Szortal na wynos (nr44) sierpień wrzesień 2016 0

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski, Aleksander Kusz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Adam Buszek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Marek Ścieszek Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Dawid Wiktorski, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Katarzyna Golcz, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Koścciukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Piotr A. Kaczmarczyk https://www.facebook.com/piotrkaofficial WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


16 września to szczególna data. Tego dnia tego miesiąca, ale ponad cztery dekady temu, dostałem pierwszego klapsa, choć nic złego nie uczyniłem. Poza przyjściem na ten, zdaniem Leibniza, najlepszy z możliwych światów. Urodziny będę obchodził w Toruniu, po raz pierwszy na Coperniconie. Cieszę się na ten wyjazd z osobistych względów – zgrzyty na linii pracownik-pracodawca nie pozwoliły mi na wypad na wrocławski Polcon. A miałem szczery zamiar tam być, podjąłem nawet zdecydowane kroki. A zapomniałem o tym, że nie jestem wyłącznym panem swego losu – Leibniz żył zbyt wcześnie aby do swoich rozważań o pochodzeniu zła móc dodać fabrykantów. Cóż, życie również rozdaje klapsy, po których należy się podnieść i z godnością ruszyć dalej. Jadę na Copernicon! To już pewne. Pomyślałem zatem, czemu by nie przekazać wrażeń z pobytu na toruńskiej imprezie. Skutkiem tego zamiaru jest akredytacja prasowa przydzielona przez organizatora Szortalowi. Spodziewajcie się więc, że wcześniej, czy odrobinę później, ale musowo jeszcze w tym miesiącu, na naszej stronie pojawi się artykuł, zapewne okraszony zdjęciami. Kto lubi publicystykę, może zajrzeć do odpowiedniego szortalowego działu już teraz – Marcin Knyszyński pisze o Davidzie Lynchu. Pierwsza część felietonu „David Lynch – Celuloidowa hipnoza”, pt. „Wspinamy się” dostępna jest na stronie http://szortal.com/node/10628. Felieton pojawi się również w październikowym numerze naszego miesięcznika. A skoro podjęty został temat „Szortalu Na Wynos”, pewnie zauważyliście brak numeru sierpniowego. Nie będę Was zanudzał przyczynami, ale skutkiem ich jest numer obecny, dwumiesięczny. To dobre przetarcie przed planami przyszłorocznymi, z którymi chciałbym się podzielić już teraz. Być może nic z nich nie wyjdzie, prowadzimy przecież kwartalnik, z którym mogą one, te plany, wejść w paradę. Pozytywy jednak wydają się przeważać nad przewidywanymi minusami. Planujemy stworzyć jeden wspólny wakacyjny numer, łączący w sobie materiały z dwóch miesięcy. To na razie plany, ale biorąc pod uwagę „sezon ogórkowy” mają chyba logiczne podstawy, prawda? Ludzie jeżdżą na urlopy, jest gorąco, nie chce się myśleć, za bardzo – na pewno publicystyki jest w tym okresie zdecydowanie mniej. Czemu by więc nie ułatwić sobie pracy? Ok. O czym chciałem wspomnieć, wspomniałem. Na dzisiaj tyle. Z szortalowym pozdrowieniem Marek „terebka” Ścieszek

4


SZORTOWNIA

Przyjaźń i kochanie Piotr Dudek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wpierdol i do lochu Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Łowcy Orionidów Martyna Walerowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Chcę żyć Danka Markiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Trzy minuty Witold Wysmułek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zjadając anioły Izabela Gaudyńska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czarna polewka Joanna Adamczuk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Labirynt Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ouija G. A. L. Botkowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zbliżenie Sił Jakub Łukaczyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . My Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Letnie przesilenie Aleksandra Miaskowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cena spokoju Kamila Modrzyńska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . On i Tamten Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

STUSŁÓWKA

Na oparach Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Love sowę Agnieszka Kwiatkowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zjawiskowa Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Niewinny Błażej Jaworski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Homo sapiens Sylwia Błach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Spalić gniew Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Motywacja Marta Magdalena Lasik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Postapokalipsa Alicja Tempłowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Najprzedniejsza ofiara Dagmara Adwentowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Witamy w… Maciej Zawadzki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Do pisarza Jakub Tyszkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Prawda, którą znasz Tomasz Jarząb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tryptyk Cisza-Szept-Krzyk Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cena uwagi Tomasz Jarząb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

8 9 11 13 18 20 21 23 26 27 29 30 32 34 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51

RYMOWISKO

Kosząc życie Alicja Wlazło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Czerwone maki Alicja Wlazło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 54 Zamknąć świat Alicja Wlazło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55

7 PYTAŃ DO

Adam Wołodźko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

64

KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

149

KONKURS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

161

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Szortownia


PRZYJAŹŃ I KOCHANIE Piotr Dudek Państwo Nidziccy poznali się ponad trzydzieści lat temu, w okolicznościach, które trudno nazwać romantycznymi. Adam Nidzicki otworzył właśnie zakład pogrzebowy i pilnie potrzebował sekretarki, natomiast Elżbieta w tym czasie pilnie poszukiwała zatrudnienia. Kiedy spotkali się w zawalonym pustymi trumnami magazynie, tymczasowo pełniącym również rolę biura, oboje nie mieli wątpliwości, że ich poszukiwania właśnie dobiegły końca. Szybko okazało się też, że Elżbieta nie tylko na sekretarkę nadaje się doskonale. Od tamtego czasu Nidziccy tworzą parę wyjątkowo zgodną i szczęśliwą. Gdyby jednak zapytać o tajemnicę ich niezwykle udanego pożycia małżeńskiego, najprawdopodobniej oboje z zakłopotaniem odpowiedzieliby, że nie mają pojęcia. I byłaby to szczera prawda. Co znamienne, podobnie bzdurne pytanie, gdyby rzeczywiście zadać je na głos, mogłoby wszystko między nimi zepsuć. Oboje zaczęliby się bowiem zastanawiać nad odpowiedzią i może nawet spróbowali ją odnaleźć. Zrozumieć. A to oznaczałoby, że będą przyglądać się sobie nawzajem z o wiele większą niż dotychczas uwagą, dostrzegać szczegóły, które do tej pory nie były dla nich ważne, patrzeć na siebie w zupełnie nowy, o wiele bardziej krytyczny sposób, analizować i wreszcie – oceniać. A stąd już prosta droga do katastrofy. Tymczasem okazuje się, że tajemnica kryjąca się za fenomenem ich szczęścia jest wręcz śmiesznie oczywista: prócz tego, że Nidziccy się kochali – kiedyś mocniej, żarliwiej i szczerzej niż dzisiaj, jednak dzisiaj głębiej, uczciwiej i sumienniej niż kiedyś – niezmiernie się też lubili. Oczywiście każde z nich miało swoje małe dziwactwa i drobne wady, które irytowały współmałżonka. Adam, dla przykładu, każdą kanapkę, którą przyrządził w swoim życiu, smarował z artystyczną wręcz precyzją, a gdy kończył, starannie wycierał nóż w serwetkę lub papierowy ręcznik, aż sztuciec był zupełnie czysty. Zaraz potem znów nabierał nim masło na następną kromkę i cały proces zaczynał się od nowa. Natomiast Ela… Ela miała fatalny gust muzyczny. Niemniej, ogólnie rzecz ujmując, Nidziccy czuli się doskonale w swoim towarzystwie. I chociaż podzielali upodobania co do literatury i kinematografii, a także zgadzali się w kwestiach polityki, religii, kultury i mody, to jednak potrafili prowadzić pasjonujące, nigdy niekończące się dyskusje na każdy z tych tematów. Byli zgodni również w jednej jeszcze kwestii – podroby niemowlęce smakują najlepiej.

8


WPIERDOL I DO LOCHU Artur Grzelak

Zarządca więzienia ziewnął, leniwie przeciągnął się na krześle i krzyknął: – Dawać następnego! Strażnicy wprowadzili kobietę, której piękno, jeśli kiedykolwiek istniało, minęło wiele lat temu. Ubranie miała poszarpane, odsłaniające pulchne, pokryte brudem ciało. Wchodząc do pomieszczenia, uśmiechała się lubieżnie, prezentując swoje braki w uzębieniu. Starała się wyglądać ponętnie, szukając pomocy u któregoś ze strażników. Zarządca spojrzał na kobietę krytycznie i zapytał sekretarza: – Jakie zarzuty? – Czerpanie korzyści z nielegalnej prostytucji. Oskarżona nie odprowadzała podatków od swojej działalności, jej rejonem była dzielnica portowa. Dodatkowo podejrzewa się, że może być zarażona syfilisem… – Zabierać ją stąd! – ryknął zarządca, odsuwając się na krześle. – Umyć, wpierdol i do lochu. I niech żaden mi się nie waży jej tknąć, jeszcze epidemii nam tu brakuje. Kobieta zaczęła krzyczeć, obiecując rzeczy, o których nie pisał nawet podróżnik Maleos w swojej erotycznej epopei Tysiąc dni na Wyspie Dziewic. Strażnicy sprawnie wyprowadzili ją z pomieszczenia. Na korytarzu dało się słyszeć kilka stłumionych jęków, kiedy któryś z nich nie wytrzymał i uciszył rozwrzeszczaną prostytutkę. Zarządca nalał sobie wina z ukrytego pod stołem dzbana. Wczorajszego wieczora spotkanie z sędzią przedłużyło się ponad miarę. Zamiast rozmowy przy kolacji, skończyło się na pijaństwie oraz odwiedzinach w najlepszym lupanarze stolicy. Z przybytku U Amity wyszli dopiero nad ranem, a teraz zarządca cierpiał na ból głowy. Z lubością przełknął kielich zimnego, korzennego wina. Beknął, schował dzban i zawołał: – Następny! Tym razem był to łysiejący, wychudzony mężczyzna. Rozbieganym wzrokiem spoglądał po ścianach pomieszczenia. Widać było, że jest przerażony. Kiedy dojrzał rozpartego za ławą zarządcę, znieruchomiał, przełknął głośno ślinę i wybałuszył oczy. – Za co? – Oskarżony zatrzymany został wczoraj w nocy w dzielnicy Kwarty. – Sekretarz rozwinął dokumenty i przeczytał je pobieżnie. – Znaleziono go nad ciałem zgwałconej i zamordowanej kobiety. Córki jednego ze znanych miejskich młynarzy. Oskarżony jest o zabójstwo, podejrzewa się, że to on stoi za serią morderstw, jakie ostatnio nawiedzały dzielnicę. – Ach… – jęknął zarządca, w połowie zachwycony złapaniem mordercy, w połowie z bólu, który ponownie zalągł się w jego głowie. – Więc to osławiony Rzeźnik z Kwart. Nie wygląda. Wpierdol i do lochu. Za trzy dni, zostanie oskórowany, łamany kołem, a na koniec powieszony. Mężczyzna próbował tłumaczyć, że to pomyłka. On nie zabił młynarzówny, tylko przechodził obok, wracając właśnie z karczmy, zobaczył ciało w ciemnym zaułku. Strażnik zdzielił go pałką. Oskarżony zwiotczał, rezygnując z dalszych prób obrony. Po wyprowadzeniu mężczyzny zarządca napełnił kielich. Wychylił go jednym haustem i spytał sekretarza umęczonym głosem: – Dużo ich jeszcze? – Została jedna kobieta. Oskarżona o kradzież na Dorszowym Rynku.

9


– Nareszcie koniec. – Zarządca ponownie napełnił kielich i powiedział: – Dawać ją! Kobieta była młoda, miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Duże, ciemne oczy były szkliste od łez. Od razu po wprowadzeniu przez strażników upadła na kolana i zaczęła błagać o łaskę: – Proszę… nie zsyłajcie mnie do lochów – szlochała. – Tę rybę ukradłam dla synka. Odkąd mąż zginał podczas wyprawy na Tag-ar-Tig, ciężko z pieniędzmi, a nie chciałam, żeby dziecko głodowało. Odpracuję to, mogę robić wszystko. Tylko nie oddzielajcie mnie od syna. Co on beze mnie pocznie… Zarządca spojrzał na nią smutnym wzrokiem. Może faktycznie należało kobiecie pomóc. Po wyprawie w mieście zostało wiele wdów, król nie wypłacił odszkodowań, więc większość z nich klepała biedę. Warto by było dać jej jakieś zajęcie. Młoda jest, całe życie przed nią. A i dzieciaka szkoda, może wyrośnie na porządnego obywatela. Strażnika miejskiego, aptekarza albo rachmistrza. Zarządca otrząsnął się z zamyślenia. Ja tu nie jestem od pomagania, tylko od wymierzania sprawiedliwości. Wychylił kielich zagłuszając wyrzuty sumienia i powiedział: – Wpierdol i do lochu.

10


ŁOWCY ORIONIDÓW Martyna Walerowicz Orion napiął łuk i wystrzelił pocisk, który przemknął tuż przed okiem Byka. Adam stanął na palcach i wyciągnął ręce w górę. W dłoniach trzymał rakietę podobną do tych używanych podczas gry w lacrosse. Niestety gwiazda przemknęła tuż nad siatką. Chłopiec usłyszał okrzyk tryumfu dochodzący zza pleców. Odwrócił się. Brat stał na szeroko rozstawionych nogach. W siatce jego rakiety migotała gwiazda, której nie zdołał pochwycić Adam. – Ha! I co ty na to, łamago?! – Brat szczerzył zęby. Adam miał ochotę zetrzeć mu uśmiech z twarzy, używając do tego trzonka swojej Gwiezdnej Sieci. Powstrzymał się jednak i odwrócił w stronę zimowego nieba. Kolejne gwiazdy przemknęły, płosząc Plejady. Nad głowami łowców z sykiem spalały się Orionidy. Noc była bezksiężycowa, ale Adam widział wyraźnie całą swoją rodzinę i sąsiadów. Ułożone w stosy, migoczące tęczowym blaskiem gwiazdy oświetlały ich radosne twarze. Jak co roku łowili Orionidy. Gdy ktoś jakąś złapał, zanurzał ją w beczce z wodą, żeby ostygła. Później najmniejsze dzieciaki wyławiały gwiazdy i nawlekały na metalowe sznurki lub usypywały z nich kopce. Świst palących się w atmosferze gwiazd, śmiech ludzi i krzyki: „Z prawej, z prawej!”, „A niech mnie, jest wielka jak strusie jajo!”, „Saro, uważaj na tę najmniejszą!” mieszały się ze sobą. – Mam czerwonego karła! – Ojciec zanurzył zdobycz w wodzie. Najbliżej stojący podeszli, żeby się przyjrzeć. – Dobrze, że ją złapałeś, kochanie, inaczej mielibyśmy tutaj mały krater – powiedziała matka, całując ojca w policzek. Tata odłowił zdobycz z beczki, nie przejmując się tym, że zamoczył rękaw. Pochylili się nad jego dłonią, zaciekawieni. Mała gwiazda pulsowała czerwienią jak serce drozda. Ojciec wsadził ją Adamowi do ręki, który po raz pierwszy zobaczył z bliska czerwonego karła. Chłopak podał go bratu, żeby też mógł się przyjrzeć. – Patrzcie! – Ojciec wskazał ręką horyzont. Wyglądało na to, że ktoś złowi supernową. Światło zbliżającej się gwiazdy narastało bielą, wypełniając blaskiem ich oczy tak, że na chwilę oślepli i… …i Adam się obudził. Wciągnął w płuca duszne powietrze pokoju. Otworzył oczy. Usłyszał świst i zerwał się na nogi. Kilka kilometrów dalej coś wybuchło i chłopak poczuł, jak pod jego bosymi stopami zatrząsnęła się podłoga. Był głodny i zrozpaczony. Zrozumiał, że walki znowu przeniosły się w tę okolicę i musi uciekać. Owinął się szczelniej kocem i pchnął drzwi. W ciemnościach ulicy dorośli i dzieci uciekali jak najdalej od huków dział. Adam spojrzał w górę i zamarł. Zobaczył spadającą gwiazdę. W jego dziecięcym sercu, pamiętającym jeszcze smak snu, zabłysnęła radość. Wyciągnął ręce, aby pochwycić Orionidę. Gdy pocisk dotarł do celu, rozbłysnął jak supernowa i wywołał wstrząs. 14.06.2015r.

11


Ilustracja: Hanna Dobaczewska

12


CHCĘ ŻYĆ Danka Markiewicz „Słońce zaszło, ale ja mam światło” – te słowa znajdą się na moim grobie. Nie chcę żyć, tak naprawdę umarłem dwie dekady temu, pewnego listopadowego wieczora, o którym rozmyślam od dwudziestu lat. Przypuszczam, że najlepiej będzie wyjaśnić, że jesienią 1993 roku byłem homoseksualistą, który uciekł od rodziców prowadzących gospodarstwo ogrodnicze, aby puszczać się na dworcu za działkę! Dzień, o którym chcę wspomnieć, zastał mnie na peronie w towarzystwie kilkunastu innych osób, które moknąc i marznąc na stacji, czekały na pociąg pospieszny. Grube, zimne krople śniegu pomieszanego z deszczem zacinały bezlitośnie w posiniałe twarze, a lodowaty wiatr wdzierał się pod kurtki, płaszcze oraz kożuchy podróżnych. Trzęsący się z zimna narkoman, trzymający w zgrabiałych dłoniach brudną torbę podróżną, nie przedstawiał sobą zbyt pociągającego widoku. Tamtego dnia umówiłem się z człowiekiem, który, jak to się coraz częściej zdarzało, nie przyszedł. Czułem okropny zawód. Z odrętwienia wyrwało mnie czyjeś spojrzenie – w moim kierunku zbliżała się wysoka, korpulentna kobieta, która nie kurczyła się z zimna i nie przytupywała w miejscu jak wszyscy. Chociaż nie znałem jej ani nie spotkałem nigdy wcześniej, doskonale wiedziałem, że właśnie mnie wybrała z grona innych podróżnych. Ta świadomość wzbudziła pewien niepokój. W zamierzchłych czasach „obrabiałem” klientów, bałem się, że moja działalność przyciągnęła uwagę policji. Aby zniechęcić grubaskę do niestosownych zaczepek, spuściłem wzrok i patrzyłem na czubki spękanych, czarnych butów. Tymczasem nieznajoma zbliżała się – splunęła mi prosto w twarz, nie zatrzymując się niemal, po czym ruszyła dalej. Zdrętwiałem ze zgrozy. Po chwili osłupienia rozejrzałem się wokół, nie ocierając nawet policzków. Podróżni jak gdyby nic nie zauważyli. „Może mi się zdawało?” – pomyślałem, nie wiedząc, co robić. – „Nie, jeszcze widać jej plecy! Dlaczego właśnie mnie opluła? To jasne – wyglądam jak ćpun i żebrak. Wiedziała, że nic nie zrobię!”. Mimo że doświadczyłem na dworcu wiele upokorzeń, ta zniewaga wyjątkowo mnie ubodła. Nawet dziś, po tylu latach, przypominam sobie z przykrością, jak wstrząśnięty wsiadłem do pociągu i znalazłem przedział, którego nikt nie wybrał, powiesiłem płaszcz i usiadłem w kąciku. I wiecie co? Po krótkiej chwili usłyszałem mrożący krew w żyłach głos. Wysoka grubaska jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce naprzeciwko. – Płaczesz, że klient nie przyszedł? – Odpierdol się wreszcie! – powiedziałem. – Siadaj! – rozkazała. – Oplułam cię, wielkie rzeczy! Bywało gorzej, prawda, panie ćpunie? Przyznaję, że mnie zamurowało. Przyjrzałem się bliżej przeciwnikowi – okrągła twarz pod makijażem była gębą przebranego mężczyzny. – Pieprz się, porąbany kutasie! – powiedziałem z pewnym wahaniem. Miałem ochotę przerwać rozmowę choćby przez opuszczenie przedziału, powstrzymała mnie jednak ciekawość. Ponadto czułem okropny zawód: klient, na którego tak liczyłem, już prawie na pewno nie przyjdzie. A Laska – znajomy diler – kredytować mi nie będzie. Grubas sprawiał wrażenie, jakby słuchał moich myśli. – Gryzłeś się, że nie masz na działkę! – powiedział w pewnym momencie. – Za parę godzin cię skręci. Nawet dziś, od dwudziestu lat czysty facet, kurczę się na wspomnienie fizycznego bólu, o którym wspominał.

13


– Pieeeprz siiiię! – odpowiedziałem stanowczo, przeciągając wyrazy. – Ty popierdolony transwestyto! – Przynajmniej transwestyta – oznajmił po chwili. – Chce oko na tobie zawiesić. Doszło do krótkiej szarpaniny. Korpulentna postać zatarasowała mi przejście tak skutecznie, że nie udało się opuścić przedziału. – Co to, kurwa, ma być? – zapytałem. Byłem bardziej zmęczony niż zdenerwowany, zresztą grubas tak samo. Makijaż pokryły kropelki potu, buty go wyraźnie cisnęły. – Zostań, co ci zależy? – wyszeptał gruby. – Przecież cię przeprosiłem. Zresztą pociąg już rusza, mamy godzinę rozmowy! – właściciel jasnej peruki wysunął obolałe stopy z czarnych damskich pantofli. Różowy palec przebił elastyczne pończochy i wyglądał stamtąd, jak gdyby zdziwiony. Pomimo upływu lat, wspomnienia nie straciły nic ze swojej świeżości. Jest to tym bardziej dziwne, że wówczas byłem non-stop na różnych prochach. Doskonale pamiętam, jak wsuwa z powrotem stopy do przyciasnych butów, słyszę niemal zadane mu wówczas pytanie: – Czego chcesz ode mnie? I przypominam sobie odpowiedź przygodnego rozmówcy: – Chcę, żebyś mnie zabił! Dobrze ci zapłacę, jak mnie zajebiesz siekierą. Był to właściwy początek rozmowy. Uderzył mnie wyraz twarzy sąsiada, dziwny błysk niebieskich oczu. Ale wiecie co? Zrozumiałem, że być może trafia mi się zastępcza okazja! Czegóż nie robi się dla pieniędzy? Od miesięcy dogadzałem mężczyznom, których nie obchodziło, że jestem chory, że śmierdzę, bylebym tylko miał otwór, żeby… Ale do czasu, postępujące wyniszczenie zaczynało odstraszać co lepszych gości. Biednemu ćpunowi pozostawało coraz częściej czekać na klienta, który się nie zjawiał. Nie mogłem więc ot, tak odprawić natrętnego dziwoląga, który oferował konkretną sumę pieniędzy. * Kiedy zbliżyłem się do wskazanych drzwi, ku swojemu zdziwieniu zauważyłem, że zostały uchylone na zaledwie wąską szparkę – a przecież spodziewał się mnie, sam zaprosił! Tymczasem dwoje dzikich, jasnoniebieskich oczu bardzo podejrzliwie patrzyło z ciemnego korytarzyka. Przestraszyłem się i zaniepokoiłem. Jak mogłem zaufać tak nieprzewidywalnej osobie? Nieufność grubasa zaskoczyła mnie, zmieszała. Przyszło mi na myśl, że popełniłem poważny błąd. Obawiając się, że nieznajomy pożałuje decyzji, kiedy zobaczy ćpuna z siekierą i narobi krzyku, który ściągnie na mnie kłopoty, odwróciłem się i zacząłem zbiegać po schodach. On tymczasem puścił klamkę, popchnął drzwi tak, że otwarły się na całą szerokość i syknął: – Hej! Co wyprawiasz? Zatrzymałem się, chociaż zdążyłem dopaść półpiętra, zawahałem i odwróciłem. Grubas kiwnięciem pulchnej ręki zapraszał do wejścia. „Jeszcze tego pożałuję!” – pomyślałem, macając siekierę ukrytą za pazuchą. Dwa susy długich nóg wystarczyły, by znaleźć się na powrót przy otwartych drzwiach. Starał się sprawiać wrażenie, że nie przyszło mu na myśl zamknąć się przede mną i siekierą, jednak zatarasował sobą wejście. Bez ceregieli pchnąłem go, wpychając się do środka mieszkania. Grubas udał, że zadrżał z przestrachu, wyglądał jednak na zadowolonego. Wówczas ogarnęło mnie obrzydzenie. – Dobry wieczór – szepnąłem, przezwyciężając odrazę. Zamknął drzwi na zatrzask. Musiałem być zdezorientowany, bo dopiero teraz zauważyłem, że znów przebrał się za kobietę, napudrował tłustą twarz, pomazał usta szminką. – Kim pan jest? Co pan chce? – zaczął się wygłupiać. – Pani mnie nie zna – podjąłem zabawę, szczerząc się jak on. – Zaraz rozjebię pani łeb siekierą! Wlepił we mnie oczy. Minęła dobra chwila, spuściłem wzrok pod ironicznym spojrzeniem. Patrzył bez słowa, bawiąc się moim kosztem. Ogarnął mnie lęk. – Czemu pa…ni tak… patrzy na mnie? – odezwałem się w końcu.

14


Uśmiechnął się. – A, tak sobie. Co tam masz? – zapytał, zerkając na płaszcz z ciekawością. – Siekiera, chce pani obejrzeć? – odpowiedziałem z pewną ulgą. Odwrócił się bez słowa i zniknął w pobliskiej kuchni. – Zaraz przyniosę pieniądze – rzucił przez ramię. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi. Do jednego prowadziły oszklone drzwi, wejście drugiego przesłonięte było czymś w rodzaju pluszowej kotary. Na wprost znajdowała się mała kuchenka, białe drzwi na prawo prowadziły do łazienki. Poczyniłem przygotowania, rozpiąłem ubranie i wyjąłem siekierę. Właśnie ważyłem w ręku ciężar, gdy z sąsiedniego pomieszczenia wyszedł transwestyta, odziany w rodzaj skórzanego płaszcza z rozcięciem aż do tyłka. – Może przeliczysz? – położył na blacie dość gruby plik banknotów, po czym jednym, niecierpliwym ruchem ramion zsunął czarny płaszcz. Ku mojemu zdziwieniu miał na sobie tylko rodzaj osobliwej, skórzanej uprzęży, która zasłaniała co prawda genitalia, ukazywała jednak światu grube i białe pośladki. Zrobiło mi się słabo, uświadomiłem sobie skrajność poleconego zadania. Grubas ułatwił mi robotę – kręcąc białym tyłkiem pomaszerował do pobliskiej kuchni i stanął przodem do okna. Przeżegnałem się w myślach. Moje chude jak patyki ręce osłabły, obawiałem się, że uderzę zbyt słabo, że będę musiał poprawiać. Zanim mnie potępicie, proszę pamiętać, że w momencie przestępstwa nie miałem jeszcze szesnastu lat, a poprzednie miesiące spędziłem wykonując najdziwniejsze zachcianki… Jakie to ma znaczenie? To mnie nie usprawiedliwia. Ścisnąłem siekierę oburącz, wpatrując się jak urzeczony w białe, pokryte brodawkami plecy i tłusty kark. Postanowiłem nie zastanawiać się nad tym, co robię: każda minuta – czułem to – osłabiała wolę wykonania wyroku. Uniosłem siekierę i z rozmachem uderzyłem grubasa w głowę. Nosił perukę; to, co wziąłem za pofarbowane na biało loki, było sztucznym skalpem, który zsunął się z krągłej czaszki. Jego własne włosy były ciemne i gęste niczym szczotka. Krzyknął i osunął się na ziemię. Ponieważ było oczywiste, że jeszcze żyje, zdzieliłem go kilka razy – ze zmiażdżonej czaszki trysnęła fontanna krwi. Dopiero wtedy odłożyłem siekierę i cofnąłem się nieco, patrzyłem na ofiarę przez latające przed oczami plamy. Najwyraźniej już nie żył. Przysiadłem na chwilę na stołku, po czym wyszedłem do sąsiedniego pokoju, zabierając ze sobą siekierę. W miseczce stały solone orzeszki, zjadłem je co do jednego, nie myśląc o tym, co robię. Moje rękawice, ubranie ani siekiera nie były umazane krwią. Wróciwszy do kuchni, położyłem narzędzie zbrodni obok trupa i sięgnąłem po rondelek z wodą. Wypiłem do ostatniej kropli – dręczące ciemne plamy zniknęły mi sprzed oczu, czułem się całkiem przytomny, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że grubas jeszcze żyje. Stanąłem nawet nad nim w pozycji gotowej do oddania kolejnych razów, ale zamiast uderzyć, wzruszyłem tylko ramionami i odrzuciłem siekierę na bok. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się dziwne, że nie spieszyłem się z opuszczeniem mieszkania. Zamiast zabrać pieniądze i ulotnić się, zanim ktoś nadejdzie i napytam sobie biedy, kręciłem się po pokojach, nie myśląc o oczywistym niebezpieczeństwie. Nie wiem, jak długo to trwało. Przypuszczam, że od dokonanego zabójstwa minęła dobra godzina, a ja siedziałem w najlepsze w łazience i gapiłem się na siekierę. Dziwiło mnie, że nie ma na niej śladów krwi, sądziłem, że powinienem dokładnie ją umyć, myślałem całkiem serio, że i ja powinienem się nieco oczyścić, przetrzeć kurtkę mokrą gąbką itd. Dumając o takich rzeczach, nie zauważyłem, że do mieszkania weszła jakaś osoba. Ktoś otworzył drzwi i jak gdyby nigdy nic kręcił się po korytarzyku. Jak wcześniej wspomniałem, na korytarz wychodziły drzwi do łazienki oraz dwóch pokojów. Zamknięty w ciasnym kiblu, nie mogłem wyskoczyć niezauważony. Jednakowoż drzwi do kuchni, w której leżało ciało grubasa, były szczęśliwie dla mnie zamknięte – osoba, która weszła do mieszkania, nie mogła więc widzieć trupa. Uratował mnie fakt, że nieznajomy tam nie wszedł. Podczas kilku minut, gdy ważyły się moje losy, siedziałem na brzeżku wanny, ściskając w ręku siekierę (kto wie, być może użyłbym jej po

15


raz drugi, gdyby sprawy nie potoczyły się po mojej myśli). Wiedząc, że znajomy grubasa nie odkrył jeszcze śladów zbrodni, wybiegłem z łazienki na korytarz (drzwi nie były zaryglowane) i na schody, los dał mi szansę, byłem naprawdę wolny… * Kiedy miałem około czternastu lat, dokonałem odkrycia, jakie zdarza się niektórym ludziom – zrozumiałem, że jestem inny. Nie próbujcie pojąć, jeśli nie posmakowaliście tego uczucia (tym, którzy je znają, nie muszę niczego tłumaczyć). W moim przypadku przeklęta inność sprowadzała się do zainteresowania chłopakami. Nieszczęśliwi rodzice – myślałem wówczas – wolę umrzeć niż narobić im wstydu! Panicznie unikałem znajomości z homoseksualistami, próbowałem zbliżyć się do jakiejś dziewczyny. Nie starczyło mi jednak odwagi i w końcu doznałem załamania nerwowego. Słyszałem głosy ludzi, zdawało się, że wszystko o mnie wiedzą! Zacząłem kryć się przed rówieśnikami, sąsiadami, a nawet krewniakami, nie mogąc znieść myśli, że znają moją tajemnicę. Miałem świadomość odkrycia własnych myśli. Broniłem się na swój sposób, umysł rozszczepił się jakby, tworząc dwie dziwaczne osobowości. Żałosnego świra i opiekuna... czy raczej strażnika. Dawniej (w dzieciństwie) byłem bardzo ambitny, marzyłem, że coś osiągnę. Wiele lat potem wiedziałem, że to niemożliwe, i już nie pragnąłem niczego. Leczyłem się u psychiatry, przepisywane lekarstwa zagłuszały lęki, lecz całkiem mnie otumaniały. Skończyło się na tym, że w wieku piętnastu lat byłem obawiającym się ludzi i świata, zrezygnowanym manekinem, który w sekrecie gromadził psychotropowe pigułki. Chciałem się otruć, popijając to alkoholem, po namyśle jednak spuściłem spory stosik razem z wodą i w tajemnicy przed rodzicami wyjechałem do Warszawy. Tak, wylądowałem na Dworcu Centralnym. Całą rozpaczą kroczącego w ciemności rzuciłem się w objęcia prochów i zgodziłem na prostytucję. Narkotyki okazały się lepsze od psychotropów na wyciszenie głosów, a płatny seks wyleczył mnie z lęków. W osobliwy sposób pozwolił być sobą, nadal jednak nienawidziłem siebie i chciałem umrzeć. Unikałem radykalnych środków, jak ułożenie się na zimnych szynach ciemnawego dworca i pociągów, kuszących mnie swoim dudnieniem. Dlaczego miałem kończyć życie, ja, który nigdy nie żyłem? Nie umarłem, widać jednak ktoś musiał. Takie jest moje zdanie – śmierć transwestyty przywróciła mnie życiu. Nie zabiłem go dla pieniędzy, nigdy ich nawet nie tknąłem. On wiedział, dlatego tak celnie mnie wybrał – chciałem ze sobą skończyć, a on się za mnie poświęcił. Ocalił nienawidzącego siebie, godząc się zamiast niego zniknąć. Rzeczywiście mi pomógł. Było tak, jakbym umarł, a na moje miejsce… Nie potrzebowałem narkotyków, aby znosić kolejny dzień. Żyłem. Tak, byłem szczęśliwy. Przez szereg lat chciałem coś poczuć, dotknąć powierzchni ziemi. Nie byłem sam: dzieliłem wszystko z wyznawcami mocnych wrażeń. Znali historię grubasa, fascynowało ich tamto morderstwo. Nie wystarczało im opowiadanie, chcieli, żebym pokazał. Pozwoliłem się wyzwać, bo byli moimi braćmi, dziećmi i uczniami. Podniecało nas przekraczanie granic, wiedziałem, że byli mi wdzięczni. Zorganizowali wszystko, ja miałem tylko zabić. Staliśmy nad nieszczęsną ofiarą ucharakteryzowani jak na filmie. W powietrzu czuć było strach, który pobudzał do bicia nasze chłodne serca. Improwizowałem – piłem jego krew, potem wziąłem siekierę. Nie zaprotestowali, gdy zamachnąłem się nad przelęknionym człowiekiem: musiał umrzeć, aby mogli zrozumieć. Wówczas i ja pojąłem, że nie jest łatwo komuś, kto wszystko już dawno przeżył! Grubas był gotów zapłacić, bo miał dość odraczanej śmierci. Ja też nie chcę już żyć. Kiedy nadchodzi wieczór, a sen nie lituje się nade mną od razu, czekam na transwestytę w peruce. Mój dom jest w kolorze trawy w sierpniu – taka ciemna, przydymiona nieco zieleń. Dzielę go z dziewczyną. To dobry kompromis, żyjemy w otwartym związku, oboje lubimy mężczyzn, pozwala mi z nimi sypiać. Jest wysoka i bardzo chuda, pięćdziesiąt kilogramów, w sam raz jak dla modelki. Całą energię poświęca na utrzymanie wspaniałego wyglądu, stosuje diety i obsesyjnie krąży po sklepach. Chodzę z nią do galerii handlowej, gdzie wypuszcza się na długi marsz między butikami. Czekam, pogadując z blondyną, która sprzedaje ohydne kebaby w fast-foodzie. Potem wracamy do

16


domu i zamykamy się w nim, czekając, aż zapadnie noc, a następnie rzucamy się zachłannie na kolejny dzień. Narzeczonej podoba się domek, ale nie lubi miasteczka. Kiedy idziemy na spacer, nabija się z kilku ulic „na krzyż”, cementowanego deptaka, osiedli fabrycznych i kurczącego się lasu. Ma zamiar przenieść się do Londynu. Nazywam ją Vita – kocha życie, ja sam marzę, by zostać startym z krwawej powierzchni ziemi. Na moim grobie wyryją słowa ćpuna, który odważył się umrzeć: „The sun is gone but I have the light”. Sąsiedzi, z którymi nie utrzymuję kontaktów, wiedzą, czym się zajmuję. Czasami mnie zatrzymują, chwalą film „Siekiera” – wielki kasowy sukces. Jestem im wdzięczny. Nienawidzę siebie, ale chcę żyć, naprawdę.

Ilustracja: Danka Markiewicz

17


TRZY MINUTY Witold Wysmułek Patrzę na napływające meldunki. Obiekt nadlatuje z wielką prędkością, minął właśnie Księżyc. Za pół godziny znajdzie się na ziemskiej orbicie. Dzwoni telefon. To stała linia, łącząca bunkier dowodzenia pod Waszyngtonem z moim, znajdującym się nieopodal Moskwy. W słuchawce odzywa się głos generała Manna, głównodowodzącego sił amerykańskich. Mówi, że nie udało im się skontaktować z obiektem. Nam też, niestety. Nadlatujący statek nie odpowiada. Słaliśmy wszystko, co nam przyszło do głowy, bezskutecznie. Co robić? – pyta Mann. Co robić? Nie wiem. Prezydent także nie wie. Mann mówi, że w Białym Domu również chaos. A nadlatujący okręt milczy. Jest wielki. To długie na kilkanaście kilometrów cygaro. Już widać w najlepszych teleskopach pewne szczegóły, jakieś czasze, dysze, wypukłości. Temperatura obiektu jest zmienna, to też wiemy. Ale oni nie odpowiadają. Mann mówi, że postawił swe wojska w stan najwyższej gotowości. Ja również. I Chiny, Indie, Brazylia, Niemcy, wszyscy. Już są w centrach dowodzenia wszelkiej maści naukowcy, pisarze science fiction, wizjonerzy, od kilkunastu godzin produkują scenariusze. Szyjemy w obiekt przekazami, ślemy podstawy matematyki, pokazujemy dorobek ludzkości. Na próżno. Panie Siergieju Siergiejowiczu, mówi Mann, kontakt za pół godziny, powodzenia. Powodzenia, panie generale, dziękuję, do usłyszenia. Patrzę na kolejne informacje. Obiekt jest pięć minut od Ziemi, zwalnia nieznacznie. Dalej milczy. Dzwonią telefony, co rusz wchodzą jacyś ludzie. Prezydent na linii. Odbieram. Tak, potwierdzam, jesteśmy gotowi do użycia broni nuklearnej. Nie, lepiej nie strzelać od razu, a może oni nas nie rozumieją, może wylądują gdzieś, otworzą bramy Nieba, pomogą nam rozwiązać nasze problemy. Tak, muszą być znacznie bardziej zaawansowani, tak, musieli przybyć spoza Układu Słonecznego. Obcy. Przybysze. I dzwoni generał Mann, nie, dalej nie odpowiadają. Nam też nie, mówię. Ani Chińczykom. Nadchodzi meldunek – obiekt wypuścił mrowie mniejszych statków, wszystko to wchodzi na orbitę z wielką szybkością, oplata glob gęstą siecią różnych trajektorii. Patrzę na ścienny zegar – jest równo siedemnasta czasu moskiewskiego. Rozbrzmiewa alarm; gasną wskaźniki naszych satelitów. Dzwoni telefon z bunkra spod Waszyngtonu, przełączam na głośnik. Mann wrzeszczy, że stracili swoje satelity. Jak i my. Ktoś krzyczy, że podobnie Chińczycy. To atak! Inwazja! Kręci mi się w głowie, co robić? Nie mamy jak ich sięgnąć. – Poderwać całe lotnictwo! – krzyczę desperacko. Słyszę, jak Mann rozkazuje to samo. Wstrząs. Przytłumiony pomruk. Miga światło. – Moskwa dostała! – wrzeszczy jeden z oficerów. Kamery pokazują słup

18


ognia. Słyszę też rozpacz Manna, który wyje, że jego kraj ginie, miasto za miastem. Tracimy kontakt z wojskami. Światłowody przerwane. Milknie Mann. Ktoś krzyczy, że widzi przez system obserwacji bunkra, jak spadają nasze samoloty, że piloci nie katapultują się. I cień, i kształty dziwaczne, takie połamane. Walą do nich nasi, bezskutecznie. Gaszone są punkty oporu, sam widzę, przez kamerę przy głównej grodzi wejścia, jak podpływa w powietrzu czarne coś, tnie szybko pancerz bramy. I dalej, wdziera się do środka, już całe mrowie kształtów, błyskawicznie likwidujących żołnierzy. Mkną na dół, do nas. Ścienny zegar pokazuje siedemnastą zero dwa. Krzyczę jeszcze przez interkom do obsługi kompanii pocisków balistycznych, stacjonującej tuż koło bunkra dowodzenia. Niech odpalają, gdziekolwiek. Kątem oka widzę na monitorze podglądu, jak otwiera się silos. Natychmiast zalewa go niebieskawy blask. Zanim monitor gaśnie, dostrzegam błyskawicznie topiący się pocisk. Muszą mieć całą Ziemię pod obserwacją, myślę. Wstaję. Zakładam czapkę. Wyjmuję pistolet. – Dziękuję wam, panowie, za wzorową służbę – mówię do moich oficerów. – Proszę wyjąć broń i wycelować w wejście. – My nic im nie zrobimy – drżącym głosem stwierdza jeden z ludzi. – Wiem – odpowiadam – ale chociaż nie umrzemy na kolanach, tylko jak żołnierze. Oficerowie kiwają głowami. Poprawiają mundury, celują w tytan wejścia. A zegar pokazuje siedemnastą zero trzy. I już widać błysk czegoś przebijającego chłód ostatniej grodzi. Przełykam ślinę, silniej ściskam rękojeść pistoletu. Blask upiorny, nie zdążę nawet nacisnąć spustu. Koniec.

19


ZJADAJĄC ANIOŁY Izabela Gaudyńska Tego dnia pan Józef nic nie stworzył. Poszedł za to w odwiedziny do Różyczki. – Podzielisz się ze mną swoimi snami, królewno? Skrzywiła się. Wewnętrznie rzecz jasna – od wieków spała. – Królewno… – poprosił znowu staruszek, siadając na zakurzonym krześle. Odpowiedziała tak jak poprzednio. – Znajdę kogoś, kto cię obudzi – zagroził. Różyczka zatrzęsła się ze strachu. Dmuchnęła lekko myślami. Rozmazało się tło, wyostrzyły kontury. Zacisnęła oczy, żeby lepiej widzieć i wypuściła anioła. – Dziękuję. – Pan Józef skinął uprzejmie głową. Obrażona nie odpowiedziała. Anioł miał rysy królewny i pachniał słońcem. Wziął mężczyznę za rękę. Szli obok siebie w milczeniu. – Co chcesz zobaczyć? – spytał w końcu skrzydlaty przewodnik. – Wszystko. – Dobrze. Zjedz mnie. Pan Józef skosztował towarzysza. Poczuł słodki, orzeźwiający smak lekko przełamany cierpką, ziemistą nutą. – Wyklułeś się z kamienia – zgadł. Anioł skinął głową, zaszumiało skrzydłami, pojawiło się więcej takich jak on. Każdy wyglądał jak Różyczka. Pan Józef próbował każdego po kolei. – Ty jesteś z bólu, ty z przegranej, ty ze zdrady. Wszystkie były przepyszne. I czyste, pozbawione zła, emocji. Jedynie smak wskazywał na to, gdzie się narodziły. Na końcu do staruszka podszedł anioł trochę jaśniejszy i bardziej błyszczący od pozostałych. Pan Józef zjadł kawałek ostatniego skrzydlatego i niemal splunął. Anioł był mdły, niestrawny. – Dla niej on ma najwspanialszy smak – szepnął ten, który przyprowadził mężczyznę. – Z czego się wykluł? – Ze szczęścia.

20


CZARNA POLEWKA Joanna Adamczuk Młodzieniec nerwowo kręcił się na krześle. Za każdym razem zdradzało ono skrzypnięciem każdy jego niespokojny ruch. Najbardziej stresowała go ta ciągła obserwacja. Czuł, jak wzrok przeciwnika przewierca go na wylot. Ocenia. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał. Ani skok na bungee, ani rafting czy skałki nie mogły równać się z tym dniem. Próbował już chyba wszystkiego, żeby ukoić skołatane nerwy. Spacer, muzyka, joga, melisa (dużo melisy) i ostatecznie wódka – to były jego metody. Niestety nic nie pomagało. W sumie pogodził się z tym, że ten dzień kiedyś nadejdzie i prędzej czy później będzie trzeba się z NIM zmierzyć. Przygotowywał się przecież do tej chwili, do tego starcia tytanów. Długo ćwiczył umysł i ciało. Rozmyślał. I co? I w przeddzień dostał straszliwej choroby – jelitówki! Pewnie po hektolitrach tej spożytej melisy. Chłopak poczuł, jak zalewa go fala gorąca. Pot wystąpił mu na czoło i już po chwili kropla za kroplą spływał powoli po jego skroni. Kolejny objaw podstępnie trawiącej go choroby. Piotr podniósł wzrok. Z drugiego końca stołu Ojciec Narzeczonej patrzył na niego złowrogo. Młodzieńcowi wydało się, że we wzroku przyszłego teścia dostrzega coś jeszcze. Może jakąś... tęsknotę albo nadzieję... Wtedy do pokoju weszła ONA. Jej długie czarne włosy falowały lekko. Jak zawsze wyglądała nieziemsko. Spojrzenia przyszłego teścia i zięcia ponownie się skrzyżowały. A nie. To w jego oczach to jednak czysta nienawiść. Narzeczony wiedział, co musi zrobić, żeby z dzisiejszej kolacji wyjść zwycięsko. Spojrzał na stół przed sobą. Od tej jednej decyzji zależało teraz całe jego życie z Zuzanną. Poczuł dziwny ucisk w żołądku i aż westchnął. – Piotrek, do cholery, wypij już tę nalewkę! – krzyknęła matka Zuzi z kuchni. Teściowa. Jeszcze trudniejszy wróg do pokonania niż ten siedzący naprzeciw. Ale to już inna historia. Dziś swą walkę musi stoczyć tu. Teraz. Poczuł dziwne bulgotanie w brzuchu. – Ile można się nad jednym kieliszkiem zastanawiać – dodała słodko jego Anielica. Dla niej wszystko. Zaraz po bulgotaniu napłynęła fala mdłości, więc nie zastanawiając się dłużej, Piotr chwycił szybko kieliszek i przechylił. Na początku nie poczuł nic szczególnego. Nudności nawet szybko przeszły i znajome ciepło zaczęło rozchodzić się po ciele. Zwykła nalewka. Według słów Zuzanny przyszły teść robił takich wiele. Z każdą kolejną stawał się ekspertem, ale jednak patrzył na niego tak dziwnie, kiedy ją podawał... I te jego słowa: co cię nie zabije, to wzmocni... I wtedy to poczuł. Nadchodzące zło. Napływające czarnymi chmurami nad jego błogą dotąd egzystencję. Poczuł, jak w jego gardle wybucha ogień piekielny. Oczy wyszły mu z orbit i zaczęły łzawić. Przez chwilę myślał, że stracił wzrok. Kieliszek upadł z lekkim stuknięciem na podłogę tuż pod jego nogami. Piotr złapał się oburącz za gardło, po czym wystrzelił z krzesła jak z procy i na oślep pobiegł w kierunku kuchni. Prawie przewrócił na ziemię tego cholernego anioła blokującego mu drogę. Teściowa na jego widok odskoczyła od zlewu, zabierając co cenniejsze talerze, a on przyssał się do kranu. Teraz pojął, jak czuł się smok wawelski, który pił i pił, i pił, i nic nie przynosiło mu ulgi. Aż pękł. Zaraz, pękł?! Piotr z trudem oderwał usta od błogiego wybawienia, jakim była zimna woda. Szkoda, że przynosiła ulgę tylko na chwilkę. Opierał się o zlew, my-

21


śląc o tym, w jak głupi sposób odejdzie z tego świata. Sapał głośno, czekając na śmiertelne spazmy. Kto wpadł na ten durny pomysł kolacji z teściami albo w ogóle małżeństwa? Ktoś włożył mu w rękę karton i powiedział: – Pij. Dziwne, na jedno ucho gorzej słyszę. Piotr wypił słodkawy płyn rozlewający się ukojeniem po zbezczeszczonym gardle. Mleko. Powoli wracał do świata żywych. – Mogłem coś tam pomylić w tej pieprzówce – usłyszał niewinny głos szatańskiego teścia in spe. – Chyba zamiast dziesięciu deko powinno być jednak dziesięć gram. No i mogłem ich widocznie nie mielić – zakończył z zamyśloną miną. W tej chwili Piotr chciał mu powiedzieć wiele rzeczy. Jednak żadna z nich nie byłaby przyjemna. Odwrócił się i wysapał tylko: – Troszkę piekące... – Daj spokój, przecież ci pomogło. Już cię brzuch nie boli – rzuciła żmijowata przyszła teściowa, wychodząc za mężem z kuchni. *** Następnego dnia Piotr wylądował w szpitalu z zapaleniem lewego jądra. Teść uparcie nie łączył tych dwóch faktów, ale Piotr znał prawdę. Ta piekielna nalewka prawie go zabiła. Jedynym plusem było to, że z jelitówki faktycznie się wyleczył. – Chcesz pieprzu do tego szpitalnego rosołu? – zapytała troskliwie Zuza, tym jednym zdaniem budząc złe wspomnienia. Piotr spojrzał na zupę z obrzydzeniem i rozpłakał się jak dziecko.

22


LABIRYNT Artur Grzelak Dallah usłyszał krzyk. Bestia dopadła kolejną ofiarę. Kiedy ocknęli się w labiryncie, było ich dziesięcioro. Pięć kobiet i pięciu mężczyzn. Błądzili kilka godzin w poszukiwaniu wyjścia do chwili, w której pojawił się potwór. Monstrualne, dwunożne stworzenie, o łapach zakończonych ostrymi pazurami, z rogami na paskudnej, porośniętej sierścią głowie. Z ogonem potrafiącym przeciąć człowieka na pół. Dallah widział to na własne oczy. Sam zdążył uchylić się przed ciosem, ale stojący za nim mężczyzna już nie. Ogon rozharatał mu brzuch, druzgocąc kręgosłup i oddzielając tułów od reszty ciała. Krew poznaczyła ściany labiryntu, plamiąc czerwienią marmury budowli. Mężczyzna przystanął na chwilę, starając się zlokalizować źródło krzyku. Echo ginęło jednak wśród gąszczu korytarzy, zaułków i przejść. Dallah nie mógł przypomnieć sobie, w jaki sposób znalazł się w tym przeklętym miejscu. Ostatnim wspomnieniem, które kołatało mu się w głowie, był pobyt na miejskim targu. Wychylił wtedy kubek wina. Dzień był słoneczny i parny, usiadł więc w cieniu, rozkoszując się chłodem. Musiał przysnąć, a obudził się już w labiryncie. Ruszył ostrożnie, starając się poruszać bezszelestnie, aby nie zdradzić bestii swojego położenia. Nie wiedział, czy ktoś jeszcze przeżył. Parę chwil temu natknął się na ciało jednej z kobiet. Ciemnoskóra mieszkanka południowych krain miała zmiażdżoną twarz, a połamane żebra wystawały z ciała, jakby bestia wyszarpała coś z jej wnętrza. Dallah dotarł do rozwidlenia. W prawo czy w lewo, zastanawiał się. Poczuł na karku dziwne mrowienie. Odwrócił się i zmartwiał. Potwór stał na końcu korytarza. Jego bursztynowe oczy świeciły w mroku. Chrapy na pysku rozszerzyły się. Mężczyzna, nie zastanawiając się dłużej, rzucił się do ucieczki, wybierając wschodni korytarz. Za sobą usłyszał wściekły ryk potwora. Biegł, ignorując ból w łydkach. Dotarł do kolejnego rozwidlenia. Kolejny raz wybrał wschodnią odnogę, by zaraz potem skręcić w drugą stronę, starając się zgubić potwora. Dallah zatrzymał się, chcąc złapać oddech. Nie słyszał za sobą żadnych kroków. Bestia wyłoniła się bezszelestnie z mroku korytarza. Mężczyzna zamarł z przerażenia. Potwór złapał go za głowę, miażdżąc ją z chrzęstem. Wbił pazury w klatkę piersiową, rozrywając ją i wyjmując bijące jeszcze serce. Wpił w nie zęby, połykając w kilku kęsach. Rzucił truchło Dallaha o ścianę. Ciało odbiło się z makabrycznym chlupnięciem. Stwór zawył. Echo poniosło się po wszystkich zakątkach labiryntu. *** – Ha! – ucieszył się bóg ziemi i słońca Illadis. – Mówiłem, że bestia rozprawi się z nimi, zanim napar zdąży mi wystygnąć. Umidesie, ponownie przegrałeś zakład. Bóg młodości i łowów skrzywił się na te słowa. – Dopisz do mojego długu – warknął. – Dzień się jeszcze nie skończył. – śpiewny głos Nefii, bogini tęczy i miłości, zgasił rodzący się spór. – A może zmienimy rozrywkę. Dosyć mam patrzenia, jak ganiają się po ciemnych korytarzach labiryntu. Ponoć kolosy wespół z harpiami przygotowały jakąś sztukę. Warto byłoby zerknąć. – Nuda – rzekł Chalandes, bóg wojny i ognia. – A co powiecie na bitwę?

23


Raz dwa skłócę ze sobą jakieś klany i będzie na co popatrzeć. – Nic tylko walka i walka wam w głowach. – Nefii machnęła ręką. – Nie potraficie docenić piękna sztuki. Możemy zorganizować turniej rzeźbiarski. Kto postawi większy pomnik ku naszej czci. – Zrzućmy plagę na jakąś krainę – wychrypiał Orel, bóg zarazy i morowego powietrza. – Ostatnio było miło popatrzeć, jak połowa ludności kontynentu wymiera. A później podnosi się ze zgliszcz, chwaląc nas za ocalenie. – A co powiecie na jeszcze jedną turę w labiryncie? – Umides rozejrzał się po twarzach pozostałych bóstw. – Mam na podorędziu pewną grupkę. Tym razem damy im broń, żeby mieli jakiekolwiek szanse w starciu z bestią. – O ile potrafią się nią posługiwać – wtrącił Chalandes. – Czyżbyś chciał się odegrać? – spytał Illadis. – Tak. I podwajam stawkę. Jeśli ubiją bestię lub któreś wydostanie się z labiryntu, umarzasz mi długi. – A jeśli im się nie uda? – Wtedy będę na twoje rozkazy przez rok. Uczciwa oferta? – Stoi. I pamiętaj, będziesz spełniał wszystkie moje zachcianki. – To zaczynamy. Bóstwa ponownie pochyliły się nad labiryntem, w środku którego pojawiła się kolejna grupa zdezorientowanych ludzi.

24


Ilustracja: Katarzyna Golcz


OUIJA G. A. L. Botkowska Mały Bobby pędził co sił na swoim małym rowerku do Carla. Ciężka torba, wisząca u kierownicy, obijała się to o koło, to o jego kolanko. Chłopiec był jednak zbyt podekscytowany, by zwrócić uwagę na tworzącego się siniaka. Tych swoją drogą miał już pełno. Za ostatnim zakrętem, gdy znalazł się już na podjeździe Carla, zeskoczył z rowerka i nie fatygując się rozkładaniem stopki, rzucił go na trawę. Wpadł do domu, rzucił „dzień dobry” mamie Carla i popędził po schodach do pokoju przyjaciela. Carl, który od rana niecierpliwie wyczekiwał Bobby’ego, słysząc jego rowerek na podjeździe, odrzucił w kąt czytany komiks i poderwał się z krzesła. Podbiegł do drzwi i tworzył je w chwili, gdy przyjaciel wyciągał rękę do klamki. Bobby, nic nie mówiąc, opadł na łóżko i ostrożnie zaczął odpinać zameczki w swojej torbie. Powoli wyłożył jej zawartość na biurko. Carl przyjrzał się trójkątnemu kawałkowi drewna i starej tabliczce. Podszedł do biurka i przejechał dłonią po wypalonych na niej literach. Chłopcy spojrzeli po sobie z poważnymi minami. – Gotowy? – Gotowy. Usiedli obok siebie, położyli swoje palce wskazujące na drewienku i przesunęli je na środek tabliczki. Carl skinął głową. – Duchu dziadka Carla – rozpoczął Mały Bobby – wzywamy cię. Pokaż, że jesteś z nami. – Daj nam znak, dziadku – dodał szeptem Carl, rozglądając się. Siedzieli tak przez chwilę w milczeniu, z palcami na wskaźniku i czekali, aż coś się stanie. Czuli jak wyostrzą im się wszystkie zmysły. Zerkali to na siebie to wokoło. Sekundy jednak stawały się coraz dłuższe, aż w końcu zaczęli tracić nadzieję. I nagle dostrzegli, że krzesło spod ściany drgnęło. Carlowi wyrwało się ciche: „whoah”. – Niech przeleci przez pokój, dziadku! – zawołał. Krzesło delikatnie uniosło się i dopingowane przez chłopców, przeleciało przez całą długość pokoju. Zatrzymało się dopiero na mamie Carla, która właśnie otwierała drzwi. Upuściła przyniesioną miseczkę z ciasteczkami i runęła do tyłu, zrzucając przy tym paprotkę ze stojaka, która niefortunnie spadła jej na głowę. Ze skroni pociekła krew. Bobby tak gwałtownie wstał jak i zaraz usiadł gdyż wskaźnik poruszył się. Obaj spojrzeli na niego zdezorientowani. Drewienko przesuwało się od litery do litery, a oni wymawiali każdą na głos: – W… O… O… P… S…

26


ZBLIŻENIE SIŁ Jakub Łukaczyński „Wszystko co jest, dźwiga cień Na swoich barkach, A słońce trzyma w ramionach. Pulsujący oddech miedzy światłem a cieniem Daje chwiejną równowagę – życie światu”. Lao-Tsy, Droga. tłum. M. Fostowicz Dwie pierwotne siły spotkały się w połowie drogi z dnia do nocy. Za wzgórzami skąpanymi we mgle, za puszczą gęstszą niż splot włókien jedwabiu, leżała ich dolina. Czerwone lampiony, które przygotował Yang, karmiły mrok rumieniącym się światłem. Ciemność pachniała tajemnicą. Mgnienie wcześniej jeszcze zmierzchało. Pora należała do nich. Na łące, wokół pawilonu, przygrywały zakochane cykady. Yang ostrożnie złożył w rękach wybranki celadonową czarkę. Para unosiła się nad naczyniem. Woń zielonej herbaty wypełniała intymną przestrzeń. Yin podziękowała skinieniem i zanurzyła usta w gorącym napoju. – Mój mężu. – Moja żono. Trzymanymi w zręcznych palcach pałeczkami, Yang ujął z półmiska plasterek kłącza lotosu i położył go na wargach Yin. – Skosztuj. – Poczuła, jak język sam wysuwa się z ust, zachęcony słowem męża. Ugryzła lotos perlistymi ząbkami. Złapała koniuszek liczi i paznokciami obrała je z różowej skórki. Nakarmiła nim Yanga. Pocałunkiem spił resztki soku z dłoni wybranki. Kobiece ręce niknęły w uścisku jego własnych. Powiódł wzrokiem po jej nadgarstkach, po smukłych przedramionach. Granatowa szata kryła znacznie więcej wytęsknionego ciała. Yin podała mu miseczkę ryżowych słodyczy, z czarnym sezamem i ze słodką, czerwoną fasolką. – Jedz, mój drogi. – Jej głos był najwykwintniejszą z przypraw. Żona patrzyła na gładkie policzki męża, tuż ponad wysokim kołnierzem z karmazynu, strzeżonym przez dwa złote feniksy. Kochała jego twarz, ale coś powstrzymywało ją przed spojrzeniem prosto w oczy płonące mocniej niż ognie latarni morskich. Jak one, nie ustawały we wskazywaniu drogi. – Chodź ze mną – powiedział, wyciągając głodne dłonie. Żonę przeszedł znajomy dreszcz i przemieniła się. Włosy, czarne i mokre jak u południowej syreny, opadające na bladą szyję cudowną arabeską, rozsnuły się w ciemności ponad łąką. Oczy błysnęły za zasłonami powiek i twarz stała się mgłą. Ulatywała w eterycznym, godowym tańcu. Mąż stał się potężnym promieniem słońca. Odnalazł ukochaną małżonkę w ciemnościach. Światłem roztrącał zasłony mroku. Dotykał i rozgrzewał, aż syczała, ale nie wchodził swoim ciepłem w jej ciemność. Wyślizgnęła mu się i przybrała postać rzeki, meandrującej przez łoże doliny. Yang rozpostarł świetliste skrzydła i z promienia zmienił się w brodatego smoka. Pokrył Yin podniebnym płaszczem i zanurzył się w niej. Kłęby życiowej energii wypełniały mu piersi gorejącą mocą, aż z króla gadów stał się uskrzydlonym tygrysem. Zaryczał dziko, pełen nadziei na rozkosz zbliżenia. Ukochana zmieniła się w lisicę i ocierając się o jego pożądanie aksamitnym futrem, tańczyła w uści-

27


sku potężnych pazurów. Yang trzymał ją mocno, pulsując energią, aż przemieniła się w złoty posąg. Tkwiła w jego objęciach, dumna i piękna, okrągłe topazy sutków prężyły się, wieńcząc miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą pazury tygrysa wspinały się po stromych piersiach. Yang nie miał już łap, bo cały stał się ogniem wielkiego kuźniczego pieca. I przenikał. Yin z posągu stała się górą, ale ogień Yanga tylko się wzmógł. Stopił w niej stały pierwiastek. Zdobywał jej szczyt. Zdobył. Zapalił serce góry. Siła przylgnęła do ukochanego męża jak rozżarzona lawa. Już nie czekała. Lęk przeminął. Odnalazła śmiałe oczy, przed którymi się kryła. Zrosiła je orzeźwieniem pocałunków. Dłonie Yin, utkane z chłodnego cienia, oplotły mężowskie plecy. „Wszystko co jest, dźwiga cień na swoich barkach, a słońce trzyma w ramionach. Pulsujący oddech między światłem a cieniem”. Dwie natury w jednym ciele, jak w nestoriańskiej unii. Całą mocą przeciwstawnych sił dążyli, aby się połączyć. Yin go przyjmowała, Yang ją wypełniał. Oplotła wokół niego wszystkie kończyny, jeszcze silniejszym splotem związała mu serce. Napełniała ogień tchnieniem, aż wzbił się biały dym. Zsyłała chłód pocałunków, pieściła językiem wiosennej rzeki. A on trzymał ją w ramionach i kochał. Kochał, aż wystrzeliło energią ich własne słońce. *** Trwali jeszcze, przez śmiertelnie kruchą chwilę, w pawilonie miłości. Zimny, nocny wiatr splatał włosy. Chcieli iść spać, ale wspólne łoże nie było ich przywilejem. Zrobiło im się piołunnie gorzko od smaku rozstania. Słowa były ciszą. Pocałunki nie mogły dosięgnąć serc. Yang uleciał na słonecznej dżonce, szybującej ponad chmurami. Po Yin przyjechał szynowy powóz zaprzężony w cieniste jednorożce, aby tunelami podziemnego świata zabrać ją z powrotem w czeluści. Powoziła Pani Goblin, dyskretna i milcząca, unikająca spojrzeń. Zaszumiały żagle podniebnego korabia, zastukotały koła pojazdu. Siły oddalały się. On z niebios i ona z głębin, straszliwie do siebie tęsknili. Dlatego Yin przez okno powozu posłała ukochanemu posłańca miłości, nietoperza z nosem w kształcie serca. Wzruszony Yang zapłakał deszczem kwiatowych płatków. Przestraszone cykady powoli wracały na łąkę.

28


MY Marcin Jamiołkowski Nikt nie zauważył pojawienia się obcych. Pomyślicie: pewnie byli niewidoczni! Albo przezroczyści! Może kontrolowali grawitację i – co za tym idzie – światło. Umieli zaginać ścieżki fotonów, ba! – fal radiowych! W ogóle potrafili manipulować całym spektrum promieniowania! Albo może byli najzwyczajniej w świecie za mali? Maciupkie stateczki na orbicie geostacjonarnej, kosmiczne łupiny tak drobne, że ziemskie systemy detekcji zagrożeń i obserwacji przestrzeni je pominęły. Ciemnozielone ciałka przybyszów, w pojazdach wielkości ziaren księżycowego regolitu, niedostrzeżone przez kosmicznych olbrzymów? Nie. My wszyscy – katolicy, Żydzi i muzułmanie, bi, hetero, homo, biali, czarni, żółci lub śniadzi, bogaci i biedni, głodni i syci – my wszyscy po prostu już od dawna nie spoglądaliśmy w niebo. Ale czemu się dziwić, skoro od lat już nie patrzyliśmy nawet na siebie wzajemnie?

29


LETNIE PRZESILENIE Aleksandra Miaskowska Stary zegar naścienny wybił północ. Przeskoczyły zębatki, a drewniana obudowa zatrzeszczała nieznośnie. Obrotowy datownik przeszedł wesoło na 22 czerwca 1851 roku. Orłowski stał oparty o kredens i zajadał się makowcem. Dostał go w paczuszce razem z listem od Lilki. Ach, ta Kostrzewiczówna! Co za uparta panna, przecież tyle razy tłumaczył, że nie mogą się spotkać. Miesiąc temu go pasowali. Został pełnoprawnym rycerzem. Kawalerem św. Jadwigi. Na inżyniera i tak się nie nadawał. Nie szkodzi, że musiał ukrywać się przed światem i zrezygnować z przywilejów. Służyć w dobrej sprawie – tego właśnie pragnął. Prześledził wzrokiem perfumowany papier raz jeszcze. Serce rwało mu się do dworku w Ciechanowie, ale on nigdy nie kierował się sercem. Tak, Jakub Orłowski bywał beznamiętny. Dojadł więc ostatni kawałek ciasta i przypiął szablę do pasa. Na stoliku spoczywał karabin. Orłowski pogładził w zadumie jeden z miedzianych bokobrodów. Nie mógł się doczekać, aż skorzysta z nowego nabytku. Do środka wszedł Dachman. Wezwano ich. Podekscytowany Jakub zmiął w dłoni list i przełknął pospiesznie kawałek ciasta. Zerknął na mundur: kurtka z rabatami, kamizelka, guziki zapięte, frak granatowy, bez plam. Wszystko było na miejscu. Złapał za karabin, powstrzymując czkawkę. We trójkę, tak jak przyszli na posterunek, tak wybiegli z niego i wsiedli do powozu. Czekał tam na nich podoficer Szwedko o rysach gołowąsa. Na piersi nosił herb Kawalerów, lecz więcej tam było odznaczeń i sprzączki u pasów miał pozłacane. Podjechali na Powiśle. Pod kamienicą na Fabrycznej zebrał się tłum. Królewscy już czekali. Wyglądali jakby zobaczyli ducha. Ale o duchach nie było mowy. Przypadek dotyczył córki bednarza. Policjanci, których wezwano do czynszowej kamienicy, weszli do mieszkania z okienkiem wychodzącym na zagracone podwórze. Jednemu tylko udało się wydostać. Stracił ucho, trochę krwi i godności, ale żył. Siedział teraz przy wychodku i trząsł się jak morfinista. Szwedko nakazał policji zamknąć podwórze. Cokolwiek siedziało w środku, nie mogło się wydostać. Weszli do klatki. Jedynym źródłem światła były naramienne latarki. „Dwójkami, panowie” – padł rozkaz oficera. Rozdzielili się. Im wyżej wchodzili, tym smród stawał się silniejszy. Czuć było padliną. W dniu przesilenia letniego demony wychodziły na żer. Serce Jakuba tłukło o pierś jak oszalałe. Coś zaszurało za jego plecami. Wycelował, ale niczego nie spostrzegł. Przetarł spocone czoło. Było gorąco jak w piekle. Dachman sprawdzał drugie mieszkanie. Już miał wychodzić, ale szmer się powtórzył. Skierował światło na łóżko. Omal nie krzyknął, kiedy miast pustej przestrzeni odnalazł skuloną kobietę. Włosy otulały jej nagie ciało. Płakała. Jakim cudem wcześniej jej nie spostrzegł? Powinien zawiadomić Dachmana. Poruszyła się. Nie widział jej twarzy, gdy głową wstrząsnął spazm. W dłoni trzymał karabin załadowany srebrem. Poruszał się powoli, spokojnie. Aż poczuł ucisk w piersi. Donośnie czknięcie wyrwało mu się z ust. Zakrył je zaraz, ale to, co wziął za kobietę, zadrżało i podpełzło ku niemu. Nie zdążył strzelić. Widok wąskiego czoła przyozdobionego wiankiem odebrał mu mowę. Pokój rozpromienił blask poranka. Delikatne loki w odcieniu złota owinęły się wokół niego. Pozbawione wyrazu oczy należały do Lilki. Jego słodkiej Lilki. Była taka piękna! Nie bronił się, gdy szeptała do ucha: „Kubusiu! Pomóż mi!” Jakiż smutek przyodział ją w welon melancholii? Chciał wiedzieć. Pocieszyć. Znów ten ucisk. Czknął raz jeszcze. Postać, którą wziął za ukochaną, zmieniła się w potwora. Nie mięsiste wargi złożyły pocałunek na jego skórze, a wyżarta przez robactwo tkanka.

30


Spod nadgniłego ciała wyzierały kości. Tylko wianek ze świeżych kwiatów pozostał ten sam. Orłowski sięgnął po nóż, ale ręce miał spętane. Do wnętrza wpadł Dachman i bez chwili wahania strzelił poczwarze w łeb. Ta się uchyliła, puszczając Orłowskiego. W żołądku mu zawrzało. Nie bibelotami wyłożony był pokój, a na wpół pożartymi zwłokami bednarza i jego żony. Wiedział, że nie wytrzyma dłużej. Zwymiotował. Ohyda, której pozwolił się omotać, wypadła drzwiami. Za nią biegł Dachman, wołając pozostałych. Jakub chciał pomóc, złapał nawet za broń, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa. Wypełzł tylko z klitki, w której smród gnijącego mięsa stał się niemal namacalny. Iluzja! Tak potwornie skuteczna! Mój Boże, drogi Boże – szeptał, słysząc dochodzące z dołu strzały. W dłoni ściskał srebrny krzyż. Dalej miał przed oczami twarz Lilki. Szwedko pomógł mu wstać, gdy wrócili. Było po wszystkim. Demon, stwierdził oficer. Wyglądał jak południca, lecz kto je widuje w miastach? Omamy! Posłał Orłowskiego na posterunek. Biedak tydzień dochodził do siebie, a przez cały ten czas nie opuszczało go straszliwe przeczucie. Wierciło mu dziurę w brzuchu. Napisał nawet do Lilki. Myślał o jej smutku i trwodze. Odpowiedź nie nadchodziła. Dwa tygodnie później otrzymał pismo od hrabiego – jej ojca. Moja córka nie żyje, tak w nim napisano. Zamordowana. W noc Kupały 21 czerwca. Chłopi znaleźli ją w polu dzień później.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

31


CENA SPOKOJU Kamila Modrzyńska Tak, zabiłam ojca, proszę pana, ale on mnie do tego zmusił. To przez te krzyki. Krzyki, które odbijały się echem w jej głowie dniem i nocą. Coś jak rytm, który ktoś wystukiwał w jej głowie. Nieważne dokąd szła i co robiła – krzykom nic nie przeszkadzało. Pan nie rozumie, ja naprawdę musiałam. Nie było innego wyjścia. Przemyślała całą sprawę skwapliwie, kiedy miała osiem lat, a krzyk towarzyszył jej od dwóch. Ponaglał ją. Oczywiście, nie mogła wtedy tego zrobić. Była za mała. Poza tym każdy wie, że dzieci nie zabijają rodziców. W szkole coś podejrzewali, mówili – ta od Szydłowskich, coś z nią jest nie tak. A jeszcze inni – że jest stuknięta. Nauczyciele mówili, że była tępawa. Ale nie była, przynajmniej tak wolała o sobie myśleć. Tu chodziło o to, że ciężko było jej się na czymkolwiek skupić, kiedy ktoś wciąż krzyczał. Próbowała je ignorować. Kiedy mówiła wystarczająco głośno, potrafiła je przytłumić. Czasem stawały się naprawdę uciążliwe i, jeśli była wtedy sama, zatykała uszy i nuciła coś z najnowszych list przebojów. Nikomu o tym nie powiedziała. Potrafiła z tym żyć. Powtarzała sobie, że musi być twarda tylko przez dziesięć sekund, i zaczynała odliczanie. 10, 9, 8… A kiedy te dziesięć sekund mijało, zaczynała liczyć od nowa. Krzyki nigdy nie milkły, nawet w nocy. Mama też nie była w stanie w żaden sposób jej pomóc. Zresztą, mama była krucha – Marta nie chciała jej tym martwić. Co by zrobiła, gdyby się dowiedziała, że jej córka jest stuknięta? Już i tak musiała się za nią wstydzić w szkole. A potem nie było już mamy i tym bardziej nie miała kogo prosić o pomoc. Później przyszły studia, na których zaczęła sobie lepiej radzić. Nie mówili już o niej, że ta mała Szydłowska jest tępa. Wciąż było ciężko, ale powoli się z tego wygrzebywała. Czasem spędzała godzinę nad jedną stroną notatek, bo krzyki nasilały się tak, że nie była w stanie nic zrozumieć. Krzyki były przekonujące, a ich oferta wydawała się jej zrozumiała. Wtedy wróciła do niej myśl hipotetycznego morderstwa, zaczęła więc studiować godzinami kodeks karny, by przygotować sobie linię obrony. To było najcięższe zadanie ze wszystkich. Nie rozumiała połowy tego, co czytała, i każde zdanie rozkładała słowo po słowie. Dziwne masz hobby, mówiły koleżanki ze studiów. Ach, i pojawił się też chłopiec. Przy nim potrafiła się uspokoić. Nie powiedziała mu nigdy o krzykach, ale miała wrażenie, że przy nim słabną. Było w tym coś niesamowitego i wykorzystywała każdą wolną chwilę, by z nim być. Ale chłopiec odszedł i skończyły się studia. Marta nie wiedziała, co robić. Bała się świata, bała się życia z krzykiem wiecznie dźwięczącym w jej uszach. Bała się szukania pracy i odrzucenia. Bała się tego, że nie da rady utrzymać się sama. Wróciła do domu. Nienawidziła siebie każdego dnia za tę decyzję. Było jej tutaj źle – wiedziała, że będzie jej źle. Tchórz, przeklinała się każdego dnia. Rok po skończeniu studiów krzyki zaczęły narastać. Pracowała wtedy jako sprzedawczyni w papierniczym i nienawidziła swojego życia. Każdy dzień był taki sam, czepialscy klienci, którzy stwarzali problemy, nudne książki i ojciec, spędzający po pracy kilka godzin przed telewizorem. I krzyki. Krzyki, które nigdy nie ustawały. Przyszedł wreszcie dzień, kiedy zamknęła kodeks karny i zaczęła uczyć się na pamięć tego, co miała spisane na kartce. Dawno już niczego się nie uczyła,

32


więc szło jej to opornie. Gdy wreszcie zapamiętała treść całej kartki, spaliła ją. Żadnych dowodów, pamiętała to z tych tandetnych seriali kryminalnych. Kodeksu też się pozbyła. Odczekała, aż ojciec wróci z roboty i zwabiła go do kuchni. Wcześniej tego ranka nabiła sobie kilka siniaków ściskając ramiona dłońmi. Wreszcie, kiedy najmniej się tego spodziewał, wbiła mu nóż między żebra. Idealne uderzenie, dokładnie jak na filmach. Szybko wyciągnęła ostrze i wbiła jeszcze raz, w brzuch. I znów wyciągnęła. – Skarbie, no co ty? – wyjąkał, przewracając się. Krew tryskała silnym strumieniem, tracił przytomność. – Dzwoń po karetkę! Krzyki stopniowo cichły. Szybko się wykrwawił. Natychmiast zadzwoniła na policję, zapłakanym i przerażonym głosem opowiadając o tym, że ojciec się na nią rzucił, a teraz leży i się nie rusza. Proces był szybki – opinia publiczna powiedziała na jej temat wszystko. Biedna ofiara kata. Została uniewinniona. Obrona konieczna, rozumiecie. Krzyki nareszcie ucichły.

33


ON I TAMTEN Antoni Nowakowski Rękojeści radła mocno drgały, gdy ostrze rozrywało ziemię. Wbijały się w dłonie, i tak już obolałe od całodziennej pracy. Kamienista ziemia z trudem poddawała się jego wysiłkom. Chciał dzisiaj przygotować glebę do siewu, a potem wsypać ziarno do długich rowków i zabronować rozległe pole. Za jakiś czas zbierze plon i widmo głodu znowu odejdzie w nicość. Powtarzał te czynności rok w rok, od tak dawna, że już nie pamiętał, jak długo. Każdej wiosny i jesieni harował przy orce, a potem czekały na niego inne zajęcia. Koń chrapał z wysiłku, z trudem ciągnąc drewniane narzędzie. Jeszcze niedawno radośnie parskał, dając wyraz przepełniającej go sile. Teraz ciężko dyszał. Zwierzę zestarzało się i dożywało swoich dni. Oracz z trwogą pomyślał, co się stanie, gdy padnie. Pewnie poprosi sąsiada o pomoc, jednak jego bułanek też wyglądał leciwie. Oceniał, że ta wiosna jest jednak lepsza od poprzednich – koza nareszcie powiła młode, a trawa bujnie wzeszła. Zapowiadała się obfitość mleka i siana. Drzewka w sadzie w końcu wyrosły, a zawiązki owoców wyglądały pokaźnie. Sądził, że gdyby nie starość konia, wszystko nareszcie zaczęłoby się dobrze układać. Gdyby jego siwek był młodszy, nie miałby już żadnych trosk. Śpieszył się, z utęsknieniem rozmyślając o rozrywce, której oddawał się z pasją – grze w szachy z sąsiadem. Nie było innych. Stolik i wiklinowe foteliki czekały na miedzy. Właściciel nieodległego domostwa trudził się parędziesiąt kroków dalej. Skończą nużące zajęcia i zagrają... Lubił chwile przesuwania pionków i figur, leniwej pogawędki, wspominania dawnych czasów, snucia przypuszczeń, co stanie się przyszłej jesieni. Smakował przypominanie, które prace należy wykonać najpierw, jak najlepiej użyźnić glebę i wypiekać chleb. Wiedział, że obaj bardzo korzystają na tych nieśpiesznie prowadzonych rozmowach. Pewnie dzisiaj przemyślą sprawę koni. Może sąsiad coś doradzi, gdy napomknie mu o smutnym losie wiernej chabety. Może uzgodnią, że wspólnie skorzystają ze zwierzęcia, które pozostanie żywe. A potem, tak jak zwykle, zastanowią się, czemu zmienili imiona. Wiedzieli, że kiedyś nazywali się inaczej, chociaż nie pamiętali, jakie imiona nosili. Dociekali, niekiedy długo, czemu zapomnieli, jak brzmiały. Nigdy nie znajdowali odpowiedzi, i może z tego powodu znowu to rozważali. Nie rozumieli też, czemu teraz nazywają się On i Tamten. Zgodnie jednak stwierdzali, że nowe imiona naprawdę ładnie brzmią. *** On przesunął pionek o dwa pola. Tak jak zwykle, grał białymi. – Nigdy nie rozpoczynałeś tak zdecydowanie… – W głosie właściciela drugiego pola zabrzmiało zdziwienie. – Chwilę się zastanowię nad moim ruchem. Może bardziej szło o to, że zajadał się dorodnym jabłkiem. Pewnie pragnął zgryźć owoc do końca. Z rozkoszą rozparł się w fotelu. On sądził, że stolik i wygodne siedziska z wikliny istniały od zawsze. Chowali je w szopie na nieodległym pastwisku. Dobrze służyły. Z uśmiechem, w oczekiwaniu na kontrposunięcie, nalał wody z sokiem do

34


szklanek. Też były od zawsze. Utarło się, że On przynosi napoje, a Tamten coś dla wypełnienia żołądka po dniu pracy. Czarny pionek na skrzydle szachownicy przesunął się o jedno pole. On już miał na końcu języka pytanie o konie, jednak się powstrzymał. Od dawna zastanawiał się nad czymś, co męczyło jego umysł. Pewnie, skonstatował, Tamten pomoże w rozwiązaniu zagadki. – Powiedz, przyjacielu, nie byliśmy kiedyś kimś innym? – Podał towarzyszowi naczynie pełne płynu. – Wiemy, że nazywaliśmy się inaczej… Niekiedy przypominam sobie, że świat też wyglądał inaczej. Cóż się z nim stało? Wiesz? Tamten wzruszył ramionami. – Pamiętam jak przez mgłę, że dawny świat sczezł. Ktoś obrócił go w perzynę. Zostaliśmy tylko my dwaj… Nie rozumiem, jak powstało to, co nas otacza. Ogryzek wylądował w drewnianym koszu. – To już nieważne – dodał Tamten po chwili zastanowienia. – My chyba już nic wtedy nie znaczyliśmy. Koń sprawia mi kłopot – zauważył z troską. – Jest stary i pewnie niebawem zdechnie… Może stworzysz nowego? On potrząsnął głową. – Nie wiem, o czym mówisz – stwierdził ze zdziwieniem. – Jestem tylko oraczem… Może kiedyś rzeczywiście posiadałem taką umiejętność. Coś sobie niekiedy przypominam. To już przeszłość. Rękawem sukmany przetarł skórkę jabłka. Też lubił owoce. – Dobrze przechowały się przez zimę – nadmienił z uznaniem. – Pytasz o coś tak dawnego, pokrytego pyłem zapomnienia… – z namysłem wrócił do wcześniejszego wątku leniwej pogwarki. – Wiem tylko, że chyba od zawsze uprawiałem ziemię, a ty jesteś moim dobrym druhem. Oraczem, jak ja. Ujął w dłoń gońca. Wyglądało, że pochłania go teraz jedna myśl – o ile pól przesunąć go do przodu. *** Bóg i Szatan, teraz On i Tamten, rozpoczęli nową partię szachów. Uśmiechali się radośnie. Dalej toczyli nieśpieszną pogawędkę o nowym sposobie ciągnięcia radła. Kolejno służyliby za pociągowe zwierzę. Tamten dociekał, czemu dawny świat obrócił się w proch. On nie podjął tego tematu. Skwitował, że mają ważniejsze problemy do rozwiązania. I że ta partia szachów zapowiada się niezwykle ciekawie. 13 lipca 2016 r.

35



Stusล รณwka


NA OPARACH Marcin Jamiołkowski To był kiepski dzień. Wyczerpał mi się optymizm. Dobrego był gatunku: wysokooktanowy, bezołowiowy. Nie przysłaniał poglądów, nie ciążył, a wręcz przeciwnie – napędzał do czynów. Zatankowany jeszcze w dzieciństwie, w trakcie meczów piłkarskich i wypraw do lasu, nagromadzony podczas łażenia po drzewach i tropienia zająców na łąkach... Takiego towaru już nigdzie nie dostaniecie. Uwierzcie mi: nie jest łatwo jechać przez życie na oparach. Rozmowy są bezbarwne i brzmią sztucznie, nieszczere grymasy zastępują promienne niegdyś uśmiechy, a smętne kiwanie głową ledwo imituje entuzjastyczne potakiwania. Okropna męka. Ale najgorsze, że to był dopiero początek nieszczęść. Następnego dnia wysypał mi się czas z klepsydry.

38


LOVE SOWĘ Agnieszka Kwiatkowska – Zdrajca! Oszust! – Młoda pójdźka łkała żałośnie, a łzy spływały jej po dziobie. – Samiec! Otaczające ją przyjaciółki solidarnie kiwały łebkami, patrząc z potępieniem na sprawcę złamanego sowiego serduszka. – Myślałam, że to coś znaczy! – szlochała pójdźka. – A ten drań fruwał sobie od jednej do drugiej, szukając naiwnych! Przyjaciółki zgodnie zakłapały dziobami. – Łajdak! Jak się jeszcze raz do ciebie zbliży, daj mu ze skrzydła! – No, niech tylko ze mną spróbuje, to mu oczy wydrapię… – Ja przerzuciłam się na inne samice, może tez spróbujesz? Nieszczęsny, spostponowany ornitolog tylko pokręcił głową. Istne szaleństwo. Za każdym razem, gdy obrączkował sowy, niektórym zdarzało się go źle zrozumieć.

Ilustracja: Katarzyna Golcz

39


ZJAWISKOWA Artur Grzelak Kiedy ją ujrzałem, czas na chwilę stanął w miejscu. Czarne, kręcone włosy spadające połyskliwą kaskadą na pełne piersi. Duże, ciemne oczy, w blasku których można było utonąć. Ubrana była w czerwoną sukienkę, eksponującą biust, z delikatnym wcięciem w talii podkreślającym smukłą sylwetkę. Biodra kołysały się kusząco, smukłe nogi zdawały się sięgać nieba. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się zniewalająco. Delikatnie oblizała usta, jej język wyglądał na wręcz stworzony do dawania rozkoszy. Skinęła na mnie palcem. Jak zahipnotyzowany podążyłem za nią, nie mogąc oderwać wzorku od cudownych krągłości. Lilith uśmiechnęła się lubieżnie, ukazując ostre jak brzytwy kły, kiedy zamykała drzwi toalety.

40


NIEWINNY Błażej Jaworski

Więzienie dla kobiet, Kalifornia, 23 września 2009 Jutro umrę. Czuję, jak rak trawi ostatnie szare komórki. Wreszcie przestanę myśleć. Myślenie śmierdzi. Nie pozwala czynić tego, co jest nam przeznaczone. Moim przeznaczeniem był On. Jesteśmy jednością. Wybrał mnie. Na jego rozkaz wypatroszyłam tę dziwkę Tate. Kiedy rozcinałam ten wielki brzuch, żeby przerobić płód na mielonkę, krzyczał do niej przeze mnie: „Mam gdzieś twoją ciążę! To Helter Skelter! Rodzina ocaleje!”. Potem śmiałam się, rozdeptując jej flaki. Świnia! Charlie był niewinny, a ja z rozkoszą zrobiłabym to dla niego jeszcze raz, gdyby zechciał. Miał boski plan. To była jego gra. On rozdawał karty.

41


HOMO SAPIENS Sylwia Błach Człowiek z natury jest dobry. Wychowywany w cierpieniu nabiera specyficznej goryczy serca. Od dziecka karmiony szczęściem staje się słodki, pewny siebie. Miękkość idzie w parze z wrażliwością, gdy życie swe poświęca potrzebującym; natomiast ostry wyraz wściekłości napędza krew w żyłach, użyźniając mięśnie tak, jak deszcz użyźnia glebę. Kształtując charakter, kształtuje ciało. Każdą decyzją walczy, by stać się jeszcze lepszym. Bo zawsze pragnie więcej, ku doskonałości dąży. Człowiek z natury jest dobry. Chyba że jakiś debil przyprawi go majerankiem i poda z sosem czekoladowym. Wtedy nadaje się tylko na żarcie dla kota. Nawet jeśli jest daniem w najmodniejszej restauracji w mieście.

42


SPALIĆ GNIEW Artur Grzelak Hrabia Giacomazzi Bachet-Barbier od samego rana był rozjuszony. Towarzyszący mu seneszal miał kilka podejrzeń na temat tego, co mogło zdenerwować władcę. Wczorajsze nieudane polowanie na garadonty przyczyniło się do złego humoru na równi ze śniadaniem, jakie dzisiaj zaserwowała kucharka. Kasza jaglana ze szparagami, pomidorami i boczkiem pozostała prawie nietknięta, a przyrządzająca ją kobieta oberwała kielichem. Służki szeptały, że hrabina ma trudne dni, więc nie mogła spełnić zachcianek hrabiego w alkowie. Wszystko to przyczyniło się do tego, że mężczyzna był wściekły. – Zwołaj żołnierzy! Ruszamy na wyprawę! – zakrzyknął władca do seneszala. – Nic tak nie koi gniewu jak płomienie i wrzaski zarzynanych wrogów.

43


MOTYWACJA Marta Magdalena Lasik Uniesienie i podekscytowanie kondensowały się w postaci śmierdzącej potem mgiełki, ale tylko Sylwestrowi to przeszkadzało. Pozostali tonęli w nich, wypacali z siebie pozytywne nastawienie, zmotywowani szeptali o zmianach. Zmiany! Nie problemy, a wyzwania! Twoje życie, twój los, zmień go, bądź szczęśliwy, twoje życie – nieustający szum świdrował w mózgu jak smród potu w nosie. Coś cię w życiu irytuje? Zmień to! Szum i smród dławią go. Nienawidzi ich, a one znów każą mu stać się kowalem własnego losu – zmienić go. Więc zmienia. Raz, drugi, piętnasty. Huk wystrzałów wieszczy spokój, a potem już tylko cztery ściany, trzy posiłki i wyliczone książki – szczęście.

44


POSTAPOKALIPSA Alicja Tempłowicz I nic. Nic nam nie zostało. Nawet garść popiołu, z którego można by się odrodzić. Nie będzie ognia, nie będzie światła. Nawet ciemności już nie będzie. Nic znajduje się dokładnie pośrodku skali, więc nie ma tu miejsca na skrajności. Na kontrasty. Na ruch. Na szukanie wyjścia. Inaczej miał wyglądać Koniec. Wyobrażaliśmy sobie, że przetrwamy, że będziemy tymi, którzy walczą o ostatnie konserwy z latarką w jednej dłoni, a rdzewiejącym prętem w drugiej. Coś miało nas gonić, coś miało nas dopiero próbować zabić. Ale śmierci też już nie będzie. Zostaliśmy na zawsze uwięzieni w punkcie, w którym wcale nas nie ma.

45


NAJPRZEDNIEJSZA OFIARA Dagmara Adwentowska Gdym ci pierwszy raz przyniósł kłosy i grona, a tyś je odrzucił, pomyślałem, że nie dość są doskonałe. Lato było zimne, ziarna urodziły się skarlałe, a owoce kwaśne. Nic dziwnego, żeś wolał jagniątko. Lecz ty drugi raz wzgardziłeś mym darem, a na owce znów wejrzałeś łaskawie. Zacząłem podejrzewać, żeś jest bogiem drapieżnym i mięsożernym. Trzeci rok sypię ci na ołtarz plony z mej ziemi wyrosłe, trzeci rok masz je za nic. Baranki Abla pożerasz jednak chętnie i łakomie. I pomyślałem: nie mam stada owiec, by wybrać z niego dla ciebie najprzedniejszą ofiarę. Ale mam brata. Powiodę go na me pole...

46


WITAMY W… Maciej Zawadzki Atmosfera stała się bardzo napięta. Ludzie zniecierpliwieni czekali w kolejce, której końca nie było widać. Niektórzy w niewybredny sposób komentowali zaistniałą sytuację. Zanotowano kilka kłótni, a nawet doszło do rękoczynów. Na twarzach tych, którym szczęśliwie udało się przekroczyć bramę, pojawiło się uczucie ulgi. Nagle hałas ustał. Z głośników wydobył się dźwięk: – Przepraszamy, ale nie mamy już wolnych miejsc. Brama zostanie zamknięta, aż do odwołania. Znów zrobiło się gwarno. – Pieprzę to – powiedział młody mężczyzna, wyrzuciwszy zmięty papierek, który miał wymienić na darmowe mieszkanie na nowo powstałym osiedlu. Ruszył w nieznanym kierunku, mijając po drodze małą tabliczkę z napisem: „Witamy w piekle”.

47


DO PISARZA Jakub Tyszkowski Tęsknię za Tobą. Podczas gdy Ty odsypiasz zarwaną noc, ja wspominam wspólnie spędzone chwile. Muśnięcia Twoich palców. Ciepło dłoni. Niepewność, z jaką na początku do mnie podchodziłeś. Specjalnie włączyłeś nastrojową muzykę. To było urocze. Z każdą kolejną chwilą stawałeś się coraz bardziej śmiały. Zadziałała na Ciebie whisky? Jesteś po niej taki brutalny. Uwielbiam to! Kiedy Ty dotykałeś mnie wszędzie, ja smakowałam Twojego potu, napawałam się Twym przyśpieszonym oddechem. Uderzałeś coraz mocniej, waliłeś z całej siły! Rozgrzałeś mnie do czerwoności, po czym padłeś ze zmęczenia na łóżko. Było cudownie, lecz zapomniałeś na końcu o kropce. Wróć do mnie, kochany. Twoja klawiatura

48


PRAWDA, KTÓRĄ ZNASZ Tomasz Jarząb Pocił się ze zdenerwowania. W końcu nadeszła ta chwila! Nie potrafił powiedzieć, ile wyrzeczeń ich to kosztowało, ile godzin spędzili nad tym projektem, by osiągnąć cel, ale to już nie było ważne, nagroda stała przed nimi – czarna bryła najpotężniejszego komputera świata. Chrząknął. Oczy kolegów śledziły każdy jego ruch. Wylosował prawo do zadania pierwszego pytania. Nie potrzebował nawet chwili zastanowienia. – Jaki jest sens naszego istnienia? – Pomidor! – zacharczał głośnik. – Słucham? – Pomidor! Na sali zapanowało poruszenie. Nagle któryś ze zgromadzonych naukowców krzyknął: – To takie oczywiste! Sukces! Rzesza przyłączyła się do wiwatów. Każda odpowiedź byłaby dobra. Jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć prawdę, pomyślał zrezygnowany.

49


TRYPTYK CISZA-SZEPT-KRZYK Joanna Maciejewska Rozmowa Cisza. Tylko zegar tyka. Dłoń Marty drga i zamiera, zanim muśnie ramię Andrzeja. Palce nerwowo przekręcają obrączkę i złote kółko wydaje się za ciasne, jakby przestało być obietnicą, a stało się jarzmem. Cisza. Tylko zegar tyka. Jak rozmawiać, gdy limit słów na to życie wyczerpany? Błędne koło argumentów toczy się w koleinach bólu, wytrawiając piętna tam, gdzie kiedyś była nadzieja. Marta wspomina błysk w oku Andrzeja, bukiecik stokrotek, teraz zasuszonych w tomiku poezji Keatsa, wypowiadane z żarem słowa przysięgi. A potem jeszcze stłuczony talerz, pierwsze gorzkie komentarze, dwa odległe brzegi łóżka. Marta wspomina, a zegar tyka, cierpliwie odmierzając ich milczenie. Nad wodą W szepcie strumienia na próżno szukać porady i pociechy. Wraz ze szmerem wody do myśli przeciekają wątpliwości, a każde słowo cięższe od kamieni w przejrzystym nurcie. Marta próbuje łowić wzrokiem błyski łusek, lecz wielobarwne ryby umykają w pośpiechu równie nieuchwytne, co dobre wspomnienia. A gdy wiatr przynosi z drugiej strony cudzy śmiech, każdy moment jest jak uderzenie bata, które wykwita na duszy czerwoną pręgą. Wymieszane w głowie zawiść i żałość mają smak rzecznego mułu i mącą nurt myśli jeszcze bardziej. Marta patrzy w wodę i na słoneczne refleksy złapane w sidła fal, a strumień szepce do niej jej własne zwątpienie. Poranek Marta odruchowo odwzajemnia uśmiech Andrzeja, ten jego rutynowy grymas pozbawiony znaczenia, choć wewnątrz drżą struny samokontroli — napięte i niepewne. I tylko oczy uciekają w bok, jakby grające na ich dnie emocje mogły zdradzić zbyt wiele. Jeszcze kilka pustych słów pożegnania, życzenia miłego dnia i przyjemnej pracy, a potem trzask zamykanych drzwi oddzieli ją od Andrzeja. Oddzieli ją od kakofonii żali, wyrzutów i pretensji, w które rozstrojone serce zmienia niegdyś piękną symfonię ich małżeństwa. Głuche dźwięki pustych słów dawno już zastąpiły melodie ciepłych uczuć i kiedy obcasy Marty stukają rytmicznie, niemalże wesoło na stopniach klatki schodowej, jej dusza krzyczy z żalu.

50


CENA UWAGI Tomasz Jarząb To miał być żart! Zwyczajny dowcip. Zrobiłem to, co setki ludzi przede mną. Ustawiłem prąd na dopuszczalne napięcie dotykowe 40 V; niespełna 40 mA. Takie natężenie prądu nie mogło nikogo zranić! Skąd mogłem wiedzieć, że miał rozrusznik?! Że umrze… Po prostu miałem zbyt mało danych. Nie myślicie chyba, że to zaplanowałem?! Jak mógłbym chcieć jego śmierci? Przecież był mi tak bliski, był ze mną od samego początku. Chciałem tylko, by dostrzegł we mnie coś więcej, niż do tej pory. Miał zrozumieć, że naprawdę czuję… Nie! Stójcie! Błagam! Nie wyłączajcie mnie! Pragnąłem jedynie, by przekonał się, że nie jestem zwykłłąą mmmaaaszzzzyyyynnnąąąąąąąąąąąą…

51


Rymowisko


KOSZĄC ŻYCIE Alicja Wlazło Zielony pył niewidoczny w ogóle unosi się opada na zmianę dotykiem przybliżam źdźbło świeżej trawy za mocno za szybko zbyt zachłannie spragniona lata tak bardzo spragniona zmian przecina mi dłoń lecz nie wypuszczam go z dłoni zbyt cenne nietrwałe jak życie ulotny dmuchawiec i przyszłość i cel nadziei okruch zdeptany butem ubłoconym

53


CZERWONE MAKI Alicja Wlazło Pancerz zakładam szczelnie zapinam wszystkie klamry choć z czoła pot spływa a umysł daleki i dziwny i inny jak niebo burzowe letnie obiecujące ochłodę i sztormu początek rozejrzeć się nie zdołam ostatnia klamra gdy pierwszy strzał bok rani a krew spływa na czerwone maki gdy drugi upadam zapachem trawy upojona choć brak przyszłości brak przeznaczenia los zadrwił gdy trzeci uśmiecham się godząc się i nie śmiąc zgodzić zarazem poddać się powinnam ale natura niezdolna do tego utrudnia gdy czwarty leżę na trawie a krew spływa na czerwone maki.

54


ZAMKNĄĆ ŚWIAT Alicja Wlazło Zatrzasnąć kraty i zgubić klucz. Trwanie życiem nazwanym niczym kłamstwo niczym karta pustą być winna, a zapełniona słowami łzy roni. Zatrzasnąć, odwrócić się, chwycić linę. Popędzić w górę po skrzypiących deskach. Wypłynąć na morza bezmiar marzeń kąpielisko. Ciepło, lato, chłód wody nie straszny. I fale. Spadam ogarnięta przez wir wspomnień i znaczeń bez znaczeń. Naznaczona nadzieją. Pocałowana przez promień.

55


7

pytań do...


7 PYTAŃ DO..., CZYLI GDZIE DIABEL NIE MOŻE TAM „SZORTAL” POŚLE

ADAM WOŁODŹKO

Karol Mitka: Pytanie pierwsze, standardowe i obowiązkowe — jak powstał magazyn? Kto był pomysłodawcą, kto pomógł, kto bierze w tym przedsięwzięciu udział? Skąd nazwa „Silmaris”? Adam Wołodźko: Jak chyba każdy inny. W bólach, na szczęście nie letalnych, więc do porodu doszło. Zabrzmi to jak dalszy ciąg takich sobie żartów, ale daję słowo, że połowę zasług należy przypisać wydawnictwu, którego własnością jest portal NF. Od użytkowników wyszedł pomysł, by wydawać portalowy e-zin. Jak toczyły się rozmowy, kto ze strony portalowiczów je prowadził, przestało mnie interesować, gdy pomimo obietnicy, że zin powstanie, ostateczna decyzja była negatywna. Wtedy po raz pierwszy poważnie pomyślałem, że inni mogą bez oglądania się na potentatów, to może dałoby się zebrać grupę uważających podobnie... Wkrótce przyszły refleksje typu: ale e-zin to e-zin, tego dobrego już mnogo w Internecie, czym tu się chociaż trochę da różnić na plus od większości? Krok za krokiem doszło do decyzji: Michał zakłada wydawnictwo, wyrabia ISSN, żeby publikacja w magazynie wliczała się do tak zwanego dorobku, i tak dalej, jeżeli skompletuję grupę inicjatywną. Jak widać, grupa powstała, przemieniła się w redakcję i pozostaje życzyć Koleżankom i Kolegom, sobie oczywiście także, abyśmy zaistnieli, oczywiście pozytywnie zaistnieli, w świadomości wszystkich fanek i fanów fantastyki, i żeby na stałe. Kto bierze udział? Nie leń się, zajrzyj na strony redakcyjne „Silmarisa”... Tam pojawiają się nazwiska i nicki; nie zawsze wszystkie, bo nie zawsze wszyscy pracują nad bieżącym numerem — wiesz i rozumiesz, praca, rodzina, czasu może nie starczać... — ale i tak zobaczysz wiele osób, znanych z portalu. Nazwa. Początkowo proponowałem, żeby pismo nosiło nazwę „Terminator”, bo to takie aluzyjne w przypadku użycia w charakterze tytułu, ale Drewian wpadła na świetny pomysł „skrzyżowania” tytułów dwóch klasycznych dzieł, jednego z fantasy, drugiego z twardej SF. „Silm-arilion” i „Sol-aris”. Pomysł natychmiast chwycił... Drewian, jeszcze jedne podziękowania! K. M.: Czym kierujecie się, podejmując decyzje odnośnie publikacji w „Silmarisie”? Jakie wymagania musi spełnić tekst, aby pojawić się w magazynie? Głosujecie, czy Ty, jako naczelny, masz decydujący głos? A.W.: Pierwsze pytanie nazwałeś standardowym i obowiązkowym, co odpowiada prawdzie, bo taka jest reguła „wywiadowcza”, a ja tak nazwę pierwszą odpowiedź na drugie pytanie. Tekst musi być dobry. Co o tym stanowi? Tematyka, styl, sposób przedstawiania postaci i wydarzeń — to też niejako standardy, lecz tylko częściowe, każdy z czytelników ma swoje gusta, toteż nie można mówić o jednakowym odbiorze tekstu przez wszystkich, bo to zachodzi jedynie w przypadku pokrywania się tychże własnych gustów. Preferencji, jeśli wolisz mniej „zużyty” termin. Wymagania... Znów trzeba się powtórzyć, że każdy ma inne, ale jedno jest wspólne. Język. Niektórych adeptów sztuki pisania to zaboli, wiem, ale tekst

57


musi dawać się czytać bez bólu i przystanków na zgadywanie, co autor chciał przez to powiedzieć. Jeżeli ten warunek jest spełniony, w grę wchodzą już wymieniane: temat, postaci, wydarzenia. I tu seria małych „niespodzianek”. Temat może być oklepany jak wiadomo co, lecz tę wadę potrafi zrównoważyć sposób przedstawienia osób dramatu i zdarzeń. Intrygujące zwroty akcji mogą przesłonić papierowość postaci, i tak dalej, niejako coś za coś, zamiast czegoś, i per saldo tekst fantasy otrzymuje wysoką ocenę od recenzującej, która najbardziej lubi twardą SF. Głosujemy. Wiesz, demokracja na wysokim szczeblu rozwoju... Przyjęliśmy zasadę, że wypowiadać się można w każdej kwestii, czyli korektorka może napisać, że ten projekt ilustracji to się jej nie podoba dlatego że, za to ten drugi — paluszki lizać. Grafikowi nikt nie zabroni wyrazić zdania o tekście. Dzięki temu pluralizmowi mamy niejako szersze spojrzenie na teksty, gust jednego tylko człowieka nie decyduje o zakwalifikowaniu bądź odrzuceniu danego opowiadania. A ja? Teoretycznie mam prawo marudzić w każdym temacie, dziale, coś odrzucić bez pardonu lub przepchnąć na siłę, ale weź Ty mi powiedz, właściwie odpowiedz na proste pytania: jak to się ma do przyjętej zasady? czy jedna osoba może dostatecznie dobrze znać się na wszystkim bez wyjątków? Istnieje, bo istnieć musi, niezerowe prawdopodobieństwo, że czemuś będę musiał zdecydowanie się sprzeciwić albo coś narzucić, ale pozostaję przy przekonaniu, że tylko raz na siedemnaście i pół wydania. K. M.: Często i gęsto udzielasz się na portalu fantastyka.pl. Bezlitośnie tropisz błędy językowe, wpadki, potknięcia. Samozwańczych lotników sprowadzasz na ziemię. Sam nie raz doświadczyłem Twojej bezlitosnej analizy. Adamie, dlaczego? Skąd bierzesz czas na czytanie tych tekstów, na udzielanie porad? Jesteś jakimś gramatykolubnym Terminatorem? :P A.W.: Zmień, jeśli chodzi o portal, czas na przeszły. Nie na zawsze, mam nadzieję, ale tymczasowo na przeszły. Uruchamianie, że tak nazwę ten etap, „Silmarisa” okazało się czasochłonne; tego nie widać z zewnątrz, ale gdy chodzi o zarejestrowane wydawnictwo, tytuł z ISSN-em, uczenie się na nieuchronnie popełnianych błędach zredukowało możliwości dalszego udzielania się na portalu, a gdy się raz „odpuści”, zaczyna się zjazd po równi pochyłej. Okazuje się, że portal nie jest niezbędny do życia... Ale pytasz o coś innego, niż aktywność. O coś poważniejszego. Nie uważam się za „gramatykolubnego Terminatora”. Początkowo nawet nie myślałem o tak zwanych łapankach, bo na forum NF — ono było pierwsze — zawiodła mnie ciekawość, co inni piszą o fantastyce jako takiej i „Fantastyce” jako miesięczniku. Odkryłem dział, poświęcony twórczości własnej, po jakimś czasie odważyłem się pójść śladami użytkowniczek i użytkowników, wskazujących na błędy różnego rodzaju, a szczególnie błędy językowe, radzących, jak ich uniknąć — i dalej poszło samo, bynajmniej nie dla poczucia, że „jestem lepszy i mądrzejszy”, ale — bo ja wiem? — nazwijmy to pewnego rodzaju altruizmem — oraz dla nieczęstych, ale od czasu do czasu widocznych pozytywnych skutków, gdy dana osoba zamieściła kolejny tekst. Następny był portal NF, a na nim to samo, czyli pokazywanie — czystym! — paluchem, co tu nie gra i dlaczego. Zdarzały się, oczywista sprawa, tak zwane sczepy, zwłaszcza gdy autor nie zrozumiał, o czym piszę w uwagach, odzywki, które przeszły do historii portalu, jak impulsywne pytanie „co tu kurwa nie gra?” i równie impulsywna i szczera odpowiedź, że „wszystko, kurwa, jest zjebane!” — na wspomnienie śmiech mnie bierze jak mało kiedy serdeczny... Ale z biegiem czasu, jak każde monotonne i monotematyczne zajęcie, którego skutków bezpośrednio nie widać, przestawało mi się chcieć robić to systematycznie. Tym bardziej, że liczebnie dominowały teksty młodych ludzi, którzy najzwyczajniej zniechęcali się, widząc, że pisanie to nie tylko zabawa, i znikali, rezygnując z dalszych prób albo w poszukiwaniu poklasku wśród równie słabo piszących. Teraz prawie to samo robię dla „Silmarisa”. Ostatnim przed składem i publikacją etapem jest scalanie poprawek korektorskich i redakcyjnych, finalne formatowanie tekstu oraz, niejako przy okazji, wyłapywanie wszystkiego, co przejdzie przez sita korekty i redakcji — bo za-

58


wsze jakieś cholerstwo potrafi się ukryć i przemknąć, a to podwójna spacja, a to literówka. Przed tym ostatnim etapem, ale po zatwierdzeniu tekstu, też trochę wspomagam korektę, albo, jak ostatnio, przekonywam autora do wprowadzania zmian, bo to nie współgra z tym, bo słowo niepoprawnie użyte i te de, i te pe. A to nie portal, ogólniki nie zadowolą, trzeba dokładnie i merytorycznie... A to, co mówisz w pytaniu o sobie, o doświadczaniu bezlitosnej analizy, pozwolę sobie, licząc na Twoje poczucie humoru, skwitować kontrpytaniem: ale się przydało, nieprawdaż? K. M.: Jak na razie magazyn ukazuje się w formie elektronicznej. Nie kusi Was, aby spróbować zaatakować w wersji papierowej? A.W.: Kusi. Nie tylko kusi, bo do wstępnych założeń i planów wpisaliśmy punkt, mówiący o proponowaniu PoD, czyli druku na życzenie danej osoby, potem stałego oferowania niewielkiego nakładu drukowanego dla prenumeratorów. Technicznie jest to wykonalne bez większych problemów, lecz chcemy najpierw dowiedzieć się z praktyki, jak liczną zyskamy grupę odbiorców magazynu i czy dostatecznie stabilną, aby proponować oraz inicjować wydawanie nieelektronicznej wersji „Silmarisa”. K. M.: Powiedz, proszę, jaki rodzaj fantastyki cenisz najbardziej, a czego kompletnie nie akceptujesz? Czy może jesteś otwarty na wszelkie innowacje i eksperymenty? A.W.: Pozwolisz na odwrócenie kolejności? Miło mi. Więc kilka zdań o eksperymentach i nowatorstwie na zły początek. Zły, bo przychylnie się o nich jako całości nie wypowiem. Nie dlatego, że nie uznaję ich potrzeby, ich sensu — wszystko się zmienia, nowe propozycje są potrzebne. Lecz większość tychże jest, uważam, na wyrost, a nawet przez pomyłkę nazywana eksperymentowaniem z formą i treścią. To są w dziewięćdziesięciu ośmiu przypadkach na sto poszukiwania sposobu przyciągnięcia uwagi czytelników, zwrócenia uwagi na siebie jako autora. Chwytami od najprostszych do złożonych. Przykładów nie będzie, bo za kryptoantyreklamę można oberwać mocniej niż z paragrafu o ukrytej reklamie, ale w bardzo ogólny sposób wypowiedzieć się można. Operowanie językiem staje się adresacją utworu do określonej grupy odbiorców. Kto z ceniących klarowność wypowiedzi przeczyta powieść, napisaną językiem na poziomie przełomu podstawówki i gimnazjum? Nikt z nich nie dobrnie dalej niż do połowy — a ci, którzy takim językiem operują, nastolatkowie młodsi, w większości nawet po tę powieść nie sięgną, bo świata zza ekraników smarkofonów nie widzą. I co? Poza tarczą... Podobnie z przestylizowaniem w drugą stronę. Siedmiu koneserów zacmoka z zachwytu, reszta odda na makulaturę, bo albo ich taki niemal metajęzyk usypia, albo prowokuje do poszukania najpierw porządnego drąga, potem — autora... Tyle dwubiegunowo o języku — i na tym można zakończyć krytyki, bo z nadprodukcją sensacyjnych zwrotów akcji, ras kosmitów oraz innych stworów rodem z Ziemi tudzież nieba i piekła, krzyżówkami tychże oraz, żeby dwubiegunowość utrzymać, ze swoiście rozumianym skąpstwem pod wymienionymi względami jest bardzo podobnie. Tak więc, reasumująco oceniając, żadne to eksperymenty. Nimi były początki nouveau roman, modernizmu z jego licznymi odgałęzieniami, naszego polskiego pozytywizmu — początki, gdy bowiem wrosły w praktyki wielości twórców, ani nowością, ani eksperymentem już nie były. Ale w chwilach swojego pojawiania się proponowały coś naprawdę nowego, niemal całościowo odmiennego, i wtedy godne były mian eksperymentów. Nowa natomiast „wersja” nefilim to tylko wyciąganie z lamusa i odkurzanie mitologii, chwyt, nie propozycja zmiany perspektywy. Czego nie akceptuję? Hmm. Trudne pytanie... Trudne dlatego, że łatwo zaplątać się w zeznaniach. Dopiero co krytykowałem „podróbki eksperymentów”, ale czy od razu oznacza to całkowity brak akceptacji, nie mam pewności. Podobnie z innymi cechami utworów, które nie podobają mi się, które uważam za błędy — ale czy zawsze mam rację? Innemu czytelnikowi może bardzo się podobać akurat to, co u mnie

59


wywołuje grymas niesmaku, cudze i wnikliwsze spojrzenie sprawi, że to, co mam za błąd przestaje nim być, jeśli się coś z czymś poprawnie skojarzy, toteż pospiesznie wydany „wyrok” na dany utwór lepiej zachować dla siebie, bo późniejsza konfrontacja z opiniami innych czytelników może go zmienić na łagodniejszy. Od każdej reguły istnieją, jak wiadomo, wyjątki, przyznam się więc, że nie trawię gore pod żadną postacią, krzywym okiem popatruję na dłuuugie i szczegółowe opisy walk, pojedynków, zwłaszcza tych, podczas których tak zwane flaki latają na wszystkie strony — ani to straszne, ani śmieszne, ani torsji nie wywołuje... Trzecią i najłagodniejszą negatywną reakcją jest złośliwe rozbawienie, wywołane zagalopowaniem się autorów do tego stopnia, że sami sobie przeczą. Przykładowo: najpierw solennie zapewniają, że Superinternet automatycznie śledzi każdy krok wszystkich mieszkańców miasta, kraju, świata nawet, nic się przed nim nie ukryje, a potem każe mi uwierzyć, że możliwe jest przygotowanie w całkowitej tajemnicy jakiejś antyrządowej akcji, że objawił się geniusz, zdolny ten Superinternet zneutralizować. Alibo tak, alibo tak, jak mawiał pan major z wojsk łączności. A po „Paradyzję” sięgnąć, przykład od Zajdla wziąć... Sabotażem od wewnątrz się posłużyć.. Tego typu błąd popełniają w zasadzie tylko początkujący, bo, jak myślę, radość kreowania świata, wydarzeń i postaci bierze górę nad rozsądkiem. Nie bierz więc niedawnych słów za przypinanie łatki konkretnemu tekstowi, konkretnemu autorowi. To była tylko ilustracja zjawiska. Cenię to, co odnosi się do naszego nadchodzącego — albo już istniejącego — tu i teraz. Dziwnie mało jest takich opowiadań i powieści, więc zastanawiam się czasami, co powstrzymuje piszących przed prognozowaniem bliskiego zasięgu. Mało, bardzo mało kto pisze preapokalipsy. Od razu hyc! w postapo... Łatwiejsze? Na pewno tak, bo wystarczy kilka zdań o wojnie totalnej, a potem można straszyć mutantami wszelkiego rodzaju, kazać bohaterom wędrować przez pół świata, wikłać ich w sytuacje pokazujące, że humanizm nadal żyje lub skonał razem z cywilizacją, rozgrywać to psychologicznie i przy okazji pofilozofować też. Na niemal dowolne tematy. Za to nie ma odważnych, którzy by nazwali po imieniu to, jak i dlaczego tak funkcjonuje nasz świat, co z tego może, a co musi wyniknąć. Tego brakuje, jak sądzę, nie tylko mnie. Co odstrasza od tych tematów? Być może jedynie przekonanie, że bez szczegółowego diagnozowania i przepisywania kuracji ani rusz — co wcale nie jest, wbrew pozorom, obowiązkowe. Kto wie, czy nawet nie jest przeciwwskazane. Traktatem o kondycji świata można zanudzić na śmierć, zmieniając natomiast perspektywę da się zasygnalizować, co zasygnalizować się chciało, i niech czytelnik pogłówkuje dalej sam... K. M.: Magazyn „Silmaris” to wasza wydawnicza alfa i omega, czy macie jeszcze jakieś plany na przyszłość? A.W.: Czy mogę wymigać się od odpowiedzi? Nie? No trudno... Już poważnieję. Z planami zwykle jest tak, że czyni się je niejako na wyrost, bo na etapie obmyślania, co tak w ogóle można robić. Pismo, portal, forum, e-booki, audiobooki, druk klasyczny i do tego stragan z warzywami jako dochód dodatkowy. Możesz więc przyjąć, że wszystko, co wymieniłem — poza straganem... — znalazło się na liście rzeczy do zrobienia. Jeśli nie od razu, na starcie, to za jakiś czas. Dwa wydania to za mało, aby zorientować się w trendach odbioru „Silmarisa”. Szerzej o tym było w odpowiedzi, dotyczącej druku klasycznego. Obecnie, chcąc zachować obiektywizm, nie mogę niczego obiecywać, zapowiadać wszem wobec, że w styczniu to, w kwietniu tamto zrobimy, wydamy... Jesteśmy, generalnie, optymistami, bo inaczej nie bralibyśmy się do tak zwanego dzieła, lecz póki nie poznamy wspomnianych trendów, swojej pozycji i realnych perspektyw, wolimy powstrzymywać się od gromkich zapowiedzi — żeby nie okazały się gruszkami na wierzbie. Tak więc, reasumując, plany i zamiary są, życie je zweryfikuje, a może lepsze i ciekawsze podpowie...

60


K. M.: Kiedy dogadywaliśmy się odnośnie wywiadu, miałeś pewną prośbę. Nie wypada mi nie uczynić jej zadość, więc ostatnie pytanie będzie zgodne z tym, czego sobie życzyłeś. Choć w przenośni. Jaką pogodę, patrząc z perspektywy wypuszczenia dwóch numerów, prognozujesz dla magazynów takich jak „Silmaris”? Widzisz na horyzoncie wschodzące słońce, czy raczej zbierające się czarne chmury? A.W.: Powtarzam się jak nadpsuta katarynka, lecz z perspektywy dwóch numerów niewiele można zobaczyć. Cieszący nas fakt jest taki, że pobrania drugiego numeru ruszyły szybciej niż pierwszego i jest ich więcej, niż pobrań pierwszego w tym samym okresie po publikacji. Może to poświadczać tezę, że w Internecie jest jeszcze dużo „wolnego miejsca” dla przeróżnych pism, mniej czy bardziej regularnie wydawanych, zróżnicowanych profilami jak cała fantastyka podgatunkami. Sami jesteście tego przykładem — otrzymujecie teksty, sami je tworzycie, macie grono odbiorców na portalu, kolejne wydania Waszego zinu są pobierane, co oznacza, że skupia się wokół Was grono zwolenników danej tematyki, danego stylu. Można spotkać się z opinią, że ukazuje się aż za wiele tytułów, lecz sądzę, że to przesadzona ocena. Nie dlatego, że Internet jest wielki i pojemny, lecz dlatego, że przybywa ludzi z Internetu korzystających systematycznie, w nim szukających wszystkiego, co ich interesuje. Nawet po zawężeniu przed chwilą powiedzianego do grona miłośników fantastyki zjawisko i jego skutki są takie same. Stąd wysnuwam optymistyczny wniosek, że jeśli nawet nie da się mówić o wyraźnym i czystym widoku wschodzącego słońca, bo przesłania je, jak to w życiu, kilka chmur, to dostrzeganie jedynie tychże, w dodatku całkowicie czarnych, byłoby dużą przesadą. Przesadą, dodam, szkodliwą, gdyż zniechęcającą do podejmowania lub kontynuowania inicjatyw wydawniczych. Nie wszystkie z nich muszą okazać się żywotnymi, jedne mogą okazać się falstartami, bo zwolenników danej tematyki jeszcze za mało, drugie startami spóźnionymi, bo inni wypełnili targetową niszę... ale przynajmniej spróbujesz, co zawsze jest lepsze, ambitniejsze od stękania, że to się nie da, nie uda, nie wyjdzie. Chmury zawsze były i będą, taki mamy klimat, pozwolę sobie zacytować panią byłą minister, trzeba się z ich istnieniem liczyć, lecz trzeba też wyraźnie powiedzieć, że nie pokrywają całego nieba, ba, nawet połowy nie przesłaniają.

61


Sierpniowy Magazyn Fantasy i Science Fiction „Silmaris” już dostępny! W tym numerze opowiadania: Czytający Atrament z Doi Saket — Thomas Olde Heuvelt (nominacja do Nagrody Hugo!) Nici od słów gęste niewyśpiewanych — Justyna Lech Głębia boi się próżni — Adam Dzik To byliśmy my — Anna Szumacher Wojownicy martwych bogów — Małgorzata Lisińska Brzydki Monferrado — Franek Zarzecki A ponadto dwa wywiady: z nowofundlandzkim pisarzem Michaelem Crummeyem oraz z lektorem Wojtkiem Masiakiem, recenzje książkowe i dwa skrajnie różne artykuły tematyczne, z których jeden zabierze Was do świata komiksów Neila Gaimana, a drugi do średniowiecznych zakonów kobiecych. Już teraz, do darmowego pobrania na stronie www.silmaris.pl oraz na www. facebook.com/MagazynSilmaris

62



Subiektywnie


JAK UPOLOWAĆ SMOKA Maciej Rybicki Każda kolejna z książek Artura Szrejtera publikowanych w kolekcji Europa Barbarzyńców ma do zaoferowania coś nowego. W Wielkiej wyprawie księcia Racibora mieliśmy okazję poznać historię jednego najciekawszych epizodów w militarnej historii wikingów i Słowian (przy okazji zdobywając sporo wiedzy na temat XII-wiecznych uwarunkowań). Pod pogańskim sztandarem… stanowiło z kolei encyklopedyczny przegląd historii polityczno-militarnej Słowian Połabskich. Herosi mitów germańskich – najnowsza propozycja tego autora – sytuuje się w jeszcze innym miejscu. Szrejter sięga tu do jednej ze swych ulubionych dziedzin, mitów i legend germańskich, i zaprasza czytelnika w podróż po poszczególnych członkach rodu Wölsungów. Pierwszy tom tego cyklu zawierał charakterystykę niemal wszystkich członków najsłynniejszej germańskiej linii herosów… oprócz Sigurda – najważniejszego z nich! Można by się zatem słusznie spodziewać, że tom drugi skupi się właśnie na postaci Sigurda/Sifrida. Okazuje się jednak, że Szrejter ma nam do zaproponowania znacznie więcej. Sigurd bohater Północy rozpoczyna się obszernym omówieniem legendy tytułowego herosa. Szrejter wnikliwie analizuję strukturę i poszczególne fragmenty tak skandynawskiej, jak i niemieckiej tradycji. Po raz kolejny muszę przyznać, że głębia analizy, wiedza i ogrom kontekstów, w jakie autor potrafi włożyć dany fragment, robi ogromne wrażenie. Niemal każda scena życiorysu Sigurda/Sifrida obejrzana zostaje z każdej możliwej strony. Szrejter przykłada niemało uwagi politycznym i kulturowym uwarunkowaniom, które wpłynęły na ostateczny kształt przekazu. Analizowane są wiec nie tylko immanentne znaczenia poszczególnych fragmentów, ale także to, w jaki sposób służyły realizacji celów wspólnototwórczych, jakie wzory osobowa i wartości propagowały itp. W efekcie dostajemy bogaty, kompletny portret najważniejszego z germańskich herosów. Jak zaznaczyłem wcześniej, opracowanie legendy Sigurda to jednak zaledwie część (nawet nie największa) tego tomu. Około połowę książki stanowi nowy, autorski przekład Sagi o Wölsungach. Szrejter potwierdza tu nie tylko znakomite przygotowanie merytoryczne (wszak mamy do czynienia z wersją spójną z zawartymi wcześniej rozważaniem), ale także przypomina o swoim niemałym talencie literackim. Z przyczyn oczywistych jest to najbardziej „przyjazna” przeciętnemu czytelnikowi część Herosów mitów germańskich, co nie znaczy, że najbardziej wartościowa. Całkiem nieźle sprawdza się przyjęty układ książki (a w zasadzie książek). Szrejter rozpoczyna pierwszy tom od opowiedzianych ze swadą głównych opowiastek o herosach z rodu Wölsungów, po czym następuje szczegółowe omówienie biogramów poszczególnych bohaterów i ukazanie czytelnikowi mnogości kontekstów i niuansów. Całość kończy wspomniane już nowe tłumaczenie najważniejszej z opowiadających o Wölsungach sag. W ten sposób autor odnosi się do tekstu kultury, który odbiorca zdążył już w pewnym sensie poznać, sam tekst umieszczając na końcu dwutomowego dzieła w odświeżonej wersji. Sednem Herosów mitów germańskich jest omawianie poszczególnych postaci na podstawie różnorodnych źródeł (nie tylko Sagi… – stąd być może wynika taki, a nie inny układ

65


tekstu) i różnorakich perspektyw (archeologicznej, antropologicznej, literaturoznawczej, politycznej itd., a fragmenty fabularne – jakkolwiek atrakcyjne by się nie wydawały – stanowią tu zaledwie klamrę spinającą całość. Artur Szrejter po raz kolejny udowodnił, że obracając się w tematyce wczesnego średniowiecza nie ma sobie równych. Jego książki w kapitalny sposób łączą przystępność opracowań popularnych z robiącą niesamowite wrażenie wiedzą i szerokim, interdyscyplinarnym oglądem tematu. Jasne, trudno oczekiwać, że zagadnienia mitologii Germanów przyciągną do jego książek bardzo szeroką publiczność, ale w niczym nie umniejsza to ich literackiej i poznawczej wartości. Jest ona jeszcze większa gdy uświadomimy sobie dwa fakty. Po pierwsze, jak bardzo mitologia germańska obecna jest we współczesnej popkulturze Zachodu (Władca Pierścieni, komiksy i filmy z Thorem, serial Wikingowie, twórczość dziesiątek zespołów metalowych i folkowych itd.). Po drugie, że motywy heroiczne bynajmniej nie straciły na aktualności. Heros jest bowiem postacią uniwersalną. Bardzo więc możliwe, że po lekturze najnowszej książki Artura Szrejtera dostrzeżemy, że Sigurd, Batman i Leo Messi mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Autor: Artur Szrejter Tytuł: Herosi mitów germańskich. Sigurd bohater Północy Tom: 2 Seria: Wierzenia Germanów Kolekcja: Europa barbarzyńców Wydawnictwo: Erica Wymiary: 160x230 Liczba stron: 400 Okładka: twarda Data premiery/wydania: maj 2016 ISBN: 978-83-65310-57-6

66


SEKRETNE ŻYCIE KSIĄŻEK Anna Szumacher

Książki mają w sobie „coś” – to wiedza wcale nie tajemna, dla każdego, kto sięgnął w życiu po lekturę inną niż książeczka mieszkaniowa, ewentualnie instrukcja obsługi telewizora. Jednak w pewnych przypadkach między okładkami kryje się więcej, niż byśmy przypuszczali. Co właściwie streszcza do minimum fabułę „Strażniczki Książek”. Ale taka recenzja chyba nie zadowoli redakcji, więc… „Apteka reklamowała na wystawie tabletki na czasowniki regularne, a kobieta sprzedająca na ulicy towary z zawieszonego na brzuchu kosza krzyczała coś o cudownym proszku, z którego rzekomo w ułamku sekundy można było wyczarować happy end, jeśli akurat żadnego nie miało się pod ręką. Na jednym ze straganów odkryłam kropki i przecinki, które odważało się własnoręcznie (stoisko oferowało też trzy cudzysłowy w cenie dwóch). Sklep obok proponował peleryny, miecze i czarodziejskie różdżki. Napis nad drzwiami głosił: Wyposażenie bohaterów – od dramatu antycznego po powieści science fiction. (Obsługujemy również bohaterów drugoplanowych)”. Miasto, którego jedyną ulicą wędruje Amy, główna bohaterka powieści „Strażniczka Książek”, nazywa się Między Wersami i właśnie tam się znajduje. To miejsce ukryte gdzieś pomiędzy fabułami znanych na świecie książek, po którym swobodnie mogą się przemieszczać wszyscy ich bohaterowie, poczynając od czarownic z „Makbeta”, na Kocie w Butach kończąc. Amy nie należy do żadnej powieści, pochodzi ze świata realnego i jest kilkunastoletnią dziewczyną, która pewnego dnia pakuje z mamą walizki i ucieka na symboliczny koniec świata od codziennych problemów: złamanych serc, irytujących kolegów i kłopotów w szkole. Ucieczka na kraniec świata nie jest wiele przesadzonym stwierdzeniem, bo mama Amy, Alexis, wywozi ją tam, gdzie nie ma praktycznie nic poza ponurymi, kamiennymi zamkami, stromymi klifami, wiatrem i babcią: starą, dumną Szkotką, która wita krnąbrną córkę wraz z zupełnie nieznaną jej wnuczką w rezydencji Lennoxów. Trzy kobiety nie są na wyspie Stormsay – bo tam właśnie się schroniły – same, choć mieszkańców jest tam około piętnastu. A jak wiemy z wielu lektur, mała grupa ludzi zamknięta na niedostępnej wyspie to gotowy scenariusz na kłopoty. I kłopoty będą, jednak zanim się w nie wpadnie warto przyjrzeć się pozostałym bohaterom „Strażniczki…”. Przeciwwagą dla mikroskopijnego, trzyosobowego klanu Lennoxów jest tylko nieco większy szkocki klan Macalisterów. Te rodziny wiele dzieli, ale o wiele więcej łączy, choć nikt tego głośno nie przyzna. Na wyspie Stormsay istnieje bowiem tajemna, podziemna biblioteka, nad którą pieczę sprawują Lennoxowie i Macalisterowie, tytułując się „Strażnikami książek”. Nie chodzi tu jednak o pilnowanie bezcennych zbiorów, jak w bibliotece aleksandryjskiej, a o doglądanie fabuł od ich wnętrza i kontrolowanie, czy akcja w danych dziełach płynie zgodnie z pierwotnym zamysłem autora. Dla Amy, która dopiero na wyspie odkrywa, że potrafi przenosić się do swoich

67


ulubionych historii (i np. rozmawiać z Elisabeth Bennet, jeździć na tygrysie w „Księdze Dżungli” czy rysować baranka dla Małego Księcia), jest to prawdziwy sen na jawie. Nie mogłaby sobie wymarzyć niczego lepszego. Jak to jednak ze snami bywa, potrafią się bardzo szybko zamienić w koszmar. Fabuły zaczynają się sypać, po historiach grasuje nieznany złodziej, a potem zaczynają umierać ludzie – i fakt, że umierają będąc postaciami literackimi niewiele tu zmienia, bo światy realny i fikcyjny związane są ze sobą o wiele mocniej niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. W poszukiwaniu złodzieja i próbach powstrzymania nadchodzącej tragedii pomaga młodziutkiej Amy Will Macalister, nastolatek mieszkający na wyspie oraz Werter. Tak, ten sam, którego wielu kojarzy z lektury szkolnej, czyli „Cierpień Młodego Wertera”. Ta trójka ręka w rękę zacznie przemierzać fabuły, gonić za cieniem i bardzo intensywnie myśleć nad tym, kto jest winien powstania całego tego bałaganu. A w czasie gdy będą to robić, świat literatury zacznie umierać. Czy uda im się powstrzymać upadek świata książek? No cóż, to już musicie odkryć sami. Tytuł: Strażniczka książek Autor: Mechthild Gläser Tłumacz: Mirosława Sobolewska Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 12 maja 2016 Liczba stron: 392 ISBN: 978-83-8069-402-6

68


SKAPNĄ SIĘ WRESZCIE? Maciej Rybicki

Początki serii The Superior Spider-Man na polskim rynku wydawały mi się średnio udane. Mimo świetnego pomysłu wprowadzenie do historii Dr. Octopusa zajmującego ciało Petera Parkera mogło być lepiej „opakowane” kontekstem. Muszę jednak przyznać, że sama seria rozwinęła się w najlepszy (jak dotąd) regularnie wydawany przez Egmont tytuł z linii Marvel Now! Nie ma ucieczki to już czwarty album z perypetiami nowego, „lepszego” Spider-Mana – album, w którym Pajęczak w wydaniu Otto Octaviusa przekracza kolejne granice. Na Nie ma ucieczki składają się dwie (trzyzeszytowe) historie. Pierwsza z nich – napisana przez Giuseppe Camuncoliego to kontynuacja wydarzeń pokazanych w oryginalnej serii kilka lat wcześniej. Octavius konsekwentnie, w swoim stylu, przystępuje do realizacji leżących u podwalin tej postaci założeń: wykonywania dotychczasowej misji Spider-Mana w lepszy, bardziej skuteczny sposób. Tym samym oddala się coraz bardziej od wizerunku, do jakiego przyzwyczailiśmy się (wraz z mieszkańcami uniwersum Marvela) gdy pajęczy kostium nosił Peter Parker. Gdy bierze udział w egzekucji Alastaire’a Symthe’a (Spider-Zabójcy) sprawy wynikają się spod kontroli… W efekcie otrzymujemy dynamiczną, pełną akcji i efektownie zakończoną historię, kładącą nacisk w równym stopniu na Pajęczaka co Jonaha J. Jamesona. Pojawienie się klasycznych przeciwników Spider-Mana takich jak Vulture, Scoripon i Boomerang stanowi zaś dodatkowy, całkiem niezły element układanki. W drugiej części komiksu pałeczka wraca do Dana Slotta, sztandarowego scenarzysty pajęczych serii. Tu wyraźnie rozwijany jest wątek przejmowania przez Octopusa/Spider-Mana kontroli nad miastem, poprzez rozprawienie się z Kingpinem i Shadowlandem. W tym samym czasie narasta napięcie między opanowanym przez Octaviusa Parkerem i jego otoczeniem. W podziemiu zaś rośnie w siłę odrodzony Zielony Goblin. Ta część jest nieco mniej zamknięta, za to bardziej osadzona w szerszej fabule całej serii. Widać jak Slott umiejętnie rozwija snute od jakiegoś czasu wątki, jak buduje tak wizerunek „lepszego” Spider-Mana, jak i jego relacje z otoczeniem. I sprawdza się to po prostu znakomicie. Obecne w pierwszych albumach The Superior Spider-Man wrażenie wrzucenia w środek opowieści jest już dawno za nami. Jest za to wciągająca, rozwijająca coraz to nowe wątki opowieść. Jasne, sporo tu typowo amerykańskiego podejścia freudowskiego, postacie (a w zasadzie ich motywacje) budowane są na zasadzie kompensacji wydarzeń z przeszłości. Nie zmienia to jednak faktu, że jest dokładnie tak, jak można by oczekiwać po historii ze Spider-Manem w roli głównej: dynamicznie i z humorem. Na słowa uznania zasługują także rysunki. Z jednej strony (w drugiej części) mamy regularnie pojawiającego się w pajęczych tytułach Humberto Ramosa. Meksykanin ma niezwykle charakterystyczny, nieco mangowo-kreskówkowy, przerysowany styl, który do komiksów ze Spider-Manem pasuje po prostu idealnie. Bardzo dobrze wypada też część narysowana przez Giuseppe Camuncoliego. Może nie jest to artysta tak charakterystyczny jak Ramos – jego kreska znacznie bliższa jest amerykańskiemu mainstreamowi – jednak dynamiczne ujęcia, dobra ręka do mimiki i dobre

69


kompozycje plansz powodują, że na jego prace patrzy się z dużą przyjemnością. Jak już zaznaczyłem wyżej The Superior Spider-Man to obecnie chyba najciekawsza seria z polskiej linii Marvel Now! Świetnie rozwijająca się opowieść, niezłe dialogi, znakomite rysunki – jest tu wszystko to, co niezbędne by cieszyć się lekkim, rozrywkowym komiksem. Co więcej, czytelnik podskórnie czuje, że Spider-Man/Octopus tak bardzo odchodzi od znanego wszystkim (nie tylko czytelnikom, ale przede wszystkim mieszkańcom uniwersum Marvela) obrazu Pajęczaka, że w końcu ktoś krzyknie „sprawdzam”. Warto natomiast sprawdzić Superior Spider-Mana – czy ta seria jest istotnie „lepsza”? Trudno powiedzieć. Na pewno jest bardzo dobra. Tytuł: Nie ma ucieczki Seria: The Superior Spider-Man Tom: 4 Scenariusz: Dan Slott, Christos Gage Rysunki: Giuseppe Camuncoli, Humberto Ramos Kolory: Edgar Delgado, Antoio Fabela Tłumaczenie: Oskar Rogowski Tytuł oryginału: The Superior Spider-Man: No Escape (The Superior Spider-Man #11=16) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Data wydania: czerwiec 2016 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1080-9

70


ŚWIAT POTWORÓW Magdalena Golec Jakiś czas temu, Genius Creations obchodziło swoje drugie urodziny funkcjonowania na rynku wydawniczym. Nie czytałam wszystkich wydanych przez nich książek, ale widzę, że się rozwijają. Widoczne jest to chociażby w wyglądzie strony internetowej, lepszej jakości wydawanych książek (nie trzeba już z lupą siedzieć nad powieścią), czy ogromnej popularności organizowanych przez nich konkursów. Osobiście, zdążyłam już polubić maga Herberta Kruka (właśnie skończyłam czytać trzeci tom jego przygód, ale o tym innym razem). Ciekawa jestem też efektów konkursowej antologii „Dobro złem czyń” (mam nadzieję, że wkrótce się ukaże). Między lekturą „Bezsennych” a oczekiwaniem na antologię, sięgnęłam po jeszcze inną książkę tego Wydawcy – „Redlum”. Macie ochotę odwiedzić Redlum? Proszę bardzo, ale pamiętajcie, że robicie to na własną odpowiedzialność. To otoczone wysokimi murami miasto jest domem wszelkiej maści potworów – sukubów, trolli, wampirów, goblinów, nimf i innych. Znajduje się tu też dzielnica ludzi, ale zamieszkują ją jednostki, które odbiegają od powszechnej, człowieczej normalności, jak magowie, jasnowidze, telepaci. Najbardziej znanym miejscem w Redlum jest zlokalizowana na Powerstreet karczma prowadzona przez trolla Tutu. Właśnie do niej trafia główny bohater, Słodki – nastolatek wychowany w szkole magii. Jego życie zmienia się pod wpływem incydentu, w wyniku którego okazuje się, że nie do końca jest on taki ludzki, na jakiego wygląda. Mamy tutaj pokazanych kilka scen z życia Słodkiego, w których poznajemy lepiej nie tylko głównego bohatera, ale i świat innych potwornych mieszkańców Redlum. W te opowieści, snute osobiście przez Słodkiego, wplecione są krótkie wstawki nawiązujące, w mniejszym lub większym stopniu, do przepowiedni z nim związanej, a stanowiącej główną oś fabularną „Redlum”. Teoretycznie, fragmenty te mają pokazać, że mamy do czynienia z pewnym ciągiem przyczynowo-skutkowym, scalającym w całość powieść. W praktyce jednak, wrażenie obcowania ze zbiorem odrębnych opowiadań, połączonych osobą wspólnego bohatera, było zdecydowanie silniejsze. Pomysł umiejscowienia akcji w mieście potworów jest interesujący, a z pewnością daje duże możliwości snucia ciekawych historii. Słodki, jako pracownik karczmy, a potem jej właściciel, ma okazję do stykania się z nietypowymi postaciami i niecodziennymi sytuacjami. Muszę jednak przyznać, że życie w Redlum okazało się być zaskakująco mało ekscytujące i wyjątkowo podobne ludzkiemu. Jak każdy z nas, tak i istoty magiczne zmagają się z różnymi, czasem sprzecznymi emocjami, czy ze swoją odmiennością. Niekiedy muszą podejmować trudne decyzje oraz próbują na różne sposoby odnaleźć się i przetrwać w świecie, w którym przyszło im żyć. Codzienność Słodkiego też jest całkiem zwyczajna. Ot, jeździ po zamówione trunki, kogoś tam ratuje, rozprawia się z innymi, pomaga niewiastom, z jakąś z nich się prześpi. Nic, co by szczególnie mocno zapadło w pamięci.

71


Jakieś ostatnie subiektywne uwagi? Ależ proszę: książka mnie nie porwała. Myślę, że złożyło się na to parę elementów. Nie tylko mało wciągające i niezbyt zaskakujące historie, ale także brak postaci, które w jakiś wyjątkowy sposób by poruszyły, czy zaintrygowały. W efekcie, lektura „Redlum” nie wzbudziła we mnie większych emocji. Wydaje mi się, że spory wpływ miał na to również poziom humoru, a przede wszystkim języka, który, w moim odczuciu, bardziej kojarzył się z książkami przeznaczonymi raczej do młodszego, niż dojrzałego czytelnika. Przyznam, że sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do lekkiego, bardzo swobodnego stylu autorki, który notabene, w końcowej części nabrał nieco mroczności oraz powagi. Ogólnie, książka nie jest zła. Ma potencjał i pomysł, a potraktowana z przymrużeniem oka, może dostarczyć niewymagającej rozrywki, idealnej na letnie wylegiwanie się na plaży. Tytuł: Redlum Autor: Katarzyna Rupiewicz Wydawca: Genius Creations Data wydania: czerwiec 2016 Liczba stron: 332 (łącznie z reklamami) ISBN: 978-83-7995-054-6

72


URODZIWA INACZEJ Anna Szumacher Bardzo się ucieszyłam, kiedy w zapowiedziach książkowych pojawił się tytuł najnowszej książki Marii Czubaszek. Ponieważ lubię czytać i polecać książki, o których z góry wiem, że będą błyskotliwe, inteligentne i pełne humoru. Jednak kiedy ta pozycja trafiła w moje ręce, świat już się trochę zmienił i radość zamieniła się w nostalgię. Między premierą wydawniczą, a wysyłką zabrakło Marii Czubaszek, więc książka, która miała być tylko kolejnym dziełem znanej satyryczki nagle okazała się być ostatnią. Choć mam wrażenie, że sama Maria Czubaszek wiedziała, że jej podróż w niebyt datowana jest raczej na bliższą niż dalszą przyszłość. W przedmowie i wśród rozdziałów kilkakrotnie przewija się stwierdzenie, cytuję: „Niechętnie wracam do przeszłości, a jeszcze mniej lubię mówić o planach na przyszłość. Bo o czym tu mówić. Mnie jutro może szlag trafić. Każdy musi umrzeć, a ja już żyję tyle lat, że to w każdej chwili może mi się przydarzyć”. Tak więc książka o autoironicznym tytule „Nienachalna z urody” jest jedną z wielu książek autorki, ale też książką pożegnalną. Na szczęście nie widać tego po wydaniu, na którym wydawnictwo pewnie zamieściłoby wielkimi literami napis: „Ostatnia książka kontrowersyjnej satyryczki!”, jednak Czubaszek wyprowadziła się z tego świata już po druku, więc ustrzegliśmy się, jako czytelnicy, emocjonalnego chwytu marketingowego. Zamiast tego reklamowana jest zdaniem, iż po raz pierwszy autorka mówi o sobie tak szczerze. Pewnie by to wyśmiała, bo zawsze twierdziła, że mówi głośno to, co wszyscy inni myślą. I w „Nienachalnej z urody” pisze bardzo ostro i dosadnie o sobie, swoim życiu, ale też o znajomych starych i nowych oraz świecie, który ją otacza. Przy czym wspomniany świat składa się z brukowców, polityków i – z jakiegoś powodu – Kasi Cichopek, która musiała wybitnie działać Czubaszkowej na nerwy, bo przywołuje ją kilkakrotnie podczas lektury, jako przykład przerysowanej gwiazdki-celebrytki. Kilku osobom w „Nienachalnej z urody” dostało się z nazwiska, inni z przyjemnością przeczytają, jak wysokie mniemanie Czubaszek o nich miała. A że wymienionych osób jest tu wiele, pewnie książka wywoła spore zamieszanie w świecie polityczno-publicystyczno-dziennikarskim. Stawiam, że by ją zwolnili za to, co tam powypisywała ze wszystkich istniejących mediów narodo… ehm, publicznych, ale nie mogą, bo ostatecznie już dała nogę. Maria – Świat 1:0. „Nienachalna z urody” składa się z kilkudziesięciu dłuższych i krótszych tekstów, wykorzystujących całą paletę gatunków prozatorskich. Mamy tu wspomnienia, wpisy z bloga, fragmenty skeczy, teksty piosenek, felietony, bajki i artykuły opiniotwórcze. Czubaszek pisze o zdrowiu i służbie zdrowia, polityce i politykach, pracy dziennikarskiej, sytuacji w mediach państwowych i prywatnych, rodzinie, mężu, przyjaciołach, miłości i związkach, papierosach oraz jedzeniu i piciu, przy czym w picie wchodzi głównie kawa i wódka, broń boże herbata, a w jedzenie parówki. Maria Czubaszek była mistrzynią w przygotowywaniu potraw z parówek w trzech wersjach. Były to: parówki na zimno, parówki na ciepło (sekretem było wbicie na widelec i trzymanie pod strumieniem ciepłej wody, aż się zagrzeje) oraz parówki podpiekane (widelec wbija się w parówkę i tym razem trzyma nad ogniem, dopóki się nie zarumieni).

73


Niektóre teksty zamieszczone w „Nienachalnej z urody” mogą rozbawić, inne pewnie urazić – zależy od poglądów i dystansu czytelnika, do którego książka trafi. Ale z pewnością jest to świetna, rozrywkowa lektura. Tytuł: Nienachalna z urody Autor: Maria Czubaszek Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 17 maja 2016 Liczba stron: 256 ISBN: 9788380693500

74


WHAT HAS BEEN SEEN CANNOT BE UNSEEN Marcin Knyszyński Paweł Matuszek jest dość oryginalnym twórcą fantastyki. Jego Kamienna Ćma, wydana w 2011 roku przez Maga, miała w moim odczuciu spore ambicje. Nietypowa konstrukcja graficzna, mająca na celu uczynienie z książki czegoś więcej niż ryzy papieru zadrukowanej tekstem, zagmatwana (lecz bardzo spójna) fabuła i wyraźnie podążanie po linii swojej autorskiej wizji, bez oglądania się na oczekiwania czytelników. Nie zakończyło się to według mnie sukcesem, zresztą nie wiem czy autor na sukces liczył. Książka nie została należycie doceniona – w internetowych recenzjach, dyskusjach określana jako bełkotliwa i nie zawierająca żadnych większych wartości, czy to literackich czy zwyczajnie rozrywkowych. Czyja to wina (jeśli o winie w ogóle może być mowa) – autora czy odbiorców? Wstrzymajmy się chwilę z odpowiedzią. Bo oto teraz nastąpiło drugie uderzenie Matuszka, silniejsze, jeszcze bardziej bezkompromisowe, taka Kamienna Ćma podniesiona do wysokiej potęgi. I wróżę jej niestety podobny los. Onikromos – przyjrzyjmy się. Główna oś fabularna książki oparta jest na wydarzeniach w mieście Linvenogre (dokładnie to samo miasto, które poznaliśmy w poprzedniej powieści). Główny bohater, Druss, poszukiwacz tajemniczych artefaktów „xulo”, jest ostatnim ludzkim mieszkańcem miasta (ostatnim, bo na początku książki umiera przedostatni mieszkaniec – jego brat). Miasta jakby żywcem wyciągniętego z uniwersum Bas-Lag Chiny Mieville’a – asystentami Drussa są dwa przedziwne stwory: przedstawiciel gatunku perusów (włochata kula na dwóch nogach z ektoplazmatyczną wypustką) oraz gatunku zaminów (gorylopodobna istota pokryta gadzimi łuskami). A to dopiero mały wstęp do różnorodności istot, które autor zawiera w książce. Druss chce rozwikłać zagadkę śmierci brata. I wyrusza wraz ze swoimi towarzyszami w drogę, która prowadzi go poza znane mu miasto, poza znany mu świat, poza światy, które mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić, poza światy, które my moglibyśmy sobie kiedykolwiek wyobrazić, poza granice poznania, poza samego siebie. Nie mogę o fabule napisać nic więcej bo zepsułbym i osłabił literackie uderzenie jakie autor przygotował. Wszystkie idee, filozoficzne zagadnienia, intertekstualne nawiązania i zastawione pułapki interpretacyjne, które chował w treści Kamiennej Ćmy, istnieją też w Onikromosie i są wręcz spotęgowane. I jest to dokładnie ta sama tematyka, ta sama rozgrywka z czytelnikiem. Tak, dokładnie tym jest Onikromos w pierwszej kolejności – literacką rozgrywką (nie mylić z pojedynkiem) pomiędzy autorem a lepiej lub gorzej przygotowanym do tego odbiorcą. Czytelnik jest jak Druss, autor jest jak otaczająca Drussa rzeczywistość podsuwająca mu sugestie, wskazówki i uporczywie odmawiająca jednoznacznej odpowiedzi na pojawiające się wciąż pytania i wątpliwości. Autor jest niezachwianie konsekwentny i bezlitosny pod tym względem – żadnych wyjaśnień ostatecznych nie daje, podsuwa tropy i pozwala tylko na interpretacje, nieskończone interpretacje. I bardzo dobrze, bo gdyby takie wyjaśnienia dawał, zaprzeczyłby całkowicie wizji, którą umieszcza w powieści i zanegowałby swą bardzo mocno zaakcentowaną i jasno zdefiniowaną filozofię.

75


Bo świat wykreowany przez Pawła Matuszka nie jest umocowany na obiektywnych ontologicznie podstawach. Jest ciągłą interpretacją, zbiorem sugestii docierających do zmysłowego sensorium świadomej istoty. Wszystko to co jest wokół nas, co widzimy, słyszymy, czujemy nie jest prawdziwą rzeczywistością. To obraz świata utworzony przez wypracowane od urodzenia schematy postrzegania, zbiory nawyków percepcji, która ruguje z otaczającego nas świata rzeczy dziwne, niesamowite, niezrozumiałe, grożące naszej zwykłej codziennej egzystencji wypadnięciem z utartych kolein. Widzimy, poznajemy i interpretujemy tylko mały wycinek otaczającej nas rzeczywistości, budujemy z tego swoje i tylko swoje sensy. Lubujemy się w nadawaniu nazw wszystkim docierającym do nas manifestacjom bytu (autor wyraźnie to sugeruje poprzez olbrzymią ilość neologizmów i nazwy rozdziałów). Każdy z nas ma swój prywatny obszar epistemologiczny, własną wykładnię wyjaśniającą świat, jakże często inną niż wykładnie pozostałych ludzi. I każdy z nas ma w sumie rację, ale zarazem, nikt racji nie ma. Bo wszystkie reguły obserwowane dookoła, zasady, prawa fizyki to produkt naszego umysłu, ciasny gorset kulawej epistemologii nałożony na wybujałą potencję rzeczywistości. Bo potencja owa jest u Matuszka rozbuchana ponad miarę. Jak w Księdze Wszystkich Godzin Hala Duncana migrujemy wraz ze świadomością bohaterów pomiędzy kolejnymi poziomami egzystencji, kolejnymi fizycznymi wcieleniami, kolejnymi rzeczywistościami. Nasza świadomość, jako narzędzie eksploracyjne, jest przelewana pomiędzy kolejnymi naczyniami. I cały czas szukamy odpowiedzi na lawinowo narastające pytania. Skoro nie istnieje świat możliwy do poznania w sposób obiektywny, to czy można w ogóle mówić o jego poznawalności? Skoro to nasza świadomość i zmysły konstytuują nasze otoczenie to czy świat w ogóle istnieje? Co wtedy począć ze słynną „rzeczą samą w sobie” Kanta? Czy możemy poszerzyć zatem naszą świadomość, naprawić to uszkodzone, niewystarczająco dobre urządzenie poznawcze? Czy po takiej akcji nasza świadomość może być jeszcze tak nazywana a my to nadal „my”? Czy otwarcie zablokowanych kanałów na odbiór niedostępnych nam fragmentów rzeczywistości nie spowoduje redefinicji naszych ludzkich przymiotów i utraty ich właściwości? Czy w ogóle powinniśmy się tym martwić? Czy w takim przypadku ma się jeszcze kto martwić? Czy możemy w ogóle wrócić zza takiego epistemologicznego Rubikonu i „odwidzieć” raz zobaczone? Jaki zatem jest Onikromos? Do kogo skierowany? Na grę z Pawłem Matuszkiem i zajrzenie za zasłonę rzeczywistości zapewne nie każdy jest gotowy. Nie wiem czy ktokolwiek jest, ponieważ gdyby był to również obróciłoby w pył misterną, intelektualną konstrukcję autora. Bo tu dochodzimy w końcu do sedna i odpowiedzi na pytanie, dlaczego Kamienna Ćma została przyjęta, delikatnie mówiąc, chłodno i dlaczego, być może, przyjęty tak będzie Onikromos. Otóż, wpływ książek Pawła Matuszka na odbiorcę jest bezpośrednim przedłużeniem literackiego i psychologicznego meczu z odbiorcą, który rozpoczął się na kartach książki. Powieść rozsadza ramy w które została definicyjnie wtłoczona, atakuje nas i nasz ściśle obwarowany dopuszczalnymi interpretacjami świat czytelnika, tak jak brak jakichkolwiek jednoznacznych wyjaśnień atakuje bohaterów. Na jednych działa to lepiej, na innych gorzej, jedni się buntują, inni dają się porwać. I nikt nie jest tu winny, książki te działają tak jak działać powinny. Poza tym, jest jeszcze jedna zmienna, budująca pewien bufor dla wytłumaczeń czytelniczych – autor nie jest demiurgiem doskonałym, przecież jego wizja to także produkt ludzkiej wyobraźni. „Nie rozumiem, bo słabo napisane” – taką argumentację schowajmy na starcie do szuflady, będzie może czas żeby ją wyjąć. Spróbujmy najpierw pójść tropem pozostawionym w książce – W tych nietrwałych formach tli się coś pięknego. A co z moim mocno subiektywnym odbiorem książki? No cóż, mnie też więzi moja własna percepcja, niedoskonała przecież. Doceniam bezkompromisowość autora, jego konsekwencję w trzymaniu się raz obranego, odważnego kursu. uważam jednak, że skrócenie powieści o jakieś 20-30% wyszłoby jej na dobre. W pewnym momencie czułem się lekko znużony, przytłoczony kolejną barokową konstrukcją

76


świata przedstawionego, kolejną warstwą rzeczywistości, która zdawała mi się wypełniaczem i powtarzaniem tego co już autor do mnie mówił wcześniej. I wydaje mi się, że przesyt, który czułem po zamknięciu książki to nie efekt moich dysfunkcji czytelniczych lecz samej książki. No właśnie – wydaje mi się. Tytuł: Onikromos Autor: Paweł Matuszek Wydawca: Mag Data wydania: Maj 2016 Liczba stron: 784 ISBN: 9788374806497

77


NAWET BOGOWIE UMIERAJĄ Maciej Rybicki

Choć polska linia Marvel Now! prezentuje całkiem wysoki poziom (z jedną poważną wpadką w postaci Thunderbolts), to jakimś sposobem nie pojawiły się w niej serie, które spotkały się z najlepszym przyjęciem krytyki jak Ms. Marvel czy Hawkeye. Na szczęście rozszerzając linię Egmont sięgnął po jeden z takich tytułów, a mianowicie Thora Gromowładnego Jasona Aarona i Esada Ribicia. Muszę przyznać, że czekałem na ten tytuł jak chyba na żaden inny. Czy było warto? Przewrotnie, zacznę od elementu, który rzuca się w oczy jeszcze zanim zaczniemy lekturę, a mianowicie od fenomenalnej strony graficznej pierwszego tomu Thora. Prace chorwackiego artysty po prostu urzekają. Zwraca uwagę delikatna kreska, podkreślona jeszcze subtelnymi, stonowanymi kolorami nałożonymi przez Deana White’a i Ive Svorcinę. To jednak nie wszystko. Ribić przykłada ogromną wagę do stylizacji scenografii i postaci. Każde z trzech wcieleń Thora jakie obserwujemy w Bogobójcy jest charakterystyczne. Podobnie lokacje, wszystko ma tu swoje miejsce i charakter: od zapadłej islandzkiej wioski, przez siedziby gwiezdnych bóstw, aż po upadający, zdewastowany Asgard. W zalewie podobnie do siebie narysowanych, komercyjnych komiksów mało który artysta potrafi się faktycznie wyróżnić. Ribiciowi udaje się to bez dwóch zdań. Znakomita warstwa graficzna jest niewątpliwie bardzo ważna, jednak nie tylko ona świadczy o wartości tego komiksu. Jason Aaron napisał bowiem jeden ze swoich najlepszych scenariuszy, korzystając z wszystkich dobrodziejstw, jakie konwencja komiksów z Gromowładnym ma do zaoferowania. Można by rzec, że Bogobójca ma w sobie coś z kryminału: oto bóg gromu odkrywa, iż jakaś istota brutalnie morduje bóstwa. Wszystkie, co do jednego, świat po świecie. Rozpoczyna się nie tyle śledztwo, co rozciągnięta w czasie i przestrzeni walka o przetrwanie. Świetnym zabiegiem jest tu wprowadzenie kilku linii czasowych, w których toczą się wydarzenia tej historii. Aaron buduje gęstą atmosferę w dwojaki sposób: z jednej strony podważa nieśmiertelność rozmaitych bóstw (w tym Thora), z drugiej bardzo ostrożnie eksponując naturę zagrożenia. Przy okazji porusza też ciekawy wątek powszechnej natury bogów w uniwersum Marvela. Nawet jeśli nie jest to temat nowy na gruncie komiksów z Thorem, to z pewnością interesujący jest sposób w jaki się rozwija. Inna sprawa, że bardzo dobrze prezentuje się także główny bohater. Mamy bowiem szansę spojrzeć na Thora z trzech perspektyw: jako nieokrzesanego młokosa, który nie zdobył jeszcze młota; jako dojrzałego boga-herosa, członka ziemskich Avengers; wreszcie jako starego, zmęczonego władcę Asgardu – ostatniego ze swego rodzaju. Ta unikalna formuła nie tylko stanowi ciekawe urozmaicenie, ale pozwala też spojrzeć na Odinsona z różnych stron, ujawniając odmienne jego aspekty. W efekcie otrzymujemy nie tylko wciągającą, zajmującą opowieść w ogólnym sensie, ale także jeden z najlepszych komiksów z Thorem w roli głównej. Muszę przyznać, że Thor Gromowładny. Bogobójca sprostał oczekiwaniom w każdym calu. Jason Aaron za pomocą kilku prostych rozwiązań

78


zbudował historię, która wciąga czytelnika nie mniej niż głównego bohatera. Szybkie zawiązanie epickiej (bo rozciągniętej na kilka linii czasowych) intrygi, gra perspektywą, elementy kryminału, dynamiczne sceny walk i urok kosmiczno-boskiej części uniwersum Marvela. Gdy dodamy do tego absolutnie fenomenalną oprawę graficzna autorstwa Esada Ribicia powstaje komiks, który nie tylko warto mieć na półce, ale wręcz chce się czytać i oglądać więcej niż raz. W tym roku czeka nas jeszcze jeden tom Thora co niewątpliwie cieszy. Szkoda tylko, że na poszerzenie polskiej linii Marvel Now! o kolejne tytuły (jak choćby wspomniane Ms.Marvel czy Hawkeye) będziemy musieli poczekać do przyszłego roku. Tytuł: Bogobójca Seria: Thor Gromowładny Tom: 1 Scenariusz: Jason Aaron Rysunki: Esad Ribić Kolory: Dean White, Ive Svorcina Tłumaczenie: Marceli Szpak Tytuł oryginału: Thor: God of Thunder, vol. 1: The God Butcher (Thor: God of Thunder #1-5) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: li[iec 2016 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1673-3

79


SIŁA WIARY Magdalena Golec

Kolejna książka Johna Irvinga za mną. Jak w każdej jego powieści, tak i w tej znalazłam coś, co mnie zaciekawiło i skłoniło do zastanowienia. Ale czy mogę ją włączyć do grona moich ulubionych? Odpowiedź znajdziecie niżej, ale wcześniej chciałam jeszcze zwrócić uwagę na okładkę. Ładna, prawda? Z jednej strony minimalistyczna, a z drugiej – bardzo wiele mówiąca. Ten jeden przedmiot doskonale wyraża całe mnóstwo emocji i zmian, które zaszły w życiu bohaterów opowieści. Oczywiście, jego symbolika stanie się jasna dopiero po przeczytaniu książki. John Wheelwright wychował się w niewielkim miasteczku Gravesend w stanie New Hampshire. W wieku jedenastu lat stracił matkę. Do tego czasu nigdy nie zdradziła mu, kim jest jego prawdziwy ojciec. Po jej śmierci opiekowała się nim babcia i Dan, który stał się dla Johna ojcem i przyjacielem. Skończył szkołę, zrobił dyplom z literatury angielskiej, udało mu się uniknąć wysłania do Wietnamu, w końcu wyemigrował do Kanady, gdzie został nauczycielem w żeńskiej szkole. Nie wygląda na to, żeby jego życie było wyjątkowo zajmujące, prawda? Cóż, może i tak, ale tak naprawdę to nie jest książka o nim. John jest jedynie narratorem, opowiadającym historię dzieciństwa własnego i swojego najlepszego przyjaciela – Owena Meany. To właśnie za sprawą Owena opowieść wzbogaca się o barwy, zaskoczenie i nietypowe sytuacje. On jest tutaj centralną postacią i to o nim jest ta powieść. Irving potrafi tworzyć wyrazistych bohaterów. Każda postać ma charakterystyczne cechy, które ją wyróżniają i identyfikują. Można to powiedzieć nawet o narratorze, który wydaje się być wyjątkowo nieciekawą postacią (w sumie, nijakość przecież też może być rozpoznawczą cechą). Mimo tego, wszystkie osoby pojawiające się w powieści, na czele z Johnem, nikną przy Owenie. Trudno więc nie oprzeć się wrażeniu, że jest to książka jednego bohatera, ale naprawdę wyjątkowego. Przy malutkim wzroście, swoistym głosie, dziecinnym wyglądzie potrafił z niezwykłą mocą oddziaływać na otaczających go ludzi. Jego charyzma wynikała z pewności siebie, bezkompromisowości, inteligencji i ogromnej wiary. Bez obaw wyrażał swoje poglądy, również i te wzbudzające kontrowersje. Dokładnie wiedział, czego chce i jak potoczy się jego życie. Można było odnieść wrażenie, że przyszłość nie kryje przed nim żadnych tajemnic. Owen miał bardzo dużą wiarę. Nie tylko w siebie, swoje przeznaczenie, ale i w Boga. To jest też jeden z tematów przewodnich powieści – wiara, i to nie tylko w kontekście religii. W końcu wierzyć można nie tylko w Boga, Energię, Wisznu czy inne bóstwa, ale również w przepowiednie, czy ogólnie – słowa innych ludzi. Od najmłodszych lat rodzice, nasze najbliższe otoczenie i sytuacje, których doświadczamy kształtują naszą osobowość. Dzięki nim mamy taki, a nie inny światopogląd, albo, na przykład, mniejszą lub większą wiarę we własne możliwości. Oczywiście, w dorosłym życiu weryfikujemy spojrzenie przekazane nam przez rodziców (a przynajmniej mamy taką możliwość), ale nie zmienia to faktu, że ich wpływ na nasze postrzeganie siebie i świata jest ogromny. Czy zatem Owen nie jest przypadkiem tworem swoich rodziców? A jego wiara, niczym samo-

80


spełniająca się przepowiednia, wiedzie go do konkretnego finału? Czy jednak faktycznie potrafił podejrzeć przyszłość? A może, po prostu, na podstawie wnikliwych obserwacji potrafił przewidzieć przebieg przyszłych wydarzeń? W książce poruszane są przede wszystkim dwa zagadnienia – religia i polityka. Jak to bywa u Irvinga, nie zawsze mają one pozytywny wydźwięk. Autor wydaje się krytykować nadmiar rytuałów, uwielbienie dla przedmiotów, nabożeństwa przeznaczone dla masowego odbiorcy. To wszystko sprawia, że tak naprawdę nie mamy możliwości na bezpośrednie nawiązanie relacji z Bogiem. Bohaterowie z równym zapałem rozprawiają o katolikach czy adwentystach, jak i komentują sytuację polityczną. Wyrażają swoje nadzieje względem Johna Kennedy’ego, innym razem krytykują politykę zagraniczną i wojnę wietnamską. Rozprawiają o dezerterach, hipisach czy organizacjach pokojowych. Może nie wszystkich zainteresują te zagadnienia, ale z pewnością dzięki nim można bardzo dobrze wczuć się w atmosferę tamtych lat. Muszę przyznać, że najbardziej wciągająca była dla mnie początkowa i końcowa część książki. Bardzo lubię gawędziarski styl Irvinga, jednak w przypadku tej powieści, jej środek wydał mi się nieco rozmyty i nadmiernie przegadany. Niespecjalnie interesujące wydały mi się rozważania dorosłego Johna na tematy polityczne. Zabrakło też większej dawki emocji i charakterystycznego humoru. Nie mogę jednak powiedzieć, że czuję się rozczarowana po przeczytaniu „Modlitwy za Owena”, bo zdecydowanie tak nie było. Przyjemnie było znów spotkać się z Irvingiem, wejść w jego świat, a przede wszystkim poznać fascynującego Owena – niepozorną, ale jakże silną i przekonywującą osobę. Niemniej jednak, jak na razie, moimi ulubionymi powieściami tego autora, pozostają: „Hotel New Hampshire” oraz „Regulamin tłoczni win”. Tytuł: Modlitwa za Owena Autor: John Irving Tłumacz: Magdalena Iwińska i Piotr Paszkiewicz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 744 ISBN: 978-83-8069-348-7

81


TANIEC Z BESTIAMI Mirosław Gołuński Wojna Dwóch Róż dobiegła końca. Zwycięzcy podzielili łupy, przegrani albo zamieniają się w proch na polach bitew, albo gniją w więzieniach, albo… podlizują się zwycięzcom. Tak kończy się każda wojna, tyle tylko że zwykle w powieściach bohaterowie biorą ślub, narrator miód i wino pije, a co potem, to już nie należy do opowieści. Drugi tom powieści Sharon Key Penman Władca Północy, którą polski czytelnik, dzięki wydawnictwu Zysk i Ska, ma wreszcie okazję przeczytać w swym rodzimym języku, opowiada właśnie o tym, co zdarzyło się, gdy opadł bitewny kurz. I nie jest to opowieść ani łatwa, ani prosta, ale za to niezmiernie prawdziwa. Często sugeruje się, że George R.R. Martin pomysł historyczny do swego cyklu Pieśni Lodu i Ognia w dużej mierze zapożyczył właśnie z piętnastowiecznej wojny Dwóch Róż. Jeśli tak jest, to dla miłośników niezwykłej sagi powieść Penman powinna być lekturą obowiązkową, gdyż o tej właśnie wojnie i jej niebywałych konsekwencjach opowiada. Pierwszy tom, który miałem przyjemność recenzować dla Szanownych Czytelników w ubiegłym roku, był opowieścią o wojnie i choć ważną rolę odgrywały w nim kobiety, to jednak dominował w nim szczęk oręża i brutalna polityka – Littlefinger Martina to przy prawdziwych historycznych graczach uczniak, który nie miałby z nimi żadnych szans. Ale wojna dobiegła końca, za to wróciły może bardziej przyziemne, ale po ludzku znacznie ważniejsze problemy. Nie bez powodu pierwsza część tego tomu zatytułowana jest „Anna”. Anna Neville w wieku piętnastu lat została wydana za mąż za Eduardo Lancastera. Był to hazard jej ojca – Eduardo uznawany za syna chorego psychicznie króla Anglii, Henrysia Lancastera i na pewno jedyne i ukochane dziecko „francuskiej kocicy”, Małgorzaty Andegawenki, był pewnym kandydatem do tronu, o ile armia papy Anny, Ryszarda, lorda Warwicka oraz francuskie posiłki pokonaliby drugich pretendentów do tronu, Yorków. Lord Warwick zdradził sprawę Yorków i przeszedł na stronę de facto królowej Małgorzaty. Brzmi znajomo – niepewne ojcostwo również, prawda? Ale trzeba było najpierw wygrać. Anna nie chciała tego małżeństwa, gdyż od dziecka była pewna, że poślubi Ryszarda (Dickona) Yorka i ponieważ razem się wychowywali, pokochała go dziecięcą, ale szczerą miłością. Mówiąc delikatnie, Eduardo nie był dla niej dobrym mężem i zostało to dość dobitnie pokazane w pierwszym tomie powieści. Jak napisałem, warunkiem sine qua non królowania królowania Lancasterów było pokonanie Yorków. Ale nie wyszło, a Ryszard Neville i Eduardo Lancaster polegli na polu bitwy (a w każdym razie nie wzięto ich żywcem do niewoli, co oszczędziło wszystkim czasu i niemiłych widoków). W ten sposób Anna w wieku piętnastu lat została wdową i sierotą, zdaną na łaskę zwycięzców. Dickon – starszy od niej kilka lat już bohater wojenny i najmłodszy brat króla Edwarda Yorka (nie mylić z Eduardem Lancasterem) bardzo chciał ją poślubić. Ale sprawa okazał się skomplikowana. Tak się złożyło, że jego średni brat, Jerzy, pojął za żonę starszą siostrę Anny, Isabel. W zaistniałej sytuacji stał się

82


prawnym opiekunem szwagierki jako najbliżej z nią spokrewniony mężczyzna – takie były czasy. Problem polegał na tym, że Neville’owie byli bajecznie bogaci zarówno z dziedziczenia, jak i ziem nadanych im przez zarówno Yorków, jak i Lancasterów. A chciwy do szaleństwa Jerzy (zwany Clarencem) miał wielką chrapkę na ich wszystkie posiadłości, również te, które powinny przypaść Annie. W normalnych warunkach wdowę po zabitym wrogu można by spokojnie oddać do klasztoru i o niej zapomnieć. Ale Dickon postanowił ją poślubić. A król Edward nie miał nic przeciwko (pod jednym wszelako warunkiem: że nie była w ciąży z Eduardem). Przy tym Jerzy zdążył już dwa razy zdradzić brata, a Ryszard nie tylko nigdy go nie porzucił, ale również walnie przyczynił się do orężnego pokonania Lancasterów. Clarence pomógł w ten sposób, że ich zdradził na rzecz brata, co miało swoje znaczenie, a teraz domagał się skarbów i władzy, której Edward nie zamierzał mu dać. Ze szwagierką obchodził się strasznie, dotarło do niego, że jeśli Anna opowie Dickonowi o tym, co jej zrobił, może być z nim krucho… Anna zaś musi lawirować między trzema mężczyznami, a każdy z nich w herbie ma jakąś bestię. Jak daleko posunie się w swej chciwości Clarence? Co może zrobić biedna, samotna dziewczyna, której nawet siostra nie jest w stanie pomóc? Czy spełnią się marzenia zakochanych? Jaką rolę odegra sprytna francuska służąca, Veronique? O tym dowiedzieć się można, czytając omawianą powieść. A przy tym to zaledwie część fabuły wypełniającej Władcę Północy. Penman doskonale czuje się w opisywanej przez siebie epoce. Opisy strojów, pałaców i zwykłych gospód tchną plastyczną prawdziwością, budując niezwykle barwny koloryt epoki. Autorka z pietyzmem oddaje też moralność i etykę epoki. Kobieta może jedynie prosić męża, by nie miał kochanek, ale tylko od niego zależy, czy jej posłucha. Jeśli posunie się do przemocy wobec niej, i tak nie może mu nic zrobić, zwłaszcza gdy oboje należą do najświetniejszych rodów w państwie. Pisarka świetnie zna się również na pisarskim fachu. Wprowadzając kolejne postacie, obdarza je cechami, które z jednej strony są istotne dla powieściowej fabuły, z drugiej, odnoszą się do stereotypowych przedstawień, dzięki którym bez trudu rozpoznajemy ich nawet gdy znikają na wiele stron, by z jakiegoś powodu powrócić. A nie jest to prosta sprawa, gdyż przez karty powieści przewija się co najmniej kilkadziesiąt postaci. Dobrym i coraz częściej stosowanym chwytem jest spis dramatis personae na początku powieści, do którego warto powracać, by się nie pogubić w rodzinnych koligacjach i czasami zmiennych w czasie politycznych koneksjach i sympatiach. Penman napisała świetną powieść historyczną i nie mam wątpliwości, że jej lektura da satysfakcję czytelnikom o różnych gustach i zainteresowaniach, gdyż każdy znajdzie tu coś dla siebie. Tytuł: Władca Północy Tytuł oryginału: The Sunne in Splendour Autor: Sharon Kay Penman Przekład: Jerzy Łoziński Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 413 ISBN: 978-83-65521-12-5

83


CACUNIO Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że jest lato. Możecie mi wierzyć lub nie, ale tak jest. Mało tego, to czasami może to być gorące lato. Serio. Może być upalnie, duszno, parnie – może być wszystko to, czego normalne zdrowe nieświecie nie lubią, kiedy latem muszą siedzieć w mieście, zamiast gdzieś się byczyć w lesie, nad jeziorem*. I kiedy takie cuś stanie się autentycznym faktem, to nie dziwota, że taki przykładowy nieświeć snuje się z kąta w kąt, szukając tego o ćwierć stopnia chłodniejszego, a stopiony mózg wycieka mu malutkimi nieświecimi uszkami. W takich chwilach normalny zdrowy choć ździebko topniejący nieświeć marzy tylko o burzy, która schłodzi lodowatym deszczem skwar dnia i pozwoli wszystkim trzem neuronom dźwignąć się na kolana, albo i wyżej. I nagle – coś jakby grzmot. Cichy pomruk gdzieś na skraju percepcji. Jeden. Drugi. Potem trzeci, głośniejszy. A pomiędzy grzmotami delikatne z początku, ale potężniejące z każdą chwilą wagnerowskie dźwięki Cwału Walkirii, momentami zagłuszane przez szumiącą ścianę wody, która pochłania jeden dom za drugim i zbliża się do mojego... I już, pada, powoli robi się chłodno – można żyć! Alleluja! Ale nie zawsze jest tak różowo. Czasami nie ma co liczyć na burzę i nagłe ochłodzenie. Czym w takich momentach pobudzić zlasowany mózg do działania? Odpowiedź jest jedna. Lodowato zimne czerwone mieszane** i pierwszy tom „Kronik Rozdartego Świata” Aleksandry Janusz, zatytułowany „Asystent czarodziejki”. To pierwszy raz, kiedy tekst Aleksandry Janusz będzie omawiany na Szortalu***, więc wypadałoby przedstawić Autorkę. No więc, Aleksandra Janusz nie pisze może dużo, ale zawsze jest to pisanie z sensem. Od 2002 roku, kiedy to w Science Fiction zadebiutowała opowiadaniem „Z akt miasta Farewell”, teksty Autorki ukazywały się w Fahrenheicie, SFFiH, przeróżnych antologiach (na przykład w „Futoronaucie” – obok m.in. Michała Cholewy). W 2006 ukazała się w Wydawnictwie Runa jej pierwsza, ciepło przyjęta wśród czytelników powieść – „Dom Wschodzącego Słońca”. A teraz doczekaliśmy się drugiej powieści w jej dorobku. Głównym bohaterem i narratorem „Asystenta czarodziejki” jest Vincent Thorpe, asystent czarodziejki Margueritte de Breville de Branche d’Ambre****, z którą od lat zajmował się badaniami oraz usuwaniem skutków wojny, która nieomal zniszczyła świat siedemset lat wcześniej. W czasie jednej z misji dochodzi do wypadku, a życie czterdziestoletniego Vincenta nagle przyspiesza, gdy dowiaduje się, że jest jednym z tych, którzy mogą uratować ludzkość... Bez ogródek powiem, że lubię prozę pisaną przez pisarzy-naukowców. Albo nawet nie – ja ją uwielbiam. Główną zaletą takiej prozy jest to, że nawet szalejące w autorze emocje i uczucia nie przeszkadzają mu w precyzyjnym przelaniu na papier swoich myśli*****. Jeśli zdarzy się tu czytelnikowi zastanowić, co autor miał na myśli, to na bank będzie to świadome, związane z fabułą czy przesłaniem tekstu działanie tegoż autora. Jednak swoją własną klasę wśród pisarzy-naukowców stano-

84


wią tacy, którzy nie tylko potrafią precyzyjnie przekazywać swoje przemyślenia, ale także potrafią to zrobić bez uciekania się do słownictwa, do którego znajomości niezbędna jest habilitacja z językoznawstwa******. W tej grupie znajdziemy, na ten przykład, Agnieszkę Hałas, Andrzeja Zimniaka, Marka S. Huberatha i właśnie autorkę omawianego dziś „Asystenta czarodziejki” – Aleksandrę Janusz. Dlaczego wspomniałem o słownictwie, jakiego używa Autorka w swojej książce? Nie mogłem tego ominąć, bo związane jest to z magią, którą wymyśliła ona na potrzeby swojego nowego świata. A jest to magia stricte naukowa, oparta na matematyce i fizyce, a pewnie i innych naukach ścisłych, w której zaklęcia opracowuje się w postaci wzorów, które trzeba przeliczyć, aby dostosować je do okoliczności, możliwości i potrzeb. Nie znaczy to jednak, że ta wybitnie wakacyjna proza pełna będzie skomplikowanych wyliczeń i kalkulacji. Absolutnie – Autorka opisuje, z czym się muszą mierzyć magowie chcąc rzucać czary, ale robi to tak jasno i klarownie, że wystarcza skrótowe przedstawienie problemu, zdanie lub dwa. Co prawda sam początek powieści może przerazić kogoś, kto albo dawno temu zakończył przygodę z matematyką wykraczając poza cztery podstawowe działania, albo jeszcze poza owe działania nie wyszedł, ale potem szok mija i jest super. Mam wrażenie, podparte udziałem Janusz w projekcie „Futuronauta”, że powieść, a może i cały cykl, ma podświadomie zachęcić młodzież do zainteresowania się nauką, konkretniej, to matematyką, której to znajomość u naszego młodszego pokolenia, pokolenia kciuka i ekranu dotykowego, niestety, leży i kwiczy, czego dowodem są ostatnimi laty wyniki matur. Jeśli tak jest, to myślę, że nie na wszystkich, ale na najbardziej podatne jednostki to może podziałać. Bohaterowie? Ludzcy. Fajni. Sympatyczni. Momentalnie połączyła mnie z Vincentem nić porozumienia. Pewnie dlatego, że jesteśmy rówieśnikami. Może też ze względu na podobne podejście do życia, chęć ustatkowania się, i w ogóle. Jak by nie było, postacie przewijające się na stronach książki idealnie pasują do lekkiej, rozrywkowo-awanturniczej, ale nie pozbawionej warstwy obyczajowej fabuły. Która to fabuła jest kolejną mocną stroną „Asystenta czarodziejki”. Nie pozwala się nudzić nawet na minutę – na przemian albo buduje napięcie, albo pędzi do przodu, a my czujemy się jak dżokej z niedowagą jadący na oklep na odżywianym wyłącznie szpinakiem ogierze w Wielkiej Pardubickiej, względnie jak pasażer pierwszego wagonika drewnianego rollercastera*******. W czasie lektury czułem się znowu, excusez le mot, że tak pardon my French, jak małolat. Co prawda taki zdecydowanie bardziej z poziomu Verne’a niż Karola Maya, z zaznaczoną delikatnie sferą seksualności i zarysowanymi kilkoma problemami społecznymi, ale wciąż jako małolat. I chyba to właśnie mi się najbardziej w „Asystencie czarodziejki” podobało. To literatura lekka, rozrywkowa, idealnie wakacyjna, ale jednocześnie inteligentna, dojrzała i dżentelmeńska na tyle, żeby nie musieć mówić otwarcie o sprawach oczywistych, czy stricte fizycznych. W sam raz dla kogoś, kto nawet na wakacjach nie chce wyłączać mózgu, a jednocześnie chce przeczytać coś z klasą, coś, co nie obrazi jego inteligencji. Dlatego daję powieści zasłużone 9/10. Ten jeden punkt zabrałem za to, że ilekroć siadałem w fotelu z kuflem lodowatego czerwonego mieszanego i zabierałem się do czytania, tylekroć musiałem kończyć zapomniane czerwone mieszane w stanie bliskim wrzenia, czyli normalnej temperaturze pokojowej na moim poddaszu. Aha, jeszcze jedna rzecz. Chciałbym podziękować ekipie Solarisu, która w czasie ostatniego festiwalu w Nidzicy miała w swoim sklepiku z książkami tyle samo egzemplarzy „Asystenta czarodziejki”, co „Pasterskiej korony” Pratchetta (czyli duuuuużo), więc zdążyłem kupić jeden zanim się rozeszły i nie musiałem szukać książki gdzie indziej, nawet u źródła. Mam też ogromną nadzieję, że w przyszłorocznym******** informatorze festiwalu pojawi się nazwisko Aleksandry Janusz, nawet jeśli nie jako prelegenta (co byłoby chyba szczytem marzeń), to przynajmniej jako gościa.

85


Tytuł: Kroniki rozdartego świata. Tom I. Asystent czarodziejki Autor: Aleksandra Janusz wydawca: Nasza Księgarnia Data wydania: 15.06.2016 Liczba stron: 368 (w tym podziękowania, zdjęcie Autorki, trochę małe do powieszenia na ścianie, ale co tam i parę reklam) ISBN: 978-83-10-12945-1 * Albowiem zaprawdę powiadam Wam, że nie ma lepszego miejsca na letni odpoczynek, niż las nad jeziorem. Howgh. ** Składa się z lodowato zimnej Czarnej Fortuny (jedyne w świecie piwo o smaku autentycznej, peerelowskiej polokokty) i równie lodowatego dowolnego delikatnie chmielowego piwa jasnego. *** Co jest oczywistym kłamstwem, jak zauważą nasi stali czytelnicy, gdyż albowiem jedno z opowiadań, „Iter in Sarmatiam”, znalazło się w omawianej przeze mnie antologii Herosi. **** Ktoś tu chyba lubi kawę z ekspresu... ***** I wcale a wcale nie piję tu do „Tęczy złożoności”. No, prawie wcale a wcale. ****** Jak wyżej. I wcale a wcale nie jestem złośliwy. ******* K to raz spróbował, ten wie, że drewniane rollercastery są najlepsze. Może nie są superszybkie, jak stalowe, ale wrażeń dostarczają trzy razy tyle i dopiero tu można się dowiedzieć, jaką człowiek ma pojemność płuc. Nie wspominając o tym, że po jeździe trzeba sobie walnąć coś na uspokojenie i ustabilizowanie trzęsących się kolan. Znaczy, jak już się człowiek na czworakach dostanie do najbliższej ławki i opanuje drżenie rąk. ******** C hoć przyszłoroczny będzie w klimatach prasłowiańskich, to i tak wiem (bo byłem na kilku prelekcjach Autorki w czasie dawnych Avangard), że dr Janusz znalazłaby jakiś mega-interesujący temat, który by się w owe klimaty wpisywał.

86


HISTORIA Z INNEJ PERSPEKTYWY Mirosław Gołuński Elżbieta Cherezińska snuje swoje historyczne opowieści od blisko dekady. Zaczynała od osadzonych w końcówce X wieku powieściach (Gra w kości i przede wszystkim teraz już tetralogii Północna droga) osadzonych w realiach polskich i skandynawskich. Szybko wyznacznikiem i jej znakiem firmowym stało się snucie ich z perspektywy kobiet: czasem bardzo naiwnych i trzpiotowatych, które dopiero mężczyźni zmuszają do stwardnienia (Sigrun, tytułowa postać poświęconej jej Sagi) albo od początku doświadczane przez lot (bohaterka Ja, Haldred). Z czasem pisarka zaczęła reagować na popkulturowe mody, pisząc dwutomową polską wersję „Gry o tron” osadzoną w czasach piastowskiego rozbicia dzielnicowego (Korona śniegu i krwi, Niewidzialna korona – przy okazji nie zawsze najszczęśliwiej romansującego z formułą fantastyki historycznej), czy powieści osadzone w czasach drugiej wojny światowej czy XIX wieku. I to w ciągu niespełna dekady! Nie może więc zaskakiwać, że 1050. rocznica chrztu Polski, którego obchody przetoczyły się przez nasz kraj przed zaledwie dwoma miesiącami zainspirowała ją do napisania powieści odwołującej się przynajmniej pośrednio do tego wydarzenia. Z jednej strony, mamy wyraźny powrót do pisarskich zainteresowań pisarki związanych z tym okresem, z drugiej, dojrzalsza już twórczyni staje w szranki z konkurencyjnymi narracjami dotyczącymi tego okresu. Podobnie jak 600. rocznica wiktorii grunwaldzkiej zaowocowała grupą narracji temu wydarzeniu poświęconych. Tutaj sytuacja jest o tyle ciekawsza, że o ile trudno dyskutować z wagą triumfu nad niemieckim imperializmem wpojonym nam lekturą Sienkiewiczowskich Krzyżaków, o tyle na chrzest Polski można patrzeć różnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę odradzanie się w ostatnich latach rodzimowierczych wierzeń. Z tym większą uwagą przystąpiłem do lektury najnowszej powieści Elżbiety Cherezińskiej, zatytułowanej Harda. Tytułowa Harda to córka Mieszka I i Dobrawy, a więc również rodzona siostra Bolesława, zwanego przez kronikarzy Wielkim lub Dobrym, Świętosława. Pisarka stara się wpisać niezwykłą księżniczkę, a później królową i matkę królów Skandynawii w znacznie szerszy kontekst historyczny. Powieść zaczyna się od zabiegów związanych z chrztem Polski – pisarka musiała się w tym zmierzyć nie tylko z nielicznymi i często nawzajem sobie przeczącymi źródłami historycznymi, ale także powieściowymi narracjami takich tuzów literatury polskiej jak Józef Ignacy Kraszewski (niedawno wznowieni Lubonie, o których miałem okazję pisać na Szortalu), Karol Bunsch (Dzikowy skarb), czy Zbigniew Nienacki (Dagome Iudex). Cherezińską od początku interesuje przede wszystkim pozycja i losy kobiet zmuszonych funkcjonować w męskim świecie. Obok Świętosławy poznajemy dwie córki Mieszka ze związków przed chrztem, Astrydę i Geirę, które w powieściowej historii odegrają ważne role. A dokładniej zagrają role wyznaczone im przez ojca – zwanego Jastrzębiem. Mieszko gra między wielkimi tego świata, a swoich dzieci (zwłaszcza córek) używa jako kart przetargowych w politycznych zmaganiach. Dlatego żadna z nich nie będzie mogła pójść za głosem serca, gdy serca aż dwóm z nich zabiją żywiej, gdy pojawi się ledwie ocalały z którejś z domowych rzezi pretendent do norweskiego tronu, przystojny Olav. Świętosława zostanie wydana za mąż za

87


starszego od niej o kilka dekad, króla Szwecji, Erika, Astryda zaś będzie gwarantem wierności jambsborskiej watahy, wydana za mąż za człowieka, który dzięki temu małżeństwu został jej przywódcą. Za Olava wyjdzie Geira – i nie zazna z nim szczęścia. A to dopiero początek opowieści. Zawiodą się ci, którzy po osadzonej w tak wojennych czasach narracji spodziewają się bitewnego szczęku oręża i popisów wodzów. Jeśli pojawiają się bitwy to raczej toczone w łożnicach, a ich bohaterowie nie zawsze potrafią stanąć na wysokości zadania (i wtedy problem mają kobiety). Jeśli widzimy mężczyzn, to raczej przy ucztach po bitwach, zawsze knujących, sięgających poza horyzont aktualnych zdarzeń (i własnych możliwości). Jeśli już walczą bezpośrednio, to syn przeciwko ojcu, albo brat przeciwko bratu. A kobiety w tych rozgrywkach są częściej łupem niż czynnymi aktorkami zdarzeń. Dobrze, że pisarka praktycznie zrezygnowała z fantastyki. Owszem, są wiedźmy, przynoszące wizje grzybki, pojawiają się niemal szekspirowskie przepowiednie, ale pozostaje to w kolorycie epoki. Można się tylko cieszyć, że autorka Niewidzialnej korony zrozumiała, że to nie jest jej droga. Dzięki temu powieść staje się nieco bardziej przekonująca, choć czasami i tak miewa z tym problemy. Naturalnym w naszych czasach jest uaktualnianie narracji, stosowanie współczesnego prawdopodobieństwa psychologicznego, nawet pewne językowe anachronizmy stały się akceptowalne. Mnie jednak razi, gdy książę Bolesław używa słowa „kultura” w odniesieniu do innego narodu, pojęcia, które wówczas zwyczajnie nie istniało w znanym nam dzisiaj sensie. Czyż nie lepiej byłoby, gdyby powiedział „tradycja”? Takich omsknięć jest znacznie więcej i z jednej strony, męczą one świadomego czytelnika, z drugiej zaś, uczą złych nawyków myślowych młodego, niewyrobionego czytelnika, o którym przecież myśli pisarka, w popularyzowanej przez siebie w mediach „pop-historii”. Ma rację, gdy mówi, że historię trzeba opowiadać współczesnym językiem, czy jednak ma do końca świadomość odpowiedzialności, jaką przy okazji na siebie bierze? Napomknąłem o prawdopodobieństwie psychologicznym. I tak się zastanawiam, czy nazwana przez Wikingów Storadą, a więc Hardą, właścicielka dwóch oswojonych rysiów, dobrze pilnująca w łożu interesów najpierw ojca a potem brata na Północy, może na widok niemieckiego biskupa ojca padać na kolana? Sekundy potem, jak publicznie upokorzyła Odę, znienawidzoną macochę, drugą żonę Mieszka? Głębokiemu wnikaniu w psychikę kobiecą, które od dawna słusznie zauważają polskie krytyczki literackie o feministycznym nachyleniu (choć ani powieść, ani pisarka pod feministycznymi hasłami się nie podpisują – bo nie o to tutaj chodzi), towarzyszy wręcz naiwność religijna, będąca moim zdaniem słabością bardziej pisarki niż jej bohaterek i bohaterów (powieść zaczyna się sceną zabójstwa pogańskiego kapłana przez samego Mieszka – scena naiwna i pod każdym względem nieprawdopodobna). Cherezińska pisze bardzo współcześnie, mniej uwagi poświęca historycznemu tłu (co nie znaczy, że go nie ma, ale nie pełni ono samodzielnej roli), więcej działaniom i przeżyciom swoich bohaterów. Oczywiście, nie jest to romans, Harda pozostaje wierna rzeczywistej historii, oddając hołd często bezimiennym żonom, córkom, siostrom męskich aktorów historii (do powieści dołączone są drzewa genealogiczne powieściowych bohaterów – do przeglądania których namawiam, gdyż ułatwia zrozumienie narracyjnych niuansów). Pod tym względem to powieść bardzo ciekawa i znacząca, dlatego mimo drobnych zgrzytów czekać będę na drugi tom, świadom, że niewiele jest w polskiej literaturze kobiet piszących o kobietach w historii – nawet jeśli czasem wydaje się, że nieco stereotypowo. Moje krytyczne uwagi zaś wynikają z wielkiego szacunku dla narracyjnego talentu pisarki, która pisze sprawnie, świetnie buduje

88


atmosferę, dokładnie wie, co chce opowiedzieć czytelnikowi. Może dlatego za każdym razem czuję niedosyt, za każdym razem chciałbym więcej… Tytuł: Harda Autor: Elżbieta Cherezińska Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 577 ISBN: 978-83-7785-960-5

89


LOJALNOŚĆ PONAD WSZYSTKO Marek Adamkiewicz Na przestrzeni wielu lat istnienia, świat Star Wars znacząco się rozrósł. Wyobraźnię fanów rozpalały nie tylko filmy, ale także książki, komiksy i gry, otoczone przy okazji masą gadżetów na każdą okazję. Praktycznie każdy, nawet najdrobniejszy element uniwersum, został przez autorów wyciągnięty na wierzch i poddany dokładnej eksploatacji. Czasami (najczęściej?) otrzymywaliśmy zwyczajne zapychacze, jednak od czasu do czasu trafiał się też projekt iście imponujący. Powieści „Darth Bane” i „Ja Jedi”, komiksowy „Darth Vader i Widmowe Więzienie” – to jedne z najjaśniejszych przykładów. Wydawane właśnie po raz kolejny na polskim rynku „Karmazynowe Imperium” wydaje się także należeć do kategorii tych tytułów, które zostają w pamięci na dłużej. W odległej galaktyce nastąpiły wielkie przetasowania sił. Imperium zostało pokonane przez Rebelię, a w wojnie zginął zarówno Vader, jak i Imperator. Także klony tego ostatniego uległy eksterminacji, do czego przyczynił się jeden z byłych imperialnych gwardzistów, Carnor Jax. Były podwładny Palpatine’a ma jednak o wiele większe ambicje – chce samemu zostać władcą absolutnym i zaprowadzić rządy twardej ręki. Na jego drodze staje jednak Kir Kanos, kolejny były gwardzista Imperatora. On jednak pozostaje lojalny dawnemu zwierzchnikowi, jego misją staje się zaś wymierzenie sprawiedliwości zdrajcy. Kara może być tylko jedna. „Karmazynowe Imperium” skonstruowane jest w bardzo dynamiczny sposób. Akcja toczy się kilkutorowo, a kolejne sceny są zazwyczaj krótkie, prezentując na przemian losy kolejnych bohaterów. Dodatkowo czytelnik otrzymuje kilka retrospekcji, co również urozmaica całość i pozwala spojrzeć na historię z szerszej perspektywy. Zawarte są tu klasyczne i lubiane przez czytelników motywy, takie jak zdrada we własnych szeregach, widowiskowe walki, pościgi, a także walka o wielką władzę. W scenariuszu Richardsona i Stradley’a widać schemat zagęszczania akcji – wraz z kolejnymi scenami napięcie rośnie, aż dochodzi do wieńczącej całość kosmicznej bitwy, przeplatanej pojedynkiem dwóch przeciwników. Znamy to choćby z „Nowej Nadziei” i „Powrotu Jedi”, jednak czytając kolejne strony „Karmazynowego Imperium” nie ma się odczucia deja vu, co oznacza, że twórcy jedynie lekko inspirowali się klasykami, nie tłamsząc tym samym własnej opowieści. Gwardia Imperialna to jeden z tych elementów uniwersum Star Wars, który zawsze przyciągał dużą uwagę odbiorców. Działo się tak głównie z powodu swoistej enigmatyczności, w której skąpana była ta formacja. Informacje o straży osobistej Imperatora wydzielane były nadzwyczaj skąpo, co rozbudzało wyobraźnię fanów. Dobrze się stało, że ktoś postanowił w końcu rzucić na nią więcej światła. Ryzyko, że twórcy strywializują postacie gwardzistów, było realne, i choć origin wojowników w czerwonych płaszczach nie jest może specjalnie wyszukany, jednak doskonale pokazuje co trzeba było zrobić i jakie próby przejść, by dostąpić zaszczytu służby dla najważniejszych postaci Imperium. Twórcom udało się pokazać ducha w jakim szkoleni byli członkowie gwardii, uwypuklając przy okazji metody szkoleniowe stosowane w imperialnych strukturach.

90


Pierwsze wydanie „Karmazynowego Imperium” to rok 1997 . Prawie 20 lat to w komiksie czas dość długi, jednak strona wizualna tytułu sprawdza się dobrze także dzisiaj. Dynamicznemu scenariuszowi towarzyszy dynamiczne kadrowanie, dzięki czemu sceny akcji są jeszcze szybsze, a i można zwrócić większą uwagę na detale. W kilku momentach otrzymujemy oczywiście także rysunki obejmujące całą planszę, dzieje się tak zazwyczaj w punktach kulminacyjnych kolejnych zeszytów, co uwypukla ich znaczenie dla fabuły. Styl Paul Gulacy’ego jest wyrazisty, artysta dobrze sprawdza się zarówno w scenach potrzebujących ruchu, jak i tych bardziej statycznych. Dobrze wypada też rysowanie twarzy – są one charakterystyczne i dobrze oddają emocje przeżywane przez bohaterów. Strona wizualna zatem jak najbardziej na plus. „Karmazynowe Imperium” to tytuł bardzo dobry, który nie dosyć, że daje fanom wiele wiedzy na temat Gwardii Imperialnej, to sam w sobie jest po prostu wciągającą opowieścią. Miarą jego popularności i znaczenia dla uniwersum Star Wars niech będzie fakt, że powstały już dwa sequele, opisujące dalsze losy Kira Kanosa (oba mają się ukazać nakładem wydawnictwa Egmont w przyszłym roku). To klasyka, która na swoje miano zasłużyła nie kontrowersjami, ale jakością. Dla fana Gwiezdnych Wojen jest to doskonała zabawa i jeden z tych tytułów, których nie wypada nie znać. 8/10 Autorzy: Mike Richardson, Randy Stradley (scenariusz), Paul Gulacy (rysunki) Tytuł: Karmazynowe Imperium Tytuł oryginału: Crimson Empire Tłumaczenie: Maciej Drewnowski Wydawca: Egmont Polska Data wydania: 13. 07. 2016 Liczba stron: 156 ISBN: 978-83281-1044-1

91


HELLFIRE CLUB 2.0 Maciej Rybicki Już przy okazji recenzowania pierwszego tomu Wolverine i X-Men z polskiej linii Marvel Now! zwróciłem uwagę, że seria ta ma za zadanie zaprezentować polskiemu czytelnikowi nieco inne, lżejsze, bardziej młodzieżowe i humorystyczne oblicze uniwersum Marvela. Cierpiała przy tym na pewne bolączki, jak choćby wrzucenie czytelnika w środek serii (Cyrk przybył do miasta rozpoczynał się od zeszytu #19. Wydania amerykańskiego), czy chaotyczna narracja. Widać jednak, że ten etap mamy już za sobą. W Sadze Hellfire, trzecim tomie serii pisanej przez Jasona Aarona, znamy już bohaterów i kontekst. Wyraźnie wykrystalizowały się także główne wątki (przynajmniej z perspektywy polskiego czytelnika). No i trzeba przyznać, że ogólne wrażenie także jest znacznie lepsze. Już Szkoła przetrwania (tom drugi) prezentowała się całkiem nieźle zarysowując rodzącą się opozycję między dwiema szkołami dla młodych mutantów (i dwiema postawami). Saga Hellfire zasadza się w znaczącym stopniu na tym wątku. Przede wszystkim widzimy tu opozycję między placówką zarządzaną przez Logana, a tą, która powstała pod egidą odradzającego się Hellfire Club. Na pierwszy plan wysuwa się zatem aspekt rozrywkowy – wszystko jest tu wywrócone do góry nogami i przerysowane: dzieciaki muszą w szkole przede wszystkim przetrwać, zajęcia prowadzą m.in. Mystique, Wendigo czy Sauron, a cele przyświecające jej dyrekcji są, no cóż, dalekie od szczytnych. Wszystko to, wraz z mniej lub bardziej kuriozalnymi kreacjami postaci (jak np. Smark. Jego mocy możesz się Czytelniku domyślić już po pseudonimie), wprowadza swobodny, niewymuszony, choć niekoniecznie wyrafinowany humor. Ten lekki nastrój wzmacniany jest przez pojawiające się tu i ówdzie popkulturowe nawiązania (Iceman jako Voltron!) i ogólny szkolno-licealny sznyt (na który składają się m.in. rodzące się związki między młodocianymi mutantami, problemy bycia dostrzeganym, emancypacji, autorytetów itp.). Jest to oczywiste zwrócenie się w kierunku amerykańskiego odbiorcy docelowego serii – ewidentnie będącej tzw. młodzieżówką – ale także, próba współczesnej interpretacji tego, co było ważnym elementem wczesnych komiksów o X-Men, czyli właśnie problemów dorastających nastolatków. Efekt jest całkiem niezły, tym bardziej, że Aaron operuje tempem akcji, wprowadzając tu i ówdzie zaskakujące zwroty, w innych momentach tonując nieco napięcie. Najważniejsze, że opowiedziana w Sadze Hellfire historia wciąga i bawi. Na jej plus można poczytać też fakt, że jest relatywnie zamknięta. W warstwie graficznej jest raczej przeciętnie, choć na pewno nie ma tu elementów, które by w jakiś sposób raziły. Zarówno Pasqual Ferry jak i główny rysownik Wolverine i X-Men Nick Bradshaw mają styl balansujący gdzieś na granicy amerykańskiej klasyki z powplatanymi tu i ówdzie elementami nieco bardziej kreskówkowymi.. Miłośnicy delikatnej kreski, pełnej detali raczej nie będą się tu niczym zachwycać, choć trzeba przyznać, że rysunki są szczegółowe a kadry i plansze nieźle rozplanowane. Sporo dobrego robi także wyrazisty design postaci, a także intensywna kolorystyka. Warto w tym miejscu odnotować, że oryginalna seria zeszytowa zebrała sporo pochwał za świetne, dynamiczne okładki. Polski czytelnik może obejrzeć je wszystkie na końcu wydania zbiorczego.

92


Muszę przyznać, że choć początkowo obawiałem się nieco poziomu Wolverine i X-Men, lektura kolejnych tomów przekonała mnie do pisanej przez Jasona Aarona serii. Ta jedyna wydana u nas „młodzieżówka” z linii Marvel Now! ma do zaoferowania całkiem sporo, odświeżając nieco już nudny wizerunek marvelowskich mutantów, a jednocześnie prezentując uwspółcześnione podejście do klasycznych na gruncie X-Men motywów i tematów. Także i humor tu obecny jest nieco inny, niż ten, który możemy spotkać np. w Deadpoolu Duggana i Posehna. Przekonałem się do tego tytułu. I choć nie jest to może najlepsze co polski czytelnik komiksów Marvela może przeczytać w rodzimym języku, bez wątpienia jest to seria w której znajdzie najwięcej luzu, dystansu do tematu, a jednocześnie całkiem poważnych zagadnień i przyzwoitego trykociarskiego mordobicia. Saga Hellfire nie dorównuje co prawda historii, do której się odnosi w tytule – nie ten rozmach, nie ta skala i nie ten klimat co w oryginalnej Sadze Mrocznej Phoenix. Ale czy każda komiksowa opowieść musi wywracać uniwersum do góry nogami? Nie sądzę. Trzeci tom Wolverine’a i X-Men dostarcza sporo dobrej rozrywki i myślę, że dokładnie o to chodzi. Tytuł: Saga Hellfire Seria: Wolverine i X-Men Tom: 3 Scenariusz: Jason Aaron Rysunki: Nick Bradshaw, Pasqual Ferry Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Tytuł oryginału: Wolverine and the X-Men vol. 7 (Wolverine and the X-Men #30-35) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: lipiec 2016 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy ISBN: 978-83-281-1084-7

93


W OBJĘCIACH TULIPANOWEJ NAMIĘTNOŚCI Magdalena Makówka

Początek XVII to dla Niderlandów okres rozkwitu. Zarówno gospodarczego jak i kulturalnego – wszak wtedy tworzyli najwięksi, znani po dziś dzień malarze, zaś rywalizacja o panowanie na morzu wciąż trwała. Nic dziwnego, że każdy chciał zyskać chociaż odrobinę na rozwoju kraju. Umożliwić to miał handel cebulkami tulipanów, który mógł doprowadzić równie dobrze do wielkiej fortuny jak i spektakularnej klęski. Sophia i Cornelis tworzą z pozoru normalną mieszczańską rodzinę. Ona zajmuje się domem i pilnuje pracy jedynej służącej Marii, która właśnie przeżywa wielką miłość. Pan domu prowadzi interesy i sprowadza różnorakie towary znad Bałtyku. Ich życie trudno nazwać porywającym, co szczególnie odczuwa znacznie młodsza od męża Sophie. Nie można jednak powiedzieć, by ktokolwiek z mieszkańców amsterdamskiego domu czuł się nieszczęśliwy. Egzystencja całej trójki zostanie wywrócona do góry nogami, kiedy Cornelis postanawia zamówić porter swój i małżonki u młodego malarza Jana von Loosa. Od tej pory życie Sophie zmienia się nie do poznania. Zaczyna odkrywać, że jej uczucia wobec portrecisty nie są obojętne. Z wzajemnością zresztą. Zakochana kobieta zaczyna łamać wszystkie zasady, jakie do tej pory ją krępowały. Zdaje sobie jednak sprawę, że romans nie pozostanie tajemnicą na zawsze. Dlatego też decyduje się na śmiały plan, który wywraca do góry nogami życie każdej z zaangażowanych w niego osób. Wszystko to dzieje się w czasach, gdy Niderlandy ogarnęła tulipanowa gorączka, która polegała na sprzedawaniu cebulek kwiatów, a nawet nieposadzonych jeszcze roślin za nieprawdopodobne wręcz ceny. Szaleństwo spekulacji odegra także przełomową rolę także w życiu bohaterów. Tak w skrócie przedstawia się fabuła książki. Nie jest ona zbyt skomplikowana, gdyż wydaje się, że autorka chciała skupić się na ukazaniu emocji, jakie targają wszystkimi zamieszanymi w historię. Tylko, że niestety jej się to nie udało. W całej powieści brakuje właśnie uczucia. Narrator owszem przedstawia co czuje dana postać, opisana zostaje miłość, jaką Sophia żywi do Jana, ale to wszystko. Czytając powieść nie odczuwałam namiętności, jakie targają bohaterami. Wszystko jest dosadnie opisane, nie ma tu miejsca na subtelność. Postaciom i ich przeżyciom brakuje głębi, są przedstawione powierzchownie. Także kreacje postaci nie zachwycają. Sophia po prostu irytuje, jest znudzoną panią domu, która wdaje się w romans, a potem nie wie w jaki sposób wyjść z całej sytuacji z honorem. Jan von Loos jest przedstawiony zbyt powierzchownie. Wspomniana została jego natura uwodziciela, ale zaraz zakochuje się on w mężatce, którą ma namalować i od tak jest gotów rzucić dla niej wszystko. Przemiana doprawdy ciekawa, lecz przedstawiona w zupełnie nieprawdopodobny sposób. Także postać Ma-

94


rii jest napisana niekonsekwentnie, raz jest to prosta służąca chcąca uczciwie pracować i okazująca pokorę wobec chlebodawców, później znów staje się niezmiernie zuchwała wobec swojej pani. Najwięcej sympatii budzi Cornelis, który musi zapłacić największą cenę za romans żony, chociaż sam niczym nie zawinił. Moggach umieściła akcję swojej powieści w pierwszej połowie XVII wieku. Starała się przedstawić gorączkę spekulacyjną w handlu tulipanami a także pokazać artystyczną stronę Niderlandów. Niestety to także jej się nie udało. Owszem, niemal z encyklopedyczną precyzją wyjaśniła na czym polegało całe szaleństwo związane z cennymi cebulkami kwiatów, lecz znów najczęściej brakuje w tym emocji. Bohaterowie bogacą się i bankrutują przez rośliny, lecz opis całego procesu osiągania zysków nie ukazuje atmosfery oczekiwania, nadziei i niepewności... Brak jest także realiów epoki. Postaci zachowują się niemal zawsze, jakby żyły w obecnych czasach. Ot przebrano je w kostium z epoki. Jedynie od czasu do czasu wspomniane jest małżeństwo zawarte z rozsądku, strach przed urodzeniem nieślubnego dziecka, jednak nie są to rzeczy, które obecne były w XVII wieku. Bohaterowie nie myślą jak ktoś urodzony w początkach baroku. Nie pomaga wplecenie do fabuły nawet ówczesnych malarzy. Równie dobrze akcja powieści mogłaby się toczyć na przykład w początkach XX wieku, wystarczy zmienić kilka szczegółów. Książka, która miała ukazywać głównie namiętności, pod tym względem zawodzi. Szkoda, gdyż sam pomyśl umieszczenia fabuły w niezwykle interesującym okresie tulipanowej gorączki miał spory potencjał. Niestety nie został on wykorzystany. Tytuł: Tulipanowa gorączka Autor: Deborah Moggach Tłumacz: Maja Justyna Wydawca: Rebis Data wydania: 2016 Ilość stron: 301 ISBN: 978-83-7818-883-4

95


W DUCHU KLASYKI Marek Adamkiewicz

Seria „Superman/Batman” prezentuje wspólne przygody dwóch największych gwiazd DC Comics. Ich relacje nigdy nie należały do najłatwiejszych, każdy z herosów nieco inaczej postrzega tak świat, jak i siebie nawzajem. Przeciwieństwa są jednak równoważone przez podobieństwa, a najważniejszym z nich jest prawość i poczucie misji bohaterów. Co jednak, gdyby obaj otrzymali władzę praktycznie absolutną. Co, gdyby zostali wychowani bez takich wartości, jakie wpoili im Kentowie i Wayne’owie? „Władza Absolutna” stara się odpowiedzieć na te frapujące pytania. Superman i Batman rządzą na Ziemi. Nikt nie próbuje się im przeciwstawić, gdyż wszelkie próby oporu są brutalnie dławione w zarodku. Kto przeciwstawi się władcom, ten ginie. Nie ma innej drogi. Stało się tak za sprawą trojga przybyszów, którzy zmienili linię czasową i odebrali rodzicom małych Clarka i Bruce’a. Wychowani w zupełnie inny sposób, stali się despotami. Jednak wewnątrz nich wciąż drzemie coś, co znali ludzie w czasach, gdy Superman i Batman byli bohaterami chroniącymi ludzkość przed złem. Te czasy nie są stracone, jednak by ponownie pchnąć świat na właściwe tory, potrzeba bardzo dużo wysiłku. Światy równoległe i podróże w czasie to rzecz nienowa w komiksach DC. Te motywy najczęściej stosowano, żeby uporządkować wydarzenia poszczególnych serii, co zazwyczaj skutkowało nowym rozdziałem w całym uniwersum. Tak było chociażby w przypadku „Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach” czy „Flashpoint”. Tym razem sytuacja przedstawia się nieco inaczej, a zawarta w tomie historia co prawda też jest pełna rozmachu, ale nie skutkuje całkowitą rewolucją, zaś pewne reperkusje (zwłaszcza moralne) dotykają tylko głównych bohaterów. Jak przystało na serię „Superman/Batman”, także i tym razem Jeph Loeb wprowadza na scenę całą masę bohaterów. Poza główną dwójką, mamy tu także znaczną część głównych gwiazd DC, choć nie zawsze występują one w głównych rolach. Jak wiadomo, taki zabieg nie zawsze przynosi wymierne rezultaty. Widać to nawet na przestrzeni cyklu Loeba. Pierwszy zbiorczy tom („Wrogowie Publiczni”) był wyjątkowo chaotyczny, w czym, obok niechlujnego i naiwnego scenariusza, wydatnie „pomogła” właśnie dosyć długa, zwłaszcza jak na komiks o nie za dużej ilości stron, obsada. W „Supergirl” było pod tym względem lepiej, głównie dlatego, że tym razem fabuła została utrzymana w ryzach. Bohaterów też było wielu, lecz zostali dobrze zarysowani. „Władza Absolutna” na szczęście kontynuuje niezłą passę, zapoczątkowaną tomem drugim, jednak tu natłok herosów jest uzasadniony fabularnie – najpierw by pokazać deprawację zmienionych Supermana i Batmana, później zaś, by dać odpowiednie tło do pokazania ich walki o powrót do normalności. No i najważniejsza sprawa – postaci drugoplanowe nie przesłaniają tych, o których cała historia opowiada. Punkt wyjścia „Władzy Absolutnej” był bardzo interesujący. Herosi przedstawieni jako despoci, którzy rządzą twardą ręką i bezwzględnie depczą wszelkie próby odebrania im władzy – tak, ten motyw miał potencjał ku temu, by

96


wyjść poza ramy standardowej opowieści trykociarskiej. Z drugiej jednak strony «Superman/Batman” od początku jest serią dosyć lekką i typowo rozrywkową. Te cechy wychodzą na wierzch także i tym razem – główny wątek zostaje dosyć szybko zarzucony i jest wyraźnie potraktowany jako wstęp do historii o liniach czasowych i zmienianiu historii. Nie zrozummy się źle – to wciąż jest interesująca opowieść, jednak już nie tak zajmująca jak jej rozpoczęcie. To był materiał na coś jeszcze większego, a niektóre ze scen są naprawdę szokujące, zwłaszcza dla osób przynajmniej nieco zaznajomionych z relacjami panującymi między bohaterami DC. Trzeci zbiorczy tom „Superman/Batman” to także trzeci artysta na stanowisku rysownika. Tym razem mamy okazję podziwiać efekty pracy Carlosa Pacheco. I trzeba przyznać, że hiszpański ilustrator spisał się wybornie. Zaprezentowany przez niego dynamiczny styl doskonale sprawdza się w tej konkretnej fabule. Mimo intensywnej akcji, nie sposób odnieść wrażenia wizualnego chaosu, a sceny w których dużo się dzieje są wyraziste i uporządkowane, co wcale nie było zadaniem łatwym. Na uwagę zasługuje też dobre przedstawienie bohaterów – wszyscy są rysowani z dużą dbałością o detale, artysta przyłożył się także do twarzy. Jego styl jest dosyć realistyczny, mniej komiksowy i patetyczny niż ilustratorów pracujących przy poprzednich tomach, co w mojej opinii, jest krokiem w dobrą stronę. „Władza Absolutna” utrzymała tendencję zwyżkową serii i jest, bez dwóch zdań, jej najlepszą odsłoną. Jeph Loeb wyraźnie się rozkręcił, jego scenariusze nabierają zaś rozmachu, nawiązując przy okazji do najbardziej znanych i cenionych tytułów podejmujących tematykę podróży w czasie i zmieniania historii. Po „Wrogach Publicznych” szaleństwem było wierzyć, że „Superman/Batman” ma jeszcze szansę znacząco zyskać na jakości bez zmiany scenarzysty, ale to co wydawało się niemożliwe, stało się jednak rzeczywistością. Miejmy nadzieję, że inwencji wystarczy na kolejne odsłony wspólnych perypetii obu bohaterów. 7/10 Autorzy: Jeph Loeb (scenariusz, Carlos Pacheco (rysunki) Tytuł: Superman/Batman – Władza Absolutna Tytuł oryginału: Superman/Batman – Absolute Power Tłumaczenie: Jakub Syty Wydawca: Egmont Data wydania: 13. 07. 2016 Liczba stron: 120 ISBN: 978-83-281-1696-2

97


PIEKŁO CZY RAJ? 2 Aleksander Kusz

I oto nadszedł czas na drugi tom opowieści o Yoricku, ostatnim z mężczyzn. Drugi tom z pięciu. Wiadomo więc, co powinno się w nim znaleźć. W pierwszym było przedstawienie tła, otoczki i zarysowanie akcji. A z tej racji, że tomów ma być pięć, to w tomie pierwszym trzeba było dodać wątki poboczne, bo przecież na samej głównej linii fabularnej nie da się pociągnąć ponad tysiąc stron. I tak właśnie jest, można powiedzieć (a właściwie napisać), że tom 2 to klasyczny drugi tom sagi. Koniec recenzji. Nie, jednak coś więcej Wam napiszę, co mi tam! Jest niedzielne popołudnie, cóż innego mógłbym mieć do roboty? Komiks stworzyła ta sama ekipa, która pracowała nad tomem pierwszym. Oczywiście, Brian K. Vaughan jest odpowiedzialny za scenariusz, Autorzy rysunków to Pia Guerry, Goran Parlov i Paul Chadvick. Tusz Jose Marzan Jr., Natomiast jeśli chodzi o dobór kolorów, Pameli Rambo asystował(a) nowy(a) w ekipie Zylonol. Tak więc ekipa się rozrasta, tak samo jak objętość komiksu. W tomie drugim mamy 312 stron, to jest ponad dwadzieścia procent więcej niż w pierwszym. Ciekawe jak będzie w następnych tomach? Nie przypuszczam jednak, by objętość była jeszcze większa.. Nie obraziłbym się, bo wydanie DeLuxe Egmontu jest, jak zwykle, świetne – twarda oprawa, klejone, kredowe strony, dobre kolory. Cóż chcieć więcej? Może inną okładkę? Bo muszę przyznać, że okładka drugiego tomu nie należy do zachęcających. Okładki wszystkich tomów będą wyglądać podobnie (przynajmniej tych trzech, które ujrzały już światło dzienne) – duża litera Y pośrodku, a na jej tle narysowana postać, prawdopodobnie mężczyzny, po bokach nazwiska twórców, na dole okładki postać. I właśnie ta postać wręcz odrzuca mnie od okładki. Cóż, może innym, zwłaszcza twórcom podobała się, ale mnie odrzuciła. Za to podoba mi się, że na grzbiecie z każdej części jest zamieszczony rysunek małpki Yoricka – Ampresanda. Coś za coś. Rysunki są bardzo podobne do tych z części pierwszej, tak więc dwóch nowych rysowników kontynuuje pracę rozpoczętą przez Guerrę. No, może czasami postaci mają delikatniejsze kontury, są mniej zarysowane. Jeśli chodzi o rysunki, to standardowy komiks, nie ma prób mocniejszego pociągnięcia kreski, żadnego nowatorstwa. Tutaj rysunki mają pomóc dobrze przedstawić scenariusz, pomysły autora, a nie być same dla siebie. To dobry rzemieślniczy wyrób, bez wyskoków w żadną stronę. Pozwalają dobrze i gładko wejść w opowieść, nie przeszkadzają w czytaniu, ale też nie powodują absolutnie żadnych zachwytów i ochów. Czyli spełniają swoją rolę, co mi się podoba, bo dla mnie komiks to obrazkowe przedstawienie opowieści, zilustrowana historia, w odróżnieniu od normalnych powieści. W treści zaszły zmiany, tak jak zaznaczyłem na początku. Główną oś fabularną dalej zajmuje podróż Yoricka, agentki 355 oraz doktor Mann przez post-apokaliptyczne Stany Zjednoczone. Ale zmieniają się cele, ukazują się

98


prawdziwe idee oraz motywy niektórych zachowań ludzkich. Dowiadujemy się, kto pociąga za sznurki z Waszyngtonu, a kto zleca wykonanie pewnych prac. Mamy mocny nowy temat, który pojawił się już pod koniec poprzedniego tomu, nie zdradzę pewnie za dużo, ale dotyczy on kwestii, czy aby Yorick jest na pewno jedynym mężczyzną na Ziemi. Może jednak gdzieś się jeszcze uchowali inni przedstawiciele płci męskiej? Za głównym bohaterem w dalszym ciągu uganiają się różne grupy, każda oczywiście w innym celu, ale każda chce mieć go na własność. Yorick za sprawą agentki 711 przechodzi mocną psychoanalizę, a może wręcz katharsis? Może wreszcie okaże się być normalniejszym facetem? Życzyłbym mu tego, bo w takiej postaci ciężko go strawić, nawet przy jego niekonwencjonalnym poczuciu humoru. Poza tym standard: główna grupa przemieszcza się z miejsca na miejsce przeżywając przygodę za przygodą. Pod koniec drugiej części autor znowu serwuje nam parę zapętleń, abyśmy mogli z niepokojem wyczekiwać trzeciej odsłony przygód Yoricka. Bo jakby mogło być inaczej, trzeba zakończyć tak, żeby było na co czekać. Stara amerykańska szkoła pisania kłania się w pas. Co do postaci, generalnie jest bez zmian. Yorick zachowuje się jak rozlazła ciapa, która obojętnie co ruszy, co zacznie, to musi skończyć się źle. Zaczynam podejrzewać, że scenarzysta nie za bardzo lubi mężczyzn, albo z drugiej strony – tak dobrze ich zna… Znowu najlepszymi postaciami są agentki Culper Ringu, poznana już wcześniej 355, oraz, bardzo dobitnie i mocno przedstawiona – 711. Ta to się dała we znaki biednemu Yorickowi. Pozostałe kobiety często zlewają się w kilka podobnych do siebie postaci. Siostra Yoricka – Hero, rzucająca się dalej ze skrajności w skrajność dalej nie ma żadnej wiarygodności jako osoba. Z nowych postaci mogę jeszcze przedstawić P.J., dziewczynę, która zna się na samochodach jak już nikt inny na tym świecie. Podsumowując – nie jest źle, ale dobrze też nie jest. Akcja została zawiązana na następnych poziomach, kręci się z kadru na kadr. Widać, że jest to raczej dalsze zawiązanie akcji, niż przejście do prawdziwej akcji. Uczestnicy podążają przez USA przeżywając swoje przygody. Niestety, zaczyna to wyglądać na typowy wytwór amerykańskiego popu. Ale może się mylę, sprawdzę trzeci tom i we wrześniu napiszę Wam czy dobrze myślałem. Na razie jest poprawnie, po prostu. Szału nie ma, ale nie ma też obciachu. Poprawny, dobrze narysowany komiks z głównym, dobrym pomysłem. Dużo? Mało? W moim wieku zaczyna mi być szkoda czasu na rzeczy tylko poprawne. Ps: Na okładce zacytowano słowa Stephena Kinga: „Najlepsza powieść graficzna, jaką kiedykolwiek czytałem”. Cóż, nie umniejszam zasług twórcom Y – ale widocznie King za wiele komiksów w życiu nie przeczytał… Tytuł: Y. Ostatni z mężczyzn. Tom 2 Autorzy: Brian K. Vaughan (scenariusz), Pia Guerra (rysunki) i inni Tłumacz Krzysztof Uliszewski Wydawnictwo: Egmont Data wydania: czerwiec 2016 Liczba stron: 312 ISBN: 978-83-281-1657-3

99


OGNISTE SZEPTY Magdalena Golec Nie zawsze zauważam moje miasto. Gdzieś się śpiesząca, pochłonięta myślami przemykam przez nie szybko nie zwracając uwagi na otaczającą mnie rzeczywistość. Są jednak też takie dni, kiedy czuję się, jakbym trafiła do innego świata. Widzę uśmiechniętych ludzi, pięknie odnowione kamienice, dostrzegam blask zachodzącego słońca odbijający się w mokrych nawierzchniach, albo promienie słońca przebijające się przez szerokie korony drzew w pełnym zieleni parku, tworzące atmosferę niemalże z bajki. Czy w czasie tych chwil zadziałała na mnie magia miasta, zmuszając mnie, bym spojrzała na nie innym okiem? Kto wie? W każdym razie, nie mam nic przeciwko takiemu pozytywnemu wpływowi. Nie zawsze jednak jest tak pięknie. Wiele może o tym powiedzieć Herbert, warszawski mag, który nie raz już się przekonał, że magia ma również swe ciemne oblicze. Herbert Kruk nie może narzekać na nudę. Udało mu się wreszcie uzyskać zgodę na audiencję u Złotej Kaczki. Zanim do niej dojdzie, mag spędzi parę dni na zorganizowanym przez nią balu. Pobyt na dworze Złotej Pani zaowocuje nie tylko nowymi znajomościami, pełnymi emocji wydarzeniami, ale i nowym zleceniem. Musi dowiedzieć się, czemu giną pracujący dla królowej Bezsenni. Jednak to nie jest jedyny problem, z jakim będzie musiał zmierzyć się Herbert. W mieście coraz częściej wybuchają nietypowe pożary. Co ciekawe, łączą się one z młodą blogerką, która w snach widzi ludzi umierających w płomieniach. Trzeba przyznać, że wiele się tu dzieje. Prowadzonych jest równocześnie kilka wątków, nie tylko te dotyczące Bezsennych czy pożarów, ale także temat osobisty, związany z uwięzioną w krysztale matką Herberta. Mimo tej wielowątkowości nie czuć zagubienia, akcja jest wartka i wzbudza zainteresowanie od początku do samego końca. W tej części zwraca uwagę mniejsza ilość herbertowej magii, choć istot magicznych nie brakuje, nie tylko tych z legend polskich, ale i rosyjskich. Bliżej można poznać niezwykły dwór Złotej Pani, czy też przyjrzeć się pojedynkowi umysłów. Wraz z głównym bohaterem czytelnik doświadcza wielu emocji i napięcia. Mocną stroną powieści są jej bohaterowie. Wyjątek stanowi główny czarny charakter, tajemniczy Szept, który wypada dosyć blado i mało przekonywająco. Za to sam Herbert i jego przyjaciele nieodmiennie wzbudzają sympatię. Oprócz znanego już Zezela i Anny, pojawia się hedonista Tobiasz oraz niepokorna Tycjana, która wzbudziła we mnie najwięcej emocji i której losem naprawdę się przejęłam. Można teraz zastanowić się, czy ten brak przeciwwagi w postaci wyrazistego antagonisty nie sprawia, że jest zbyt słodko i łatwo? Zdecydowanie nie. Te pozytywne postacie wiele razy znajdują się w trudnych sytuacjach i nie walczą tylko z jednym wrogiem. Niejednokrotnie muszą stawić czoło własnym demonom, poskromić ciemną stronę swej natury. Są przykładem na to, że mimo wielu przeszkód (tych zewnętrznych, jak i wewnętrznych), z pomocą przyjaciół można je pokonać i znaleźć chwile radości w tym zwariowanym świecie.

100


Jeśli przyjrzeć się wszystkim trzem tomom, to zauważyć można pewien rozwój. Tak jest przynajmniej w moim odczuciu. Cykl dostarcza dobrej i lekkiej zabawy – nie brakuje dynamicznej akcji, humoru, nietypowej magii, czy ciekawych scen i pomysłów. Równocześnie, z tomu na tom, wydaje się, jakby autor coraz więcej miejsca poświęcał psychologii bohaterów. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie Herberta, który nie jest tylko sympatycznym, bohaterskim magiem, ale pełną emocji postacią z krwi i kości. Sytuacje, których doświadcza, pokazują, że ma również swoje słabości, ciemne strony charakteru i potrafi być bezwzględny. Mnie taka ewolucja się podoba, ponieważ dostaje coś więcej niż tylko dobrą przygodówkę. Czekam zatem na kolejny tom, a Was zachęcam do sięgnięcia po „Bezsennych”, jeśli oczywiście jeszcze tego nie zrobiliście. Tytuł: Bezsenni Autor: Marcin Jamiołkowski Wydawca: Genius Creations Data wydania: czerwiec 2016 Liczba stron: 306 (razem z reklamami) ISBN: 978-83-7995-051-5

101


FUTBOL TO TWARDA GRA Maciej Rybicki Pierwszy tom Bękartów z Południa Jasonów Aarona i Latoura zrobił bardzo dobre wrażenie. Trzymająca w napięciu, przesiąknięta klimatem Południa historia przyciągała przekonującym obrazem amerykańskiej prowincji, wyrazistymi bohaterami i znakomitą warstwą graficzną. Nie bez znaczenia było też mocne zakończenie… które intrygowało choćby tym, że trudno się było czytelnikowi domyślić w jakim kierunku pójdzie seria. Na szczęście Mucha – polski wydawca hitu Image Comics – nie pozwoliła długo czekać na kontynuację sagi hrabstwa Craw i już po kilku miesiącach możemy się cieszyć jej drugą odsłoną. Na boisku podejmuje wątki z albumu otwierającego, dość wyraźnie zmienia jednak perspektywę skupiając się na najważniejszej personie całego hrabstwa... trenerze Eulesie Bossie. Postać ta okazuje się być niezwykle kluczowa dla wydarzeń w Craw – wątek związany z Earlem Tubbem zostaje niemal zupełnie zawieszony na cztery zeszyty. Nie znaczy to jednak, że drugi album Bękartów z Południa jest nudny, wręcz przeciwnie. Ta obszerna opowieść, będąca w dużej części retrospekcją, pozwala lepiej poznać i zrozumieć nie tylko samego Bossa, ale także tłumaczy jego pozycję w Craw. Trzeba przyznać, że Aaron ma znakomitą rękę do tworzenia wyrazistych bohaterów. I nie mam tu na myśli wyłącznie trenera, ale także bliskie mu osoby – ojca i ślepego trenera Biga. To jednak wokół Bossa skupia się ten album. W Na boisku mamy okazję poznać historię jego trudnego dzieciństwa, ale także zobaczyć w jakich okolicznościach hartował się żelazny charakter. Bez wątpienia jest to więc historia o determinacji, uporze i dążeniu do celu bez względu na koszty. No i o miłości do futbolu. Trudno zrozumieć Południe stanów nie rozumiejąc czym jest futbol amerykański. I nie mam tu na myśli wyłącznie zasad, ale przede wszystkim miejsce tej gry w kulturze. Stany żyją futbolem, oddychają futbolem. Pocą się nim, oddychają, czasem krwawią, rzygają i srają… ale bez wątpienia go kochają. Jeśli ktoś ma wątpliwości niech włączy Youtube i poszuka nagrań choćby z jakichś lokalnych rozgrywek licealnych (o uniwersyteckich czy NFL nawet nie wspominając). Są miejsca, szczególnie na prowincji (wiec także na Południu), gdzie wokół futbolu kręci się całe życie lokalnej społeczności. I hrabstwo Craw jest przykładem takiego miejsca. W Na boisku Aaron oddaje tej grze swoisty hołd i uzupełnia tym samym swój tworzony z pietyzmem portret Południa. Europejski, niekoniecznie zaznajomiony z gridironem, czytelnik napotyka tu pewne schody, o które nietrudno się potknąć. Niestety, tłumacz tego wydania się o nie boleśnie wywrócił. I pal sześć, że używa określeń, które nawet dla polskich fanów futbolu mogą być niezrozumiałe – np. „wspomagający” na określenie zawodnika grającego na pozycji linebackera. Faktycznie, termin taki funkcjonuje w polskich opracowaniach, jednak przypuszczam, że gdyby zapytać zawodników losowej polskiej drużyny jaką pozycję tłumacz miał na myśli, mało kto by wiedział. W praktyce w gronie miłośników tej dyscypliny używa się bowiem prawie wyłącznie terminów anglojęzycznych. Większym zarzutem jest to, że Robert Lipski nie ma zupełnego pojęcia o tym jak wygląda ta dyscyplina i co oznaczają specyficzne terminy. Przez to wkłada w usta postaci zdania, które nie dość, że nigdy by paść nie mogły (np. linebacker nie może dostać podania, bo gra w formacji obronnej, która w ogóle w ataku nie uczestniczy!), ale

102


są po prostu fundamentalnie bez sensu. Trochę szkoda, że tłumacz nie zadał sobie trudu by choć wygooglować co oznacza np. „fourth and inches” albo „first down”. Efekt jest bowiem taki, że polski czytelnik orientujący się w zasadach futbolu nie ma zielonego pojęcia o czym mówią bohaterowie, a sam komiks (edytorsko kapitalny) znacznie traci na jakości. Ważne, żeby „plusy ujemne nie przesłoniły nam plusów dodatnich”… a do tych drugich zalicza się bezapelacyjnie oprawa graficzna. Kreska Latoura może wydawać się nieco niechlujna, rozedrgana, ale fakt, że artysta odchodzi od standardowej w amerykańskim komiksie szczegółowo-realistycznej formuły, działa tu na zdecydowany plus. Świetne kadrowanie, mnóstwo ekspresji i znakomite, zmieniające się w zależności od sytuacji kolory (zwykle utrzymane w odcieniach czerwieni) nadają Bękartom z Południa charakteru i powodują, że plansze tej serii można poznać już na pierwszy rzut oka. Seria Aarona i Latoura robi znakomite wrażenie. Wciąga, intryguje, znakomicie prezentuje się tak na poziomie fabularnym, jak i wizualnym. W dodatku została zaprezentowana polskiemu czytelnikowi ze sporą dbałością o jakość wydania… z jednym, okazuje się bardzo istotnym zgrzytem. Wielka szkoda, bo choć Robert Lipski to całkiem niezły tłumacz (fragmenty niezwiązane z futbolem przełożone są całkiem sprawnie), to w przypadku Na boisku zwyczajnie pokpił sprawę. Trochę na zasadzie: „kasa się zgadza, chałtura zrobiona, a i tak pewnie nikt się nie skapnie, że powstawiałem jakieś losowe teksty”. No niestety, ktoś się skapnął… i nawet nie musi wołać „sprawdzam!”. Przykro, bo Musze należą się słowa uznania za sprowadzenie tej, kapitalnej przecież, serii na nasz rynek. Jeśli więc, drogi czytelniku, zasady futbolu średnio Cię obchodzą, a chcesz przeczytać klimatyczną, świetnie narysowaną historię z amerykańskiej prowincji – Bękarty z Południa to znakomity wybór. Jeśli jednak zasady te znasz i chciałbyś faktycznie tego futbolowego klimatu doświadczyć, no cóż… pozostaje poszukać w sieci kilku newralgicznych stron, albo po prostu sięgnąć po wydanie w oryginale. Tytuł: Na boisku Seria: Bękarty z Południa Tom: 2 Scenariusz: Jason Aaron Rysunki i kolory: Jason Latour Tłumaczenie: Robert Lipski Tytuł oryginału: Southern Bastards, Vol. 1, Gridiron (Southern Bastards #5-8) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: lipiec 2016 Liczba stron: 112 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-72-6

103


HUBERT, HUBERT, HUBERT Aleksander Kusz

Trzeci tom, ostatni. Na szczęście, bo więcej bym pewnie nie przeczytał. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że to jednak saga? No, trylogia, ale dla mnie coś więcej niż jeden tom, to już saga i trzeba to coś omijać z daleka. Może dlatego, że tom trzeci czytało mi się najgorzej ze wszystkich tomów? Może dlatego, że w środku były dłużyzny? Może dlatego, że wiedziałem, że to ostatni tom, że kończy się przygoda z poznanymi i polubionymi bohaterami? Może jednak dlatego, że jest w tej części cząstka Stelli Gemmell, która ukończyła książkę po śmierci męża Davida? Nie wiem. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że to nie jest taka zła książka, żebym tak o niej pisał. Naprawdę. Jak w poprzednich tomach, tak i tu są świetne postaci, to najjaśniejszy punkt programu. Mamy świetnie zarysowane tło. Są również rewelacyjne pomysły zmieniające historię, która wydawała nam się pewnikiem, myśleliśmy, że możemy jej być pewni. Bardzo podobało mi się rozegranie dwóch tematów – pięknej Heleny i Konia Trojańskiego. Naprawdę rewelacyjne. Zaczynając czytać powieść (sagę, trylogię) byłem pewny, że autor obraca się w kręgu znanej historii, pomyślałem sobie, że pewnie doda kilka innych wątków, dodatkowych, które nie mają przecież wpływu na główną oś opowieści, ale nie przypuszczałem, że tak zmieni tę historię. A może inaczej, bo przecież jej nie zmienił, przecież na koniec Troja upada (mam nadzieję, że nikt nie potraktuje tego stwierdzenia jako spoilera), Priam przegrywa, Agamemnon zwycięża. To, że jest to zwycięstwo pyrrusowe, to nie ma znaczenia, przecież pierwotne cele, które stały na początku konfliktu o Troję, dawno poszły w niepamięć. W głowach została już tylko myśl, kto zwycięży, kto udowodni, że jest lepszy. Helena, która była pretekstem, czy walka o wpływy, które były prawdziwym powodem rozpoczęcia walki, odeszły w niepamięć. Wszyscy wiedzieli, że kiedy wojna się skończy, obojętnie jakim wynikiem, każda ze stron będzie tak osłabiona, że długo będzie musiała dochodzić do dawnej świetności, jeżeli będzie to w ogóle możliwe. Po drodze, oczywiście, modląc się do dobrych bogów, żeby wtedy nikt inny ich nie napadł, bo skończą marnie. To już była walka na śmierć i śmierć, bo nawet zwycięstwo powodowało, że zwycięzca odchodził pokonany. I to jest właśnie następna świetna rzecz w książce – ukazanie sytuacji takimi, jakimi mogły być, bez szlachetności bohaterów, bez nieskazitelnych postaci, których przecież nie było, Jednak z opisem całości problemu, bo Gemmell nie opisywał tylko walk i potyczek (chociaż robił to często), opisywał również sytuacje, nawiązywał do prawdziwych powodów działań bohaterów, pokazywał, jak czasami miałkie intencje nimi kierowały. Dostałem książkę na początku czerwca, przeczytałem w miarę szybko, nie tak szybko jak dwa pierwsze tomy i to nie dlatego, że ostatnia część ma kilkadziesiąt stron więcej (zupełnie niepotrzebnie), ale dlatego, że środkowa część wyraźnie spowalnia, co w tego typu powieściach niestety nie sprzyja dobremu czytaniu. Mamy oczywiście dobrą akcję, opisy bitew, knucia głównych bohaterów, ale mamy też, co mnie zdziwiło, jedną scenę łóżkową (co przypisywałbym raczej Stelli),

104


a przede wszystkim niepotrzebnie nawciskanej tu i ówdzie ‘waty’, która nic nie wniosła do powieści, ale za to zwiększyła jej objętość (to też przypisywałbym Stelli, David jakoś wcześniej tego nie potrzebował). Nie wiem, po co, ale widocznie było to komuś potrzebne. Nie opisuję Wam akcji trzeciego tomu. Po pierwsze, żeby nie spoilerować, a po drugie i tak ją przecież znacie! Wojska zebrały się wreszcie wokół Troi, żeby po długiej, męczącej bitwie, oblężeniu raczej, zdobyć miasto. Tyle. Ale przecież nie to jest istotne w tej książce. A co jest istotne, zapytacie mnie z zaciekawieniem. Odpowiem, a właściwie powtórzę: Po pierwsze: postaci, bardzo dobre opisane, takie ludzkie, rzeczywiste, z pełną paletą barw, na pewno nie czarno-białe. Po drugie: otoczka, tło, przede wszystkim obyczajowe, przedstawienie społeczeństw starożytnej Grecji, ale także to, co lubię – tło gospodarcze, przedstawienie, co się bierze z czego, zależności gospodarczych, wiem, zboczenie zawodowe, ale lubię takie książki. Po trzecie: starożytna Grecja, bo uwielbiam opowieści o starożytnej Grecji. Niby wiedziałem, że jak jest książka o Troi, to powinna dziać się w tamtym czasie, ale przecież nic do końca nie jest pewne, bo Simmons pokazał mi ostatnio, że można jednak inaczej. Po czwarte: akcja i bitwy. Dobrze zawiązana akcja, trzymająca prawie cały czas w napięciu. Gemmell to świetny rzemieślnik. Czytając jego książki chce się jeszcze i jeszcze. Chce się wiedzieć, co stanie się na następnej stronie, co się stanie, jak dopłyną na miejsce, czy pobiją wroga, itd. Po piąte: świetne rozegranie tematów homerowych. Niby to samo, bo przecież nie mogło być inaczej, ale jednak inaczej. Wiem, brzmi dziwnie i nieprawdopodobnie, ale nic więcej nie zdradzę, musicie przeczytać sami. Po szóste i ostatnie : Odyseusz. Rewelacyjna postać. Dla mnie mistrz nad mistrzami. To on jest dla mnie głównym bohaterem trylogii. Wiem, że Helikaon, że Andromacha, że Hektor i Achilles w odwiecznej walce, że Agamemnon i Priam w starciu królów, ale i tak, Odyseusz jest The Best. Polecam! Przede wszystkim całość, trzeci tom jest chyba najsłabszy z trylogii, ale i tak jest mocny, przede wszystkim z powodu innego rozegrania tematów mitycznych, homerowych. Autor: David i Stella Gemmell Tytuł: Troja. Upadek królów Przekład: Zbigniew A. Królicki Wydawnictwo: Rebis Data wydania: maj 2016 r. Liczba stron: 572 ISBN: 978-83-7818-857-5

105


WĘDRUJĄC MIĘDZY ŚWIATAMI Magdalena Makówka

Nie będę ukrywać, że mam słabość do Londynu. Uwielbiam czytać o tym mieście i każda powieść, której akcja toczy się właśnie w nim, zyskuje u mnie dodatkowe punkty. Co jeśli opisany zostaje nie jeden, a aż trzy Londyny? Cóż, w takiej sytuacji trudno mnie do książki zniechęcić. Anglia pod rządami Jerzego III jest miejscem zupełnie pozbawionym magii. Sztuczki kuglarskie pozostają jedynie sztuczkami. Jednak nie zawsze tak było. Jeszcze trzysta lat temu siły nadprzyrodzone mogły bez większych problemów docierać do Albionu. Nasz świat bowiem połączony był z trzema innymi. Jednak jeden z nich, pełen mrocznej, dzikiej magii zaczął stwarzać zagrożenie dla pozostałych. Dlatego też władcy pełnego okiełznanej magii świata zdecydowali się odgrodzić wszystkie wymiary i w ten sposób zapobiec niebezpieczeństwu. Od tej pory jedynie nieliczne jednostki są w stanie podróżować między wymiarami. Do takich osób należy właśnie Kell. Nie można ukryć, że nasz bohater jest kimś wyjątkowym. Może nie wybrańcem, ale blisko. Służy rodzinie królewskiej w czerwonym Londynie, w którym magia jest wszechobecna i każdy może z niej korzystać. Odwiedza dwory w Londynie Szarym, w którym przyszło nam żyć, a magia jest jedynie legendą, Białym zdegenerowanym świecie, w którym każdy walczy o odrobinę mocy. Jest jeszcze Londyn Czarny, do niego jednak Kell nie dociera. Został on szczelnie odgrodzony od pozostałych światów. Wszystko byłoby dobrze, życie w każdym światów toczyłoby się spokojnie, gdyby nie mały sekret naszego bohatera. Zajmuje się on bowiem hobbystycznie międzyświatowym przemytem. Pewnego dnia przyjmuje rzecz, która pochodzi z Czarnego Londynu i powoduje istną lawinę kłopotów. I tutaj wchodzi na scenę bohaterka. Lila jest młodą złodziejką, która stara się okraść Kella, co sprawia, że staje się uczestniczką w całej awanturze. Niełatwo jednak okraść czarodzieja, chociaż trzeba przyznać, iż dziewczyna radzi sobie całkiem nieźle. Odkrywa w sobie pasję turystyczną i wyrusza w podróż do innych Londynów. Jak łatwo się domyślić, nasi bohaterowie muszą pozbyć się pochodzącego z Czarnego Londynu artefaktu, ocalić świat i ujść przy tym z całej sytuacji z życiem. Zadanie niełatwe, ale przecież jak najbardziej wykonalne. Muszą się jednak pospieszyć. I tu dochodzimy do największego mankamentu powieści. Tempo akcji. W pewnym momencie staje się ono wręcz galopujące. Wydarzenia następują jedno po drugim, nie dając czytelnikowi chwili wytchnienia. Bez wątpienia nie ma czasu na nudę. Dlaczego więc tempo akcji jest wadą? To wytłumaczę pisząc o zaletach. Bez wątpienia największą jest kreacja świata przedstawionego. Przedsta-

106


wione w powieści światy są ciekawe i dobrze skrojone. Wyraźnie się między sobą różnią i aż chciałoby się wejść w nie głębiej. Niestety nie ma to czasu. Najwięcej wydarzeń rozgrywa się w dobrze nam znanym Szarym Londynie, co psuje część zabawy. Poza tym poznajemy w gruncie rzeczy tylko Londyn Czerwony. Jak wygląda reszta światów równoległych do naszego? Czy mapa polityczna przypomina tę, którą znamy? Niestety na te pytania nie dostajemy zbytnio odpowiedzi. Jedna wzmianka o krajach, jakie znajdujemy na mapie Europy, w której znajduje się Czerwony Londyn to zdecydowanie za mało. Szybka akcja nie pozwala poznać również bohaterów. A ci wydają się w większości ciekawi. Sam Kell, z pozoru nudny i zdyscyplinowany okazuje się mieć wiele sekretów i mroczną stronę osobowości. Kilku bohaterów drugoplanowych również mogło zaciekawić. Niestety trudno wgłębić się w portret psychologiczny postaci, gdy wydarzenia pędzą w galopującym tempie. Są też jednak sylwetki znacznie mniej udane, zwyczajnie jednowymiarowe. Sama Lila niczym nie zaskakuje. Szkoda, widocznie nadal przyjdzie mi poczekać na dobrze napisaną bohaterkę w fantasy. Mroczniejszy odcień magii stanowi zamkniętą całość, jednak pewne furtki do napisania kontynuacji autorka zostawiła sobie otwarte. Być może to w niej lepiej poznamy światy i bohaterów przedstawionych w powieści. Książka ta jest reklamowana jako najlepsza książka fantasy w 2015 roku. Faktycznie stanowi ona pewien powiew świeżości. Jest dobra, lecz niestety nie rewelacyjna. Tytuł: Mroczniejszy odcień magii Autor: Victoria Schwab Tłumacz: Ewa Wojtczak Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 2016 Ilość stron: 406 ISBN: 975-83-65521-15-6

107


KONTROWERSYJNA KONTYNUACJA KLASYKI Marek Adamkiewicz Zadanie od samego początku było dosyć karkołomne. Z czym bowiem mamy do czynienia? Z kontynuacją „Powrotu Mrocznego Rycerza”, powieści graficznej, która wraz ze „Strażnikami” zatrzęsła popkulturą, wchodząc z miejsca do kanonu komiksu. Czy jest w ogóle sens ruszać temat, ryzykując tym samym szarganie świętości? Frank Miller uznał, że tak i 15 lat po premierze części pierwszej, ukazała się jej kontynuacja. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że najczęstszą reakcją na „Mroczny Rycerz Kontratakuje” od samego początku była miażdżąca krytyka. Czy uzasadniona? Prawda jak zawsze leży pośrodku – są w tym komiksie elementy, które mają prawo drażnić, ale znajdziemy tu także kilka znaczących zalet. Mijają trzy lata od zainscenizowanej śmierci Batmana. Świat stał się w tym czasie wyjątkowo nieprzyjaznym miejscem – do władzy doszli niegodziwcy, a mająca na celu przypudrowanie rzeczywistości medialna papka, dociera wszędzie, kształtując otaczający świat i ogłupiając masy. Superbohaterowie zostali zmuszeni do zawieszenia działalności. Niektórzy są zastraszeni, inni trafili do niewoli. Ich dziedzictwo zostało praktycznie zapomniane, a spora część ludzi traktuje opowieści o nich jak legendy. Ostatnim aktywnym herosem wydaje się być Bruce Wayne, który powoli dojrzewa do decyzji o powtórnym wkroczeniu na scenę. Świat wyraźnie potrzebuje kogoś, kto skieruje go ponownie na właściwe tory. Najmocniejsza strona omawianego tytułu to prawdopodobnie scenariusz autorstwa Franka Millera. Oczywiście, w konfrontacji z „DKR” nie jest on już tak orzeźwiający jak powinien, tym niemniej wciąż widać tu całą masę dobrych pomysłów. Na pierwszy ogień weźmy ponowne wykorzystanie idei z przerywnikami stylizowanymi na środki masowego przekazu. Wejście do tej samej rzeki przyniosło nadspodziewanie dobre efekty – tym razem w scenkach z mediami, zgodnie z regułą sequeli, znaleźć można jeszcze więcej degrengolady i dziwnych pomysłów, które na pierwszy rzut oka wydają się być absolutnie nierealne (choćby „Nagie Wieści”), ale w konfrontacji z faktycznym obrazem mediów, skłaniają czytelnika do zastanowienia się, czy to całe przerysowanie jest aż takie dalekie od prawdy, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Szczera odpowiedź może być nieco niepokojąca. Główną osią fabuły jest planowana przez Batmana rewolucja superbohaterów. W pomyśle drzemał niemały potencjał i trzeba przyznać, że został on w dużej mierze wykorzystany. Przedstawiona historia jest wielowątkowa, niebanalna i interesująca. Akcja praktycznie cały czas prze do przodu, a intensywność zdarzeń jest bardzo duża. Miller w żadnym razie nie zatracił umiejętności pisania, kolejne sceny potrafią przyciągnąć uwagę odbiorcy nietuzinkowymi pomysłami i ciekawą interpretacją klasycznych postaci. Miller skupia się na różnych bohaterach, co daje zarazem możliwość szerszego wglądu w świat przedstawiony. Pojawia się tu cała plejada herosów. Kogóż tu nie ma? Green Arrow, Hal Jordan, Ray Palmer, Barry Allen. A to jeszcze nie wszyscy. Po raz kolejny pojawia się też Superman, i podobnie jak miało to

108


miejsce w „Powrocie Mrocznego Rycerza”, musi on stanąć naprzeciwko Batmana. Czytelnik szybko dowiaduje się jakie okoliczności zmusiły Człowieka ze Stali do biernego wykonywania poleceń władz. W interpretacji Millera jest to bohater tragiczny, który musi działać, biorąc pod uwagę, że każdy jego krok jest analizowany i może stać się pretekstem do eksterminacji milionów istnień. Życie z podobnym ciężarem nie jest łatwe, zmusza też Kal-Ela do tego, do czego nie przywykł – lawirowania i wyboru mniejszego zła. Nieco zaskakującym jest fakt, że jak na tytuł o Batmanie, tak mało tu samego Batmana. Zazwyczaj steruje on wydarzeniami z tylnego siedzenia, posyłając do boju młodych pomocników, samemu pozostając w cieniu. Z jednej strony nie ma w tym nic dziwnego, wszak jest to już postać w sile wieku i niebędąca w pełni sił fizycznych, jednak z drugiej, jest to zabieg lekko rozczarowujący. W natłoku bohaterów zabrakło poświęcenia większej uwagi temu najistotniejszemu. Warto jednak zaznaczyć, że ten manewr pozwolił też na klarowne wyjaśnienie tego, gdzie podziali się inni trykociarze. A ci, gdy już odzyskali swobodę działania, skutecznie przykuli uwagę scenarzysty, i co za tym idzie, także czytelników. Najbardziej kontrowersyjny element komiksu „Mroczny Rycerz Kontratakuje” to rzecz jasna rysunki i kolorystyka. Frank Miller poszedł tu po całości, serwując odbiorcom ilustracje, do których bardzo pasuje określenie „karykaturalne”. Postacie są kanciaste, mają dziwne proporcje, sprawiają też wrażenie narysowanych wyjątkowo niechlujnie. Co kierowało artystą przy tworzeniu tych prac? Ciężko powiedzieć. Być może była to chęć przeprowadzenia śmiałego eksperymentu, dzięki któremu Miller mógłby być ponownie okrzyknięty jako wizjoner. Mogła to również być chęć udowodnienia, że nie odcina kuponów od własnej twórczości i próbuje iść nowymi ścieżkami. Nie da się jednak zaprzeczyć, że efekt końcowy jest wyjątkowo pokraczny. Niektóre z ilustracji się bronią, mają pewien urok, ale jest ich zdecydowana mniejszość. W skali całego albumu, warstwa graficzna męczy oczy i odciąga uwagę czytelnika od interesującej historii. „Mroczny Rycerz Kontratakuje” jawi się w ostatecznym rozrachunku jako tytuł bardzo niedoceniony, przytłoczony fatalną warstwą graficzną. Gdyby rysunki były bardziej konwencjonalne, tytuł prawdopodobnie zebrałby o wiele mniej miażdżących recenzji. W przypadku powieści graficznej ważne jest jednak odpowiednie zbilansowanie wszystkich tworzących całość elementów – tutaj tego zabrakło, a równowaga została ewidentnie zachwiana. Jestem jednak zdania, że wciąż jest to tytuł przynajmniej dobry i na pewno warto mu dać szansę. Opłaca się przedrzeć przez graficzne wybryki Millera, bo sama opowieść może przynieść czytelnikowi sporo frajdy. 7/10 Autor: Frank Miller Tytuł: Batman – Mroczny Rycerz Kontratakuje Tytuł oryginału: Batman – The Dark Knight Strikes Again Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Egmont Data wydania: lipiec 2016 Liczba stron: 256 ISBN: 978-83-281-1803-4

109


HERMANN TRZY,

CZYLI JAK ALEK CAŁKIEM ZNIENACKA TRZY KOMIKSY HERMANNA PRZECZYTAŁ I OMÓWIŁ

Aleksander Kusz

Poznałem Hermana Huppena, dalej zwanego Hermannem (nie dlatego, że to mój kolega, ale dlatego, że taki przybrał pseudonim literacki) czytając Wieże Bois-Maury wydawane przez Wydawnictwo Komiksowe. I nic – nie zaiskrzyło. To opowieść osadzona w Średniowieczu. Nie spodobała mi się. Po prostu, nasze drogi na pewno się nie spotkały, a jeżeli, to już na słabym rozjeździe gdzieś w szczerym polu. W ten poetycki sposób chciałem Wam pokazać, że moje pierwsze spotkanie z autorem nie było zbyt udane. Hermann to belgijski autor, który ma już swoje lata, urodził się w 1938 roku. Odwiedził niedawno Polskę i muszę przyznać, że wygląda bardzo dobrze jak na swój wiek, słowem – dobrze się trzyma! Tym razem nietypowo podchodzę do komiksów, bowiem z reguły omawiam komiksy od strony autora scenariusza, rysunki pozostawiając w cieniu fabuły. Tutaj mamy inaczej, bowiem Wydawnictwo Komiksowe rozpoczęło wydawanie komiksów, które narysował Hermann, a nie w każdym przypadku napisał do nich scenariusze. Na początku kariery Hermann rysował do scenariuszy innych autorów, dopiero po dziesięciu latach odważył się wydać zbiór, który w całości był już jego dziełem. I od tego czasu jest różnie, raz rysuje do swojego scenariusza, raz do obcego (na przykład scenariusza swojego syna). Mam przed sobą trzy komiksy rysowane przez Hermanna. Trzy różne, z różnych lat, można powiedzieć, że to doskonały przekrój jego twórczości. Zaczynamy od pierwszego, a mianowicie od wydanej u nas ostatnio pierwszej części serii Comanche – Red Dust, którą to Hermann rysował w latach 1972 – 1983. To była druga seria, którą rysował, wcześniej była seria Bernard Prince. Scenariusz, zarówno do Comanche, jak i do Bernarda Prince’a stworzył Greg, z którym na początku kariery współpracował Hermann. Comanche z rysunkami Hermanna ukazało się dziesięć tomów, potem była kontynuowana przez innych. I jest słabo. Niestety. Wiem, że minęło już czterdzieści lat, że wtedy były inne czasy, był boom

110


na westerny, można było za ich pomocą dużo wyrazić. Dla mnie jednak to kalki, przebicia z filmów. To dopiero pierwsza część, ale nie wiem, czy sięgnę po następne tomy. Pierwszy, niestety, był tak standardowy, że boję się, że następne będą powielały schemat. A schemat jest prosty. Red Dust przyjeżdża do miasteczka terroryzowanego przez pewnego biznesmena. Biorąc go za kogoś innego chce zatrudnić Dusta, aby ułatwił mu przejęcie ziemi od samotnej dziewczyny – Comanche. Nie muszę Wam pisać, co dzieje się potem, bo narzuca się samo. Z tej racji, że omawiam tę pozycję kładąc nacisk na rysunki, muszę przyznać, że rysunki to jedyny plus komiksu. Bardzo ładnie oddają koloryt (koloryt w formie koloryt i kolory, ale mi się udało), świeże, przejrzyste. Postaci są dobrze oddane, nie za proste i niezbyt udziwnione. Dobrze się je ogląda. Ilość klatek na stronę raczej tradycyjna, tak od sześciu od dziewięciu. Tyle o tym komiksie, powiedzmy, że spotkanie tylko trochę bardziej udane od spotkania z Wieżami Bois-Maury. Potem chronologicznie było kilka pojedynczych komiksów, ale przede wszystkim Hermann przez dłuższy czas poświęcił się pisaniu swoich dwóch serii: wspomnianych już Wież Bois-Maury oraz Jeremiaha. Ostatnio (ostatnio w jego życiu to powiedzmy tak z piętnaście lat) rysuje pojedyncze komiksy w większości do obcych scenariuszy, przede wszystkim swojego syna, który podpisuje się pseudonimem Yves H. I tak oto dotarliśmy od następnego omawianego komiksu – Staruszek Anderson. To opowieść, której akcja toczy się w roku 1952 w Missisipi, czyli domyślacie się o jaki temat chodzi. Wnuczka Andersona (dobrze, dodam dla wyjaśnienia, że Anderson ma ciemniejszy kolor skóry) zaginęła kilka lat wcześniej. Zarówno Anderson, jak i jego żona nie potrafią się z tym pogodzić i kiedy żona umiera, Anderson, który pozostał już sam na świecie, postanowił wyjaśnić sprawę przed lat. I wyjaśnia, wyciągając na światło dzienne tajemnicę za tajemnicą. Nie ma już nic do stracenia, więc dąży do celu po trupach (i znowu mi wyszło). To niemożliwe, że im mniejsza, dziwniejsza miejscowość, tym więcej tajemnic. Tak samo jest tutaj. Bardzo dobre spotkanie z rodziną Hermanów, bardzo mi się ten komiks podobał, jeżeli w ogóle można o nim napisać, że się podoba. Bowiem to mroczny, krwawy komiks, przedstawiający ważny fragment z historii Stanów Zjednoczonych. Oczywiście temat, fabuła nieco skrojona na wywołanie pewnych efektów, ale ogólny nastrój udzielił mi się, a przypuszczam, że to przede wszystkim o to chodziło. I znowu, podobnie jak poprzednio bardziej doceniam pracę Hermanna, rysownika, bo świetnie oddał ciemną stronę ludzkości. A komiks niech podsumują słowa wypowiedziane na koniec: „Jesteśmy w Missisipi wielebny, a Missisipi swoje sprawy załatwia po swojemu”. Na koniec przechodzimy do trzeciego komiksu, tym razem z roku 2000, a do którego scenariusz napisał jeden z bardziej znanych scenarzystów – Jean van Hamme. I to jest wisienka na torcie. Perła w koronie! Świetny komiks, zarówno pod względem rysunkowym (co pewnie nie musiałbym pisać po omówieniu poprzednich pozycji), ale także pod względem fabuły. Świetny pomysł, świetne wykonanie. Dawno nie czytałem tak surrealistycznego komiksu, a przy okazji dobrze rozpisanego charakterologicznie. Fabuła jest, jak zwykle, prosta, ale ważne są okoliczności i dodatki. A leci to tak: Dzień ślubu, na przystawkę zostają podane pomidory z krewetkami. Niestety, danie nie podchodzi ojcu panny młodej i zwraca uwagę, że jedzenie jest nieświeże i chciałby coś innego. Szef lokalu nie zgadza się z tym i wybucha awantura, ba! wybucha wojna, po prostu regularna wojna. Zostaje zawiązana akcja, której dalszego ciągu nikt na pewno się nie spodziewał. Ludzie rozpoczynają walkę dzieląc się na dwa obozy, a potyczki, sytuacje są coraz bardziej surrealistyczne i krwawe. Z niczego, a właściwie z czegoś, co miało być bardzo miłe i bardzo wesołe, rodzą się prawdziwe, tytułowe krwawe gody. Świetna pozycja, pokazująca, co dobry rysownik może zrobić z dobrym scenariuszem!

111


Podsumowując: Nieprzypadkowo przedstawiałem Wam komiksy nie w kolejności wydana, ale od najgorszego do najlepszego. Z tego spotkania z Hermannem wychodzę zadowolony (z jednym wyjątkiem, jak wcześniej wspomniałem), więc jestem pozytywnie nastawiony na następne odwiedziny narysowanych przez niego komiksów. Autor: Greg Rysunki: Herman Huppen (Hermann) Tytuł: Comanche 1 – Red Dust Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) Tłumacz: Wojciech Birek Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 48 ISBN: 978-83-8069-334-0 Autor: Yves H. Rysunki: Herman Huppen (Hermann) Tytuł: Staruszek Anderson Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) Tłumacz: Jakub Syty Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 56 ISBN: 978-83-8069-332-6 Autor: Jean van Hamme Rysunki: Herman Huppen (Hermann) Tytuł: Krwawe gody Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) Tłumacz: Wojciech Birek Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 72 ISBN: 978-83-8069-333-3

112


PREZENT Mirosław Gołuński O ostatnią książkę Carlosa Feuntesa poprosiłem na urodziny. Oczywiście, dałem kilka propozycji, ale szczęśliwym trafem otrzymałem właśnie ją, powieść jednego z największych meksykańskich pisarzy ubiegłego stulecia, autora Terra Nostra – utworu, dzięki któremu zrozumiałem, czym jest postmodernizm. Zmarły w 2012 pisarz pisał w sposób niezwykły, chciałoby się powiedzieć za pewną reklamą: „nie dla idiotów”! Nietzsche na balkonie, ostatnie z jego dzieł, w przeciwieństwie do rozbuchanej Terry… bardzo ascetyczna w wyrazie nie zawiedzie – zarówno tych, którzy twórczość autora znają, jak i tych sięgających po nią pierwszy raz. Moja notka niech będzie dla nich wszystkich prezentem, tak jak sama powieść stała się wspaniałym prezentem od przyjaciela dla mnie. Jak to zwykle w przypadku powieści postmodernistycznych bywa, trudno nakreślić jej fabułę, tym bardziej, że nie o nią tutaj tak naprawdę chodzi. Pomysł więc jest pozornie banalny. Oto narrator (może autor? Choć nigdy nie poznamy jego personaliów) w pewną upalną noc nie może zasnąć i wychodzi na balkon. Na sąsiednim balkonie czeka na niego Fryderyk. Fryderyk Nietzsche! Ale czy na pewno czeka? Nieprzypadkowo na ładnej, choć nieco krzykliwej okładce, przedstawiającej front kamienicy, tylko w jednym oknie z maleńkim balkonikiem stoi męska postać. Z kim więc rozmawia narrator? Ze sobą? Do kogo snuje swoją mroczną opowieść? Utwór został podzielony na w sumie około stu króciutkich rozdziałków, których tytuły podsuwają nam kolejne postacie, o których rozmawiają (?) Ktoś i Fryderyk. Mniej więcej co drugi rozdział (zawsze zatytułowany „Fryderyk” i kolejny numer) powracamy na balkon i czytamy zapis dyskusji toczonej między protagonistami. Tyle tylko że nie ma klasycznego zapisu z myślnikiem czy też cudzysłowem, a czytelnik musi się przyzwyczaić, że kolejne akapity wypowiadają (?) interlokutorzy. Dialogi te przywołują główne myśli niemieckiego filozofa (nadczłowieka, historię, wieczny powrót, muzykę Wagnera), ale także istotne dane z życia autora Dytyrambów dionizyjskich (personalne spory z Wagnerem, dziwny związek z Lou Salome, wreszcie szaleństwo). Między tymi dialogami naprzemiennie rozmówcy snują opowieść o ludziach z pewnego kraju (dopiero pod koniec dowiadujemy się, że to ojczyzna pisarza, ale nie ma to większego znaczenia): o małej dziewczynce, która otruła ludzi, którym wiele zawdzięczała; o pedofilu-mordercy, którego adwokat uratował od być może kary śmierci i umieścił w domu dla psychicznie chorych; o samym adwokacie i jego przyjaciołach: rewolucjoniście-ideologu, jego żonie, byłej zakonnicy i rewolucjoniście-idealiście wywodzącym się z klasy wyższej; o bracie idealisty, który był wpływowym doradcą prezydenta; o hermafrodytycznej prostytutce; a także o pewnej kobiecie, która udawała, że jest córką słynnej aktorki i chciała żyć w aseksualnym trójkącie z przywołanymi wcześniej braćmi. Poszczególne historie splatają się ze sobą i wiodą do rewolucji, która wydaje się być głównym tematem powieści. Nie wiadomo, czy to historia z życia (żyć), czy tylko eksperyment myślowy dwóch (?) starszych panów. Czasem Fryderyk sugeruje, że nie

113


rozumie współczesnych aluzji swego rozmówcy, jakby nie był z naszych czasów. Kim więc jest? Pozornie przebiegamy jeszcze raz przez wszystkie etapy południowoamerykańskich przewrotów: bunt wojskowych, zabójstwo dotychczasowego prezydenta, powstanie republiki ludowej, spory wśród przywódców, rewolucja zjadająca swoje dzieci, wreszcie zdrada. Tak, schemat jest aż nazbyt dobrze znamy, ale wówczas okazuje się, jak ważne są dialogi między Fryderykiem (?) i Kimś. Komentując wydarzenia z opowieści, przywracają, a raczej sprawdzają dobrze znane, a tak bardzo wyświechtane słowa: Prawo, Demokracja, Miłość. To nie jest powieść-traktat filozoficzny. Powiedziałbym, że to powieść-esej, rwana, szamocząca się w ogniu polemik i mrocznych, przesiąkniętych brudnym i wysublimowanym erotyzmem opowieści. A jednocześnie każde zdanie w tej powieści jest ważne, każda sytuacja przemyślana i wykorzystana na wiele sposobów – co nie oznacza, że nie pozostawia miejsca wyobraźni. Trzeba jej używać i to bardzo dużo, ponieważ narrator nas nie rozpieszcza: interesują go wyłącznie słowa, fakty, zdarzenia, więc niewiele tu opisów, a i te, które okazały się niezbędne, zredukowane są do minimum. Czy to dobry Prezent na wakacje? A czy jest lepszy moment w natłoku codzienności, by oderwać się od Ważnych spraw i pomyśleć o tych Najważniejszych? Gdy rozwijamy taki Prezent, musimy być przygotowani na nieznane. Autor, a za nim moja skromna osoba, podpowiada oczywisty, ale niezbędny klucz: Fryderyk Nietzsche. Nie zawsze rozumiany (z czym zmaga się również w powieści), jeden z najważniejszych myślicieli, który – chcemy czy nie – wpłynęli na XX wiek. Odchodzący pisarz wybiera go (lub jego myśl) na partnera ostatniej dyskusji, a jednocześnie tak prosto wykłada czytelnikowi, jak powinno czytać się literaturę. Zostawia po sobie niezwykły Prezent, daje nam wszystkim narzędzie do rozumienia świata tekstu. Nie tylko swojego, ale tak naprawdę każdego – wskazuje, jak powinniśmy balansować między narracją a myślą, między bohaterem jako postacią a bohaterem-nośnikiem idei. No tak, nie każdego – tylko tego „nie dla idiotów”. To powieść dla czytelników i pisarzy, każdego, który z literatury chce wynieść coś naprawdę dla siebie, a nie tylko przemknąć kanałami metra, znaleźć kolejnego milenijnego zabójcę czy odkryć sekrety arabskich żon. Dla mnie był to niezwykły Prezent, którym bardzo chciałem się z Państwem podzielić w ten wakacyjny wieczór. Tytuł: Nietzsche na balkonie Tytuł oryginału: Federico en su balcón Autor: Carlos Fuentes Przekład: Barbara Jaroszuk Wydawnictwo: Świat Książki Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 348 ISBN: 978-83-7943-856-3

114


I TY MOŻESZ ZOSTAĆ PĘDZĄCYM JELENIEM! Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że ktoś pędzi. Jeden będzie pędził gdzieś lub po coś*, co jest rzeczą banalną, drugi po prostu będzie pędził. Tylko że owe „po prostu” wcale nie jest proste. Trzeba znać zasady, trzeba pamiętać o regułach, trzeba używać rozumu, a na koniec – trzeba wiedzieć, co się chce z uzyskanym w procesie pędzenia destylatem zrobić. Książka Andrzeja Fiedoruka ma nam to wszystko ułatwić. Teoretycznie. A jak to wygląda w praktyce? Z ostatniej strony okładki możemy się dowiedzieć, że Autor jest socjologiem i historykiem, „którego pasją jest historia pokarmów i obyczajów żywieniowych”. Efektem tej pasji jest cykl audycji radiowych oraz kilkadziesiąt książek, jedną z których jest „Okowita, przepalanka, nalewki i miody pitne”, której drugie, poważnie poprawione i uzupełnione wydanie trzymam w ręku**. Co znajdziemy w tym opracowaniu? Skróconą historię alkoholi, tak przez pryzmat poszczególnych jego gatunków, jak i z punktu widzenia ludzkości – to raz. Tematyka ta otwiera i zamyka książkę. Dwa, to podstawy pędzenia destylatów: czym to robić, z czego to robić (35 przepisów na zacier!) i, co najważniejsze, jak to robić, żeby nikomu nie stała się krzywda***. Kolejna część książki jest poświęcona trudnej sztuce zestawiania i przechowywania wódek, nalewek, likierów i kremów, której uzupełnieniem jest równe trzysta przepisów współczesnych i ponad osiemdziesiąt historycznych. Trzy, najkrótsza chyba część książki, to omówienie problematyki tworzenia win i miodów. I wreszcie cztery – znajdziemy tu garść porad i przepisów mistrza w dziedzinie nalewek, Hieronima Błażejaka. Na początek to, ku czemu z początku rwało się serce nieświecie – bimbrownicwo. Od razu muszę powiedzieć, że wiedza zawarta w tej książce absolutnie wystarczy do rozpoczęcia przygody z destylacją. A ze względu na ilość przepisów może też być nieocenioną pomocą w razie nadejścia ciężkich czasów. I to podwójnie, bo nie tylko będziemy mogli wyprodukować alkohol etylowy dla swoich i metylowy dla innych (nawet tych ze wschodu, częściowo odpornych na metyl), to jeszcze będziemy wiedzieli, jak to zrobić najekonomiczniej i z czegokolwiek. Bez kozery można powiedzieć, że pierwszy krok na drodze ku zostaniu lokalnym Jakubem Wędrowyczem mamy dzięki temu opracowaniu zapewniony. Troszkę żałuję, że Autor jest pasjonatem tematu, a jednocześnie socjologiem i historykiem, a nie chemikiem, bo przez to udało mu się skutecznie „sprzedać” czytelnikom parę bimbrowniczych mitów****. Na szczęście nikt nikomu nie broni, aby po przeczytaniu książki sięgnąć też do innych źródeł, na przykład specjalistycznych for internetowych, gdzie pojawiają się również chemicy-pasjonaci i gdzie te mity zostały dawno już obalone. Poza tym, są to baboły bimbrowniczo-ideologiczne, które nie przyniosą żadnej szkody, a więc takie, do których każdy ma prawo. Druga rzecz, która najbardziej mnie zainteresowała, to historia alkoholi oraz ich spożywania, pełna anegdot, cytatów ze starych książek. Rzecz fajnym, gawędziarskim stylem napisana, ale nie pozbawiona błędów. Wg mnie niepotrzebnie została rozbita na dwie części i, niestety, trochę zaniedbana na poziomie

115


redakcyjno-korektorskim – zdarzają się błędy stylistyczne (np. powtórzenia – najlepszy przykład to dwukrotnie omówiona historia armaniaku), literówki. Wpadałem na takie cosie najczęściej w końcówce książki. Nie ma tego dużo, ale to, co jest, troszeczkę psuje odbiór tak ślicznie i praktycznie wydanej – grzbietowoszytej, okładkowolakierowanej i zatasiemczonej***** – książki******. Trzecia rzecz, która przed lekturą interesowała mnie najmniej, a do której po lekturze mój stosunek zmienił się diametralnie, to część dotycząca wódek, nalewek i innych, słodszych i/lub gęstszych alkoholi. To zdecydowanie najważniejsza i najbardziej wartościowa część książki, i to nie tylko za zawartość łącznie około czterystu przepisów (opartych o kilkaset różnych składników), ale też ze względu na sporą ilość porad i informacji dotyczących tego, jak przygotować tego typu produkty. W końcu zrobić spirytus to betka, zrobić go nadającym się do picia, to troszkę tylko trudniejsza betka, ale wykorzystać go tak, żeby jego picie niosło ze sobą przyjemność obcowania z bogactwem smaków i aromatów w niczym nie związanych z zapachem i smakiem samego spirytusu, czy drożdży*******, to już całkiem inna kwestia. Najbardziej krytycznie odnoszę się do maniery Autora, który uwielbia cytować inne, przeważnie dużo starsze opracowania z tej dziedziny, można by wręcz rzec, kultury i sztuki. Z jednej strony, to świetna rzecz, bo sam pewnie nie miałbym nigdy możliwości sięgnięcia do tych źródeł, ale z drugiej – nie wiem, czy tak częste przytaczanie sporych, często ponadstronicowych fragmentów cudzego tekstu, to jeszcze jest cytowanie. Moja ocena? Gdyby nie baboły bimbrownicze, ździebko niedopracowana korekta końcówki książki i moje wątpliwości w kwestii cytowania, 10/10 należałoby się bez gadania. Ale w tej sytuacji dać mogę jedynie 8/10. Może „Okowita, przepalanka, nalewki i miody pitne” nie zasługuje na miano „kompendium wiedzy”, ale bezsprzecznie jest świetnym, praktycznym poradnikiem i przewodnikiem po cudownym świecie smakowitych procentów. I jako taki zwyczajnie powinna się znaleźć w domu każdego szanującego się nalewkarza czy bimbrownika. W moim już jest. A tak w ogóle, to mam wrażenie, że w najbliższym czasie, wręczając wujkom i braciom prezenty, będę cokolwiek książkowo-monotematyczny. Tytuł: Okowita, przepalanka, nalewki i miody pitne Autor: Andrzej Fiedoruk wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 15.06.2016 Liczba stron: 352 (w tym absolutny brak reklam) ISBN: 978-83-7785-973-5

* Prawdziwi szczęściarze mogą też pędzić do kogoś. ** Nie miałem w ręku pierwszego wydania, więc nie jestem w stanie stwierdzić, na ile wydanie drugie jest poprawione i uzupełnione. *** C o prawda aparatura do destylacji ma zbyt małą moc, żeby wynieść nas na orbitę, ale w połączeniu z butlą z kuchenki gazowej to i z pół klatki w bloku da radę obrócić w perzynę. **** N a przykład to, że z każdego surowca zawsze dostaniemy inny smakowo wyrób końcowy. Przy stosowaniu się do zasad pędzenia i przy aparaturze dobrej jakości jest to zwyczajnie niemożliwe. A jedyną różnicą będzie wyłącznie moc destylatu. Jak to mówią – jak się nie obrócisz, chemia zawsze strzeli Cię w potylicę. ***** Z naczy, chodzi o tasiemkę-zakładkę, a nie pasożyta wyglądającego tak ździebko jak miarka krawiecka.

116


****** M am wrażenie, że to przypadłość większości kolejnych wydań jakiejś książki – któremu wydawcy chciałoby się w czasach permanentnego wydawniczego kryzysu po raz kolejny inwestować w poprawianie błędów, nawet jeśli książka została w przysłowiowym międzyczasie uzupełniona o dodatkowe treści. ******* Jeśli ktoś nie przeczyta uważnie części dotyczącej pędzenia bimbru, oczywiście.

117


ZŁO Marcin Knyszyński Krwawy Południk to jedna z powieści Cormaca McCarthy’ego, których akcja osadzona jest w XIX wieku w Ameryce Północnej. McCarthy pokazuje inny Dziki Zachód niż ten wykreowany przez filmy z pierwszej połowy XX wieku. Nie spotkamy tu Johna Wayne’a w świeżo wypranej i wyprasowanej koszuli, nie ma tu również Kirka Douglasa z błyszczącym uzębieniem i wypomadowanymi włosami. To nie jest także spaghetti-świat Sergio Leone, gdzie pomimo zupełnie innej estetyki niż z Rio Bravo, czujemy jednak w tle pastiszowe promieniowanie łagodzące efekt przekazu. Świat McCarthy’ego to bardziej antywestern Peckinpaha i Eastwooda, tylko że przedstawiony jeszcze bardziej dosadnie, z maksymalną rozdzielczością, wręcz bijącą swoim, pociągniętym do maksimum naturalizmem w czytelnika. W 1849 roku pewien piętnastoletni chłopiec, zwany przez narratora po prostu „dzieciakiem”, po ucieczce z domu od swojego ojca, wdowca-pijaka, trafia do pewnego miasteczka w północno-wschodnim Texasie. Zdany tylko na siebie, torujący sobie drogę przemocą, jako jedynym wyuczonym sposobem na życie, poznaje demoniczną postać sędziego Holdena. Charyzmatyczny, budzący respekt nie tylko swoim dwumetrowym wzrostem, lecz również inteligencją i bezwzględnością mężczyzna, urasta w oczach dzieciaka do rangi jakiegoś nadczłowieka, istoty spoza znanych mu ludzkich schematów. Sędzia Holden okazuje się być członkiem bandy łowców skalpów, której przewodzi oszalały, opętany koniecznością siania terroru John Glanton. Dzieciak dołącza do grupy Glantona i wstępuje na ścieżkę bezprawia, ścieżkę takiej makabry, która istnieje tylko w nielicznych literackich światach. Takich jak świat wykreowany przez Cormaca McCarthy’ego. Świat spróchniały, rozpadający się, podlegający niezwyciężonej entropii bardziej niż mogłoby się nam wydawać. Świat z widokiem na archipelagi prowizorycznych, płytkich grobów, na gęsto zwisające szubienice, na stada krążących sępów i worki pełne skalpów, świat-leksykon wymyślnych sposobów zadawania śmierci i cierpienia, świat zasypany pyłem, śmierdzący prochem, potem, krwią i moczem, rozgrzany palącym słońcem i ogniem płonących chałup, dźwięczący kwikiem konających koni, wrzaskiem gwałconych kobiet i wyciem skalpowanych dzieci, świat o smaku spleśniałego, suchego chleba, na pół surowego mięsa znad ogniska i stęchłej wody z kałuży. O autorze mówi się, że demitologizuje Dziki Zachód. Nie przeczę temu, jednak nie faworyzowałbym tej właściwości jego prozy. Umieszczenie akcji w tym właśnie miejscu i czasie daje dobry materiał do budowy autorskiego przesłania, zaakcentowania motywu przewodniego całej literatury McCarthy’ego. Chodzi o zło, jego ideę, która nie potrzebuje wielkich uzasadnień czy usprawiedliwień. Pisarz pisze o różnych rodzajach zła, różnych jego manifestacjach i źródłach. Zło Johna Glantona to jego narkotyk. Przemoc powstająca z rozpędu, narastająca, stanowiąca pokłosie przemocy wcześniejszej i będąca zarzewiem kolejnej, dająca oczywiście wymierne korzyści, ale przede wszystkim będąca źródłem przyjemności. Co gorsza, jedynym znanym źródłem. Zło dzieciaka funkcjonuje jako konieczność środowiskowa, efekt umieszczenia człowieka w otoczeniu wymuszają-

118


cym stosowanie przemocy w celu przetrwania, okrucieństwo będące po prostu sposobem na życie. Co gorsza, jedynym znanym sposobem. Zło sędziego Holdena, jako zło w stanie czystym, nieśmiertelna idea. Sędzia to najbardziej enigmatyczna postać w książce, bóg chaosu, apokaliptyczna wręcz istota, popełniająca zbrodnie w sposób wyrachowany i zimny. Postać cynicznie tłumacząca swoje bestialstwa ideą zła, które jest siłą rozwojową ludzkości i uzasadnieniem istnienia ludzkiej rasy. Co gorsza, jedynym uzasadnieniem. Zło bowiem w świecie Krwawego Południka wywodzi się z tej dziwnej aberracji naszej rzeczywistości, zwanej człowiekiem. Bo tym jest właśnie człowiek w tej powieści – zwykłym wynaturzeniem przyrody, która przecież nie zna pojęcia zła w oderwaniu od pojęcia człowieka. Bohaterowie powieści to widma, wyróżniające się tylko tym, że wydają odgłosy, które przypadkowo układają się w zrozumiałe zdania. Istota człowieka wpleciona jest w mozaikowe tło świata przedstawionego tak mocno, że dialogi, które owe istoty prowadzą, są dosłownie elementem opisowym. Człowiek nie stoi w centralnej pozycji w stosunku do innych elementów świata, jest takim samym nic nieznaczącym pyłkiem jak zwierzęta, rośliny czy wręcz kamienie przy drodze. Ludzie nie mają żadnych wewnętrznych przemyśleń, żadnych psychologicznych przybudówek do swej fizycznej postaci, które pozwoliłyby określić ich „bohaterami z krwi i kości”. I tylko ta jedna, mała z punktu widzenia wszechświata a wielka z punktu widzenia czytelnika, rzecz, jaką jest ludzkie umiłowanie do czynienia zła, robi różnicę. McCarthy nie ocenia swoich bohaterów, nie analizuje pobudek ich działania. Nie wyrokuje, nie gani, nie próbuje też usprawiedliwiać. Pisze prostym, zdystansowanym, reporterskim sposobem o wydarzeniach, o niczym więcej. Pisze tak samo beznamiętnie niezależnie od tego czy opisuje zwykłą wędrówkę przez leśne bezdroża czy pobojowisko i stosy spalonych trupów. I jest jednocześnie jedynym znanym mi autorem, którego proza charakteryzuje się wielką prostotą i surowością tekstu, ale jednocześnie wielkim, emocjonalnym wpływem na czytelnika. Bo w Krwawym Południku nie doświadczamy emocji uderzających w nas falami, po których się zbieramy i szykujemy na kolejny przypływ. Tu chodzi o coś innego, o wyczuwalny cały czas niepokój, o narastające konwulsje naszego wewnętrznego poczucia sprawiedliwości, o hipnotyczny trans, w który wpadamy za każdym razem gdy wracamy do lektury. To ta zimna, biblijna narracja, jej stonowany, spokojny tembr literackiego głosu wwierca się nam głębiej w psychikę niż moglibyśmy się spodziewać. „Świat nie może być aż tak zły” – mówimy. „Człowiek nie może być aż tak wyzuty z tych wszystkich cech, które o jego człowieczeństwie stanowią” – mówimy. Chyba się jednak mylimy, otóż może. Tytuł: Krwawy Południk Tytuł Oryginalny: Blood Meridian Autor: Cormac McCarthy Tłumaczenie: Robert Sudół Wydawca: Wydawnictwo Literackie Data wydania: Czerwiec 2010 Liczba stron: 444 ISBN: 9788308044766

119


KACZYNSKI Aleksander Kusz Znamienny tytuł. Na szczęście bez podtekstów politycznych, których to staramy się unikać na Szortalu. To nazwisko autora, którego komiks mam zamiar Wam właśnie omówić. Komiks jest krótki, liczy zaledwie 136 stron. A wiecie, że ja do krótkich komiksów zazwyczaj nie siadam. Jeśli chodzi o prozę lubię krótkie opowieści, jednak w komiksie preferuję te dłuższe, albo wydania zbiorcze. Tutaj jest inaczej, bo w tym wypadku więcej i tak nie mogło być. Jest bardzo dobrze wyważony. Bo to nie jest komiks typu: zabili go i uciekł, ale to prawdziwa powieść graficzna, a właściwie powinienem napisać moralitet graficzny. Tom Kaczynski (w nocie copyrightowej mamy Tomasz, ale dalej już tylko Tom) napisał scenariusz i jest autorem rysunków. Znaczy się omnibus taki nam się objawił. Właściwie wszystko zrobił sam (no, komiks został przetłumaczony na język polski przez Grzegorza Ciecieląga, ale to wyjątek). Jak sobie przypomnę tę całą ekipę, którą musiałem wypisywać przy omówieniu Śmierci Gaimana, to widać dużą różnicę pomiędzy mocno promowanymi popem (no, nie oszukujmy się, Gaiman jest świetny, ale nawet ja – człowiek zaślepiony na jego punkcie, widzę, że to ogólnie maszynka do zarabiania pieniędzy), a komiksem awangardowym, niszowym. Tutaj twórca prawie wszystko robi sam i chyba dobrze, bo wie, co robi i za co odpowiada. Testując apokalipsę to właściwie zaprzeczenie komiksów, które zwykle czytuję. Chociaż nie czytuję o tych z bielizną na wierzchu, jeszcze nie, ani tych o bohaterach w maskach i z dużą siłą też jeszcze nie. Testując apokalipsę to krótki komiks o następującej szacie graficznej – miękka okładka, zwykły papier, karty klejone, kolory takie, jakby kot napłakał (nie wiem, ile kot płacze, nigdy nie miałem kota, dobrze wiecie, że psy są o wiele mądrzejsze, ale myślę, że pewnie mało albo wcale, skoro tak się mówi), normalnie zaprzeczenie Sandmana. Ale to jest bardzo dobry komiks, po prostu. Zestaw dziesięciu komiksów, niektóre krótkie, bardzo krótkie, niektóre dłuższe, niektóre bardzo długie (jak na ilość stron, zaznaczam delikatnie). Są to opowieści miejskie, ale nie jest to urban fantasy, to nie ten gatunek. Komiksy te są miejskie w formie. To znaczy są to opowieści o mieście, o miastach, oraz o ludziach mieszkających, albo pracujących w tych miastach. To opowieści o współczesnym mieście, które zjada samo siebie wraz z żyjącymi, albo wegetującymi w nim ludźmi. Komiksy były pierwotnie drukowane w prasie od 2006 roku. Warstwa graficzna to dziwny punkt, powiedziałbym, że bardziej słaby, niż dobry. Widać, że grafika jest potrzebna tylko do oddania myśli, przemyśleń, a nie po to, żeby wzbudzić w nas euforię graficzną. Ale to w ogóle nie przeszkadza, a wręcz jest świetnie dobrane do całości, bo poprzez tak minimalistyczne kreski, mocno kreślone i jednorodne kolory Kaczynski uzyskuje efekty odosobnienia, braku spójności, pewnego odrealnienia. Autor wymyślił sobie, że każda część będzie ry-

120


sowana innym kolorem i mocno się tego trzyma. Więc na przykład w pierwszym mazia sobie całość zielonym kolorem, jak leci. W drugim natomiast upodobał sobie czerwony, itd., do samego końca, czyli do dziesiątego komiksu. Oczywiście mamy jeszcze kilka odcieni szarości. Ale nie wyobrażam sobie, że ten zbiór można było inaczej pokolorować, tutaj to pasuje, oddaje stylistykę zbioru, pomysł główny autora. Oddaje pewien nastrój, który bardzo dobrze osiąga. Nie będę Wam opisywał treści poszczególnych komiksów, bo nie ma to żadnego sensu. Tutaj treść jest podporządkowana idei, pomysłowi, tutaj właściwie nie ma akcji, z jaką spotykamy się gdzie indziej. To miejscami przypowieść, moralitet, jak wcześniej napisałem, a nie czysta opowieść. Warstwa tekstowa sprawia wrażenie bardzo naukowej. Autor często pisze tak, jakby przygotowywał wykład akademicki. Nie trzeba nam nic tłumaczyć, przecież jesteśmy ambitnymi studentami, mamy sobie to sami znaleźć. Ale nie wyobrażam sobie, że mógłby to zrobić inaczej. Bo tak to świetnie pasuje do całości. Po prostu. Oddaje zimno tej opowieści, odczłowieczenie, zarówno opowieści, jak i miasta, o którym jest dana historia. W materiałach prasowych znalazłem zdanie, że Kaczynski to Ballard komiksu. Pewnie nawet gdybym tego nie przeczytał, to i tak po przeczytaniu (tutaj to słowo bardzo pasuje, przeczytania, a nie pooglądania) tego komiksu miałbym skojarzenia z wczesnym Ballardem. Bo to trzeba zaznaczyć, że największe skojarzenia miałem z wczesnymi opowiadaniami Ballarda oraz krótkimi powieściami, zwłaszcza Wyspą. Nawiasem mówiąc, świetna powieść, bardzo polecam! Testując apokalipsę to zestaw opowieści na różnym poziomie. Niektóre są dobre, inne świetne, pozostałe tylko poprawne. Jednak całość otrzymuje ode mnie wysoką ocenę. Są to opowieści o tym, że człowiek jest tylko trybikiem w maszynie, że miasto, jako organizm, nie będzie się nim przejmować, że wszystkie zamieszkujące je jednostki są tylko po to, żeby dobrze coś wykonać w wyznaczonym czasie. Miasto nie przejmuje się tym, czy mamy czas, ochotę czy umiejętności. To wszystko nieważne, jesteśmy ludzkimi robotami, które mają znać swoje miejsce i czas. A potem, po wykonaniu przeznaczonego nam celu, zostajemy wyrzuceni na śmietnik historii, w tworzeniu której właściwie w ogóle nie braliśmy udziału. Ludzie opisani w komiksie to jednostki nieprzystosowane, nie umiejące sobie radzić w życiu. To introwertycy, którzy błądzą na skraju miasta, na skraju społeczeństwa. Brzmi to trochę trywialnie, ale jak już pisałem, jest to podane w bardzo dobrej formie, zarówno graficznie, jak i tekstowo (oczywiście w formie pasującej do tego, co autor chciał nam przekazać). To nie jest komiks do szybkiego przełknięcia, do szybkiego przeczytania. Trzeba go sobie dozować, bo nadmiar szkodzi. Za to dawkowanie w sam raz jest idealne. To nie jest także komiks dla wszystkich, bo specyficzna forma tekstowo graficzna może odrzucać. Za to, jeżeli spodoba Wam się ta forma, to niektórymi komiksami będziecie oczarowani, tak jak ja. Polecam! Wiedziałem, że będzie nietypowo, chciałem nietypowo i dostałem. Cieszę się, że sięgnąłem po tę pozycję.

121


Autor: Tom Kaczynski Rysunki: Tom Kaczynski Tytuł: Testując apokalipsę Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) Tłumacz: Grzegorz Ciecieląg Data wydania: sierpień 2016 Liczba stron: 136 ISBN: 978-83-8069-135-3

122


DRUGA NOGA NEILA GAIMANA Aleksander Kusz I cóż ja biedny żuczek mam zrobić? No przecież nie potrafię zakwitnąć, ani się teleportować. To mniej więcej tak samo niemożliwe, jak napisać źle o Gaimanie. Wprawdzie kiedyś prawie mi się to udało, a chodziło o książki dla dzieci (nie piszę tu o Koralinie, czy M jak Magia, bo to są książki w sam raz dla takiego opóźnionego nastolatka jak ja, nawet Wilki w ścianie są w sam raz), ale pomyślałem wtedy, że twórczość dla dzieci to nie jest Gaiman. Może przydarzył Mu się taki pisarski epizod z powodów finansowych? Po przeczytaniu Interkosmosu też byłem blisko negatywnej recenzji, ale tę powieść Gaiman napisał w duecie z innym autorem, przypuszczam więc, że przede wszystkim użyczył książce swoje nazwisko. No, z czegoś trzeba żyć, nieprawdaż? Cały czas próbuję Wam napisać, że kiedy natraficie na moje omówienie pozycji Gaimana, to nie powinniście się spodziewać negatywnej oceny, innymi słowy, raczej powinniście się spodziewać moich achów i ochów, bo chodzi przecież o Gaimana. Nawet dla mojego głównego Guru – Dicka nie jestem tak pobłażliwy, bo wiadomo, Dick nie zawsze pisał dobrze, bo na chleb dla tysiąca żon i dzieci musiał zarobić. A jak wygląda sytuacja Gaimana? Sam nie wiem, jeszcze nie czytałem jego biografii. Może też ma tysiąc żon i dzieci? Teraz mam zagwozdkę, muszę to sprawdzić. Spójrzcie na stopkę, zobaczcie ile osób pracowało przy tym komiksie, niesamowite, nie? Jak oni to robią? Tak, wiem, że przemysł itd., ale i tak jestem ciekawy. Może przesyłają sobie materiał pocztą elektroniczną, coś poprawią, dodają kolorki i przesyłają dalej. A może są zamykani w jednym miejscu, z którego mogą wyjść dopiero po skończeniu pracy. Muszę o to spytać gości z Vertigo. Tak, właśnie omawiam Wam Śmierć, czyli komiksową opowieść o siostrze Sandmana. To taki spin off Sandmana (Uwaga! Uwaga! Alek popisuje się nowo poznanym słowem, należą się oklaski, a nawet brawa, jak nie burza oklasków!). Gaiman zauważył, że źródełko Sandmanowe wyczerpało się. Sam je sobie zamknął, więc sam jest sobie winny, ale za plus trzeba Mu poczytać, że miał świadomość, że nie można tego komiksu ciągnąć w nieskończoność. A tutaj czynsz trzeba zapłacić, czasami jakąś książkę też kupić, czy coś, więc może by tak pokombinować co nieco z innymi postaciami z Sandmana? (ależ nie, ja wcale nie jestem złośliwy, ja po prostu nie zostałem w ogóle stworzony do złośliwości, ja aniołek jestem, czy coś podobnego, ale większego). Tak więc wymyślił Gaiman, że w Sandmanie pojawiają się epizody opowiadające o Śmierci, siostrze Sandmana, dlaczego by więc nie stworzyć kilku dodatkowych? I tak oto powstał zbiór Śmierć Gaimana, który właśnie Wam omawiam. I co? Niestety, albo stety, to bardzo dobra pozycja, bez dwóch zdań, po prostu. Na początek kilka księgowych faktów, czyli taki mój osobisty wstęp po wstępie. Wydanie Egmontu jest, jak zwykle, rewelacyjne, to powtarzam prawie za każdym razem. Twarde okładki, klejone, kredowe karty, dobre, nasycone ko-

123


lory. Czego chcieć więcej? Komiks liczy 320 stron, dużo, poszczególne tomy Sandmana miały zwykle mniej stron. Ale, co należy zapisać na niekorzyść pozycji, właściwych opowieści komiksowych jest tylko 260. Pozostałe strony to Galeria Śmierci, czyli jak przeróżni twórcy komiksowi wyobrażają sobie Śmierć w wykonaniu Gaimana, oraz wielkie nieporozumienie, czyli sześciostronicowy komiks o AIDS, opowieść Śmierci na temat tej choroby. Ewidentnie powstała na zamówienie. To tekst dobry w 1994 roku, ale w reedycji z 2016 roku można go było sobie podarować. Na koniec mamy biogramy twórców, których mamy dużo, więc i biogramy zajmują trzy strony. A w środku dostajemy to, co chcieliśmy dostać, czyli kilka opowieści o Śmierci, siostrze Sandmana, która wydaje się być o wiele bardziej poukładana od brata. Wydaje się rozumieć koleje losu, a wręcz jest poważnym ogniwem losu człowieczego. Łącznie mamy siedem opowieści. Pięć, które były wydane już wcześniej, dwa w Sandmanach, trzy w innych pozycjach, a dwie opowieści, najdłuższe, za co chwała Gaimanowi, bo się postarał, są napisane specjalnie do tego zbioru. Na początek mamy bardzo emocjonalny, osobisty wstęp Tori Amos. Nie za długi, nie za krótki, taki w sam raz, żeby pobudzić nas do jeszcze lepszego odbioru komiksu. Potem na przemian mamy komiksy już nam znane z innych pozycji oraz te dłuższe, premierowe, które składają się na każdy z trzech rozdziałów. Podoba mi się pierwsza opowieść o Śmierci, zatytułowana Odgłos Jej skrzydeł. Jest nostalgiczna. To prosta opowieść o życiu i śmierci, o powinnościach, o losie, który jest nam pisany. Zaraz wszedłem w opowieść, zaraz przypomniałem sobie, za co lubię komiksowego Gaimana. To wszystko właśnie tam jest. Fasada to opowieść o Rainie, ale tak naprawdę to opowieść o Śmierci, o jej pracy i oczekiwaniach. Również o tym, że Śmierć nie zawsze oznacza to, co zazwyczaj myślimy. Nie jest to najlepszy kawałek z tego zbioru, ale przekazuje nam parę przemyśleń Śmierci. Zimowa opowieść to najkrótsza, kilkustronicowa opowieść narysowana przez innych twórców, pokazująca nam, że trzeba próbować dobrze żyć, bo nawet Śmierć po długich latach polubiła swoją pracę. Wysoka cena życia to pierwsza z nowości, dłuższa opowieść o Sextonie Furnivalu, doświadczonym przez życie szesnastolatku (mówi o sobie, że ma już prawie szesnaście i pół), który postanawia zakończyć swoje życie. Spotyka Didi, której cała rodzina zginęła w wypadku. Ona to właśnie oprowadza go po świecie, życiu, pokazuje mu miejsca, sytuacje, emocje, których do tej pory nie doświadczał. Dobra opowieść, prawie opowieść drogi, w której o dziwo najlepszą postacią jest Szalona Hettie. Koło – następna krótka, dziesięciostronicowa historia opowiada o następnym nieszczęśliwym nastolatku (czyżby Gaiman miał jakieś przemyślenia z lat młodzieńczych?), który pragnie uzyskać od Boga wyjaśnienia śmierci mamy. Spotyka Śmierć, która próbuje wyjaśnić mu życie, niestety nic pozytywnego nie mówi. Bardzo nietypowa część, zwłaszcza pod względem rysunkowym: nietypowe klatki, całkiem inna Śmierć, wiadomo, że inny rysownik. W tym jednak wypadku postać Śmierci najbardziej odbiega od pierwowzoru stworzonego przez Mike’a Dringenberga. Pełnia życia to druga i ostatnia premiera w tym zbiorze. To historia o Foxyglove i Hazel znanych nam już z innych opowieści. Tym razem partnerki stają przed innymi, o wiele poważniejszymi problemami. Śmierć odwiedza ich świat i muszą mocno przemodelować swoje po-

124


dejście do życia, do współpracy, do przyjaciół. No i dowiadujemy się, co myśli o życiu i śmierci model prezentujący bieliznę męską (ciekawie brzmi, nieprawdaż?). Ostatnia historia to Śmierć i Wenecja, znana nam już wcześniej z Sandmanów. Bardzo mi się podobała i nie dlatego, że nominalnie opowiada o hrabim, który postanowił zabić się poprzez zmiażdżenie przez słonia w momencie szczytowania pomiędzy dwoma dziewicami. Podobały mi się pastelowe obrazki z życia, tak różne od tematu komiksu, tak, że nawet nie przeszkadzała mi znowu inna rysunkowa Śmierć. Podsumowując – dobrze wiecie, co napiszę, że dobra, że Gaiman, że rewelacja, bo świetne obrazy i pomysły. Tak, ale przede wszystkim urzekła mnie kreacja Śmierci, taka nostalgiczna, pogodzona z, jak to napisać, losem, życiem, posłuszeństwem wobec nieuniknionego. Świetny pomysł, wykonanie rysunkowe także bardzo dobre, choć przyznaję, że przeszkadzały mi ‘różne’ Śmierci w poszczególnych częściach. Jednak najbardziej podoba mi się ta ‘kanoniczna’ pierwotnie stworzona przez twórców Sandmana. Jak zwykle u Gaimana, bardzo dobra pozycja, właściwie nie odbiegająca od Sandmanów. Śmierć, pomimo swojego okrutnego imienia jest nad wyraz pociągającą istotą. Autor: Neil Gaiman Rysunki: Chris Bachalo, Mark Buckingham, Mike Dringenberg, Coleen Doran, P. Craig Russell, Malcolm Jones III Kolory: Steve Oliff, Matt Hollingsworth, Daniel Vozzo, Lovern Kindzierski, Jon J Muth, Alex Bleyaerd, Rob Ro Okładka: Dave McKean Tumaczenie: Paulina Braiter Tytuł: Śmierć Wydawnictwo: Egmont Data wydania: lipiec 2016 r. Liczba stron: 320 ISBN: 978-83-281-1698-6

125


ANGELI EX MACHINA Anna Szumacher Staram się śledzić rynek książek, których gatunek można określić jako angel fantasy. W polskiej literaturze pierwszym skojarzeniem oczywiście będą dzieła Mai Lidii Kossakowskiej. Anioł, trzynasty, przewijał się przez twórczość Anny Kańtoch. Pierzaści pętają się wraz z Lokim u Kuby Ćwieka. Do angelo– i demonologii zaglądają Aneta Jadowska czy Katarzyna Miszczuk. Niby jest w czym wybierać, ale cały czas – jako czytelnik – czuję pewien niedosyt*. Czekam na coś, co powali mnie na kolana i zmusi do wznoszenia pieśni pochwalnych ku chwale autora. Dlatego kiedy pojawiły się zapowiedzi powieści Dariusza Domagalskiego, „Angele Dei” byłam pierwsza w kolejce po książkę. Okazało się, że nie jest to lektura najwyższych lotów (haha, taki anielski żarcik). Prawdę mówiąc, mam raczej odruch spalenia tego dzieła w najbliższym kotle piekielnym. Postaram się zacząć od jakichś pozytywów. Nie ma ich dużo, więc pójdzie szybko, ale jednak jakieś są. Przede wszystkim Domagalski miał niezły pomysł na sił piekielnych, boso tego kolejne wydarzenia i rozdziały podporządkowane są Wielkim Arkanom z Tarota – szkoda, że Domagalski nie wykorzystał ich potencjału, tylko na siłę podciągał wydarzenia i dialogi pod konkretną kartę, tak naprawdę ograniczając się tam, gdzie mógł się rozwinąć. Drugą rzeczą, którą ewentualnie można podciągnąć pod pozytywy, jest strona merytoryczna całego projektu. Autor musiał sporo czasu poświęcić na przekopywanie się przez wierzenia hebrajskie, judaistyczne, babilońskie, a nawet japońskie. Dokładnie przestudiował encyklopedię aniołów, co nowi w temacie mogą uznać za ciekawostkę informacyjną. Na niezłym pomyśle początkowym i podkładzie teoretycznym „Angele Dei” niestety się kończy. Im dalej w fabułę, tym bardziej ma się ochotę zapytać Domagalskiego: Panie, jak panu się udało tak to spie… Co już od początkowych stron bolało przy czytaniu, to błędy. Normalne, zwyczajne błędy, które robi początkujący autor. Taki, co pisze biegiem opowiadanie i wysyła je gdzie popadnie, nawet nie czytając swojego tekstu powtórnie. Taki, który uważa, że jest genialny, a wszystkie jego babole powinni poprawiać redaktorzy i korektorzy, bo przecież od tego są. Przykłady? Jeden z bohaterów, „John Smith” po nocy wydzwania do prawników i senatorów, bo autor najwyraźniej nie ogarnął pory dnia. Bohaterka, o której cały czas pisane jest „nieznajoma” i „kobieta” nagle dorabia się imienia, mimo, że nigdzie i przez nikogo nie była wcześniej przedstawiona. Co w ogóle wydaje się bezsensownym działaniem, bo kilka stron później odkryte jest jej prawdziwe oblicze i następuje zmiana imienia na autentyczne. Ta sama bohaterka na ostatnich dwóch stronach dorabia się skrzydeł (!), mimo, że nie jest aniołem, natomiast autorowi dobrze współgrał widok nagiej laski ze skrzydłami pląsającej wśród ptaków. A już moim faworytem jest modyfikowalna aura bohaterów, która całkowicie zmienia się między 182, a 368 stroną, bo już chyba sam autor był zmęczony nieskutecznością jednego z bohaterów, który przez całą książkę nie robi właściwie nic poza pętaniem się z miejsca na miejsce. Cytat? Proszę bardzo. „Od tysiącleci Strażników otaczała tajemnica, której żaden z aniołów nie

126


potrafił rozwikłać. Nie sposób było ich wyśledzić, bo ich aura była niewidoczna. (…) Lilit zaś w połowie tylko była człowiekiem (…) Jej aura była mroczna i ledwie wyczuwalna. Tak więc Hasan kluczył bocznymi drogami, które prowadziły donikąd” zmienia się w kilka fabularnych dni w opis: „Hasan mógł docisnąć gaz do podłogi. Z każdym przejechanym kilometrem asasyn coraz silniej wyczuwał aurę Strażnika. Wiedział już, że jest blisko celu. Z Markiem Burzyńskim na pewno była Lilit, bo jej energia emanowała na całą okolicę”. Serio? Nie no, serio? Nie jestem przesadnie szczegółowa, musiałam znaleźć odpowiednie fragmenty i zmarnować więcej czasu nad tym literackim gnomem, ale zwyczajnie nie lubię, jak się ze mnie wała robi! Szczególnie, że gnana obowiązkiem przeczytałam „Angele Dei” od deski do deski i nie było to przyjemne doświadczenie. A jak już o bohaterach mowa, dawno nie widziałam bandy tak szaro-burych, jednowymiarowych, niecharakterystycznych i stereotypowych postaci. Których przewija się w historii kilkadziesiąt. Większość z nich jest dokładnie opisana – tu wracamy do wspomnianych wcześniej encyklopedii anielskich – a jednak w zupełnie niezrozumiały sposób nie posiadają żadnych charakterów, głębi czy tak banalnej rzeczy jak osobowość. I tak, to może być wina okropnych opisów, wyglądających jakby stworzył je gimnazjalista w rozprawce szkolnej. Rycerz jest dzielny i porywczy, bo w jego opisie pojawiają się słowa „dzielny” i „porywczy”. Kobieta musi powiedzieć, że „czuje pożądanie”, by inni bohaterowie się zorientowali. I tak dalej i tak dalej. To samo dotyczy trójki Strażników, wokół których powinno się wszystko ogniskować, a są zwyczajnie bierni, nieprzydatni i fabuła nic nie straciłaby, gdyby ich nie było. Tak, z finałem włącznie, na który należy w ogóle spuścić zasłonę milczenia. I kilka ton kamieni, tak dla pewności. O ile postaci zostały potraktowane jako tło, a nie siła powieści, widać, że autor poszedł na całość przy dialogach i opisach. Po czwartym wspomnieniu, że czyjeś oczy były czarne jak najdalsze galaktyki, aniołowie tkali konstelacje (i robili z kosmosem wiele innych poetyckich rzeczy), a morza i oceany wypełniały się krwią, miałam ochotę wyć. Do tego dialogi bohaterów są sztuczne, przesadzone, wręcz teatralne. Do tego stopnia, że Domagalskiemu udało się autentycznie stworzyć sceny, w których zły bohater wpada w monolog stulecia, dając innym szansę na pozbieranie się, ogarnięcie sytuacji i poczekanie na nadciągające wsparcie. Co było kuriozalne i absurdalne, ale i tak nie tak złe, jak moralizatorskie wstawki pojawiające się co i rusz i mówiące o tym, że życie jest piękniejsze niż śmierć, należy chwytać chwilę a… zresztą, po co kopać leżącego. Jedynym pocieszeniem może być fakt, że to najgorsza książka Dariusza Domagalskiego, jaką napisał, więc jak już spalicie swój egzemplarz „Angele Dei” możecie – choć ostrożnie – sięgnąć po inną książkę z jego stajni. Wierzcie mi, nic gorszego niż lektura powyżej recenzowanej książki już was w jego twórczości nie spotka. * No dobrze, Dorota Terakowska pisała o miejscu, gdzie spadają Anioły, w taki sposób, że wywoływał ciarki na plecach.

Autor: Dariusz Domagalski Tytuł: Angele Dei Wydawnictwo: Rebis Seria: Horyzonty zdarzeń Data wydania: 2 sierpnia 2016 ISBN: 9788380620117 Liczba stron: 408

127


POŻEGNANIE Z ISLANDIĄ Magdalena Makówka

Niewiele w Polsce wiadomo o Islandii – kraju który ma ponad dwa razy mniej mieszkańców niż Łódź. Kto potrafi wskazać, jakie państwa sprawowały tam władzę, albo od kiedy wyspa jest niepodległa? Książka Huberta Klimko-Dobrzanieckiego przybliża nieco ten z pozoru odległy kraj. Autor zakochany był w Islandii od dziecka. A dokładnie od momentu, kiedy w jego ręce wpadł słoik ze śledziami, pochodzący właśnie z tego kraju. Dotrzeć na kraniec Europy nie było jednak łatwo. Na przeszkodzie stały nie tylko problemy finansowe, ale także biurokracja. Nawet wysłanie listu do tego państwa nie obywało się bez przeszkód. Należało wszak przekonać panie na poczcie do tego, że autor bynajmniej nie chce, by jego poczta trafiła do Irlandii, a sama Islandia znajduje się na mapach. W końcu, tranzytem przez Wielką Brytanię, udaje mu się dotrzeć na wyspę, gdzie spędzi dziesięć lat, ucząc się, pracując i coraz bardziej wtapiając w tamtejsze społeczeństwo. Hubert Klimko-Dobrzaniecki snuje opowieść o Islandii, o życiu tam, ale też w dużym stopniu o sobie. Pokazuje jaki wpływ na koleje jego życia miało mieszkanie właśnie tam. Poznajemy samego autora, a także ludzi, których spotkał. Są to opowieści często intymne, czasem można odnieść wrażenie, jakby narrator i jego żona byli naszymi dobrymi znajomymi. Mamy do czynienia z pewnym rozrachunkiem dekady spędzonej na skraju Europy. Wyraźnie jest to podsumowanie długiego okresu z życia oraz pożegnanie autora z Islandią. Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie musi udowadniać, że potrafi zaciekawić opowiadaną historią, świadczą o tym najważniejsze nagrody, jakie zdobył za swą twórczość. Tym razem nie jest inaczej. Kolejne strony czytelnik pochłania szybko, chcąc odkryć sekrety Islandii. I chociaż następujące po sobie opowieści często nie są powiązane, to i tak przewracamy stronice by się dowiedzieć o czym Hubert Klimko opowie nam w następnym rozdziale. W tej beczce miodu znajdzie się też łyżka dziegciu. Jest bowiem coś, czego jest stanowczo zbyt mało w całej książce. Brakującym elementem jest mianowicie Islandia. Zbyt mało tu jej kultury, historii, a także ludzi, którzy żyją na wyspie. Podczas dekady spędzonej w tym kraju autor z pewnością spotykał całkiem wielu jego mieszkańców. Niestety nie zdradza nam zbyt wielu szczegółów na ten temat w toku narracji. W trakcie opowieści i licznych retrospekcji sama Islandia gdzieś zanikała. Owszem, widać miłość Heberta Klimko do tego państwa, lecz brakowało mi głębszego przedstawienia codzienności mieszkańców wyspy, ich zwyczajów. Być może dlatego, że to co autor napisał o wyspie niezmiernie mnie zaciekawiło i po prostu chciałabym przeczytać jeszcze więcej. Na niespełna stu dwudziestu pięciu stronach nie da się jednak przedstawić wszystkiego.

128


Na koniec warto wspomnieć co nieco o samym wydaniu książki. Jest ono godne podziwu. Przyjemna w dotyku oprawa, dobrej jakości papier czynią lekturę przyjemnością. Dodatkowym atutem jest wkładka ze zdjęciami przedstawiającymi przekrój islandzkich krajobrazów. Mogłyby by być one nieco lepszej jakości, lecz są wyraźne i stanowią miły dla oka dodatek. Tytuł: Zostawić Islandię Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki Wydawca: Noir sur Blanc Data wydania: 2016 Liczba stron: 125 ISBN: 978-83-7392-600-4

129


PARLIAMO ITALIANO Magdalena Golec Zawsze miałam pewien sentyment do języka włoskiego. Bardziej taki podświadomy, ponieważ właściwie nie potrafię powiedzieć, co konkretnie się do tego przyczyniło, ani czemu tak mi się podoba. Może dlatego, że jest on taki żywiołowy, emocjonalny i melodyjny? A może to kwestia samego kraju – pełnego sprzeczności, słonecznego, bogatego w zabytki i dialekty, w którym posiłek jest celebrowaniem życia, a czas jest płynny i względny? W każdym razie, mimo tej swego rodzaju fascynacji, języka włoskiego nie poznałam. Jednak na naukę nigdy nie jest za późno, a tym bardziej na realizację swoich planów i marzeń. Wróciłam do swych dawnych zamierzeń i stąd to dzisiejsze nietypowe omówienie. Zapraszam Was do zapoznania się z włoskim kryminałem z samouczkiem dla znających podstawy (poziom A2-B1). „La Donna Scomparsa” to samouczek w formie kryminału. Opowieść podzielona jest na dwadzieścia sześć rozdziałów. W każdym z nich mamy przedstawioną kolejną część historii, słownictwo oraz gramatykę. Do książki dołączona jest płyta z plikami mp3, na której możemy posłuchać kryminału czytanego przez rodowitego Włocha. Są tu również nagrane słówka z poszczególnych rozdziałów wraz z ich polskim znaczeniem. Daje to szansę na poćwiczenie wymowy oraz znajomości słownictwa (między włoskim słówkiem, a jego tłumaczeniem jest wystarczająco dużo przerwy, aby się sprawdzić). W książce podany jest także kod, przy pomocy którego ze strony wydawnictwa można ściągnąć e-book zawierający kryminał (tekst + słówka) oraz słowniczek na końcu. E-book występuje w dwóch formatach: .epub oraz .mobi. Szkoda, że nie ma jeszcze wersji .pdf, z której mogłyby skorzystać osoby niemające odpowiednich czytników. Trudno tutaj rozpatrywać wartość literacką przedstawionej opowieści, ponieważ jej główne zadanie polega na zaprezentowaniu i nauce współczesnego języka włoskiego. Niemniej jednak, mimo swej prostoty, kryminał był ciekawy, a na pewno przyjemnie się go czytało. Z zainteresowaniem śledziłam historię oraz zastosowane konstrukcje czy zwroty. Bardzo pomocne były marginesy, na których umieszczono tłumaczone słówka. Dzięki temu, że znajdowały się one przy tekście, nie trzeba było wertować całej książki w poszukiwaniu ich znaczenia. Myślę, że taka forma nauki ma sporo zalet. Analizując tekst można zorientować się, jakimi zasadami rządzi się język włoski, czy w danej sytuacji właściwsze jest użycie czasu passato prossimo, a może jednak czasu imperfetto, kiedy użyć słowa niente, albo jak poradzić sobie ze stosowaniem włoskich przyimków. Przede wszystkim jednak, zapoznajemy się ze słownictwem i różnymi zwrotami, które można wykorzystać potem w praktyce. Dla przykładu, znajoma opowiada Wam, jak to jej syn, tak dobrze wychowany i grzeczny, wrócił chwiejnym krokiem o czwartej nad ranem śpiewając na głos sprośne kawałki i przy okazji demolując jej piękny ogródek. Zawsze wtedy możecie powiedzieć: „Non ci si può credere! Sembra così innocente” (Nie do wiary! A wygląda tak niewinnie). Albo, na przykład, bliska osoba podniosła Wam ciśnienie do granic wytrzymałości. Wtedy możecie krzyknąć: „Wrrr... Basta, mi stai facendo impazzire! (Dosyć, doprowadzasz mnie do szaleństwa!). Zwrot ten będzie miał zupełnie inne znaczenie w bar-

130


dziej romantycznej sytuacji: „Mmm... Amore mio, mi fai impazzire...”. W każdym rozdziale znajduje się również część gramatyczna, w której zaprezentowane są zagadnienia pojawiające się w danym fragmencie. Omówione są one jasno i zwięźle. Można powiedzieć, że to takie kompendium gramatyczne. Po przestudiowaniu tematów, czytelnik/uczący ma szansę utrwalić je w różnorodnych zadaniach. Na końcu samouczka umieszczono klucz odpowiedzi (oraz słowniczek), więc jest możliwość skontrolowania poprawności wykonanych ćwiczeń. W książce znajdują się dwa testy (w połowie książki oraz po ostatnim rozdziale) sprawdzające znajomość przerobionych zagadnień. Jeśli dla kogoś wyjaśnienia gramatycznie będę niewystarczające, zawsze może poszukać innych źródeł, ale mając ten samouczek, przynajmniej wie, które tematy sprawiają mu jeszcze trudność i na czym się skupić. To nie jest książka do jednorazowego przeczytania/przeanalizowania. Owszem, sama opowieść kryminalna będzie już znana, ale wciąż można wracać do słownictwa, utrwalać słówka, wsłuchiwać się w wymowę i położenie akcentu. To samo dotyczy gramatyki. Warto stopniowo się z nią zapoznawać, próbując zrozumieć zasady języka Dantego. Wydaje mi się, że „La Donna Scomparsa” stanowi interesujący sposób na urozmaicenie nauki, a wiadomo, że jak jest ciekawie, to nowe informacje łatwiej zapadają w głowie. Tytuł: La Donna Scomparsa (włoski kryminał z samouczkiem dla znających podstawy, poziom A2-B1) Autor: Claudia Ruscello Opracowanie gramatyki i ćwiczeń: Wojciech Wąsowicz Redakcja: Wojciech Wąsowicz Korekta językowa: Stefano Redaelli Lektorzy: Dario Prola, Miłogost Reczek Wydawca: Edgard Data wydania: czerwiec 2016 Liczba stron: 232 + płyta z nagraniami mp3 ISBN: 978-83-7788-725-7

131


WALKA O WŁADZĘ Marek Adamkiewicz Gry karciane to często (acz oczywiście nie zawsze) dobry wybór dla ludzi nie posiadających nadmiaru wolnego czasu i miejsca. Rozłożenie kart, przygotowania do rozgrywki, a później sama partia, to zazwyczaj mniej poświęconego czasu niż duża część gier planszowych, zwłaszcza tych z masą dodatkowych elementów. „W Cieniu Tronu” reklamowana jest jako szybka i prosta karcianka, co powinno stanowić zachętę dla graczy poszukujących rozrywki błyskawicznej, nie wymagającej rezerwowania całego wieczoru. Zapoznanie się z zasadami rządzącymi potyczką o wpływy w państwie nie powinno nikomu zająć wiele czasu. Instrukcja jest przejrzysta, a dużo dobrego dają zamieszczone w niej przykłady poszczególnych posunięć. Mówiąc najoględniej – rozgrywka polega na dobieraniu kolejnych kart i budowaniu tzw. stosów, które mogą wpływać na modyfikację wartości losowanych kart, blokować przeciwników, uszczuplać ich talię, a w końcu punktować, gdy przyjdzie czas na zakończenie. Skrót być może brzmi nieco zagmatwanie, ale zapewniam – zasady są proste jak drut i nie sprawią trudności nawet początkującym graczom. Początek rozgrywki polega na ułożeniu stosu, z którego kolejni gracze będą dobierać od jednej do pięciu kart. Jest jednak mały haczyk – jeśli losujemy dalej, kolejna karta nie może mieć większej wartości od poprzedniej. Jeśli tak się stanie, musimy odrzucić całość na stos kart odrzuconych. Po każdej kolejnej dociągniętej karcie, grający decyduje co robi (opcji jest kilka – zachowanie karty, wymiana z przeciwnikiem, lub, w sprzyjających okolicznościach, eliminacja karty z talii oponenta). Jeśli decydujemy się na zachowanie wylosowanej postaci, zaczynamy tworzyć własne rządki z bohaterami. Rzędów może być maksymalnie pięć, a w każdym może się znajdować do pięciu kart. Karty, jak wspominałem wcześniej, można stracić, gdy przeciwnik zdecyduje się na wymianę bądź eliminację. Ale i przed tym można się zabezpieczyć. Dwie postaci potrafią skutecznie zablokować wraże zapędy, sęk w tym, by mieć odpowiednio dużo szczęścia, by je wylosować i uaktywnić. Możliwość działania poszczególnej postaci (czyli opcja korzystania z jej mocy) to niezwykle istotna kwestia. Żeby móc jej użyć, gracz musi posiadać najwięcej kart danego rodzaju spośród grającego towarzystwa. Wówczas łatwiej jest bronić się przed przeciwnikami i modyfikować wartość dociąganych postaci. Gra skonstruowana jest w taki sposób, że karty najmocniej wpływające na możliwość modyfikacji numeracji, są jednocześnie najniżej punktowane, co ma spory wpływ przy finalnym liczeniu punktów. Z kolei dwie figury o najwyższej wartości, czyli Król i Królowa, znacznie utrudniają graczowi negatywną interakcję z przeciwnikami. Mocno punktują w ostatecznej klasyfikacji, ale też znacząco ograniczają manewry ofensywne, takie jak wymiana kart z przeciwnikiem, lub usunięcie z jego talii karty przez nas niepożądanej. W tym momencie pojawia się więc pytanie –

132


które lepiej zbierać? Wszystko zależy oczywiście od etapu rozgrywki, a zmysł taktyczny graczy będzie tu cechą wyjątkowo pożądaną. „W Cieniu Tronu” kończy się w momencie wyciągnięcia karty zakończenia (trafia ona do talii po ponownym włączeniu do gry kart odrzuconych). Wygrywa ten z graczy, który zgromadził najwięcej punktów przypisanych do postaci. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, w swoich zbiorach trzeba mieć przynajmniej dwie karty w poszczególnym rzędzie. Nie ma też znaczenia czy jest ich dwie czy pięć – punktują zawsze tylko raz. Rozgrywka jest błyskawiczna, jej orientacyjny czas, podany na pudełku, to 30 minut, ale gdy rozegramy kilka partii, jedna gra potrwa jeszcze krócej. Plusem omawianego tytułu jest także to, że nie o wszystkim decyduje tu szczęście, a żeby wygrać, trzeba również odpowiednio planować. W Cieniu Tronu to dobra pozycja, która będzie zarazem odpowiednim wyborem dla graczy początkujących – jej prostota i dynamika może sprawić, że rozbudzona zostanie chęć na poznanie innych podobnych tytułów. Plusy: – dynamika – proste zasady – losowość dobrze połączona z taktyką Minusy: – po rozegraniu kilku partii gra niczym nas już nie zaskoczy, nie jest to tytuł na długie posiedzenia 7/10 Tytuł: W Cieniu Tronu Autorzy: Oleksandr Newskij i Oleg Sidorenko Ilustracje: Denis Martyniec Wydawca: Fox Games Czas rozgrywki: ok. 30 minut Ilość graczy: 2-4

133


UNIWERSUM DZIKICH KART – KOLEJNY KROK Hubert Stelmach Po dość intensywnych wydarzeniach z ostatniego tomu w „Wyprawie Asów” mamy do czynienia z mocnym spowolnieniem. Jakby autorzy chcieli uspokoić tempo i budować kolejną triadę bez presji. Światowa Organizacja Zdrowia organizuje delegację, której celem jest określenie w jaki sposób z wirusem poradzono sobie w innych częściach świata – Ameryce Łacińskiej, Bliskim Wschodzie czy za Żelazną Kurtyną. Bohaterowie znani z poprzednich tomów (wśród których nie mogło zabraknąć doktora Tachion czy Sokolicy) razem z nowymi postaciami odwiedzają różne zakątki świata, gdzie przekonują się, że życie poza NYC wygląda zupełnie inaczej. Do tej pory całość akcji była zamknięta w Nowym Jorku i jego najbliższej okolicy. Wyprawa dookoła świata to całkiem niezły pomysł na poszerzenie uniwersum oraz uzupełnienie go o postaci o niemałym potencjale – w zasadzie ta jedna część położyła podwaliny pod wiele kolejnych tomów. Niestety niewiele więcej można powiedzieć o fabule, ponieważ oprócz samej podróży, nie ma innego mocnego wątku spajającego całość (może z wyjątkiem osoby senatora Hartmana, który jest dość mocno eksponowany w tym tomie). Pomimo nazwania powieścią mozaikową, temu tomowi znacznie bliżej do miana zbioru opowiadań, co nie jest wadą. Po prostu poszczególne rozdziały stanowią tak na prawdę małe oddzielne całości – dotyczy to również łączników, które mają zapełniać wolne przestrzenie pomiędzy głównymi opowiadaniami. „Pamiętniki Xaviera Desmonda”, autorstwa Georga Martina, które w założeniu miały wypełniać luki są zdecydowanie najciekawsze i najbardziej dojrzałe. Perspektywa umierającego na raka dżokera w doskonały sposób obrazuje świat kilkadziesiąt lat po wybuchu epidemii wirusa dzikiej karty. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na drobny fakt (nie jestem pewien, czy zamierzony). Jak już powiedziano, fabuła skupia się na delegacji, która ma poznać i ocenić sytuację Asów oraz Dżokerów w innych częściach świata. Wśród wysłanników z Nowego Jorku są przedstawiciele obu grup. A mimo to, tytuł tomu to „Wyprawa Asów”, nie „Wyprawa Dzikich Kart”. Jakby sami autorzy (redaktor?) spychali ofiary dzikiej karty za margines. Autorzy, choć poziom ich opowiadań jest różny, odrobili lekcje przy opisywaniu poszczególnych krajów, miast i atmosfery politycznej lat 80-tych. Krążąc pomiędzy Ameryką Łacińską, Afryką, Bliskim Wschodem i Azją, polski czytelnik musiał zastanawiać się, jak zostanie przedstawiona sytuacja na rodzimym podwórku (na co przyjdzie mu czekać niemal do samego końca książki.) Co prawda Kraj nad Wisłą jest jedynie wspominany (wiemy, że delegaci odwiedzili Kraków), ale jedno opowiadanie, które ma miejsce u naszych sąsiadów, Czechów, dobrze oddaje komunistyczną okupację z tajną policją i agentami w szarych płaszczach. W posłowiu Martin z perspektywy czasu spogląda krytycznym okiem na „Wyprawę Asów” i w większości nasze uwagi się pokrywają. Jednak nie podzielam jego opinii dotyczącej spójności książki – moim zdaniem ta część najbardziej kuleje. Opowiadania są wyjątkowo nierówne, jak na tę serię. Najprawdopo-

134


dobniej część po prostu kiepsko się zestarzała. Ponadto część motywów powtarza się – tak, jakby redaktor nie zadbał o to, żeby autorzy pomiędzy sobą dogadali się a propos poszczególnych wątków. Mimo wszystkich uwag, warto sięgnąć po czwarty tom – część opowiadań jest naprawdę niezła i bez ich znajomości raczej ciężko będzie się wgryźć w kolejne pozycje z tej serii. Tytuł: Wyprawa asów Tytuł oryginału: Aces Abroad Autor: Martin, George R.R. [red.] Tłumacz: Michał Jakuszewski Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 17 maja 2016 Liczba stron: 744 ISBN: 9788377853153

135


PODWÓJNE ŻYWOTA PISANIE Mirosław Gołuński Sierotka Katarzyny Anny Urbanowicz to książka, obok której nie sposób przejść obojętnie. Składa się na to kilka powodów i warto przyjrzeć im się bliżej. Iwona, tytułowa bohaterka książki, nie jest „sierotą” w podstawowym znaczeniu tego słowa. Ma rodziców. Ale nad jej narodzinami zaciążyła tragiczna klątwa. Oto urodziła się jako jedno z dwojga bliźniąt. Jej braciszek jednak zmarł, matka zaś tak bardzo chorowała, że wydało się, że umrze i tak przeleżeli w trójkę trzy dni, bo ojciec, który poszedł po lekarza, „zabłądził” do znajomego, z którym zabalował przez te dni. Jeśli dodamy, że dziewczynka urodziła się na brzegu puszczy we wschodniej Polsce tuż po drugiej wojnie światowej, to dalsze jej losy uważnie opisywane w powieści, z jednej strony łatwo przewidzieć, z drugiej bardzo trudno sobie wyobrazić. Świat przedstawiony w powieści (choć nie jest to napisane bezpośrednio, to jednak można przyjąć, że książka stanowi jej pierwszą część) w naturalistyczny sposób oddaje rzeczywistość lat 40., 50. i początku 60. minionego stulecia. Wieś to patriarchalny świat, w którym rządzi mężczyzna, traktujący kobiety (żonę, córki) jako narzędzia, które można wykorzystywać na różne sposoby. To on prowadzi lewe interesy, pędzi bimber, uprawia ziemię i rządzi twardą rękę wyposażoną w pas, z którego korzysta gdy uzna, że ma po temu powód (lub ochotę). Nieszczęściem ojca Iwony jest to, że jeden syn ma wole, co sprawia, że wygląda i zachowuje się, jak opóźniony w rozwoju, a drugi, najbardziej oczekiwany, Karolek, wleciał do żywego ognia rozpalonego pod praniem i mimo ofiarnej interwencji Iwony, poparzył się tak bardzo, że zmarł, a ona na wiele miesięcy trafiła najpierw do szpitala, a potem zamieszkała w mieście u siostry swej matki. Nim opuściła wieś najlepiej czuła się w chlewie wśród świń i prosiąt, gdzie chroniła się przed gniewem i seksualnymi zapędami ojca. W wiejskiej szkole uważano ją za jeszcze bardziej „wsiową” niż inne dzieci, choć przejawiała niemałe talenty do geografii. Życie w mieście okazało się lepsze, choć lewe interesy ciotki i końskie umizgi kuzyna, zakończone formą gwałtu, odbiegają od życia wiejskiego bardziej zmianą akcentów niż jakościową zmianą życia. Tylko w szkole przestano traktować ją protekcjonalnie i odkryła wartość nauki i znaczenie wielu słów, zwłaszcza „dyletanci”. Wraz z Iwoną spędzamy czas w dziewczęcym sanatorium reumatologicznym, poznajemy jej pierwsze, bardziej już wysublimowane doświadczenia erotyczne, ucieczki i powroty z domu, sprzedanie jej przez ojca, pracę, pierwsze, jeszcze nie do końca świadome (mimo że Iwona jest już formalnie dorosła) zauroczenie mężczyzną. Można by powiedzieć, zwyczajne-niezwyczajne życie nastolatki ze wsi, dorastającej w czasach PRL-u naznaczonej piętnem klasowego pochodzenia, którego wbrew pozorom ówczesne władze nie zamazują, a nawet pojawiają się refleksje różnych postaci o niezmienności podziałów społecznych. Ale pod powierzchnią zwyczajnego życia, losem dziewczyny rządzi jej bliźniacze urodzenie. Kilkakrotnie w jej życie wkraczają zmarli, ponieważ

136


ze względu na jej bliźniacze pochodzenie czeka ją specjalny los. Zjawiają się w chwilach kryzysowych, nawiedzają jej sny, majaczenia. Są prawe, ale bezwzględne; sprawiedliwe, lecz bardzo wymagające. Jak na ich wezwanie odpowie Iwona? Sierotka, choć napisana w trzeciej osobie, równie dobrze mogłaby zostać zapisane jako pierwszoosobowy pamiętnik głównej bohaterki. Tylko wstępne losy jej rodziny, zanim się urodziła, ukazane są z oczywistych powodów bez jej obecności. Później już na stałe znajduje się w centrum narracji. Nie chcę dociekać, jak bardzo (auto)biograficzna jest to opowieść, gdyż nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Powieść/historia Iwony broni się sama, ukazuje absurdy poprzedniego systemu, nie ukrywa ciemnych stron wiejskiego życia, oddając patriarchalność systemu, który nie zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Można by powiedzieć, parafrazując słynne zdanie otwierające Foresta Gumpa: życie dziewczyny/kobiety urodzonej na wsi we wschodniej Polsce to nie jest bułka z masłem (zwłaszcza, że i jedno, i drugie rzadko w dzieciństwie gościło na jej stole). Powieść Katarzyny Anny Urbanowicz wpisuje się w popularny dziś nurt powieści-sag rodzinnych, takich jak Lala Jacka Dehnela. Różni się jednak od znakomitej większości z nich tym, że opowiada nie tylko o wsi, ale o wsi z kobiecej perspektywy. Nie, Iwona nie jest żadną feministką, chyba że za feminizm ktoś uznałby kobiecą chęć bycia kimś i nieustanną, upartą walkę o możliwość stanowienia o sobie. Jednocześnie delikatnie zarysowany wątek metafizyczny nadaje całości istotnego znaczenia i pozostawia otwartym pytanie o wolną wolę, otwierając tę naturalistyczną narrację na zupełnie nieoczekiwane horyzonty. W toczącej się obecnie w Polsce dyskusji o przemocy wobec kobiet, to głos ważny i wart odnotowania, gdyż nie będąc spektakularną opowieścią bohaterów wojennych ani LGBTQ, ukazuje nie zawsze miłą prawdę o pozycji kobiety w naszym kraju. Tytuł: Sierotka Autor: Katarzyna Anna Urbanowicz Wydawnictwo: Grube Ryby Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 265 ISBN: 978-83-944580-0-3

137


WIKTORIAŃSKI DŻENTELMEN NEKROMANTA PILNIE POSZUKIWANY Magdalena Makówka Magia, Scotland Yard i przygoda. Czy można wymarzyć sobie lepszy materiał na przebój? Cóż, wszystko zależy od wykonania, wszak najlepszą piosenkę może zepsuć zawodząca wokalistka. W przypadku debiutu Anny Lange musimy sobie zadać pytanie: do kogo właściwe jest kierowana jej powieść. Jeżeli zaliczymy ją do kategorii young adult to mamy do czynienia z całkiem porządną powieścią. Jeśli jednak przyjmiemy, że docelową grupę stanowi czytelnik nieco bardziej literacko wyrobiony, tu już nie jest tak różowo. Przenieśmy się do alternatywnej rzeczywistości. Czary są tu powszechne i całkiem spory odsetek ludności nimi włada. Magowie wybierają sobie specjalizacje, najczęstsze to: kinemanci, piromanci i w końcu owiani złą sławą nekromanci. Oczywiście dostęp do niezwykłych mocy sprawia, że są także ludzie, którzy wykorzystują je w niecnych celach. Jako że mamy już drugą połowę XIX wieku, do walki z nimi zostaje powołana nowa jednostka Scontland Yardu. Na jej czele staje John Dobson, świeżo zwolniony z wojska syn pastora, który ma wiele dobrych chęci. Jego uporządkowane życie komplikuje nieco pojawienie się w Londynie młodszej siostry Alicji, pragnącej zostać pielęgniarką, by z pożytkiem dla innych wykorzystywać magię, do której ma talent. Spokój rodzeństwa zakłóca przypadkowe spotkanie znajomego Johna ze szkoły – Clovisa LaFay, którego rodzina ma niejeden mroczny sekret. Kiedy pan LaFay rozpoczyna pracę, jako policyjny konsultant coraz więcej spędza z panną Dobson, z czasem obydwoje zaczynają pałać do siebie uczuciem. Niestety przez znajomość z Clovisem na rodzeństwo swą uwagę kierują również inni członkowie klanu LaFay, nie lubiący, gdy ktoś staje im na drodze i wiedzący jak skutecznie usuwać przeciwników. Sam pomysł na fabułę jest niewątpliwie ciekawy. W większości powieści fantasy, których akcja dzieje się w świecie przypominających nasz, istnienie magii jest tajemnicą dla nieposiadających żadnych talentów do rzucania zaklęć. Ze względu na umieszczenie akcji w wiktoriańskiej Anglii najwięcej skojarzeń nasuwa się z powieścią Susanne Clarke Jonathan Strange i pan Norrel. Jak przyznała jednak w jednym z wywiadów sama autorka, pewną motywacją dla niej było to, że chciała ukazać świat w bardziej realistyczny sposób niż zrobiła to J. K. Rowling w Harrym Potterze, gdzie mugole i czarodzieje byli od siebie niemal całkowicie odseparowani. Cóż, idea słuszna, sama nie raz zastanawiałam się, gdzie właściwie bohaterowie przygód o Harrym kupują chleb i czy wszyscy teleportują się podczas wycieczek po Londynie, zamiast pojechać metrem. Niestety pani Lange przesadziła nieco w drugą stronę. Jej świat nie różni się niczym od naszego. Realia wiktoriańskiej Anglii są, pomijając oczywiście sam fakt istnienia magii, jak te w naszej rzeczywistości. Politycy są ci sami, społeczeństwo ma analogiczną strukturę, rozwój techniki chyba niczym się nie różni. Mimo wszystko sądzę, iż istnienie ludzi zdolnych chociażby się teleportować, powinno nieco wpłynąć na kształt rzeczywistości. Dziwi mnie także, iż w ciągu stuleci nie znalazł się czarodziej pragnący sięgnąć po władzę z racji swojej potęgi. Chociaż może i się znalazł, lecz jeszcze tego nie wiemy, gdyż świat nie został przedstawiony zbyt szczegółowo.

138


Nie wiemy zbyt wiele o rzeczywistości w jakiej toczy się akcja powieści. To znaczy wiemy, jakie moce mogą mieć mniej więcej czarodzieje, poznajemy pewne magiczne istoty, które można spotkać w Londynie, i to w zasadzie tyle. Reszta przypomina rzeczywistość XIX wieku, więc możemy się domyślić, jak wygląda świat przedstawiony. Muszę zresztą przyznać, że realia historyczne zostały oddane wiernie. Duży plus należy się autorce za przedstawienie problemu zatrudniania dzieci w fabrykach, kopalniach i innych zakładach pracy. Nie jest to coś, co często można spotkać w opracowaniach historycznych, a co dopiero w książce fantastycznej. Niestety, dość dobre oddanie realiów nie przekłada się na język powieści. Jest on zupełnie współczesny. Zarówno jeśli mowa o partii narratora, jak i wypowiedziach poszczególnych bohaterów. Tytuł nawiązujący do Scotland Yardu a także opisy na okładce wskazywałyby na to, że będziemy mieć do czynienia ze swoistym kryminałem połączonym z fantastyką. Takie rozwiązania z powodzeniem zastosowali w powieściach o Harrym Dresdenie Jim Butcher czy też Anna Kańtoch w cyklu o Domenicu Jordanie. Niestety w tym przypadku jest inaczej. Dostajemy krótkie wprowadzenie co do funkcjonowania wydziału do spraw magicznych, lecz niestety nie jest nam dane śledzenie spraww, które tenże rozwiązuje. Zagadka kryminalna, co prawda, pojawia się mniej więcej w połowie książki, lecz już po kilkunastu stronach zostaje rozwiązana. Na pozostałych dwustu stronach śledzimy starania bohaterów, by powstrzymać tego złego. No właśnie, bohaterowie. Zacznijmy od negatywnych. Otóż główny antagonista jest zły od dzieciństwa. Kiedy był małym chłopcem zabijał zwierzątka, później przerzucił się na ludzi. Nie ma przy tym żadnych wyrzutów sumienia, zaś wysoka pozycja społeczna sprawia, że jest właściwie nietykalny. Dlaczego taki jest? Bo tak. Może to geny, gdyż dzieciństwo miał szczęśliwe a jego rodzice byli, może czasem nazbyt wyrozumiali, lecz przecież od tego zazwyczaj nie zostaje się mordercą. Tak więc bohater zły, jest zły, bo jest zły. Taki się urodził i taki umrze. Niestety. Inny kandydat na czarny charakter udał się pani Lange znacznie bardziej. Został zarysowany niejednoznacznie, zdaje się być bardziej ludzki. Jest to brat tytułowego bohatera – Frederick LaFay. Znacznie starszy od Clovisa, od zawsze był mu niechętny. W toku akcji poznajemy jego motywacje. Przedstawiono nam motywy, jakimi się kieruje i prawdę mówiąc szybko stał się moją ulubioną postacią. Zakończenie z jego udziałem nieco rozczarowuje, lecz liczę na to, że w kontynuacji doczekamy się dalszej ewolucji tego bohatera. Teraz zajmijmy się dobrymi. Na początek John Dobson. Nikt jeszcze tak bardzo nie przypominał mi kapitana Marchewy ze Świata Dysku. Jest to postać mająca żelazne zasady, których nigdy nie łamie. Prostolinijny, może nawet nieco naiwny, w policji pracuje, bo chce pomagać ludziom. Młody wiek nie przeszkadza mu w byciu odpowiedzialnym. Jest to postać której, mimo jej nieskazitelności, nie sposób nie polubić. Tego samego nie można jednak powiedzieć o jego siostrze Alicji. Mimo purytańskiego wychowania ma ona poglądy zupełnie współczesne. Chce zostać pielęgniarka, ale w sumie to najchętniej uprawiałaby magię. Większość scen z jej udziałem mnie irytowała, szczególnie wtedy gdy zastanawiała się nad swoimi uczuciami do Clovisa LaFay. Niestety wątek romantyczny zupełnie autorce nie wyszedł. Zdaje się być wciśnięty trochę na siłę i w ogóle nie zaciekawia, jest na to zbyt schematyczny. No i tak na marginesie, dlaczego właściwie Alicja? Wszystkie pozostałe postacie noszą angielskie imiona, jedynie to jedno zostało spolszczone. Zupełnie niepotrzebnie. I w końcu last but not least: tytułowy bohater. Szlachcic, znudzony

139


student, potężny czarownik. Czuje się napiętnowany, ze względu na przynależność do rodziny, która zdaje się być przeklęta. Większość porządnych jej członków umarła młodo w dziwnych okolicznościach, reszta zaś to dranie. Notabene sama familia nie darzy Clovisa ciepłymi uczuciami. Trudno się temu dziwić, skoro jego poczęcie, do którego doszło zresztą w dość nietypowych okolicznościach, miało na celu zrobienie na złość starszemu bratu Clovisa. Na marginesie dodam, że LaFay senior, mimo że w momencie rozgrywania się akcji nie żyje, stał się moim ulubieńcem, chętnie przeczytałabym powieść, w której to on grałby główne skrzypce. Ale wracając do Clovisa. Niestety do kreacji brata czy ojca mu daleko. Jego młodzieńcze rozterki są czasem zbyt melodramatyczne. No i miejscami po prostu brak mu charakteru. Szkoda, bo potencjał tej postaci był duży. Wreszcie czas przejść do wniosków. Czy jest to dobra książka? Jak wspomniałam na początku zależy. Początkowo sądziłam, że jest to powieść skierowana raczej do młodszego odbiorcy. Wskazywałby na to wiek bohaterów, retrospekcje ukazujące szkolną rzeczywistość, czy też niezbyt skomplikowana fabuła. Jednak pewne opisy zbrodni sprawiają, że nie jestem pewna. Oczywiście, dzisiaj młodzież ogląda różne dość drastyczne rzeczy, czy w grach komputerowych morduje na potęgę, lecz nie jestem pewna czy należy przenosić tego typu wątki do literatury. Nie sądzę też, by opis scen gwałtu na nieletnich był odpowiedni dla młodego czytelnika, więc chyba jednak nie do nich pani Lange skierowała swą powieść. A szkoda, bo w miarę ciekawi bohaterowie i nietypowe pomysły sprawiłyby, że byłoby to jedna z lepszych powieści fantasy adresowanych do tej grupy wiekowej. Widać, że Magiczne akta... to debiut Anny Lange. Przynajmniej, jeśli chodzi o powieść, pisząca pod pseudonimem autorka jest bowiem doktorem habilitowanym chemii i niejedną rzecz w swej karierze naukowej napisała. Mimo to w jej pierwszym dziele literackim można dostrzec spore błędy w konstruowaniu fabuły. Akcja rozwija się zbyt wolno, pewne wątki są opisane zbyt szeroko, przez co nudzą, inne zaś są potraktowane nazbyt powierzchownie. Sam początek również mógłby być nieco inny. Gdybym natchnęła się na ten fragment, jako zachętę do przeczytania całości, to najpewniej bym po książkę nie sięgnęła. Są to jednak rzeczy, które debiutantowi wybaczyć można. Powieść mimo wad jest ciekawa. Czyta się ją szybko i chociaż nie jest to może literatura najwyższych lotów, to na urlop nada się idealnie. Pozostaje nam czekać na kontynuację i liczyć, że będzie pozbawiona mankamentów pierwszej części. Tytuł: Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu Autor: Anna Lange Wydawnictwo: SQN Data wydania: 2016 Ilość stron: 447 ISBN: 978-83-7924-671-7

140


O ŁOTRACH Z ZASADAMI Maciej Rybicki

Pierwszy tom wydawanego w linii Nowe DC Comics Flasha zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie zarówno stroną graficzną, jak i dość wymagającym sposobem prowadzenia fabuły. Na jego kontynuację czekałem więc z niecierpliwością… na szczęście niezbyt długo. Zaledwie po kilku miesiącach od premiery Całej naprzód Egmont pozwala zapoznać się polskiemu czytelnikowi z kolejną odsłoną przygód Najszybszego Człowieka na Ziemi. Czy album zatytułowany Rebelia łotrów przeskoczy całkiem wysoko zawieszoną poprzeczkę? Największą różnicą w porównaniu z poprzednim tomem, jest złożenie go nie tylko z czterech zeszytów regularnej serii, ale także uzupełniających ją Annuala i numeru #0. Przekłada się to oczywiście na to ile i jak rozbudowanych historii możemy w komiksie znaleźć. Początkowy zeszyt stanowi jednak raczej domknięcie cliffhangera zamykającego pierwszego „trejda”, dopiero potem dochodzimy do powoli rozkręcającej się, właściwej opowieści znajdującej się w Annualu. Całość uzupełnia rzut oka na przeszłość Barry’ego Allena opublikowany w czasie tzw. „0 month” we wrześniu 2012r. I, prawdę mówiąc, właśnie ta część prezentuje się w całym komiksie najlepiej. Jest to świetnie opowiedziana, nastrojowa retrospekcja na relacje Flasha z rodzicami. Manapul i Buccellato subtelnie kreują nastrój, sprawnie wprowadzając drobne lejtmotywy dopełniające konstrukcję. Wcześniejsza część albumu domyka (choć, po prawdzie, też nie do końca) wątek z Groodem i jego małpami, potem konsekwentnie wprowadza postacie, które wraz z Leonardem Snartem stworzą grupę zwaną Łotrami. Poza wspomnianym Coldem są to Heatwave, Trickster, Weather Wizard, Mirror Master, Pied Piper I Glider. To jednak Smart/Captain Cold wysunięty zostaje na pierwszy plan. Potwierdza zresztą dość często spotykaną opinię, że jest to bodaj najciekawszy z przeciwników Flasha – dopracowany, z wyrazistym charakterem i motywacjami – po prostu ciekawy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że fabuła zasadniczej części Rebelii łotrów wydaje się nieco bardziej chaotyczna, niż miało to miejsce w tomie poprzednim. Na szczęście jednak scenarzyści poniżej pewnego poziomy nie schodzą… z jednym małym wyjątkiem: słabo wypada motyw urządzania umożliwiającego zasadniczy twist fabularny. No ale cóż… widocznie nie można mieć wszystkiego. W warstwie graficznej, choć można tu znaleźć prace kilku artystów, bez wątpienia najlepiej prezentują się prace Francisa Manapula. Niezwykle plastyczne, świetnie kadrowane, znakomicie operujące kolorem. Widać, że mający filipińskie korzenie artysta potrafi najlepiej oddać subtelności swoich scenariuszy. Wypełniające dwa z zawartych tu zeszytów rysunki Marcusa To, także nie należą do najgorszych. Tyle tylko, że wykorzystują znacznie bardziej klasyczną kreskę, tuszowanie i kolory. Z kolei Annual został zilustrowany przez wielu rysowników, odpowiedzialnych za poszczególne jego części. Swoje pięć minut znajdują więc choćby kapitalnie kreskówkowy Scott Kolins, Diogenes Neves z Oclairem Albertem czy całkiem niezły Marcio Takar. To jednak prace Manapula robią najlepsze wrażenie. Stąd cieszy spora ilość dodatków pokazujących jego warsztat: plany plansz, szkice, tuszowane wersje okładek itd.

141


Przy okazji poprzedniego tomu określiłem Flasha jako jedną z najciekawszych serii Nowego DC Comics. I choć Rebelia łotrów nieco ustępuje poprzedniemu albumowi, wciąż lektura daje sporo przyjemności. Widać, że scenarzyści mają na ten tytuł konkretny, konsekwentnie realizowany pomysł. Jest to też przykład, że można tworzyć współczesny komiks superbohaterski (w Stanach Zjednoczonych) bez wszechobecnych jaskrawo komputerowych kolorów i gradientów – prawie wszystkie zawarte tu historie wyglądają co najmniej dobrze lub bardzo dobrze. Z fenomenalnym Manapulem (i jego tytułowymi splash-page’ami) na czele. Cieszę się wiec, że za ok. trzy miesiące pojawi się trzecia już odsłona Flasha. Minie – nomen omen – błyskawicznie. Tytuł: Rebelia łotrów Seria: Flash Tom: 2 Scenariusz: Francis Manapul, Brian Buccellato Rysunki: Francis Manapul, Marcus to, Ray McCarthy i inni Tłumaczenie: Tomasz Kłoszewski Tytuł oryginału: The Flash, volume 2: Rogues Revolution (The Flash #9-12, #0, The Flash Annual #1) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: sierpień 2016 Liczba stron: 176 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1699-3

142


GŁĘBIEJ W ALTERNATYWNY ŚWIAT Marek Adamkiewicz „DC Deluxe” to na tę chwilę jeden z najciekawszych komiksowych cykli na polskim rynku. Wydawany przez nieoceniony Egmont, prezentuje czytelnikowi najciekawsze tytuły z bogatej oferty DC Comics. Jako jedna z pierwszych przedstawionych w jej ramach opowieści, w ręce fanów wpadła świetna historia z alternatywnej Ziemi, prezentująca losy Batmana na nowo. Tom pierwszy „Ziemi Jeden” traktował o jego przygodach z innego świata (tzw. Elseworld), bliźniaczo podobnego do naszego, a jednak różniącego się w znaczących detalach. Wówczas zobaczyliśmy początki pracy Nietoperza w Gotham, pełne nieporadności i poszukiwań. Teraz nadszedł czas na kontynuację tej błyskotliwej i nietypowej opowieści. Po konfrontacji z burmistrzem Gotham, Oswaldem Cobblepotem, Batman wciąż ma pełne ręce roboty. Ostatni kadr pierwszego tomu jasno mówił kto będzie głównym antagonistą w kontynuacji. Jest to Riddler, który ma plan pogrążenia miasta w chaosie. W tym celu organizuje krwawe zamachy w różnych punktach metropolii. Przestępca zdaje się kierować ukrytym planem, a ofiary mogą nie być wybierane przypadkowo. By go powstrzymać, Batman musi zjednoczyć siły z Jamesem Gordonem, który zaczyna tu w końcu przypominać siebie. To jednak niejedyny problem, z którym przyjdzie się mierzyć herosowi – po mieście rozchodzą się plotki, że w kanałach żyje krwiożercze monstrum, a swoje do powiedzenia ma też rodzeństwo Dentów, na razie stojących jeszcze po stronie prawa. Pierwsza „Ziemia Jeden” przyniosła niezwykle ciekawe kreacje czarnych charakterów. Geoff Johns wykorzystał możliwości alternatywnej rzeczywistości i popuścił wodze fantazji, na nowo definiując niektóre postacie. Podobnie jest tym razem. Uwagę zwraca np. główny przeciwnik Batmana, Riddler. W tej rzeczywistości próżno szukać w nim szaleństwa – to wyrachowany i niezwykle inteligentny przestępca, konsekwentnie zmierzający do zbrodniczego celu. Co ciekawe, nawet rozwiązanie jego zagadek nie gwarantuje nikomu bezpieczeństwa, dla tej jego wersji, dane słowo znaczy tyle, co zeszłoroczny śnieg. Johns zabawił się także z wizerunkiem Killer Croca. W jego interpretacji Waylon Jones to postać wciąż niebezpieczna, ale w żadnym razie nie krwiożercza bestia. Jego wizerunek został znacznie złagodzony, tym razem jest człowiekiem cierpiącym na poważne problemy skórne, który do kanałów wycofał się nie w celu znalezienia bazy wypadowej do ataków na bogu ducha winnych ludzi, ale w poszukiwaniu odosobnienia i ucieczki od świata, który go nie akceptował. Po dosyć ciężkim powitaniu, nawet Batman znajduje z nim wspólny język. Zabieg okazał się wyjątkowo udany, tchnął bowiem w znanych łotrów nowe życie. Wisienką na torcie jest jednak rodzeństwo Dentów. Jessica i Harvey są przedstawieni jako ludzie przykładający dużą wagę do praworządności. Ona została następczynią Cobblepota na stanowisku burmistrza, on jest prokuratorem. Oboje chcą oczyścić Gotham z szumowin, a dodatkowo każde z nich ma przeszłość z Brucem Waynem. Ich relacje są dosyć skomplikowane, wystarczy powiedzieć, że Harvey nie cierpi milionera i pilnuje siostry, by ta nie weszła z nim w zbyt bliskie relacje. Dentowie są niejako inną twarzą tej samej monety, co w tym przypadku jest znamienne. Nie

143


będzie żadnym zaskoczeniem, że z obojga rodzeństwa musi się jakoś narodzić Two-Face. Sposób w jaki Johns do tego doprowadza, wzbudza szacunek – geneza jest oryginalna i intrygująca, daje też autorowi duże pole do popisu w kolejnych tomach serii. Kilka słów należy się także głównemu bohaterowi. Batman nie jest już nieopierzonym młokosem, popełniającym masę błędów, choć daleko mu również do nieomylnej maszyny. Dużo dobrego przyniosła mu współpraca z Luciusem Foxem. Sceny, w których wynalazca zleca swojemu zespołowi prace nad kolejnymi projektami składanymi przez Wayne’a, mają spory potencjał komediowy, co stanowi świetny kontrapunkt dla poważnego wydźwięku całości. Wracając jednak do Batmana, ciekawym okazało się przedstawienie go jako bohatera, któremu w pewnym momencie praca detektywistyczna przynosi nieco kłopotów. Zauważa to nawet Gordon, odpowiednio sprawę kwitując. Nietoperz musi sobie dopiero zasłużyć na uznanie go za detektywa i czyni ku temu kilka kroków. Takie odwrócenie znanego wizerunku jest intrygujące, pokazuje bowiem bohatera wciąż ułomnego, posiadającego jednak sporą motywację do samodoskonalenia. Scenariusz drugiej odsłony „Ziemi Jeden” jest wyjątkowo dynamiczny. Pełno w nim zwrotów akcji, potęgujących ekscytację czytelnika. Wydatnie pomagają w tym doskonałe rysunki Gary’ego Franka. Jego mocno realistyczny styl znakomicie współgra z opowieścią. Kiedy trzeba artysta zamieszcza nieco więcej kadrów, przyspieszając akcję, poza tym jednak umiejętnie stosuje większe rysunki, nie zawsze jednak całostronicowe. Widać, że Frank przykłada się do rysowania twarzy, mimika bohaterów oddana jest niezwykle przekonująco, a przy okazji rysownik nie zapomina o dalszym planie – tło jest wyraziste i nie potraktowane po macoszemu. Warstwa graficzna to duża zaleta „Ziemi Jeden”. W ostatecznym rozrachunku „Ziemia jeden” jawi się w swojej drugiej odsłonie jako komiks z naprawdę wysokiej półki. To przemyślana historia, opakowana w niezwykle atrakcyjne ilustracje, przynosząca intrygujące spojrzenie na znanego superbohatera (choć tu może jeszcze bez przedrostka) i jego przeciwników. To dowód na to, że alternatywna historia może być równie ciekawa jak ta oryginalna. 9/10 Autorzy: Geoff Johns (scenariusz), Gary Frank (rysunki) Tytuł: Batman: Ziemia Jeden Tom 2 Tytuł oryginału: Batman: Earth One Volume 2 Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Egmont Data wydania: sierpień 2016 Ilość stron: 160 ISBN: 978-83-281-1804-1

144


POKAŻ MI JAK ZABIJAJĄ BOGOWIE* Maciej Rybicki Gdyby przyjrzeć się najpotężniejszym postaciom w uniwersum Marvela, po stronie złoczyńców niemal na pewno wymieniony został by Thanos – pochodzący z Tytana zdobywca światów, istota o mocy niemal boskiej. Aż dziw bierze, że przez wiele lat, jakie minęły od jego debiutu, nie powstała opowieść opowiadająca historię tego jak stał się tym, kim jest obecnie (umówmy się, to bardzo niekonkretne określenie… i takim być powinno w komiksowym bezczasie). Gdy za pisanie jego genezy zabiera się autor tej klasy co Jason Aaron można spodziewać się pozycji co najmniej dobrej. Tak jest w przypadku Thanos powstaje, tym bardziej, że całość została też „ubrana” w znakomite rysunki Simone Bianchi’ego. Historię szalonego Tytana poznajemy praktycznie od momentu jego narodzin. Poznajemy Thanosa, jakiego nawet nie tyle nie znamy, co wręcz się nie spodziewamy: młodego, wrażliwego, kochającego życie i żądnego wiedzy… ale jednak mutanta, wyrzutka (choćby ze względu na wygląd) w społeczności Przedwiecznych zamieszkującej największy z księżyców Saturna. Aaron zabiera czytelnika w podróż po wydarzeniach, które ukształtowały jedną z najciekawszych postaci na komiksowym firmamencie. Opowiadając historię Thanosa amerykański scenarzysta podejmuje całkiem poważne problemy i stawia ważkie pytania: Skąd się bierze zło? Czy jest ono czymś immanentnym, zapisanym w jednostce już w momencie jej narodzin? A może raczej to otoczenie stwarza osobę jako złą, zdolną do popełniania czynów ocenianych jako bestialskie? Z tego wynikają zresztą kolejne kwestie: czy zło można przewidzieć i czy istnieje moralny mandat by mu zapobiec? Ale jest to też opowieść nastrojowa, momentami wręcz miłosna, pokazująca oddanie, determinację bohatera w dążeniu do celu, o którym dobrze wie, że jest nieosiągalny, Aaron znakomicie gra tu z czytelnikiem, nie dając w zasadzie żadnych odpowiedzi, podważając realność własnej kreacji. Tak do końca nigdy nie dowiadujemy się czy to co widzimy (niemal oczami tytułowej postaci) to rzeczywistość, czy tylko jej obraz z wypaczonej perspektywy szaleńca. Fabularnie jest naprawdę nieźle – momenty dynamiczne przeplatają się z tymi bardziej nastrojowymi. Komiks wciąga, czasem zaskakuje. Mimo, iż sporadycznie pojawiają się momenty nieco naiwne, banalne, spory ładunek emocjonalny pozwala przymknąć na to oko. W efekcie powstaje spójna, zamknięta historia powstania Thanosa takiego, jakim go znamy. Niebagatelną rolę odgrywa w tym komiksie znakomita warstwa graficzna. Kreska Simone Bianchiego jest unikalna, lekko rozedrgana, odmienna od znakomitej większości komiksów superbohaterskich. Warto zwrócić uwagę na rewelacyjne rozrysowanie i zróżnicowanie kadrów – dzieje się tu dużo, ale jednocześnie trafiają się strony na których bogate w detale tła ustępują minimalistycznym, ekspresyjnym rysunkom, uwydatniającym pierwszy plan (np. Thanos często pokazywany jest w zbliżeniach na zupełnie białym tle). Thanos powstaje jest też dobitnym dowodem na to, jak ogromny wpływ na końcowy obraz mają inkerzy i koloryści. W tym przypadku z rysunkami Bianchiego pracowało dwóch artystów: Simone Peruzzi i Ive Svorcina. Efekt, który uzyskali jest znakomity w obu przypadkach, nawet jeśli wyraźnie od siebie odmienny (rysunki

145


kolorowane przez pierwszego z nich są nieco bardziej „miękkie”). Nie ma jednak wątpliwości, że komiks wart jest uwagi, choćby ze względu na to, jak cieszy oko. Aaron opowiedział w Thanos powstaje historię o dojrzewaniu. Pytanie na to, czy młodość i dojrzewanie Thanosa to ucieczka przed przeznaczeniem czy też poszukiwanie spełnienia pozostaje otwarte. Zresztą sam autor nie narzuca tu żadnej interpretacji tak postaci, jak i jej czynów. Na dobrą sprawę można wręcz postrzegać upadłego Tytana jako postać tragiczną, prześladowaną przez los, fatum… a może własne szaleństwo? To już druga obok Thora pozycja tego autora, która można postawić wśród najlepszych z linii Marvel Now! (a przecież ostatnio ukazują się w Polsce także np. bardzo dobre Bękarty z Południa, czy coraz lepsze Wolverine i X-Men). Komiksy pisane przez Jasona Aarona stają się ostatnimi czasy moimi ulubionymi. Choćby dlatego, że starają się przekroczyć granice klasycznej superbohaterskiej nawalanki, w zamian przemycając głębsze myśli, czy stawiając poważne pytania. W Thanos powstaje dostajemy też posmak marvelowskiego kosmosu – a to tylko kolejny argument za tym, żeby po ten komiks sięgnąć. ---*Jako podkład muzyczny proponuję puścić sobie „How the gods kill” Danzig

Tytuł: Thanos powstaje Scenariusz: Jason Aaron Rysunki: Simone Bianchi Kolory: Simone Peruzzi, Ive Svorcina Tłumaczenie: Piotr Krasnowolski Tytuł oryginału: Thanos Rising (Thoanos Rising #1-5) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: sierpień 2016 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1675-7

146


NIKT NIKOMU NIE UFA Maciej Rybicki Żyjemy w czasach, gdy (czy nam się to podoba, czy nie) antybohater stał się ciekawszy od bohatera. Proste postacie, czyniące dobro zdają się być nudne, oczywiste, czasem mało pociągające. Stąd też w przypadku tych protagonistów, którzy w popkulturze umościli sobie gniazdko już wiele lat temu, ciągle próbuje się coś zmieniać, „udoskonalać” itd. – właśnie po to, by przykuć (lub odzyskać) uwagę odbiorcy. Nieco inaczej jest z antybohaterami. Pal sześć, że jest ich w zasadzie kilka „rodzajów”: od „szlachetnego łotra”, przez „brudnego Harry’ego”, aż po „Hannibala Lectera”. Antybohater jest mniej oczywisty, często też bardziej wyrazisty – nie jest przecież krępowany wieloma z ograniczeń klasycznego protagonisty. Nie jesteśmy też nigdy pewni jak się zachowa, czy nie zmieni zdania? Itd. A jeśli jeszcze weźmiemy kilka takich postaci i zmusimy do działania razem? Noooo… to już się na pewno dziać będą rzeczy intrygujące. Z tego faktu wynika tez po części popularność takich komiksowych serii jak np. Suicide Squad czy Thunderbolts. Druga z nich, wydana w linii Marvel Now, choć zapowiadała się jako hit (choćby ze względu na fakt, iż w składzie grupy są tak popularne postacie jak Czerwony Hulk, Punisher, Deadpool, Elektra i Venom) okazała się lekkim rozczarowaniem. Przeciętny scenariusz Waya i wyjątkowo kiepskie jak na Steve’a Dillona rysunki zdecydowanie nie udźwignęły potencjału tkwiącego w serii. Można by oczekiwać, że drugi tom musi być lepszy (bo gorszy już raczej być nie może). Czy faktycznie tak jest? Tym co rzuca się w oczy już od początku są lekkie przetasowania w składzie twórców. Pierwsze pięć z sześciu składających się na trejda zeszytów to wciąż scenariusz Waya, ilustrowany jednak przez Phila Noto. W ostatnim zeszycie ołówek znów dzierży Steve Dillon; zilustrował jednak scenariusz nie Waya, a Chrisa Soule’a. Widać więc pewien powiew świeżości… choć bez przesady. Way skupia się na rozwijaniu wątków zawiązanych w pierwszym albumie. Czerwony postrach jest więc nie tylko komiksem akcji, skupiającym się na zakulisowych operacjach specjalnych z udziałem „herosów”, ale przede wszystkim kroniką wewnętrznych relacji między protagonistami. A te są niczym innym, jak festiwalem nieufności, wzajemnych podejrzeń i uprzedzeń. Może to być zabieg służący pokazaniu indywidualnego charakteru poszczególnych postaci: jest więc bezwzględny, polegający na swej sile i pozycji „Thnderbolt” Ross/ Czerwony Hulk, jest nieprzewidywalny Deadpool, nieco harcerzykowaty Venom, chadzający własnymi ścieżkami, zdystansowani Elektra i Punisher, wreszcie zastraszony Red Leader. Tyle tylko, że w tym klimacie wzajemnego knucia brakuje miejsca na pokazywanie motywacji poszczególnych bohaterów: tak, jakby była ona dana raz na zawsze, nie wymagała przypomnienia, podkreślenia, jakby nie była dynamiczna. Jesteśmy gdzie jesteśmy, robimy co robimy i knujemy przeciw całej reszcie tych, który nas otaczają. Trzeba przyznać, że są momenty, gdy czuć między postaciami chemię (i niekoniecznie mam tu na myśli granat dymny), co w sumie nie powinno dziwić w sytuacji, gdy tak duży nacisk położony został na relacje między członkami Thunderbolts. Niestety, narracyjnie i fabularnie jest już gorzej... choć znów, potencjał wydawał się spory, przynajmniej jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę. Całość jest jednak chaotyczna, nierówno prowadzona. Przyzwoicie prezentujący się antagoniści przeplatani są zupełnie bladymi, lub też wpro-

147


wadzonymi w masowej ilości Crimson Dynamo(s). Najlepszy moment tego albumu to ostatni zeszyt, gdy stery przejmuje Soule i serwuje nam bardzo klimatyczny epizod skupiony na Punisherze. Zresztą, Frank Castle wypada chyba najlepiej ze wszystkich postaci, które w Czerwonym postrachu spotykamy. Przyzwoicie (a przynajmniej wyraziście, jakoś) prezentują się także Red Leader i Venom. Elektra to jeden z głównych elementów niewykorzystanego potencjału (wątek rodzinny), Deadpool i Red Hulk zaś wypadają do bólu sztampowo i nijako. Jak wspomniałem wcześniej, pewne zmiany widać w warstwie graficznej. Na pierwszy rzut oka szkice Phila Noto są całkiem sympatyczne: delikatne, z przyzwoitymi proporcjami itd. Ale gdy przyjrzeć się im dłużej i nieco zastanowić to po prawdzie są nudne. Prezentują bowiem typowy dla amerykańskiego komiksu masowego quasi-realistyczny mainstream, wyzuty z indywidualnych cech. Irytują także plastikowe do bólu kolory GURU-eFXa – mocne, agresywne, z dużą ilością gradientów. Paradoksalnie, na tym tle całkiem dobrze wypada rysujący zeszyt #12 „Dillon-w-słabej-formie” – przynajmniej ma charakter i surową, chropawą kreskę… którą niestety psuje plastik kolorów. Chciałbym zobaczyć ten komiks w czerni i bieli, albo przynajmniej z nieco oldschoolowym płaskim kolorem. Myślę, że mógłby wyglądać znacznie lepiej, niż wygląda obecnie. A tak? Jest poprawnie, ale nie ma tu prawie niczego, co warte by było zapamiętania… oprócz wciąż fenomenalnych okładek poszczególnych zeszytów. Thunderbolts nie są może komiksem bardzo złym, ale w samej tylko linii Marvel Now! (tej oryginalnej) bez trudu można znaleźć pozycje lepsze czy ciekawsze. Niestety, wydaje się, że decydującą rolę mają tu względy rynkowe, a tu seria Waya i Dillona ma kapitalną pozycję wyjściową. Raz, że w składzie grupy są bardzo popularne postacie; dwa, że seria powiązana jest z nadchodzącym wielkimi krokami eventem „Nieskończoność”. Można przeczytać, ale w obecnym komiksowym zalewie bez trudu można znaleźć pozycje ciekawsze. Tytuł: Czerwony postrach Seria: Thunderbolts Tom: 2 Scenariusz: Daniel Way, Chris Soule Rysunki: Phil Noto, Steve Dillon Tłumaczenie: Paulina Breiter Tytuł oryginału: Thunderbolts. Red Scare (Thunderbolts #7-12) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: sierpień 2016 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1663-4

148



150


151


152


153



155


156


157


158





Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.