Szortal na wynos (nr42) czerwiec 2016

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Adam Buszek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Marek Ścieszek Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka, Magdalena Makówka DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Dawid Wiktorski, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Koścciukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Małgorzata Motyka http://meggie-m.deviantart.com/gallery/ WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Jak tu nie wspomnieć o imprezie odbywającej się właśnie w kraju nad Loarą? Euro 2016. Są tam teraz wszystkie znaczące europejskie reprezentacje narodowe w piłce nożnej: niemiecka, hiszpańska, angielska, francuska... parę innych. Są te znaczące zdecydowanie mniej: północno -irlandzka, irlandzka-właściwa, walijska... Nasza. Cokolwiek by jednak nie powiedzieć o orłach Nawałki, w chwili gdy piszę te słowa, mają już na koncie trzy punkty. Czego nie mogą na ten przykład powiedzieć o sobie Anglicy. Trochę fantastyki: może to tylko kurtuazja, ale reprezentacja Polski przez kilka znaczących źródeł uznawana jest za czarnego konia obecnych rozgrywek. Historia pokazała, że czarne konie istnieją. W 2004, pokazawszy wyjątkowo paskudny lecz skuteczny futbol, po mistrzostwo Europy sięgnęła Grecja. Dwanaście lat wcześniej – przez niewielu brana poważnie Dania, której nawet by na tamtych mistrzostwach nie było, gdyby wskutek wojny na Bałkanach nie wykluczono z rozgrywek reprezentację Jugosławii. Jest więc coś na rzeczy, wierzyć w sukces naszych. Zwłaszcza gdy w jej składzie znajduje się jeden z najlepszych obecnie napastników Świata, tym razem mający wsparcie w niewiele mniej uzdolnionych, reprezentujących bardzo wysoką formę zawodnikach z najlepszych europejskich lig – czego nie mógł powiedzieć jeszcze cztery lata temu. Trochę realiów. Słowa Beckenbauera obijają się o ściany puszki mózgowej z siłą wielokrotnie wyższą niż przepowiednie Nostradamusa: ktokolwiek by nie wznosił się na wyżyny własnych umiejętności, gnębiąc przeciwnika za przeciwnikiem, i tak na końcu puchar podnoszą Niemcy. Francja, grając u siebie, nigdy nie wykazywała się jakąś szczególniejszą gościnnością, zagarniając co było do zagarnięcia. A i Hiszpania pozbyła się wreszcie przekleństwa grania jak nigdy i przegrywania jak zawsze – na polu wszelakich rozgrywek piłkarskich wszędzie jej pełno i z reguły bierze pełną pulę. Czy będzie pierwszą drużyną, która trzykrotnie z rzędu sięgnie po mistrzostwo starego kontynentu? Już przeszła do historii piłki nożnej, będąc jedyną, która tytuł mistrza Europy obroniła. Trochę zabawy. Wytypujmy zwycięzcę Euro 2016. Do końca 1/8 finału (27 czerwca) możecie przesyłać swoje typy na adres odpowiedz@szortal.com w tytule maila podając „Euro 2016”. Wśród osób, które prawidłowo wskażą przyszłego mistrza, rozlosujemy nagrody książkowe. Mistrz może być tylko jeden, tak na Stade de France, jak i w naszej zabawie. Niech 10 lipca przyniesie nam wszystkim radość. Marek „terebka” Ścieszek

4


SZORTOWNIA Lio i Król Ewa Marchwińska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Hycle Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Medycyna bezrobocia Przemysław Karbowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Niefart Karol Mitka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Ciągła miłość, jaką do ciebie czuję Danka Markiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Imiona i nazwiska Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27 Wigilia Anna Wołosiak-Tomaszewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29

STUSŁÓWKA Malik Wspaniały Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Wirtualne skorupki Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Święconka Flora Woźnica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Nie lubię Tomasz Przyłucki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Zaciągnąłem się Anna Hrycyszyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Święty spokój Justyna Szczepańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38

RYMOWISKO Awinion nad Wisłą Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Boże Ciało Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42

7 PYTAŃ DO... Sebastian Sokołowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

48

KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

111

KONKURS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

117

5


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Szortownia


LIO I KRÓL Ewa Marchwińska Zaraz po tym, jak statki uniosły się w powietrze, a ich złociste światła zamigotały ponad miastem i zniknęły na nocnym niebie, Lio i Król zostali ostatnimi ludźmi na świecie. Przynajmniej na tym świecie, który dotąd znali. Lio wciąż jeszcze potrafiła przywołać wspomnienie poprzedniego razu, kiedy uciekała przed zagładą. Siedziała wtedy na śliskim pokładzie, zatopiona w wełnianym kocu jak w bezpiecznym kokonie, z rękoma oplecionymi ciasno wokół podciągniętych pod brodę kolan i językiem jątrzącym wciąż świeżą rankę po zgubionym mlecznym kle. Ranka szczypała lekko, podobnie jak rozognione policzki, na których łzy i maleńkie kropelki morskiej wody splatały się w nierównych strużkach. Okrwawiony ząb ściskała w małej piąstce. W miarę jak oddalali się od brzegu, cichło przenikliwe dudnienie towarzyszące im od wielu dni. Pamiętała, że łodzie, na których ona i jej współplemieńcy opuszczali swój dom, na długo przedtem kołysały się w zatoce, ciche i wyczekujące. Z daleka przypominały leżące na grzbietach szkielety morskich bestii i choć nikt o tym nie mówił, wiedziała, że w istocie właśnie z nich są zrobione. Sami podłożyli ogień. Lio nawet przez chwilę trzymała pochodnię, zanim Olli cisnął ją w strzechę chaty. Nie widziała, jak płomienie pożerały ich dom – Sigga przyciągnęła ją do siebie i zanurzyła w szorstkości swej bluzy i zapachu suszonych ziół. Dziewczynka pogrążyła się w półśnie, gdy bosonoga kobieta niosła ją przez topniejący śnieg. Żegnał ich wiatr, ciskający za nimi żar płomieni. Ciepło i kołysanie sprawiały, że pierwszy koniec świata, który przeżyła, zlewał się z sennym majakiem. Wcześniej, zanim wypłynęli kościanymi łodziami na obce morze, nazywała Siggę matką a Ollego papą. Kiedy odległe płomienie zmieniły się w bezcielesną łunę, która wreszcie zupełnie zgasła za horyzontem, Olli znalazł Lio na pokładzie i przykucnął obok, odgarniając z jej pomazanej twarzy wilgotne włosy. Wyciągnęła piąstkę i otworzyła ją. Mężczyzna podniósł jej maleńkie ciałko bez wysiłku i zbliżył się do burty, a dziewczynka patrzyła, jak mleczak zsuwa się z jej dłoni w czarną toń. Przez chwilę zdawało jej się, że dostrzega, jak jaśnieje pod powierzchnią wody. Tej nocy Sigga i Olli zażądali, by zwracała się do nich tymi właśnie imionami i nigdy inaczej. Nie wiedziała, czy to z powodu zgubionego zęba, czy spalonego domu. Dni spędzone na morzu rozpływały się w jej pamięci. Nie potrafiła ani ich zliczyć, ani wydobyć z nich żadnych wyrazistych wspomnień. Zdawało jej się, że przez jakiś czas wszystkie kościane łodzie trzymały się razem, ale z czasem kolejne odłączały się i znikały. Do obcego, skalistego brzegu dobili już sami. Oprócz niej, Ollego i Siggi na łodzi była jeszcze garstka osób. Nie pamiętała ani ich imion, ani twarzy. Wszyscy zniknęli dość szybko, wybierając własne ścieżki. W jej umyśle kołatało się mgliste wspomnienie, tak łatwo dające się pomylić ze snem, w którym Sigga tłumaczyła jej, że zagłada będzie szła za nimi, a jedyne, co mogą zrobić, by opóźnić jej pościg, to rozejść się, zapomnieć, wsiąknąć w szczeliny świata i udawać, że ich przeszłość nigdy się nie wydarzyła. Dzień, w którym Olli i Sigga wybrali swoje szczeliny, by w nie wsiąknąć, był dniem, kiedy pękło jej serce. *** Gdy świat miał się skończyć po raz drugi, Lio rozpoznała to po wibracjach, które niczym dreszcze przebiegały przez skórę ziemi. Wiedziała, że

8


niebawem mieszkańcy Miasta usłyszą wszechobecny dźwięk przypominający dudnienie monstrualnych bębnów – z początku ledwie słyszalny, a jego narastająca głośność będzie zwiastowała zbliżanie się zagłady. Kraina, którą zamieszkiwała od kilkunastu lat, leżała daleko od morza i kości morskich bestii musiały zastąpić pióra ognistych ptaków, szybujących pomiędzy wierzchołkami gór. Gdy szepnęła o tym Królowi, obudziła w nim huragan. Król skrywał go głęboko w trzewiach i pilnował jak mrocznego sekretu. Wicher rozsadzał go i szarpał od środka, usypiając od czasu do czasu – w tych rzadkich chwilach oczy Króla zmieniały barwę z głębokiego granatu w błękit tak jasny, że niemal przezroczysty. Być może Olli był jednym z ostatnich mężczyzn, którzy potrafili uśmiercić potwory z bezdennych otchłani i zbudować łodzie z ich szkieletów. Ale niezależnie od tego, co się wydarzyło lata temu i co bezpowrotnie przesypało się przez sito jej pamięci, Lio była jego córką. Potrafiła przetrzymać huragan nawet wtedy, gdy kruszył mury i zrywał mosty. Spojrzenie Króla było twarde i nieprzeniknione, kiedy, stojąc pośród gruzu i pozostałości kolumnady, tłumaczyła mu, że to, co nadciąga, jest o wiele potężniejsze niż jego przekleństwo. I choć nie potrafiła powiedzieć, co właściwie im zagraża, wiedziała dobrze, że kiedyś ta sama siła skłoniła takich ludzi jak Olli i Sigga do tego, by spalili swoje chaty i rozpierzchli się po morzu, a potem po świecie. A przynajmniej tych jego kawałkach, którym wciąż pozwolono istnieć. Kilka dni później, gdy pierwszy spośród ognistych ptaków runął w przepaść z grotem długości przedramienia zatopionym w trzewiach, po twarzy Króla popłynęły łzy. Lio trzymała jego dłoń i płakała razem z nim. Powietrze, rozrzedzone z powodu wysokości, było przesycone zapachem siarki i śmierci. Kręciło im się w głowach, gdy schodzili w dół, gdzie maleńcy ludzie roili się pośród skał wokół wielkiego, złotego i dymiącego truchła. Była już noc, kiedy dotarli do Cytadeli. Na dziedzińcu przywitała ich Królowa, samotna, drobniutka postać z wydętym, krągłym brzuchem, okryta lekkim płaszczem. W piersi Lio wciąż tłukł się skrywany szloch, gdy tamtych dwoje wspinało się na zimne, granitowe schody. Przez moment krótszy niż uderzenie serca nie była pewna, czy nadal opłakuje złocistego ptaka. Kolejne śmierci posypały się jak ciężkie, szkarłatne korale po przecięciu rzemyka. Ginęły olbrzymie ptaki i ginęli posyłani w góry mężczyźni. Ich ciała, znajdowane pośród skalnych ostrzy były roztrzaskane lub zwęglone, często do tego stopnia, że nie dawało się ich rozpoznać. Król już nie płakał, ale jego oczy spowijał granat ciemniejszy niż zwykle, a usta wykrzywiały się i napinały, odsłaniając zaciśnięte zęby i zbielałe dziąsła. Huragan szalał w jego ciele i Lio nie potrafiła nawet wyobrazić sobie ceny, jaką płacił, by utrzymać go w ryzach. W oczach królowej dostrzegała strach, a jej szepty niesione zdradziecko przez mury cytadeli odsłaniały prośby, jakie kierowała do ucha męża: „Wciąż możesz to zakończyć…”. Tymczasem Król pozwalał dziać się temu, co Lio nazywała nieuniknionym, całkowicie zawierzając obietnicy, jaką związali się przed laty. Mieszkańcy Miasta nigdy nie widzieli statków. Lio opisała im kształt sterczących w górę, monstrualnych żeber i często wraz z Królem towarzyszyła im, gdy z modrzewiowego drewna budowali kadłuby. Gdy wraz z mroźnym wiatrem spadł pierwszy śnieg, a jego płatki miały barwę dojrzałych poziomek, wiedziała, że pozostało im niewiele czasu. Dźwięk zbliżającej się zagłady – przypominający bębny, niski, wibrujący – początkowo dawał się słyszeć tylko nocą. Później towarzyszył im w każdej chwili, nieustannie podsycając w ich sercach czarny, lepki strach. Gdy pierwszy ze statków był gotowy, Król i Królowa przybyli, aby go obejrzeć. Świetliste żagle, utkane z piór ognistych ptaków, drzemały pod pokładem, ciche i czujne. Lio stała pomiędzy królewską parą, wpatrując się uważnie w szkliste, ciemne oczy, które nie odwzajemniały jej spojrzenia. Kiedy Król wyciągnął dłoń i przesunął nią po

9


złotej materii, powietrze drgnęło ostrzegawczo. Zdążyła pociągnąć Królową do luku wejściowego, zanim jej mąż z jękiem stłumił chcący wyrwać się na wolność poryw. Potem ich oczy spotkały się na krótki moment i Król skinął głową, ledwo zauważalnie. W tym subtelnym ruchu Lio natychmiast odczytała jego decyzję, a wraz z nią swoje przeznaczenie. *** Nie miała pojęcia, jak długo tułała się po świecie, zdana na litość napotykanych ludzi – a czasem na ich okrucieństwo – i własny instynkt przetrwania. Gdy dotarła w góry, skrywające jej przyszły dom, wciąż była dzieckiem, choć jej ciało zaczęło zdradzać pierwsze symptomy kobiecości. W tym samym dniu, gdy pierwszy raz dostrzegła ponad skalnymi graniami potężne cielsko ognistego ptaka, spotkała Króla. Wicher zerwał się zupełnie niespodziewanie. Powietrze w jednej chwili stało nieruchomo (nie licząc delikatnego drżenia wywołanego upałem), w następnej nagły podmuch rzucił dziewczynę na skalną półkę i cisnął w nią garść kamieni wielkości dojrzałych śliwek. Dała mu się zaskoczyć. Przeturlała się za niewielki uskok, starając się nie stoczyć w dół zbocza i odczekała kilka chwil, by wyrównać oddech. A potem pozwoliła ciału przypomnieć sobie sztormy nawiedzające jej dawny dom i taniec z duchami powietrza, którego przed laty, krótko po tym, jak postawiła pierwsze kroki, uczyła ją Sigga. Gdy stanęła wyprostowana naprzeciw oszalałego huraganu, włosy zatańczyły wokół jej głowy, upodobniając się do lwiej grzywy. Drobne i błyskawiczne ruchy mięśni sprawiały, że ciskane wokół kamienie i toczące się z góry skalne odłamki mijały ją o szerokość małego palca. Potrzebowała krótkiej chwili, by pośród ryku huraganu i łoskotu ciskanych głazów usłyszeć ludzki głos. Zobaczyła go na płaskowyżu. Rozpędzone masy powietrza krążyły wokół niego, rozchodząc się promieniście i wsuwając oszalałe jęzory w szczeliny i uskoki, a następnie spływając jak wezbrane rzeki po grani. W sercu powietrznego potwora, na maleńkim skrawku przestrzeni, gdzie powietrze stało nieruchomo, klęczał mężczyzna targany spazmatycznymi wstrząsami. Lio nie widziała go wyraźnie i gotowa była wziąć go za zwid. Coś jednak kazało jej podejść bliżej. I wtedy huragan zgasł. Cierpiący mężczyzna opadł na przedramiona i zwymiotował żółtą mazią. Dopiero teraz Lio dostrzegła jego młodość, żyły okalające mięśnie pod niebieskawą skórą, nieco wydłużoną głowę, oplecioną czymś, co przypominało misterną konstrukcję ze złocistych, roślinnych pędów. Gdy podniósł wzrok, jego oczy wydały jej się przejrzyste jak lód, a twarz, pomimo chorej bladości i wycieńczenia, najpiękniejszą twarzą, jaką dotąd widziała. Przez pierwsze godziny nie mówili zbyt wiele. Król leżał na nagiej skale i raz po raz rzucał się w spazmach, wypluwając z siebie żółć. Lio przycupnęła w pobliżu i starała się nie poruszać, znalazłszy pozycję, która pozwalała uniknąć dotyku najbardziej bolesnych sińców pozostałych po pierwszym porywie wichru. Czuła krew zasychającą ponad lewą brwią, usta miała spierzchnięte od upału i pragnienia. Dopiero noc przyniosła ulgę i opowieści. Lio mówiła o końcu świata, o tym, jak Olli i Sigga odeszli, i o tym, co przeżyła w trakcie samotnej tułaczki. Król zapłacił jej opowieścią o swoim przekleństwie i o tym, jak wymyka się w góry, by uwolnić huragan, gdy ten zaczyna go dławić. Mówił o ponurych dniach, kiedy klątwa wyrywała się spod jego kontroli i pochłaniała miasto, siejąc chaos, a czasem i śmierć. Mówił o swojej Królowej, którą kochał ponad wszystko i która kochała go tak mocno, że nie chciała go opuścić, pomimo zagrożenia, które w sobie nosił. Gdy nadszedł ranek, Lio wiedziała, że jest dla niego kimś wyjąt-

10


kowym. Była jedyną osobą na świecie, która nie poddawała się huraganowi i Król jej potrzebował. Ona zaś, po tych wszystkich latach samotnej włóczęgi po obcych krainach, niczego nie pragnęła bardziej niż domu. I kogoś, kto mógł stać się jej bliski, jak kiedyś Olli i Sigga. Układ, który zawarli, był prosty. Lio dostała swój kawałek świata, a w zamian miała strzec Królową przed klątwą jej ukochanego. *** Nie widziała ich pożegnania. Była w pobliżu, tuż za bramą Cytadeli, czujna i gotowa jak zawsze, jednak uparła się, że na tę jedną chwilę zostawi ich samych. Żadne z nich nie protestowało, choć serca całej trójki wypełniał strach większy niż zwykle. Złowrogie dudnienie dochodziło zewsząd, głośne na tyle, by skutecznie zagłuszyć ich ostatnie słowa, ukryć je przed uszami dziewczyny, która i tak z całej duszy pragnęła ich nie słyszeć. Po chwili długiej jak ciężkie zimowe miesiące Królowa wyłoniła się zza bramy. Na ramiona i głowę zarzuciła obszerny, wełniany szal. Lio nie widziała jej twarzy. Przez całą drogę żadna z nich się nie odezwała. Z każdym krokiem w dół kamiennych schodów Lio czuła, jak kamień w jej sercu staje się coraz cięższy, a smutek Królowej coraz bardziej przytłaczający. Gdy dotarły do Miasta, jego ulice były już puste i ciemne. W oddali migotały pochodnie ostatnich maruderów kierujących się w stronę skalnej niecki, którą Lio nazywała w myślach Przystanią. Szły w tamtym kierunku, nie oglądając się za siebie. Dreszcz przebiegł Lio po plecach, gdy zimowy wiatr wzmógł się nieco. Królowa zatrzymała się, czując to samo. Mroźne powietrze szarpnęło wełnianym szalem i odsłoniło na krótką chwilę jej pobladłą twarz. Nie wydarzyło się nic więcej i dwie kobiety ruszyły dalej przez opuszczone miasto. Królowa jako ostatnia weszła na pokład statku. Chwilę po tym ktoś dał znak i na dziesiątkach masztów zalśniły świetliste żagle. A potem cała flota uniosła się w powietrze. Kadłuby ocierały się o siebie, niektóre statki odbijały się od skalnych ścian doliny, cały czas wspinały się jednak coraz wyżej i wyżej, niesione tęsknotą ognia za powietrzem i przestworzami.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

11


Lio przypatrywała się im, zadzierając głowę, dopóki złociste punkciki nie zniknęły pośród gwiazd. Potem odwróciła się powoli i ruszyła tą samą drogą, którą przebyła z Królową, z powrotem w kierunku Cytadeli. *** Na chwilę przed nadejściem końca dudnienie ucichło. Lio i Król chwycili się za ręce. Jego oczy były jasne jak lód.

12


HYCLE Artur Grzelak – Zbierajcie się – powiedziała Albinson, wchodząc do pomieszczenia. – Dostałam zgłoszenie o sforze bezpańskich w okolicach starej dzielnicy przemysłowej. Mężczyźni, do tej pory wygodnie siedzący na kanapach, leniwie ruszyli się z miejsc. De Giralomo zgarnął ze stołu holokarty, nawet nie starając się ukryć ich przed wzrokiem przełożonej. – Dużo ich? – spytał Hedlund. – Nie mam dokładnych informacji. W razie czego weźcie ze sobą ostrą amunicję. Wolałabym nie zabijać, ale jeśli sytuacja was do tego zmusi, przymknę oko. – Tak jest, szefowo. – I uważajcie na siebie. Stężenie smogu wynosi ponad osiemdziesiąt procent, jest słaba widoczność. Nie chcę, żeby któremuś coś się stało. Zwłaszcza tobie, Zoet. – Albinson spojrzała na najmłodszego z mężczyzn. – Nic mu nie będzie. – Hedlund zaśmiał się tubalnie. – No, chłopcy, zapowiada się ciekawy wieczór. *** Mężczyźni zeszli na parter. Założyli kombinezony, maski, sprawdzili broń. Następnie załadowali się do h-trucka. Olbrzymia, wielokołowa ciężarówka z chrzęstem wytoczyła się z garażu. Albinson miała rację, widoczność na zewnątrz była kiepska. Światło reflektorów i ledowych halogenów ledwo przebijało się przez gęstą zasłonę smogu. Powoli jechali przez uśpione miasto. Na ulicach nie było żywej duszy. Wszyscy mieszkańcy siedzieli skryci w megawieżach. Gigantyczne bloki-molochy były samowystarczalne. W każdym znajdowały się segmenty mieszkalne, biura, szklarnie, kluby, hotele, restauracje. Kiedy przebywanie na powierzchni bez maski groziło rakiem, astmą albo wypluciem płuc po kilku miesiącach, ludzie znaleźli sposób na przetrwanie. Całe życie skupiało się w megawieżach, a każda z nich stanowiła jakby osobną dzielnicę. Na ulice zapuszczały się jedynie ekipy sprzątające oraz robotnicy przemieszczający się do farm, hut, fabryk i kopalń znajdujących się poza miastem. Czasami pojawiały się też sfory bezpańskich. W rejon starej dzielnicy przemysłowej dotarli po kilkudziesięciu minutach jazdy. Zza szyb straszyły ledwo widoczne w smogu kominy, ruiny zakładów przemysłowych i manufaktur. Zaparkowali przy placu na skraju opuszczonej fabryki stali. – De Giralomo, wypuść drony. Musimy namierzyć bezpańskie – powiedział Hedlund. – Się robi. – Mężczyzna uruchomił ekran sterowania. W dachu h-trucka uchylił się właz, przez który wyleciały dwa miniaturowe pojazdy zwiadowcze. Uniosły się nad terenem dzielnicy i rozpoczęły sondowanie. Na ekranie zabłysło kilka jaskrawoczerwonych punktów. Drony, aby przebić się przez smog, musiały obserwować okolicę w podczerwieni. – Są – ucieszył się de Giralomo. – Trzysta metrów na wschód od naszej pozycji, a druga grupa na południowym-zachodzie. – Szykować się – zakomenderował Hedlund. – Brayford i Zoet na wschód, a ty idziesz ze mną. De Giralomo wyłączył ekran, wziął broń i jeszcze raz sprawdził szczelność maski. Kiwnął głową na znak gotowości. – Ruszamy!

13


Ilustracja: Katarzyna Golcz

14


*** – Zbliżamy się. – W słuchawkach Hedlunda rozległ się lekko zniekształcony głos Brayforda. – Przełączam na noktowizję. Cele w zasięgu strzału. – Zaczynajcie. W oddali rozbrzmiało kilka stłumionych wystrzałów. Jeden z bezpańskich zaskowyczał, inny zawył bezsilnie. – Dwa cele trafione. Potwierdzam uśpienie. – Dobrze. Kontynuujcie. – Brayford z lewej… – Strzelaj… – Kurwa… zbliża się… – Zoet! – Aaaaa… – Przełączam się na ostrą amunicję. – De Giralomo, zajmij się tą grupką. Ja biegnę do nich. Rozbrzmiały dwie krótkie serie. O wiele głośniejsze niż te z pocisków usypiających. W słuchawkach słychać było przerażony głos Zoeta: – Kurwa, poharatał mnie! Ja pierdolę… to ugryzienie… czy pazury?! – Trafiłem go. Leży… – Kurwa, jak boli… Hedlund podbiegł do mężczyzn. Zoet leżał na ziemi, trzymając się za ramię. Kombinezon miał rozdarty, z rany sączyła się krew. – Co się stało? Mieliście uważać! – Wyskoczył zza winkla. Nie widziałem go… – łamiącym się głosem tłumaczył chłopak. Zaczął wstawać, był roztrzęsiony, ledwo mógł się utrzymać na nogach. – Wracaj do h-trucka. Trzeba opatrzyć ranę. Mogło wdać się zakażenie. Wścieklizna albo inne cholerstwo. Kto wie, co oni w sobie noszą. Ścierwa. – Dopadłem jeszcze dwóch. – W słuchawce usłyszeli głos de Giralomo. – W porządku. Ładować uśpionych do ciężarówki i spadamy stąd. Podszedł do trupa bezpańskiego i przyjrzał mu się krytycznie. – Jak myślisz, Brayford, czemu oni to robią? – Nie wiem. Może nie podoba im się życie w megawieżach. Wciąż otwarte oczy leżącego w stale powiększającej się kałuży krwi martwego człowieka wpatrywały się w stojących nad nim hycli.

15


MEDYCYNA BEZROBOCIA Przemysław Karbowski Wtajemniczeni dobrze wiedzą, że w lipcowy poranek kolejka delikwentów odhaczających się w Powiatowym Urzędzie Pracy epatuje potężną nadreprezentacją ludzi w roboczych uniformach. Tak było, jest i będzie. Takie życie. Jednemu z kieszeni ciągle wypada młotek murarski, drugi drapie się po plecach poziomicą, trzeci już dwa razy dostał opieprz od biurw, żeby nie ważył się oprzeć kombinezonem upapranym tynkiem i cementem o ścianę albo, Boże broń, nie usiadł na krześle! – Mógłby pan, z łaski swojej, to ściągnąć jak się pan podpisuje? Niezły ubaw. Zapomniałem. – Teraz lepiej? – Bezczelnie rzucam babie drelichową rękawicę na biurko. Chmura pyłu wzbija się pod sam sufit. – Cham! – kaszle urzędniczka. – Tylko nie cham! Człowiek ciężkiej pracy na czarno, a nie żaden cham! Niech pani nie zapomni wystąpić o dodatek za warunki szkodliwe, bo po dzisiejszym dniu grozi pani pylica! Nadąsany babsztyl oddaje mi legitymację i kartkę z terminem kolejnego stawienia się w urzędzie. Jeszcze jakiś przycisk na biurku naciska, ale zlekceważyłem tę okoliczność. Błąd. * Nawet dziesięciu metrów nie ujechałem, gdy dwaj goście brutalnie zepchnęli mnie z roweru. – Pan ...owski? – ...owski. Zapakowany do furgonetki mało nie zapomniałem języka we wstępnie obitej gębie. – Kurwaaaa! Mój rower! Rower też zapakowali. – Ja muszę na budowę! Do pracy! – Gdzie? – zaśmiał się wyższy i zatrzasnął drzwi. * Nie ma nic przyjemnego w przebudzeniu i skonstatowaniu, że jest się przywiązanym do krzesła. Wypisz wymaluj gabinet lekarski, tylko ta tabliczka z godzinami przyjęć... Święty Liboriuszu z Paderbornu, miej mnie w swej opiece... Napis na tabliczce: „Medycyna bezrobocia”. – Nowy projekt – usłużnie czyta mi w myślach pan w białym kitlu. – Wszedł w życie w tym miesiącu. Taak... Przebadaliśmy pana gruntownie. Może pan nie pracować. – Nerkę wycięliście przy okazji? – Po nerkach to panu mogę za chwilę przylać za niewczesne uwagi. – Pieprzone eksperymenty na ludziach?! – zapiszczałem. – A to krzesło jest elektryczne? – Jak pana potraktuję paralizatorem, to leciutki efekt da się uzyskać... Już wiem, że lepiej nic nie mówić. – Pani Wiesiu! – woła medyk od bezrobotnych. Jezusie, mniejszej strzykawki nie było? Pielęgniarka podwija mi krótki rękaw i wacikiem dezynfekuje ramię. – Zaszczepimy panu etos bezrobotnego. – Facet w kitlu jest śmiertelnie poważny. – Trochę wyrzutów sumienia z tytułu omijania fiskusa, kilka wąt-

16


pliwości natury moralnej, nieco rozterek czysto semantycznych dotyczących pańskiego statusu... – Seman... co? – No, żeby wywołać u pana pewien dyskomfort z tytułu bycia osobą bezrobotną, a jednocześnie podejmującą pracę poza oficjalnym obiegiem. Poczucie schizofrenii znaczeniowej, nie wiem, czy wyrażam się dość jasno? – Chyba tak... Że jak to? Niepracujący a pracuje? Ała! Zastrzyk mocniejszy niż delbeta w wojsku. – To wszystko? – pytam, bo zasraniec przeciął mi więzy na nadgarstkach. – Niezupełnie. – W drzwiach gabinetu stanęli goście, którzy pakowali mnie do furgonetki. – Ta szczepionka nie działa od razu – wyjaśnia cierpliwie pan doktor. – Dlatego, póki co, musimy panu jeszcze połamać ręce...

17


NIEFART Karol Mitka Stare przysłowie mówi, że miłość i sracka przychodzą znienacka. John od dłuższego czasu marzył, by spotkało go to pierwsze. Niestety, Bóg nie był dla niego łaskawy. Rozwolnienie dopadło mężczyznę w najmniej odpowiednim momencie. Przekradał się właśnie za plecami grupy niegdyś ludzi, teraz zaś bestii w stanie zaawansowanego rozkładu, gdy jego kiszki głośnym burczeniem zgwałciły panującą na ulicy ciszę. Po tygodniach picia wody z kałuż i żywienia się czym popadnie układ pokarmowy powiedział dość. John walczył chwilę ze zwieraczami, ale w końcu poddał się i po nogach pociekły mu strugi rzadkich ekskrementów. Smród pozbawił go tchu, a widok brązowej mazi wypływającej z nogawek na stopy przyprawił dodatkowo o mdłości. Zgiął się wpół i obficie zwymiotował. Nieumarli, jęcząc i prychając, natychmiast ruszyli w jego kierunku. Wyglądali na powolnych, ale zwinności i szybkości pozazdrościłby im niejeden lekkoatleta. Biegli z wyciągniętymi przed siebie rękoma, gubiąc za sobą kawałki własnych gnijących ciał. Głośno kłapali poczerniałymi zębami, jakby już mieli w ustach mięso ofiary. Ten odgłos, odbijający się echem od budynków, zapowiadał śmierć w męczarniach, o jakich nie śniło się nawet hiszpańskiej inkwizycji. John rozejrzał się. W odległości około stu metrów zobaczył balkon z rozłożoną drabiną przeciwpożarową. To dawało szansę na wyjście cało z opresji. Ale jaki był sens ratować się? Epidemia zmieniła ludzi w krwiożercze potwory. Od miesiąca nie spotkał zdrowego człowieka, za to codziennie natykał się na bestie spragnione świeżej krwi. A teraz jeszcze ta sraczka. Jak długo wytrzyma bez leków i normalnego pożywienia? Tydzień? Miesiąc? Rok? Parsknął śmiechem. Dawał sobie góra dwa dni. Lepiej załatwić to tu i teraz. Odejść z honorem. – Wśród tandety lśniąc jak diament... – zanucił. Wydobył z kieszeni pistolet, znaleziony niegdyś przy zwłokach martwego policjanta. Sprawdził magazynek. Jedna kula. Musi wystarczyć. Zawsze lubił zgrywać twardziela, zwłaszcza przed kobietami. Nie przeszkadzało mu, że jedyną przedstawicielką płci pięknej, która obejrzy jego heroiczny czyn, będzie leżąca pod ścianą jednego z domów małolata zaplątana we własne, wyprute z brzucha jelita. Przyłożył broń do czoła. Lufa była przyjemnie zimna. To kojarzyło mu się z zaświatami. Z błogim niebytem. Zamknął oczy. Nacisnął spust. Wystrzał szarpnął jego głową w tył. Upadł, ale nadal słyszał zbliżających się nieumarłych. Coś było nie tak. Rozwarł powieki i stwierdził, że wciąż żyje. Ostatkiem sił dopełzł do niewielkiej kałuży i przejrzał się w tafli wody. Nad prawym okiem zobaczył niewielką dziurę, a przez nią otwór wylotowy z tyłu czaszki i niebo. Zrozumiał, co się stało, gdy zęby pierwszego potwora zagłębiły się w jego łydce. John był półmózgiem. Strzelił nie w tę stronę głowy, co trzeba.

18


CIĄGŁA MIŁOŚĆ, JAKĄ DO CIEBIE CZUJĘ Danka Markiewicz Po raz pierwszy zrozumiałem ogrom miłości Leszka dzięki historii z chusteczką. Było to dawno temu – miałem wówczas połowę moich dzisiejszych lat, a i on był jeszcze młodzieńcem. Jakże różnił się od dzisiejszego, zaniedbanego nieszczęśnika, na widok którego każdy odwróci głowę! Leszek z tamtych lat był chłopcem krągłym i dobrze odżywionym. Włosy miał przycięte zgodnie z modą lat osiemdziesiątych – na szyję opadały skąpe pukle, tak zwany „dywan” loków. Inną cechą charakterystyczną był fakt, że spodnie zapinał nie w okolicy pasa, lecz, zdawałoby się, tuż pod pachami. Pomimo że nakreśliłem tu kilka rzucających się w oczy szczegółów, był ostatnią osobą, na którą ktoś zwróciłby uwagę. Cóż mogło być ciekawego w przygrubym brunecie z wąsikiem? Dlaczego właśnie ta postać przykuła nieżyczliwe spojrzenie losu? Pamiętam przystanek w Sawinie, razem ze mną okupowała go grupka chłopaków. Siedzieliśmy popalając papierosy i rozmawiając, gdy na horyzoncie zjawił się Leszek. Sprawiał wrażenie nieobecnego – minął nas, nie podając ręki i nie witając się z nikim. Ożywił się na widok wysiadającej z autobusu dziewczyny. Nie wyróżniała się urodą, choć miała zgrabne nogi. Ubrana była tandetnie i wyzywająco: czerwony golfik, niebieska minispódniczka, różowo-żółte adidasy. Banalna twarz Leszka wyrażała radość, zbliżył się, ta ujęła go pod rękę. Kiedy mijali grupkę rechoczących nastolatków, pokazała im obelżywy gest, po czym oddaliła się z kawalerem przy wtórze głośnego śmiechu. * Dorotę miałem okazję poznać podczas niewielu miesięcy, kiedy chodziła ze mną do klasy o profilu zawodowym. Pewnego dnia siedziałem na lekcji polskiego, w klasie panowało zamieszanie, uczniowie rozmawiali i chodzili po klasie. Dziewczyna Leszka podeszła do nauczycielki. – Muszę się zwolnić! – tłumaczyła niefrasobliwie. – Matka znowu urodziła, he he. – Ja cię zwalniam, moja droga, idź! – zgodziła się polonistka. Zadowolona Dorota już miała odejść od stolika, kiedy do dyskusji włączył się żartowniś Mario. – Ej, cicho, buraki! Tak ryczą, że nie słychać, co do sorki mówi! Pochwal się, braciszek czy siostrzyczka? – Odpierdol, się, Mario, bo ci przyjebię! – zareagowała natychmiast dziewczyna. Uczniowie roześmiali się radośnie. Nauczycielka wstała i patrzyła groźnie, na co nikt nie zwrócił uwagi. – Jak masz iść, to idź! A na przyszłość, bardzo proszę, takie słownictwo – polonistka wzniosła oczy do nieba. Dorota poszła po plecak, przechodząc obok Mario pokazała mu środkowy palec. Parę tygodni potem kroczyła ulicą, trzymając się za paluszki z Leszkiem. W pewnym momencie uwolniła rękę. – Ej, w pizdu! Z nosa mi się leje! – rzekła ze złością. Usłużny chłopak podał paczkę chusteczek. Wysmarkała spory nos, robiąc przy tym dużo hałasu, po czym włożyła posklejaną chusteczkę w kieszeń jego spodni. – Daj rękę! – rzekł prosząco Leszek. Obserwowałem ich z niedowierzaniem, gdy podszedł do mnie Krzysio, nastolatek z odstającymi uszami. – Widziałeś, jakie głupie ludzie?! – powiedział. – Tak, Tomek, z babami jest, to świnie!

19


Poczęstowałem kolegę papierosem, paliliśmy, idąc kilka kroków za Leszkiem i jego dziewczyną. Rzuciła go parę miesięcy potem. Pewnego wiosennego dnia wziąłem rower i udałem się na sąsiednią wieś. Padał deszcz, obok drewnianej chaty stała Dorota. Miała rozpiętą kurtkę, obok sterczał wysoki, barczysty mężczyzna. Również był porozpinany, palili papierosy i wyglądali na zadowolonych. Jasne było, że znalazła bardziej godnego kompana. Zapadł zmrok, na schodkach pojawił się Leszek. Stojąca w drzwiach Dorota była rozgniewana i wpatrywała się w niego niczym w intruza. Przejeżdżając obok domku tym razem zatrzymałem rower w pewnej odległości i otwarcie przyglądałem się wydarzeniom. – Dorota! – zaczął Leszek. Próbował mówić dalej, lecz nie wytrzymał napięcia i zaczął płakać, trzęsąc się na całym ciele. – Kurwa jego mać! – zdenerwowała się dziewczyna. – Ty z nim pogadaj, Olek! Patrzyłem, jak szarpie przestraszonego Leszka, który nie próbował się bronić. Rozchełstał na nim ubranie, rzucił na ziemię i zamierzył się ciężkim butem. Dorota kopała również, krzycząc piskliwym głosem. Wsiadłem na rower i odjechałem, nie patrząc w ich stronę. * Minęło dwadzieścia lat. Pewnego grudniowego popołudnia grupka ludzi oczekiwała na autobus w Popławiu. Pogoda była bardzo nieprzyjemna, zacinał wiatr i padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Kilkanaście zmokłych i zmarzniętych osób zbijało się w tłumek przed drzwiami autobusu, starając się jak najszybciej schronić w ciepłym wnętrzu. Leszek trzymał się na odległość czekając widocznie, aż wszyscy kupią bilety. Wyglądał na pijanego, w zgrabiałych dłoniach ściskał torbę z zepsutym zamkiem. Miał na sobie wiosenną kurtkę, starą i znoszoną, oraz dżinsowe spodnie, które wyglądały na bardzo obszerne na wychudłych nogach. Gdy wszyscy schronili się w środku, wszedł i on, podając dwuzłotową monetę. – Wysiadaj, chłopie, wiesz, że pijanych nie wożę! – rzekł kierowca, nie patrząc na pieniądze. Leszek milczał, jakby nie rozumiejąc. Autobus, stary PKS zakupiony przez prywatnego przewoźnika, był ciasno wypełniony. Pasażerowie patrzyli z niechętnym zniecierpliwieniem, czekając, kiedy opuści pojazd. Postał przez chwilę, po czym wycofał się. Kierowca zamknął drzwi, niektórzy zbliżyli twarze do okien, patrzyli na samotną postać kulącą się na przystanku. Wracał do domu opustoszałą uliczką. Krople deszczu pomieszanego ze śniegiem siekły bezlitośnie, a lodowaty wiatr wdzierał się pod przykrótkie odzienie. Szedł środkiem jezdni, po której wszakże nie jechał żaden pojazd. Z jednej strony ulicy znajdował się długi, zaniedbany budynek. Opuszczona stacja PKP straszyła niejedną wybitą szybą, ściany pomalowano sprayem, drzwi zabito deskami. Po drugiej stronie widać było drzewa, wiatr kołysał ponuro ich bezlistne gałęzie. Leszek nie zauważył dwóch zakapturzonych mężczyzn – byli to moi uczniowie, szukający ofiary. Zaszli go od tyłu, wykręcili ręce i szybko zatkali usta. Oświetlił ich nadjeżdżający samochód, znieruchomieli na chwilę, po czym nakazali mu stanąć. Wrzucili Leszka na tylne siedzenie i usiedli obok, biorąc między siebie. Odjeżdżające auto potrąciło butelkę wina, należącą do porwanego. * Na środku pomieszczenia z zasłoniętymi oknami stał duży, masywny stół. Leżący na nim przerażony i ogłupiały Leszek miał skrępowane ręce. Zebrani patrzyli na mnie w oczekiwaniu, wszyscy ubrani na czarno, na szyjach czarne wisiory i odwrócone krzyże. Mieli upiornie białe twarze, okolice oczu zaś intensywnie czarne. Byłem ucharakteryzowany na wampira: wiązana pod szyją peleryna, długie paznokcie oraz kły. Przyświecało nam kilka latarek. – Ofiara krwi! Ofiara Rutgera! – powiedziałem. Pochyliłem się nad stołem i wpatrywałem w Leszka – wyglądał na umarłego. Po chwili go ugryzłem, po szyi popłynęła krew. Odkleiłem się od więźnia. – Ofiara krwi! – powiedziałem. – Ten szczur kropli krwi nie ma w żyłach, tylko tanie wińsko!

20


– Ja się nim zajmę. – oznajmił jeden z zebranych. – Milcz, szczurze! – przerwałem. – Zanieście go na strych i przykujcie. Za trzy dni Sylwester, do tego czasu wytrzeźwieje! I niech nikt się do niego nie zbliża! Kiedy w starej poczekalni nie było nikogo, wślizgnąłem się do pomieszczenia z drabinką, wszedłem na górę i otworzyłem właz. Leszka ułożono na skrzynkach po owocach. Nie był niczym okryty, po szyi płynęła krew i zdawał się nie oddychać. Skierowałem nań światło latarki, siebie pozostawiając w cieniu. Prowizorycznie opatrzyłem mu szyję, następnie zdjąłem płaszcz i okryłem nim leżącego. – Przepraszam, biedaku – wyszeptałem. * Przymocowana do ukośnego dachu poddasza żarówka świeciła niebieskawo i nieprzyjemnie. Na cementowej podłodze leżały worki papierowe, cegły i inne śmieci. W rogu nędznego pomieszczenia widać było trzy skrzynki po owocach przykryte łachami. Leżał tam wynędzniały Leszek z obandażowaną szyją. Do jednej z chudych nóg uczepiony był łańcuch, którym został przykuty do ściany. Wyglądał na śpiącego. Na równe nogi poderwało go skrzypienie zbitej z desek pokrywy, zasłaniającej otwór w podłodze. Klapa uniosła się powoli – wdrapałem się na strych. Nosiłem spódnicę, kurtkę i wielkie okulary, twarz zasłaniały mi długie włosy. – Masz! – rzuciłem mu reklamówkę. Nie zwrócił uwagi na pakunek. Usiadłem obok i zacząłem wyjmować litrową butelkę mleka, długą bułkę oraz ugotowane na twardo jajka w skorupkach. Nie patrzył na moje poczynania. Zacząłem mówić, zmieniając głos tak, by przypominał kobiecy. – Jajka na twardo, cha cha cha! Jak miałam dwanaście lat, o mało się tym nie udławiłam na śmierć! – opowiadałem. – Matka wspominała, że wujek Edek połykał jajka bez rozgryzania. Chciałam spróbować – mało mnie szlag nie trafił, tak się dusiłam! Odwrócił się tyłem, skurczył i znieruchomiał z kolanami podciągniętymi pod brodę. Otworzyłem klapę w podłodze i zszedłem po drabince przymocowanej do ściany. Pomieszczenie na parterze było opuszczone i zaniedbane jak strych, gdzie trzymano więźnia. Nieużywane budynki PKP popadały w ruinę. – W sumie szkoda, że się wtedy nie udławiłem – rzekłem. * Na skleconym ze skrzynek legowisku pojawiły się poduszka i koc. Na podłodze leżał bochenek chleba i plastry wędliny, widać też było butelkę wina. Twarz Leszka miała woskowy kolor, oczy zapadły się jak u umierających. Leżał na boku wpatrzony w nieotynkowaną ścianę. – O, wino! Dzięki, tego mi było trzeba! Zimno tu, to się człowiek rozgrzeje! – powiedziałem, przedrzeźniając milczącego więźnia. – Jak długo będziecie tu trzymać? Coś tam pamiętam! Napadli na mnie, ktoś mnie pogryzł po szyi! Czego, kurwa, chcecie? Nadal był odwrócony i sprawiał wrażenie obojętnego. Siedziałem obok niego w peruce i okularach. – Pewnie, że pamiętam! Wracałem do domu. Autobus nie chciał wziąć, bo niby byłem wypity! – kontynuowałem. Nie odpowiadał. Podniosłem się z łóżka i rzekłem, nie siląc się na zmienianie głosu: – Nie chcesz jeść, to choć wina się napij, pijaczyno! Odwrócił się w moją stronę, po chwili jednak wrócił do poprzedniej pozycji. Usiadłem obok więźnia, który zaraz się ode mnie odsunął. Zdjąłem okulary i potrząsnąłem nim mocno. – Patrz, głupku! – rzekłem dosyć głośno. Otworzył oczy. Lekko się uśmiechnąłem widząc jego zdziwienie. – Suprise, suprise! Big Lebowski – powiedziałem, rzucając w jego kierunku perukę. – To z „Siekiery!” Trzymaj na pamiątkę. Patrzył obojętnie i spokojnie.

21


– Napadli cię, pamiętasz? – spytałem. – Potem wampir cię pogryzł po szyi. Zdawał się rozumieć, lecz nie sprawiało to na nim wrażenia. – Ja cię pogryzłem! – powiedziałem, odwracając się od Leszka. – Już ponad rok to robimy! Przewodzę tym szczurom, są na moje rozkazy. Zabiłem już dwie osoby! Ale to mnie nie rusza. Ja… Chodziłem do szkoły z Dorotą. Po twarzy więźnia przeleciał bolesny skurcz. Zwrócił się w moją stronę i słuchał z uwagą. – Chwaliła się, że będziesz się żenił. „Głupi chuj!” – myślałem. Któregoś dnia, to była niedziela, matka wysłała mnie do kościoła. Szedłeś z Dorotą – opowiadałem. – Wsadziła ci zasmarkaną chusteczkę do kieszeni... Wtedy zrozumiałem, jak bardzo się zakochałeś. Powiem ci, że mnie na nikim nie zależało, nigdy. Nie wiem dlaczego. Moich starych znasz – dobrzy ludzie. A jednak mnie gówno obchodzą! Tamtego dnia to było po raz pierwszy, kiedy zobaczyłem miłość, twoją miłość. Patrzył w oczekiwaniu. – Zrozumiałem, że zatraciłeś się cały – powiedziałem. – Wiedziałem, że taki gruby, głupi buc jak ty zrobił największy wysiłek, żeby być bliżej. Nie zostawiłeś sobie niczego oprócz ciągłej miłości, jaką do niej czułeś. Po policzkach Leszka płynęły łzy, których nie próbował ukrywać. – To było w jesieni! – kontynuowałem opowieść. – Stała na przystanku. Zaczęliśmy rozmawiać – zawsze miała na mnie oko. Wtedy się normalnie kleiła. Kupiliśmy dwie butelki wina i poszliśmy pić, też do takiej rudery. Ja… Kurwa! Pieprzyłem twoją Dorotę. Wpatrywał się we mnie, w oczach widać było poczucie krzywdy. Odwróciłem wzrok. – Przecież nie chciałem! – powiedziałem na swoje usprawiedliwienie. – Lubię ciekawych ludzi, ciekawe kobiety! Ale wtedy miała twoją miłość. Dlatego ją pieprzyłem, chciałem pojąć dlaczego, dlaczego ją kochasz? Zrozumiałem, że jeszcze z nią nie spałeś! Była kurwa dziewicą! Dotarło do mnie, co ci odebrałem, ty miałeś ją rozprawiczyć, pewnie byś się ożenił. Przysięgam, od razu pożałowałem, kac mi został, a Dorota parę razy jeszcze mnie nachodziła. Usiadłem obok Leszka, który jednak odsunął się na drugi koniec barłogu. – Potem cię rzuciła. Taki niesmak miałem po tym seksie, poczucie winy! – kontynuowałem. – Widziałem twoją głupią, niewinną twarz, jakbyś za mną chodził! Jeździłem za nią czasami, chciałem wiedzieć, co robi... Widziałem, jak cię pobili. To było najgorsze – nie broniłeś się. Nie mogłem na to patrzeć i pojechałem do domu. Potem to też mnie dręczyło, że cię tak zostawiłem! Wstałem z łóżka i odwróciłem się plecami do Leszka, który bezgłośnie płakał. – Myślę, że to przeze mnie – mówiłem dalej. – Dlatego ciebie rzuciła! Jak ją zerżnąłem, zobaczyła, że jeden chuj wart jest drugiego. A może i tak by odeszła. Przerwałem i spojrzałem na Leszka. – Nieważne. Powiedziałem tamtym – wskazałem na klapę. – że cię wykończę w Sylwestra, to jest dzisiaj! Zrobię to, zabiję jak tamtych dwóch, jeżeli mnie nie powstrzymasz. Cisnąłem na barłóg mały, ostry nóż o cienkim ostrzu. – Przyjdą za dwie godziny i zaprowadzą cię na dół. Będę mówił: „Przywiązać ofiarę do stołu!” Pamiętaj, masz powiedzieć: „Sam mnie przywiąż!”. Każę im rozwiązać, udam, że z tobą walczę. Masz użyć tego noża, masz zabić – powiedziałem. – Jak nie, to ja cię zabiję, na pewno. Odwróciłem się w stronę klapy. – Mogę cię po prostu wypuścić, ale to nie pomoże! Będziesz dalej ofiarą, jak przez całe życie – dodałem jeszcze. – Musisz walczyć albo giń jak pies. Usiadł na barłogu i patrzył jakby w niedowierzaniu. Po chwili sięgnął po butelkę wina, odkręcił korek i zaczął pić. Otworzyłem klapę w podłodze i zszedłem na dół po metalowej drabince. * Moi wyznawcy czekali na Leszka w tym samym pomieszczeniu z zasłoniętymi oknami. Przyglądałem się im, znów wyglądałem jak

22


wampir z filmu grozy – nosiłem pelerynę, miałem długie paznokcie. Dokuczał mi tępy ból głowy, który nadchodził falami. – Skrępować go! – rozkazałem. Dał się przywiązać bez żadnych protestów. Wszyscy patrzyli w oczekiwaniu, zbliżyłem się do stołu ogarnięty dziwnym uczuciem ulgi, jak gdyby spełnienia. – Ofiara krwi! Ofiara Rutgera! – powiedziałem poprzez łomot w skroniach. Przez krótką chwilę patrzyłem na moją ofiarę, po czym odsunąłem się i spojrzałem na zebranych. – Rozwiązać go! Wyrzucić tę kupę gówna! – rzekłem. Nikt się nie ruszył, patrzyli na mnie z niedowierzaniem. – Puścić tego szczura! – powtórzyłem. – Jak to puścić? – zapytał jeden z zebranych. – Rozwiązać skurwysyna! – powiedziałem. – Niech sam zdechnie. Jeden z nich uwolnił więźnia i popchnął w stronę wyjścia. Leszek wyszedł, nie oglądając się za siebie. Pozostali wpatrywali się w Rutgera. – Co, szczury pierdolone! Wypierdalać mi stąd! Wypieprzać! – krzyczałem. Wychodzili w milczeniu. Kiedy zostałem sam, ruszyłem w kierunku pomieszczenia z drabinką i wspiąłem się na poddasze, gdzie trzymano Leszka. Zapaliłem żarówkę pod sufitem i rozgrzebałem łachy w barłogu. Od razu znalazłem perukę i nóż o cienkim ostrzu. Przez chwilę ważyłem go w dłoni, po czym wyrzuciłem. Po namyśle włożyłem perukę i zszedłem po drabince, trzymając w jednej ręce latarkę. Na dole oświetlił mnie strumień silnego światła. Byli tam, tak jak się spodziewałem. – Szczuuury wróciiiiły… – wyjęczał głos w ciemności. Stałem oparty o ścianę starając się nie okazywać strachu. – Co tam masz? – zapytałem. – Siekiera, chcesz obejrzeć? – odparła Vita. Kiwnąłem przyzwalająco głową. Dwie postacie ujęły mnie pod ramiona. Szarpnąłem się lekko, lecz zaraz spokorniałem. Wyprowadzono mnie na zewnątrz, w kolejną mroźną noc. * Podczas gdy dokonywano wyroku, Leszek szedł samotnie opustoszałą uliczką. Lodowaty wiatr znów wdzierał się pod przykrótką i znoszoną kurtkę. Szedł bardzo powoli, zatrzymując się co chwilę. W pewnym momencie usiadł, a następnie położył się na chodniku. Był zupełnie sam, słychać było wycie wiatru, który przetaczał się po pustej ulicy. Po chwili dobiegły go wesołe, młode głosy, stawały się wyraźniejsze – w oddali pojawiło się kilka osób. Natychmiast zauważyli nieruchomą postać. – No, ten już zabalował w Sylwestra! – powiedział ciemnowłosy chłopak. Ktoś próbował poruszyć leżącym, pochylili się nad bezwładnym Leszkiem. – Ale żółty, aż strach! I taki jakiś zabiedzony! – rzekła młoda dziewczyna. – Ej, ja go tu nie zostawię samego na pewną śmierć! Dawaj, dzwonimy na pogotowie! – Jak pijany, to może każą płacić za karetkę! – sprzeciwiła się inna. – Ty sama pijana! Zobacz, ma rany na szyi, Jezu! – mówiła dziewczyna. – Może już nie żyje! Ktoś wyjął telefon i zaczął wzywać pogotowie. – Ej, pytają jak się ta ulica nazywa! – krzyczał. – Czerwonego Krzyża, nie? Jedna z dziewczyn zdjęła nawet kurtkę i okryła nią leżącego. – Dam mu swoją! – sprzeciwił się kolega. Kręcili się po uliczce, wyglądając karetki pogotowia, w końcu usłyszeli jej przeciągły sygnał. Pielęgniarze pochylili się nad leżącym, ułożyli go na noszach i wnieśli do ambulansu. Samochód odjechał, zabierając podłączonego do kroplówki Leszka.

23


* Duże, otwarte drzwi szpitalnego korytarza wychodziły na schody. Ponieważ była zima, wchodziły nimi ciepło odziane postacie. Leszek zmierzał w stronę parku i usiadł na ławce. Pogoda była piękna, śnieg skrzył się w promieniach słońca, a on wyglądał nieporównanie lepiej niż wcześniej. Zbliżył się do niego wysoki i niewiarygodnie wyniszczony pacjent. Na patykowatej szyi miał łańcuszek ze sporym krzyżykiem, obciągnięta żółtą skórą czaszka sprawiała wrażenie zmumifikowanej. – Dzień dobry! – odezwał się. Leszek odwrócił się i spojrzał zaskoczony. – Nie poznaje! – rzekł nieznajomy. – Ja widział ciebie na korytarzu, pozawczoraj i dzisiaj, i tak myślał, żeby mnie trzeba zagadać. Tak u mnie już dwadzieścia lat jest do ciebie sprawa. Usiadł na ławce obok Leszka, ten nie protestował, nie wyglądał jednak na zainteresowanego. – Jestem Olek, od twojej Doroty chłop – mówił. – Jak ja ciebie pozawczoraj na korytarzu zobaczył, to zara pomyślał: idź, człowieka przeproś, że świnia z ciebie! Leszek zmienił się na twarzy na wspomnienie Doroty i słuchał z uwagą. – Tak ty widzisz, że ja już nie do życia – zwierzał się Olek. – U mnie i nerki nie robią, wątroba, i ten, trzustka, a od jesieni mówią, że wiosny nie doczekam. Mnie się zbierać trzeba, to ja zadowolony, że człowieka, co ja skrzywdził, proszę o wybaczenie. Patrzyli na siebie w napięciu. – Tak ci powiem, że mnie nic w życiu tak nie szkoda, że jam ciebie skrzywdził. Toż dwadzieścia lat przeszło, jak my ciebie bili – zerknął na Leszka i mówi dalej. – A ja rozpamiętuję. Po co mnie ta Dorota była? Anim ja ją lubił, ani co! Sama do mnie przyszła, ja żem dobry chłopak był, anim pił, anim palił, ani nic! Przy niej zacząłem, bo się śmiała, żem drugi Leszek. Przerwał na chwilę, wyglądało na to, że się zmęczył. Dwaj wynędzniali mężczyźni siedzieli na parkowej ławce, mijający ich ludzie rzucali im litościwe spojrzenia. – Jak ty do niej przychodził, to mnie szkoda ciebie było, alem myślał: co, Leszkowi babę oddasz? Jak ty przyszedł w jesieni, to ja był wypity – ciągnął Olek. – Kazała bić, tom bił, ale jakżem ciebie widział, jak leżysz, nie bronisz się, nic, to mnie taki wstręt zdjął! Tak mi się szkoda zrobiło! Kazała, żeby ciebie zostawić, ale żem do twojego ojca dał znać, żeby zabrał… Ohydy żem nabrał, żem patrzeć na nią nie mógł! Jakby już z brzuchem nie była, to bym w ten mig rzucił. Jak Samancie pół roku było, czy nawet mniej, żeśmy się rozeszli. Tak i widzisz, anim z nią nie żył, a tobie, coś ją jeden szczerze lubił, odjął. Pochylił się w stronę Leszka i opowiadał bardziej szczegółowo: – Ona też szczęścia nie ma! Piętnastu chłopów zmieniła, z żadnym nie nabyła! Teraz drugi rok, jak sama siedzi... Ten ostatni, Edek, taki był do bicia! On ich tam wszystkich lał: Dorotę, dzieci, jej ojców, braci, siostry! Ja był świadkiem. Raz żem zaszedł do nich pić, zakąskę postawiła i chciała iść do dzieci, a Edek mówi: „Chodź no tutaj”. Ona podchodzi, a ten bez niczego chlast po tym durnym ryju! Dorota chce uciekać. „Czekaj! My jeszcze nie skończyli! W rękę pana całuj!” – krzyczy Edek. To wzięła i pocałowała, bo co z bandytą robić? Jej najmłodszy, William, to od niego, ale nic od Edka nie chciała, ani alimentów, ani nic, tylko żeby od nich poszedł! A i tak ledwo go wygnali. Umilkł na chwilę i mówił dalej. – A i mnie Chrystus za twoją krzywdę pokarał, jak ty się rozpił, takem i ja się rozpił. Żony u mnie nie ma, córka jest, ale dla niej ja i pies to jedno. Jak na jesieni powiedzieli, że ze mnie już nic nie będzie, tak jam się modlić zaczął i tak sobie wymyślił, że mnie trzeba do ciebie iść o wybaczenie prosić. Może mnie grzech odpuszczony będzie? Daruj, żem cię bił, jakeś po kobitę przyszedł. Jak możesz, daruj. Leszek nie mówił nic, patrzył w ziemię. – Będę wiedział, że ty mnie darował, jak na mój pogrzeb przyjdziesz. Bratu powiem, żeby ci dał znać. Tak z Bogiem! – rzekł Olek, podnosząc się z ławki i odchodząc w stronę szpitala. Leszek milczał, zapinając narzuconą na piżamę cienką, wiosenną kurtkę. *

24


Ilustracja: Danka Markiewicz

25


Nadeszła wiosna. Nad grobem, do którego dopiero co spuszczono trumnę, stał jeszcze ksiądz w towarzystwie kilku osób z najbliższej rodziny, rodziców i braci. Pozostałe osoby – niewielka grupka – zaczynały się rozchodzić. Był wśród nich Leszek, trzeźwy i ogolony. Szedł samotnie, parę kroków za nim widać było Dorotę. Miała dwie blizny na twarzy, a nos był zapadnięty w środku jak po złamaniu. – Co tak lecisz, zaczekaj – odezwała się. Zatrzymał się, oko i policzek drgały mu nerwowo. – Ja nie myślała, że i ty przyjdziesz! – rzekła. – Co to się stało? Nie odpowiadał. Wpatrywali się w siebie, lustrowała ciepłe, porządne ubranie Leszka, bladą twarz i krótko przycięte włosy. – Tego… Ty, widzę, sporządniał. No, dobrze! – zaczęła mówić Dorota. – Szkoda, że Olek nie tego. On od mojej najstarszej ojciec! Mnie, tego, szkoda… Widać było, że nie wie, co powiedzieć i się plącze. Leszek marszczył brwi, jakby starając się zrozumieć. – Nic nie mówisz… Ty nigdy nic nie mówisz! – rzekła. Szli w stronę cmentarnej bramy, niektórzy przyglądali się im z ciekawością. Minęli ładny, nowy nagrobek, na którym znajdował się napis: TOMASZ LEBOWSKI UR. 08/04/78 ZM. 01/01/13 THE SUN IS GONE BUT I HAVE THE LIGHT Zniknęli powoli na cmentarnej uliczce. Na błękitnym niebie słońce zbliżyło się właśnie do zenitu. * Jak wam się podoba mój skromny bohater? Niewiele działa, jeszcze mniej mówi, a pokonał rywali! Zniknął wampir Tomek, brutalny Olek pokajał się, zanim umarł na nerki, a on dawno nie wyglądał lepiej! Przytył, pić przestał – a co najlepsze, wystarczy, że palcem kiwnie, będzie miał Dorotę i jej dzieci na dokładkę! Ja sam leżę przykryty kamieniem... A może wciąż idę przez ciemność, długą jak błysk światła noc.

26


IMIONA I NAZWISKA Antoni Nowakowski Wspaniały gabinet – pomyślał John. – Budzi zaufanie. Zanotował w pamięci, aby zapytać, gdzie szef firmy nabył garnitur. Wyglądał w nim wspaniale. John poczuł w sercu ukłucie zazdrości, gdy wszedł do wielkiego pomieszczenia. Zwykle to on przyciągał uwagę dystyngowanymi i drogim strojami, jednak ten ubiór przyćmiewał wszystko, co do tej pory widział. Materiał, krój, guziki, wykończenie mówiły jedno – jestem miliarderem, ale i człowiekiem o wyrafinowanym guście, umiejętnie wykorzystującym zebraną fortunę. – Szyty na zamówienie u Armaniego według moich wskazówek – rzucił prezes, nalewając whisky do szklaneczek z ręcznie rżniętego kryształu. Zdawał się odczytywać myśli Johna. – Kupiłem dwa tuziny, różniące się kolorystyką. Zdecydował się pan skorzystać z naszych usług? Gwarantuję sukces. Poprawił ułożenie pliku dokumentów, leżących na blacie olbrzymiego biurka z palisandru. Czekały na podpis. John nadal się wahał. Cena osiągnięcia tego, czego tak bardzo pragnął, nawet jego przerażała wysokością. Jednak oferta przedstawiała się tak kusząco, że w głębi duszy narastało pragnienie – powiedz „tak”! Podpisz! Wreszcie spełniłby marzenie życia. W końcu przestałby być Johnem Smithem. Myślał o tym od dawna, jednak natłok zajęć, wir kręcących się interesów – wszystko to odsuwało wykonanie planowanego zamiaru. Poza tym on, rekin finansowy, wielki bogacz, ciągle nie potrafił wybrać innego, pięknie brzmiącego nazwiska. Wtedy zadzwonił przedstawiciel tej firmy. Wyglądało, że znali dręczący go problem. Zaproponowali coś niebywałego – zwracające uwagę nowe imiona i nazwisko, i to od urodzenia. Od chwili, gdy przyszedł na świat. Od momentu chrztu… Cena była jednak niebotycznie wysoka. Konta skurczyłyby się znacznie. – Guillaume Maxime de Tully-Rohan… – Człowiek siedzący za wspaniałym biurkiem uśmiechnął się lekko. Z uwagą oglądał swoje perfekcyjnie wypielęgnowane paznokcie. – Nazwy książęcych rodów, połączonych w jedność. Wyszukane specjalnie dla pana. Jakże pięknie brzmią! Uśmiechnął się szeroko. – Po podpisaniu umowy wszędzie, i to natychmiast, stanie się pan de Tully-Rohanem. W księgach metrykalnych, w spisach absolwentów Harvardu, w wykazach bankowych i rejestrach skarbowych. Od zaraz. Wystarczy parafować umowę. John w głębi ducha smakował nowe nazwisko. Fenomenalnie brzmiące, wieńczyłoby drogę życiową. Jednak cena, nawet dla niego, rekina finansowego Wall Street, odstręczała niebywałą wysokością. – Pana dawni koledzy i najbliżsi znajomi jutro zbudzą się z przekonaniem, że zawsze był pan Tully-Rohanem. – Starannie wypielęgnowana dłoń prezesa podała szklaneczkę whisky. John stwierdził, że smakuje wybornie. – Ten krąg osób systematycznie się poszerzy. Widzę, że jednak pan się waha… Zaproponuję więc bardzo znaczący upust, w zamian za pewne odstępne. Smukłe palce sięgnęły do skrzyneczki z mahoniu i podały Johnowi długą cygaretkę. – Stara hacjenda na Kubie, prowadzona według dawnych zasad. – Lśniące nieskazitelną bielą zęby błysnęły w uśmiechu. – Najlepszy tytoń na świecie, tylko dla Fidela Castro, jego brata i ich najbliższych towarzyszy. Straszliwie drogie, jednak warte tej ceny.

27


Przed Johnem wylądowała kartka papieru. Głęboko się zaciągając, czytał ją uważnie. Jego umysł, wyćwiczony w znajdowaniu prawniczych pułapek i nieostrych sformułowań, jak zwykle działał niczym wspaniałe skonstruowana maszyna. W niekontrolowanym odruchu przełknął ślinę. Zapisy nie budziły wątpliwości, a zniżka zapłaty o osiemdziesiąt procent czyniła transakcję bardzo realną. Spełnienie marzenia życia zależało już tylko od jego podpisów. Wreszcie przestałby być Johnem Smithem, synem niezbyt zamożnego farmera z Arizony, człowiekiem, którego nazwisko u wielkich graczy giełdowych wywoływało uśmiech politowania. Odstępne wyglądało śmiesznie, a nawet bzdurnie. Już się nie wahał. Stalówka złotego pióra zaskrzypiała, gdy opatrywał swoim podpisem kolejne stronnice umowy. Najważniejsza kartka, ta z wysokością upustu, spoczywała na wierzchu foremnego stosiku dokumentów. – Trafna decyzja, panie de Tully-Rohan. – W głosie prezesa zabrzmiał wystudiowany akcent uznania. – Proszę spojrzeć! John już dostrzegł, że linijki druku na tej karcie zmieniają się. Tam, gdzie przed chwilą widniały wyrazy „John Smith”, figurowały teraz nowe imiona i wspaniale brzmiące, dwuczłonowe nazwisko. Z uznaniem pokiwał głową. – Dawniej opowiadano, że ten dodatkowy alegat do umowy podpisywano własną krwią. – W głosie człowieka we wspaniałym garniturze zabrzmiało rozbawienie. – Określano go cyrografem. Bajdy dla prostaków. Prawdą jednak jest, że odstąpił pan nam swoją duszę. Za takie nazwisko to niska cena. Szef firmy pokiwał głową. – Kiedyś też byłem Johnem Smithem – ciągnął cicho. – Nie mogłem tego znieść. Już od dawna jestem Gabrielem Herbertem de Lafayette, potomkiem wielkiego bohatera Stanów Zjednoczonych. Markizem… Tam, gdzie kiedyś znowu się spotkamy – kontynuował nieśpiesznie – nasze dusze też będą nosiły nowe nazwiska. W przeciwieństwie do reszty tej pospolitej bandy grzeszników… 8 kwietnia 2016 r.

28


WIGILIA Anna Wołosiak-Tomaszewska „Wrócę na święta, trzymajcie się” – ha! Dobre sobie! Utz wymruczał przekleństwo, zamachnąwszy się na kolejny pęd wanilii. Cholerne pnącza. Gdyby był tu o odpowiedniej porze roku, mógłby nazbierać tego cały plecak, a potem sprzedać za jakąś bajońską sumę. No, gdyby oczywiście miał miejsce w plecaku. I gdyby liczył na to, że w miarę prędko wydostanie się do cywilizacji. Co mu w ogóle strzeliło do głowy, żeby tamtego wieczoru wychodzić z domu? Najgłupszy pomysł ze wszystkich, choć przecież konkurencja była silna. Björn zawsze umiał go namówić do jakichś absurdów. Wkrótce usłyszał szum wody, a zarośla zaczęły się przerzedzać. Z nową nadzieją w sercu, Utz jął rąbać na oślep wszystko, co mu wpadło pod maczetę – czy to liana, czy paproć, czy wąż. Mrużąc oczy w oślepiających promieniach słońca, które nagle przebiło się przez coraz cieńszy baldachim liści, wyszedł na skrawek plaży, tu i ówdzie upstrzonej próchniejącymi resztkami obalonych drzew. Na drugim brzegu wąskiej rzeki, wsparta na szeregu solidnych pali, wznosiła się drewniana chata. Niewielkimi, kwadratowymi oknami wpatrywała się w przepływającą nieopodal wodę i wyciągniętą na brzeg, częściowo zasypaną piaskiem łódkę. Zobaczywszy łupinę, Utz bez zastanowienia wbiegł do rzeki i jął przeprawiać się na drugą stronę. Bliższe oględziny łódki wyrwały z piersi wędrowca jęk zawodu. Kiedy pod palcami Utza rozleciały się dulki, nie przejął się tym – w końcu można sobie poradzić bez nich. Potem jednak okazało się, że podobnie zachowuje się cały kadłub. Łódź nie nadawała się do użytku. Ba, najprawdopodobniej niedługo przygniecie ją do ziemi ten piach, którym była przysypana. Utz rozejrzał się bezradnie, po czym wzruszył ramionami i postanowił spróbować szczęścia w chacie. Najpierw obszedł ją dookoła, starannie opukując pale – łódka to jedno, ale wolałby uniknąć śmierci w zbutwiałym na wylot baraku. O dziwo jednak podpory wyglądały na nienaruszone zębem czasu – ostrożnie więc, schodek po schodku, nasłuchując zdradliwych skrzypnięć czy niepokojących chrobotów, Utz wspiął się do wejścia i zajrzał do środka. Światło słoneczne kładło się jasnymi prostokątami na pokrytej kurzem podłodze, ale nie docierało do kątów chaty. Na to okienka były za małe. Dodatkowo wzrok wędrowca musiał na nowo dostosować się do półmroku, a to mogło chwilę potrwać. Starając się działać bezszelestnie, Utz zsunął plecak i wygrzebał z niego latarkę. Przez moment co prawda się zawahał, nie mając pewności, czy chce zobaczyć to, co mogło kryć się w ciemnych zakamarkach, w końcu jednak nacisnął przycisk i snop białego światła omiótł najdalsze rejony chaty. Wbrew przypuszczeniom Utza, wnętrze nie było całkiem opustoszałe. Coraz odważniej spacerując po pomieszczeniu, mężczyzna znalazł przewrócony stół i kilka świec, zamkniętą skrzynię (słysząc z jej wnętrza jakieś skrobanie, kategorycznie postanowił jej nie otwierać, a nawet nie omieszkał wywlec jej na zewnątrz), taboret rzucony w przeciwległy kąt oraz parę drobiazgów, które – jak stwierdził – musiały być jakimiś bibelotami, bo żadnego praktycznego zastosowania wędrowiec dla nich nie widział. Drewniane zwierzątka, fikuśne gwiazdki, pstrokate symbole, które zupełnie nic mu nie mówiły. A wszystko pokryte kurzem, tak jak podłoga, a także – odkąd zaczął tu szperać – sam Utz.

29


– Wigilia, psia mać… – szepnął w końcu, wciąż jednak wystrzegając się, żeby nie hałasować zbytnio. Panujące wokół cisza i bezruch sprawiały, że każdy szelest brzmiał w uszach wędrowca jak rozdzierający huk, który ściągnie tu hordy dzikich zwierząt. Utz doprowadził do porządku stół i wyłożył na niego wszystko, co mógł: plecak, świece, znalezione bezużyteczne drobiazgi. Na środku blatu ustawił lampę turystyczną, więc wreszcie mógł odłożyć latarkę. Nim się zorientował, prostokąty na podłodze rozciągnęły się, przesunęły i znikły, a dżungla na zewnątrz pociemniała pod rozgwieżdżonym niebem. Utza zawsze zadziwiało, jak gwałtownie następują tu po sobie dzień i noc. Zmierzchy zawsze jakoś mu umykały, jakby w ogóle ich nie było – jakby po prostu ktoś gasił jedną latarnię i zapalał drugą, bez porównania słabszą. Usiadłszy na śpiworze, mężczyzna postanowił napisać parę słów w dzienniku. Kiedy go jednak otworzył, zasępił się tylko i w głowie znów rozbrzmiały mu przeklęte słowa: „wrócę na święta, trzymajcie się”. U góry strony widniała data: 24 grudnia. Owszem, pamiętał, że Wigilia, akurat kalendarza bardzo pilnował, żeby tu zupełnie nie zwariować i nie stracić kontaktu z rzeczywistością, ale dopiero kiedy zobaczył duży, czerwony napis, ozdobiony choinką i życzeniami ciepłych, rodzinnych i tak dalej, dotarło do niego z całą siłą, że to naprawdę już Wigilia. Kolejna. Na więcej nie starczy mu miejsca w dzienniku. Z roku na rok pisał coraz bardziej oszczędnie, coraz mniejszymi literkami, stosując skróty, a czasem drobne piktogramy, ale mimo wszystko nie mógł pisać na jednej stronie w nieskończoność. Na upartego mógłby jakoś zetrzeć albo zmyć najwcześniejsze notatki i robić palimpsest, ale wzdragał się przed tym. Chciał mieć wszystko, od początku. Czasem nawet odnajdywał jakąś satysfakcję w sprawdzaniu, co robił dokładnie o tej porze rok, dwa czy trzy lata temu. Zamknął dziennik, nie napisawszy ani słowa. – Wigilia, psia mać… – powtórzył trochę głośniej, po czym wstał i rozejrzał się. Następnie, ściskając w dłoniach maczetę, wyszedł z chaty, podszedł do najbliższego drzewa i jął rąbać zapamiętale. Zgoda, to nie była choinka, o jakiej marzył będąc dzieckiem. Cóż, to wcale nie była choinka, tylko jakiś młody mahoniowiec czy coś takiego. Musiało mu to jednak wystarczyć. Utz zawiesił na pokręconych gałęziach drewniane ozdóbki poprzedniego właściciela chaty i zamocował świeczki, obrywając liście wokół nich. Przez chwilę próbował podczas roboty nucić Stille Nacht, heilige Nacht, szybko jednak zrezygnował. Jego głos brzmiał jakoś sztucznie. Nie chciał dziś go słyszeć. Parsknął tylko urwanym śmiechem, bo nagle uświadomił sobie ironię śpiewania tu o cichej nocy. Utz usiadł na taborecie przy stole i po raz kolejny otworzył dziennik, wpatrując się w swoją choinkę. W rozedrganym blasku świec cienie gałęzi kołysały się na ścianach, a drewniane zwierzątka zdawały się skakać wśród liści. W końcu mężczyzna westchnął i chwycił ołówek. Mam choinkę – zaczął pisać tak drobnymi literami, że przez myśl przemknęła mu wątpliwość, czy za parę tygodni będzie jeszcze potrafił to odczytać. – Znalazłem dom nad rzeką, nocuję tu. Pogoda dobra. W skrzyni chyba zamknięty jakiś zwierz, wolę nie wypuszczać. Nic wielkiego, bo i skrzynia mała, ale tu im mniejsza bestia, tym bardziej niebezpieczna. O północy zapytam, czy czegoś jej nie trzeba. Utz przerwał pisanie i skarcił się w myślach. Nie miał tyle miejsca, żeby pozwalać sobie jeszcze na żarciki. W następnej chwili jednak podskoczył jak rażony piorunem, a ołówek wypadł mu z dłoni. Zdało mu się, że słyszy kaszel. Stłumiony, ludzki kaszel. A zaraz potem pod niebo poniósł się krzyk: Wypuść mnie!

30



Stusล รณwka


MALIK WSPANIAŁY Artur Grzelak – Brałem udział w czterech wojennych kampaniach. Dwudziestu sześciu bitwach, niezliczonych potyczkach, starciach i pościgach. W pojedynkach zabiłem Hektora Nikczemnego i Likara Złowieszczego. Przedzierając się przez Podmokłe Moczary, znalazłem leże ostatniego szkarłatnego smoka. Bestia poległa pod ciosami mojego miecza, a wszystkie jaja, jakie znalazłem w gnieździe, utopiłem w bagnie. Wytropiłem Bestię trapiącą mieszkańców Południowej Marchii i uchroniłem królestwo przed inwazją jaszczuroludzi. Jestem największym bohaterem, jakiego poznał ten świat. Jestem niepoko... Ostrze przebiło serce Malika. Z ust pociekła mu krew. Zacharczał i upadł na kolana. W oczach widać było niedowierzanie. – Ale tego się nie spodziewałeś – zaśmiał się szczurowaty mężczyzna, wycierając zakrwawioną klingę.

33


WIRTUALNE SKORUPKI Małgorzata Lewandowska Pewnego poranka Di odkryła, że pierwszy raz została wykluczona z kręgu znajomych za poglądy. Jak się okazało, był to dopiero początek. Wszystkiemu winne były opublikowane przez nią na stronach serwisów społecznościowych wątpliwości, jakie w dziewczynie zasiały: kryminalny przebieg Sylwestra u zachodnich sąsiadów oraz zachowanie opozycji po wyborach w jej rodzimym kraju. Kiedy ofiara ostracyzmu społecznego ogłosiła fakt „wyrzucenia” na jednym z portali, ze strony wiernych znajomych popłynęła fala wsparcia i dzielenia się podobnymi doświadczeniami. Okazało się, że w ciągu ostatnich tygodni czystki poglądowe zatoczyły szerokie kręgi. Di najbardziej zdziwiło jednak, że wykluczający na swoich profilach zdecydowanie opowiadali się za tolerancją. ą

34


ŚWIĘCONKA Flora Woźnica Dziesięcioletnia Ania poszła poświęcić koszyczek. Choć zazwyczaj dekorowała go na biało, tym razem postawiła na piękną, głęboką czerwień serwetki. Zabrała ze sobą cukrowego baranka, chleb, sól, dwa jajka i kawałek kiełbasy. Jej mama spisała się na medal, wykazując się kreatywnością i pomagając córeczce w pomalowaniu koronkowego materiału w przepiękne maki. Koleżanki dziewczynki wzdychały z zazdrości, przyglądając się koszykowi, gdy ta wystawiła go do poświęcenia. Każda marzyła o czymś podobnie urokliwym. Nikt nie zwrócił uwagi na przesiąknięty krwią materiał, jakim wyścielona była święconka. Nikt nie zdążył też zauważyć, że miejscowy pedofil zniknął bez śladu, a matka Anny uśmiecha się z satysfakcją.

35


NIE LUBIĘ Tomasz Przyłucki – W kinie byłem – powiedział. – O – zainteresowała się. – Na czym? – „Deadpool” – przyznał. – Bleh. Nie znoszę komiksów. – To nie jest standardowy komiksowy film. – Więc nie lubię Marvela. Chłopak powiódł spojrzeniem po towarzyszce; jej rumianych od chłodnego wiaterku policzkach i sylwetce widocznej pod rozchyloną, jeszcze ciągle zimową kurtką. Dziewczyna jest taka ładna, a nie lubi komiksów, pomyślał smutno. – „Deadpool” opiera się na humorze – podjął próbę. Wzruszyła ramionami. – „Deadpool” to romans – nie poddawał się. Spojrzała na chłopaka. – Zaczynasz mówić do rzeczy. Uśmiechnął się. Jest nadzieja, pomyślał i kontynuował: – „Deadpool” to romans z humorystycznymi elementami, komiksowymi superbohaterami… – Właśnie. Superbohaterami – podchwyciła. – Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Warszawa, 25 marca 2016

36


ZACIĄGNĄŁEM SIĘ Anna Hrycyszyn Zaciągnąłem się. Dojrzałe lato królowało między kamienicami, terkotały werble, parskały konie, a złote promienie słońca przeglądały się kokieteryjnie w guzikach mundurów. Świeżo upieczeni wojacy dyskutowali o obowiązku obywatelskim, honorze mężczyzny i obiecanym żołdzie. Powtarzałem ich słowa, bo nie mogłem się przyznać, że tak naprawdę pociągają mnie guziki. To jak błyszczą, jakie są gładkie, jak dźwięczą, gdy stuknąć w nie dziobem… Taki byłem z nich dumny, a tak żal mi ich teraz. Oblepione błotem i krwią rdzewieją porzucone wraz z resztą zielonego munduru za linią przełamanego frontu. Uratowałem tylko jeden. Więcej nie przeniosę – brakuje mi rąk. Obym tylko zdołał go doczyścić.

37


ŚWIĘTY SPOKÓJ Justyna Szczepańska – Kobieto nie tup tak. Głowa od tego boli. – Bożydar chwycił się za włosy. – Ej, ciszej trochę! Jak boli... – jęknął Sławek. – Niedobrze mi... – Trzeci z towarzyszy, Kazik podbiegł szybko pod mur i zwymiotował. – O, nie! Samochód! – zawył zrozpaczony Sławek, zakrywając uszy. – Nie wytrzymam! Umieram! – Bożydar osunął się na ziemię ledwo przytomny. – Ty już zaliczyłeś zgon. Wczoraj. – Zza drzewa wysunął się zielony na twarzy Hans. – Ach, ci nowi... Bożydar uniósł głowę, spojrzał na kolegę zeźlony i rzekł: – Lepiej powiedz dlaczego ciebie nic nie boli. – Przyzwyczajony jestem. – Gówno prawda! – krzyknął Sławek. – Nie miejcie do mnie pretensji. Chcieliście leżeć w alei zasłużonych, to macie.

38



Rymowisko


AWINION NAD WISŁĄ Lucyna Dobaczewska Marcowym słońcem roztopiona kraina śniegu ze szczytów gór do nizin zeszła falą wody sino nabrzmiały ściany rzek Pod mostem miasta gotyckiego ukryta wyspa – na niej bal wirują pary w tańcu życia mostu jest pół – jak w Awinion W powodzi kropel tak niewinnych ocalał wodzireja głos życie na wyspie nie zna końca wije porwały chochoły w tan Nad Wisłą mokre kotyliony tańczą rusałki ciche madonny na moście – w Awinion

41


BOŻE CIAŁO Lucyna Dobaczewska Przystanek autobusowy oklejony podobizną Popiełuszki na ławce stare kobiety czekają na znak swojej linii niekończący się sznur samochodów przeciska się przez usta mostu (jak magnetyczna karta do banku miasta) dobrze że chociaż tramwaje mają wolny przejazd – jednak dziś po szynach pędzi erka – na chodniku ciało w czarnym worku dwie stopy „Do diabła! Długi weekend, korki jak cholera...” sanitariusz krzyczy ludzie idą dalej słońce świeci ksiądz na plakacie pochylił głowę

42


7 pytań do...


7 PYTAŃ DO..., CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE TAM „SZORTAL” POŚLE

SEBASTIAN SOKOŁOWSKI

Pytanie pierwsze: Czym jest dla Ciebie strach? Traktujesz to uczucie jak coś niepożądanego, czy raczej pomaga Ci ono w codziennym życiu? Jak mogłoby wyglądać życie człowieka, który go nie odczuwa? Sebastian Sokołowski: Życie bez strachu jest niemożliwe. Ktoś, kto niczego by się nie bał, po prostu bardzo szybko skończyłby swój żywot. To przecież strach i niepewność powoduje, że analizujemy swoje poczynania, że podejmujemy większe, czy mniejsze ryzyko w dążeniu do realizacji swoich celów czy marzeń. Czym jest dla mnie strach? Na pewno to nie tematy związne z duchami i podobnymi klimatami. Po prostu wierzę w to co mogę zobaczyć, dotknąć, poczuć. Czy widziałem ducha? Nie. Czy spotkałem wampira lub wilkolaka? Nie. Czy kiedykolwiek odpowiedział na moje ptania Bóg czy Szatan? Nie. Więc czego się boję? Boję się, że odejdę nie pozałatwiawszy wszystkich spraw, że pozostawię bliskich w momencie, gdy mojego wsparcia i pomocy będą potrzebować najbardziej. Tego się boję i czasami o tym myślę. Pytanie drugie: Jak doszło do powstania magazynu „OkoLica strachu”? To był Twój pomysł czy zbiorowa idea? Sebastian Sokołowski: Wszystko zaczęło się 31 grudnia 2015 roku. Myślałem nad mijającym rokiem, co osiągnąłem jako Okiem na Horror, a co mi się nie udało. Wiesz, takie podsumowanie, w moim przypadku trzech lat działalności. Myślałem też o przyszłości i czy czasem gdzieś po drodze się nie pogubiłem, czy chodziło mi o to co teraz robię. Jednym słowem dużo przemyśleń faceta kończącego czterdzieści lat. Cały czas z tyłu głowy miałem pomysł na wydanie czasopisma papierowego. Po części realizowałem to w „Bramie”, jednak miałem wrażenie, że to nie to, że „Brama” idzie w inną stronę niż moja wizja. Zresztą nie ma co się dziwić, bo to pismo wydawane przez klub fantastyki. Mówiąc krótko nie byłem usatysfakcjonowany z efektu końcowego. W ostatni dzień roku siedząc na kanapie napisałem do Krzyśka „Korsarza” Bilińskiego czy byłby zainteresowany takim projektem. Po godzinie miałem już ekipę Agę Kwiatkowską, Magdę Ślęzak i Piotrka Borowca. Bardzo szybko dogadaliśmy się jak to wszystko widzimy i poszło. W marcu pojawiła się jedynka OkoLicy

44


Strachu. Dzisiaj jesteśmy świetnym teamem i myślę, że pomimo tak różnych charakterów i natłoku codziennych zajęć, każdy daje z siebie maxa przy pracy nad kwartalnikiem. Pytanie trzecie: Ostatnimi czasy popularne stały się magazyny w wersji elektronicznej. To finansowo bezpieczniejsze i prostsze rozwiązanie. Nie baliście się „uderzyć” od razu w wydanie papierowe? Sebastian Sokołowski: Oczywiście, że się baliśmy. Miałem już jakąś wiedzę nt. popytu na rynku dla takiego czasopisma, jednak każdy nowy projekt niesie ze sobą wiadome niebezpieczeństwo. Tutaj najważniejszy był pomysł: jak dotrzeć do odbiorców, jak ma wyglądać kwartalnik, co chcemy w nim publikować, kogo zaprosić do współpracy przy pierwszym numerze. Tutaj chciałem bardzo podziękować Wojtkowi Chmielarzowi i Markowi Stelarowi, których odzew na moją prośbę o napisanie dla nas opowiadania był bardzo pozytywny. Uważam, że logistyka to podstawa, nawet gdy ze znajomymi, czy rodziną wybierasz się na grilla, to musisz być przygotowany na wszystko, nawet na zbyt szybkie skończenie się alko. Należy wybrać miejsce imprezy, gdzie do nocnego jest niedaleko (śmiech). Logistyka to podstawa . I tak było też z OLSem. Tomek Siwiec z Horror Masakry dał mi namiary na drukarnię, bardzo mocno wsparło nas Wydawnictwo Czarny Pies, więc tak naprawdę ryzyko nie było jakieś wielkie, tzn. niepowodzenie nie oznaczałoby plajty, komornika czy zajęcia mieszkania. To ,co się potem stało potwierdza, że poszliśmy w dobrą stronę. OLS sprzedaje się świetnie. Co do wydań elektronicznych – nawet przez głowę mi to nie przeszło. Ja ponad wszystko cenię papier. Zresztą sam mówisz, że elektornicznych publikacji, antologii i czasopism jest zdecydowanie więcej niż papierowych, więc w moim odczuciu wydanie papierowego czasopisma to większe wyzwanie, ale i większy prestiż. Gra jest warta świeczki, tym bardziej, że nie jestem w stanie wymienić Ci innego papierowego pisma poświęconego szeroko rozumianej grozie i publicystyce. Pytanie czwarte: Jako bloger musisz czytać mnóstwo książek, oglądać mnóstwo filmów. Nie nudzi Ci się to? Miałeś kiedyś chwile zwątpienia? Nie dopadło Cię tak zwane „wypalenie”? Sebastian Sokołowski: Niestety tak pięknie to nie wygląda. W codziennym życiu jest tyle zajmujących spraw, że na chwile spędzone z książką czy filmem, trzeba starannie wygenerować czas. Wprawdzie zbieram książki, jestem maniakiem posiadania i czytania książek, mam ich ponad 1500 egzemplarzy. Czasami, gdy ktoś przyjdzie do nas, do domu i patrzy na ponad 10m2 tytułów w biblioteczce, to pyta czy wszystkie przeczytałem. Oczywiście, że nie. Odpowiadam wtedy, że zbieram na starość, aby mieć co czytać. Dlatego na Oku recenzują także inni, przewijają się różne osoby z którymi współpracuję. Czasami myślałem, po cholerę mi te książki? Pomimo szukania złożonych odpowiedzi, przychodziła zawsze ta najprostsza – bo lubię i dobrze czuję się wśród książek. Kilka lat pracowałem w księgarni. Pomimo, że była to najgorzej płatna moja robota, to uwielbiałem ją ponad wszystko. Czasami myślę, aby założyć własną księgarnię, lecz pewnie bym zbankrutował. Filmy zaś, oglądam z doskoku i nie koniecznie tylko horrory. Lubię dobre kino, bez względu czy to western czy film wojenny. Pytanie piąte: Wierzysz w duchy i demony? Gdyby ktoś zaproponował Ci udział w seansie spirytystycznym, zgodziłbyś się? Sebastian Sokołowski: Wyrwałem się już wcześniej z odpowiedzią. Jak nie zobaczę, to nie uwierzę. Więc: UFO, duchy, Trójkąt Bermudzki, Archiwum X, rzeczne potwory to bajki. Zresztą jak religia. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, że rzeczy które wokół niego

45


działy w przyrodzie, a nie pojmował ich swoim mózgiem przypisze komuś, czemuś „magicznemu” i tak powstały bóstwa, potem dzięki nim można było trzymać plebs w ryzach i straszyć jak trzeba było. Następnie religia itd. Więc na seans chyba nikt by mnie nie namówił. Bo po co? Pytanie szóste: Gdybyś mógł być bohaterem horroru, jak wyglądałoby Twoje literackie/filmowe alter ego? Sebastian Sokołowski: Świetne pytanie. Nigdy nad tym się nie zastanawiałem. Myślę, że w każdym człowieku drzemie zło. U jednych się budzi, u drugich pozostaje uśpione. Może lepiej moje nich śpi spokojnie. Nie chcę Cię przerazić. Pytanie siódme: Jaki rodzaj śmierci przeraża Cię najbardziej? Gdyby złapał Cię seryjny morderca – szaleniec, w jaki sposób nie chciałbyś umrzeć? Sebastian Sokołowski: Może nie boje się najbardziej samej śmierci, a procesu przed. Boje się umierania, powolnego, w cierpieniu. Myślę, że najstraszniejsze, co mogłoby nie spotkać to choroba, która „rozwala” mózg, zaczynasz wegetować, nie poznajesz bliskich, nie wiesz co robisz, a jednak żyjesz. Mam na myśli np. chorobę Alzheimera. Zdecydowanie wolałbym spotkanie z pociągiem. Co do szaleńców….. ogólnie boję się cierpienia. Dla mnie największym szaleństwem człowieka były więzienia i sale tortur inkwizycji. Za cholerę nie chciałbym być „poczęstowany” gruszką heretyków, czy zasiąść na krześle czarownic. Więc wbrew pozorom, proste sposoby zadawania bólu są najstraszniejsze. Dziękuję za zaproszenie do SZORTALU. A ja dziękuję za czas poświęcony na udzielenie odpowiedzi.

Pytał: Karol Mitka Sebastian Sokołowski – rocznik 1975. Z wykształcenia magister politologii, jednak z polityką nie chce mieć nic wspólnego. W 2012 roku założył fanpage Okiem na Horror, następnie blog pod tym samym logo. Z tęsknoty za krwawymi okładkami stworzył fanpage Pokolenie Phantom Pressu. Działacz na rzecz promocji czytelnictwa, organizator spotkań z pisarzami min.: Wojciechem Chmielarzem, Katarzyną Bondą i Katarzyną Puzyńską, a także bloku literackiego na festiwalu Gryfcon. Promotor grozy, redaktor w polskagroza.pl (w 2015 r.) oraz współzałożyciel kwartalnika „Brama”. Pomysłodawca i redaktor naczelny w OkoLicy Strachu. Miłośnik czarno białej fotografii, historii wypraw krzyżowych, kina azjatyckiego i piwa.

46



Subiektywnie


POWRÓT NA POLA DAWNO ZAPOMNIANYCH BITEW Hubert Stelmach Ucieczka z raju to bardzo dobra kontynuacja serii Pola dawno zapomnianych bitew (w moim odczuciu dużo lepsza niż tom pierwszy) - nagła informacja o inwazji obcych brutalnie przerywa prace naukowców nad dwiema inteligentnymi, lecz prymitywnymi rasami. Wszystkie zasoby oddelegowywane są do prac mających na celu ewakuację zagrożonych obszarów oraz docelowo powstrzymanie najeźdźców. Henryanowi Święckiemu w przydziale trafia ewakuacja dużej górniczej kolonii razem z cennymi złożami. Jednak admiralicja nie pozostawia żadnych złudzeń – ruda ma dużo wyższy priorytet niż koloniści. Książka ma kilka mocnych stron, a jedną z nich jest rewelacyjnie napisany wstęp (oderwany od głównej osi fabularnej), który świetnie wprowadza w klimat całej powieści. Na tyle dobrze, że na dobrą sprawę można by ją czytać samodzielnie bez specjalnej straty dla zrozumienia wszystkich wydarzeń. Następny plus to bohaterowie – wyraźnie zarysowani i dobrze zdefiniowani, nikt nie wypada ze swojej roli, choć może czasem niektórzy popadają w zbyt duże skrajności. Kolejnym atutem jest znacząco poprawione tempo akcji. W Łatwo być bogiem zdarzały się nudnawe dłużyzny (zwłaszcza przy opisie ras, nad którymi prowadzono badanie), których Ucieczka z raju jest pozbawiona. Bardzo rzuca się w oczy to, z jaką pieczołowitością Szmidt buduje swoje uniwersum. Z wąskiego wycinka, który poznaliśmy jeszcze w e-booku wydawnictwa Almaz, okno otwiera się coraz bardziej. Oprócz wprowadzenia niezwykle rozwiniętej rasy obcych autor skupia się nad nakreśleniem wewnętrznych stosunków politycznych ludzkiej cywilizacji. Myślę, że bardzo umiejętnie zostały ekstrapolowane dzisiejsze tendencje, których tak bardzo obawiają się alterglobaliści – coraz ściślejsza kontrola obywatela oraz rosnąca siła międzynarodowych korporacji. Nie ukrywam, że część z tych zabiegów to po prostu podwaliny pod kolejne historie, ale mimo wszystko są doskonale wplecione i nie czuć, że dostajemy za dużo informacji. Jedną z rzeczy, która mi nie podpasowała, to duża doza szczęścia dopisująca głównym bohaterom – teoretycznie nie wszystko działa i nie raz można się zaskoczyć, ale ze stron czuć, że ich plany są niezagrożone i z mniejszymi lub większymi perturbacjami wszystko się uda. Niestety, ostatnio literatura popularna coraz bardziej boi się łamać schematy w obawie o utratę czytelników. Reasumując, Ucieczka z raju to bardzo dobra space opera. W porównaniu z poprzednim tomem bardzo poprawiło się tempo akcji i sama oś historii jest dużo ciekawsza. Pomimo, że część bohaterów strasznie trąci stereotypami, to znajdziemy również wielu ciekawych i żywych. Gorąco polecam, zwłaszcza że seria Szmidta znacząco góruje nad zagranicznymi powieściami z tego nurtu.

49


Tytuł: Ucieczka z raju Autor: Robert J. Szmidt Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS Data wydania: 15 marca 2016 Liczba stron: 397 ISBN: 9788378188476

50


KRYMINALNE ZAGADKI GOTHAM Marek Adamkiewicz Pierwszym, co nasuwa się na myśl, gdy pada nazwa Gotham, jest bez wątpienia Batman. Mroczny Rycerz zdefiniował to miasto i dla wielu jest jego synonimem. To obrońca, oskarżyciel i sędzia w jednej osobie. Jednak sprawiedliwość niejedno ma imię, a podstawową jednostką, która powinna walczyć z przestępczością, jest w końcu policja. W Gotham City zbyt często schodziła ona na drugi plan, pozostając w cieniu zamaskowanych bohaterów. Także scenarzyści komiksowi traktowali jednostki GCPD wybitnie po macoszemu. Sytuacja jednak uległa w końcu zmianie. Wszystko za sprawą Eda Brubakera i Grega Rucki. Tom numer jeden Gotham Central zbiera w całość pierwsze dziesięć zeszytów traktujących o tych, którzy bez zaplecza wartego miliony dolarów, muszą walczyć z pleniąca się w mieście przestępczością. Na łamach tomu Na Służbie znalazło się miejsce dla trzech zamkniętych historii. W pierwszej, tytułowej, poznajemy funkcjonariuszy Drivera i Fieldsa. Gdy obaj podążają za otrzymanym cynkiem, wpadają w zupełnie niezwiązane ze sprawą tarapaty. Przypadkowe spotkanie z Mr. Freezem kończy się tragicznie, jeden z policjantów ginie, w dodatku rodzą się istotne pytania – co Victor Fries robił w tym miejscu i co planuje? Kolejna składowa całości, Motyw, opowiada o śledztwie w sprawie porwania i morderstwa młodej dziewczyny, którym zajmowali się Driver i Fields. Wszystkie tropy wiodą w ślepe uliczki i wydaje się, że sprawa może pozostać nierozwiązana. Bohaterka zamykającego pierwszy tom Gotham Central Pół Życia, to Renee Montoya. Policjantka zostaje wrobiona w pewną wyjątkowo nieprzyjemną sprawę, która może położyć się cieniem zarówno na jej życiu osobistym, jak i karierze policyjnej. Ktoś chce całkowitego upadku tej konkretnej funkcjonariuszki. Gotham Central ma już swoje lata (pierwszy zeszyt ukazał się w 2002 roku), ale na polski rynek trafia teraz po raz pierwszy. I trzeba przyznać, że w konfrontacji z obecnie ukazującymi się u nas komiksami okołobatmanowymi z linii New 52, robi bardzo pozytywne wrażenie. Te pierwsze tytuły są w znacznej większości czytadłami bazującymi na szybkiej, intensywnej akcji (Mroczny Rycerz, Wieczny Batman), nieprzywiązującymi większego znaczenia do kreowania klimatu. Gotham Central prezentuje zupełnie odmienne podejście do tematu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to odsunięcie na zdecydowanie dalszy tor Batmana. Tutaj jest on postacią co najwyżej drugoplanową. Kolejna rzecz to fakt, że nawet jeśli występują tu znajome czarne charaktery, to stanowią one element kryminalnej układanki i nie dominują nad opowiadaną historią. Bo to właśnie zagadki i policyjna praca w wielkim mieście stoją tu na pierwszym planie. Bohaterowie Gotham Central to policjanci z krwi i kości. Służbę traktują niezwykle poważnie, zresztą nie ma w tym nic dziwnego – funkcjonariuszy do opisywanego tu Wydziału Poważnych Przestępstw, dobierał sam James Gordon, tutaj przedstawiony jako były już komendant policji w Gotham. To, z jaką pasją pracują i z jaką determinacją starają się rozwiązywać kolejne sprawy powoduje, że tym razem to ich, a nie Nietoperza, możemy nazwać superbohaterami Gotham. Scenarzyści rzucają ich w charakterystyczne dla kryminałów schematy (chęć dorwania zabójcy gliny,

51


morderstwo bez wyraźnego motywu, wrobienie w przestępstwo), ale schematyczność kończy się właśnie na szkieletach opowieści. Bo treść potrafi zaintrygować. Swoje robią już same zagadki kryminalne, na dokładkę jednak scenarzyści dają czytelnikom interesujące tło obyczajowe. Bohaterowie w żadnym wypadku nie są papierowi, mają swoje problemy, z którymi muszą się mierzyć, a życie prywatne, które nieraz potrafi porządnie dać w kość, łączą z równie stresującą pracą. To po prostu zwyczajni ludzie, z którymi można się identyfikować. W takim właśnie podejściu tkwi wielka siła Gotham Central. Warstwa graficzna Gotham Central jest dosyć surowa. Prace Michaela Larka sprawiają z początku wrażenie nieco niechlujnych, problemy można mieć zwłaszcza z rozróżnieniem kolejnych bohaterów. Gdy jednak przyzwyczaimy się do tej charakterystycznej kreski, można już w pełni cieszyć się świetną korelacją między rysunkami a scenariuszem. Samo Gotham przedstawione jest z kolei bez większych fajerwerków, w stonowanej kolorystyce (tu ukłony dla artystów odpowiedzialnych za ten element), i jest to zabieg nad wyraz udany, miasto nie przytłacza i sprawia normalne wrażenie – jest takie samo jak setki innych, co w tym przypadku jest bezsprzeczną zaletą. Zanim na małe ekrany zawitał serial Gotham, zapewne wielu fanów miało nadzieję, że będzie on bazował właśnie na Gotham Central. Policyjna praca w mieście Batmana, kryminalne zagadki, znani przestępcy – tak to powinno wyglądać. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, gdyż serial okazał się być naiwnym przeciętniakiem z irytującym głównym bohaterem i masą nielogiczności. A wystarczyło czerpać z najlepszego wzorca, tym bardziej, że dzieło Brubakera i Rucki wydaje się być wymarzonym materiałem do ekranizacji. Sprawy potoczyły się wszelako inaczej, ale „nie ma tego złego”, bo Gotham Central to kawał solidnego komiksu niejednokrotnego użytku. Teraz pozostaje tylko czekać na kolejne zbiorcze tomy, które, na szczęście, są już zapowiedziane w ofercie wydawcy. 8/10 Tytuł: Gotham Central. Tom pierwszy. Na służbie Autorzy: Ed Brubaker, Greg Rucka (scenariusz), Michael Lark (rysunki) Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Wydawca: Egmont Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 240 ISBN: 978-83-281-1646-7

52


CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA Mirosław Gołuński Iana McDonalda miłośnikom dobrej fantastyki przedstawiać nie trzeba. Dla porządku jednak przypomnijmy, że jednego z najczęściej publikowanych w serii Uczta Wyobraźni pisarza mieliśmy już okazję poznać dzięki takim utworom, jak Rzeka Bogów, Dom derwiszy. Dni Cyberbandu czy Brasyl. Tym, co je łączy, są: wartka akcja osadzona w egzotycznych regionach kuli ziemskiej, jak Indie czy Brazylia, przesunięcia czasu akcji poza ten bezpośrednio nam dostępny (czy to będzie niezbyt odległa przyszłość, czy to światy równoległe), wreszcie świetnie zarysowani bohaterowie, mający niestandardowe podejście zarówno do świata, seksu, jak i własnej tożsamości. Znak rozpoznawczy jego prozy stanowi precyzyjnie nakreślona fabuła i drobiazgowo odtworzony na wielu poziomach świat. Znakomitą większość wspomnianych powyżej cech można odnaleźć w najnowszej jego powieści, Luna: Nów. Tym razem cała powieść rozgrywa się na zamieszkałym od ponad pół wieku Księżycu. Trudne warunki życia, w których powietrze czy woda są racjonowane i bardzo kosztowne, powodują, że zamieszkujący naturalnego satelitę Ziemi ludzie (w liczbie ponad półtora miliona) żyją według zasad znacząco różniących się od tych, które panowały na Niebieskiej Planecie. Różnice te są widoczne właściwie na każdym poziomie życia. Przybysze ze wszystkich zakątków macierzystej planety stworzyli społeczeństwo, w którym zamożność stanowi jedyny wyznacznik zajmowanego w nim miejsca. Dobrze oddaje to odwrócona struktura – ponieważ im bliżej powierzchni satelity tym organizmy bardziej wystawione są na działanie złowrogiego promieniowania, najwyżej mieszkają najbiedniejsi, im niższe piętro, tym większe bogactwo. Zawsze ważny dla McDonalda seks, na Księżycu jest absolutnie polimorficzny i poliamoryczny. Tutaj związki jednopłciowe są czymś absolutnie naturalnym. A niektórzy wybierają (z wygody? egoizmu?) wyłącznie autoerotyzm. W najbogatszych rodach dzieci są wyłącznie z in vitro, a rodzą je sprowadzane z Ziemi surogatki, które później pełnią rolę znanych z historii mamek, gdyż księżycowe kobiety nie mają czasu na macierzyństwo, a poza tym wystawiane na działanie szkodliwego promieniowania i innej grawitacji, boją się porodu. Inna grawitacja wpływa na ludzkie zachowania i pisarz ani przez chwilę o tym nie zapomina (np. nie wolno tu używać broni palnej). Na Księżycu powstały również nowe formy religijne, czasem stapiając się z ziemskim importem, ale kult Pani Luny, będącej niemetafizyczną, w naszym tego słowa znaczeniu, emanacją bezosobowej i bezwzględnej mocy planety, trudno z czymkolwiek porównać. Na satelicie nie ma policji, a wszelkie spory rozstrzygane są w sądach i przy pomocy negocjacji – jest w tym coś z ducha Dzikiego Zachodu (i to jedyny bezpośrednio amerykański element tego świata). Ostateczną instancją jest z kolei średniowieczny z ducha pojedynek sądowy, stanowiący ostateczne rozwiązanie każdego sporu. W tak innym i swoistym świecie dominuje pięć Smoków – rodzinnych korporacji, które podzieliły między sobą zarówno wydobycie i dostarczanie na

53


Ziemię surowców metalowych i energetycznych, jak i transport, systemy informatyczne i narzędzia. Rody wywodzą się z różnych części świata (Australii, Brazylii, Chin, Rosji i Ghany). Każde rozwinęło się inaczej, przynosząc z Ziemi inne zasady działania, nawet posługują się innymi rodzajami broni i sposobami zadawania śmierci. Na Księżycu nie ma formalnego rządu, ale głównym negocjatorem jest obieralny Orzeł, któremu radą służy tajna rada, Pawilon Białego Zająca. Orzeł ma siłę i kompetencję by zażegnywać spory i karać winnych, ale czy zawsze? Akcja powieści zaczyna się w chwili, gdy założyciele rodów są już bardzo wiekowi, władzę przejmują synowi i córki, a wnuczęta zaczynają wchodzić w dorosłe życie. Pierwsza scena jest bardzo znacząca: wnuki odbywają rytualny kilkudziesięciometrowy bieg po powierzchni Księżyca. Nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie to, że są nadzy, a biegną po odkrytym gruncie. Jakikolwiek błąd czy zawahanie oznacza śmierć, bo nikt im nie może pomóc. Tylko z pozoru wpływy na satelicie zostały podzielone. Na uczcie z okazji ukończenie biegu przez najstarszego wnuka założycielki brazylijskiego rodu Cortów, zajmujących się wydobyciem i dostarczaniem na Ziemię helu-3, stanowiącego główny napęd ziemskich elektrowni, podjęta zostaje próba zamachu na następcę rodowego tronu, Rafę. Zostaje udaremniona, ale daje początek prowadzonemu przez jego braci, Lucasa i Wagnera (a każdy z nich ma swoje mniej lub bardziej mroczne tajemnice), śledztwu. Niebawem ginie była żona Rafy, należąca do australijskiego rodu Mackenzie, oddając życie za ich wspólnego syna. Kto stoi za tymi zamachami, naruszającymi bardzo kruchą równowagę sił w tym nowym społeczeństwie? Szybko okazuje się, że mimo upływu lat, choć ze względu na inną grawitację nie mogą wrócić na Ziemię, to jednak sposób myślenia, nawyków i stereotypowych uprzedzeń i zachowań nie zmienił się. McDonald napisał wyśmienitą powieść, thriller fantastyczny, w którym elementy sf i kryminalnej intrygi świetnie się dopełniają, opisy walk i seksu porażają plastycznością, a całość ma bardzo filmowy sznyt. Tytuł mojego omówienia nawiązuje do słynnej płyty zespołu Pink Floyd, The Dark Side of the Moon, nieprzypadkowo – nie tylko metaforycznie rozumiana treść, ale również – a może przede wszystkim – atmosfera mocno te dwie formy sztuki łączy. Dla mnie, na muzyce Floydów wychowanego, to jeszcze jeden smaczek tej zaprawdę godnej uczty wyobraźni. Tytuł: Luna: Nów Autor: Ian McDonald Przekład: Wojciech M. Próchniewicz Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 362 ISBN: 978-83-7480-644-2

54


A ZA WSZYSTKO ODPOWIEDZIALNY JEST HUBERT Aleksander Kusz Niby to wszyscy wiecie, ale co jakiś czas trzeba o tym przypomnieć. Za wszystko odpowiedzialny jest Hubert. Może nawet kiedyś namówię Baranka, żeby napisał o tym słowo albo dwa. A co tym razem zawinił Hubert? Jakiś rok temu miałem kryzys czytelniczy, nic mi nie podchodziło. Zwierzyłem się z tego Hubertowi na festiwalu w Nidzicy, a może było to jeszcze przed festiwalem, nie pamiętam dokładnie. Wtedy Hubert powiedział, że mam przeczytać Troję Gemmella, a kryzys przejdzie, jak ręką odjął. Chciał pożyczyć książki, posłać przez całą Polskę, ale jakoś nie do końca byłem przekonany. I tak sobie zeszło do roku 2016, kiedy to w zapowiedziach Rebisu pojawiła się Troja. Jak na zawołanie po prostu. „Znaczy się znak, nie inaczej” - pomyślałem i zamówiłem książkę do recenzji. Miałem opory, bo autor pisuje książki fantasy, które są przecież wtórne do bólu, a na dodatek pisuje sagi, czyli dno dna. Jednak polecone powieści nie miały być z gatunku fantasy. To powieści historyczne i to na dodatek o starożytnej Grecji, a dokładnie o Troi. Czyli to opowieść o mojej miłości, o czym może pamiętacie z moich poprzednich omówień. Nie było wyjścia, trzeba było sięgnąć po tę pozycję, bo rozumiecie, nawet jakby mnie nie zaciekawiła, to zemsta Suwalskiego Nieświecia za nieprzeczytanie mogła być straszna. Co dostałem? Naprawdę dobrą książkę. Nie jest to oczywiście literatura z wyższej półki, ale to naprawdę porządna, wciągająca powieść historyczna. Przeczytałem ją w dobrym, jak na mnie w ostatnich czasach, tempie i do tej pory ją pamiętam, a tak rzadko się dzieje po lekturze zwykłych czytadeł. Mogę napisać, że w swojej klasie to bardzo mocny punkt. Rzadko tak piszę, i piszę to nie dlatego, że grozi mi zemsta Nieświecia, ale dlatego, że ta książka zwyczajnie mi się spodobała. „A co mianowicie?” – spytacie mnie droga publiczności (całe dwie osoby, z Nieświeciem włącznie), ale co tam, ważne, że ważne osoby). O tym za chwilę, najpierw krótko o tym, o czym jest tak książka i cały cykl (że też przeszło mi przez klawiaturę te przebrzydłe słowo). Troja. Pan srebrnego łuku opowiada historię, która toczy się przed wojną trojańską, którą opisał nam wcześniej Homer. Większość postaci występujących w powieści znamy z kart Iliady czy Odysei. Głównym bohaterem (właściwie nie mamy typowego głównego bohatera, bo mamy trzy główne postaci, ale ten jest przedstawiony najlepiej, najpełniej, a na dodatek jest bohaterem z okładki i tytułu, przez co pozwoliłem sobie na napisanie tak, a nie inaczej) jest Helikaon, a właściwie Eneasz (tak, tak, ten Eneasz). Właśnie wybudował swój największy okręt i wyrusza w podróż. Drugą postacią jest Andromacha, kapłanka, która zostaje wezwana do Troi, aby poślubić Hektora. Trzecim bohaterem jest mykeński wojownik Argurios, waleczny i honorowy. Oprócz nich mamy masę innych postaci, dla mnie przede wszystkim Odyseusza, bo bardzo podobała mi się jego postać, a głównie przedstawienie jego postaci (na szczęście nie pamiętałem Odyseusza z Sokratesa półpsa,

55


a obawiałem się tego bardzo). Mamy Priama i całą jego liczną rodzinę, mieszkańców Troi, itd. Tutaj dochodzimy do pierwszego, chyba najważniejszego, plusa tej powieści – postaci. Naprawdę majstersztyk. Gemmell potrafi opisać tak postać, że bardzo łatwo ją kochać lub nienawidzić. Świetne przedstawienie postaci, utożsamiałem się z postaciami, czasami chciałem im pomagać, czasami nienawidziłem, wiedziałem, że żyją i czują. I nie są to postacie jednowymiarowe, są z krwi i kości. Niesamowity, rewelacyjny, cudowny, mądry Helikaon potrafi popełniać też błędy, wpadać w kłopoty, jak każdy z nas. Mądry, przebiegły Odyseusz czasami zachowuje się głupio, jak każdy z nas. Drugi plus to tło. Obyczajowe jak najbardziej, pokazanie ówczesnych społeczeństw, jak działały, przede wszystkim stosunki w Troi, ale dla mnie najważniejsze było tło historyczne. Autor wziął mity, sagi Homera i na tej podstawie stworzył szkielet. Następnie dodał od siebie to, co było mu potrzebne, ale zrobił to bardzo umiejętnie i zgrabnie wplótł swoich bohaterów w znane nam historie i opowieści. Drugi bardzo poważny plus powieści. „A akcja? Gdzie akcja?” – spytacie się. Jest, też jest, fabuła jest obecna. Ale jakby na drugim planie. Żeglują sobie po Wielkiej Zieleni w różne strony, ale ciągnie ich wszystkich do Troi, bo doskonale wszyscy wiemy, że tam będzie toczyć się właściwa historia. Tak, Troja jest centrum ówczesnego życia. Pierwszy tom jest jakby przygotowaniem do właściwej rozgrywki, ale nie jest przez to gorszy, jest bardzo dobry. W ostatnim czasie to moja kolejna podróż do starożytnej Grecji. Najpierw był Ilion Simmonsa, który potraktował wojnę trojańską jako pretekst do napisania dobrej fantastyki naukowej (czekam i czekam na drugi tom, może na jesień się doczekam). Potem był komiks Sfara Sokrates półpies, ze świetnymi wstawkami i obrazoburczym przedstawieniem niektórych postaci, ale był przede wszystkim przedstawieniem przemyśleń ‘z zewnątrz’ (tutaj na przykładzie psa) na temat ludzkości. Na koniec dostałem soczystą powieść historyczną. I jestem zadowolony. Spokojnie mogę ją polecić. Przeczytajcie, nie będziecie żałować. Gemmell to dobry rzemieślnik, nie aspiruje do prozy wysokich lotów, wiedział, że to, co robi, robi dobrze. Trylogia o Troi to jego ostatnie dzieło (wręcz niedokończone, bo ostatni tom skończyła żona Gemmella po jego śmierci), ale dzieło na pewno udane. Tytuł: Troja. Pan srebrnego łuku Autor: David Gemmell Przekład: Zbigniew A. Królicki Wydawnictwo: Rebis Data wydania: marzec 2016 r. Liczba stron: 512 ISBN: 978-83-7818-852-0

56


WARSZAWSKI MAG ZNÓW W AKCJI Magdalena Golec Czytaliście pierwszy tom przygód Herberta? Jeśli nie, to myślę, że warto byście się z nim zapoznali, zanim sięgnięcie po część drugą. Wydaje mi się, że lektura Orderu będzie wtedy przyjemniejsza i pełniejsza. Co prawda mamy tutaj opowiedzianą zupełnie nową przygodę, ale gdzieś w tle przewija się echo wydarzeń, które zmieniły życie głównego bohatera, a które nie zostały jeszcze do końca wyjaśnione. Tak jest chociażby z wątkiem dotyczącym rodziny Herberta. Jednak zanim pojawi się rozwiązanie, nasz sympatyczny mag będzie musiał zmierzyć się z kolejnym nietypowym zadaniem. Herbert Kruk to krawiec w stanie spoczynku, mag oraz miłośnik wyścigów konnych. Ta ostatnia pasja sprawia, że w weekendy można go często spotkać na warszawskim Służewcu. Właśnie tam też rozpoczyna się akcja Orderu. Kiedy Herbert czeka na ostatnią gonitwę, zagaduje go starszy mężczyzna, pułkownik Bieniawski, który okazuje się być zastępcą Kanclerza Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari. Parę dni wcześniej Order został skradziony. Nie jest to zwykłe odznaczenie – Krzyż Srebrny obdarzony jest magiczną mocą chroniącą Warszawę i jej mieszkańców przed niebezpieczeństwem wszelkiego rodzaju. Herbert wydaje się być najwłaściwszą osobą zdolną do odzyskania tego cennego artefaktu. Okup krwi był powieścią bardzo dynamiczną i od pierwszych stron z zainteresowaniem śledziłam przygody Herberta. W tej części jest nieco spokojniej, przynajmniej na początku. Bohater dostaje do rozwikłania zagadkę kryminalno-magiczną i, tak, jak to ma miejsce w przypadku każdego śledztwa, krok po kroku musi dojść do rozwiązania. W miarę lektury akcja coraz bardziej się rozkręca i wciąga. Mag stawia czoło wielu wyzwaniom, atmosfera nabiera nieco niepokojącego charakteru, pojawiają się nowe poszlaki i zasadzki. Oczywiście, nie brakuje też nietypowej magii, z którą można było się zapoznać już w pierwszym tomie. Zaklęcia w nowoczesnym wydaniu Herberta wciąż mają posmak świeżości, nadal się podobają i bawią. Postacie znane z pierwszego tomu, w tym tracą na znaczeniu. Wygi nie ma, Anna staje się zaledwie statystką (trochę mnie to zaskoczyło, biorąc pod uwagę, że wydaje się ona być osobą najbardziej doświadczoną w sprawach kryminalnych), odrobinę więcej jest Zezela. Pojawiają się za to nowi bohaterowie, jak chociażby rzeczowy, niewierzący w magię porucznik Grzybowski, którzy zgrabnie zapełniają powstałą lukę. Sam Herbert nieco się zmienił, wcześniejsze doświadczenia sprawiły, że zrobił się twardszy, dojrzalszy, bardziej bohaterski, choć humoru i pomysłowości nadal mu nie brakuje. W pewnym sensie, bohaterem powieści jest też Warszawa – wypełniona magią, mitycznymi stworzeniami, ochronnymi artefaktami, tajemnymi przejściami, a przez to barwniejsza i pełniejsza życia. Jeśli pomyślę o swoich wrażeniach z lektury obu tomów, to muszę przyznać, że Okup krwi podobał mi się bardziej. Nie wiem, może Orderowi zabrakło większego napięcia. Niemniej jednak, mimo moich mieszanych odczuć, z chę-

57


cią sięgnę po kolejną część przygód Herberta. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się, jak rozwinie się interesujący wątek związany z rodziną bohatera. Jak by nie patrzeć, jest to sympatyczny cykl, który czyta się przyjemnie i w którym znajdzie się miejsce na humor oraz ciekawe pomysły. Myślę, że lektura drugiego tomu zapewnia dobrą, lekką rozrywkę na leniwy, wiosenny wieczór. Tytuł: Order Autor: Marcin Jamiołkowski Wydawca: Genius Creations Data wydania: 2015 Liczba stron: 273 ISBN: 978-83-7995-033-1

58


ŁABĘDZI ŚPIEW Sławomir Szlachciński Oceny tego typu powinno się umieszczać raczej w podsumowaniu, ale odczucia związane z lekturą wciąż we mnie buzują i chcę się nimi od razu podzielić. Łabędzi śpiew to wielki zawód i rozczarowanie. Niestety. Być może, gdyby nie powszechna opinia arcydzieła, podtrzymywana buńczucznie na tylnej okładce przez wydawcę, byłoby inaczej. Umieszczana jest przez wydawcę na półce z literaturą dla dorosłych, więc w ten sposób należy ja traktować. Niestety, w rzeczywistości jest to książka dla dzieci trochę starszych, młodzieży niezbyt dorosłej. W tej kategorii rzeczywiście mogłaby zdobyć uznanie. Ale po kolei. Mamy wojnę atomową między mocarstwami. Wyrastają tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy, atomowych grzybów, niszczących prawie wszystko. W konsekwencji Ziemia jest zrujnowana, jeśli idzie o warunki życiowe dla człowieka. Opad radioaktywny, wichry, burze, całkowity brak słońca, nieustający mróz. Amba. W zasadzie w tym miejscu należałoby powieść zakończyć, tej apokalipsy nie miał prawa przetrwać nikt, zwłaszcza na terenie Stanów Zjednoczonych, wszak większość bomb wybuchła właśnie tam. Może gdzieś na wyspach Mikronezji, albo w australijskim interiorze ktoś mógłby przeżyć pierwszy okres po uderzeniu, no ale nie w Stanach. Jednakowoż, szczęśliwie dla powieści, w Stanach przeżywa całe mnóstwo ludzi. Nikt ich nie liczy, ale po pobieżnej ocenie można sądzić, że są to co najmniej setki tysięcy, może miliony. I tu objawia nam się pierwszy problem, rażący mnie przez całą powieść. Autor kompletnie nie zwraca uwagi na logikę materialną świata przedstawionego. Mamy nieustający, głęboki mróz, ale jednocześnie odór zepsucia i zgnilizny. Od lat nic nie rośnie, ale bohaterowie poruszają się zaprzęgiem konnym. Czym ten koń się żywił przez lata całe, biorąc pod uwagę fakt, że ciągnie ciężki wóz, a wokół nieustający mróz i śnieżyca, więc energii potrzebuje naprawdę dużo? Od lat nic nie rośnie, ale lasy pełne są wiewiórek, i, co ciekawe, wielkich drapieżników. Czym te drapieżniki się żywią? Wszak żadnych roślinożerców nie ma. Od lat nikt nie produkuje paliwa opartego na ropie naftowej, zresztą żadnego paliwa nikt nie produkuje, autor nieustannie zwraca uwagę na jego niedobór. Nie przeszkadza to jednak, by lata po katastrofie, po terenie kiedyś zwanym Stanami Zjednoczonymi, poruszały się całe armie wyposażone w rozbudowany park mechaniczny. Mają nawet czołgi na wyposażeniu. Autor chyba nigdy nie sprawdzał, ile paliwa zużywa czołg. Pomijam już fakt kompletnej bezużyteczności takiego ustrojstwa w realiach, o których rozmawiamy. Armie te, opierają swój byt na rabowaniu dóbr z kolejno napadanych osiedli. Co ciekawe, żyją z tego procederu w kondycji niemal luksusowej. Fakt ten zastanawia, jako że wszystkie opisywane przez autora osiedla żyją w opresji skrajnej nędzy. Wszyscy wiedzą, że woda topiona ze śniegu szkodzi, bo zatruta i radioaktywna, ale przez siedem lat, w kilkusetosobowym osiedlu, nikomu nie przyszło do głowy wykopać studni. Wcześniej wspominane wielotysięczne armie, od siedmiu lat mają czystą wodę, ponieważ wożą ją w cysternach. Autor chyba nigdy nie sprawdzał, ile wody dziennie zużywa kilka tysięcy ludzi. Powyższe to tylko wybrane przykłady,

59


takich głupot jest całe mnóstwo. Rzeczywistość powieści stworzona jest kompletnie bezmyślnie. Jeśli jakaś jej cecha potrzebna jest autorowi w danym momencie do zamyślonego rozwoju fabuły, to natychmiast się pojawia, bez żadnego umocowania i bez żadnych konsekwencji. Fabuła, to w większej części opis dramatycznej rzeczywistości post-apokaliptycznej i drogi do odrodzenia. Katastrofa nuklearna to konsekwencja naszej bezmyślności i głupoty i w zasadzie ludzkość powinna sczeznąć, ale jakaś siła magiczna, nikt nie wie, jaka – jakiś bożek, matka natura czy może inne voodoo – postanawia dać nam szansę. Magicznie wspierany proces pozwoli ludzkości odrodzić się pod warunkiem zachowania Amerykańskiego Ducha Wspólnoty Amerykańskiej. Przeciwdziała temu Zło, prawdziwe, potężne Zło, złe czystym, wyekstrahowanym złem, które lubi oglądać wypadki samochodowe i podczas seansu woli jeść robaki zamiast prażonej kukurydzy. I jest złe to Zło. Bardzo złe. Ponieważ jest złe. Doprawdy... Na szczęście, owo Zło w rzeczywistości jest bezmyślne i nieporadne jak czterolatek, a wszystkie jego wysiłki spełzają na niczym. Głównie dlatego, że gdy kilkakrotnie doprowadza do sytuacji, w której mogłoby rzecz załatwić po swojemu, po prostu odpuszcza. Bez żadnego powodu, bez świadomości działania. To tak, jakby Brudny Harry po dopadnięciu przeciwnika, bez żadnego wyjaśnienia odkładał rewolwer i odchodził. Albo przypomniał sobie, że nie spiłował rano paznokci, więc odkładał rewolwer i szedł do kosmetyczki. I tak sześć razy w ciągu całego filmu. Podobałoby się wam? Konstrukcja postaci niczym nie różni się od mechanizmów zastosowanych przy tworzeniu rzeczywistości i fabuły. Postaci McCammona nie są płaskie. By coś było płaskie, potrzebuje co najmniej dwóch wymiarów. Niestety, bohaterowie Łabędziego śpiewu są jednowymiarowi. Wszyscy bez wyjątku. Są tak skrajnie uproszczeni, jak to tylko możliwe. Gdyby uprościć ich jeszcze odrobinę, przestaliby istnieć. W zasadzie, nie istnieje coś takiego jak psychologia postaci, a jeśli już, to w kształcie, jaki prezentuje Reksio czy Bolek i Lolek. Literacko jest poprawnie. Powieść czyta się bez specjalnego wysiłku, zdania są proste, rozdziały krótkie, narracja podręcznikowo klasyczna, komiksowo uproszczona. Brak tu jakichkolwiek niejednoznaczności, symbolika ewidentna, sugestie jaskrawo czytelne. Jak wspomniałem na wstępie, błędem jest kierowanie powieści do czytelnika dorosłego, w żaden sposób nie może ona tu zdobyć pozytywnych ocen. Gdyby jednak otwarcie określić grupę docelową na poziomie średniego nastolęctwa, rzecz miałaby się zupełnie inaczej. W wieku lat piętnastu byłbym lekturą zachwycony. Niestety, mam tych lat trzy razy tyle i jestem mocno rozczarowany, a każdą minutę spędzoną na lekturze mam za zmarnowaną. Rodzice, kupujcie Łabędzi śpiew dla swoich pociech, ale sami raczej jej unikajcie. Autor: Robert McCammon Tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska Tytuł: Łabędzi śpiew, tom 1 Wydawnictwo: Papierowy Księżyc Data wydania: 2016 Liczba stron: 524 ISBN: 9788361386803 Tytuł: Łabędzi śpiew, tom 2 Wydawnictwo: Papierowy Księżyc Data wydania: 2016 Liczba stron: 552 ISBN: 9788361386810

60


W MGNIENIU OKA Maciej Rybicki Flash należy bez wątpienia do grona najpopularniejszych postaci uniwersum DC. Szkarłatny biegacz zwykle wymieniany jest wśród ikonicznych herosów tego wydawnictwa tuż obok (lub zaraz po) Supermanie, Batmanie, Wonder Woman czy Green Lanternie (Halu Jordanie). Aż dziw bierze, że do tej pory postać nie doczekała się w Polsce solowego albumu lub choćby zeszytu. W komiksach wydanych nad Wisłą i Odrą Flash pojawiał się jedynie bądź to gościnnie, bądź to jako jeden z bohaterów (jak w przypadku Ligi Sprawiedliwości, czy choćby Kryzysu Tożsamości). Na szczęście, Egmont rozszerzający swą wydawniczą linię Nowego DC Comics postanowił wreszcie po tego herosa sięgnąć – być może na fali popularności całkiem udanego serialu o perypetiach błyskawicy z Central City. Cała naprzód to pierwszy tom poświęconej Flashowi serii. Warto w tym miejscu dodać, że w Nowym DC Comics rolę Flasha pełni oczywiście znany ze Srebrnej Ery Barry Allen (podobnie zresztą jak w serialu), choć gdyby próbować doszukiwać się ciągłości z poprzednimi wcieleniami tej postaci (czy choćby historią samego Alena), to bez trudu można trafić na kilka elementów, gdzie scenarzyści nieco namieszali. Zresztą – co tu kryć – Flash to postać z chyba najbardziej zagmatwaną historią w całym uniwersum DC, ale można to złożyć na karb zdolności tej postaci. Przecież to nie kto inny, jak on, ma zdolność przechodzenia między różnymi rzeczywistościami, liniami czasowymi itp. Bałagan wydaje się więc nieunikniony. Dla lektury dość stwierdzić, że w Całej naprzód nasz bohater to technik policyjny – Barry Allen – który już od paru lat działa w sekrecie jako Flash – heros, który wskutek nieszczęśliwego (?) wypadku został obdarzony mocą błyskawicznego poruszania się, czy też wprawiania cząstek swego ciała w niezwykle szybkie drgania. Przywdział kostium, zaś broniąc mieszkańców Central City dorobił się nie tylko dość ambiwalentnej opinii prasy (m.in. w osobie Iris West – tu nie będącej nigdy jego żoną), ale i pewnej gromadki mniej lub bardziej zadeklarowanych przeciwników. Nie ma tu za bardzo miejsca na roztrząsanie originu, czy też refleksje nad naturą zdolności bohatera. Czytelnik zostaje wrzucony od samego początku w wir akcji i muszę przyznać, że mimo wszelkich zalet takiego rozwiązania, powoduje ono nieco zamieszania. Odpowiedzialny za scenariusz duet Francis Manapul/Brian Buccellato ma bowiem tendencję do stosowania wielu skrótów fabularnych, czy też szybkiego przeskakiwania między perspektywami. Jest to coś wyjątkowego na tle większości współczesnych komiksów superbohaterskich, jednak momentami czyni to narrację nieco mało płynną, Sam scenariusz, choć nie jest może szczytem wyrafinowania, jest jak najbardziej do przyjęcia. Obserwujemy Barryego Allena/Flasha zmagającego się bądź to ze swoimi klasycznymi wrogami, bądź to próbującego zrozumieć i ogarnąć naturę swoich umiejętności. To, w połączeniu z nieodzownymi wątkami osobistymi, czyni Całą naprzód zbiorem dość standardowych historyjek o tym bohaterze. Lecz z pewnością w ogólnym sensie nie jest to komiks standardowy. Wspomniałem już o specyficznym, nieco bardziej wymagającym od czytelnika sposobie, w jaki prowadzona jest narracja. To jednak jedynie początek znakomitej pracy, jaką w tym tytule wykonał Francis Manapul. Znakomite

61


wrażenie robi przede wszystkim jego strona graficzna, i to w dwóch płaszczyznach. Po pierwsze – kreska. Manapul (posiłkowany odpowiedzialnymi za kolory Buccellato i Ianem Herringiem) stworzył znakomite, żywe, niezwykle sugestywne rysunki. Sposób rysowania postaci, mimika, posługiwanie się delikatnym konturem – wszystko jest tu po prostu kapitalne, spójne i utrzymane w konsekwentnie przestrzeganej stylistyce. Po drugie jednak, kapitalne wrażenie robi sposób kadrowania. Muszę uczciwe przyznać, że nie pamiętam, kiedy ostatnio to sposób rozplanowania stron, czy też kreatywne podejście do kadrów (i stron tytułowych!), zrobiły na mnie największe wrażenie w przypadku jakiegoś komiksu – a tak się właśnie dzieje w przypadku Flasha zilustrowanego przez kanadyjskiego Filipińczyka. Oddać w statycznych rysunkach tak dynamiczną postać to już spore osiągniecie. Manapul zrobił to jednak w sposób, dzięki któremu sama treść ustępuje miejsca znakomitej formie. I już choćby dla wspomnianej warstwy graficznej (nawet jeśli momentami efekciarskiej) warto sięgnąć po ten album. Polski debiut Flasha we własnym tytule możemy zatem uznać za jak najbardziej udany. Co więcej, wydaje mi się, że jest to obecnie jedna z najciekawszych propozycji w ramach wydawanego przez Egmont Nowego DC Comics – nieźle napisany i znakomicie zilustrowany superbohaterski tasiemiec. Myślę, że po takim starcie Flash ma wszelkie szanse by zadomowić się na naszym rynku na dobre. Tytuł: Flash. Tom 1. Cała naprzód Autorzy: Francis Manapul (scenariusz i rysunki), Brian Buccellato (scenariusz) Tłumaczenie: Tomasz Kłoszewski Wydawnictwo: Egmont Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 192 ISBN: 978-83-281-1661-0

62


NA BARYKADY, LUDU ROBOCZY... Hubert Przybylski

Bo czasem jest tak, że autor się zafascynuje. Raz się zafascynuje kimś*, innym razem czymś. Tym czymś może być wiele rzeczy, zjawisk, koncepcji. W gruncie rzeczy, to, biorąc pod uwagę, jak bardzo ludzie potrafią być dziwni, fascynować może wszystko**. Pierce’a Browna, wyimaginujcie to sobie, zafascynowała rewolucja proletariacka, co doprowadziło do powstania trylogii Red Rising, której ostatni tom, Gwiazdę Zaranną, skończyłem czytać jakieś dwa tygodnie temu. „Jak to!? Dwa tygodnie? I dopiero teraz recenzja!?” zawołacie***. Ano dwa tygodnie. Tyle potrzebowałem, aby sobie poukładać w głowie te książki. Bo widzicie, na pozór, literacko, wszystko jest super. No prawie wszystko, ale o tym zaraz. Najpierw wypadałoby przypomnieć, o czym jest cała trylogia****. Akcja Red Rising toczy się w przyszłości. Ludzkość skolonizowała i sterraformowała cały Układ Słoneczny. Ludzie żyli sobie nieświadomi w kapitalistycznym wyzysku tak długo, aż ten doprowadził do podziału społeczeństwa na kasty, z których najwyższa, Złoci, przejęła władzę i zaczęła sprawować ją w sposób prawdziwie feudalny. Niższe kasty, podkolory, były wręcz hodowane, każde w jednym, ściśle określonym celu. Szarzy to elitarni żołnierze i nadzorcy, Obsydiani to żywe maszyny stworzone wyłącznie do walki, Żółci to służba medyczna, Niebiescy to członkowie załóg pojazdów i stacji kosmicznych, Różowi to seksniewolnicy, i tak dalej... Najniższą warstwą społeczną są Czerwoni – robotnicy i rolnicy. I właśnie to spośród tych ostatnich wywodzi się Darrow, bohater cyklu, który po tragicznej śmierci swojej młodej żony zostaje zwerbowany przez organizację rewolucyjną, taki normalny zdrowy Ludowy Ruch Wyzwolenia Podkolorów*****, w książce nazwany Synami Aresa, aby po przejściu serii wyjątkowo niebezpiecznych i bolesnych operacji chirurgicznych oraz przyśpieszonego kursu bycia Złotym****** zostać Złotym. Który ma za zadanie zinfiltrować kastę i rozsadzić ją od środka. Po wielu perypetiach, które go spotkały w ciągu dwóch pierwszych tomów trylogii, w jej trzeciej części zbliża się do swego celu tak bardzo, jak to tylko jest możliwe. Tylko, czy to wystarczy? Wspomniałem już, że literacko trylogia jest prawie bez zarzutu. Znaczy, w kategorii „young adult”. Akcja jest naprawdę ciekawa, pełna niespodziewanych zwrotów, a większość rozdziałów kończy się wzorcowymi cliffhangerami. Młody czytelnik nie będzie się nudził nawet przez minutę. Do tego jest bardzo emocjonalnie, czasami wręcz EmOcJoNaLnIe, a bohaterowie są tak „żywi i krwiści”, jak to tylko możliwe. To jedna z niewielu pozycji na rynku, w której postacie obojętne dla czytelnika praktycznie nie występują. Serio. Choć dopuszczam taką możliwość, że dzieje się tak dlatego, gdyż mam dopiero piętnaście lat*******. Jedynym mankamentem, jaki w warstwie literackiej doskwiera, to ciągłe „walenie się i zaczynanie od nowa”. Średnio dwa, trzy razy na tom, raz mocniej, raz słabiej, ale wszystko się Darrowowi wali i musi owe wszystko zaczy-

63


nać od nowa. Całość trylogii przeczytałem w przeciągu półtora miesiąca********, więc w pewnym momencie, w drugiej połowie trzeciego tomu, zaczynałem się już tym „waleniem i zaczynaniem od nowa” nużyć. Zwłaszcza, że nie sprawdziłem wcześniej i nie wiedziałem, ile cykl ma tomów. Pewnie gdyby miał jeszcze jeden, czy dwa, to bym pękł. Ale Brown, zamykając całość w trzech tomach sprawił, że „zmienne koleje losu” Darrowa były tylko lekkim przegięciem, a nie przełamaniem i porażką na całej linii frontu. Niestety, warstwa literacka to jedno, a przekaz to drugie. Tylko człowiek totalnie ślepy, niezaznajomiony z historią ludzkości, a może i nawet zindoktrynowany, może wierzyć w to, że jakakolwiek rewolucja może się skończyć dobrze. A już brać za przykład najkrwawszą rewolucję w naszych dziejach, której skutki w niektórych częściach globu wciąż bardzo boleśnie odczuwają setki milionów ludzi, to normalna zdrowa przesada. Co gorsza, autor zdaje sobie sprawę, że cena „wolności” będzie wysoka i Darrow smuci się i płacze, gdy kolejne miliony tych, o których walczy, giną lub zostają sprzedane w niewolę, jako konieczne zło, kompromis w walce o dobro większości. Ale co z tego, że płacze i się smuci, skoro nie robi nic, żeby to zmienić. Może dlatego, że, jak to mówił Stalin na wieść o stratach, jakie ponosili Sowieci w czasie II wojny światowe, „ludiej u nas mnogo”? A w hipotetycznym czwartym tomie co? Doszedłby do etapu „Lepiej skrócić o głowę niewinnego niż zawahać się podczas wojny.”? Wiem, że może trochę przesadzam, ale gdy o rewolucjach pisze ktoś, kto nigdy nie musiał żyć w komunistycznym ustroju, kto najwyraźniej ma spore braki w wykształceniu historycznym, gdy ktoś taki zasiewa w młodych i gorących głowach optymistyczne rewolucyjne hasła, to szlag mnie trafia. Moja ocena? Nie pamiętam, czy mi się to kiedyś wcześniej na Szortalu zdarzyło, ale Gwiazda Zaranna, a w sumie to bardziej cała trylogia Red Rising, dostanie u mnie dwie oceny. Pierwsza, za wartości literackie, to zasłużone 8/10. Pierwsze dwa i pół tomu czyta się świetnie, dopiero w końcówce trzeciego można odczuć pewne znużenie********* obrotami koła darrowowej fortuny, ale mimo wszystko, jest bardzo dobrze. Druga ocena, to 1/10 za przekaz cyklu. Bo to, co robi Brown, jest zwyczajnie złe i szkodliwe. Zachęcam Was do sięgnięcia po Red Rising, ale żeby to było sięganie świadome. Jeśli kupicie tę trylogię w prezencie swoim nastolatkom, to porozmawiajcie z nimi po lekturze o tym, co właśnie Brown próbował zaszczepić im w głowach. Dorosły człowiek raczej będzie sobie zdawał sprawę ze szkodliwości przesłania, ale młodemu czytelnikowi trzeba to wytłumaczyć. Na koniec przykład. Z Red Rising jest jak z książkami Karola Maya – świetnie się je czyta, ale Karol May nie miał zielonego pojęcia o życiu Indian. I trzeba umieć odsiać te wszystkie dezinformacje i głupoty, do których się w jego twórczości roi. Tytuł: Red Rising. Tom 3. Gwiazda Zaranna Autor: Pierce Brown Przekład: Małgorzata Koczańska Wydawca: Drageus Publishing House Data wydania: 20.04.2016 Liczba stron: 590 (plus 2 czyste strony na końcu, w sam raz na notatki) ISBN: 978-83-64030-82-6

* A potem zalewa nas potop poezji miłosnej lub mniej lub bardziej autoryzowanych i rzetelnych biografii. ** Naprawdę. Niewyobrażalna liczba mutacji, jakie przytrafiają się ludzkości, często jedna po drugiej, doprowadziły, na ten przykład, do powstania miłośników komunikacji miejskiej, prozy Stephena Kinga czy piłki nożnej. Wiem, wiem - to drastyczne przykłady, ale w trosce o rzetelność informacji trzeba je przytoczyć. *** Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że po raz kolejni moi sąsiedzi dostąpią błogosławień-

64


stwa podziwiania demokracji i oddolnych inicjatyw społecznych w postaci protestów pod moim domem. Cóż, taka jest cena mieszkania w okolicy sławnego nieświecia... **** Zwłaszcza, że nie recenzowałem poprzednich jej tomów. ***** Nie mylić z Podkolorowym Ruchem Wyzwolenia Ludu. ****** Większe pranie mózgu przeszła chyba tylko Vivian z Pretty Woman. ******* I co z tego, że po raz dwudziesty czwarty? ******** Z mniej więcej trzytygodniową przerwą w środku, czekając na trzeci tom. Nie, że tak wolno czytam, czy co. ********* No dobra, wciórności.

65


CZY NA PEWNO CHCESZ SPAĆ ZE ZGASZONYM ŚWIATŁEM? Justyna Chwiedczenia Kilka lat temu, zafascynowana opowiadaniami Lovecrafta, postanowiłam napisać horror. Naprzeciwko mojego okna, kilkadziesiąt metrów dalej, stał pusty, nigdy nie zamieszkany dom. Wydawał się idealnym tematem na mrożące krew w żyłach opowiadanie. Wczułam się w swoją pisarską rolę z całym sercem i całą duszą młodej osoby, która nie boi się marzyć. Zaczęłam pisać. Nie trwało to długo. Przerwałam po trzech stronach i właśnie wtedy, tamtego wieczoru, uświadomiłam sobie, co dokładnie znaczy słowo „tchórz”. Moja historia wydała mi się tak realna, że nagle zaczęłam widzieć w oknach opuszczonego domu jakieś przemykające postacie. Nie mogłam spać w nocy. Bałam się spojrzeć na ponury, sypiący się budynek. Nigdy więcej nie wróciłam do tego opowiadania. I postanowiłam, że kończę z horrorami raz na zawsze. Nie jestem dobra w dotrzymywaniu obietnic i od tamtego czasu obejrzałam wiele strasznych filmów, w tym horrorów kategorii Z, ale nie sięgałam po ten gatunek literatury. Byłam wierna swoim obietnicom, bo wiem, jak moja wyobraźnia lubi się ze mną drażnić, a książka to przecież najlepsza podstawa do budowania nierealnych, dziwacznych światów. Nie jestem pewna, dlaczego postanowiłam przeczytać Dom na wzgórzu. Coś się zmieniło? Dojrzałam? Postanowiłam zmierzyć się ze swoimi słabościami? A może zamówiłam ją przez sen? Lub zrobił to za mnie mój zły doppelganger? Na samym początku zaznaczę, że prawdziwi wyjadacze gatunku nie znajdą w tej książce niczego interesującego. Moja siostra pewnie przeczyta tę książkę, wzruszy ramionami, jakby przeczytała właśnie Kubusia Puchatka i pójdzie wypić dobrą kawę. W bijącej popularności Horror Basement w Sopocie (dom strachów, w którym przemierzacie piwniczne korytarze w ciemności, a aktorzy przebrani za najbardziej popularne postaci z horrorów robią wszystko, by przyprawić was o zawał serca i wychodzi im to świetnie) szła dzielnie przez korytarze jako pierwsza, a ja do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że nie połamałam jej żeber. Jednak jeśli nie zjedliście zębów na filmach i książkach grozy, Dom na wzgórzu to strzał w dziesiątkę. Każdy trzęsący gaciami i uciekający przed swoim cieniem kurczak, taki jak ja, zacznie się moczyć w nocy i dozna silnego urazu głowy. Oczywiście trochę przesadzam i koloryzuję, bo pogoda piękna i skłania do bujania w obłokach. Peter James przedstawia nam prostą i właściwie do bólu przewidywalną historię. Mamy tu wszystko, czego horror potrzebuje. Stary, kilkusetletni dom, rodzinę, która przeprowadza się tu by zacząć nowe życie i zjawiska paranormalne, które zatruwają każdy dzień nowych mieszkańców. Ollie to typowy młody mężczyzna z pasją, który właśnie rozkręca swój własny biznes. Jego żona, Caro, jest prawniczką, która martwi się absolutnie o wszystko, a ich nastoletnia córka Jade...no cóż. Jest nastolatką. Typową do bólu kości. Już pierwszego dnia ich pobytu w nowym domu, pojawia się duch. Aha, zatem nie mamy nic do ukrycia. Autor nie udaje, że może to być coś innego, nie bawi się z nami w kotka i myszkę. James stawia sprawę jasno: hej, w tym domu straszy i nie jest to wcale miły duch, zrobi wam kuku... BUUU!!!

66


Najbardziej z całej książki podoba mi się strona 13, czyli koniec pierwszego rozdziału. Wtedy właśnie dostałam to, czego oczekuję od horroru, czyli mocne kopnięcie w brzuch i wiedziałam, że książkę będzie czytało mi się bardzo dobrze. I faktycznie tak było, to idealna lektura na wakacyjną podróż. Nie wymaga myślenia, jest czystą rozrywką. I tak. Bałam się po niej spać. Tak, widziałam starą damę w niebieskiej sukni. Dostałam to, czego oczekiwałam, lekturę, która podniosła mi poziom adrenaliny. Nie oszukujmy się jednak. Nic więcej napisać nie mogę. Oglądaliście kiedyś film o duchach w starym domu? Proszę bardzo. Znacie historię od a do z. Czy jestem zadowolona, że przeczytałam tę książkę? Bardzo. Pomimo, że przez kilka dni czułam nieustanny niepokój, to fajnie się przy tym bawiłam. Czy książka jest straszna? Nie sądzę. Jestem ekstremalnym przypadkiem, który ma mini zawał średnio trzy razy dziennie, bo współlokator wszedł do kuchni, kiedy zmywałam naczynia. Czy polecam Wam tę książkę? Jasne, rozerwijcie się trochę, spędźcie miło czas, a później wykreujcie swojego ducha. Każdy zasłużył na swoją zjawę w starym, opuszczonym domu. Tytuł: Dom na wzgórzu Autor: Peter James Przekład: Robert Waliś Wydawnictwo: Albatros Data Wydania: 13 kwietnia 2016 Liczba stron: 384 ISBN: 978-83-7985-747-0

67


PIEKŁO CZY RAJ? Aleksander Kusz

Następny komiks, następna seria. Muszę przyznać, że mocno wszedłem w komiksy, od kiedy przeczytałem Sandmana. Ostatnio czytuję komiksy właśnie, a poza tym powieści historyczne i obyczajowe. Fantastyki, którą jeszcze niedawno pochłaniałem w dużych ilościach, obecnie nie czytuję prawie w ogóle. Zmieniam się, oj zmieniam się na wiosnę. Tym razem sięgnąłem po serię Y: Ostatni z mężczyzn, do którego scenariusz napisał Brian K. Vaughan, znany u nas przede wszystkim właśnie z serii Y i z serii Saga, którą od jakiegoś czasu wydaje Mucha Comics. Rysunki stworzyła kanadyjska autorka Pia Guerra (ok., skoro już jestem taki dokładny, to napomknę również, że za tusz odpowiadał Jose Marzan Jr., a za kolory Pamela Rambo). Napisałem, że Vaughan był znany u nas z serii Y, bo komiks ten zaczęto kiedyś w Polsce wydawać. Niecałe dziesięć lat temu wydawnictwo Manzoku wydało trzy pierwsze tomy, obejmujące pierwsze siedemnaście odcinków. I na tym się skończyło. Wtedy nie miałem możliwości zapoznania się z tym wydaniem. Kiedy więc dowiedziałem się, że Egmont postanowił wydać całość i to jeszcze w wersji Deluxe, to przyznaję, ucieszyłem się. W tej edycji cała seria ukaże się w pięciu tomach, po dwanaście odcinków na tom. Pierwszy ukazał się w marcu, drugi jest już w zapowiedziach na czerwiec, trzeci planowany jest na wrzesień tego roku. Ostatnie dwa tomy powinny ukazać się w roku 2017. Tak więc będę miał kolejną serię, której to koniec przejdzie mi na rok następny (po Baśniach Willinghama oczywiście). Pomysł przewodni komiksu nie jest zbyt oryginalny, ale muszę przyznać, że bardzo dobrze opracowany. Podoba mi się podejście do tematu, z innej strony niż zazwyczaj. Zaczynamy od trzęsienia ziemi. Bowiem dzieje się tak, że w jednym momencie giną wszyscy mężczyźni na Ziemi. Dokładnie nie wiadomo dlaczego, ale prawdopodobnie było to na skutek epidemii. Myk, i nie ma facetów, nie ma ssaków z chromosomem Y. To znaczy prawie w ogóle ich nie ma. Bowiem iluzjonista, albo człowiek chcący uchodzić za iluzjonistę – Yorick Brown, oraz jego małpka kapucynka o wdzięcznym imieniu Ampresand uchodzą z życiem.. Nie na darmo szafuję słowami rodem z filmów post-apokaliptycznych. Według mnie jest to pozycja czysto post-apokaliptyczna. Nie dlatego, że jestem facetem i uważam, że bez nas kobiety by sobie nie poradziły. Jednak zniknięcie mężczyzn powoduje bardzo poważne kłopoty, na co byśmy pewnie sami nie wpadli, a co autor bardzo dobrze nam opisuje. Dodam, że gdyby nagle zniknęły wszystkie kobiety, my mężczyźni też wpadlibyśmy w kłopoty, może nie w takie same, ale na pewno równie trudne do pokonania. Żyjąc z dnia na dzień w pewnym schemacie nie zdajemy sobie sprawy, że większość rzeczy jest poustawiana tak, a nie inaczej, że potrzebujemy bardzo wielu składników, aby tak właśnie żyć. Jeśli nawet tylko jeden z tych składników zniknie, albo się zmieni, to społeczeństwo przestanie istnieć w znanej nam formie.

68


I o tym właśnie jest Y: Ostatni z mężczyzn. Nie mamy tutaj podejścia humorystycznego znanego nam dobrze z „Seksmisji” Machulskiego. Autor przedstawia nam konsekwencje tego, co się stało. Próbuje nam pokazać, jak wygląda świat, w którym żyją same kobiety. Okazuje się, że wiele zawodów było wykonywanych prawie wyłącznie przez mężczyzn i trzeba sobie z tym poradzić. Ekipy rządzące, czy to państwami, czy korporacjami, także były zdominowane przez mężczyzn, też trzeba to wszystko od nowa poukładać. Świat ogarnia chaos, a kobiety reagują w różny sposób. Niektóre z nich podejmują wysiłki, aby postawić znany im wcześniej świat na nogi i odbudować go. Inne załamują się, bo wiedzą, że znany im świat nigdy już nie wróci, że nawet jak odbudują struktury, to i tak świat w obecnej formie przestanie istnieć po jednym pokoleniu. Jeszcze inne radykalizują się i pod szyldem „Amazonki” grasują po kraju. Większość kobiet jednak próbuje żyć jak poprzednio, udając, że właściwie nic się nie stało, bo przecież trzeba żyć. To tak naprawdę powieść drogi, bowiem Yorick wyrusza w podróż po Ameryce wraz z tajemniczą agentką rządową o pseudonimie 355 oraz z doktor genetyki Allison Mann, no i oczywiście ze swoją małpką – Ampresandem. A uściślając, docelowo zmierza do Australii, bowiem tam przebywała jego dziewczyna w momencie kataklizmu. Na początku ukrywa się, ale z czasem coraz więcej kobiet dowiaduje się, że na świecie ostał się jakiś mężczyzna. I teraz rozpoczyna się polowanie na niego, bo każda czegoś od niego chce – a to zabić, a to sprawdzić, dlaczego przeżył. Yorick staje się najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Ziemi. Tyle o treści, nie będę Wam zdradzał szczegółów, sami sięgnijcie po tę pozycję i sprawdźcie, co było dalej. To pierwszy tom, więc automatycznie mamy tutaj wprowadzenie, zarysowanie całości. Myślę, że w następnych tomach będzie ciekawiej. Nie znaczy to, że tutaj nie jest ciekawie, bo akcja żwawo pędzi do przodu, ale niektóre wstawki, które autor musiał zawrzeć, aby zobrazować całość czasami rozbijały rytm. Postacie to nie jest najlepszy punkt tego komiksu. Yorick jakiś taki rozlazły i zachowuje się jak duże dziecko (może to po prostu idealne pokazanie typowego mężczyzny?). Jego siostra Hero (ojciec wykładał Szekspira, stąd te imiona) jest bardzo źle przedstawiona, nie potrafiłem ani przez chwilę uwierzyć w jej przemianę. Najbardziej podobała mi się 355, typowa amerykańska agentka, bardzo dobrze i realnie przedstawiona. Rysunki są dobre, stonowane, klasyczne można powiedzieć. Pia Guerra nie komplikuje, ale we właściwy sposób przedstawia historię. Podobały mi się. Widać rękę kobiety w rysowaniu kobiet, myślę, że mężczyzna osiągnąłby tutaj o wiele gorszy rezultat. Wydanie, jak to wydanie Deluxe Egmontu – Super! Rewelacja! Naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Należy się duża pochwała. Podsumowanie? Dobra pozycja. Nie jest to szczyt marzeń, widać, że to wstęp do czegoś większego, ale na tyle dobry, że czekam na następne tomy. Dobra opowieść post-apo, z wątkami socjologiczno -społecznymi. Cieszą mnie takie pozycje. Oby było ich więcej. Tytuł: Y. Ostatni z mężczyzn. Tom 1 Autorzy: Brian K. Vaughan (scenariusz), Pia Guerra (rysunki) i inni Tłumacz Krzysztof Uliszewski Wydawnictwo: Egmont Data wydania: marzec 2016 Liczba stron: 256 ISBN: 978-83-281-1630-6

69


NAPIĘCIE WZRASTA Maciej Rybicki Już od pierwszego tomu sztandarowa seria o Avengers pisana przez Jonathana Hickmana (w przypadku najnowszego albumu wspieranego przez Nicka Spencera) zapowiadała się jako iście epickie widowisko… a przynajmniej obiecująca wydarzenia wielkie i znaczące w perspektywie całego uniwersum Marvela. Mimo nabierania coraz większego rozmachu i zauważalnego katastroficznego klimatu, czytelnik mógł momentami mieć wrażenie chaosu. Nie inaczej jest i w tym przypadku – Preludium Nieskończoności jest bowiem albumem wewnętrznie zróżnicowanym i nie do końca spójnym – jednak, gdy popatrzeć na plecione przez scenarzystę wątki, nie da się nie zauważyć większego zamysłu, który niewątpliwie Hickmanowi przyświeca. Jak wspomniałem w poprzednim akapicie, trzeci tom Avengers jest wewnętrznie zróżnicowany. Przede wszystkim ze względu na to, że można wyróżnić tu dwie poniekąd odrębne historie. Pierwsza, oparta na zeszytach #12 i #13 oryginalnej serii, rysowana przez Mike’a Deodato jest osadzoną w Savage Landzie lekko sentymentalną opowieścią o budowaniu tożsamości nowego pokolenia (sięgającą po postać Wielkiego Ewolucjonisty – jednego z klasycznych przeciwników Avengers). Druga część tego albumu, to już wprowadzenie do zbliżającego się wielkimi krokami crossoveru Nieskończoność. I muszę przyznać, że ta część rodzi we mnie nieco ambiwalentne odczucia. Z jednej strony widać, że Hickman panuje nad materią, plotąc wątki mające się w efekcie złożyć w większą, porywającą całość. Problem polega jednak na tym, że czytelnik, któremu się tę opowieść „dawkuje” w mniejszych porcjach, może mieć problem z jej ogarnięciem, zanim nie dostrzeże całości. W tym momencie wrażenie chaosu jest momentami wręcz dojmujące – nie wiadomo dlaczego i po co pewne rzeczy się dzieją lub są pokazywane, czasem brakuje też wewnętrznej logiki. Sporo za to filozofujących, rozbudowanych dialogów, które jakby miały na celu podkreślenie głębi dostrzeganych wydarzeń… choć de facto czasem skutkują tylko podkreśleniem tego, że bohaterowie wiedzą równie mało co czytelnik. Z drugiej jednak strony Preludium Nieskończoności obfituje w sceny i momenty, które niewątpliwie mogą się podobać. Czuć, że w uniwersum Marvela zaczynają dziać się rzeczy wielkie i ważne, wpływające na kształt świata i miejsce, jakie zajmują w nim herosi. Nie brakuje obowiązkowego mordobicia, dziwnych stworów i artefaktów z Kosmosu, jest Hulk, pojawia się AIM – krótko mówiąc: dzieje się. To, że czasem nie wiadomo po co, tu już inna bajka. Poza tym, jak to w klasycznym komiksowym serialu: sa momenty lepsze, jest nieco humoru, są też momenty gorsze, np. nie wiadomo z którym Spider-Manem mamy właściwie do czynienia, czy choćby fakt, iż na okładce widnieje Ex Nihila (która zadebiutuje dopiero w #19 – w tym albumie pojawia się jedynie Ex Nihilo). Zupełnie przyzwoicie wypada strona graficzna komiksu. Deodato i Caselli nie wykraczają może zbytnio poza współczesne standardy, ale zdecydowanie poparta jaskrawą kolorystyką dynamiczna kreska obu z nich może się podobać. Jedyne do czego można się przyczepić to pojawiające się czasami nieco dziwnie wyglądające twarze. Trudno mi myśleć o Preludium Nieskończoności inaczej jak o kolejnym odcinku komiksowego serialu pt. Avengers ze wszystkimi tego zaletami i wa-

70


dami. Czuć posmak wielkiej, epickiej fabuły wziętej w przyciasne ramy mniej lub bardziej zamkniętych epizodów. Koniec końców jest to (zgodnie z założeniami) czysto rozrywkowe czytadło. Na jego plus działa spory rozmach i umiejętne dobranie proporcji między „starymi, dobrymi” herosami, a nowszymi członkami grupy jak Manifold lub Kapitan Wszechświat. I choć poziom albumu najlepiej oddaje słowo „przeciętny” to wciąż mam przeczucie, że warto tę serię śledzić choćby w oczekiwaniu na epickie wydarzenia Nieskończoności. Ale to dopiero za kilka miesięcy. Tytuł: Preludium Nieskończoności Seria: Avengers Tom: 3 Scenariusz: Jonathan Hickman, Nick Spencer Rysunki: Mike Deodato, Stefano Caselli, Marco rudy, Marco Checchetto Kolory: Frank Martin, Edgar Delgado Okładki: Dustin Weaver, Justin Ponsor, Leinil Fracis Yu, Sunny Gho Tłumaczenie: Jakub Syty Tytuł oryginału: Avengers: Prelude to Infinity (Avengers, vol. 5 #12-17) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1076-2

71


BAŚNIE TRZY (TAK JAK ŚWINKI TRZY,

ROZUMIECIE, TAKA GRA SŁÓW MI WYSZŁA…) Aleksander Kusz Kiedy skończył się Sandman, zapłakałem rzewnymi łzami. Pomyślałem, że nic nie będzie w stanie mi go zastąpić, nawet próbować zastąpić, chociaż w minimalnym rozmiarze, tak tyci, tyci. Jednak nie poddałem się, rozpocząłem poszukiwania i w miarę szybko znalazłem serię, która oczywiście nie zastąpiła mi Sandmana, bo Sandmana nie da się zastąpić, ale przynajmniej ukoiła skołatane nerwy, wciągnęła i muszę przyznać, że zauroczyła pomysłem (tak, tak, dobrze się domyślacie, Sandmana nie przebiła, ale muszę przyznać, że przewodni pomysł tej serii jest przedni). Jak się pewnie po tytule domyśliliście, piszę o serii Baśnie, którą wydaje wydawnictwo Egmont. W grudniu wziąłem do recenzji piętnasty tom z tej serii, ale ciężko zaczyna się czytanie od piętnastego tomu. Nabyłem więc drogą kupna poprzednie czternaście tomów i zagłębiłem się w lekturę. Po drodze, w styczniu przyszedł tom szesnasty, tak więc omówię Wam oba tomy na raz, bo skoro piszę z takim opóźnieniem, zrobię to z jednym pisaniem, tak będzie szybciej. Zacznę od omówienia pokrótce całej serii, by na końcu dojść do omawianych właśnie tomów, bo przecież jak nie znacie serii, to opis tomu piętnastego będzie, powiedzmy to delikatnie, średnio przydatny. Serię Baśnie wymyślił Bill Willingham, tom pierwszy graficznie opracował Lan Medina, ale od drugiego tomu Baśnie rysuje Mark Buckingham wraz z zespołem. Od roku 2002 seria ukazywała się w DC Comics (Vertigo) jako miesięcznik. Ostatni tom ukazał się w 2015 roku. W Polsce seria ukazuje się w wydaniach zbiorczych (tak mniej więcej po pięć zeszytów na numer zbiorczy, czasami trochę więcej) od 2007 roku. W każdym tomie oprócz kilku zeszytów podstawowych mamy dodatki, a to opowiadanie ze świata Baśni, a to rysunki, czy dodatkowe komiksy ze świata rysowane przez zaproszonych grafików. Początkowo było trochę niemrawo z wydawaniem, ale ostatnio nastąpiło przyśpieszenie, co mnie cieszy, bo w końcu jak się zagłębiłem w serię, to chciałbym ją zakończyć czytać pamiętając, co było w poprzednich tomach. Właśnie ukazał się siedemnasty tom – Dziedzictwo wiatru, a ostatni dwudziesty drugi, pod jakże znamiennym tytułem Pożegnanie, powinien ukazać się w przyszłym roku. Czyli świadomy kondycji swojej pamięci i umysłu powinienem być spokojny, że doczekam tego momentu pamiętając jeszcze poprzednie części. Teraz o treści. Okazuje się, że tak, jak wszyscy w dzieciństwie przypuszczaliśmy (a niektórzy – wieczne dzieci, takie jak ja, wciąż dopuszczają takie myśli w wieku, nazwijmy to dorosłym), postacie z baśni żyją i mają się całkiem

72


dobrze. Każda baśń, każda opowieść ma swoje własne miejsce na świecie. Bohaterowie z bajek żyją sobie w zgodzie ze swoimi zasadami w swoich królestwach, aż tu nagle znikąd pojawia się Adwersarz i zaczyna podbijać baśniowe królestwa (piszę baśniowe, ale trzeba pamiętać, że wyobraźnia Billa Willinghama jest niewyczerpana i czerpie z całej naszej kultury, tak więc oprócz postaci typowo baśniowych, takich jak Królewna Śnieżna, czy Kopciuszek, na kartach Baśni pojawia się też na przykład Mowgli, można? Można!). Większość baśniowców, bo tak nazywają się tutaj nasze postacie, dostaje się pod panowanie Adwersarza, który w końcu obejmuje we władanie wszystkie baśniowe krainy. Niektórym bohaterom udaje się jednak uciec przez tajemne przejścia i organizują sobie życie po ‘naszej’ stronie rzeczywistości. Większość postaci z baśni w ludzkiej postaci tworzy w Nowym Jorku sekretny Baśniogród, a inne, które, niestety, nie mogłyby się pojawić na ulicy Nowego Jorku, na przykład Świnki trzy, przebywają w położonym na północy folwarku o jakże dźwięcznej nazwie – Farma. Nie zdradzam Wam żadnych szczegółów, tak zaczyna się cały cykl. Baśniogrodem rządzi de nomine Król Cole, a de facto Królewna Śnieżka. Szeryfem jest Bigby Wilk. Najprzystojniejszym mężczyzną jest oczywiście Książę Uroczy, a najbogatszym obywatelem Sinobrody. Jak już wspomniałem, Willingham czerpie całymi garściami z baśni i książek. Oczywiście, czasami są to postacie dla nas mniej znane, albo wcale, bo na przykład mało znamy, albo w ogóle nie znamy baśni, z których pochodzą. Przyjmując taki pomysł autor zapewnił sobie prawie nieskończoną ilość postaci. Czasami przesadza, bo potrafi prowadzić akcję ‘zwykłymi, standardowymi’ bohaterami, by na koniec, jak królika z kapelusza wyciągnąć jakąś postać, która przewraca akcję do góry nogami. To moja główna uwaga do tej serii, bo całość naprawdę bardzo mi się podoba. Jest pomysłowo, akcja nie toczy się jednotorowo. Oczywiście, jest jakaś myśl przewodnia, ale poszczególne tomy, po przeczytaniu wstępu są zazwyczaj przygotowane jako niezależne pozycje. Mamy tomy lepsze i gorsze, jak to zwykle bywa, ale całość nie spada poniżej dobrej średniej. W końcu 14 nagród Eisnera piechotą nie chodzi. Tyle ogólnie tytułem wstępu do wstępu, bo teraz będzie wstęp, żeby doprowadzić Was do tomu piętnastego. Tutaj będziecie już mieli trochę spoilerów, więc jeżeli chcecie przeczytać sobie całą serię, to radzę, aby od teraz już nie czytać dalej. Wielkim Adwersarzem okazuje się być Dżepetto (!), który za pomocą armii drewnianych żołnierzyków podbija baśniowe krainy. Przejścia do naszej rzeczywistości zostają zamknięte, kto mógł uciec, to uciekł, od dawna panuje spokój. Baśniowcy czują się jak tułacze, jak imigranci, niby od dawna są już w obecnej rzeczywistości, ale ciągle wspominają baśniowe krainy obiecując sobie, że kiedyś wrócą. Cykl rozpoczyna się od tego, że po latach spokoju Adwersarz przypomina sobie o uciekinierach i za pomocą swojej armii próbuje podbić Baśniogród. Po wielu przygodach staje się dokładnie na odwrót, to baśniowcy pokonują Adwersarza i ściągają go do Baśniogrodu, aby móc mu patrzeć na ręce. Baśniowe krainy zostają bez duchowego przywódcy, przez co zaczyna się chaos, jak to zwykle po upadku imperium. Właśnie wtedy, przez pomyłkę i przy okazji jakiegoś rozboju, na świat wydostaje się z zamknięcia Pan Mroczny, który przedostaje się do Nowego Jorku i podbija Baśniogród. Nasi bohaterowie muszą uciekać. Tak oto docieramy do tomu piętnastego – Róża Czerwona. To jeden z ‘grubszych’ tomów w serii, ma aż 256 stron. Pan Mroczny za pomocą nieumarłych istot rozpoczyna przekształcenie Baśniogrodu w siedzibę swego królestwa cieni. Baśniowcy uciekli na farmę, albo do Królestwa Przystani, znajdującego się w Stronach Rodzinnych. Pan Mroczny szykuje się do ostatecznego pokonania Baśniowców. Na spotkanie z nim, a właściwie na walkę na śmierć i życie

73


szykuje się Frau Totenkinder, do niedawna szefowa baśniogrodzkiej drużyny czarnoksiężników, czarownic i innych bytów magicznych (ale to brzmi!). Na farmie powoli zaczyna panować chaos. Zjechała większa ilość istot, a Farmą nie ma kto zarządzać. Znaczy się, jest Róża Czerwona, ale po śmierci Niebieskiego Chłopca wpadła w depresję i nawet przyjaciele nie potrafią jej pomóc. Tworzą się różne grupy, które zamierzają przejąć władzę na Farmie, oczywiście zawsze w imię dobra baśniowców. Fabuła jest prowadzona dwutorowo, z jednej strony mamy aktualne przygody naszych bohaterów, a z drugiej autor wraca do przeszłości, żeby pokazać nam, co się kiedyś działo z Różą Czerwoną. I z tego obrazu powoli wyłaniają się powody, dla których była taka, a nie inna. Zaczynamy rozumieć jej postępowanie, może dalej go nie akceptujemy, ale wiemy już, dlaczego spowodowała tak wiele złych rzeczy i dlaczego stała się taką osobą. Na szczęście Róża Czerwona w porę otrząsa się z traumy po śmierci ukochanego i przystępuje do zarządzania Farmą, a Frau Totenkinder, teraz już jako Kampanula, wyzywa Pana Mrocznego na pojedynek. Jak zwykle w tym tomie także mamy wiele dodatków na koniec. Mamy dodatkowe komiksy, opowiadanie o Armii Pinokia odpowiedzi na pytania celebrytów, oraz grę planszową (!?) Ucieczka do domu wilków. Myślę, że z tą grą, to już jednak małe przegięcie… Ale podsumowując tom, to jeden z lepszych w zestawie i dobrze, bo od jakiegoś czasu wyglądało, że seria skręca w stronę bocznych wątków i nabijania poszczególnych tomów nieistotnymi szczegółami. Tom szesnasty ma tytuł Superdrużyna. I od razu byłem podejrzliwy, bo przecież nie lubię komiksów superbohaterskich, to domena Maćka i Marka na Szortalu. Więc skąd w Baśniach wzięli się kolesie w trykotach? Ktoś ich podrzucił? Tym razem mamy komiks średniej długości, 160 stron, nie za dużo dodatków, więc większość stron tworzy główną fabułę. „A jak ona biegnie?” – zapytacie. Pojawił się może Batman, albo Superman? Nie, niestety, albo stety nie. Wszystko zaczyna się od tego, iż okazuje się, że poświęcenie i świetna walka Kampanuli poszły na marne. Pan Mroczny odrodził się jeszcze silniejszy i teraz już właściwie nie ma ratunku. Róża Czerwona zorganizowała ewakuację baśniowców do Królestwa Żabiego Króla i zostawiła Farmę na pastwę Pana Mrocznego. W Przystani Ozma, nowa szefowa magicznych istot z Baśniogrodu i Pinokio, jeżdżący obecnie na wózku inwalidzkim, organizują ekipę superbohaterów, którzy mogliby przeciwstawić się Panu Mrocznemu. Ekipa nazwana B-Men szykuje się do obrony ostatniego punktu obrony baśniowców. Każda superbohaterska osobowość ma tutaj swoich przedstawicieli. Po szybkim szkoleniu stają do walki, bo Żabi Król nie jest już w stanie utrzymać magicznej osłony Przystani. Gdy walka trwa, pojawia się także Wiatr Północny, który z reguły nie wplątuje się w sprawy baśniowców, ale tutaj z racji rodzinnych zrobił wyjątek. W tym numerze mamy mniej dodatków, właściwie dwa, czyli dodatkowy komiks Chodząca piękność z rysunkami Terry’ego Moore’a oraz okładki do oryginalnych numerów Baśni. No bo tych parę kartek szkicownika Marka Buckinghama nie biorę pod uwagę. Numer słabszy. Może to subiektywne odczucie, bo nie lubię, nie znoszę wręcz komiksów superbohaterskich. Mamy tutaj wiele nawiązań, z których ja pewnie rozpoznałem niewielką część (Profesor Xavier). Akcja posunięta do przodu, ale tak trochę na siłę. Wiem, że Willingham lubi bawić się konwencjami, czerpie pomysły ze wszystkiego, ale w tym numerze nie trafił do końca w moje gusta. I tutaj zaskoczenie. W tekście zasugerowałem, że omówię dwa tomy Baśni (chociaż tytuł zmieniłem, więc można było się domyślić). Ale pisałem tę recenzję tak długo, że w międzyczasie przyszedł następny – siedemnasty tom. Cóż więc zrobić? Zostawić go tak samiutkiego, bo następne będą dopiero za parę miesięcy, czy może jednak wbić

74


w tekst, bo przecież pasuje, jak ulał. Tak więc omówię Wam też trzeci tom w tej recenzji, a siedemnasty w ogóle – tom zatytułowany Dziedzictwo wiatru. Stała ekipa pracująca przy komiksie dalej się nie zmienia, przynajmniej w tych kluczowych miejscach. Tom na odmianę, tak patrząc na Różę Czerwoną, jeden z najkrótszych w serii. Opowieści zasadniczej tylko 92 strony. Potem (ok., jak już się zapędziłem, to opiszę od razu dodatki) dostajemy wprawdzie dalszy ciąg, bo opis powrotu baśniowców na Farmę, ale to ewidentnie odcinek świąteczny, musiałbym sprawdzić, którego roku w grudniu ukazał się ten numer. Dodatkowo mamy też dwa krótkie komiksy, których akcja dzieje się w czasach panowania Cesarza, zatytułowane W owych czasach. Akcja powoli idzie do przodu, Wiatr Północny wraz z Panem Mrocznym zginęli w walce, trzeba więc wybrać nowego władcę wiatrów północy. Zefiry, bojąc się, że inne Wiatry będą chciały wmieszać się w wybór nowego władcy, proponują Królewnie Śnieżce i Bigbiemu (który zrzekł się wcześniej tronu), aby nowego władcę wybrać pośród ich dzieci, po poddaniu ich próbom. I tak toczy się akcja. Z drugiej strony Bufkin rozpoczyna rewoltę przeciwko nowego władcy Imperium Pan Ozjańskiego. Znowu dodatkowa ścieżka, nie wiem czy do końca potrzebna. Powiem Wam, jak się skończy, no nigdy nie wiadomo, co Willigham miał na myśli wprowadzając jakąś postać i prowadząc ją krętymi ścieżkami. Kilka razy zdziwiłem się, że potrafił tak daleko pogmatwać jej los. Siedemnasty tom to tom ze średniej półki, miał pociągnąć sprawę Maluchów Bigbiego i pociągnął. Za krótki, żeby rozpocząć coś nowego, a muszę przyznać, że już jestem ciekaw, co jeszcze wymyśli autor. W końcu mamy jeszcze pięć tomów przed sobą. Tyle. Czekam na osiemnasty tom, powinien ukazać się za parę miesięcy. Podsumowałem krótko poszczególne tomy, to teraz podsumowanie całości. Bardzo dobra seria. Świetny pomysł początkowy, dobra realizacja. Co do rysunków, podoba mi się sposób rysowania Marka Buckinghama. Przyzwyczaiłem się już do niego i kiedy czasami na koniec znajdują się komiksy ze świata Baśni rysowane przez innych rysowników, to jakoś mi nie pasują. Kolory nie te, kreska dziwna, postaci dziwnie narysowane, normalnie miłość od pierwszego wrażenia. Denerwują mnie niepotrzebnie rozciągane wątki poboczne, jak na razie nie wiadomo po co ciągnięte. Komiks z biegiem tomów zaczyna wyglądać na wypalony, coraz rzadziej zdarzają się tomy wysokiej, lub chociaż wyższej klasy (jak choćby Róża Czerwona). Bardziej wygląda to na odcinanie kuponów, niż to, że autor ma jeszcze multum pomysłów, żeby ciągnąć serię (no tak, Sandman to przecież nie jest). Co do poszczególnych tomów, to musiałbym wybierać, ale całość oceniam pozytywnie. Nawet bardzo pozytywnie. Ogólnie: świetna seria z wahającym się poziomem poszczególnych tomów. Autorzy: Bill Willingham (scenariusz) i Mark Buckingham (rysunki) Przekład: Krzysztof Uliszewski Tytuł: Baśnie. Tom 15. Róża czerwona Wydawnictwo: Egmont Data wydania: grudzień 2015 Liczba stron: 256 ISBN: 978-83-281-1605-4

75


Autorzy: Bill Willingham (scenariusz) i Mark Buckingham (rysunki) Przekład: Krzysztof Uliszewski Tytuł: Baśnie. Tom 16. Superdrużyna Wydawnictwo: Egmont Data wydania: styczeń 2016 Liczba stron: 160 ISBN: 978-83-281-1614-6 Autorzy: Bill Willingham (scenariusz) i Mark Buckingham (rysunki) Przekład: Krzysztof Uliszewski Tytuł: Baśnie. Tom 17. Dziedzictwo wiatru Wydawnictwo: Egmont Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 144 ISBN: 978-83-281-1665-6

76


PYNCHONA TEORIA CHAOSU Marcin Knyszyński

Thomas Pynchon, literacka postmodernistyczna enigma, w ostatnich latach pisze coraz więcej i częściej. Krótko po niewydanej jeszcze w Polsce, gargantuicznej Against the Day otrzymujemy Wadę Ukrytą i równie szybko, bo po czterech latach pojawia się kolejna powieść. W Sieci to jego ósma, na razie ostatnia (oby tylko na razie) książka. I znowu jest to erudycyjna wyprawa pynchonowskim rollercoasterem w wielowarstwowe literackie konstrukcje i intertekstualną rozgrywkę z czytelnikiem. Wyprawa wymagająca maksymalnego skupienia i czujności. Maxine Tarnow to specjalistka od wykrywania oszustw finansowych, założycielka firmy „Znajdź i Zdemaskuj”. Otrzymuje zlecenie zbadania pewnej firmy z obszaru bezpieczeństwa komputerowego, która z nieznanych przyczyn transferuje ogromne ilości pieniędzy na Bliski Wschód (byłbym zapomniał, akcja umiejscowiona jest w Nowym Jorku, niedaleko Word Trade Center i rozpoczyna się wiosną 2001 roku i kończy się mniej więcej rok później). Maxine angażuje się coraz bardziej w poplątaną historię, gdzie ilość postaci, powiązań między nimi i zależności fabularnych rośnie wykładniczo. Pojawia się rosyjska mafia, z własnymi gangsterami-raperami; genialny haker – fetyszysta stóp; uśpieni agenci Mossadu prowadzący szkółkę krav magi; fałszywy agent CIA – reprezentant chaosu wkradającego się co chwilę do życia Maxine; informatycy, twórcy sieciowego Świętego Graala, aplikacji Deep Archer służącej do penetracji ukrytej warstwy Internetu; lewicowa aktywistka, starsza pani aktywnie demaskująca nieprawidłowości i krytykująca administrację George’a W. Busha Jr. oraz jej mąż, starszy pan szmuglujący tajemnicze pakunki dla jeszcze bardziej tajemniczych zleceniodawców; dziwny współpracownik FBI, posiadający „węch ostateczny”; potrójne małżeństwo w klimatach sado -maso; prezes dot-comu, prawdziwy szwarccharakter zafascynowany historią tzw. Projektu Montauk, na poły fantastycznego odpowiednika teorii powiązanych ze Strefą 51; czy wreszcie cała masa bardziej lub mniej ironicznie przedstawionych postaci z środowiska firm informatycznych i finansowych. Wszystko to zanurzone w pysznym sosie, lekko pachnącym fantastyką bliskiego zasięgu, w geekowym klimacie do złudzenia przypominającym ten z książek Neala Stephensona czy Williama Gibsona i paranoicznej atmosferze znanej z poprzednich książek Pynchona. A tematyka oraz pewne tropy interpretacyjne, o których piszę dalej, pozwalają tą powieść stawiać również obok Osamy Tidhara, jako jej bardziej złożoną i wymagającą siostrę. W Sieci to ponoć Pynchon najprostszy narracyjnie, co nie oznacza oczywiście, że jest prosty. Podobnie jak w Wadzie Ukrytej jest to niby czarny kryminał – początek powieści, sposób prowadzenia akcji i główna bohaterka na to wskazują. A to tylko znowu pynchonowskie manowce. W błędzie bowiem będzie ten, kto zacznie odczytywać książkę w ten sposób. Klasyczny kryminał to droga przez labirynt, na końcu którego mamy wyjście, jednoznaczne rozwiązanie zagadki. Wszystkie możliwe realizacje rzeczywistości, potencjalne rozwiązania i tropy, które funkcjonują równoprawnie przez większość czasu fabuły w końcu redukują się do jednego, właściwego scenariusza.

77


Następuje kolaps fabularnej funkcji falowej a my spokojnie zamykamy książkę, nasyceni i zadowoleni z tego, że w końcu wiemy kto i dlaczego. U Pynchona taka redukcja nie następuje. Wszechmożliwość zdarzeń pozostaje rozrośniętym kłączem do samego końca. Niby potrafimy odtworzyć historię, za którą goni Maxine Tarnow (która podobnie jak Edypa Maas z 49 Idzie pod młotek zmaga się z rzeczywistością, która przerasta jej możliwości percepcyjne), ale ciągle coś nam nie gra, ciągle pokazują się nam alternatywne scenariusze, które po chwili zastanowienia wydają się nam wcale nie gorsze. Według mnie, sama dekonstrukcja fabularnego labiryntu i uparte dążenie do układania puzzli tak aby pasowały, jest bezcelowe (choć pasjonujące). Pynchon nie dostarcza dostatecznej ilości elementów układanki i robi to z premedytacją. W ten sposób zmusza nas do odczytu książki tak, jak odczytujemy rzeczywistość za oknem – nigdy nie bazując na informacji pełnej. Umieszcza nas bezpośrednio w całym, domyślnie kompletnym (nawet jeśli w samej głowie Pynchona kompletny nie jest) wszechświecie. Jest to rzeczywistość, której nie ogarniamy i która przytłacza nas swą złożonością i nadmiarem danych. Wszystkie te brakujące obszary fabularne powinniśmy sami zbudować, używając do tego naszego umysłu, doświadczeń życiowych, całej wyniesionej wiedzy – czyli racjonalnej części naszego mózgu. Ale nie jest tak prosto – są przecież emocje, przesądy, interpretacja rzeczywistości przefiltrowana przez osobiste chciejstwo, braki w wiedzy łatane tym, co usłyszymy w telewizji śniadaniowej i lekko wykrzywionym zwierciadle popkultury. Takie podejście rodzi teorie spiskowe – lejtmotyw całej twórczości Thomasa Pynchona. Podobno ultimate conspiracy theory novel już istnieje. Jest to Wahadło Foucaulta Umberto Eco. I w sumie racja, ponieważ Eco bierze się za teorie spiskowe w dosłownym tego słowa znaczeniu. To one są jego literackim celem, głównym bohaterem książki i obiektem intelektualnej analizy. U Pynchona natomiast nie są one celem samym w sobie, są raczej środkiem, jakże trafnie dobranym, do osiągnięcia owego celu. Bo spiskowe teorie to nasz uspokajacz, bezbolesne placebo na rozjątrzoną ranę zadawaną nam przez świat, który musimy wciąż i wciąż interpretować, przy użyciu naszej własnej wewnętrznej narracji. Jest to narzędzie do tłumaczenia nieznanego – musimy jednak pamiętać o jego bezużyteczności, bowiem poczucie komfortu, które nam daje, jest fałszywe. Bo to entropia i chaos definiują prawdziwy świat, nie porządek i schematy. A my wbrew zdrowemu rozsądkowi, ciągniemy do tego niedookreślonego obszaru, do tej domeny mrocznych sił, próbując ją okiełznać. U Pynchona to Internet (który jest kluczowym nie-ludzkim bohaterem książki) jest swego rodzaju paralelą rzeczywistego świata. Jako dziecko ARPAnetu, jednej ze scen zimnowojennych zmagań, ma dwie warstwy. Jedna jest zindeksowana, uporządkowana, ubrana w adresy www i opatrzona jasnymi zasadami. Druga, nazywana Ukrytą Siecią, do której mamy dostęp tylko za pomocą aplikacji Deep Archer, przywodzi od razu na myśl Metawers z Zamieci Stephensona. Jest to mroczne miejsce, gdzie równo trudno wejść jak i wyjść, gdzie odkrywamy tajemnice mrożące krew w żyłach, gdzie nigdy nie wiemy czy za awatarem, z którym rozmawiamy stoi prawdziwy człowiek, czy…. no właśnie, co? Pynchon w swojej analogii nie ogranicza się tylko do prostego porównania. W książce świat realny i wirtualny, zapisany w Ukrytej Sieci mają bardzo rozmyte granice i pozostają w bardzo niejasnej zależności przyczynowo skutkowej. Są to pełnoprawni partnerzy, wzajemnie wpływający na siebie bez udziału ludzi – vide wydarzenia w Ukrytej Sieci tuż przed atakiem na WTC. A sam dualizm internetu (chaos-porządek, mrok-światło) Pynchon widzi również w świecie rzeczywistym, co pokazuje rozwiązanie wątku Nicholasa Windusta, homme fatale głównej bohaterki. Phillip K. Dick głosił swego czasu tezę, że nasz Stanisław Lem to konglomerat pisarzy z bloku wschodniego. Nie mógł uwierzyć, że

78


taka wiedza, erudycja i umiejętności są w ręku jednego człowieka. Wiemy, że się mylił. Gdy skończyłem W Sieci naszła mnie pewna myśl: może to Pynchon jest takim konglomeratem? Przeczytałem jego cztery powieści – te według opinii krytyków i czytelników prostsze, „z drugiego szeregu”. I stałem się fanbojem. Każda z nich to wprost olbrzymi ładunek wiedzy z dziedzin wszelakich, erudycja wylewa się wręcz na każdej stronie a ilość odniesień do popkultury oszałamia. I to wszystko w głowie (najwyraźniej) jednego człowieka, któremu na dodatek starcza jeszcze materiału na pierwszorzędny, postmodernistyczny czarny humor. Niezły drugi szereg, pierwszy mnie pewnie wysadzi z fotela. Tytuł: W Sieci Tytuł Oryginalny: Bleeding Edge Autor: Thomas Pynchon Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński Wydawca: Albatros Data wydania: Maj 2015 Liczba stron: 528 ISBN: 9788378855927

79


AKCJA SPRZĄTANIE ŚWIATA Marek Adamkiewicz Kryzys na Nieskończonych Ziemiach to bez wątpienia tytuł niezwykle istotny dla Uniwersum DC. Do czasu jego wydania, światy przedstawiane na łamach kolejnych tytułów tego wydawnictwa rozrastały się w sposób niekontrolowany, a kolejne wydarzenia niejednokrotnie ze sobą nie korelowały. Coś trzeba było z tym fantem zrobić i zazębić wszystko w jednolitą całość, jednak żeby połączyć w jedno wiele wątków, potrzebny był projekt naprawdę ogromny, w który twórcy włożą wiele wysiłku, ale także entuzjazmu. Zadania podjęli się ostatecznie Marv Wolfman i George Perez, a efekt ich pracy trafił właśnie do rąk polskiego czytelnika jako kolejna odsłona znakomitej serii DC Deluxe. Nasza Ziemia nie jest jedyna. U zarania dziejów wszechświat został podzielony na wiele światów równoległych. W każdym z nich żyją inni ludzie i inni superbohaterowie. Ci drudzy często mają swoich odpowiedników w kilku różnych rzeczywistościach. Dwóch Supermanów lub dwie Wonder Woman? To żadne zaskoczenie. Herosi przyzwyczajeni są do stawiania czoła zagrożeniom o skali globalnej, lecz tym razem zmierzyć się muszą z czymś jeszcze większym i o wiele bardziej niebezpiecznym. Nad wszystkimi równoległymi globami zawisło potężne niebezpieczeństwo, kolejne światy są niszczone przez potężną i niepowstrzymaną antymaterię. Zagłada grozi całemu istnieniu. By jej zapobiec, tajemniczy Monitor musi zebrać pod swoimi sztandarami superbohaterów z wielu linii czasowych i podjąć się karkołomnej, a być może także samobójczej misji. Wiele kultowych historii doskonale broni się także po latach. Za przykład niech posłużą chociażby takie kamienie milowe komiksu jak Powrót Mrocznego Rycerza czy Strażnicy. Ich przekaz wciąż jest przejrzysty i aktualny, nawet mimo kolejnych upływających dekad i zmieniających się warunków geopolitycznych. Także siła rażenia fabuł obu tytułów nie zmniejszyła się na przestrzeni lat. Jak w tym świetle prezentuje się Kryzys na Nieskończonych Ziemiach? To przede wszystkim tytuł bardzo hermetyczny, który dotyczy stricte superbohaterów. Jego powstanie wynikało głównie z zamieszania jakie panowało w okresie poprzedzającym jego premierę w Uniwersum DC. Już sam ten fakt sugeruje, że to pozycja raczej dla fanów trykociarstwa i tak jest w istocie – ciężko odnaleźć tu przekaz, który zainteresuje także innych odbiorców. Fabuła Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach jest zakrojona na bardzo szeroką skalę. Jest ona również, co trzeba przyznać, dosyć zagmatwana. Wolfman często skacze między wątkami, przerzuca uwagę z jednego bohatera na kolejnego i zmienia lokacje jak rękawiczki, co może powodować uczucie lekkiego chaosu i zagubienia. Ciężko oprzeć się też wrażeniu, że całość jest nieco za bardzo rozdmuchana. W pewnym momencie zagrożenia, z którymi muszą się mierzyć protagoniści, nieco nużą, bo akcja niespecjalnie posuwa się do przodu, a my wciąż słyszymy o kosmicznym zagrożeniu, zagładzie kolejnej Ziemi i próbie powstrzymania całego procesu przez superbohaterów. Dwieście stron zamiast trzystu pięćdziesięciu i cała historia miałaby zdecydowanie większą siłę rażenia.

80


Ze względu na zasięg prezentowanych wydarzeń Kryzys jest tytułem, który można określić mianem monumentalnego. Do tego przymiotnika doskonale pasuje także liczba zaprezentowanych tu bohaterów, zwłaszcza tych z przedrostkiem „super”. Z tych najbardziej znanych mamy tu chociażby Supermana, Wonder Woman, Flasha, przedstawiciela Green Lantern, Spectre, Cyborga i Batmana, a towarzyszy im cały legion herosów mniej znanych, vide Psychopirat, Geo-Force, Animal Man, Adam Strange i Dawnstar. A wymienieni to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo dochodzą do nich nie tylko inni superbohaterowie, ale i wielu łotrów oraz oczywiście Monitor i główny przeciwnik całej ferajny. Przy takiej ilości postaci niemożliwością jest, by wszystkim poświęcić wystarczająco dużo uwagi. I właśnie to jest chyba największą bolączką Kryzysu – brak nie tylko głównego bohatera, ale choćby grupki, z którą czytelnik mógłby się bardziej zżyć. Bo wątki kilku postaci są naprawdę obiecujące, ale zazwyczaj też zbyt krótkie, ginące w ogólnym natłoku i swoistym rozbuchaniu. Ilustracje George’a Pereza to typowy produkt lat 80. zeszłego wieku. Z dzisiejszego punktu widzenia mogą się wydawać nieco archaiczne, ale ciężko by takowe nie były. Czepiać się ich stylu byłoby hipokryzją i nadużyciem. Tak się wtedy rysowało, a najodpowiedniejszym słowem, którym można je scharakteryzować jest chyba „komiksowe”. Miłośnicy realistycznej kreski w stylu Rossa czy Bermejo nie mają tu czego szukać. Kadrowanie całości jest z kolei bardzo dynamiczne. Rysunków na całą stronę jest mało, występują praktycznie tylko w najważniejszych momentach tej opowieści, a na większej przestrzeni albumu dominują mniejsze przestrzenie, co wydaje się być rozwiązaniem optymalnym. Warto też dodać, że na końcu tomu czytelnicy otrzymują kilka ciekawych dodatków, wśród których wyróżnia się zwłaszcza zarys pomysłu i założeń serii. Kryzys na Nieskończonych Ziemiach bez cienia wątpliwości jest tytułem, który zasłużył na ukazanie się w ramach serii zbierającej w jednym miejscu najbardziej znaczące komiksy w historii wydawnictwa DC. Odcisnął swoje niezmazywalne piętno na historii gatunku i uporządkował sytuację w multiwersum. Jednak z drugiej strony, dzieło Wolfmana i Pereza nie jest wolne od wad i z łatwością potrafię wyobrazić sobie sytuację, że niektórzy czytelnicy uznają je za przereklamowane. Mimo sporej wartości historycznej Kryzysu, to dla tych odbiorców, którzy nie są do końca zaznajomieni z historią DC, całość może nie być wystarczająco autonomiczna, by bez reszty przepaść w lekturze. Tytuł: Kryzys na Nieskończonych Ziemiach Autorzy: Marv Wolfman, George Perez Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Egmont Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 392 ISBN: 978-83-281-1660-3

81


ZA WSZYSTKO NIEZMIENNIE ODPOWIEDZIALNY JEST HUBERT Aleksander Kusz

Skoro Hubert był odpowiedzialny za pierwszy tom, musi też być odpowiedzialny za tom drugi. Nie ma na to rady. Nie mówiąc o tym, że przecież Hubert jest odpowiedzialny za wszystko… Tom drugi Troi Gemmella nosi tytuł Tarcza gromu. Tytuł pierwszego tomu, Pan srebrnego łuku, odnosił się do Helikaona, tutaj Tarcza gromu prawdopodobnie oznacza…, nie, nie napiszę, głównie dlatego, że do końca nie wiadomo, bo przecież z przepowiedniami jest tak, że nie da się ich odczytać wprost (wyjaśniając – przydomek tej postaci z przepowiedni pochodzi). Wtedy nie byłyby przepowiedniami. Mogę jedynie napisać, że to jedna z kluczowych postaci zarówno tego tomu, jak i całej sagi. Drugi tom jest prawie idealnie tak samo długi, jak pierwszy (liczy osiem stron więcej), ale odniosłem wrażenie, że czyta się go szybciej. Może miałem więcej wolnego czasu na lekturę, może bardziej mnie wciągnął, sam nie wiem, ale na pewno przeczytałem go szybciej niż tom pierwszy. Akcja powieści jest bardziej rozciągnięta w czasie niż poprzednio. Tutaj mamy kilka lat, a w pierwszym tomie mieliśmy niecały rok. Jeśli chodzi o bohaterów, są nowi i ci, których już znamy. Niektórych nie ma, bo zginęli albo umarli, niektórzy zostali zmarginalizowani, a inni mają się całkiem dobrze. Piszę to omówienie porównując powieść do pierwszej części, bo przecież stanowią całość. A cóż jeszcze można napisać o tomie drugim trzytomowej sagi? Wstęp już był w części pierwszej, zakończenie dopiero będzie (przynajmniej mam taką nadzieję), a tutaj, co mamy? Rozwinięcie. I to dobre rozwinięcie. Akcja została pociągnięta do przodu, tak, że tom kończy się tam, gdzie powinien się skończyć, tak, żebyśmy wiedzieli, że w tomie trzecim czeka na nas kulminacja. Oprócz czołowych bohaterów z pierwszej części pojawia się nowa trójka. Można powiedzieć, że to trójka bohaterów drugiego tomu. Tajemnicza kapłanka Piria, właściciel słynnego miecza (jak przeczytacie powieść, to dowiecie się, kto był pierwszym właścicielem) – wojownik mykeński Kalliades i jego przyjaciel (albo, jak nazwała go ukochana – wielki psiak) Banokles. Jak poprzednio, tak i tutaj postacie są świetne zarysowane. Gemmell nawet podjął próbę opisania wewnętrznej przemiany jednego z bohaterów i muszę przyznać, że prawie mu się to udało. Naprawdę, postaci to chyba najsilniejszy punkt tej serii. Jak wcześniej napisałem, wraz z bohaterami czytelnik wędruje, przeżywa, cieszy się, płacze i walczy. Przy tak opisanych bohaterach zagłębiając się w książkę szybko znajdujemy się bezpośrednio w niej. W pierwszej części książki bardzo często opisywany jest Odyseusz, to niemal sztuka dla jednego aktora, przez co oczywiście pierwsza część powieści

82


jest lepsza od drugiej. Pod względem gier zakulisowych, handlu i „cichej” dyplomacji fragmenty te przypominały mi prozę K. J. Parkera (teraz już mogę to napisać, bo jeszcze do niedawno nie był wiadomo, kto kryje się pod tym pseudonimem, teraz już wiemy, że mężczyzna, więc możemy spokojnie tak odmieniać). Lubię taką prozę, można napisać, że ekonomiczno-gospodarczą, z lekką analizą społeczną. Bryluje w tym właśnie Odyseusz i dlatego jest to też moja ulubiona postać tej serii. Większość innych postaci też jest ‘z charakterem’, Gemmell pisze tak, że trzeba ich albo lubić, albo nienawidzić. Najlepsze jest to, że nie ma tutaj typowych czarnych charakterów, właściwie najgorzej odbieram głównych oponentów, czyli Priama i Agamemnona. Fabuła dotyka powoli wojny trojańskiej. Na początek wszyscy możni tego świata kierują się do Troi, by świętować ślub Hektora i Andromachy. Na ten czas ogłoszono igrzyska i rozejm, wszyscy mają biesiadować. Ale będą też powoli knuć intrygi, bo wiadomo, że to cisza przed burzą. Będzie to ostatnie spotkanie przyszłych wrogów, bo wojna jest już nieunikniona. I nie będzie to wojna o Helenę Trojańską, jak to pamiętamy ze szkoły, ale wojna o wpływy, o handel na Wielkiej Zieleni, o bogactwo. Wojna, bo Agamemnon nie potrafi znieść bogactwa i pychy Priama. Helena jest tylko ostatecznym pretekstem, hasłem rzuconym w powietrze podczas rozmowy królów, bo przecież należy walczyć o coś, albo o kogoś. Druga część to już początek wojny. Na ziemi i morzu. Strony rozpoczęły zaciekłą walkę nie licząc strat. Atakują, mordują, palą i oczywiście obwiniają wroga o najgorsze rzeczy, nie widząc, co same robią. Okrucieństwo wojny, okrucieństwo wobec ludzi, którzy są tylko nic nie znaczącymi trybikami, zostało tu bardzo dobrze oddane. Wojna trojańska toczy się na razie wszędzie, ale nie wokół Troi, na to przyjdzie czas w tomie trzecim. Ale wojska sprzymierzeńców Agamemnona zbliżają się niebezpiecznie blisko do Troi. Czas oblężenia jest bliski. Tyle. I tak dużo jak na drugi tom. To ciekawa pozycja, Bardzo dobre czytadło. Z dodatkowym smaczkiem w postaci innego odbioru czytania. Jesteśmy w stanie do pewnego stopnia przewiedzieć akcję, a i tak przewracamy kartki niecierpliwie (bo ja książkę papierową tym razem czytałem, więc mogę tak napisać), żeby dowiedzieć się szczegółów. Niech to świadczy o tym, że i mnie może coś wciągnąć. PS: I trochę zdziwiła mnie Hekabe, ale po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że ona faktycznie mogła taka być. Mistrzyni dyplomacji! Autor: David Gemmell Tytuł: Troja. Tarcza gromu Wydawnictwo: Rebis Data wydania: kwiecień 2016 r. Liczba stron: 520 ISBN: 978-83-7818-853-7

83


LAWRENCE Z ARABII BYŁ KOBIETĄ Anna Szumacher

No dobrze, nie był. Ale jest bardzo często porównywany do bohaterki omawianej książki - zresztą znał się z nią osobiście. Przed wami, w pełnej krasie, Bell. Gertrude Bell, kobieta będąca żywym dowodem na to, że powiedzenie „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” jest jak najbardziej prawdziwe… Gertrude Bell, multilingwistka, podróżniczka, pisarka, tłumaczka, działaczka społeczna, kartografka, alpinistka, fotografka, archeolożka, agentka brytyjskiego wywiadu i last but not the least, doradczyni króla Iraku, powinna być znana ogółowi społeczeństwa, jako fenomen na skalę światową. I to nie tylko dlatego, że była kobietą, choć czasy, w których żyła, dla wyzwolonych (w sposób społeczny, nie seksualny) kobiet też łatwe nie były. Bell urodziła się pod koniec XIX wieku w dobrze sytuowanej, zamożnej rodzinie, zawieszonej gdzieś między nowobogackimi, a arystokracją. Mogła sobie pozwolić na wystawne życie i podróże, które stały się częścią jej istnienia, ale zadaniem ówczesnych kobiet było pachnieć, ładnie wyglądać, haftować i grać na fortepianie. Natomiast Gertrude Bell od najmłodszych lat była dzieckiem z piekła rodem, z którego wyrosła zadufana w sobie, nieznośna i nieposkromiona pannica. Z drugiej strony, warto spojrzeć na nią jak na kobietę, która zdecydowała się nie być li i wyłącznie kwiatkiem ozdobnym w męskim świecie. Skończywszy szkołę raźno ruszyła na Oxford i ukończyła studia z pierwszą lokatą, nie dostając dyplomu tylko dlatego, że kobiety wtedy nie studiowały i nie było odpowiednich przepisów. Żeby trochę ukrócić to szaleństwo rodzina postanowiła wysłać ją za granicę, by Gertrude nabrała trochę ogłady i poznała nieco świata. Co okazało się błogosławieństwem i przekleństwem zarazem, bo właśnie w pustynnych krajach arabskich Gertrude prawdziwie mogła rozwinąć skrzydła. Autorka biografii Gertrude Bell, Georgina Howell napisała książkę niejako przypadkiem, rozwijając reportaż zadany jej przez pracodawcę, „The Sunday Times Magazine”. Krótki materiał dziennikarski pt. „Mój bohater” stał się przyczynkiem do długich poszukiwań, badań i rozmów. „Córka pustyni” jest końcowym wynikiem fascynacji pani Howell postacią niecodziennej kobiety, jaką była Bell. To nie tylko opowieść o fascynującej i nietuzinkowej postaci, ale przede wszystkim dokładny i rozbudowany obraz czasów, w jakich żyła Gertrude, okraszony fragmentami listów, wpisów w pamiętniku, wspomnień rodziny i znajomych. Podczas lektury można niejednokrotnie złapać się na tym, że Gertrude Bell schodzi na dalszy plan, by móc ukazać świat na przełomie XIX i XX wieku. Przy czym – w biografii napisanej przez Howell – jest to świat zamożnej klasy w Wielkiej Brytanii, a w późniejszym życiu Bell, także zróżnicowany społecznie świat Persji: od ambasad brytyjskich po rozległe pustynie przemierzane przez plemiona arabskie. To właśnie tam Bell pokazała się jako kobieta pewna siebie, o wybitnych zdolnościach przywódczych i politycznych. I to tam zmieniła historię. Jednak żeby nie zdradzać za dużo…

84


Na koniec warto wspomnieć, że Georgina Howell, autorka lekko beletryzowanej biografii Gertrude Bell, sięgnęła po tę postać ponad dziesięć lat temu. Oryginalne wydanie książki „Queen of the Desert” datowane jest na 2006 rok. I dopiero kiedy Werner Herzog postanowił sięgnąć po postać Gertrude i nakręcić na podstawie jej życia romansidło z Nicole Kidman i Robertem Pattinsonem (wspomniany Lawrence z Arabii, czyli T.E. Lawrence w grobie się przewraca z powodu tej obsady), polski wydawca zdecydował się na przetłumaczenie tej pozycji i rzucenie jej na rynek polski. Co polskim czytelnikom dało bardzo dobrą książkę, nie związaną właściwie niczym, poza nazwiskami, z filmem Herzoga. A czemu nie można było przetłumaczyć „Queen of the Desert” na Królową Pustyni, tylko na Córkę Pustyni – no cóż, polskie tłumaczenia są już w sumie legendarne. Te drobne przytyki nie wpływają jednak na ogólną ocenę recenzowanej książki, która jest całkiem dobra. Cieszy, że na rynku pojawiają się tak nieoczywiste pozycje biograficzne, bo o Gertrude Bell powinno być głośno. A przynajmniej głośniej, niż było do tej pory. Tytuł: Córka Pustyni Tytuł Oryginalny: Queen of the Desert Autor: Georgina Howell Tłumaczenie: Jacek Spólny Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 21 marca 2016 Liczba stron: 600 ISBN: 9788377858509

85


HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY Marcin Knyszyński Życie pisze czasami scenariusze, których ziszczenie nie przyszłoby nam do głowy w najbardziej szalonych wizjach. Uległość Michela Houellebecqa, fikcja literacka mówiąca o przejęciu władzy przez muzułmańską partię polityczną we Francji, miała premierę 7 stycznia 2015 roku. Dokładnie w tym samym dniu nastąpił atak terrorystyczny na siedzibę satyrycznego magazynu Charlie Hebdo. Ironia losu, prawda? Ta nieoczekiwana „promocja” powieści na pewno przyczyniła się w pewnym stopniu do wyników sprzedaży, jednakże analogia pomiędzy atakiem na redakcję a treścią książki nie jest zasadna. Bo Houellebecq nie pisze o islamie grożącym zachodniej cywilizacji dżihadem, o szaleńcach okutanych w pasy szahida z kałasznikowami w ręku. Pisze on o islamie o wiele bardziej subtelnym, którego siła wynika raczej z konieczności dziejowej i słabości Zachodu. Pisze on o islamie o wiele bardziej niebezpiecznym. Rok 2022, Francja. Centrowe partie polityczne, zarówno lewicowe i prawicowe wypaliły się. Próżnię na scenie politycznej wypełniają ekstremiści, coraz bardziej atrakcyjni dla wyborców, zdegustowanych skostniałym systemem. Front Narodowy, z Marine Le Pen na czele, rywalizuje z Bractwem Muzułmańskim, opartą na wiadomej religii partią, popieraną paradoksalnie przez socjalistów i inne partie widzące w narodowcach zagrożenie dla demokracji. Kandydat Bractwa, Mohammed Ben Abbes wygrywa wybory prezydenckie i obraz Francji, jaki powszechnie znamy, zaczyna się stopniowo zmieniać. Bractwo Muzułmańskie przystępuje do reform zupełnie inaczej niż poprzednicy. W pierwszej kolejności bierze się za resort oświaty, uznając edukację dzieci i młodzieży za zagadnienie kluczowe. Następuje likwidacja koedukacji, ograniczenia w dostępie do niektórych szkół dla dziewcząt, wymóg konwersji na islam dla nauczycieli i wykładowców, ostra selekcja literatury. W gospodarce promowany jest dystrybutyzm, tzw. trzecia droga, która rozbija centralizację własności, na której opiera się zarówno kapitalizm (korporacje) i komunizm (aparat państwowy). Ludzie nie będący już wiecznymi najemnikami, koncentrują swoje wysiłki wokół przedsięwzięć familijnych, co powoduje zacieśnianie więzi między członkami rodzin (z powodów biznesowych a nie z miłości, ale zawsze to już coś) i pojawienie się kursu na patriarchalny model najmniejszej komórki społecznej. Spada bezrobocie, ponieważ kobiety odpływają z rynku pracy, skuszone finansowymi rekompensatami. Spada przestępczość, głównie z powodu wyciszenia muzułmańskiej części społeczeństwa, czującej się coraz bardziej jak w domu. Wszystkim tym zmianom przygląda się główny bohater, Francois. Jako wykładowca akademicki na Sorbonie, doktoryzujący się w temacie twórczości swojego literackiego boga, Jorisa – Karla Huysmansa, prowadzi życie samotnego intelektualisty, czasami przeplatane niezobowiązującymi romansami. Jest typowym produktem zachodniego stylu życia, totalnym zaprzeczeniem wszystkich wartości, które forsuje powoli nowa siła polityczna. Jego życie, przesiąknięte dekadentyzmem i wewnętrzną pustką, dodatkowo komplikuje fakt, że zostaje zwolniony z uniwersytetu (bo nie

86


jest muzułmaninem), opuszcza go jego miłość (żydówka, uciekająca do Izraela ze strachu przed zmianami politycznymi we Francji) a on sam zaczyna szukać swojego miejsca w otaczającym go świecie. Francois, podobnie jak jego XIX-wieczne literackie guru, odbywa drogę do źródeł własnej tożsamości, zarówno religijnej jak i świeckiej. Cała powieść opiera się na ciągłym ścieraniu się tych dwóch przeciwstawnych pierwiastków definiujących podstawy każdej ludzkiej cywilizacji i kultury – religii i laicyzmu. Czy laickiej Europie grozi upadek na rzecz islamu? U Houellebecqa, islam reprezentowany przez fundamentalizm i terroryzm nie jest groźny. Jest wręcz śmieszny i na dłuższą metę tylko zaszkodzi idei muzułmańskiej ekspansji. To właśnie droga obrana przez Bractwo Muzułmańskie, które w aksamitnych rękawiczkach, w sposób stonowany i w zgodzie z prawem prowadzi swoją rewolucję, będzie skuteczna. Islam, niczym koń trojański, poprzez drobne na początku i z pozoru pożądane korekty zastanego porządku cywilizacyjnego, rozpycha się niezauważony. Osiąga swe cele, wykorzystując skłonność świata zachodu do traktowania nowej zmiany światopoglądowej, jako kolejnej gry, opartej na rynkowych zasadach popytu i podaży, gdzie popyt napędza jego nieświadoma tęsknota za obietnicami serwowanymi przez monoteistyczną religię. A podaż tych obietnic jest wprost nieograniczona. I nie ma takiej siły, w wizji wykreowanej przez autora, która mogłaby ten proces zatrzymać. Chrześcijaństwo? To już od dawna tylko cepelia, skompromitowana sojuszem z liberalizmem, traktowana poważnie tylko wtedy, gdy nastąpi jakaś wielka trauma, trwoga pchająca nas do Boga. Ateistyczny humanizm? Ateizm od dawna to tylko pusta poza, nacechowana brakiem zaangażowania, brakiem buntu. To nie prawdziwy ateizm, tylko ideowe lenistwo. Islam z kolei u samych swych podstaw opiera się o walkę o cele metafizyczne, religia jest pierwotna względem pozostałych pojęć, to ona kształtuje byt. I te wszystkie elementy, których brakuje w zatomizowanym świecie zachodu, zaczynają się powoli przesączać wraz z islamem do naszej, chylącej się ku upadkowi cywilizacji. Ekstremalna wolność, którą posiadamy, to brzemię, z którym większość ludzi nie potrafi sobie poradzić. Houellebecq idzie tutaj tropem Johna Fowlesa, który w Magu pisał o tym, że pragnienie wolności absolutnej to złudzenie, bo zrozumienie, na czym ona naprawdę polega, spowoduje nasz odwrót od korzystania z niej. I tak właśnie zdaje się mówić autor – Europejczycy podświadomie ciągną do idei poddaństwa, uległości wobec Boga. Jednak owa uległość nie jest ukonstytuowana metafizycznie i filozoficznie, na takie głębie pojęciowe nas już nie stać, takie pokusy na nas nie działają. To coś podobnego do kuszenia atrakcyjnym i z pozoru niewinnym urlopem w Tunezji w zamian za zwodniczo niewielką cenę (co tam jakaś konwersja na islam). Michel Houellebecq nie straszy groźnymi muzułmanami, nie rozdziera szat przy akompaniamencie ostrzegawczego krzyku. Uległości nie należy odczytywać jako krytyki islamu i zachodzących zmian, to raczej cierpka analiza pewnego procesu, który jest po prostu nieunikniony. W V wieku upadło Cesarstwo Zachodniorzymskie. Rozbite siłą miecza i ognia, ale i również z powodu własnej słabości. Ta pierwsza tzw. mutacja metafizyczna, o której autor pisał już w Cząstkach Elementarnych spowodowała rozwój kultury i cywilizacji europejskiej pod dyktando chrześcijańskiej wizji świata. Średniowieczny mrok, odwrót od starożytnego humanizmu, ludzkość, jako religijny kolektyw, połączona zwierzchnością absolutu. Druga mutacja metafizyczna to pojawienie się w Europie nowożytnego, oświeconego spojrzenia na świat, które przed kilkuset laty stopniowo przywracały człowieka na piedestał i dzięki któremu nasz obecny świat wygląda tak jak wygląda. Mutacje metafizyczne zachodzą zatem na cywilizacyjnej sinusoidzie, gdzie szczyty fal możemy utożsamiać z oświeconym, liberalnym humanizmem ukierunkowanym na człowieka i zawierzeniu „szkiełku i oku” a doły to ciemne obszary cywilizacji państw wyznaniowych,

87


gdzie prawa człowieka i humanizm nie mają racji bytu. Nadchodząca, trzecia mutacja, którą wieszczy Houellebecq to złośliwy chichot historii, powtórka z 476 roku n.e. Jednakże tym razem to islam a nie chrześcijaństwo zapanują nad światem zachodu. I może kiedyś za kilkaset lat, gdy niestety już nas nie będzie, gdzieś tam w Kalifacie Zjednoczonej Europy, równie aksamitnie jak w XXI wieku, tylko, że tym razem na fali czwartej mutacji metafizycznej nastąpi powrót do wartości, które zbudowały nowożytną oświeconą cywilizację, w której (jeszcze) obecnie żyjemy? Kto wie? Tytuł: Uległość Tytuł Oryginalny: Soumission Autor: Michel Houellebecq Tłumaczenie: Beata Geppert Wydawca: W.A.B. Data wydania: Wrzesień 2015 Liczba stron: 352 ISBN: 9788328021204

88


ŻYCIODAJNA ENERGIA Magdalena Golec Średnia liczba wszystkich komórek ciała człowieka to około 10 bilionów.* Sporo, prawda? Łączą się one tworząc skórę, wątrobę, mięśnie i inne składniki naszego ciała. Pojedyncza komórka stanowi podstawową jednostkę strukturalną i funkcjonalną organizmów żywych. Przeprowadza ważne procesy życiowe, jak oddychanie czy wydalanie. Może stanowić samodzielny organizm, albo element organizmu wielokomórkowego. Jak jednak doszło do jej powstania? Co sprawiło, że na Ziemi pojawiło się życie? Czemu toczy się ono tak, a nie inaczej? Jaki jest związek między bakteriami a eukariontami? Na te i wiele innych pytań próbuje odpowiedzieć Nick Lane w swojej najnowszej książce. Życie na Ziemi powstało prawdopodobnie 4 miliardy lat temu. Przez bardzo długi okres świat zasiedlały jedynie bakterie i archeony. Co ciekawe, te prokarionty przez 4 miliardy lat nie przekształciły się pod wpływem zmian środowiskowych i ekologicznych, ale zachowały prostotę budowy, zmieniając jedynie geny i biochemię. Około 1,5 – 2 mld lat temu, w wyniku endosymbiozy między archeonem i bakterią, powstały komórki o złożonej budowie, czyli eukarionty (rośliny, zwierzęta, glony, grzyby i protisty). Z jednej strony mamy zatem morfologiczną prostotę prokariontów, a z drugiej – ogromną złożoność eukariontów. Pomiędzy tymi dwoma grupami jest pustka, ponieważ dotychczasowe badania pokazują, że nie istnieją żadne ewolucyjne formy pośrednie między bakterią a jednokomórkowym przedstawicielem organizmów eukariotycznych. Lane stara się dowieść, że ewolucja jest nierozerwalnie związana z energią i właśnie ten związek pozwala zrozumieć, czemu ewolucja potoczyła się w znany nam sposób. Bardzo istotne znaczenie ma gradient protonowy, występujący we wszystkich żywych komórkach, który jednak wprowadził ograniczenia w dalszej rozbudowie bakterii i archeonów. Przeszkody te zostały zniesione w wyniku zajścia endosymbiozy między dwoma prokariontami. To zjawisko, niezwykle rzadkie i dodatkowo utrudnione przez konflikt komórki gospodarza i endosymbionta, umożliwiło wyewoluowanie złożonych organizmów. Z tego względu, według autora, we Wszechświecie prędzej natkniemy się na proste, podobne do bakterii, organizmy niż na złożone formy życia. Czym jest życie? Co jest potrzebne do stworzenia komórki? Jakie są różnice między bakteriami a archeonami? Czemu akurat alkaliczne kominy hydrotermalne mogły odegrać istotną rolę w powstaniu życia? Ile energii zużywają żywe komórki? To tylko niektóre z pytań, nad którymi rozmyśla autor. Interesuje go życie, od jego początków, przez ewolucję, aż do zagadnień dotyczących naszej śmiertelności. Rozprawia nad złożonością komórek eukariotycznych, brakiem form pośrednich między bakteriami a eukariontami oraz przybliża proces endosymbiozy. Zastanawia się nad wykształceniem niektórych cech eukariotów, takich jak jądro, rozmnażanie płciowe (czyli połączenie dwóch gamet), istnienie dwóch płci czy zaprogramowana śmierć komórki (apoptoza). Szczególne miejsce poświęca energii, niezbędnej dla rozwoju komórki. Omawia zasadę działania gradientu protonowego, a także mitochondrium, które pełni ważną rolę w naszym zdrowiu, płodności oraz

89


długowieczności. Odnosi się również do wciąż jeszcze popularnej (zwłaszcza w reklamie), ale błędnie pojmowanej wolnorodnikowej teorii starzenia się. Na koniec, przybliża czytelnikowi tajemniczy mikroorganizm Parakaryon myojinensis, odkryty w głębinach Pacyfiku u wybrzeży Japonii, w 2012 roku. Wywołał on w świecie naukowym niemałą sensację, gdyż trudno jednoznacznie zakwalifikować go do konkretnej grupy organizmów. Czy to prokariont, czy eukariont? A może jest na jakimś etapie pośrednim, odtwarzając ewolucję eukariontów? Lane przedstawia swoją hipotezę – historię ewolucji życia w powiązaniu z energią – i trzeba przyznać, że robi to w sposób niezwykle szczegółowy, logiczny oraz interesujący. Przywołuje wiele wyników badań (w tym także swoich), odnosi się do innych koncepcji dotyczących powstania życia, prezentuje ciekawe przykłady, omawia szereg procesów biochemicznych i fizycznych, wyjaśnia pojęcia (na końcu jest też słownik zawierający najważniejsze określenia). Nie brakuje również rycin ułatwiających zrozumienie opisywanych zjawisk; szkoda tylko, że niektóre fotografie nie są barwne, a ich jakość lepsza. Autor dostarcza czytelnikowi sporą dawkę informacji, dlatego nie jest to książka, którą czyta się szybko i lekko. Jej lektura wymaga uwagi, skupienia i przetrawienia przeczytanych danych, a wtedy nawet osoba niespecjalnie obeznana w omawianej tematyce powinna zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. Myślę, że zdecydowanie warto sięgnąć po „Pytanie o życie...” i razem z autorem zastanowić się nad zagadkami życia. Tytuł: Pytanie o życie. Energia, ewolucja i pochodzenie życia Autor: Nick Lane Tłumacz: Adam Tuz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: marzec 2016 Liczba stron: 432 ISBN: 978-83-8069-275-6 * http://book.bionumbers.org/how-many-cells-are-there-in-an-organism/ na stronie: http://bionumbers.hms.harvard.edu/KeyNumbers.aspx znaleźć można o wiele więcej liczb związanych z biologią

90


BO WSZYSCY TRYKOCIARZE TO JEDNA RODZINA. X-MAN CZY AVENGER, CHŁOPAK CZY DZIEWCZYNA… Maciej Rybicki Kilka lat temu, gdy Marvel startował z linią Marvel Now! jednym z najbardziej nagłaśnianych tytułów (mającym być zresztą jednym z „koni pociągowych” wydawnictwa) było Uncanny Avengers. Już od pierwszej chwili uderzał pomysł zderzenia ze sobą dwóch światów, coraz bardziej skonfliktowanych ze sobą tak wewnątrz komiksowego uniwersum Domu Pomysłów, jak i w rzeczywistości filmowo-biznesowej. Promocyjne plakaty czy okładkę pierwszego numeru zdobiły postacie ikonicznych Avengers (Thora i Kapitana Ameryki) w towarzystwie mutantów – zarówno tych, którzy w Avengers nowi nie byli (jak Wolverine czy Scarlett Witch), ale i takich, których kojarzyć można z zupełnie innych drużyn (jak Havok i Rogue). To właśnie wokół tematu wspólnego działania dwóch największych supergrup Rick Remender oplótł tę serię… i przynajmniej początek udał mu się nienajgorszej. Pomysł scenarzysty nie należy może do najoryginalniejszych, ale niewątpliwie ma w sobie potencjał pozwalający zainteresować wielu potencjalnych czytelników. Ot, po raz kolejny los splótł ze sobą losy herosów z różnych stron komiksowego uniwersum. Tyle tylko, że w tym przypadku zamiast wspólnego uczestnictwa w mniej lub bardziej efektownej rozpierdusze (czyt.: evencie lub corssoverze) mamy wstęp do klasycznego komiksowego tasiemca… krótko mówiąc: obserwujemy powstanie „Drużyny jedności” w ramach Avengers, do której zaproszenie dostają niektórzy z mutantów. Oczywistym jest, że w uniwersum, w którym niedawny przywódca mutantów okazał się być morderca i terrorystą mutanci mają wyjątkowo kiepski PR (choć tak po prawdzie to ciężko przypomnieć mi sobie moment, gdy był on choćby niezły) – gnębiony poczuciem winy Steve Rogers postanowił więc nie tylko zainicjować powstanie zespołu włączającego kolejnych mutantów w skład Avengers, ale także oddać dowództwo nad nim (i nad sobą samym) Havocowi – bratu znienawidzonego przez opinię publiczną Cyclopsa. W międzyczasie pojawia się też Red Skull, który stwarza zagrożenie praktycznie dla wszystkich, przy okazji rozsierdzając niektórych mutantów także na stopie personalnej. Wszystko to brzmi może i mało odkrywczo, ale Remenderowi udaje się stworzyć na tej bazie całkiem sympatyczny komiks. Wielką zaletą Czerwonego cienia – tomu otwierającego serię – jest oparcie się na personalnych motywacjach większości z głównych aktorów dramatu. Tu każdy ma jakiś problem z kimś lub czymś, frustrację do rozładowania, coś do udowodnienia itd. To, że pojawia się tu sporo tarć czy wątpliwości personalnych oddziałuje jeszcze na plus albumu. Pojawia się obowiązkowe mordobicie, plus parę niekonwencjonalnych (dla niektórych może wręcz szokujących) rozwiązań fabularnych. I nawet jeśli są momenty, w których mamy wrażenie, iż cała ta konstrukcja nieco trzeszczy w szwach, to jakoś się trzyma, a akcja sunie do przodu. Gdy nieco przymkniemy oko na fabularne skróty lub wprowadzane nieco na siłę postaci czy wątki, to efekt jest naprawdę zadowalający. Nieco bardziej złożona wydaje się kwestia oprawy graficznej w wykonaniu Johna Cassadaya. Ameykanin pracował między innymi przy napisanych przez Jossa Whedona X-Men lub ilustrował tak znakomite serie jak Planetary czy

91


marvelowskie Star Wars (najlepiej sprzedający się w Stanach komiks roku 2015). Wtym przypadku wydaje się, ze nieco uprościł kreskę i choć całość prezentuje się całkiem ciekawie, to jednak niektóre rysunki (szczególnie gdy przy przychodzi do rysowania twarzy) wyglądają dość kuriozalnie lub nienaturalnie. Z drugiej strony ilustracje zdobiące zamykający Czerwony cień zeszyt 5, narysowane przez francuskiego artystę Olivera Coipela (kojarzonego choćby z Rodem M) prezentują się naprawdę doskonale. Czerwony cień i wydaje się być pozycją całkiem ciekawą, nawet jeśli skupioną na wąskim wycinku marvelowskiego uniwersum. Być może jest to jedna z przyczyn dla których z czasem Uncanny Avengers zdryfowało w nieco inne rejony, nie będąc tytułem tak silnie powiązanym z głównym nurtem wydarzeń tego świata kreowanym przez Briana Michaela Bendisa i Jonathana Hickmana. Lektura daje jednak sporo przyjemności, zwłaszcza obserwowanie napięcia pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Może nie jest to więc dzieło wyróżniające się, ale z pewnością nie można go nazwać nieudanym. Tytuł: Czerwony cień Seria: Uncanny Avengers Tom: 1 Scenariusz: Rick Remender Rysunki: John Cassaday, Oliver Coipel Kolory: Laura Martin, Larry Molinar Tłyumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Uncanny Avengers: The Red Shadow (Uncanny Avengers #1-6) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 132 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1668-9

92


THE REVOLUTION WILL BE TELEVISED Maciej Rybicki Konwencja superbohaterska tak już jakoś ma, że relatywnie często sięga po szarości, to raczej nieczęsto stawia klasycznych protagonistów w roli ściganych przestępców. Jasne, nawet w uniwersum Marvela mamy od zatrzęsienia antybohaterów – od Punishera przez Venoma po Deadpoola – jednak zdecydowana większość z nich, to postaci od samego początku definiowane jako takie. A co, gdyby wziąć innego, z założenia nieskazitelnego bohatera, i postawić go w sytuacji, gdy jest powszechnie uważany za mordercę, terrorystę i wywrotowca? Jeśli chcecie się tego dowiedzieć, warto zajrzeć do najnowszej odsłony serii Uncanny X-Men. Patrząc na wszystkie związane z marvelowskimi mutantami tytuły linii Marvel Now! nie sposób nie dostrzec jak fundamentalnym zdarzeniem okazuje się być śmierć profesora Xaviera w finale crossoveru Avengers vs X-Men. Zmienia się status i kadra szkoły w Westchester, mutanci znów znajdują się w centrum uwagi opinii publicznej, zaś Ci z nich, których dotknęła siła Phoeniksa nie tylko zostali uznani za terrorystów, ale próbują sobie poradzić z innymi, nieprzewidzianymi konsekwencjami tego faktu. Jednocześnie po raz pierwszy od tragicznych dla wszystkich nosicieli genu X wydarzeń Rodu M na Ziemi zaczęli się na nowo ujawniać mutanci. W tej sytuacji obwiniający się o śmierć Profesora X Cyclops postanawia zadbać o tych nowopojawiających się mutantów, odbudowując drużynę X-Men i tworząc nową szkołę im. Charlesa Xaviera. Muszę przyznać, że choć podchodziłem do tego tytułu z dużą rezerwą, jego pierwszy tom zrobił na mnie spore wrażenie. Przede wszystkim wreszcie widać synergię między seriami pisanymi przez Briana Michaela Bendisa. Uncanny X-Men pozostając przy oryginalnym, kultowym tytule pokazuje zupełnie niecodzienną sytuację, w której prowadzona przez Cyclopsa grupa, nie tyle nie cieszy się wątpliwą opinią (bo to się zdarzało wcale często), ale znajduje się wprost w sytuacji konfliktu z.. w zasadzie z całym światem. W tym samym czasie All-New X-Men pozostaje jakby odpowiedzią na tę sytuację sprowadzając do współczesności młodsze, „niewinne” wersje klasycznej drużyny. Drugi z tych tytułów starał się krążyć wokół tematu wyobcowania i wynikającej z niego konieczności przystosowania się do otaczających warunków, w pewnym sensie (może wręcz nieco na przekór widocznemu na każdej okładce „All-New”) kontynuując duchową tradycję pierwszej inkarnacji grupy. Uncanny X-Men idzie w nieco inną stronę. Skupia się bowiem z jednej strony na tradycyjnych dla tego tytułu pytaniach o to, czy mutanci mają prawo do walki o swój byt w otaczającym nas świecie, jednak w pewnym sensie czyni to przewrotnie głównymi bohaterami postaci, które przyjmują postawy i metody, zwykle rezerwowane dla komiksowych złoczyńców. Cyclops mówi bowiem mniej więcej to samo, co scenarzyści przez lata wkładali w usta Magneto… stojącemu zresztą obecnie u boku Scotta Summersa. Trzon zespołu tworzą oprócz nich dwóch także Emma Frost, Magik, a także nowi, świeżo zwerbowani mutanci jak Tempus i Triage. W Rewolucji udało się jednak Bendisowi zaintrygować na kilku innych poziomach. Pokazuje nie tylko wewnętrzne relacje sprzymierzeńców Cyclopsa, czy też gierki pomiędzy nimi. Wprowadza tez nieco fabularnej pikanterii korzystając z zawsze ciekawego motywu „wtyczki”, eksplorując nie do końca oczywistą kwestię skutków ubocznych bycia owładniętym przez Phoeniksa, czy też poka-

93


zując nową szkołę stworzoną przez Summersa i Frost. Na to wszystko nakładają się jeszcze bardziej klasyczne motywy jak rekrutacja nowych mutantów, czy też typowe trudności doświadczane w momencie manifestacji ich mocy, nieodzowne kontakty z Avengers i X-Men kierowanymi przez Wolverine’a i Kitty Pryde, a także danie nieco więcej ekspozycji postaci Magik. I choć Bendis lubi trząść światem i odwracać pewne schematy, to tutaj wszystko, choć zaskakujące, wydaje się jak najbardziej na swoim miejscu. Trudno powiedzieć czy widać jakiś konkretny kierunek, w którym potencjalnie rozwinie się fabuła tego tytułu. Dość powiedzieć, że Rewolucja to album naprawdę udany. Niebagatelny wkład w moja pozytywną ocenę tomu otwierającego obecną odsłonę Uncanny X-Men mają znakomite rysunki. Nieco kreskówkowy styl Chrisa Bachalo może co prawda zaskakiwać i wydawać się nieprzystający do poważnej skądinąd tematyki, jednak wydaje mi się, że wprowadza on do komiksu nieco oddechu i lekkości. Tym bardziej, że ilość detali, czy też stosowanie niekonwencjonalnych rozwiązań (gry ramkami, kolorowaniem czy pustymi kadrami) każą wystawić temu albumowi wysoką notę. Nie gorzej wypada zresztą jego zwieńczenie rysowane przez Frazera Irvinga. Brytyjczyk wnosi w miejsce (świetnego, ale jednak) rzemiosła, nieco więcej oryginalności i ognistych kolorów… znakomicie komponujących się z historią skupioną na demonicznych mocach Magik. Złośliwi mogliby twierdzić, że pisani przez Bendisa Uncanny X-Men to tak naprawdę powtórka z rozrywki, co najwyżej będąca powtórzeniem w nowej formie tematów, które w komiksach o mutantach pojawiały się od lat. Nawet jeśli tak jest, to widzę tu pewną zmianę, krok do przodu (a może wstecz) w ustawieniu protagonisty serii w roli działającego z podziemia lidera nowego ruchu – ruchu, który według słów Magneto porusza i intryguje masy ludzi. To czy prowadzony przez Cyclopsa zespół to faktycznie rewolucjoniści i terroryści to kwestia otwarta, jednak niewątpliwie można dostrzec tu ciekawe przewartościowanie. Dołóżmy do tego niezłą fabułę i stojącą na wysokim poziomie szatę graficzną, a dostaniemy komiks, którym warto się zainteresować. Czy kolejne tomy serii podtrzymają to pozytywne wrażenie? Trudno powiedzieć – na pewno jeśli Uncanny X-Men ma być tytułem interesującym, to czeka Bendisa zadanie trudniejsze, niż w przypadku All-New X-Men, gdzie kilka pierwszych wydań zbiorczych w zasadzie w całości bazuje na jednym temacie. Ale to pokaże przyszłość. Póki co, można uznać Rewolucję za udane otwarcie tytułu, nieźle zgrywające się z perypetiami przedstawionymi w seriach o mutantach ze szkoły im. Jean Grey. Ostatecznie przecież wielu twierdzi, że Cyclops miał rację. Tytuł: Rewolucja Seria: Uncanny X-Men Tom: 1 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Chris Bachalo, Frazer Irving Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: Uncanny X-Men: Revolution (Uncanny X-Men #1-5) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1665-8

94


ILUSTROWANA TEORIA NIEWIEDZY Anna Szumacher Uwielbiam naukę, rozumianą jako ogólny zbiór całej wiedzy posiadanej przez ludzkość. Jest w niej coś wybitnie ironicznego, ponieważ z każdym kolejnym odkryciem, naukowcy trafiają na pudełko niespodziankę z karteczką wewnątrz: Ha, teraz nie wiecie kolejnych stu rzeczy, wynikających z tej jednej, którą właśnie opracowaliście. Stephen W. Hawking udowadnia w swojej książce, że Sokrates miał rację. Tamten twierdził, że wie, że nic nie wie. Hawking, dwadzieścia pięć wieków później dopowiada: Cóż, nadal wiemy, że nic nie wiemy, ale teraz przypuszczamy, że nie wiemy więcej. Ilustrowana Teoria Wszystkiego podzielona jest na wstęp i sześć mniej lub bardziej wynikających z siebie rozdziałów, zwanych tutaj wykładami. Pierwszy z nich, „Nasz obraz wszechświata”, opowiada o historii kosmologii do dnia dzisiejszego. Drugi, „Rozszerzający się wszechświat”, omawia teorię wielkiego wybuchu i głosi, że wszystko się rusza. Trzeci i czwarty wykład opowiadają o czarnych dziurach, teorii względności, kwantowej zasadzie nieoznaczoności i innych, zupełnie kosmicznych rzeczach, które jednocześnie fascynują, ale też zmuszają laika do czytania każdego zdania po kilka razy. Wykład piąty, „Powstanie i los wszechświata” pozwala nieco odetchnąć szarym komórkom od czarnych dziur. I o ile nie macie problemu z osobliwościami w nieskończonym czasie urojonym, możecie gładko przejść do rozdziału szóstego, czyli „Strzałki czasu”. Siódmy wykład, „Teoria wszystkiego” to podsumowanie całej książki, po lekturze której warto się napić i zacząć czytać od początku, bo to książka, którą warto studiować dokładnie i powoli. Szczególnie, że jest gęsto ilustrowana zdjęciami kosmosu, wykresami porównawczymi, mapami, grafikami i trójwymiarowymi modelami, tworząc jako całość bardzo elegancką lekturę. I mimo, że powyższy akapit może nieco odstraszyć humanistów, zdecydowanie nie warto się zrażać, bo Ilustrowana Teoria Wszystkiego może autentycznie pomóc zrozumieć to, co przez lata nieskutecznie próbowali wbić nam do głowy nauczyciele fizyki czy chemii. Hawking pisze tak prosto, jak tylko prosto potrafi wyrażać myśli prawdziwy geniusz. Z jednej strony używa sformułowań, które zroszą czoło czytelnikowi od samych prób zrozumienia o co właściwie chodzi, a z drugiej, przeprowadza przez diablo skomplikowane teorie za rączkę, pokazując co ciekawsze rzeczy i zatrzymując się tam, gdzie potrzeba. Przykład? Przy rozdziale omawiającym m.in. prawa rządzące zachowaniem materii, pisze: „Oznacza to, że mieszkańcy innej planety, stanowiący jakby nasze lustrzane odbicia i zbudowani z antymaterii, wiedliby takie samo życie jak my. Jeśli spotkasz kiedyś przybysza z innej planety, który wyciągnie na powitanie lewą rękę, lepiej mu swojej nie podawaj – być może jest zbudowany z antymaterii, a wówczas obaj zginiecie w ogromnym wybuchu”. Hawking przytacza również anegdoty z życia naukowców i tłumaczy, że jedną z pierwszych czynności, jakie należy zrobić, gdy testuje się fale mikrofalowe i odbiera szumy z innych galaktyk, jest wyczyszczenie anteny z ptasich odchodów. W Ilustrowanej Teorii Wszystkiego autor wyjaśnia wiele rzeczy w sposób całkiem zrozumiały, a jednocześnie nie boi się powiedzieć, że nasza wiedza

95


jest mikroskopijna, jak planeta Ziemia rzucona w przestrzeń galaktyczną, która ciągle się zmienia. Ba, nie tylko zmienia. Hawking bez owijania w bawełnę stwierdza, że „według danych obserwacyjnych, jakimi obecnie dysponujemy, wszechświat będzie prawdopodobnie się rozszerzać, ale lepiej na to nie stawiać”. Dla wszystkich humanistów świata jest coś pocieszającego w tym, że mówi to człowiek, mądrzejszy od jakichś dziewięćdziesięciu procent społeczeństwa. Tytuł: Ilustrowana teoria wszystkiego. Powstanie i losy Wszechświata Autor: Stephen W. Hawking Tłumacz: Piotr Amsterdamski Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 21 marca 2016 Liczba stron: 138 ISBN: 9788377858745

96


JUŻ TAKI Z NIEGO ZIMNY DRAŃ Marek Adamkiewicz Gdy myślimy o Gwiezdnych Wojnach, przed oczami staje nam zazwyczaj kosmiczna baśń o uniwersalnym przesłaniu. To efektownie opakowana opowieść o walce dobra ze złem, w której, mimo przeciwności losu, zawsze zwyciężają ci dobrzy. Kibicujemy im, bo wiemy, że walczą w słusznej sprawie, a w dodatku są postaciami charyzmatycznymi, sypiącymi bon motami i zwyczajnie interesującymi. Warto jednak pamiętać, że nie ma dzielnych bohaterów bez odpowiednich przeciwników. A tych drugich także w uniwersum Star Wars nie brakuje. Pierwsza myśl większości fanów? Oczywiście Darth Vader. Ale byli i inni, wśród nich niezrównany łowca nagród, enigmatyczny (do pewnego czasu) Boba Fett. Śmierć, Kłamstwa i Zdrada. Już sam tytuł sugeruje co czeka na czytelnika wewnątrz najnowszej pozycji w egmontowskiej serii Star Wars Legendy. To opowieść o pracy Boby Fetta, a konkretnie o kilku zleceniach, które bohater otrzymuje. Żeby zarobić na życie, tym razem będzie musiał pojmać niebezpiecznego kosmicznego pirata, odbić porwaną zakładniczkę, a także zmierzyć się z komplikacjami wynikającymi z przyjęcia zlecenia zabójstwa pewnego wpływowego Hutta. Kolejne sprawy łączą się ze sobą, wymagając użycia nie tylko siły fizycznej ale i sprytu. Niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, a Fett musi bacznie rozglądać się dookoła, by nie stracić szansy na zarobek i przeżycie. Główną atrakcją omawianego tytułu jest oczywiście łowca nagród, Boba Fett. W dwóch pierwszych filmach, w których ów bohater się pojawił, został przedstawiony w sposób niezwykle oszczędny, jednak na tyle rozpalający wyobraźnię fanów, że z czasem zaczął się cieszyć coraz większą popularnością. Stąd właśnie wzięła się komiksowa seria, nazwana, uwaga… Boba Fett. Zawarte w Śmierci, Kłamstwie i Zdradzie historie, stanowią jej początkowe odcinki. Jaki jest tu sam Fett? Podobny do swojego filmowego pierwowzoru, czyli enigmatyczny, bezwzględny i diablo skuteczny. To jeden z najniebezpieczniejszych łowców nagród, wyjątkowo pewny siebie oraz skuteczny. Za odpowiednią kwotę podejmie się praktycznie każdego zadania, bez patrzenia na ryzyko. Ciężko sobie wyobrazić, by przedstawiciel profesji łowcy nagród mógł posiadać inne cechy, śmiało można zatem stwierdzić, że główny bohater skrojony jest naprawdę dobrze. Pewien problem pojawia się, gdy dochodzimy do bohaterów drugoplanowych, ci nie są już bowiem tacy zajmujący jak Boba Fett. Widać, że scenarzysta uczynił z nich ledwie tło i nie do końca miał pomysł, w jaki sposób wykorzystać potencjał niektórych postaci. Najlepiej zapowiadał się wątek huttyjskiego rodzinnego konfliktu – to mogła być znakomita okazja do pokazania relacji panujących w tej społeczności. Ja osobiście chętnie zobaczyłbym kiedyś zabawę konwencją, gdzie gangsterskich w istocie Huttów pokaże się w bardziej romantyczny sposób, taki, do jakiego przyzwyczaiły nas największe dzieła reżyserskich tuzów pokroju Coppoli, De Palmy czy Scorsese. Wracając jednak do meritum – tutaj tego innego spojrzenia nie ma, przez co drugi plan jest niestety nieco ubogi.

97


Scenariusz Johna Wagnera kładzie nacisk przede wszystkim na akcję, która jest, trzeba przyznać, niezwykle dynamiczna. Właściwie cały czas coś się dzieje – bohaterowie, a tym samym i czytelnicy, nie mają chwili oddechu między kolejnymi strzelaninami, pościgami i intrygami. Jest hucznie i szybko, zwolennicy bardziej rozbudowanych fabuł, kładących nieco większy nacisk na psychologię bohaterów, będą tym faktem zapewne rozczarowani. W tym przypadku trzeba się jednak nastawić na coś innego, a mianowicie na „naparzankę” w iście kosmicznym stylu. Autorem ilustracji do wszystkich składowych albumu jest Cam Kennedy, znany zwłaszcza z prac do Mrocznego Imperium. Kto czytał tamtą historię (również niedawno wydaną w ramach Legend) wie, że styl szkockiego rysownika jest wyjątkowo specyficzny. Artysta posiada spore grono fanów, ale znajdzie się także wielu odbiorców, którzy jego stylu wręcz nie znoszą. Szczęśliwie nie można się przyczepić do sposobu rysowania samego Fetta, bohater nigdy nie zdejmuje maski, co znacznie ułatwia pracę. Jednak w przypadku innych bohaterów jest już gorzej. Postacie są do siebie podobne i jeśli nie posiadają jakichś cech charakterystycznych, ciężko rozpoznać kolejnych bohaterów. Nietypowe jest też wypełnienie kolorami kolejnych kadrów. Dominują raczej zimne, jednostajne i stonowane barwy, niepasujące raczej do historii tak pełnej dynamizmu jak ta. Boba Fett: Śmierć, Kłamstwa i Zdrada to tytuł, którego obecność w serii prezentującej najlepsze gwiezdnowojenne tytuły wydane pod skrzydłami Dark Horse Comics, można uzasadnić. Ciężko oprzeć się jednak wrażeniu, że jest to miejsce bardzo „na styk”. Nie znajdziemy tu wiele więcej ponad dynamiczną akcję i interesującego głównego bohatera. Z drugiej strony, nie każdy komiks musi być pretendować do miana klasycznego. Dzieło Wagnera i Kennedy’ego to dobre czytadło i jako takie, warte jest przeczytania. 6/10 Tytuł: Boba Fett – Śmierć, Kłamstwa i Zdrada Autorzy: John Wagner (scenariusz), Cam Kennedy (rysunki) Tłumaczenie: Maciej Drewnowski Wydawca: Egmont Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 144 ISBN: 978-83-281-1067-0

98


NA GRANICY DWÓCH ŚWIATÓW Magdalena Golec Jak wiecie, biologia jest nauką o życiu. Zajmuje się jego pochodzeniem, budową, rozwojem, funkcjonowaniem czy różnorodnością. Nie jest ona jednak oderwana od innych nauk przyrodniczych. Wręcz przeciwnie. Wszystko się ze sobą łączy. W końcu, reakcje chemiczne nie zachodzą tylko w probówce, ale również w żywym organizmie. Każdy proces chemiczny czy biomolekuły podlegają prawom mechaniki kwantowej, więc jasne jest, że zasady kwantowe obowiązują również w biologii. Jednak dotychczas, większość naukowców uważała, że zjawiska zachodzące w mikroświecie mają niewielki wpływ, gdy rozważa się procesy biologiczne przebiegające w skalach, przestrzennych i czasowych, ważnych dla życia. W „Życiu na krawędzi...” autorzy pokazują, że oddziaływania kwantowe nie są wcale takie nieistotne. Efekty te wykorzystywane są w celu zyskania przewagi biologicznej i dla zapewnienia jak najbardziej efektywnego funkcjonowania. Najnowsze badania pokazują, że życie znajduje się na kwantowej krawędzi, łącząc świat klasyczny z osobliwym światem kwantów. Mechanika kwantowa odgrywa istotną rolę w postępie technologicznym, choć na co dzień nie zawsze sobie to uświadamiamy. Bez niej nie byłoby tranzystorów, fotokomórek, laserów, płyt kompaktowych, odtwarzaczy Blu-ray, ogniw słonecznych, nawigacji satelitarnej czy chociażby obrazowania metodą rezonansu magnetycznego (MRI). Jej zastosowanie jest szerokie, jednak same własności świata kwantów są mało intuicyjne, a wiele aspektów tej dziedziny wciąż wzbudza wiele dyskusji, jak na przykład kwantowy pomiar. Autorzy zapoznają czytelnika z tym mikroświatem, starając się w sposób jak najprostszy wyjaśnić dualizm korpuskularno-falowy, tunelowanie kwantowe, superpozycję, kwantowe splątanie czy koherencję i dekoherencję. Poznanie tych zjawisk jest niezbędne, by prowadzić rozważania dotyczące ich udziału w biologii. Al-Khalili oraz McFadden opisują procesy biologiczne, w których ujawniają się zjawiska kwantowe. Dużo miejsca poświęcają enzymom, czyli jednostkom napędowym życia, których niezwykła moc katalityczna związana jest z tunelowaniem protonów i elektronów. Mechanika kwantowa odgrywa istotną rolę w przebiegu fotosyntezy oraz w magnetorecepcji, wykorzystywanej m.in. przez europejskiego rudzika do niezwykle precyzyjnego wyznaczania kierunku lotu. Wiadomo również, że kod genetyczny zapisany jest w cząstkach kwantowych. To właśnie dzięki kwantowej naturze genów możliwa jest replikacja genomów z tak ogromną wiernością. Autorzy podają też przykłady, w których występowanie oddziaływań kwantowych jest bardzo możliwe, ale nie do końca pewne. Tak jest chociażby w przypadku zmysłu węchu, albo w adaptacyjnych mutacjach. Zastanawiają się, czy przypadkiem świadomość nie jest procesem kwantowym, albo czy dziedzina ta może pomóc w wyjaśnieniu zagadki powstania życia. Rozmyślają również nad możliwościami stworzenia syntetycznych form życia. „Życie na krawędzi...” czyta się niczym interesującą powieść. W tego typu lekturze nie da się uniknąć stosowania terminów naukowych, ale autorzy robią wszystko, aby zagadnienia kwantowej biologii przedstawić w jak najbardziej

99


przystępny sposób. Zabierają czytelnika w podróż nanołodzią do wnętrza kijanki oraz centrum reakcji fotosyntezy, opowiadają o amfiprionach znanych z animowanego filmu „Gdzie jest Nemo?”, albo porównują życie do granitowego bloku czy żaglowca. Prostym językiem prezentują ciekawe teorie, wyniki badań, a także historię różnych odkryć. Al-Khalili oraz McFadden pokazują, że życie jest fascynujące, niesie ze sobą wiele tajemnic, które wciąż czekają na odkrycie. Tytuł: Życie na krawędzi. Era kwantowej biologii Autor: Jim Al-Khalili, Johnjoe McFadden Tłumacz: Tomasz Krzysztoń Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 368 ISBN: 978-83-8069-326-5

100


SZPIEDZY W EPOCE RENESANSU Magdalena Makówka Któż nie lubi czytać o szpiegach? Ich praca to gotowy pomysł na przebój, o czym świadczy chociażby niesłabnąca popularność filmów o przygodach Jamesa Bonda. W ostatnich latach media często donosiły o aferach szpiegowskich, które miały demaskować kulisy wielkiej polityki. O większości działań wywiadu nie dane będzie nam się dowiedzieć, zapiski dotyczące jego działań pozostają utajnione. Prawdziwą skalę pracy agentów można dostrzec, dopiero gdy odtajnione zostają archiwa. Czy zatem zamiast tego możemy zaspokoić naszą ciekawość czytając o szpiegach, którzy działali w XVI wieku? Jak pokazuje Alford, jak najbardziej tak. Autor przedstawia świat zdrad, spisków i ucieczek, w którym funkcjonowali angielscy agenci. Mowa jest głównie o katolikach, w części nieuznających panowania heretyckiej królowej Elżbiety I. Dzisiaj jest ona oceniana przez pryzmat bilansu jej panowania: pokonania hiszpańskiej armady, rozkwitu kulturalnego. Ówcześnie jednak w całej Europie traktowano ją jako odstępczynię od wiary. Anglia po wstąpieniu na tron młodszej córki Henryka VIII stała się nagle protestancka. Przynajmniej oficjalnie. Wciąż żyli jednak ci, którzy uznawali zwierzchnictwo papieża i pragnęli wyznawać konfesję katolicką. Póki nie afiszowali się z tym, przez większą część panowania Elżbiety, pozostawiano ich w spokoju. Problemy zaczynały się jednak wtedy, gdy nie chcieli ukrywać swojego wyznania. Wówczas pozostawało im zdać się na łaskę władz lub też opuścić Anglię. W Obserwatorach przedstawiono środowisko emigracyjne w Paryżu oraz Rzymie, gdzie działało kolegium kształcące angielskich księży. Dzięki materiałom zebranym przez elżbietańskich szpiegów, możemy poznać życie codzienne w miejscu kształcącym przyszłych misjonarzy. Uchodźcy nie zdawali sobie sprawy z tego, że rząd angielski intensywnie ich inwigilował. W rzymskim środowisku szybko obdarzano zaufaniem każdego przybyłego do wiecznego miasta rodaka. A znajdywali się wśród nich protestanccy agenci, którzy z polecenia władz rozpracowywali tamtejszą społeczność. Jest to najciekawsza część lektury, gdyż niewielu autorów przedstawia w swych pracach tę wspólnotę. Możemy poznać nastroje panujące wśród angielskich hierarchów katolickich a nawet poznać plan dnia uczestników seminarium. Szkoda tylko, że Alford nie wspomina o dysydentach, którzy przenosili się także do innych krajów Europy, wśród których też zapewne nie brakowało donosicieli. Opuszczający Anglię nie mieli planu na dalsze życie poza krajem. Środowisko emigracyjne, szczególnie w Paryżu było mocno skonfliktowane. Dotyczyło to szczególnie przedstawicieli najważniejszych rodów. Wszak znajdowali się tam ludzie, których rodziny często od setek lat ze sobą rywalizowały. Łączyło ich jedynie dążenie do zmiany ustroju. Niektórzy o obalenie Gloriany walczyli piórem i modlitwą. Zdarzali się jednak tacy, którzy wyruszali na wyspę, by nawracać rodaków na wiarę katolicką, bądź też starać się zgładzić heretycką królową. Większość śmiałków swe próby przypłaciła życiem dzięki staraniom ekipy lorda Walsinghama, człowieka, który zorganizował wywiad w czasach Elżbiety. To dzięki pracy jego podwładnych rozpracowano najpo-

101


ważniejsze spiski skierowane w królową: Throgmortona czy Babingtona. Ich działania zaprowadziły na szafot chociażby nierozważną Marię Stuart. Niniejsza książka to także opowieść o ludziach, którzy rozpracowywali działania wymierzone w ostatnią z Tudorów. Ich życiorysy są godne osobnych biografii, dziwne, że żaden z nich nie doczekał się odrębnego opracowania na swój temat. Trudno wymieniać ich po kolei, bowiem zbyt wiele barwnych postaci przewija się na kartach książki. Niektórzy zaczynali parać się szpiegostwem z powodu wiary w słuszność swoich działań. Liczyli na to, że przysłużą się w ten sposób swojej władczyni. Ci byli jednak w mniejszości. Znacznie częściej potencjalni agenci liczyli na łatwy zysk oraz dreszczyk emocji. Chcieli przeżyć przygodę, która jednocześnie dawała okazję do zarobku. Czasem rekruci nie mieli możliwości wyboru. Złapani podczas działalności wymierzonej w koronę, mieli tylko dwie opcje: współpracę albo egzekucję. Różnie toczyła się także późniejsza droga szpiegów. Niejeden zmieniał front, lub też z chciwości wymyślał coraz to nowe spiski, nierzadko nieistniejące. Czasem ich działania niewiele różniły się od zachowań głównego bohatera powieści Umberta Eco „Cmentarz w Pradze”. Byli jednak tacy, którzy do samego końca wytrwali w wierności do Korony. Ludzie, którzy działali w imię królowej rzadko mogli liczyć na chwałę i wielki majątek. Nie dla nich były uroczyste audiencje i nobilitacje. Zdarzało się, że ostatecznie kończyli swoje życie na szafocie, czasem z powodów niezwiązanych z ich działalnością „zawodową”. Większość jednak umierała w zapomnieniu. Najczęściej bez grosza przy duszy. Najlepszym przykładem jest lord Walsingham, jeden z najpotężniejszych ludzi w Anglii, którego działania nie raz pomogły przeżyć Elżbiecie I, umierał on mając ogromne długi, które zaciągnął na rzecz działalności państwowej. Autor w sposób barwny, niekiedy wręcz plastyczny, kreśli opowieść o działalności elżbietańskich wywiadowców. Jego pióro pozwala czytelnikowi przenieść się na korytarze kolegium w Rzymie, czy też do mrocznych lochów Tower. Lekki styl Alforda sprawia, że książkę czyta się przyjemnie niczym dobrą powieść. Autor starał się w panoramiczny sposób przedstawić dzieje wywiadu angielskiego za panowania Elżbiety I. Dlatego też, niektóre wątki zostały potraktowane nazbyt skrótowo. Nie najlepiej wypadają też fragmenty traktujące o polityce. Sporo w nich uproszczeń i skrótów myślowych, które osoby niezbyt zorientowane w niuansach ówczesnej rzeczywistości, mogą wprowadzić w błąd. Poza tym, tym, czego najbardziej brakowało mi podczas lektury, był brak obiektywizmu. Autor wyraźnie sympatyzuje z protestanckim punktem widzenia. Wizerunek katolickich dysydentów jest jednoznacznie negatywny. Nie przedstawiono ich punktu widzenia, ani tego, że to prześladowania ze strony władzy były najczęstszą przyczyną emigracji późniejszych spiskowców. Obserwatorzy zostali napisani głównie na podstawie materiałów pochodzących z archiwów. Wskazują na to notki źródłowe zamieszczone na końcu książki. Szkoda tylko, że autor lub wydawca nie pokusił się o zamieszczenie przypisów. Jest to zapewne związane z popularno– naukowym charakterem wydania. Publikacja została wydana w porządny sposób. Papier jest wysokiej jakości, twarda, lakierowana oprawa sprawia, że książka nie ulega zniszczeniu podczas czytania. Dodatkowo zamieszczono kilkanaście kolorowych ilustracji, które przedstawiają między innymi, wizerunki najważniejszych postaci, wspominanych na kartach dzieła. Obserwatorzy to bez wątpienia idealny sposób na miłe spędzenie wolnego czasu, a jednocześnie zdobycia wiedzy na temat często pomijany w innych opracowaniach, dotyczących czasów Elżbiety I.

102


Przenoszą czytelnika w świat spisków, jakie snuto w czasach, gdy szyfrów nie tworzyły skomplikowane maszyny, lecz za każdym stał człowiek, ryzykujący życiem w razie, gdyby tytułowi obserwatorzy okazali się skuteczniejsi. Tytuł: Obserwatorzy. Tajna historia panowania Elżbiety I Autor: Stephen Alford Tłumacz: Marian Leon Kalinowski Wydawca: Astra Data wydania: 2014 Ilość stron: 440 ISBN: 978-83-89981-96-7

103


TRUDNA SZTUKA TWORZENIA RZECZYWISTOŚCI? Hubert Przybylski

Bo czasem jest tak, że jest się spóźnionym. Nie, nie opóźnionym*, tylko spóźnionym. Powinienem był zacząć recenzować Czerwoną ofensywę Langenfelda w tym tempie, w którym ukazywały się jej kolejne tomy. Ale cóż, życie. Na szczęście, doczekałem końca cyklu, więc mogę przynajmniej zrecenzować całość. Choć co to za szczęście... Zacznijmy jednak od wprowadzenia do fabuły. Jest późna wiosna 1945 roku, alianci świętują zwycięstwo nad Niemcami. Amerykanie i Brytyjczycy myślą już tylko o powrocie do domów, panuje pełne rozprzężenie. I nikt zdaje się nie zauważać, że po wschodniej stronie linii demarkacyjnej atmosfera jest całkiem inna. Że już od kilku miesięcy przychylne dotąd zachodnim aliantom sowieckie media zaczynają coraz częściej i coraz mocniej ich atakować. Że pociągi, które wywożą na wschód zagrabione dobra, wcześniej nie przyjechały wcale puste – wręcz przeciwnie, podążały za zachodzącym słońcem pełne uzupełnień i materiałów wojennych. Że jednostki radzieckie i sojusznicze, zamiast pić i się bawić, przechodzą intensywne szkolenie. I nie jest to wcale trening przygotowujący do obrony zajętego terytorium. Polski wywiad, opierając się na raportach składanych przez wciąż nierozbite oddziały AK i innych organizacji podziemnych domyśla się, że Sowieci coś planują, ale jego meldunki są ignorowane. I nawet jeśli ktoś zdaje sobie sprawę, że wojna ze Związkiem Sowieckim jest nieunikniona, to nikt się nie spodziewa, że będą oni zdolni do ataku już teraz, a nie w połowie lat 50-tych. Tymczasem nastaje świt 22 czerwca 1945 roku i Sowieci ruszają, na każdym kroku niszcząc śladowy tylko opór. Czy jest coś, co jeszcze może ocalić Europę, a może i resztę świata, przed czerwoną zarazą? Przyznam bez bicia, że wizja Langenfelda jest niesamowicie wręcz sugestywna. Długotrwałe i wyrafinowane przygotowania Sowietów, infiltracja zachodnich wywiadów, wojska, środowisk naukowych, politycznych i mediów, działania propagandowe po obu stronach linii demarkacyjnej, to wszystko Langenfeld opisuje tak, że ma się wrażenie czytania opartej na prawdziwych wydarzeniach beletrystyki historycznej, a czasami wręcz zbeletryzowanych opracowań popularno-naukowych, a nie fantastyki. Na pewno duża w tym zasługa tego, że Autor, tak w sumie, to bardzo mało zmyśla. Wszak dziś już wiemy, że w tamtym okresie Sowieci wiedzieli

104


wszystko o amerykańskich czy brytyjskich programach naukowych**. Że nie było takiej organizacji wywiadu amerykańskiego czy brytyjskiego, w której Sowieci nie mieliby swoich agentów. Że wywiad sowiecki miał swoich ludzi w najwyższych kręgach władz wszystkich krajów europejskich, może jedynie poza Hiszpanią i Finlandią. Że powojenne próby zbrojnego przejęcia władzy przez miejscowych komunistów nie dotyczyły tylko Grecji i Włoch (choć w tych dwóch krajach najbardziej posunęły się do przodu). Że zachodni analitycy nie docenili*** możliwości przemysłu Kraju Rad**** (na ten przykład oceniano, że Sowietom uda się zbudować swoją bombę atomową najwcześniej za dziesięć lat). Mało tego, coraz większą jest grupa historyków, którzy są zdania, że gdyby nie sukces amerykańskiego programu atomowego, nic by nie powstrzymało Sowietów przed „wycieczką” do Paryża. Jak widzicie, Czerwona ofensywa ma naprawdę solidne fundamenty. I reszta konstrukcji w niczym im nie ustępuje. Opisy walk czyta się z zapartym tchem i absolutnie, ale to absolutnie odradzam czytanie cyklu przed snem – jeśli się zacznie jakaś akcja, a te książki są tak nabite akcją, jak Schwarzenegger w swoich najlepszych latach mięśniami, to nie ma szans na przerwanie czytania. Wiem, bo mogąc czytać tylko wieczorami, przed snem, przechodziłem to przez kilka tygodni, noc w noc. Realizmu opisom starć dodaje fakt, że Langenfeld, myślę, że świadomie, nadał im formę znaną z najlepszych powieści Ryana – Najdłuższy dzień czy O jeden most za daleko. W podobny sposób potraktował też bohaterów cyklu – tak tych prawdziwych, jak generałowie Patton i Anders, jak i tych fikcyjnych, na przykład Jana Węglińskiego czy Alojzego Wójcika. Ten zabieg sprawił, że czytając tomy Czerwonej ofensywy traktuje się wszystkie postacie jak prawdziwe. Tutaj nie wystarczy stwierdzenie, że „wykreowani przez autora bohaterowie są z krwi i kości”. O nie. Langenfeld wszedł o poziom wyżej. Dla mnie to normalna zdrowa ekstraklasa. Czy jest coś, do czego mógłbym się przyczepić? Oczywiście, że jest. Nikt nie jest doskonały. Przede wszystkim nie podoba mi się to, że Czerwona ofensywa ma tylko cztery tomy. Ten cykl zdecydowanie zasługuje na dużo więcej. Wręcz mógłbym go czytać w nieskończoność. Drugi zarzut – Czerwona ofensywa aż prosi się, żeby ją zekranizować, a tego nie da się zrobić porządnie. Potrzebne byłyby takie środki, jakie mieli Sowieci kręcąc Wyzwolenie. A na serio – tu nie ma się do czego przyczepić. Owszem, są jakieś drobniutkie błędy, może jakieś powtórzenia*****, pewnie specjaliści od wojskowości mogliby coś wskazać palcem, ale ja nie znajduję tu nic, co by mnie naprawdę raziło, albo co by odwracało uwagę od akcji. Moja ocena cyklu? 10/10. Całego cyklu, ale i każdej z jego części z osobna, tak równy jest ich poziom. Wiem, miałem nikomu nie dawać tej oceny, zwłaszcza że ryzykuję i niebezpiecznie zbliżam się do kolejnej denominacji skali ocen, ale Langenfeld normalnie zdrowo na to zasłużył. Pisząc moją część literackiego podsumowania 2014 roku stwierdziłem, że książki Langenfelda****** były wg. mnie najlepsze i myślę, że ten rok zakończy się podobnym stwierdzeniem. No, chyba że w międzyczasie WARBOOK wyda kolejną książkę młodego Cholewy lub Ciszewskiego, wtedy może być różnie. A w sumie, to to wydawnictwo ma cholerne szczęście – publikować książki trzech tak dobrych autorów i na dodatek nie wchodzą oni sobie zbytnio w paradę, bo Cholewa to military fiction w klimatach sf, Ciszewski to mistrz thrillerów militarno-szpiegowskich, a Langenfeld jest klasą samą w sobie w historycznej (no, alternatywno-historycznej) fantastyce militarnej. Aha, jeszcze jedno – w temacie postawiłem pytanie, więc mus na nie odpowiedzieć. No więc, dla Piotra Langenfelda sztuka tworzenia rzeczywistości jest banalnie łatwa. I wiem, że kolejnymi płodami swojej twórczości tylko moją opinię potwierdzi. A im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Lan-

105


genfeld stworzył lepszą podstawę geopolityczno-militarno-społeczno-gospodarczą swojego cyklu, niż S.M. Stirling przy pisaniu sagi drakańskiej, a właśnie tę uważałem do niedawna za wzorcową. Cieszy to niezmiernie, że właśnie Polakowi udało się coś takiego. I cieszy mnie też niezmiernie, mimo tylu przeczytanych książek wciąż trafiam na coś, co jest w stanie mnie aż tak literacko uradować. P.S. Tak w sumie, to pierwotnie tytuł miał brzmieć „Kocham Pana, Panie Piotrze”, ale że moje serce jest już zajęte, wiec trzeba było kombinować inaczej... P.S.2. Zapomniałem jeszcze wspomnieć, że uwielbiam ilustracje z okładek do Czerwonej ofensywy, zwłaszcza te autorstwa Tomasza Tworka. To normalne zdrowe cacunia. Autor: Piotr Langenfeld Wydawca: WARBOOK Tytuł: Czerwona ofensywa Data wydania: 19.03.2014 Liczba stron: 315 (plus trochę reklam) ISBN: 978-83-64523-04-5 Tytuł: Kontrrewolucja Data wydania: 16.10.2014 Liczba stron: 3332 (plus trochę reklam) ISBN: 978-83-64523-16-8 Tytuł: Plan Andersa Data wydania: 18.03.2015 Liczba stron: 396 (plus trochę reklam) ISBN: 978-83-64523-29-8 Tytuł: Ci szaleni Polacy Data wydania: 13.04.2016 Liczba stron: 396 (tak, oczywiście, w tym też jest trochę reklam) ISBN: 978-83-64523-51-9 * Widzę, że szutki się Was znowu trzymają. ** Co jest najlepszym przykładem tego, jak głupi potrafią być geniusze. *** I właśnie - nie docenili, byli przekupieni, czy dali się oszukać? Pewnie wszystko po trochu, Sowieci mieli najsprawniej działające wywiad i propagandę w historii ludzkości. Ale że ktoś wymyslił zasadę domniemania niewinności... **** T roszkę to przypomina działania III Rzeszy między grudniem 1940 a 22 czerwca 1941, kiedy plan Barbarossa był już zatwierdzony, wojna była oczywista, a mimo to słano na wschód pociągi pełne zboża, maszyn i materiałów wojennych. Podobnie Amerykanie w 1945, mimo że wiadomo było, że prędzej czy później dojdzie do konfliktu między Wschodem a Zachodem, że wojna z Japonią jest już praktycznie wygrana (zwłaszcza po sierpniowych grzybach nad Hiroszimą i Nagasaki), to wciąż zaopatrywali Wujka Joe w czołgi, samoloty i inne przedmioty wojennej, bieżącej potrzeby. ***** C hoć w sumie, czy jak z włazów pięciu na jakieś 100+ zniszczonych w każdym tomie czołgów wystrzeli ogień, to czy to rzeczywiście błąd powtórzenia? ****** Chodziło o dwa pierwsze tomy omawianego cyklu - Czerwoną ofensywę i Kontrrewolucję.

106


PRZEZ CZAS I PRZESTRZEŃ

Z AMERYKAŃSKĄ LIGĄ SPRAWIEDLIWOŚCI Maciej Rybicki Kilka miesięcy temu całkiem pochlebnie wyrażałem się o pierwszym tomie JLA – Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości autorstwa Granta Morrisona i Howarda Portera. Choć pierwsze jej zeszyty są już w zasadzie „pełnoletnie”, wciąż są uznawane za absolutną klasykę komiksu suerbohaterskiego. Wydaje się, że ten kultowy status wynika nie tylko z robiącej wrażenie sprzedaży serii (w latach 1997-1998 każdy zeszyt trafiał do ok. 100 tys. odbiorców), ale przede wszystkim z niezwykłego rozmachu opowiadanych przez Granta Morrisona historii. Drugi tom zbiorczy pod tym względem nie różni się specjalnie od pierwszego. Morrison serwuje nam tym razem trzy historie. Pierwsza, najobszerniejsza, pt. Wieczna skała to opowieść, w której spotykamy jednych z największych przeciwników Ligi: Darkseida, czy też wskrzeszony przez Lexa Luthora Gang Niesprawiedliwości. W drugiej antagonistą przebudowywanej Ligi jest nowa postać – Prometeusz. Trzecia, zamykająca tom historia, to JLA/Wild C.A.T.S. – crossover z uniwersum Wildstorm (zakupionym przez DC od Image w 1998r.), w którym dochodzi do skrzyżowania się dwóch światów i zetknięcia klasycznych zespołów herosów w trykotach. Choć środkowa historia nieco się wyróżnia poprzez umiejscowienie przeważającej części akcji w Obserwatorium Ligi na Księżycu, to zarówno pierwsza, jak i ostatnia z opowieści stanowią klasyczny przykład komiksowych podróży przez czas i przestrzeń. Dzieje się więc dużo i z wielkim rozmachem. Widać jak na dłoni jak wielki potencjał ma Grant Morrison – od rozwiązań fabularnych i zwrotów akcji, przez dialogi, aż po efektowną scenografię czy pomysły na postaci – wszystko tu jest jakby turbodoładowane. Czasem można odnieść wrażenie jak gdyby twórcy chcieli udowodnić, że można z i tak barwnej już konwencji wycisnąć jeszcze więcej. Są jednak tego pewne konsekwencje – czasem wkrada się pewien chaos narracyjny i nietrudno pogubić się w tym „kto”, „co”, „z kim / przeciw komu”, czy też „gdzie” i „kiedy”. Jeszcze większym problemem jest też fakt, że nie zawsze wiadomo „po co”. Jasne, znając konwencję nie ma co oczekiwać po gwiazdorsko obsadzonej drużynówce jaką jest JLA prezentacji poszczególnych postaci i ich motywów – nie po to sięgamy po komiks w którym jednocześnie występują Batman, Superman, Flash, Wonder Woman, Joker, Lex Luthor czy Darkseid żeby zastanawiać się nad ich motywacjami – jednak trudno nie zauważyć, że w momencie gdy Morrison daje bohaterom i złoczyńcom nieco miejsca na prezentację samych siebie, komiks nabiera rumieńców (jak w środkowej części) i przestaje być tylko kolorową jazdą bez trzymanki… choćby nie wiem jak szaloną. Tym, co również nieco różni drugim tom JLA od pierwszego, jest nieco inne rozłożenie akcentów na poszczególnych bohaterów. Nieco brakuje lekkości, jaką wprowadzili sobą Wally West z Kylem Raynerem, choć i tu mają swoje pięć minut. Nowi herosi (jak np. Aztec czy Zauriel) wzbudzają niespecjalne zainteresowanie. Dość mieszane odczucia mam (znów) względem oprawy graficznej, choć zasadniczo jest znacznie lepiej niż w tomie pierwszym… tyle, że wciąż nierówno. Howard Porter – odpowiedzialny za zilustrowanie większości zeszytów składających się na ten album – ma kreskę bardzo charakterystyczną dla drugiej połowy lat 90. – wyrazistą, czasem nieco przerysowaną, z tendencją do tworzenia

107


efektownych kadrów. Efekt jego pracy jest jednak w ogromnym stopniu uzależniony od współtwórców ostatecznych stron. W drugim tomie JLA są momenty, gdy rysunki Portera są nudne, z dziwnymi proporcjami, niezbyt dopracowanymi detalami itd. Są jednak sekwencje (np. zeszyty #13-14), gdzie jego prace wyglądają znakomicie i są bez porównania ciekawsze, niż choćby to, co mieliśmy okazję zobaczyć w tomie pierwszym. Patrząc na najnowszy album przekrojowo, można jednak stwierdzić, że miłośnicy komiksów z tamtego okresu powinni być bardzo zadowoleni: tak z prac Portera, jak i ilustrujących krótsze fragmenty Arniego Jorgensena i Vala Semekisa. Dostajemy bowiem lata 90. w pełnej krasie, z bardzo jaskrawymi kolorami, eksperymentami z kadrowaniem i charakterystycznymi stylizacjami postaci (zapewniającymi odpowiednią ilość naramienników, kwadratowych szczęk i osobliwych, niekoniecznie anatomicznie możliwych, póz). Mam wrażenie, że JLA jest pozycją, którą równie łatwo pokochać, co znienawidzić. Morrisonowskie „trykociarstwo na sterydach” ma bowiem w sobie tyleż uroku i polotu, co chaosu. Elementy te w jakimś tam sensie nie tyle się równoważą, co z siebie wynikają – gdy dzieje się dużo wielkich, niezrozumiałych rzeczy, łatwo stracić kontrolę nad wydarzeniami… także jako czytelnik. Ale jest w tym komiksie też niesamowite wyczucie granic konwencji, konsekwentne oparcie się na założeniu, że skoro mamy zespół złożony z najpotężniejszych herosów – niemal bogów – to i wyzwania, z jakimi przychodzi im się mierzyć muszą być odpowiedniego kalibru. Tu nie ma miejsca na nocne przemykanie chyłkiem po dachach Gotham City w pościgu za pomniejszym dilerem narkotyków. Morrison, Porter i spółka zapraszają nas raczej na wycieczkę przez czas i przestrzeń, do innych rzeczywistości i wymiarów, gdzie przyjdzie im walczyć nie tylko o egzystencję naszej planety, ale wręcz o kształt wszechświata. Jasne, nie do każdego to przemawia. Ale mam poczucie, że jeśli ktokolwiek potrafi pisać tego typu historie z dużym dystansem i bez popadania w kicz (a często z przymrużeniem oka), to jest to właśnie Grant Morrison. Seria: JLA: Amerykańska Liga Sprawiedliwości Tom: 2 Scenariusz: Grant Morrison Rysunki: Howard Porter, Val Semeiks, Arnie Jorgensen Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski Tytuł oryginału: JLA (JLA #10-17, JLA New Year’s Evil – Prometheus #1, JLA/WILD C.A.T.S. #1) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 324 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1655-9

108


RADOŚĆ PŁYNĄCA Z PRZEMOCY Marek Adamkiewicz Wśród przeciwników Batmana można spotkać naprawdę wiele szalonych indywiduów. Joker, Scarecrow, Two-Face, Mad Hatter – to zaledwie wierzchołek góry lodowej, a wymieniać można długo. Wielu z nich uprzykrza Nietoperzowi życie od bardzo dawna, ale wśród tych psychopatów jest także ktoś, kto mimo stosunkowo krótkiego stażu po złej stronie, nie tylko wyjątkowo zaszedł za skórę obrońcy Gotham, ale i zyskał miano jednego z najbardziej oryginalnych, nieprzewidywalnych i lubianych antybohaterów, przy okazji będąc osóbką pełną specyficznego wdzięku. Mowa oczywiście o Harley Quinn, z której perypetiami w końcu może się zapoznać także polski czytelnik. A jest o czym czytać… Panna Quinn otrzymuje niespodziewaną propozycję. Okazuje się otóż, że któryś z pacjentów Azylu Arkham zapisał jej w spadku kamienicę na nowojorskim Brooklynie. Sytuacja życiowa bohaterki (wysadzenie mieszkania przez Jokera i utrata większości dobytku) sprzyja radykalnym życiowym decyzjom, nie trzeba więc wiele, by Harley wsiadła na swój motor i popędziła na spotkanie nowego. Na miejscu okazuje się, że ktoś wyznaczył wysoką nagrodę za głowę dr Quinzel, więc pobyt w mieście będzie obfitował w dużo atrakcji. Zbieranie czynszu od lokatorów, dawanie popalić popaprańcom krzywdzącym zwierzęta, czuwanie nad mieszkańcami domu opieki, mordowanie zamachowców – to zajęcia naprawdę czasochłonne. Jak można wywnioskować już po samym opisie, Miejska Gorączka jest tytułem pisanym ze sporym dystansem do komiksu superbohaterskiego i zarazem z przymrużeniem oka. Tutaj nie wszystko jest traktowane śmiertelnie poważnie, jak w większości historii rodem z New 52. Jest to bezsprzecznie jedna z największych zalet pierwszego zbiorczego tomu solowych przygód dr Quinzel. Autorzy scenariusza, Amanda Conner i Jimmy Palmiotti (prywatnie małżeństwo), pokazali, że doskonale czują pisaną przez siebie postać i że seria trafiła w odpowiednie ręce. Zeszyt zerowy nie jest jeszcze reprezentatywny dla całości (to typowa zabawa formą), ale już od początku właściwej historii, czytelnik dostaje po głowie bezkompromisową akcją. Główną atrakcją tytułu jest oczywiście sama Harley Quinn. Myślę, że nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że dla DC jest ona tym, czym Deadpool dla Marvela, czyli postacią, która wnosi humor i dystans do sztywnego w sumie świata trykociarzy. Powiedzieć o bohaterce, że jest szalona i nieprzewidywalna, to nic nie powiedzieć. W Miejskiej Gorączce ma ona przed sobą określony cel – odnalezienie osoby odpowiedzialnej za złożenie zlecenia na jej głowę. Do tego dochodzą oczywiście cele, powiedzmy, poboczne. Dzięki wybuchowemu charakterowi oblubienicy Jokera, kolejne zeszyty przynoszą czytelnikowi niczym nieskrępowaną, i zarazem dosyć brutalną, rozrywkę. Mimo luźniejszej konwencji, znaczek na tylnej okładce „tylko dla dorosłych” absolutnie nie jest przypadkowy. Twórcy niejednokrotnie mrugają okiem do widza. Na łamach kolejnych składających się na całość zeszytów, uważny czytelnik odnajdzie wiele na-

109


wiązań do popkultury (chociażby Nowa Nadzieja i Fight Club) i żartów (o bardzo zróżnicowanym poziomie). Bohaterka musi też od czasu do czasu stać się, całkiem niespodziewanie, obrończynią słabszych, w tym podopiecznych domów opieki i zwierząt. Czyni to w zdecydowanie niekonwencjonalny sposób, pozostawiając za sobą wybite zęby i poturbowane ciała tych, którzy okazali się być nie dosyć wrażliwi na problemy innych. Prawdziwy altruizm? W pewien sposób tak, na pewno altruizm poparty solidną dawką słusznie ukierunkowanej przemocy. Za stronę graficzną odpowiadają Chad Hardin i Stephane Roux. Wyjątkiem jest numer zerowy, w którym każdą kolejną stronę rysował inny artysta, taki był jednak wymóg scenariusza. Dwójka regularnych artystów serii wykonała przy Miejskiej Gorączce naprawdę solidną robotę. Rysunki są niezwykle dynamiczne, świetnie odpowiadające wybuchowemu charakterowi głównej bohaterki. Ilustracje są także całkiem przejrzyste, co przy takim natłoku akcji, wcale nie było zadaniem łatwym. Na przestrzeni całości wyróżnić można także zróżnicowane, udane kadrowanie. Widać, że Hardin i Roux dobrze czują potrzebę chwili, nadając tej historii życia na każdej kolejnej stronie. Na końcu albumu trafimy zaś na kilka dodatków, tym razem jest to galeria okładek alternatywnych i krótki szkicownik. Harley Quinn. Miejska Gorączka to spore zaskoczenie in plus. Przygody bohaterki wciągają od samego początku i przynoszą odbiorcy całą masę doznań. Nieskrępowane niczym radosne chwile spektakularnej przemocy – oto czym jest pierwszy zbiorczy tom perypetii dr Quinzel. To, jak nietrudno się domyślić, tytuł stricte rozrywkowy, nie należy się przy jego lekturze spodziewać żadnych intelektualnych wodotrysków, jednak potencjał czystej uciechy został tu zrealizowany w praktycznie stu procentach. W swojej kategorii, jest to tytuł prawie że idealny. 9/10 Tytuł: Harley Quinn Tom 1 - Miejska Gorączka Autorzy: Amanda Conner, Jimmy Palmiotti (scenariusz), Chad Hardin, Stephane Roux (rysunki) Wydawca: Egmont Data wydania: maj 2016 Liczba stron: 224 ISBN: 978-83-281-1658-0

110



112


113


114


115




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.