwersum. Jednak na tej planecie istnieje już Superman, co więcej, budzi on w ludziach nieufność. Pojawienie się kolejnego może zakłócić delikatną równowagę i doprowadzić do kataklizmu. Świadomi stanu rzeczy Clark i Lois decydują się na życie w ukryciu, wychowując przy okazji syna, Jonathana. Oboje wciąż robią to, do czego zostali stworzeni, ale działają w cieniu. Pewnego dnia tajemnice zaczynają wychodzić na jaw, co może być znakiem, że czas na to, by „stary” Człowiek ze Stali ponownie pokazał światu swoje oblicze. Choć opis fabuły brzmi raczej mało przejrzyście (sprawa jest zresztą na tyle zagmatwana, że nawet wydawca zdecydował się na zamieszczenie wstępu ze „ściągawką” wyjaśniającą sytuację), to wejście w snutą przez Dana Jurgensa opowieść jest nie tylko łatwe, ale wręcz niezwykle intuicyjne. Siła tego komiksu leży bowiem w jego założeniach. Te są niezwykle proste – „Lois i Clark” to tytuł, w którym autor największy nacisk kładzie na fundamentalne wartości, takie jak rodzina, empatia i ochrona tych, których kochamy. To wszystko stanowi zresztą podstawę postaci Supermana, co zostaje dobrze pokazane przez scenarzystę, który idealnie portretuje zwyczajne, ludzkie dobro bohatera. Na kolejnych kartach widzimy herosa dokonującego wielkich czynów, korzystającego ze swoich mocy i walczącego z potężnymi przeciwnikami, ale nigdy nie przysłania to uczuć, które żywi do swojej rodziny. To ona jest najważniejsza i zawsze stoi na pierwszym miejscu. Często można spotkać się z zarzutami, ze Superman to postać zbyt idealna, że każde jego działanie podszyte jest patosem i ma wielką wagę. Tutaj w ogóle tego nie widać, bowiem Jurgens kreuje zupełnie innego Człowieka ze Stali. Jego bohater jest przede wszystkim ludzki. Przy pewnej dozie refleksyjności „Lois i Clark” pozostaje komiksem superbohaterskim, w którym dominuje akcja. Ta warstwa także prezentuje się wyjątkowo okazale. Scenarzysta dobrze wie, jak budować napięcie, zresztą jego wieloletnie doświadczenie w pisaniu opowieści z Supermanem w roli głównej bezsprzecznie robi swoje (Jurgens to autor, którego fani z dłuższym stażem pamiętają z czasów nieodżałowanego TM-Semic). Obok głównego wątku biegnie kilka innych, pobocznych, które z czasem zaczynają splatać się w jedną całość. Fabuła nabiera spektakularności, gdy na scenę wkracza postać z odległych kosmicznych rubieży, poszukująca tajemniczego

83


artefaktu. Kim jest, skąd się wzięła i co łączy ją z Supermanem – wszystkie te pytania tylko pogłębiają zainteresowanie czytelnika i stanowią element interesującej układanki, która w ostatecznym rozrachunku może prowadzić do wydarzeń o olbrzymiej randze i zasięgu. Wracając jeszcze na chwilę do bohaterów – całości dobrze robi fakt, że autor nie zaniedbuje postaci drugoplanowych. Zarówno Lois, jak i Jonathan są dobrze poprowadzeni i stanowią istotny element opowieści. Żona Clarka to kobieta silna, taką zresztą znamy ją od bardzo dawna, tutaj jednak w grę wchodzi czynnik ochrony potomstwa przed zagrożeniem – to dodaje bohaterce pazura, sprawiając, że nie jest tylko pięknym tłem, ale postacią ważną dla fabuły. Ciekawie przedstawiony został także Jonathan.. Wychowywano go w niewiedzy co do prawdziwej natury jego ojca, ale gdy prawda wyjdzie w końcu na jaw, będzie musiał zmierzyć się z tą sytuacją i zrozumieć motywację, jaka kierowała jego rodzicami, gdy decydowali się na zachowanie tajemnicy nawet przed nim. Główny rysownik w „Lois i Clark” to Lee Weeks. Jego praca sprawia bardzo dobre wrażenie – ilustracje są dynamiczne, nowoczesne i dobrze obrazują zarówno elementy bardziej akcyjne, jak i te typowo refleksyjne. Od czasu do czasu zdarzą się co prawda pewne techniczne niedociągnięcia (na przykład nieco zbyt niewyraźne twarze, gdy bohaterowie znajdują się na dalszym planie), jednak całościowo jest solidnie i miła dla oka. Także artyści wspomagający zachowują charakter opowieści i nawet jeśli ich styl różni się nieco od tego, co prezentuje Weeks, to warstwa graficzna pozostaje spójna. Pierwszy z komiksów tworzących „Drogę do Odrodzenia” to tytuł, na który warto zwrócić uwagę. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że kładzie on podwaliny pod wydarzenie, które wywróci do góry nogami całe uniwersum DC. To przede wszystkim bardzo wciągająca opowieść, która dobrze pokazuje, o co chodzi w postaci Supermana i jakie ta postać ma motywacje. To także dowód na to, że Człowiek ze Stali wcale nie jest herosem nudnym – na kartach „Lois i Clarka” prezentuje się on bowiem niezwykle interesująco, z wszystkimi dylematami, które towarzyszą byciu człowiekiem. Seria: Droga do Odrodzenia Tytuł: Superman. Lois i Clark Scenariusz: Dan Jurgens Rysunki: Lee Weeks i inni Kolory: Brad Anderson, Jeromy Cox Tłumaczenie: Jakub Syty Tytuł oryginału: Superman: Lois and Clark Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: czerwiec 2017 Liczba stron: 204 Oprawa: miękka Papier: kredowy Format: 167x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1996-3

84


GRAJĄC ZNACZONYMI KARTAMI Magdalena Makówka

Fantasy łotrzykowska nie od dziś cieszy się dużą popularnością. Któż nie lubi czytać o złodziejach, którzy przy bliższym poznaniu okazują się całkiem sympatyczni? Tak jak w przypadku każdego poczytnego gatunku, wydawcy publikują pozycje zarówno wartościowe, jak i wtórne i niewnoszące nic nowego. Czy Tomasz Marchewka ustrzegł się powielania schematów i napisał powieść na miarę Scotta Lyncha? Niełatwo zrobić karierę w Hausenbergu, zwłaszcza gdy jest się początkującym szulerem. Z takim wyzwaniem musi poradzić sobie Slava, marzący o sławie największego kanciarza w historii miasta. Posiada wszystkie cechy potrzebne, aby tego dokonać: nutkę bezczelności, talent do karcianych sztuczek i szkolenie pod okiem najlepszego z oszustów Hausenbergu. Do tego do pomocy ma niezawodnego przyjaciela Petra, który sam nie jest debiutantem w przestępczym światku miasta. Życie Slavy znacznie się skomplikuje, gdy zwróci na siebie uwagę zbyt wpływowych osób, niemających skrupułów w dążeniu do zamierzonego celu i nieprzebierających w środkach. Jakby tego było mało, okaże się, że osoby bliskie bohaterowi snują własne intrygi, znacznie bardziej niebezpieczne, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Jak już wspomniałam, „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” to typowa powieść łotrzykowska. Śledzimy poczynania złodziei, oszustów i innych przestępców, a mimo to czujemy do nich sympatię. Trudno bowiem, aby pozytywnych uczuć nie wzbudził w czytelniku główny bohater. Slava to typowy szelma, któremu wybacza się wszelkie błędy za jeden uśmiech. Jest jeszcze młody i bardzo pragnie wreszcie wyjść z cienia swego mistrza. Cóż, trudno o bardziej wyświechtany motyw , lecz najważniejsze jest wykonanie. To zaś udało się Marchewce naprawdę dobrze. Bohater mimo swojej typowości intryguje, niektóre jego decyzje są zaskakujące, lecz gdy czytelnik pozna kierujące nim pobudki, łatwo zrozumie zachowanie Slavy, zwłaszcza jeśli będzie pamiętał o jego wieku i co za tym idzie pewnej niedojrzałości. Z innych postaci obecnych w literaturze najbardziej przypominał mi Crokusa z „Ogrodów księżyca” Stevena Eriksona. On również bawił się w bycie bandytą, lecz okoliczności sprawiły, że stracił początkową niewinność. Także Slava pod koniec powieści nie będzie już tylko spragnionym adrenaliny szulerem. Równie ciekawą kreację Marchewka zaserwował nam w osobie Petra. Początkowo wydaje się on niegroźnym złodziejem, starającym się związać koniec z końcem. Szybko jednak okazuje się, że jego ambicje sięgają znacznie dalej i ma niejeden plan w zanadrzu. Być może to właśnie on ma największy potencjał do wykorzystania w następnych tomach. Niestety postaci drugoplanowe nie zostały nakreślone zbyt dokładnie stanowią raczej tło dla działań protagonistów. Nieco więcej dowiadujemy się o mi-

85


strzu głównego bohatera, tajemniczym Profesorze i być może w kolejnych tomach to jemu zostanie poświęcone więcej uwagi. Akcja debiutanckiej powieści Marchewki nie zostawia czytelnikowi chwili na wytchnienie. Wydarzenia przeplatają się z retrospekcjami, a mimo to akcja nie zwalnia ani na moment. Przez cały czas śledzimy intrygi Slavy i jego towarzyszy. Dzięki temu, że czytelnik wciąż oczekuje na to, by przekonać się, co takiego knują tym razem, od lektury trudno się oderwać. Ich działania nie okazują się jednak zbyt zaskakujące. Wszystkie są doskonale znane widzom filmów czy książek poświęconych oszustom. Mimo to zgrabne wykonanie sprawia, że czytanie o wyeksploatowanych już motywach nie nuży. Całość akcji rozgrywa się w Hausenbergu, o którym jednak nie wiemy zbyt wiele. Ze strzępów informacji wynika, że kilkanaście lat temu w mieście miała miejsce czystka, która przewróciła do góry nogami porządek panujący na szczytach przestępczej hierarchii. Nie znajdziemy jednak w utworze żadnych informacji, kto formalnie rządzi w Hausenbergu ani w jakim państwie właściwie owa miejscowość się znajduje. Autor dzieli się z czytelnikiem jedynie szczątkami informacji, dotyczących sceny politycznej królestwa, na którego terytorium leży miasto. Znacznie więcej uwagi poświęcono tajnikom karcianych sztuczek niż przedstawieniu ziem, na których żyją bohaterowie. Największą wadą powieści zdaje się być to, że nie stanowi ona zamkniętej całości. Podczas lektury szybko orientujemy się, że to tylko wstęp do kolejnych książek osadzonych w tym samym świecie. Tracą przez to niektóre wątki, które są tu jedynie zasygnalizowane. Z drugiej strony łatwo domyślić się, którzy bohaterowie powrócą na kartach kontynuacji „Wszyscy patrzyli...”, przez co fabuła robi się nieco przewidywalna. Mam również obawy, czy w kolejnych tomach Marchewka nie odejdzie od konwencji powieści łotrzykowskiej na rzecz opowieści o bohaterach ratujących cały świat, a przynajmniej najbliższą okolicę. „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział’ to bez wątpienia debiut udany. Wszyscy, którzy poszukują zgrabnie napisanej powieści łotrzykowskiej, nie zawiodą się. Co prawda większość wątków opiera się na dobrze znanych schematach, lecz sposób wykonania sprawia, że można przymknąć na to oko. Autor: Tomasz Marchewka Tytuł: „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 2017 Liczba stron: 333 ISBN: 978-83-7924-6

86


WILNO W OBJĘCIACH ROTHSCHILDÓW Magdalena Makówka Litewska literatura nie jest w Polsce szczególnie popularna. Próżno szukać autorów z tego kraju na wyeksponowanych miejscach na półkach księgarni czy antykwariatów. Litwini nie zasłynęli na świecie w żadnym gatunku, w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu ze Skandynawii. W rezultacie łatwiej znaleźć książkę twórcy pochodzącego z Islandii niż naszego sąsiada ze wschodu. Być może jednak Litwini zawładną naszymi księgarniami za sprawą fantastyki. Pierwszym krokiem w tym kierunku może być steampunkowa powieść autorstwa Andriusa Tapinasa. Jest początek XX wieku. Rothschildowie postanowili wykorzystać swój majątek do zbudowania pozycji politycznej. W tym celu wykupili kilka europejskich miast i utworzyli z nich związek zwany Aliansem. Jedną z metropolii członkowskich jest Wilno. Rozwija się tam przemysł oparty na parze oraz wynalazkach konstruowanych przez alchemików bądź wskrzesicieli, których największym osiągnięciem było stworzenie golemów. Nic dziwnego, że mocarstwa niechętnie spoglądają na struktury kierowane przez Rothschildów. Najlepszą okazją do skompromitowania Aliansu będzie corocznie organizowany Szczyt, podczas którego do Wilna przybędą przedstawiciele największych europejskich potęg. Carscy agenci nie mogliby przegapić takiej okazji. W „Wilczej godzinie” od samego początku jesteśmy wrzuceni praktycznie w sam środek akcji. Początkowo rodzi to poczucie zagubienia, jednak wiele mechanizmów ze świata przedstawionego możemy szybko przyswoić, dzięki zamieszczonemu na końcu książki słowniczkowi. Jednak nawet bez niego po kilkudziesięciu stronach fabuła się krystalizuje i bez większych przeszkód zaczynamy poruszać się w uniwersum wykreowanym przez Tapinasa. Jego powieść jest mieszanką różnych gatunków, oprócz steampunku widać tu elementy kryminału, horroru czy fantasy łotrzykowskiej. Wszystkie zgrabnie się ze sobą łączą, lecz trzeba przyznać, że liczba wątków wystarczyłaby na kolejne dwa utwory. Autorowi udaje się jednak zamknąć je na kartach „Wilczej godziny”, otrzymujemy odpowiedzi na kluczowe pytania, jakie nasuwają się podczas lektury. Wielość wątków sprawia, iż trudno wyodrębnić głównego bohatera. Można pokusić się wręcz o stwierdzenie, że bohaterem zbiorowym powieści są mieszkańcy Wilna. Na kolejnych stronach poznajemy nie tylko kluczowe dla wydarzeń postaci, ale także znajdujemy całe akapity poświęcone wilnianom, którzy wspomniani są zaledwie raz. Oczywiście w całej historii nie brakuje ciekawych osobowości, jak dowódca legionu wileńskiego Antoni Srebro, czy też skrywająca ogromny sekret Miła. Autor mógł pokusić się o ich dokładniejsze scharakteryzowanie, lecz w natłoku wątków i tak w dość dużym stopniu poznajemy osobowość niejednego bohatera. Cechą charakterystyczną „Wilczej godziny” są szczegółowe opisy Wilna. Często zajmują one kilka długich akapitów. Poznajemy z nich topografię miasta oraz istotne punkty na mapach poszczególnych dzielnic. Widać, że Tapinas kompleksowo przemyślał wizję swego świata. Nie brakuje bowiem także infor-

87


macji o technologii używanej na co dzień przez mieszkańców litewskiej stolicy i zasad – dotyczących chociażby używania alchemii – panujących w wykreowanym przez niego uniwersum. Nie nużą one jednak dzięki plastycznemu językowi Litwina, który sprawia, że nawet opis placu ratuszowego nocą staje się w jego wykonaniu intrygujący. Pewną niedogodnością, z której nie zdajemy sobie sprawy podczas lektury, jest przetłumaczenie wszystkich pojawiających się w tekście litewskich nazwisk na język polski. I chociaż ułatwia to lekturę, gdyż łatwiej zapamiętać bohatera zwanego Antonim Srebro niż Antanasem Sidabrasem, to jednak utrudnia w pewnym stopniu identyfikację postaci. Niełatwo bowiem określić narodowość danego bohatera, jeżeli informacja ta nie pada w toku narracji. A przecież Wilno w początkach dwudziestego stulecia było miastem wielonarodowym. Większość mieszkańców stanowili tam Polacy, Rosjanie i Żydzi. W związku z tym wydaje się, że autor nakreślił obraz, w którym występuje nadreprezentacja Litwinów, zwłaszcza we władzach miasta. Trudno jednak dziwić się Litwinowi, iż opisuje Wilno, w którym językiem używanym na co dzień jest litewski. Zwłaszcza, że autor nie zapomina o konfliktach narodowościowych, jakie występowały w rejonie i kilkukrotnie pokazuje je na marginesie głównych wydarzeń. Proza Andriusa Tapinasa jest z całą pewnością udanym wkroczeniem litewskiej fantastyki do Polski. Książka nie powiela wątków i rozwiązań pojawiających się w anglosaskiej literaturze, wnosi na nasz rynek powiew świeżości. „Wilcza godzina” udowadnia, zarówno czytelnikom, jak i wydawcom, że warto sięgać po powieści ukazujące się także w mniejszych państwach. Tytuł: Wilcza godzina Autor: Andrius Tapinas Przekład: Laurynas Candravičius Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 2017 Liczba stron: 476 ISBN: 978-83-65836-10-6

88


DYLEMATY VADERA Marek Adamkiewicz Darth Vader jest bez wątpienia jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w całej historii „Gwiezdnych Wojen”. Nieważne czy mamy do czynienia ze starym kanonem, czy z nowym, mroczny lord Sithów nieodmiennie przyciąga uwagę odbiorców. Nijak nie może dziwić w tym kontekście fakt, że twórcy, dostrzegając tę popularność, co i rusz serwują nam kolejne tytuły, w których ojciec Luke’a i Lei gra pierwsze skrzypce. Także w ramach wydawanej obecnie przez Egmont komiksowej serii „Star Wars Legendy” mieliśmy już okazję poznać solowe przygody pierwszego miecza Imperium. „Darth Vader i zaginiony oddział” to kolejna z nich. Vader zostaje wysłany z misją ratunkową. W Mgławicy Duchów ma odnaleźć zaginionego syna moffa Tarkina i, jeśli będzie to możliwe, sprowadzić go przed oblicze Imperatora. Lord Sithów nie jest jednak głównodowodzącym, władzą musi się podzielić z imperialnym oficerem, który dobrze zna poszukiwanego oficjela. Dla ambitnego Sitha konieczność współpracy z imperialnym jest niełatwa do zaakceptowania, tym bardziej, że wyprawa okazuje się o wiele trudniejsza, niż mogło się z początku wydawać. Tarcia na linii dowodzących są kwestią czasu, a jakby tego było mało, Vadera zaczynają prześladować duchy przeszłości. Lord Vader jest postacią popularną wśród fanów, a zarazem kimś bardzo enigmatycznym. Dzięki trylogii prequeli wiadomo całkiem dużo o jego młodości, ale okres, kiedy stał się świeżo upieczonym (dosłownie i w przenośni) Sithem, wciąż nie został zbyt dobrze opisany przez twórców operujących w Expanded Universe. Tę lukę próbuje wypełnić Haden Blackman, scenarzysta „Dartha Vadera i zaginionego oddziału”. W jego interpretacji Vader jest bohaterem tragicznym, który musi mierzyć się z konsekwencjami własnych wyborów. Widzimy go jako zdolnego adepta Ciemnej Strony Mocy, z jednej strony niebojącego się pokazać swojej bezwzględności i okrucieństwa, ale z drugiej będącego wciąż w znacznej mierze człowiekiem. O tym, że zostały w nim ludzkie uczucia i wątpliwości, świadczą doznawane przez niego wizje, przedstawiające przeszłe życie z Padme i kierunek, w jakim sprawy mogły się potoczyć, gdyby nie uległ Palpatine’owi. To ciekawa próba uczłowieczenia postaci podopiecznego Imperatora i pokazania jej w innym niż zazwyczaj świetle. Główna intryga omawianego komiksu jest szyta dosyć grubymi nićmi. Już po początkowych, zawiązujących akcję scenach, możemy spodziewać się że misja, jaką otrzymuje Vader, okaże się trudniejsza niż pierwotnie zakładano, ale ostatecznie zakończy się powodzeniem. Jedyna niewiadoma, czyli zagadka zniknięcia syna moffa Tarkina, zostaje wyjaśniona w przewidywalny sposób. Znajdziemy tu zresztą wiele cech charakterystycznych dla serii, czyli na przykład kosmiczne potyczki, laserowe strzelaniny czy też zdradę. Brakuje tylko humoru, ale tu akurat jestem w stanie zrozumieć zamysł scenarzysty – ta konkretna opowieść tego elementu nie potrzebuje, ponieważ akcenty zostały rozłożone w innych miejscach. Mimo pewnej schematyczności całość czyta się dobrze, także z tego względu, że ten tom stanowi ciekawy wgląd w politykę Imperium. Nie ma w niej co

89


prawda większych zaskoczeń, bo obserwujemy i walkę o władzę, i ukryte plany Imperatora, i w końcu niepowstrzymaną ekspansję w coraz dalsze gwiezdne układy, ale polityka w „Gwiezdnych Wojnach” stanowi zawsze miłą odmianę po, typowej dla serii radosnej akcji, serwowanej nam w większości tytułów Expanded Universe. Żeby była jasność, tej także tu nie brakuje, ale klimat całości jest zdecydowanie mroczniejszy, co w tym przypadku stanowi zaletę. Ilustracje są niestety najsłabszym elementem „Dartha Vadera i zaginionego oddziału”. Wiele kadrów cierpi na niechlujność – rysownik dosyć często nie zwraca większej uwagi ani na szczegóły, ani na twarze. W pierwszym przypadku można to zauważyć zwłaszcza w scenach akcji, gdzie pierwszy plan prezentuje się jeszcze w miarę dobrze, ale już przy lekkim oddaleniu wszystko jest bardzo uproszczone, a elementy tła zlewają się ze sobą, utrudniając dostrzeżenie jakichkolwiek detali. Jeśli zaś chodzi o twarze, rzecz ma się podobnie, emocje widać na nich tylko w pewnym przybliżeniu, a dodatkowym mankamentem jest brak podobieństwa do filmowych wersji. Poziom trzymają za to zamieszczone na końcu tomu okładki poszczególnych zeszytów i pozostaje żałować, że całość nie została utrzymana w podobnej, realistycznej konwencji. Najnowsza propozycja z cyklu „Star Wars Legendy” broni się przede wszystkim warstwą fabularną. Przedstawiona przez Blackmana historia potrafi zainteresować, zwłaszcza dzięki umiejętnemu pokazaniu postaci Dartha Vadera i przedstawieniu targających nim dylematów. Autor nie zdołał uniknąć co prawda pewnych utartych schematów, ale miał pomysł na tę opowieść. Najlepiej będą się podczas lektury bawić ci fani, którzy chcą poznać nieco więcej szczegółów na temat postaci Vadera z okresu, kiedy dopiero zaczynał stawać się prawdziwym lordem Sithów. Seria: Star Wars Legendy Tytuł: Darth Vader i zaginiony oddział Tom: 13 Scenariusz: Haden Blackman Rysunki: Rick Leonardi Kolory: Wes Dzioba Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Star Wars – Darth Vader and the Lost Command Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Dark Horse Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Format: 165 x 255 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1888-1

90


CONSTANS Marek Adamkiewicz Wydawać by się mogło, że wraz z każdym kolejnym tomem „Harley Quinn” wzrasta ryzyko, że twórcom w końcu skończą się pomysły na zwariowane przygody głównej bohaterki. Razem z tym wydanym teraz liczba wydań zbiorczych na naszym rynku to pięć ksiąg, a obrana konwencja niesie ze sobą pewne ograniczenia. Jednak, o dziwo, Conner i Palmiotti cały czas potrafią utrzymać wysoki poziom pisanej przez siebie serii – owszem, zdarzają im się chwilowe wahania formy, ale nie zanotowali jeszcze żadnej spektakularnej wpadki. „Joker nie śmieje się ostatni” tego stanu rzeczy na pewno nie zmieni. Kłopoty i przygody nie przestają omijać Harley Quinn. Z odmętów przeszłości do żywych wraca pewna rosyjska femme fatale. Kobieta, która obecnie bardziej przypomina cyborga niż zwykłego człowieka, ma do wyrównania rachunki z Sy Borgmanem i Harley. Kolejne niebezpieczeństwo nadciąga z zupełnie innej strony. Najnowszy wybranek panny Quinn, Mason Macabre, trafia do więzienia, gdzie odsiaduje wyrok za (przypadkowe) zabójstwo syna burmistrza. Problem w tym, że ktoś chce, by jego żywot zakończył się przedwcześnie, Mason musi więc odpierać ataki morderców. Ostatecznie mężczyzna trafia do Azylu Arkham, a żeby go stamtąd wydostać, Harley będzie musiała zmierzyć się ze swoim eks, Jokerem. Od samego początku wydawana w ramach Nowego DC Comics seria charakteryzuje się sporą dawką przemocy. W najnowszym tomie jest ona nadzwyczaj krwawa, co nieco zaskakuje, zważywszy na fakt, że mamy do czynienia z komiksem mainstreamowym. Oczywiście, wciąż daleko tu do poziomu takiego „Punisher Max”, ale na kolejnych kartach można znaleźć tak sugestywne obrazki jak krwawy headshot, pręt wbity w bebechy czy też pałka rozkwaszająca oko. Niektórzy zapewne powiedzą, że taka jest w końcu zasada – im dalej w kontynuację, tym więcej krwi i zgonów, ale tutaj ten stan rzeczy pasuje, ponieważ podkreśla, że Harley Quinn, jakkolwiek stara się postępować właściwie, pozostaje osobą, która nie przebiera w środkach, czasami przesadza w użyciu siły i wciąż dużo w niej z szalonej łotrzycy, jaką była przez lata. Piąty tom serii jest chyba najmniejszy objętościowo z dotychczasowych. Zawarto tu cztery zeszyty regularnej serii i jeden numer specjalny. Główna linia fabularna sprawia tym razem wyjątkowo dobre wrażenie – Conner i Palmiotti udanie przywracają jedną z postaci poznanych na początku cyklu, ponownie czyniąc z niej zagrożenie dla Harley i Sy. Ta część opowieści jest naprawdę dynamiczna i efektowna, czyli taka, jakiej można się było spodziewać. Na kolejnych stronach śledzimy już próby wyciągnięcia z więzienia Masona. Także one przynoszą czytelnikowi dużo dobrego. O efektownej przemocy pisałem już wcześniej, tutaj poza nią dostajemy też intensywną akcję, charakterystyczny humor i szczyptę nieco poważniejszej tematyki, szczególnie podczas spotkania Harley i Jokera – jest ono wypełnione emocjami i stanowi próbę wyzwolenia się kobiety spod psychicznego wpływu swojego byłego faceta.

91


Niejako na deser otrzymujemy opowieść o odnalezieniu przez główną bohaterkę butelki z zamkniętym w niej dżinem. To dobra okazja dla scenarzystów na popuszczenie wodzy wyobraźni, zwłaszcza, że Harley nie ma do dyspozycji jedynie trzech życzeń, ale nieskończoną ich ilość. Całość pełna jest zabawnych nawiązań, bywa, że autorzy spojrzą na jakąś rzecz z niecodziennej perspektywy, a i znane powiedzenie, by „uważać na to, czego się sobie życzy”, okaże się zaskakująco życiowe. Opowieści takie jak ta stanowią ciekawe dopełnienie regularnych przygód panny Quinn. Jeśli chodzi o warstwę graficzną albumu, to nie ma się do czego przyczepić. Głównym artystą jest Chad Hardin. Już w poprzednich tomach to on był tym, którego prace sprawiały najlepsze wrażenie, cieszy więc, że miał okazję, by dalej pracować nad serią. Jak jest tym razem? Bardzo dynamicznie i efektownie, ale także, co niezwykle istotne, niezwykle przejrzyście, nawet w scenach najbardziej intensywnej akcji. Hardin bezsprzecznie jest właściwą osobą na właściwym stanowisku i wyraźnie czuć, że jego angaż do serii był decyzją trafioną. To niesamowite, ale w piątym już tomie zbiorczym „Harley Quinn” ponownie utrzymała wysoki poziom. Autorzy nie tracą pomysłów na kolejne perypetie bohaterki, a w przypadku niektórych wątków zawartych w „Joker nie śmieje się ostatni” można nawet odnieść wrażenie, że należą do najjaśniejszych momentów w całej serii. Cykl Conner i Palmiottiego to niewątpliwie jeden z koni pociągowych Nowego DC Comics i jeśli ceni się ofensywny i bezkompromisowy humor, warto się z nim zapoznać. Tytuł: Joker nie śmieje się ostatni Seria: Harley Quinn Tom: 5 Scenariusz: Amanda Conner, Jimmy Palmiotti Rysunki: Chad Hardin, Amanda Conner Kolory: Alex Sinclair i inni Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: Harley Quinn Vol. 5 The Joker’s Last Laug Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: lipiec 2017 Liczba stron: 144 Oprawa: twarda Papier: kredowy Format: 170 x 260 Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1960-4

92



94


95


96


97



99


100


101


102



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.