Szortal na wynos (nr41) maj 2016

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek DEMIURGOWIE: Krzysztof Baranowski Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek, Adam Buszek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Dawid Wiktorski, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Hanna Dobaczewska, Weronika Dobrowolska, Dzierzba, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Koścciukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba

OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Milena Nienałtowska http://myks0.deviantart.com/ WYDAWCA: Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski tel. 609167765 Email: redakcja@szortal.com

3


Wstępniak to dobre miejsce, aby przypomnieć piszącym, albo wręcz poinformować, gdyby jakimś cudem ich ta wiedza ominęła, że Szortal powstał przede wszystkim po to, aby mieli gdzie publikować swoje opowiadania. Formuła jest prosta jak kierunek lotu martwej wrony, a nawet prostsza, bo nie wpływa na nią ruch wirowy Ziemi: opowiadania przesyłane są na nasz mail redakcyjny, my je czytamy i po podjęciu pozytywnej decyzji, publikujemy na naszym portalu, by na początku każdego miesiąca stworzyć ze wszystkich tekstów z miesiąca minionego świeży wspaniały numer „Szortalu Na Wynos”. Półtora roku temu zbudowaliśmy drugą nitkę publikacyjnej autostrady: kwartalne Wydanie Specjalne Szortalu Na Wynos. Podążać nią mogą teksty świeże, niepublikowane, które mocniej zabrzmią na strunie naszego degustibusu. Początkowo tylko tutaj kwalifikowaliśmy longary, czyli opowiadania przekraczające pięć tysięcy znaków, dochodząc jednak do przekonania, że tak jak w przypadku drabbli oraz szortów, istnieją longary dobre oraz jeszcze lepsze – to dla tych drugich celem stały się Wydania Specjalne, pierwsze zaczęliśmy kierować zwykłą drogą, opisaną w pierwszym akapicie. Trochę historii: pierwszy numer Szortalu Na Wynos miał swoją premierę w grudniu 2012. Liczył zaledwie szesnaście stron. Zawierał dziesięć opowiadań oraz kilka ilustracji, nic poza tym. Ale już drugi numer, ze stycznia 2013, był pismem w pełni profesjonalnym, niemal takim, jakim jest dzisiaj - jedyne, na co jeszcze musiał poczekać, to własny numer ISSN. Od tamtej pory ani przez chwilę nie zaistniało zagrożenie, abyśmy nie mieli czym go wypełnić. System działa świetnie i aby działał nieprzerwanie, potrzebujemy świeżych dostaw nowych opowieści: drabbli, szortów, longarów, opowiadań liczących od jednego zdania do dwudziestu pięciu tysięcy znaków. Historii fantastycznych, reprezentujących wszelkie konwencje fantastyki, ale nie tylko. Nie odrzucimy tekstu tylko dlatego, że nie zawiera pierwiastka niezwykłości. Pomijając rozmiary, jedynym warunkiem jest jakość. Nie da się wymienić w standardowej długości wstępniaka wszystkich autorów, których nazwiska przewinęły się przez karty obu naszych pism. To dla nas świąteczne opowieści napisali: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski, Rafał Dębski, Paweł Paliński, Jacek Inglot, Andrzej Zimniak i kilkudziesięciu innych autorów. To w jednym z Wydań Specjalnych powrócił po sześciu latach urlopu pisarskiego Rafał W. Orkan. Towarzystwo za każdym razem jest zacne.

4


Coś dla ducha, ale i coś dla oka... Ja się tu o samej literackiej stronie rozpisuję, a przecież i graficzna nie wypadła sroce spod ogona. Naszą wizytówką są okładki, z których jesteśmy dumni. Potrzebujemy również ilustracji do opowiadań oraz całostronicowych grafik. W każdej chwili można dołączyć do grona grafików Szortalu, wystarczy napisać na adres milena@szortal.com. Ale, ale... Można przecież przyłączyć się również do ekipy redakcyjnej. U nas znajdzie się miejsce dla każdego, kto dla idei współtworzenia portalu literackiego oraz związanego z nim wydawnictwa chciałby poświęcić więcej czasu. Może ktoś chciałby podzielić się swoimi wrażeniami literackimi, pisząc dla nas recenzje książek, komiksów, gier? Adres redakcja@szortal.com – tam czekamy na wasze zgłoszenia. Odpowiedź gwarantowana. Co by tu jeszcze? No tak, podpis. Marek „terebka” Ścieszek

5


ZAGRANICZNIAK W poszukiwaniu duszy Mike Jansen . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9

SZORTOWNIA Pies na opony Marcin Strzyżewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 Ikarianka Krzysztof Pietrala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Wychowanie Dawid Ladach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Narrator Adrian Turzański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Sposób na jesienną nudę Adrian Mechocki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Zombie nie potrafią czytać Adrian Mechocki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 DVB-T Michał P. Lipka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20

STUSŁÓWKA Terapia szokowa Anna Grzanek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Strażnik Anna Wołosiak–Tomaszewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Nocne przebudzenie Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 Ciepełko Tomasz Przyłucki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27

RYMOWISKO Znaki życia Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Jasnooka Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

SUBIEKTYWNIE . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

32

KOMIKS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

75

KONKURS . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

81

6


Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com


Zagraniczniak


W POSZUKIWANIU DUSZY Mike Jansen Zasłona mgły odznaczała się dziwnie ostro na ściółce amsterdamskiego lasu, jak gdyby stanowiła wyraźną linię demarkacyjną pomiędzy światem, który John Deependale znał, a światem ukrytym w białej, wzburzonej masie. To była ta sama mgła, którą zobaczył dokładnie w tym samym miejscu wiele lat temu, tylko że wówczas nie zdawał sobie sprawy, iż stanowiła granicę, na której liczne rzeczywistości wchodziły ze sobą w interakcje. John pamiętał ten dzień bardzo dobrze, choć upłynęło tyle lat. To był dzień, w którym stracił duszę; dzień, w którym w jego sercu zamieszkał chłód. Ledwie zszedł z utartego szlaku, a dotarł do obcego świata, odrobinę innego, technologicznie zacofanego o jakieś dwadzieścia lat. Od tego czasu przemierzał ów świat, który nie był jego światem, pozbawiony duszy i emocji, a jednak zdeterminowany, by w końcu odnaleźć drogę powrotną i znowu stać się całością, ponownie wpuścić uczucia do swojego serca. Jedynym, co go motywowało, były wspomnienia. Jego poszukiwania po wielu latach wreszcie przyniosły efekty. Odkrył czas i miejsce, w którym zjawisko miało się powtórzyć, i bez problemu, bez żalu zostawił za sobą ludzi, których tu spotkał. Kolejny świat wyraźnie różnił się od znanej mu Ziemi. Słońce było jaśniejsze, bielsze, a nieboskłon przemierzały dwa księżyce. Napotkani ludzie mówili dziwnym holenderskim dialektem, a Amsterdam okazał się wioską liczącą nie więcej niż dwustu mieszkańców. John długo i głęboko rozmyślał o światach. Bez emocji rozważał własne jestestwo, które zdawało się wpływać na otoczenie, i doszedł do wniosku, że zasłona mgły stanowiła rozdroże wielu rzeczywistości, rozdroże, które mogło zaprowadzić go do jego własnego świata, ale także do wielu innych. Wiedział już teraz, czego szukać, jakich znaków wypatrywać. Do pierwszego zdarzenia doszło podczas zimnej, bezksiężycowej i bezgwiezdnej nocy. Jak można było się spodziewać, zasłona mgły pojawiła się znikąd. Pomimo braku zewnętrznych źródeł światła, lśniła własnym blaskiem, przypominającym zorzę polarną. Następny świat był zimny. John wyszedł wprost w głęboki na metr śnieg, a lodowaty wiatr natychmiast przebił się przez wszystkie warstwy jego ubrania. Przeszukał okolicę i znalazł farmę z ciepłym światłem wydobywającym się przez wąskie szczeliny w wypaczonych drewnianych okiennicach. Farmer nie spodziewał się towarzystwa, zwłaszcza dziwnie odzianego nieznajomego mówiącego w obcym języku, jednak nie potrafił zostawić drugiego człowieka na zimnie. Siedząc przed migoczącym paleniskiem, John rozważał wszystko, co zapamiętał z ostatniej podróży przez mgłę. Nieważne jak bardzo się skupiał, nie potrafił doszukać się niczego szczególnego, co zobaczył w tamtym miejscu lub co mógłby zrobić inaczej. Ale przecież musiało być coś więcej! Trzy dni później przekroczył kolejną ścianę mgły i wyszedł na wybieloną słońcem Ziemię, gdzie nad Amsterdamem górowała olbrzymia piramida – taka, jaką widział kiedyś w filmie dokumentalnym o Meksyku na Discovery. Ludzie, których spotkał, byli pochodzenia indiańskiego, a choć odnosili się do niego przyjaźnie, traktowali go jak osobliwość. Jego wiedza na temat zjawiska była już na tyle szeroka, że mógł przewidzieć pojawienie się następnej ściany mgły co do minuty i znaleźć się na miejscu, aby z niej skorzystać. Przez lata skakał z jednego świata do następnego. Od Ziemi pustej do przeludnionej, od prymitywnej do zaawansowanej, od lodowato zimnej do pie-

9


kielnie upalnej, i z każdym przejściem powiększał swoją wiedzę, aż w pewnym momencie nauczył się kontrolować te podróże. Wreszcie zrozumiał, że jego losowe przeprawy oddalały go coraz bardziej od rodzimego świata. Krok po kroku wracał więc po swoich śladach, napędzany wspomnieniem uczuć, które niegdyś przepływały przez jego ciało. Nieodgadnionej istoty duszy, która kiedyś w nim mieszkała, tajemnicy, która od zawsze wymykała się tak wierzącym, jak i agnostykom – ale teraz John rozumiał. I bardziej niż czegokolwiek we wszystkich światach, które odwiedził, pragnął ją odzyskać. Jego przejścia przez mgłę stały się teraz bardziej celowe. John był w podróży od bardzo długiego czasu i korzystał z każdego możliwego skrótu, aż dotarł do miejsca przypominającego Ziemię, którą kiedyś bezwiednie opuścił. W dniu, w którym wstąpił z powrotem do własnego świata, powróciły do niego dusza, wspaniałe doznania i intensywne uczucia. Głęboko wdychał powietrze, napawał się głuchą ciszą i delikatnym szelestem wiatru wśród drzew. Szedł przez amsterdamski las i rozmyślał nad nędznym stanem ścieżek, w większości pokrytych trawą i pnączami, a miejscami poprzerastanymi korzeniami wystającymi spomiędzy kamieni. Pierwszy dom, na który się natknął, wyglądał na opuszczony i zaniedbany. Wszystkie ulice, po których kroczył, były zrujnowane, porośnięte trawami, jakby natura próbowała odzyskać wszystko, co człowiek niegdyś jej ukradł. Centrum Amsterdamu stanowiła gęsta dżungla, Dam Square był tylko niewielką otwartą przestrzenią porośniętą brzozowym laskiem; stał tam zardzewiały, pokryty mchem i pnączami tramwaj rozbity o kamienną kolumnę. John nie zobaczył nikogo. Żadnego człowieka, zaledwie kilka zwierząt. Znalazł orzechy, ziarna i rośliny, które mógłby jeść, ale jego Ziemia opustoszała dawno temu, wszyscy ludzie, których kiedyś znał, zniknęli. Zdawał sobie sprawę z tego, ile lat trwała jego tułaczka, ale przez myśl mu nie przeszło, że podróżował tak długo, iż jego dom opustoszał. Ale gdziekolwiek by nie poszedł, tak w Amsterdamie, jak i w innych miastach Holandii, nie znalazł nikogo. Siedząc przy przytulnym ognisku John wreszcie zrozumiał, co to dla niego oznacza. Mógł zostać tu, kompletnie sam, albo mógł udać się do innego świata. Jednakże to oznaczałoby pozostawienie za sobą duszy i uczuć, ponowne doświadczenie samotności i niespójności. Spoglądał w ogień, dumając i rozmyślając, aż ostatnia lśniąca drobinka żaru przemieniła się w popiół.

Przełożyła Anna Grzanek

10



Szortownia


PIES NA OPONY Marcin Strzyżewski Było ich dwóch. Wysoki chłopak z przedwcześnie siwymi wąsami i rzadką brodą i pies. Ten pierwszy nie miał trzech palców, a ten drugi kulał na przednią łapę. Idąc, dotykał nią ziemi, jakby ze starego przyzwyczajenia, ale nie opierał się na niej, za każdym razem na nowo odkrywając, że sprężysta kiedyś i silna kończyna przestała działać. Plan na dzień był prosty. Znaleźć oponę, na oponie można upiec ptaka i ugotować wodę. Oba składniki już mieli, została tylko opona. Pies ciągnął za sznurek, na którym był uwiązany, a chłopak od czasu do czasu szarpał, żeby ślepe psisko nie rozbiło sobie nosa o pordzewiały zderzak. Samochodów było tu pełno, ktoś kiedyś im opowiadał, że dawniej każdy z nich miał pięć opon, z czego cztery na wierzchu. Teraz niektóre miały po jednej, ale zawsze w środku. Jak perły w muszli. Gdyby chłopak miał do każdego auta się dobierać z łomem, zeszłoby mu cały dzień, a by pewnie do wieczora wciąż nie miał opony. Z psem to była jednak inna zupełnie bajka. Czworonóg szedł spokojnie i z godnością przed siebie. Niuchał z wyprostowaną dumnie szyją. Chciałoby się powiedzieć, że wyczuwał bagażnik z „gumą” w środku ze stu metrów, ale nie dawał rady nawet z dziesięciu – i z jednego miałby problem. Trzeba było go podprowadzić pod samą klapę, i to tak, żeby sobie nosa nie rozwalił, wtedy kładł łapy na zderzaku, przykładał pysk do szczelin i wdychał powietrze gorączkowo, jakby spodziewał się w środku znaleźć jakiś nieznany ludziom psi skarb. Nie zawsze, kiedy zaszczekał, w środku była opona. Czasem stare psisko głupiało i wyło na stare butelki po oleju z zaschniętą zawartością albo na zasuszoną i oklapłą skórzaną piłkę. Zazwyczaj jednak krótkie, urywane szczeknięcia i agresywne pomruki pozwalały znaleźć oponę. Tym razem trafiło im się w „jajku”, chłopak tak nazywał samochody ze znaczkiem w kształcie leżącego na boku jajka z jakimiś mazami w środku. Lubił te wozy, a ten konkretny był wielki i wciąż jeszcze trochę błyszczący. Dawniej musiał być piękny. Brakowało w nim kół oczywiście, niektórych drzwi, maski, ale bagażnik wciąż był zamknięty. Krótki łom wyciągnięty z plecaka zazgrzytał, kiedy chłopak wbił go w szczelinę, uderzając kamieniem. Pies skończył swoją robotę Ilustracja: Katarzyna Olbromska i leżał na boku, nie zauważając ani wysiłków, ani ostatecznego sukcesu swojego pana. Chłopak westchnął ciężko. Opony nie było. Wyrzucił na ziemię jakieś śmieci i przyciągnął do siebie leżącą w głębi czarną torbę. Otworzył wciąż działający zamek i zobaczył niedorzeczne kawałki papieru, zadrukowane identycznymi twarzami i spięte sparciałymi recepturkami. „Miał facet ego” – pomyślał sobie o właścicielu wizerunku z portretu. – Upiekło ci się, piesku – powiedział, choć jego przyjaciel nie zwrócił na to uwagi. – Papier też się pali, może nam starczy na dziś.

13


IKARIANKA Krzysztof Pietrala To nieprawda, że tylko w mitologii skręcano latające maszyny. To nieprawda, że człowiek pod pozorem dorównania ptakom chciał dorównać bogom. Prawdą jest, że wosk topi się łatwo. Po górskim zboczu powoli idzie kobieta. Jest wyjątkowej urody. Spod kapelusza falami spływają włosy jasne jak cząsteczki słońca. Linia lekko zadartego nosa wznosi się jak zbocze, po którym się wspina. Jej usta również są częścią pejzażu. Ale jak każde szanujące się piękno, tak i to posiada skazę. Kobieta nie ma rąk. Od urodzenia. Nie tak długo przed jej narodzinami matka Talidomidem wyganiała ból, jak brudnego psa z domu, i jak kochanka na noc przywoływała sen. Nie wiedziała, że to szkodliwe, a lek pomagał. Po porodzie kaleką córkę oddała do sióstr. Od klasztornej furty zrobiła trzy pełne kroki i z żalu rozpłynęła się w porannym powietrzu. Teraz kobieta przystanęła na chwilę. Nie jest to szczyt, ale wydaje się, że tutaj chciała dotrzeć. Tu będzie dobrze – dokładnie w połowie wzniesienia. Patrzy w bezkresne niebo i czuje na policzkach bliskość palącego słońca, potem patrzy w dół. Czeka. Czubkiem buta strąca kamień, który spadając, uderza kilka razy o skały, jakby chciał coś powiedzieć i znika w ciemnej przepaści. Czy kobieta myśli o spacerze bezszelestnym szlakiem Lilienthala? Czy wysokość jak różowa napoleonka w słoneczną niedzielę nie chce być napoczęta? Nagle czuje kopnięcie w brzuchu. Górska koza podnosi głowę, żeby spojrzeć na człowieka. Przyroda wstrzymuje oddech. Kobieta nie może go pogłaskać czule w okolicach pępka, więc uspokaja słowami: „Nam do wzlotu nie będą potrzebne piękne sztuczne pióra”. Po czym pogodzona z losem rozkłada na boki niepełne kończyny i wystawia niewidzialne palce w geście zwycięstwa. „Bóg to taki sam ptaszek jak my”, mówi spokojnie. Powoli schodzi. Z wierzchołka góry widać jej plecy jak rzucone wyzwanie i ciężarny chód. Strącony kamień, któremu kolejne mitologie obiecywały wieczne trwanie na stoku, śpi na dnie przepaści. Całkowita droga jaką przemierzyła, równa jest tej do samego szczytu. Nie musi smakować goryczy schodzenia z niego.

14


WYCHOWANIE Dawid Ladach Siedzieli w samochodzie zaparkowanym pod Urzędem Miasta. Chłopiec, czekając aż mama załatwi swoje sprawy, garbił się na przednim fotelu pasażera i nerwowo skubał szew spodni. Radio było włączone – nadawało popołudniowe wiadomości. Chłopiec nie słuchał go jednak; zamiast tego zastanawiał się, czy słucha go jego ojciec. Rozważał to z powodu pęczniejącego w głowie pytania, z chwili na chwilę stającego się coraz większym, przesłaniającym wszystko inne. Ściszę radio i zapytam – myślał. To było ryzykowne, bo ojciec mógł zdenerwować się nieco i zbyć pytanie warknięciem albo wyrazem dezaprobaty. Musiał jednak zaryzykować – pytanie bowiem wydawało się tak ważne, że niezadane właśnie teraz groziło katastrofą, może nawet sprawieniem, że wszystko w jego życiu nie stanie się na czas, przez co będzie bez smaku jak potrawa pozbawiona przypraw. Dłonią przed chwilą skubiącą spodnie sięgnął po pokrętło głośności radia i przekręcił je, uciszając głos redaktora. Ojciec zareagował powoli. Wyprostował się i przeniósł wzrok ze znajdującej się tuż przy nim bocznej szyby w przestrzeń między radiem a jego synem. Zamarł, zdając się wyostrzać zmysły, czekając na rozwój wydarzeń, które pozwolą mu rozeznać się w sytuacji. Jego syn nabrał odwagi i powietrza w płuca, po czym wyrzucił z siebie: „Kiedy będę dorosły?”. Ojciec przeniósł na niego wzrok i zapytał, dlaczego go to interesuje. Jego syn, przerażony tym, że zapytał nie do końca o to, co chciał wiedzieć, zaczął opowiadać o sytuacji w szkole, która go zaintrygowała. Miał nadzieję, że opowieść zaprowadzi go do pytania, które chciał zadać, a które było schowane gdzieś w nim, tuż poza zasięgiem. Mówił o pani nazywającej jego i innych uczniów w klasie dziećmi i o tym, że podobno za jakiś czas to się zmieni, bo on i jego rówieśnicy staną się nastolatkami, a później dorosłymi. Opowiadanie pomogło – wpadł na właściwe pytanie i zadał je: „Kiedy chłopcy stają się mężczyznami, a dziewczyny kobietami?”. Ojciec spojrzał na niego uważnie, marszcząc brwi. Rozejrzał się wokół, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje, potem wyłączył radio i zaczął: „W szkole odpowiedzą ci na to co innego, ale zrobią to, bo tak wypada… – Zmierzył wzrokiem ośmioletniego syna. – Może jesteś na to za mały, a może nie; może na prawdę nikt nie jest za mały. Widzisz, kobietą jest się wtedy, gdy urodzi się dziecko” – powiedział i zamilkł. Jego syn z napięciem czekał na część odpowiedzi najbardziej go interesującą . Gdy już wydawało mu się, że nie nadejdzie, ojciec powiedział spokojnie, jakby mimochodem: „Chłopiec staje się mężczyzną po zabiciu kogoś”.

15


NARRATOR Adrian Turzański Bóg powierzył mu tylko jedno zadanie. Miał snuć opowieść. Opowieść bynajmniej nie prostą, choć nigdy nie dostał żadnych wytycznych, wskazówek, ani wymogów. Po prostu miał pisać. Jako jedyny znał część zamysłów Pana. Nigdy nie dostał ich w formie tablic, pergaminu, nie otrzymał wprost z ust Przedwiecznego, nie miał obrazu z wciąż zmieniającym się pejzażem. One same przychodziły. Wystarczyło, że zasiadł do księgi. Zwanej Losem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby spisywał przeznaczenie wyłącznie jednej, może dwóch, względnie grupy osób. Niestety, Wszechmogący akurat w tej kwestii wyraził się jasno. Miał spisać całą historią Jego drugich dzieci. Ludzi. Od Początku do Końca. Wszystkich razem i każdego z osobna. Znał teorie krążące po świecie. Jedną jednak znał aż za dobrze. Jej gorzki smak. To on dzierżył odpowiedzialność i dźwigał ciężar Przyszłości. Efekt motyla – tak nazywał ją człowiek. Czasem mówił na nią „szczęście w nieszczęściu”, „życie za śmierć”, „prawo natury”. Najbardziej trafną była natomiast – przeciwwaga. Konsekwencja obłaskawienia jednego człowieka idyllą, bo gdzie jest arkadia, musi też być gehenna. Lecz ta wyrastała niby grzyb po deszczu w zupełnie niespodziewanym miejscu. A tego nie mógł niestety przewidzieć. Dlatego nienawidził swej pracy. Początkowo nie wiedział czym jest nienawiść, ale wreszcie się jej nauczył. Od bohaterów swojej księgi. Zawsze kiedy kończył, powtarzał sobie, że to ostatni raz, że musi zawieść. Jednak ta krótka chwila, przerwa w pisaniu, gdy na moment stery przejmował chaos, była zbyt przerażająca, żeby ją przeciągać. Musiał spisywać dalej. Inaczej trzęsienie w Ameryce nie ustanie, pochłonie nie setki, a miliony. Choć skutkiem uwolnienia Ameryki od klęski będzie huragan w Chinach, którego okiełznanie przyczyni się do Tsunami na Haiti, po zakończeniu którego rozpocznie się erupcja wulkanu na Islandii. Błędne koło. Niekończący się łańcuszek katastrof. A za niego był odpowiedzialny on i tylko on był w stanie łagodzić każde ogniwo. Na tyle, na ile się dało. Dopóki nie skończy się czas. Dopóki nie powróci Pan. Pogrążony w myślach, zapomniał stłumić bunt we wschodniej Afryce, wybuchła wojna domowa, grzesznicy żerują na niewinnych… Przymyka powieki. Wie, co ma napisać. I nienawidzi siebie za to, lecz jeśli tego nie zrobi… Charyzmatyczny generał, przywódca fałszywej rebelii, ginie z poderżniętym gardłem na schodach pałacu, który sobie przywłaszczył. Krew gęstą strugą spływa po stopniach. Bojówki rozsypują się, dobijane przez resztki skruszonej wcześniej armii państwa. Cena normy. Nie. Nigdy nic nie wróci do normy. Chaos. Żądza krwi, bogactwa, władzy. Tak będzie do Końca.

16


Ale to nie człowiek na Sądzie stanie z największym ciężarem. Nie on będzie miał na sumieniu katastrofy, których w porę nie okiełznał, to nie on będzie miał na koncie te, które wywołał, to nie on będzie winien pochłonięciu miliardów istnień. Człowiek nie jest w stanie tego dokonać. Nie on zabija od Początku. Co innego ten, który pisze i ma władzę, bo choć zna Los, nie zna jego kierunku. Sam musi nim manewrować. Bycie przekleństwem wszech czasów, a zarazem mesjaszem, nie jest najlepszym zajęciem. Łaskawa kara za bunt, Lucyferze, myśli z goryczą. Zanurza pióro w Słowie Stworzenia. Pisze… Jedynie on to może czynić. Narrator.

17


SPOSÓB NA JESIENNĄ NUDĘ Adrian Mechocki Żadna praca nie hańbi, powiadają. Co jednak w sytuacji, gdy jesteś płatnym mordercą? Okej, to kwestia wyznawanego światopoglądu i przyjętej etyki. Nie ma jednej, obiektywnie poprawnej odpowiedzi… W takich momentach często zbiera mi się na tego typu egzystencjalne przemyślenia. Nie jestem przecież bezmyślną i pozbawioną uczuć maszyną do zabijania. Przynajmniej nie tylko tym. Ta robota przypomina zawód paparazzi, przy czym zdjęcie w tabloidzie po mojej robocie jest nieco mniej „wyjściowe”. No i tak oto rozmyślam, siedząc na niesamowicie niewygodnym drzewie i wlepiając ślepia przez celownik karabinu snajperskiego w okno osoby o inicjałach J. N. Poza tym wiem tylko, że jest to kobieta. Moja kariera trwa już ładnych parę lat, ale nigdy dotąd nie musiałem tyle czekać, aż ktoś podejdzie do okna. Informacje od zleceniodawcy zwykle były precyzyjniejsze. Tym razem nie dostałem imienia i nazwiska, a jedynie inicjały oraz opis; przynajmniej dość dokładny. Dokładny choć niebanalny. Wedle zlecenia kobieta ma smutną twarz, włosy długie i wyglądające jak „flaki z olejem” (serio – tak jest napisane w kontrakcie), podobno w swoim życiu wyrządziła wiele krzywd ludziom ze wszystkich zakątków świata. Może realizacja tego zlecenia mnie rozgrzeszy? Chyba zaczynam się czuć trochę jak bohater. Jakbym robił coś dobrego. Miła odmiana. I chyba dlatego tyle we mnie cierpliwości. W końcu zobaczyłem w oknie postać, przy czym zdecydowanie męską. Wiem, że w dzisiejszych czasach można uznać to za pochopny wniosek, ale hej, nie dajmy się zwariować! To jest facet. Przynajmniej w tej konkretnej chwili. Nie mam wątpliwości. Obserwuję go. Siada na fotelu, ma na sobie obrzydliwe portki, a zamiast kaloryfera porządny bojler. Bierze pilota do telewizora i zaczyna zmieniać kanały. Przełącza je z tak zawrotną prędkością, że niemal doprowadza mnie do szału. W zasadzie myślę, że mógłbym go kropnąć gratis. Gdy po jakimś czasie poważnie zacząłem się nad tym zastanawiać, osobnik zwlókł się z fotela. Ktoś najwyraźniej zapukał do jego drzwi. Chociaż brzuch miał tak wielki, że chyba powinienem powiedzieć, że się zwlekli… Tłuścioch poszedł otworzyć. Przyszedł kolejny facet. Wręczył grubasowi pudło z dużym napisem „sposób na zabicie jesiennej nudy”. Tłuścioch rozpakował podarunek z wielkim uśmiechem na twarzy. Znalazł w środku konsolę do gier. Teraz siedzieli razem i naparzali w jakąś grę o zakapturzonym zabójcy. Gdyby postacią w tej grze wleźli na drzewo i czekali na swoją ofiarę, to zacząłbym się szczypać, sprawdzając, czy to nie sen. Może nawet postrzeliłbym się dla pewności. Ale chwileczkę… Siedzę już tutaj za długo i chyba przez to wolniej myślę. Co powiedział ten facet? Sposób na zabicie jesiennej nudy? Kumacie? Inicjały J. N.! Nie słyszałem jeszcze o tym, by moi pracodawcy mieli poczucie humoru, ale tym razem przebili wszystko. No cóż. Wygląda na to, że ktoś mnie ubiegł. Jesienna Nuda nie żyje.

18


ZOMBIE NIE POTRAFIĄ CZYTAĆ Adrian Mechocki Nie mogę przyzwyczaić się do wszechogarniającego brudu. Teraz, gdy już jest po wszystkim, zastanawiam się, za czym tęsknię najbardziej z utraconej bezpowrotnie rzeczywistości. Więcej mydła by się zdecydowanie przydało. Zauważyliście, że każdy zawsze za czymś tęskni? Po wojnie świat zmienił się w ogromną kuwetę, a ja, pozbawiony wszystkiego, siedzę w szybie windy jednego z korpo-gmachów i rozmyślam. Połączenie bomb nuklearnych z biologicznymi dało niespodziewane efekty. Ładunki rozmieszczone w wielu strategicznych punktach na świecie spowodowały, że zagłada ogarnęła cały glob. Ale wiecie co? Nie do końca zagłada. Ludzkość przetrwała. Choć powiedzieć „ludzkość” to nieco zbyt wiele. Wspomniane niespodziewane efekty to zamiana trzech z czterech części populacji świata w krwiożercze bestie. Tam, gdzie nie dotarła fala uderzeniowa, dotarły świństwa z bomb biologicznych. Hm, czy ja napisałem krwiożercze bestie? Te cholerstwa pochłaniają wszystko, co organiczne! Groteskowo zabawny jest widok psa zjadającego martwego człowieka, do którego pędzi żywy trup, by z kolei zeżreć tego psa. Nazwanie tego kataklizmu wojną to również za dużo powiedziane. Cała „akcja” nie trwała nawet jednego dnia. To, że przeżyłem, zawdzięczam temu, że do pracy dojeżdżałem metrem. Właśnie w tunelach zastała mnie detonacja bomb. Na tym nie kończy się mój fart. W starym świecie uwielbiałem motywy zombie w literaturze, grach i filmach. Jestem w temacie obcykany i muszę zdementować, że celny strzał w łeb wcale nie zdaje egzaminu w przypadku nowych gospodarzy planety. Zgadza się, to oni teraz są u władzy. Z rozumnych ludzi przetrwało bowiem bardzo niewielu. Podejrzewam, że jesteśmy odporni na tę chorobę, czy cokolwiek to jest. Według moich obserwacji na każdego świadomego człowieka przypada około pięciuset umarlaków. Wracając jednak do mojego farta… Latami edukowałem się w kwestii umiejętności przetrwania. Mam za sobą setki godzin doświadczenia na polu wartkiej akcji w książkach, filmach i serialach. Dzięki temu wybrałem najlepsze możliwe miejsce na kryjówkę. Żyję w luksusowym apartamencie na piątym piętrze dawnego hotelu. Wiecie, dlaczego jest to najlepsze miejsce? Bo tak je przygotowałem. Już wyjaśniam. Wysadziłem wszelkie możliwe schody prowadzące na górę, a sam dostaję się do swojego lokum za pomocą liny wspinaczkowej (sklepy są teraz otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale bywają kłopoty z asortymentem) spuszczonej z górnych pięter przez szyb windy. Udrożniłem w mieszkaniu wentylację i na wszelki wypadek umocniłem drzwi. Przezorny zawsze ubezpieczony. Jednak najważniejszą rzeczą zaraz po „eksmisji” schodów było uszczelnienie okien w taki sposób, by po zamknięciu nie przepuszczały światła. Nie warto ryzykować zdradzenia swojej lokalizacji nocą. Wielu z tych, którzy przetrwali, zabija równie chętnie co żywe trupy. Jestem względnie bezpieczny, choć największym błędem jest właśnie pozwolenie sobie na poczucie bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że moje rady Wam się przydadzą, bo wbrew pozorom namęczyłem się, by znaleźć wciąż sprawny długopis. Życzę powodzenia w utrzymaniu się przy życiu. Jeśli, drogi czytelniku, znajdziesz tę notatkę, to przepisz ją, proszę, i zostaw w innym, dalekim od tego, miejscu. Może uda się pomóc w ten sposób przetrwać pozostałym. Udanych przeprowadzek! – wciąż żywy, Adrian.

19


DVB-T Michał P. Lipka Tu, z tej perspektywy, z miejsca, w którym się znajdował, ludzie nie byli niczym więcej niż mrówkami i to w pewien sposób pomagało. Nie żeby potrzebował pomocy, niemniej każda dodatkowa rzecz była mile widziana. Jak jedna więcej poduszka powietrzna albo, bardziej adekwatnie, jak zabezpieczanie w postaci badania alkomatem kierowcy, który ma wieźć na daleką wycieczkę dzieci. Wtedy każdy jest spokojny, jakby wszyscy wierzyli, że człowiek ów na pewno nie upije się w trakcie podróży. Ileż to słyszał już takich historii, ileż relacji widział w telewizji. Czterech pasażerów spłonęło żywcem w srebrnym mercedesie na trasie numer x, na odcinku łączącym miasto a z miastem b. Nastolatka zgwałcona i zabita przez pijanego nauczyciela tańca. Osiemnaście ofiar zawalenia się dachu Domu Kultury w y, w trakcie występu miejscowego zespołu pieśni i tańca. To wszystko gdzieś tam było, tak jak on był tutaj. Działo się w taki sam sposób, w jaki on wspinał się w ruchomej gondoli na szczyt diabelskiego młyna. Miało się dopiero wydarzyć, jak i on miał dopiero osiągnąć ten przełomowy punkt. Ta myśl przejmowała na wskroś. Świadomość, że w chwili, w której on buja się w mroku wieczoru, w tej czerni wczesnej nocy późnego lata, ktoś gdzieś ginie. Tkwił tutaj, dwadzieścia metrów nad ziemią, a ktoś właśnie się rodził. Gdy kołysał się przy akompaniamencie skrzypienia mechanizmów w ciężkiej gondoli gwarantującej 250 kilogramów udźwigu, tysiące ludzi uprawiało właśnie seks. Gdzieś na świecie w tej sekundzie rodziły się dzieci, wycinane były lasy, powstawały filmy, książki, kierowcy przysypiali za kierownicami, pary zawierały związki małżeńskie, kliniki aborcyjne mordowały dzieci, wymierały gatunki, trwały modlitwy i zamachy terrorystyczne, a on po prostu siedział. Obok niego jakiś nastolatek spoglądał w dół, na rozlane u stóp młyna żółte światła. Czasem zerkał na niebo, gdzie zimny blask gwiazd przyciągał jak otwarte okno i pustka za parapetem. A on tylko siedział i czekał, wyliczając, co jeszcze dzieje się na świecie. Gwałty, napady, zaginięcia, kradzieże. Koncerty, imprezy, spotkania. Polityka i anarchia. Miłość i nienawiść. Szczyt był już tak blisko. Poprawił się w niewygodnej gondoli. Siedzisko było twarde, wciąż stykał się także z zimnym metalem, na którym osiadała już wilgoć. Wielu pewnie zastanawiało się, co tu robił, wśród klientów przeważali nastolatkowie, on wiekiem dawno przestał zaliczać się do tej grupy. Nijak tu więc nie pasował. A jednak. Nie, nie był wielbicielem takich wrażeń. W młodości przeżył wiele, nie miał może burzliwego życia, ale daleko było mu do wegetacji typowego domatora szkoła-dom, praca-dom. Nie, nie ciągnęło go do wesołych miasteczek, nawet skok na bungee wydawał mu się czymś nieszczególnie poruszającym. Świat miał do zaoferowania niewiele przyjemności, które przywołałyby ten dreszcz, jaki czuł w późnym dzieciństwie oglądając horrory. Był tu z powodu dekodera DVB-T. Jego stosunek do telewizji cyfrowej był prosty – idiotyzm. Komu przeszkadzała jej analogowa wersja, na której wychowały się pokolenia? Nie inwestował w nowy telewizor, do starego podłączył po prostu najtańszy dekoder, jaki znalazł na rynku, i to wszystko. Nawet nie wiedział dlaczego pewnego dnia po prostu podłączył antenę do dawnego wejścia i zaczął przerzucać śnieżące kanały, na których nie było już nic. Prawie.

20


Ilustracja: Hanna Dobaczewska

21


Nie znał tej stacji, a kiedy zobaczył przegląd informacji z dnia następnego, z dnia, który miał nastąpić za trzy dni, za pięć, za tydzień, oczywiście uznał to za żart. Piracką stacyjkę kogoś z okolicy. Z tym że wszystkie wiadomości okazały się prawdziwe. Kierowca, który upił się już po kontroli alkomatem, spalony mercedes, zgwałcona nastolatka. Wszystkie zdjęcia, wszystkie miejsca, wszystkie daty. Widział to. Oglądał. A teraz był tu. W gondoli numer 11, na diabelskim młynie, w którym pęknie jakaś belka, gdy gondola dotrze na szczyt. Wtedy wielkie koło runie, masakrując blisko 50 osób, zabijając niemal wszystkich swoich pasażerów. Kobiety, dzieci, nastolatków… Co byś zrobił gdybyś znał przyszłość?, pytanie stare jak świat. Starałbyś się ocalić przyszłe ofiary? Nie był głupi. Wiedział, że nikt by mu nie uwierzył. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Szaleńcze akcje, by ratować ludzi. A on nie był aktorem ani wymysłem scenarzysty. Był sobą i był tu. W gondoli 11, z której jako jednej z trzech pasażerowie wyjdą bez szwanku. Był tu, tak jak był w pociągu, który przed kilkoma dniami zmienił się we wrak. Jak w autobusie, który miesiąc temu spadł ze skarpy. I jak będzie za sześć dni w samolocie do Madrytu. Był tu, coraz bliżej szczytu, coraz bliżej godziny zero, a wszystko było tak piękne, jak się w życiu nie zdarza. Jak piękne jest słońce tuż przed zachodem, jak piękna jest kobieta tuż przed tym, nim się ją zdobędzie. Życie piękne jest tylko wtedy, kiedy zaraz ma dobiec końca. A on tu był. Umierać, ale nie na śmierć. Był tu i będzie już zawsze. Po kres dni. Który z tego, co widział, miał nadejść całkiem niedługo, ale cóż. Świat tylko wtedy jest piękny, kiedy ma się za chwilę skończyć, prawda?

22


Stusล รณwka


TERAPIA SZOKOWA Anna Grzanek – Jestem zmęczony. Nic mnie nie cieszy. Zawsze starałem się być dobrym człowiekiem, ale… – Elfem – sprostował lekarz. Pacjent wzruszył ramionami. – W każdym razie, długowieczność mi ciąży. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Miewam napady agresji… – Czy w takich momentach nie zwykliście odpływać na Zachód? – A czego ja niby mam szukać w Ameryce? – zirytował się pacjent. – Może odmiany? Przepraszam, ja tu tylko na zastępstwie, kolega prosił. Zasadniczo jestem nefrologiem. Wzburzony pacjent sięgnął do pasa. Leżankę od fotela dzieliło kilka metrów, jednak sztylet wylądował bezbłędnie w oku lekarza. Elf uśmiechnął się, nagle zadowolony i spokojny. – No, przynajmniej oko mam nadal tak samo dobre.

24


STRAŻNIK Anna Wołosiak–Tomaszewska Przez eony samotności nauczył się rozmawiać sam ze sobą. A że praktyka czyni mistrza, z czasem robił to na wiele głosów i z podziałem na role: witał się uprzejmie, pytał, jak minął dzień, składał sobie kurtuazyjne zaproszenia na spacer i chwalił za szczególnie czujne trzymanie warty. Prowadził ożywione rozmowy na tematy filozoficzne i eschatologiczne, choć niestety był dla siebie jedynym oponentem w debacie nad własnym traktatem komparatystycznym poświęconym Tartarowi i Szeolowi. Stopniowo jego głosy różnicowały się, a szczyt możliwości konwersacyjnych osiągnął wraz z nauczeniem się dziewięciu języków obcych. Pewnie dlatego uczeni i filozofowie upierają się, że Cerber miał wiele łbów.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

25


NOCNE PRZEBUDZENIE Jacek Wilkos Obudził się w środku nocy. Jakaś nieznana siła zmusiła go do wstania z łóżka i zaprowadziła do kuchni. Zatrzymał się przed lodówką. Głód? Otworzył drzwiczki i wtedy zauważył postać czającą się w mroku. Strach momentalnie wybudził go z transu. Blada zjawa, oświetlona słabym światłem z lodówki, uśmiechnęła się, odsłaniając nienaturalnie długie kły. Wystraszony mężczyzna, rozglądając się w panice, szukał ratunku. Spojrzenie padło na sos czosnkowy. Złapał butelkę i drżącymi rękoma wycelował w intruza. Ten zdziwił się niespodziewanym obrotem sytuacji. Sos wystrzelony z butelki obryzgał twarz wampira. Nic się nie stało. Upiór ponownie wyszczerzył kły i wycharczał: – Aromat identyczny z naturalnym.

Ilustracja: Laniidae7

26


CIEPEŁKO Tomasz Przyłucki – Kochanie, znów nie grzeją! Zimno mi! – Och! Najdroższa… – odpowiedział mąż, starając się ocieplić pokój nieśmiałym uśmiechem. – Jutro pójdę do administracji, dowiem się cóż tym razem zawiniło. – Do świąt zamarzniemy! – rzuciła z obawą i utonęła w gorących pocałunkach ukochanego. – Wie pan, u nas wszystko działa jak należy, pomiary się zgadzają, powinno być cieplutko – tłumaczył się administrator. – Ale nie jest! – ryknął interesant. – To może kaloryfery zapchane? – Niemożliwe. Czyściliśmy dwa tygodnie temu! – Odpowietrzone? – Pewnie! – To diabli wiedzą… – Kochanie! Jak to załatwiłeś? – Dogadałem się z innym dostawcą. – …? – Odzyskujemy część ciepła z pobliskiego krematorium. Kobieta pobladła jak śnieg. – Wesołych świąt! – wyszczerzył się zadowolony mąż.

27


Rymowisko


ZNAKI ŻYCIA Lucyna Dobaczewska Z odemkniętej powieki wystrzeliłeś promień światła jednym draśnięciem uwolniłeś pejzaż drzew biały pień rozwarłeś na kształt obrazu Muncha – zobaczyłeś migotliwe liście i uśpionych (pod rąbkiem cienia) mrówczanych żołnierzy w dziupli niżej spod darni wyrzyna się mojego oka widzenie jeszcze chwila i staniemy twarzą w twarz

29


JASNOOKA Lucyna Dobaczewska Jej oczy widziały dokładnie Życie wypełniło wiatrem komórki słońca na polanie rozkwitł dąb aurą świetlistego liścia zadrżało stare drzewo zupełnie jak człowiek Dotknęła ręką szorstkiego pnia rozczesała palcami promyki światła niby czuła matka zwiewne loki dziecka Między niebem a ziemią błękitne iskry przenikały jasnooką i drzewo na które się zapatrzyła

30



Subiektywnie


SEX, DRUGS & MOTORCYCLES Justyna Chwiedczenia Kilka lat temu, kiedy w telewizji wyemitowano zupełnie nowy, pełen przemocy serial Sons of Anarchy, motocykliści zyskali sławę. Nagle na ulicach zaczęło pojawiać się coraz więcej srebrnych rumaków na dwóch kołach, dosiadanych przez mężczyzn w skórzanych kamizelkach i o wątpliwych reputacjach. Serio, spojrzeć na takiego i od razu wiadomo, że coś z nim jest nie tak. Kryminalista. Skandalista. Buntownik. Może nawet damski bokser. Przerażające i ekscytujące zarazem. Nowe kluby motocyklowe pojawiały się na całym świecie jak grzyby po deszczu, ale tylko nielicznym udało się przetrwać i zyskać sławę oraz renomę. Ponieważ miałam przyjemność (lub nieprzyjemność?) uczestniczyć w kilku imprezach jednego z najbardziej popularnych klubów motocyklowych w Polsce, a może nawet w Europie, temat ten był mi bardzo bliski. Kto wie cokolwiek o motocyklach, a w dodatku interesuje się kulturą Stanów Zjednoczonych, słyszał o Hell’s Angels nie raz i nie dwa. Zatem książka okazała się być dla mnie pozycją tematycznie intrygującą. Niespodzianka dla osób, które wcześniej nie miały do czynienia z tematem. Kluby motocyklowe nie stały się tak naprawdę sławne po serialu Sons of Anarchy. Moda ta trwa od dziesiątek lat i przetrwa wieki. Bo jak zaznacza Hunter S. Thompson, nic nie może równać się pędowi powietrza na twojej twarzy, kiedy rozpędzasz swój motocykl na prostej drodze, czujesz dreszcz emocji, bo wiesz, że tak naprawdę w każdej chwili możesz przegrać ten wyścig. Z czasem, nawierzchnią, zakrętem, innymi uczestnikami drogi. Osobiście jechałam na motocyklu tylko raz, w bardzo trudnym momencie mojego życia i wiem, że jest to uczucie tak wyzwalające, że może uzależnić. Książka Hell’s Angels to zbiór artykułów wydanych w Stanach Zjednoczonych w latach 60tych. To ciekawe, że u nas pojawiła się dopiero teraz. Jakby trochę niedobudzona, zaspana, niedopieszczona. Jednak wydawać by się mogło, że nic tak naprawdę się nie zmieniło. Wciąż chodzi tylko i wyłącznie o motocykle, kobiety, alkohol i inne używki...Taka kultura, takie rozrywki. Czy aby na pewno? Jeśli nie macie swojego harleya, a o motocyklach wiecie tyle, co ze wspomnianego wcześniej serialu, możecie się lekko zdziwić. Rzeczywistość to nie bieganie ze spluwami, konszachty z policją, handel narkotykami i wieczne walki gangów. Szczerze powiedziawszy, w facetach z Aniołów Piekieł nie dostrzegłam zbyt wielu podobieństw do Jaxa Tellera i reszty Sonsów. Owszem, jakieś pistolety się tam pojawiały, seks i morze alkoholu to podstawa, ale kiedy serialowi motocykliści byli bandziorami i mordercami, którzy na nielegalnym handlu potrafili zarobić ogromne pieniądze – ci prawdziwi byli tak biedni, że często nie było ich stać na wpłacenie kaucji w areszcie. Zamiast handlować narkotykami woleli testować na sobie LSD, i w ogóle miałam wrażenie, że byli facetami trochę bez jaj, jakby wszystko robili na pokaz. Jednak jedno muszę im przyznać. Kochali nad życie motocykle, a Harley był ważniejszy od matek, żon i kochanek. Nikogo nie pieścili tak, jak te maszyny, o nikogo tak nie dbali, nikt nie był dla nich tak ważny. Zupełnie inne wrażenie odniosłam w naszym polskim klubie, którego nazwy celowo nie wymieniam,

33


w którym motocykle odgrywały chyba najmniej istotną rolę. Jeśli był alkohol i dziewczyny chętne wskoczyć każdemu do łóżka na zawołanie – to było kwintesencją udanej imprezy. Ale żeby rozmawiali o motocyklach? Żebym widziała kogoś, jak z zapałem dłubie przy swojej maszynie i stale coś w niej ulepsza? Nie doświadczyłam tego. Ale walka o tzw. „plecy” na kamizelce, i ta dziwna hierarchia ważności, obowiązywały. A jak. Zasady, które często okazywały się brakiem zasad również. Z tej książki dowiecie się bardzo wiele o jednym z najsłynniejszych klubów motocyklowych na świecie. Poznacie jego członków, panujące tam zasady, przeczytacie wiele anegdot. Jednak moim głównym zarzutem wobec autora tych artykułów jest zasadniczy brak zdecydowania. Próbował być bezstronny, ale bronił motocyklistów w najmniej oczekiwanych momentach. Potępiał ich za popełniane czyny tylko po to, by za chwilę ich bronić. Zwłaszcza w temacie szeroko opisywanych gwałtów. To sprawiło, że przestałam ufać autorowi. A jeśli mu nie ufam, to jego historia nie ma szans do mnie trafić, przemówić. Do tego dochodzi mikroskopijny druk i liczne literówki, jakby redaktor poprawiał tekst na kacu. Hmmm...może sam jest motocyklistą? Cała ta wybuchowa mieszanka pełna gwałtu, przemocy, nieustannych wahań nastroju autora sprawiła, że nie czytało mi się tej książki zbyt dobrze. W pewnym momencie przeraziłam się, że zachorowałam na narkolepsję. Zasypiałam po przeczytaniu maksymalnie dwóch stron. Jednak przetrwałam to. Mogłam przekonać się, jak różni się życie prawdziwego motocyklowego gangu od tego wykreowanego przez telewizję. Odkrywałam podobieństwa, poznawałam niewiarygodne historie i spędziłam trochę czasu z chłopakami z pasją, którzy dostawali mandaty za sam fakt przemieszczania się po kalifornijskich autostradach na dwukołowych maszynach. Niestety, nie uwiodła mnie ta historia, nie rozbudziła fascynacji, właściwie zaciekawiła mnie dużo mniej, niż się spodziewałam. Nie jest to kwestia różnicy dziesiątek lat między rozkwitem klubu a chwilą obecną. Myślę, że po prostu między Hunterem S. Thompsonem a mną nie zaiskrzyło. Nie było chemii, a bez chemii nie ma miłości. Zatem mocne cztery w skali dziesięciopunktowej. I ani słowa więcej o motocyklach. Tytuł: Hell’s Angels. Anioły piekieł. Autor: Hunter S. Thompson Przekład: Jarosław Pypno, Radosław Pisula Wydawnictwo: Niebieska Studnia Data Wydania: 2016 Liczba stron: 381 ISBN: 978-83-60979-47-1

34


PISMO Aleksander Kusz

Opowiem Wam dziś o moim drugim powrocie do czytelniczych fascynacji z lat młodzieńczych. Pisałem Wam już o powrocie do mitów, zwłaszcza tych greckich. Dzisiaj będzie o powrocie do książek historycznych, tych o starożytności, archeologicznych. Nie były to książki naukowe, są to raczej pozycje popularnonaukowe. Lata temu zaczytywałem się w książkach takich jak Bogowie, groby i uczeni Cerama, czy Sen o Troi Stolla. Po przeczytaniu tej drugiej przez długi czas chciałem być jak Schliemann i w jakieś tam części, bardzo pokręconej, udało mi się to zrealizować. Myślałem, że czas takich książek już minął. A tutaj proszę! Okazało się, że nie. Mamy na rynku nowość. Na dodatek nie chodzi tu o pozycję zagraniczną, ale naszą rodzimą! W styczniu 2016 roku Wydawnictwo Poznańskie wydało książkę Andrzeja Ćwieka – Hieroglify egipskie. Mowa bogów. Choć jest to książka napisana przez fachowca, jest adresowana do ‘normalnego’ czytelnika. Została napisana dla chętnych, dla tych, którzy chcą pogłębić swoją wiedzę na temat starożytnego Egiptu, a zwłaszcza dowiedzieć czegoś więcej o hieroglifach, które to stanowią dla (prawie) wszystkich wiedzę tajemną. Jeśli chodzi o cywilizacje starożytne, osobiście zawsze najmniej lubiłem Rzym. Jakiś taki za współczesny mi się wydawał, zbyt nowoczesny w swojej brutalności, a zarazem dokładności. Pozostałe cywilizacje też oczywiście były brutalne, okrutne, według współczesnych norm, ale nie były tak zorganizowane, tak poukładane, była w nich odrobina luzu. Grecja to w ogóle taka bardziej filozoficzna była, ale przede wszystkim niejednolita – z jednej strony była Sparta ze swoją wojskowością, a z drugiej Ateny z demokracją (w dużym uproszczeniu, oczywiście). Najwięcej czytałem o Sumerze i o Egipcie, czyli o cywilizacjach najstarszych ze starożytnych. Muszę przyznać, że kiedy odwiedziłem Dolinę Królów, było to dla mnie wielkie wydarzenie. Zobaczyć na własne oczy to, o czym zaczytywałem się dawno temu. A teraz znowu wziąłem do ręki książkę o starożytnym Egipcie. To powrót do korzeni? A może po prostu młodnieję? Książka nie jest za długa, ma trochę ponad 300 stron, ale okazuje się, że nie potrzeba dużo, żeby omówić temat. Myślę, że tak jest w sam raz. Książka jest pięknie wydana – twarda oprawa, szyte kartki. Wizualnie nie ma się do czego przyczepić. A co dostajemy w środku? Jak już napisałem, jest to opracowanie popularnonaukowe. Autor napisał książkę na temat hieroglifów, ale nie koncentrował się tylko na nich. Potraktował temat bardzo szeroko, zaczynając od omówienia dziejów starożytnego Egiptu, a kończąc na omówieniu głównych zabytków. Książka składa się z kilku rozdziałów. Zaczynamy od wstępu, w którym Autor próbuje nam uświadomić, że cywilizacja egipska jest obecna w naszej kulturze i w nas o wiele bardziej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. Następnie w bardzo dużym skrócie przybliża nam dzieje i kulturę starożytnego Egiptu, by przejść potem do trzech rozdziałów, które zostają w całości poświęcone hieroglifom.

35


Zaczynamy od genezy i historii powstania hieroglifów, czyli pisma, które używali tylko nieliczni w starożytnych Egipcie (można powiedzieć, że to prawie jak współcześnie). Potem przechodzimy przez krótki kurs czytania hieroglifów, w którym to dowiadujemy się, co znaczą dane znaki, by na koniec dojść do małego tezaurusa hieroglificznego, by wspólnie z autorem odczytywać jeszcze do niedawna całkowicie tajemnicze dla nas znaki. Ostatnie sto stron to wycieczka po starożytnym Egipcie, w którą zabiera nas Autor, zwracając naszą uwagę na hieroglify pojawiające się w poszczególnym zabytkach czy miejscach. Jest to bardzo interesujący i wciągający (jeżeli można tak napisać) fragment książki. Dwie rzeczy nie spodobały mi się w książce. Pierwsza, to zmiana niektórych imion egipskich faraonów. Wiem, że minęło już kilkadziesiąt lat od opracowań, które kiedyś czytałem, ale jakoś nie mogłem przyzwyczaić się do nowych imion, zwłaszcza mojego ulubionego Echnatona, który obecnie jest Achenatonem. Miałem poczucie, że to jakaś profanacja. Przecież Ramzesa to nie spotkało. A Echnaton to co, gorszy? No i muszę przyznać, że środkowa część z racji swojego przeładowania dużą ilością informacji jest monotonna i ciężko się ją czytało. Ale rozumiem, że raczej musiała taka być, bo nie wiem, jak można to było lepiej napisać. Tyle o rzeczach, które mi nie odpowiadały, reszta jak najbardziej w porządku. Czytając kiedyś książki o Egipcie, widząc hieroglify, zawsze uznawałem je za pewien szczególny i ważny element związany ze starożytnym Egiptem. I tyle. Wiedziałem, że Champollion zdołał na podstawie sławnego kamienia z Rosetty odtworzyć wymowę znaków i strukturę pisma hieroglificznego, ale zawsze uważałem, że to nie dla mnie. Wiem, że hieroglify istnieją, wiem, że inni potrafią je odczytywać, ale żeby ja? Okazało się jednak, że mogę spróbować odczytać to pismo, oczywiście z małą, a właściwie niemałą pomocą Andrzeja Ćwieka. Muszę przyznać, że dobrze bawiłem się czytając tę książkę. Czułem się jak mały odkrywca, który z zapomnianych znaków potrafi wyłowić jakiś sens. Wiadomo, że w dość nieporadny sposób, Champollionem nie zostałem, ale i tak czytanie tej książki sprawiło mi ogromną przyjemność. Autor: Andrzej Ćwiek Tytuł: Hieroglif egipskie. Mowa bogów Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie Data wydania: styczeń 2016 Liczba stron: 304 ISBN: 978-83-7976-379-5

36


CZASOMIERZE Sławomir Szlachciński Atlas chmur jakoś nie zachwycił na poziomie podświadomym, ale zwrócił moją uwagę ze względu na pomysłowość, piękny język. Rzetelny rzemieślnik z nadzieją na coś więcej. Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta to już była literacka uczta, którą Mitchell kupił mnie ostatecznie. Planów sięgnięcia po wcześniejsze tytuły, niestety, nie udało się zrealizować, w tej chwili znów wracają na wokandę, ale gdy pojawiła się nowa powieść w serii Uczta Wyobraźni, sięgnąłem po nią bez zastanowienia. Cechą charakterystyczną Uczty Wyobraźni jest jakiś rodzaj nietypowości, zaburzenia, niecodziennej wrażliwości. Pozycje w niej wydawane zazwyczaj nie są lekturą łatwą, lekką i przyjemną. Bywa aż do skrajności skłaniającej do zastanowienia nad sensem przekraczania pewnych granic. W takim towarzystwie proza Mitchella okupuje przeciwległy biegun, jest wręcz nieprzyzwoicie normalna. Jedyna nietypowość Czasomierzy objawia się poprzez jej niedookreśloną konstrukcję formalną. Z jednej strony powieść wydaje się być luźnym zbiorem odrębnych historii, gdzieś tam posiadających wspólny mianownik o raczej podrzędnym znaczeniu dla samych opowieści. Jeśli jednak spojrzeć na całość z lekkiego oddalenia, możemy dostrzec przekształconą klasyczną formę. Początkowe dwie trzecie powieści to ekspozycja graczy i tematu. Bardzo obszerna i niespieszna, ale tylko ekspozycja. Mamy tu tradycyjną narrację, typową dla powieści obyczajowej, w charakterystyczny dla Mitchella sposób dopracowaną, smaczną literacko. Realistyczną rzeczywistość zaburzają skazy nadprzyrodzone, podane na tyle zgrabnie, że nie zaburzają logiki świata przedstawionego, niemniej czytelnik nie jest w stanie wyciągnąć jednoznacznych wniosków. Po tak skonstruowanej ekspozycji zaczyna się dopiero właściwa akcja, bardzo krótka w stosunku do ekspozycji trzeba zaznaczyć, różniąca się stylistycznie od części poprzedzającej. Początkowo autor nie wykłada wszystkiego kawa na ławę i w efekcie można odnieść wrażenie pewnego chaosu. Czytelnik po lekkich i gładkich rozdziałach obyczajowych zmuszony jest gwałtownie do skupienia uwagi, wysilenia pamięci, pozbierania wcześniejszych okruchów i poukładania puzzli. Gdy dokona tej pracy i odnajdzie się w rzeczywistości, lektura znów toczy się gładko, akcja postępuje z coraz większą energią, by po rozwrzeszczanej kulminacji znów, w ostatnim rozdziale, przejść do klasycznego obyczaju, niespiesznej, wyciszającej cody. Oczywiście, to tylko szufladki, w które próbujemy wszystko wtłaczać; ta systematyka samej powieści do niczego niepotrzebna, urody jej ani ujmuje ani dodaje. Poza tym, fabuła, jako całość, intryga, tudzież obraz świata, obmyślone z wysoką precyzją. Cudowność i elementy quasi-metafizyczne, miejscami przypominające proweniencją światy fantasy, tu są jak najbardziej rzeczywiste. Trochę to przypomina Gwiezdne Wojny w miniaturze. Autor nie stara się być oryginalny na siłę, wszystkie elementy fantastyczne, których używa, już znamy, czasem pod inną nazwą, są to tylko narzędzia, które wykorzystuje, by w najlepszy możliwy sposób przestawić nurtujące go problemy i myśli, by skłonić czytelnika do takich czy innych rozważań. Tu i tam puszcza oko do swoich uważnych czytelników umieszczając nawiązania do innych swoich powieści, tworząc rzeczywistość bardziej ‚systemową’. Przypadkowemu czytelnikowi w niczym to nie zaszkodzi, dla fana cymesik. Jednocześnie pozwala to autorowi stworzyć dodatkową

37


płaszczyznę, poprzez którą może komentować rzeczywistość, a która dostępna jest jedynie wiernym i wyczulonym na subtelności czytelnikom. W swych opowieściach i subhistoryjkach, w których konstruowaniu jest mistrzem, autor zręcznie przemyca rozważania nad kondycją pojedynczego człowieka, grup społecznych i świata jako całości. Jednak wiodącym tematem Czasomierzy jest relacja człowieka i przemijania. Dualizm wielkości i pyłu na wietrze. Einstein domyślił się korpuskularno-falowej natury materii, Mitchell, jak mi się zdaje i z czym się zgadzam, próbuje nam pokazać, że to natura wszystkiego. Cechą charakterystyczną świata jest brak jednoznaczności. Rzecz trudna do pojęcia dla większej części ludzkości skutkuje uproszczeniami, protezami w rodzaju idei boga, poszukiwaniami sensu bytu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu ludzkość wymyśliła, że musi istnieć jakiś sens, jednoznaczna definicja. Megalomania i brak pokory. Czasomierze to książka o przemijaniu, o nieistotności człowieka, co sugeruje tytuł, ale również o jego wielkim znaczeniu. Tęsknota do tego, co minęło, do tego, co zostanie, ale już bez nas. Sprawy konieczne do załatwienia, obowiązki, którym nie podoła nikt prócz nas, ludzie, radości i smutki, łyk koniaczku, papieros na werandzie w zaśnieżony i mroźny styczniowy poranek... W tle, na zakończenie, mamy inaczej podane rozważania na temat przemijania, a mianowicie ostrzeżenie przed zgubnymi skutkami żarłoczności, z jaką ludzkość konsumuje otaczającą rzeczywistość. Dewastacja środowiska naszej planety będzie miała skutki tylko dla nas. Błękitna kulka dalej będzie toczyć swój garb uroczy, mknąć przez pustkę wokół swej gwiazdy, gdzieś na peryferiach jednej z miliardów galaktyk. Tylko nas na niej nie będzie, a wraz z nami znikną wszystkie bogi i idee. Tytuł: Czasomierze Autor: David Mitchell Przekład: Justyna Gardzińska Wydawca: MAG Data wydania: 22.01.2016 Liczba stron: 672 ISBN: 978-83-7480-631-2

38


SŁOWA BEZ DŹWIĘKÓW Paulina Kuchta To moje pierwsze spotkanie z autorką bestsellerowej Siostry i Potem. Rosamund Lupton zabiera nas tym razem w podróż na północną Alaskę. Do urzekającej krainy śniegu, dzikiej przyrody, niedostępnych obszarów, gdzie temperatura sięga minus czterdziestu stopni, łzy zamarzają, a wokół jest cisza. Z racji, że ten rejon przypomniał mi o kultowym serialu amerykańskim (mam na myśli, oczywiście, Przystanek Alaska), chciałam chociaż na kartach powieści przenieść się w te mroźne pustkowia. Yasmin Alfredson, wraz z dziesięcioletnią, głuchoniemą córką, Ruby, przylatuje z Anglii na Alaskę, by rozmówić się z niewiernym mężem, Mattem, dokumentalistą, który przyjechał nakręcić film przyrodniczy. Kobieta chce postawić ultimatum, jednak po przyjeździe dowiaduje się o katastrofalnym wypadku w wiosce Anaktue, w której przebywał jej mąż. Yasmin nie wierzy w zapewnienia policji o strawieniu przez pożar wszystkich mieszkańców, w tym Matta. Wierzy, że jej mąż żyje i postanawia przemierzyć ciężarówką trudną drogę, by go odnaleźć. Warunki nie są sprzyjające, oblodzona droga, noc polarna, zabójcze zimno i ciemność. Klimat grozy potęguje jadąca za nimi cysterna i makabryczne zdjęcia martwych zwierząt przesyłane aa maila Ruby, świadomość, że są same. Kto je ściga, czego od nich chce? Czy odnajdą Matta? Co tak naprawdę zdarzyło się w Anaktue? Rosamund Lupton stworzyła klimatyczną powieść. Poznajemy historię oczami matki i córki. Z jednej strony dorosłej kobiety, z drugiej bardzo emocjonalnej, wrażliwej dziewczynki, której przemyślenia cechuje prostota i pewien rodzaj dziecięcej mądrości. Dziesięcioletnia Ruby jest głuchoniema, nie lubi mówić swoim głosem, woli posługiwać się językiem migowym. Dziewczynka niemalże widzi słowa, dotyka ich, czuje ich smak. Ma niesamowitą wyobraźnię, intuicję, wyostrzone pozostałe zmysły i zamiłowanie do przyrody. Barwa ciszy to bardzo nastrojowa powieść drogi. Zapis podróży Yasmin i Ruby przez mroźną północną Alaskę, pełna niebezpieczeństw i wspomnień z życia rodziny Alfredsonów. Powieść o sile miłości i determinacji, która przezwycięża wszelkie przeszkody, o przetrwaniu w ciężkich warunkach, o wierze, samotności i tęsknocie. Fabuła prowadzona jest nieśpiesznie, powoli odkrywamy prawdę. Autorka nie szczędzi nam plastycznych opisów, z łatwością przenosimy się na Alaskę, do surowego, zdawałoby się monochromatycznego krajobrazu, który cechuje nieobecność innej barwy niż biel i mordercze zimno. Możemy m.in. ”zobaczyć” śnieżną burzę, przepiękną zorzę polarną i „cud techniki” – rurociąg alaskański. W Barwie ciszy ważną rolę odgrywa aspekt ekologiczny, który sprawia, że powieść zyskuje na atrakcyjności. Barwa ciszy to całkiem dobry thriller psychologiczny, napisany ładnym, poetyckim językiem. I choć mimo zapewnień na okładce, nie zmroziło mi krwi w żyłach, to warto po nią sięgnąć.

39


Tytuł: Barwa ciszy Autor: Rosamund Lupton Tłumaczenie: Jan Kabat Wydawnictwo: Świat Książki Data wydania: luty 2016 Liczba stron: 304 ISBN: 978-83-8031-248-7

40


SZTUKA KONTRA RZECZYWISTOŚĆ Marcin Knyszyński Po przeczytaniu czterech książek Houellebecqa zastanawiałem się, jaki sposób na czytelnika znalazł on w swojej kolejnej powieści pod tytułem Mapa i Terytorium. Było już dekadencko, seksistowsko i skandalicznie, a z każdą kolejną książką autor potęgował nihilizm, który w Możliwości Wyspy zdawał się być już spuentowany i nie wymagający właściwie żadnych dopowiedzeń. Okazuje się, że Mapa i Terytorium stanowi oczywiście nadal przedłużenie antyzachodniej tyrady Houellebecqa, ale przypomina bardziej jakąś łagodną, boczną odnogę niż bezpośrednią kontynuację jego filozofii. Houellebecq, jak wiadomo, jest zagorzałym kontestatorem zachodniego stylu życia wyzutego z głębszych wartości, zdeklarowanym mizantropem i pesymistycznym filozofem o ukształtowanych poglądach. Ale przede wszystkim jest pisarzem, twórcą, artystą, elementem świata sztuki. I właśnie przez pryzmat sztuki oraz jej miejsce i rolę, jaką pełni w nowoczesnym świecie, należy odczytywać Mapę i Terytorium. Głównym bohaterem książki jest artysta plastyk, fotograf i malarz, Jed Martin, wywodzący się z rodziny, w której męska linia miała mocne powiązania ze sztuką i jej okolicami. Pozycja Jeda na światowym rynku sztuki jest niepodważalna – osiągnął wielki sukces przed laty tworząc zdjęcia przedmiotów codziennego użytku, a następnie map Francji wyprodukowanych przez firmę Michelin. Zdjęcia owych map, tworzone za pomocą specjalnej techniki, imitowały rzeczywiste terytorium – ich popularność zapewniła Jedowi bogactwo i rozgłos. Nasz bohater, utalentowany w wielu dziedzinach, nie potrafi jednak ładnie pisać. Zatem do stworzenia eseju promującego jego najnowszy projekt (obrazy olejne prezentujące ludzi uchwyconych w trakcie wykonywania swojej pracy) wynajmuje popularnego pisarza. Uwaga – ten pisarz to… Michel Houellebecq. I głównie na tej relacji pomiędzy lekko wyalienowanym, chłodnym, spokojnym artystą a rozgorączkowanym, neurotycznym i nie stroniącym od alkoholu pisarzem opiera się fabuła powieści. Ich spotkania, pełne pasjonujących dialogów, pełnią rolę swego rodzaju infodumpów dla filozofii autora. Jed Martin, będący, podobnie jak wszyscy inni główni bohaterowie książek Houellebecqa, „samotną wyspą”, jest jednak postacią o wiele mniej kontrowersyjną i cyniczną. Całe swoje życie podporządkował artystycznemu spełnieniu. A osiągnięcie owego spełnienia, wejście na ten upatrzony z daleka i wymarzony Parnas, to przywilej tej nielicznej grupy twórców, która potrafi w warunkach kapitalistycznego, zmerkantylizowanego sposobu życia na Zachodzie tworzyć sztukę bez uzależnienia jej od materialnych korzyści. Bo sztuka prawdziwa umiera. Śmierć sztuki zaczęła następować powoli od momentu rewolucji przemysłowej. Houellebecq odwołuje się do postaci Williama Morrisa, XIX-wiecznego architekta, rysownika i pisarza. Był on aktywnym krytykiem podporządkowywania każdej sfery życia (a szczególnie sztuki) postępowi dyktowanemu chęcią pomnażania zysku. Według niego artyści końca XIX wieku byli już ostatnimi przedstawi-

41


cielami rzemiosła, któremu produkcja przemysłowa zadała cios ostateczny. Bo ówczesna jedność sztuki i rzemiosła zaczęła pękać w obliczu galopującego postępu technicznego. A postęp ów, motywowany przede wszystkim chęcią wzbogacenia, wygodnego życia, uniwersalizacji wzorców zabija indywidualny rys dzieła, osobisty pierwiastek twórcy. Houellebecq w uszczypliwy sposób krytykuje owe ideowe wyjałowienie i kpi z zachodniej motywacji procesu tworzenia. Pieniądz i tylko pieniądz. Sztuka przestała spełniać swoją rolę, jest elementem komercyjnej maszyny do powiększania bogactwa. Rola artysty sprowadza się już tylko do roli wykonywanego zawodu, do pracy. Ludzie, którzy mogliby wnieść nowe trendy do świata sztuki, nie robią tego, nie potrafią już, nawet gdyby chcieli. Są na ciągłym etacie i nie wiedzą, co mogliby z sobą począć, jeśli praca nie byłaby już koniecznością. Ojciec Jeda, najbardziej tragiczna postać w książce, architekt pracujący przez całe życie po kilkanaście godzin dziennie, zapytany o możliwość przejścia na emeryturę pyta z lękiem w oczach: A co niby miałbym robić? Houellebecq przypomina, że pracujemy, aby żyć, ale nie żyjemy po to, by pracować. Nowoczesna cywilizacja jest jednak oparta na kapitalizmie i masowej produkcji, a człowiek jest definiowany w pierwszej kolejności jako element maszyny wytwórczej (poprzez wykonywany zawód), a dopiero potem jako mąż, ojciec, przyjaciel, pasjonat czy myśliciel. Ojciec Jeda, produkt takiej kultury, odsunął w cień nie tylko własne przekonania i zapatrywania artystyczne – odsunął również syna. Taki wybór sprowadził na niego tylko zgryzotę, nie spełnił się zawodowo ani jako ojciec, ani artysta. Jed próbuje znaleźć równowagę pomiędzy własnym pragnieniem samorealizacji a coraz bardziej przygniatającym go ciśnieniem twórczego otoczenia. Nasz bohater, idąc na przekór wyobrażeniom dotychczasowych czytelników Houellebecqa, zaskakująco dobrze sobie z tym radzi. Jego twórczość od początku godzi nie tylko dualizm wartości duchowej i finansowej dzieł sztuki (czego nie potrafiła architektura ojca), ale również idealnie odzwierciedla inną dwoistość sobie właściwą – sztuka powinna mapować świat rzeczywisty, ubierając jego nieokreśloność i niepoznawalność w pewne ramy, które człowiek, jako odbiorca sztuki, jest w stanie ogarnąć. Tak widzi rolę sztuki Houellebecq – zupełnie tak, jak rolę mapy, systematyzującej i mapującej terytorium, co Jed Martin realizuje wręcz dosłownie w pierwszym etapie swej twórczości. Houellebecq natomiast mapuje swoją osobę poprzez osadzenie samego siebie w roli bohatera własnej książki, niejako wedle myśli przewodniej całej powieści – mapa jest bardziej interesująca od terytorium. Maksyma ta nie jest spełniona przez tzw. sztukę nowoczesną, zupełnie niezrozumiałą dla przeciętnego odbiorcy, a będącą również często oszustwem twórcy, który żadnych głębokich treści w swoim przekazie nie skrywa. Dlatego Jed w środkowym etapie tworzy standardowe, realistyczne obrazy, a nie instalacje z drutu i ptasich odchodów. A w etapie ostatnim, w epilogu książki, idąc powyższym tropem interpretacyjnym mamy już czystą negację tez Williama Morrisa. Sztuka wcale nie umiera, sztuka jest nieśmiertelna, w przeciwieństwie do skazanej na samozagładę ludzkiej cywilizacji. Michel Houellebecq stworzył nowy rodzaj bohatera i nowy rodzaj powieści w porównaniu z poprzednimi książkami. Cząstki Elementarne, Platforma i Możliwość Wyspy to pewien (nawet jeśli niezamierzony) tryptyk, o mocno kontrowersyjnej treści, zbudowany na dosadnych środkach fabularnych, z odpychającymi bohaterami i z ciężkim przesłaniem wyłożonym ze śmiertelną powagą. Mapa i Terytorium to książka lżejsza, bardziej subtelna, pozbawiona tych wszystkich cech, które sprowadzały gromy na głowę autora. Nie wywołała żadnego skandalu obyczajowego, wręcz przeciwnie – przyniosła uznanie krytyków i Nagrodę Gouncourta za rok 2010. Houellebecq pokazał się tutaj jako zupełnie odmieniony, stonowany i wyważony twórca, obdarzony dodatkowo niesamowitym zmysłem autoparodii (wątek siebie samego w swojej książce i to poprowadzony do szokującego wręcz finału jest wprost bezbłędny). Skąd

42


ta zmiana? Jeszcze nie wiem. Być może Uległość da pewne wskazówki. Tym bardziej nie mogę doczekać się lektury. Tytuł: Mapa i Terytorium Tytuł Oryginalny: La Carte et le Territoire Autor: Michel Houellebecq Tłumaczenie: Beata Geppert Wydawca: W.A.B. Data wydania: Wrzesień 2015 Liczba stron: 384 ISBN: 9788328021259

43


PHILIP K. DICK. TRZECI TOM OPOWIADAŃ Aleksander Kusz

Mam przed sobą trzeci tom z pięciotomowego zbioru opowiadań Philipa K. Dicka. Mamy tu dwadzieścia trzy opowiadania napisane w latach 1953-1954, na początku kariery pisarskiej, jeżeli w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do Dicka (bo On, jak to na artystę przystało, zrobił karierę dopiero po śmierci). Był to czas, kiedy wydane zostały Jego pierwsze powieści i z biegiem czasu Dick będzie pisał coraz mniej opowiadań, nad czym ubolewam. Uważam, że w opowiadaniach spełniał się bardzo dobrze. Aby zobrazować Wam, że czas pisania dużej ilości opowiadań dla autora powoli już się kończył, podam kilka liczb (przecież w moim omówieniu nie może być inaczej). Tomy od pierwszego do trzeciego zawierały opowiadania pisane na przestrzeni (mniej więcej) dwóch lat (każdy), w tomie czwartym mamy zbiór opowiadań z dziesięciu lat, a w ostatnim zostały zawarte opowiadania napisane w ciągu siedemnastu lat! Mamy więc w tomie trzecim dwadzieścia trzy opowiadania, z czego tylko jedno w starym tłumaczeniu (Chwyt reklamowy w przekładzie Wiktora Bukato). Pozostałe zostały przetłumaczone na nowo przez Janusza Szczepańskiego. Nie będę ponownie opisywał śledztwa i porównywał zawartości tego zbioru z poprzednim wydaniem. (Prószyński i S-ka). Zrobiłem to już w omówieniu poprzedniego zbioru – Wariant drugi i okazało się, że miałem rację, domyśliłem się prawidłowo. Nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, choć wiadomo, że z kronikarsko-księgowego punktu widzenia miało znaczenie ogromne. Musiałem to wiedzieć. Musiałem i już! To już dwudziesty tom z serii Rebisu Dzieła Wybrane Philipa K. Dicka. Zastanawia mnie ta nazwa. Czy to znaczy, że wydają tylko część? Niby to profanacja, bo przecież chodzi o Philipa K. Dicka,. To mój Guru uwielbiany, piewca innych rzeczywistości. Do pewnego stopnia to jednak rozumiem. P.K.D to chyba jedyny z moich ulubionych autorów, który pisał tak nierówno. Wiadomo, że zarabiał na chleb albo mleko dla swoich dzieci i żon, więc pisał, ile się dało, żeby jak najwięcej sprzedać. W tej sytuacji część Jego twórczości mogłaby się w ogóle nie ukazać. Myślę, że z pożytkiem dla autora i czytelników. Mnie to oczywiście nie dotyczy. Ja czytam wszystko – zarówno samego Dicka, jak i wszystkie opracowania na Jego temat (pewnie rachunki za energię, które dostawał, też postudiowałbym), tutaj mówimy o normalnym czytelniku, a nie dickologu, czy wręcz dickomaniaku jak ja.

44


Wstęp do wydania polskiego napisał Robert J. Szmidt. I napisał go tak, jak pewnie ja sam napisałbym, gdybym umiał i mógł. Są to wspomnienia napisane przez polskiego fana. Robert wspomina więc pierwsze klubówki z prozą Dicka, pierwsze wydane u nas oficjalnie książki Autora, by na koniec przejść do elementów filmowych. Wstęp do wydania amerykańskiego napisał John Brunner, autor do niedawno u nas prawie nieznany, ale ostatnio wreszcie uległo to zmianie – Mag wydał jego najsłynniejsze książki (z Wszyscy na Zanzibarze włącznie). Czytelnicy mieli więc możliwość nadrobienia zaniedbań z lat poprzednich. Piszę o wszystkim naokoło, bo cóż można napisać o trzecim zbiorze opowiadań? Zwłaszcza, że omówiło się już poprzednie dwa. Coś jednak można, więc to zaraz uczynię. Wydanie jest, jak zwykle, bardzo dobre, piękne wręcz. Radują się oczy bibliofila. Jest twarda oprawa, szyte kartki i obwoluta z ilustracją Wojciecha Siudmaka. Nic tylko kupować i stawiać na półce. No i podziwiać. Muszę przyznać, że Rebis umie wydawać pozycje kolekcjonerskie. Nie wchodzę tutaj w kwestię ceny, bo, niestety, wiadomo, że coś za coś. A opowiadania Dicka, jak to opowiadania Dicka, są szalone, czasami humorystyczne, ale zazwyczaj pesymistyczne, bardzo pesymistyczne. Autor wiedział, czego można się spodziewać po ludzkości, przede wszystkim złego i, niestety, miał rację. W myśl zasady, że jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie. Teraz, po ponad pięćdziesięciu latach od napisania tych opowiadań okazuje się, że niektóre z nich kiedyś zdawały się być fantastycznymi scenariuszami, a obecnie zaczynają się sprawdzać, albo już dawno przećwiczyliśmy je na sobie. Dick opisywał przede wszystkim rzeczywistość ukrytą, schowaną, tę z drugim, trzecim, albo czwartym dnem. Nie opisywał rzeczywistości, którą dobrze znamy. Dick jest mistrzem w wytrącaniu czytelnika z utartych schematów, nie tych fabularnych, bo tutaj stosował raczej standardowe środki, ale tych życiowych, związanych z otaczającą nas rzeczywistością. W krótkim opowiadaniu potrafił zasiać ziarno niepewności. Zastanawiamy się wtedy, czy aby żyjemy w świecie, w którym myślimy, że żyjemy? Czy nie jesteśmy może trybikami w ogromnej maszynie obcych, albo, jeszcze gorzej – polityków? Kiedyś, za młodu, po przeczytaniu prozy Dicka zawsze miałem doła i to ogromnego. Rozglądałem się dokoła dopatrując się wszędzie pęknięć naszej rzeczywistości. I czasami je widziałem… Bo Dick, jak nikt inny, potrafił nam pokazać, w jak bzdurnym świecie żyjemy i na dodatek uważamy, że wszystko przecież jest ok., bo tak po prostu musi być. Teraz Jego proza nie działa już na mnie tak mocno, może trochę przeżyłem, może trochę więcej przeczytałem, może natłok codziennych idiotyzmów przekroczył pewną granicę? Nie wiem, ale i tak, co jakiś czas, wracam do Jego prozy. I zastanawiam się, co pisałby teraz, gdyby dożył naszych czasów. Tom trzeci, według mojej subiektywnej oceny, jest lepszy od poprzednich. Niby powinno to być normalne, ale nie zawsze się sprawdza, bo uważam, że opowiadania ze zbioru pierwszego są lepsze niż z te drugiego. Ale pogodził ich zbiór trzeci, który okazał się być na razie najlepszy. Piszę „na razie”, bo przecież wiadomo, że mamy przed sobą jeszcze dwa zbiory i to, na dodatek, z najlepszego okresu Autora. Pierwotnie chciałem zakończyć na tym, ale myślę, że to jednak nie byłoby zbyt dobre. Jednak pisząc omówienie książki wypada wspomnieć coś o jej zawartości. Tak chociaż troszeczkę. Wymienię więc tytuły opowiadań, na które powinniście zwrócić szczególną uwagę: Wisielec. Złotoskóry. Kopia ojca. Eksponat. Chwyt reklamowy. Gra pozorów.

45


Już nie żyjesz, Foster. Stary wiarus. Okrakiem na barykadzie. Psioniku, ulecz mi dziecko! Dziewczynki i chłopcy! Czytajcie Dicka, bo doskonale potrafił pokazać, że nigdy nie możemy być pewni naszego życia, ani rzeczywistości, w której żyjemy. Tytuł: Kopia ojca Autor: Philip K. Dick Przekład: Janusz Szczepański i Wiktor Bukato Wydawnictwo: Rebis Data wydania: styczeń 2016 r. Liczba stron: 576 ISBN: 978-83-7818-809-4

46


TO CO? PO MALUCHU? Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że człeka suszy. Tyle, że pragnienie to nie jest pragnieniem czysto fizyczno–fizjologicznym. Absolutnie. To potrzeba naiwnej duszy, która w zalewie powszechnego skurczysyństwa, napotykanego na każdym roku przyzwolenia, ba, wręcz pochwały* bycia pozbawionym skrupułów łokciowym rozpychaczem i deptaczem słabszych chciałaby powrotu czasów, w których szacunek nie wynikał ze strachu, moralność nie była czystym frazesem, a honor stał dużo wyżej, niż pieniądz. Takie pragnienie jest tym bardziej dokuczliwe, że niemożliwym jest jego zaspokojenie. Ale można je przynajmniej oszukać. Na ten przykład, spożywając Litr ciekłego ołowiu. To co? Po maluchu? Tak w sumie, pókim względnie trzeźwy, znaczy, nie mam jeszcze ołowicy, wypadałoby powiedzieć co nieco o samym ósmym tomie bezjakubowych opowiadań. Tak ździebko bardziej merytorycznie. No więc, na tom ten składa się osiem opowiadań**. Cztery nieparzyste teksty to nowe przygody Roberta Storma. Jedno opowiadanie to króciutka historyjka z Dziadkiem w bardzo bliskim tle. Z kolejnym tekstem wracamy w znane nam z Aparatusa i opowiadania Staw klimaty Łazienek***. Szóste opowiadanie, moje ulubione, to postapokaliptyczna wizja niedobitków ludzi zamieszkujących tereny dzisiejszej Warszawy. I wreszcie ósme, to kolejna, szkoda, że jedyna w tym tomie, przygoda doktora Skórzewskiego. Tyle. To może by tak teraz na drugą nóżkę? W polskiej fantastyce ostatnich trzydziestu lat ze świecą szukać takich bohaterów, jak ci z utworów Pilipiuka. Na wskroś ludzcy, ze wszystkimi z tego płynącymi konsekwencjami, ale z zasadami, których nie łamią, choć na pewno wszystko by im to ułatwiło. Chcących do końca być porządnymi ludźmi, wręcz naiwnych w swojej wierze w to, że własną prawością mogą zmienić świat wokół. Chyba jedyny bohater, najbliższy temu opisowi (poza wiarą w ludzi, bo tę już dawno stracił), jaki mi przychodzi na myśl, to Geralt Sapkowskiego, ale on przecież jest mutantem****. Ech... No to na trzecią... Znaczy, za wiosnę!***** Poziom opowiadań, poza wybitnie trafioną w moje ulubione klimaty Harcerką (pewnie stąd bardzo wysoka nota), jest tradycyjnie dla Pilipiuka równy i co najmniej dobry. To też wyróżnia tego autora spośród wszystkich naszych pisarzy fantastów. I coś, co chyba najbardziej podoba się fanom jego twórczości – ma się tę niezachwianą pewność, że każda jego kolejna książka nie przyniesie rozczarowania. Choć muszę przyznać – troszkę żałuję, że doktor Skórzewski powoli odchodzi w zapomnienie. Jak wcześniej Wędrowycz. No to, za wspomnienia! Jest jednak jedna spora różnica między Litrem ciekłego ołowiu a wcześniejszymi tomami opowiadań bezjakubowych. To nieco inny rozkład emocjonalny tekstów. Wcześniej wszystkiego było mniej więcej po równo – humoru, akcji, zadumy, nostalgii, tajemniczości, natomiast w Litrze... jest to zachwiane. To, czego tu brakuje, to humor. Znaczy, nie, że nie ma go wcale, co to, to nie. Ale jest go wyraźnie mniej, niż w poprzednich tekstach Pilipiuka. Trochę szkoda, bo to jednak była od

47


zawsze jedna z mocniejszych stron tego autora, ale mimo wszystko, to wciąż nie Twardoch czy Orbitowski. Lektura nie grozi późnojesienną deprechą i wzrostem zapotrzebowania na żyletki czy jakieś rozweselające pigułki******. A skoro o rozweselaniu mowa – wypijmy! Za radość! Moja ocena? 8/10. W Litrze ciekłego ołowiu dostałem prawie dokładnie to, na co liczyłem, że dostanę. I choć z jednej strony troszkę brakowało mi do tej pory stałej u Pilipiuka dawki humoru, to z drugiej – kupił mnie światem Harcerki. Mam ogromną nadzieję, że teraz, kiedy już autor skończył Oko Jelenia i będzie brał się za kolejny cykl powieściowy, to Hydropatia z księżniczką Malwiną i księciem Oskarem się w nim pojawią. Może to, że post-apo jest znowu na topie, pomoże mu podjąć właściwą decyzję. A cóż to, wszystko wypite? Uff, nie. Na hołoblowe jeszcze wystarczy. No to siup i w drogę! Tytuł: Litr ciekłego ołowiu Autor: Andrzej Pilipiuk Wydawca: Fabryka Słów Data wydania: kwiecień 2016 Ilość stron: około 370 (egzemplarz recenzencki) ISBN: 978-83-7964-158-1

* Czy ktoś mógłby mi podać przykład serialu z ostatnich lat, gdzie główny bohater jest naprawdę dobry nie będąc jednocześnie skończonym idiotą? Chyba ostatnim głównym bohaterem, który nie miał choćby napadów bycia sukinkotem, był konstabl Benton Frazer. ** Osiem opowiadań w ósmym tomie. A ósme opowiadanie ma pięćdziesiąt dwie strony. Przypadek? Tia... *** C hoć tym razem wojna ma się już ku końcowi i „bohaterami” są nasi „dzielni bracia-wyzwoliciele” ze wschodu. **** Z resztą, to rzecz u Sapkowskiego powszechna, że najbardziej ludzcy w jego utworach są nieludzie, od krasnoludów, przez potwory i smoki, po mutanty. A największymi bydlakami i potworami ludzie. Normalna zdrowa prawdziwie budująca wiara w ludzkość, nie? ***** Jak to mówił Michałycz, znaczy, generał Iwolgin, „Тост на охоте должен быть краткий, как команда, как выстрел...” ****** N ajlepiej jakiś Bisacodyl, albo inny Laxigent. Nic tak skutecznie nie energetyzuje i ożywia.

48


NIC NIE TRWA WIECZNIE Maciej Rybicki

Już na wstępie recenzji czwartego tomu Sagi chciałbym zaznaczyć, że jestem absolutnym fanem tej serii – pomysłowej, błyskotliwej, bezpośredniej, a zarazem zabawnej i wciągającej tak, jak żaden inny tytuł przychodzący mi do głowy na przestrzeni ostatnich kilku lat. To prawdziwy fenomen na komiksowym rynku, a czwarty album zbiorczy wydany w Polsce przez Muchę w pełni to udowadnia. O żadnej zniżce formy duetu Vaughan/Staples nie ma mowy… a wręcz przeciwnie – seria nabiera jeszcze większych rumieńców. W tym miejscu można by się zastanawiać, co takiego Brian K. Vaughan może zafundować czytelnikom, aby im zaskoczyć i utrzymać świeżość serii. Autor Y-greka udowadnia jednak, że inspiracji nie trzeba wcale szukać daleko – wystarczy pójść ścieżką sprawdzoną przy okazji tomów wcześniejszych i sięgnąć do prozy życia pary wychowującej małe dziecko. Po raz kolejny okazuje się, że mamy do czynienia z niezgłębioną wręcz skarbnicą, z której można czerpać gotowe motywy, sceny czy dialogi. Tym razem wszystko kręci się wokół zaczynającego się tlić konfliktu między Alaną a Marko… a idzie jak zwykle o rzeczy proste: przytłoczenie prozą życia, poszukiwanie jakiegoś ubarwienia, odreagowania frustracji, itd. Po raz kolejny autorzy pokazują niesamowity zmysł obserwacji, gdy chodzi o oddanie dynamiki związku dwojga ludzi. To chyba jednak z największych zalet Sagi, a zarazem przyczyna jej niezwykłej popularności. Mimo całej niezwykłości, a czasem wręcz dziwaczności świata przedstawionego, poruszane są tematy uniwersalne, z którymi bez trudu jest w stanie zidentyfikować się każdy, kto choćby dotknął sytuacji takich, jak życie w trwałym związku, wychowanie dzieci, relacje z teściami, zmęczenie nudną pracą, itd. Historia małej Hazel i jej rodziny nie wymaga kulturowego kontekstu – jest bezpośrednia i łatwa do zrozumienia. A to, że niektóre postacie mają rogi lub skrzydła, to, że wokół pełno robotów z telewizorami zamiast głów, łowców nagród wyglądających jak hybryda człowieka i pająka lub małych foczek w ogrodniczkach wywijających halabardami? To tylko czyni ten komiks jeszcze fajniejszym. Saga nie byłaby jednak Sagą, gdyby nie znakomite postacie drugo– i trzecioplanowe. Nie brakuje tego i w czwartym tomie zbiorczym. Zdecydowanie najwięcej miejsca znajduje się dla Księcia Robota IV (i jego potomka), ale pojawiają się też nowi bohaterowie. Widać znakomite zbalansowanie między wątkami kontynuowanymi, rozwiązywanymi/kończonymi i nowowprowadzanymi (choć mam świadomość, że w kontekście poszczególnych wydań zbiorczych może się ono przedstawiać nieco inaczej, niż z perspektywy regularnej serii zeszytowej). Dość powiedzieć, że Vaughan nie daje się nudzić… tak czytelnikom, jak i swoim bohaterom. W przypadku warstwy graficznej także nie ma absolutnie żadnych niespodzianek. Styl Fiony Staples jest równie znakomity, co rozpoznawalny. Duże, ekspresyjne kadry, wyraziste kolory, rozmyte tła bez tuszowanej kreski i charakterystyczna stylistyka – specjalnie nie ma nad czym się rozwodzić, Staples to obecnie komiksowa ekstraklasa. Po prostu.

49


Kiedyś, przy okazji pisania o jakimś zupełnie niezwiązanym tytule wspomniałem, że niezmiernie ciężko recenzuje się kolejne woluminy z wielotomowych serii. Zwykle jednak można liczyć albo na mniej lub bardziej zamknięte łuki fabularne, albo na lepsze lub gorsze historie, zmieniających się scenarzystów/rysowników itp. Z Sagą jest znacznie trudniej. Nie dość, że ekipa twórców się nie zmienia, nie dość, że brak tu wyraźnego podziału na zamknięte w tomach historie, to jeszcze w dodatku poziom całej serii nie spada poniżej bardzo wysoko zawieszonej poprzeczki. A więc: drogi czytelniku, jeśli jakimś cudem jeszcze się z komiksem duetu Vaughan/ Staples nie zetknąłeś, to mam Ci do przekazania jedną, jedyną rzecz. Skończ czytać te wypociny i szoruj chybcikiem do sklepu po komiks, a najlepiej po wszystkie cztery. Bardzo prawdopodobne, że Saga okaże się być najlepszą rzeczą, jaką czytałeś od dawna. Jeśli zaś poprzednie tomy znasz, to wiedz, że tom czwarty w niczym poprzednikom nie ustępuje, a momentami jest nawet lepszy, niż choćby tom poprzedni. Ale przecież Ty i tak przeczytasz, prawda? Dziękuję, skończyłem. Idę czekać na tom piąty… jesień już niedługo. Tytuł: Saga. Tom czwarty Autorzy: Brian K. Vaughan (scenariusz), Fiona Staples (rysunki) Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 152 ISBN: 978-83-61319-67-2

50


RZUĆ WSZYSTKO I CHODŹ... NA PTAKI Anna Szumacher

Sięgając po książkę o ptakach z pewnością nie oczekujemy wykładów z malarstwa polskiego, informacji o agencie Jamesie Bondzie, wspomnień z obozów koncentracyjnych, czy też opisu wierzeń ludowych, związanych z jaskółkami zimującymi w wodnych głębinach. Tymczasem w tej książce znajdziemy to wszystko. Ponieważ Dwanaście srok za ogon to nie jest książka o ptakach. A może jednak? Stanisław Łubieński, autor recenzowanej pozycji, nie jest ornitologiem. Jak sam siebie określa, jest zaawansowanym amatorem w ptasim temacie. Krótko mówiąc, jest ptasiarzem. W swojej książce Dwanaście srok za ogon opisuje hobby, jakim jest obserwowanie, śledzenie, poznawanie, badanie, podpatrywanie czy tropienie ptaków. I robi to w sposób, który zaczaruje każdego. Tytułowe dwanaście srok odpowiada dwunastu rozdziałom książki. Na 165 stronach Łubieński zamieszcza teksty, będące same w sobie małymi arcydziełami literatury. Znajdziecie tu felietony i eseje, wspomnienia i reportaże, przedruki i wpisy z dziennika, a nawet recenzję naukową. Wrzucenie do jednego worka tylu form literackich może wydawać się ryzykowne, ale Stanisław Łubieński jest prawdziwym czarodziejem słowa, pokazuje, że nie tylko świetnie czuje się w tak odmiennych formach, ale też potrafi wykorzystać ich najmocniejsze strony, by opowiedzieć o tym, co go fascynuje. Każdy, kto sięgnie po Dwanaście srok za ogon nieodmiennie przejdzie przez etap rozbawienia, wzruszenia, smutku, grozy i zaszokowania, ponieważ historie, opowiadane przez Łubieńskiego, zawsze kryją w sobie jakiś element emocjonalny. Książka zaczyna się od ukazania, jak zaczęło się skrzydlate hobby autora, by płynnie przejść do rozważań na temat malarstwa polskiego*, twórczości Kapuścińskiego, czy światowej kinematografii i jej bliskich związków z ornitologią. A kiedy już się wsiąknie w ptasią opowieść, w tej dziwnej, pociętej fabule pojawiają się zupełnie inne nuty. Liryczne opisy porannego obserwowania żurawi na bagnach przechodzą gwałtownie w zapiski z łapania i obrączkowania ptaków, rozważania o poszukiwaniu grobu ornitologa Friedricha Tischlera, tudzież wspomnienia z ratowania wróbli podczas rewitalizacji warszawskich bloków. Łubieński pisze również o „jednostce chorobowej”, jaką jest wręcz patologiczna potrzeba obserwowania ptaków w najmniej odpowiednich momentach, a także o więźniach, którzy nawet zamknięci w obozie koncentracyjnym nie zaprzestali badania ptaków. Dwanaście srok za ogon to opowieść o ludziach, którzy już dawno odeszli, i o tych, którzy każdego dnia wciąż walczą o pojedyncze gniazdo i pisklę. O pasjonatach, którzy potrafią rzucić wszystko i przejechać kilkaset kilometrów z powodu plotki o widzianym gdzieś rzadkim gatunku „skrzydlatego wędrowca”. Ale przede wszystkim jest to historia o ptakach, bo to one są bohaterami tej dziwnej, niecodziennej, ale jakże cudownie magicznej książki. Łubieński pokazuje czytelnikom niezwy-

51


kły, bogaty świat, który potrafi zawrócić w głowie, ale jednocześnie jest kruchy i tak łatwy do zniszczenia. I mówi po prostu: nie niszczcie przyrody, bo jest zbyt wspaniała i zbyt potrzebna. Bo bez niej nie będzie też nas. Pod grabem kręci się para zięb: ona bura, on kolorowy, z szarym kapturem. W bluszczu przy płocie buszuje czarny jak noc kos i objada jesienne jeszcze owoce. Sikorki kłócą się w koronach drzew, a nic w całym lesie nie potrafi się tak kłócić, jak sikorki. Ze spróchniałego słupka bacznie obserwuje otoczenie upstrzona brązowymi zygzakami pokrzywnica, błyskając w słońcu metalową obrączką na nodze. A z Afryki, trzeci rok z rzędu do tej samej budki, przyleciały muchołówki żałobne. Ten czarno-biały i ważący kilkanaście gramów ptaszek wygląda niepozornie, a jednak jest największym asasynem w okolicy; wiedzą o tym wszystkie lokalne dzięcioły, starannie unikające spotkania z wędrownym maleństwem. Te obce, które nieopatrznie zapędzą się na tereny łowieckie muchołówki, szybko się przekonają, w czyjej „dzielnicy” się znalazły. Dostaną wcale nie metaforycznie w dziób od ptaka kilkakrotnie mniejszego od nich i jest to widok, którego nie da się zapomnieć. Wystarczy wyjrzeć przez okno, usiąść na tarasie, by odkryć zupełnie inny, jakże bogaty świat. Hitchcock (również wspomniany w książce, a jakże!) byłby zachwycony wiedząc, że ptaki są wszędzie. Wystarczy tylko popatrzeć w górę, a potem człowiek nawet się nie obejrzy, kiedy rzuca wszystko, by… Tytuł: Dwanaście srok za ogon Autor: Stanisław Łubieński Wydawnictwo: Czarne Data wydania: 24 lutego 2016 Liczba stron: 208 ISBN: 9788380492356 * Nie, wcale nie mam na pulpicie komputera obrazu z żurawiami Chełmońskiego, wydaje wam się.

52


POWIEW ŚWIEŻOŚCI W FANTASY Magdalena Ishtar Szczepocka

Okładkowy pitch każe nam zapomnieć o Jerzym i smoku, sir Lancelocie i rycerskich opowieściach. Przewrotnie, bo te najstarsze źródła fascynacji średniowiecznym rycerstwem, leżące wszak u źródeł fantasy, są prominentnie obecne na kartach Czerwonego rycerza. Choć muszę przyznać, że udała się Cameronowi sztuka niemal niewykonalna, a mianowicie odświeżenie tych ogranych motywów z pomocą sporej dawki realizmu opartego na solidnej wiedzy historycznej. Nie bez powodu, autor jest w końcu wykształconym historykiem, ex-zawodowym żołnierzem i pasjonatem rekonstrukcji historycznej. A ponadto, nie jest to wbrew pozorom debiut, a jedynie pierwsza wycieczka na terytorium fantastyki doświadczonego autora powieści historycznych, Christiana Gordona Camerona. Co nie znaczy, że nie znajdziecie tu podobieństw do bardziej współczesnych serii fantasy. Mnie nasunęła się zwłaszcza epokowa Czarna kompania Glena Cooka, który pierwszy wprowadził do fantasy brutalny realizm wojny, opowiedzianej z perspektywy kompanii najemników zamiast błędnych rycerzy i wybrańców losu. Epicki rozmach i znawstwo, z jakim Cameron kreśli swoje intrygi i wojny stawia Czerwonego rycerza na równi z bardziej współczesną Malaziańską księgą poległych Stevena Eriksona. Wielość punktów widzenia składających się na bogatą i rozwibrowaną detalami wizję świata przedstawionego kojarzyć się może z Pieśnią lodu i ognia George’a R.R. Martina. Pod wieloma względami wyjątkowy, a mimo to wiarygodny psychologicznie główny bohater, realia dworskie czy nietuzinkowy system magii przypominają natomiast Skrytobójcę Robin Hobb. Wyjątkowość świata przedstawionego Czerwonego rycerza, powtarzającego pozornie najbardziej utarty schemat powoływania do istnienia światów fantasy, leży w nietypowym rozłożeniu akcentów i bardzo współczesnym, rewizjonistycznym czasem ujęciu. Owszem, jest to wizja średniowiecznej Europy wzbogaconej o magiczny komponent i zagrożenie ze strony mitycznych bestii. Ale obyczaje, wierzenia, feudalne relacje społeczne, dworskie życie, sztuka wojenna, oddane są znacznie wierniej realiom historycznym, niż przyzwyczaili nas autorzy gatunku, dodając poczucia namacalności i kompletności świata. Szczególnie rzuca się w oczy kompetencja i osobiste doświadczenie autora, kiedy idzie o średniowieczną sztukę wojenną. Dawno już nie czytałam tak dobrze, plastycznie i zrozumiale napisanych scen batalistycznych. Od poziomu pojedynków, małych potyczek, zasadzek, zwiadu i polowań, przez niuanse średniowiecznych oblężeń, po epickie bitwy z szarżami ciężkiej jazdy, czyta się Camerona z zapartym tchem i bez wysiłku. Opisana w Czerwonym rycerzu wojna została przemyślana i przeprowadzona do satysfakcjonującej konkluzji bezbłędnie, nie zapominając o niczym, od spraw logistycznych, taborów, zaopatrzenia, przez charakterystyczną formację oddziałów, uzbrojenie i służbę pomocniczą, po znaczenie morale, dynamikę wojskowych relacji interpersonalnych i łańcuch dowodzenia.

53


System magii, wypracowany przez Camerona na potrzeby powieści, opiera się na hermetycznych tradycjach i mnemotechnice Pałacu Pamięci, spopularyzowanej ostatnio przez serial BBC Sherlock, ale znanej od czasów starożytnych. Nie jest to zabieg przypadkowy, a raczej przykład na erudycję autora, zważywszy, że już Giordano Bruno powiązał mnemotechnikę z wiedzą hermetyczną i astrologiczną. System ten, operując znanymi symbolami i wyrazistymi obrazami pobudza wyobraźnię bez zasypywania nas zmyślonymi technikaliami i sztucznym językiem. Niezwykle rzadka decyzja o zachowaniu, tak istotnej dla kultury średniowiecza, religii katolickiej, z rozbudowaną liturgią i zakonami, zarówno jako ośrodkami wiedzy, jak i militarnej i feudalnej władzy, skutkuje wierniejszym obrazem średniowiecznej mentalności i kultury. Daje także sposobność wprowadzenia, jako istotnego tropu, konfliktu między oficjalną religią i utrzymującymi się pozostałościami pogańskich wierzeń. Świetnie też wygrywa autor tarcia między dogmą religijną a, wymagającymi biskupiej dyspensy, praktykami hermetycznymi. Trop nieoczekiwanych odkryć mistycznych podważających oficjalną wykładnię kościoła i prosty podział na dobrą i złą magię zdecydowanie nadaje powieści głębi. Bardzo spodobała mi się także zniuansowana wizja Dziczy, daleka od czarno–białego schematu rodem z naiwnych baśni i wczesnego fantasy. Przeciwnicy stający do walki z dość wiernie, jak widzicie, odmalowanym średniowiecznym rycerstwem, zakonami i hermetykami, to wcale nie bezmyślna tłuszcza potworów, czy odrażająca i dość już oklepana horda tolkienowskich orków. Najbardziej fantastyczny komponent świata Czerwonego rycerza to zróżnicowany ekosystem magicznych gatunków zwierząt, rozumnych ras człekokształtnych i plemion ludzkich. Oszczędnie dawkowane informacje na temat poszczególnych owianych legendą ras przeciwników pobudzają wyobraźnię i mam nadzieję, że kolejne części serii dadzą nam okazję lepiej poznać Dzicz. Dowódcą jest co prawda potężny mag, który zapomniał już prawie, co znaczy być człowiekiem i terroryzuje swych sojuszników niemal jak Sauron, nie planuje jednak władzy nad światem, a próbuje dopomóc, jak mniema, słusznej sprawie. Dzicz bowiem walczy z rozrastającym się królestwem ludzi o przetrwanie, utracone terytorium i zasoby. Prezentowany z perspektywy zbiegłego niewolnika (często zapominamy, że niewolnictwo funkcjonowało w średniowieczu, choć na stosunkowo niewielką skalę) sposób życia jednego z plemion Dziczy, przywodzi na myśl etnograficzne zapisy z wypraw badawczych do odległych zakątków świata i zupełnie nieoczekiwanie wprowadza refleksję postkolonialną. Oto bowiem z prosperującą kulturą Europy zderza się w zupełnym niezrozumieniu kultura bardziej pierwotna i prymitywna w warstwie materialnej, choć niepozbawiona przecież wartości, egalitarna i akceptująca. Najbardziej jednak zaskakuje i podkreśla moralną szarość z pozoru ostrego podziału stron wątek Jacków, uciekających do Dziczy buntowników i pańszczyźnianych chłopów, którzy niczym Robin Hood walczą partyzanckimi metodami z oficjalną władzą w imię uciskanych niższych warstw społecznych i religii swoich przodków. Nie zapomnijmy jednak w tym epickim rozmachu o skali mikro, ponieważ to, co czyni Czerwonego rycerza tak przyjemnym w lekturze, jest w dużej mierze kreacja poszczególnych postaci. Nawet jeśli jest ich zaskakująco dużo, niektóre nakreślone jedynie pobieżnie i szkicowo, bez wyjątku niemal przejawiają indywidualność, przykuwają uwagę i budzą naszą sympatię. Bardzo cieszy mnie zwłaszcza znacząca rola kobiecych postaci, zaprezentowanych barwnie i zajmująco, zróżnicowanych, silnych i niezależnych, mimo z pozoru patriarchalnej struktury społecznej. Najbardziej jednak charyzmatyczny pozostaje tytułowy Czerwony Rycerz, młody dowódca kompani najemników, przystojny, szarmanc-

54


ki, wysoko urodzony, starannie wykształcony i biegły zarówno w strategii, jak i walce bezpośredniej, a przy tym obdarzony znacznym magicznym potencjałem, szaleńczo odważny, budzący lojalność i oddanie podwładnych. Owiany aurą tajemnicy, nie zdradzający swojego nazwiska banita i bękart, mimo młodego wieku zaprawiony w licznych bojach cynik. Brzmi jak receptura na Mary Sue? Na szczęście nic z tych rzeczy. Dzięki narracji z perspektywy samego protagonisty poznajemy cenę, jaką płaci za swój sukces, towarzyszące mu mimo pozornej nonszalancji strach, niepewność i rozpaczliwy brak doświadczenia. Głęboka gorycz i młodzieńczo zapalczywy bunt wobec niezależnych od siebie okoliczności, które, jego zdaniem, skazały go na bycie czarnym charakterem, jeśli nie Antychrystem, i zapalczywa chęć przełamania narzuconej mu z zewnątrz wizji przyszłości i decydowania o sobie. Wiele z dobrze strzeżonych tajemnic Czerwonego Rycerza pozostało ledwie zasugerowanych i czekam z niecierpliwością na kolejne tomy by sprawdzić, czy moje domysły okażą się słuszne. Tytuł: Czerwony rycerz Autor: Miles Cameron Tłumacz: Maria Gębicka-Frąc Wydawca: Mag Data wydania: 2016 Liczba stron: 864 ISBN 978-83-7480-630-5

55


HOTELOWE PERYPETIE Magdalena Golec

W moje ręce trafiła kolejna książka Johna Irvinga, którego prozę zdążyłam już bardzo polubić. Nie przeszkadza mi powtarzalność, używanie tych samych rekwizytów. Zawsze znajduję w niej coś, co w danej chwili do mnie przemawia, skłania do zamyślenia, czy trafia w jakąś wrażliwą nutę. Tym razem autor zabiera nas do hotelu i możecie być pewni, że będzie nietypowo i emocjonalnie. Hotel New Hampshire to opowieść o losach rodziny Berrych. Rozpoczyna się ona od historii romansu rodziców. Win Berry i Mary Bates poznali się w wieku dziewiętnastu lat, kiedy to latem trzydziestego dziewiątego roku zostali pracownikami sezonowymi w pensjonacie Aburthnot-Na-Przymorzu. To tam się pokochali i zdecydowali rozpocząć wspólną podróż przez życie. A potem? Potem, jak zwykle, raz było pod górę, raz z górki. Stopniowo na świat przychodziły dzieci: Frank, Franny, John (narrator), Lilly i Jajo. W ich wychowaniu aktywny udział brał dziadek, trener Bob. Swoją rolę odegrały też zwierzęta domowe: niedźwiedź Stan Maine vel Żarł oraz pierdzący, ale kochający labrador Smutek, którego imię niejednokrotnie nabiera symbolicznego znaczenia, wkradając się, w najmniej oczekiwanych momentach, w życie familii. Członkowie klanu Berrych wplątują się w zwariowane sytuacje, dotykają ich dramaty, ale nie brakuje też chwil radosnych. Na swojej drodze spotykają przeróżnych ludzi: sportowców, skrzywdzone kobiety, prostytutki, radykałów, którzy w mniejszym lub większym stopniu wpływają na ich dalsze dzieje. Jak to zwykle bywa w książkach Irvinga, tak i tutaj nie brakuje barwnych postaci, jak chociażby Win żyjący w czasie przyszłym, którego wizje stworzenia wspaniałego hotelu nadają kierunek życiu całej rodziny. Mary niezmiennie lojalna mężowi, cierpliwie porządkująca rzeczywistość wywróconą przez niego do góry nogami. Frank, homoseksualista, rodzinny ekonomista i wyznawca sekty totalnej odmowy. Franny najbardziej hałaśliwa, przebojowa, ale i najsilniejsza wewnętrznie z całej rodziny, odważnie biorąca odpowiedzialność za swoje czyny. John podnoszący sztangi, by nie poczuć się nigdy więcej bezradnym. Malutka i skryta Lilly, usilnie próbująca „rosnąć”. Susie o niedźwiedziej duszy, czy Freud drugi, wiedeński Żyd, idealista i pierwszy właściciel Stana Maine. Postacie powieści mogą wydawać się niektórym zbyt ekscentryczne, dziwaczne, wydarzenia zanadto zwariowane i całkowicie nierealne, a całość nadmiernie przesycona erotyzmem. I co z tego, jak powiedziałby trener Bob. Takie są właśnie cechy charakterystyczne Irvinga, dzięki którym potrafi stworzyć wspaniałą opowieść. Jego pisarstwo jest niezwykle obrazowe, pełne wrażeń, emocji i barw. Niczym prawdziwy gawędziarz wciąga czytelnika w stworzony przez siebie świat. Umiejętnie żonglując przesadą, absurdem, humorem i ironią przekazuje prawdy, być może oczywiste, ale do których nie zawsze łatwo się zastosować, a czasem w ogóle są nieuświadamiane. Łatwo oceniamy innych, przyklejając im przeróżne etykietki, np. cudak, odludek, zboczony

56


homo, zapominając, że każdy z nas ma swoje własne, mniejsze czy większe, dziwactwa. Różnimy się, ale jednocześnie jesteśmy tacy sami. Wszyscy poszukujemy w życiu szczęścia, miłości, bliskości, nikogo nie omijają problemy i, tak jak widać w Hotelu..., zawsze kiedyś przychodzi czas, gdy musimy poradzić sobie ze stratą, z bolesnymi doświadczeniami, dogadać się ze sobą i światem, czy zrozumieć targające nami uczucia. Nie raz, i nie dwa, możemy się przekonać, że prawdziwe życie potrafi być nieprzewidywalne i bardziej zaskakujące, niż to opisane w książkach. W tle perypetii rodzinnych zobaczyć można małomiasteczkową, amerykańską społeczność oraz Wiedeń lat pięćdziesiątych. Tu i tam przemykają uwagi o antysemityzmie, drugiej wojnie światowej, radykałach chcących zmieniać świat, w ich mniemaniu na lepsze, bez względu na koszty, albo o literaturze. Jednak głównym tematem przewijającym się przez całą powieść jest gwałt. Zarówno, jeśli chodzi o podejście otoczenia do tego wydarzenia, jak i reakcję samych pokrzywdzonych. Wszystko zależy od osobowości kobiety, jej stosunku do życia i od bliskich osób. Wagę tych ostatnich autor często podkreśla. Nie tylko jako pomoc w poradzeniu sobie z trudnym przeżyciem, ale tak ogólnie. Dla bliskich jesteśmy normalni, nawet jeśli na zewnątrz inni mówią o nas inaczej. To oni pozwalają nam utrzymać się na powierzchni w tym zwariowanym świecie, wiernie przy nas trwają, akceptują oraz dzielą nasze smutki i radości. Pewnie już domyślacie się, że powieść wywołuje w człowieku cały wachlarz emocji. Raz wzbudza uśmiech, by za chwilę zasmucić, albo zezłościć. Hotel... to przykład literatury, która nie pozostawia czytelnika obojętnym, a dzięki temu na dłużej zapada w pamięci. Mnie zostawiła z pozytywnymi odczuciami, może dlatego, że los nie oszczędzał rodziny Berrych, a mimo to, za każdym razem, udawało im się wstać i iść do przodu. Z pewnością zawdzięczają to trenerowi Bobowi i jego radosnemu fatalizmowi, zgodnie z którym nieszczęścia, nieuchronność niektórych rzeczy wcale nie musi odbierać życiu radości, marzeń, zapału i energii. Bo czemuż przejmować się czymś, czego nie można zmienić? Tak już jest i koniec. Myślę, że to całkiem dobre podejście do życia i mogę się z nim utożsamiać. A przynajmniej częściowo. Ta rodzinna maksyma osadza się na wierze, że szczęśliwe zakończenia nigdy się nie zdarzają. Ja wolę wierzyć, że jednak czasem się pojawiają. Może tę moją postawę cechuje naiwność, albo nadmierny optymizm. A może nie. Nieważne. Jest po prostu moja. Wydaje mi się, że podobne przesłanie wyłania się z tej książki – by radzić sobie z życiem na swój własny sposób, nie zważając na to, co mówią inni, być sobą oraz mieć nadzieję, że zawsze będzie przy nas bliska osoba, ktoś, kto nas zrozumie. Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć nam wszystkim, byśmy mijali zdrowi otwarte okna. Tytuł: Hotel New Hampshire Autor: John Irving Tłumacz: Michał Kłobukowski Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: marzec 2016 Liczba stron: 560 ISBN: 978-83-8069-273-2

57


NIEŚLUBNE DZIECKO ŻONY ASTRONAUTY I MATRIKSA Magdalena Ishtar Szczepocka Łuna za mgłą stanowi dla mnie dowód na to, że choroba postmodernistyczna dosięgnęła i fantastyki: trudno dziś napisać coś oryginalnego w science fiction, bo przecież wszystko już było. Z dekadami filmów, komiksów i powieści gigantów gatunku dominującymi naszą zbiorową wyobraźnię, z jednej strony z łatwością chwytamy nawet najbardziej filozoficzne koncepty, z drugiej jednak nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Taki właśnie los przypadł, sprawnie przecież napisanej, powieści Dębskiego. Buduje na podwalinach wypracowanych choćby przez Philipa K. Dicka, sprawnie operuje przez lata kinematografii wypracowanymi obrazami, może i sprawia pewną przyjemność, ale nie zachwyca. Centralny dla powieści wątek Współistnienia, jako całkowicie obcej formy życia, nie rozumiejącej ani ludzkiej indywidualności, ani emocji, ani percepcji czasu i przestrzeni, niestety, nie zostaje satysfakcjonująco rozwinięty. Zamiast absolutnej obcości, jak w Solaris Lema czy Ślepowidzeniu Wattsa, dostajemy sztampowy motyw z Inwazji porywaczy ciał, albo serialu V, czy Żony astronauty właśnie. Rozprzestrzeniających się zgodnie z zasadami memetyki niewidzialnych władców umysłów, infekujących zarówno sieci komputerowe jak i umysły ludzi, skuszonych niejasnymi obietnicami poczucia wspólnoty. Telepatyczne konwersacje, czy raczej kuszenia osobników opierających się włączeniu do roju, zamiast stanowić najciekawsze partie książki, nużą repetytywnością i pustym wielosłowiem. Na pierwszą część książki, opisującą ponowne zetknięcie z pozoru pokonanej chmury świadomej informacji, czyli Współistnienia z ludzkością, składa się kalejdoskopowa mieszanka urywanych narracji, jako żywo przypominająca zawrotny montaż postmodernistycznych filmów typu Requiem dla snu, inspirowanych poetyką MTV. W przeciwieństwie do Światła cieni, opisującego pierwszy kontakt i zmagania kapitana Vaybara, do którego odniesienia wręcz natarczywie powtarzają się na stronach recenzowanej powieści, w kontynuacji autor postanowił, zapewne dla uzyskania bardziej epickiej skali, nie skupiać się na losach jednego bohatera. W efekcie przemaszerowuje przed naszymi oczami cała parada mniej lub bardziej niedookreślonych epizodycznych postaci, które giną, nim zdążymy zbytnio się do nich przywiązać. Być może zabieg to celowy, by przybliżyć czytelnikom perspektywę obojętnego na losy jednostki umysłu roju, ale owocuje głównie irytacją. Rzuca się też w oczy nieobecność znaczących kobiecych postaci, te kilka kobiet które się pojawiają, sprowadzonych zostaje do roli obiektów seksualnych. Dalsze części powieści opisują już realia postapokaliptycznej egzystencji niedobitków ludzkiej rasy kilkadziesiąt lat po zwycięstwie Współistnienia, atomowej dewastacji Ziemi, odcięciu komunikacji z koloniami a nawet bazami w Układzie Słonecznym. Kolejne części nazwane odpowiednio eremita, rycerz i renegat, ukazują z perspektywy tych postaci walkę o przetrwanie na Księżycu, Marsie i w niesprecyzowanej bazie orbitalnej. Archetypiczne role odsyłają nie bez powodu do wielokrotnie eksploatowanego tropu nowego średniowiecza, do którego degeneruje się ludzka cywilizacja

58


w następstwie kataklizmu. Zaskakująco szybko, bo w niecałe trzydzieści lat, wyłaniają się ascetyczne zakony religijne, skomplikowane struktury feudalne i rycerski etos. Barwnej mieszanki dopełniają znajome tropy z filmów o zombie, tu wykorzystane w obrazowaniu relacji ostatnich wolnych do nosicieli Współistnienia, czy też, jak ich określa jeden z bohaterów – mułów. W czwartej części mamy też dość wysilony wątek monstrualnego macierzyństwa, mocno zadłużony zarówno u przywołanej w tytule Żony astronauty, jak i jej znacznie lepszego pierwowzoru – Dziecka Rosemary. Obiecany w tytule drugi protoplasta Łuny za mgłą, Matriks, choć równie dobrze mogłabym przywołać tu na przykład Incepcję, wyłania się w pełni dopiero w końcowej części książki, ale nie będę chyba osamotniona we wrażeniu, że zabieg to ani oryginalny, ani zaskakujący. Zamiast wywołać metafizyczny niemal zawrót głowy, jak się to udawało na przykład przywołanemu już Dickowi, czy prowokować krytyczną refleksję i wyostrzać świadomość, jak dajmy na to Lem, konkluzja Dębskiego razi z daleka przewidywalnością i uproszczeniem, nie pozostawia też ani grama niedopowiedzenia. Odnoszę wręcz wrażenie, że taka koda w duchu Lewisa Carrolla, krytykowana swego czasu przez J.R.R. Tolkiena jako lenistwo intelektualne i kpienie z czytelnika, służy tu za wygodne usprawiedliwienie, zwalniające autora z odpowiedzialności za spójność i logiczność jego wizji. Tytuł: Łuna za mgłą Autor: Rafał Dębski Wydawca: Rebis Data wydania: 2016 Liczba stron: 265 ISBN 978-83-7818-766-0

59


SOAP OPERA XXII WIEKU Marcin Knyszyński Księżyc mocno rozczarował ludzkość. Od kiedy przestał być obiektem kultu i tajemniczym obiektem na niebie, a ludzie poznali jego prawdziwą naturę oraz funkcję, jaką pełni wobec naszej planety, przymierzanie się do podróży na niego było tylko kwestią czasu. Popkultura fantazjowała o jego bogatych zasobach, miastach, które można zbudować i cywilizacji, którą można utworzyć. Rzeczywistość mocno zweryfikowała te marzenia. Lata 70te pokazały, że podróże na Księżyc to tylko walka o prestiż, idiotyczne napinanie zimnowojennych muskułów, a sama Luna to o wiele bardziej surowa i kosztowna pani, niż mogłoby się wydawać. Dlatego zasiedlenie Księżyca na razie pozostaje cały czas bardziej w sferze fiction niż science. A ostatnio literacko na Księżyc wybrał się twórca fantastyki, który do tej pory mocno stąpał po Ziemi – Ian McDonald. Pierwsza część zaplanowanej dylogii Luna zabiera nas na Księżyc, w środek wydarzeń dziejących się na przełomie XXI i XXII wieku w specyficznie urządzonym systemie społecznym. Pięć rodów, reprezentujących pięć krajów, pięć specjalizacji gwarantujących zdobywanie i pomnażanie bogactwa, Pięć Smoków – korporacji wręcz wyjętych z podręczników austriackiej szkoły ekonomicznej. Jako czytelnicy dołączamy do akcji w szczególnym momencie. Nad układem wzajemnych powiązań pomiędzy rodzinami, polegającym na siatce mieszanych, kontraktowych małżeństw, unosi się duch zmiany. Najstarsi przedstawiciele rodzin, pamiętający jeszcze matkę Ziemię, kurczowo trzymają się steru, czując za plecami oddech następnego pokolenia, kierowanego własnymi, jakże odmiennymi pobudkami, wymuszonymi przez realia i brak bagażu ziemskich doświadczeń. Założycielka Piątego Smoka, najmłodszej korporacji, nestorka brazylijskiego rodu Cortów, Adriana Corta, jest już u schyłku życia, toczona przez nieuleczalną chorobę. Najstarszy syn Rafael, formalny następca boryka się z małżeńskimi problemami (dwie żony, pochodzące z konkurencyjnych rodów, które trzyma kontrakt a nie miłość, to nie w kij dmuchał), drugi w kolejce Lucas kombinuje jakby tu wyprzedzić brata, trzecia, ich siostra Ariel, (jedna z najciekawszych gwiazd w plejadzie bohaterów Luny) idzie własną, pozornie oderwaną od rodowych zależności, ścieżką. A wszystko zaczyna się na imprezie z okazji przyjęcia najmłodszego członka rodziny w krąg korporacyjnego świata dorosłych. Rafael jest obiektem zamachu, który na szczęście zostaje udaremniony przez przypadkowo zatrudnioną, nowo przybyłą z Ziemi amerykankę Marinę Calzaghe. „Na szczęście” – bo ta niepowiązana z żadną rodziną bohaterka to najciekawsza i najbardziej „ludzka” postać w książce. I od tej pory wydarzenia już tylko przyspieszają powodując, że Luna: Nów absorbuje nas czytelniczo w mocnym, równym stopniu do ostatniej strony. Historia brazylijskiej rodziny Corta, jej powiązań z pozostałymi rodami, zależności i tajemnice odkrywane w trakcie lektury, sugerują, że mamy do czynienia z brazylijską telenowelą w kosmosie. Mnogość bohaterów, epizodyczność i zdawkowość w budowie ich wewnętrznych charakterystyk (wyjątkiem jest Adriana Corta, której motywacje, psychika i historia jest przedstawiona szczegółowo

60


w rozdziałach, funkcjonujących praktycznie jako samodzielne opowiadania) powodują, że Luna: Nów nawiązuje równie mocno do klasycznej science–fiction. Głównym bohaterem jest Księżyc a nie jego mieszkańcy. Jest to środowisko ekstremalnie niegościnne, wystawiające na próbę wszelkie normy obyczajowe charakteryzujące cywilizację na Ziemi. Odpowiednik Dzikiego Zachodu przeniesiony do XXII wieku, gdzie skrajnie surowy świat i ciągła walka o przetrwanie determinują specyficzne zależności społeczne. Cywilizacja, która powstała nie mogła powstać inna, bo Księżyc na to nie pozwolił. Otóż społeczeństwo księżycowe u McDonalda to wizja z mokrego snu Ayn Rand i perfekcyjna realizacja idei powszechnego anarchokapitalizmu. Podstawowe fundamenty prawne, na których opiera się cywilizacja Luny, to brak rządu, brak prawa karnego, istnienie tylko prawa cywilnego, które im zawiera mniej paragrafów, tym lepiej. Wszystko ma swoją cenę, rynkową wartość ustaloną w najczystszy sposób, bo definicyjnie racjonalny, oparty tylko na grze popytu i podaży. I to dosłownie wszystko, począwszy od racjonowanego powietrza, do którego masz prawo pod warunkiem, że twoje konto w banku ma wolne środki, a skończywszy na szczegółowo zakontraktowanych i opłaconych stosunkach międzyludzkich. Nie istnieją żadne zbrodnie ani jakakolwiek sprawiedliwość, ponieważ wszystko (skoro jest negocjowalne) można sprowadzić do ekonomicznego zarządzania, do korporacyjno-prawnych zapisów w umowach. I tylko owe umowy, formalne dokumenty definiują wszystkie aspekty otaczającego świata. W tak powstałym świecie, gdzie bezlitosny darwinizm cywilizacyjny jest nieuniknioną koniecznością, dochodzi do konfliktu pokoleń. Starsi, zakotwiczeni jeszcze mentalnie na Starej Ziemi, mówią o honorze rodu, o znaczeniu i konieczności vendetty, o dumie i honorze, o raju, który kiedyś może zaistnieć na Księżycu. Młodsi, pozbawieni tych złudzeń, nie mówią już o rodzinach. Według nich nie ma już rodzin, są korporacje. Duma i honor nie dadzą powietrza, nie wyżywią nikogo, otwarta wojna i vendetta zniszczą wszystko i nic nie zbudują. Są nieopłacalne – a opłacalność właśnie jest słowem– kluczem na Lunie. Raju nie będzie, nie ma na to szans. Należy znaleźć proste i ekonomiczne sposoby na przeżycie w piekle. Luna: Nów nie jest ani najlepszą książką Iana McDonalda (tutaj, może mocno sentymentalnie, stawiam nadal na Rzekę Bogów), ani najlepszą książką SF wydaną u nas w 2016 roku. To prosta i rozrywkowa, ale i dająca czasem do myślenia fantastyczna lektura. I szkoda, że na drugi tom czekać musimy aż do końca roku. Luna: Nów przyciągnęła mnie ponownie do fantastyki, z którą w ostatnim czasie było mi lekko nie po drodze. I za to, już z zupełnie moich subiektywnych powodów, należy jej się dodatkowy plus. Tytuł: Luna: Nów Autor: Ian McDonald Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz Wydawca: MAG Data wydania: Kwiecień 2016 Liczba stron: 370 ISBN: 9788374806442

61


TRZECIE SPOTKANIE Z ROLANDEM Mirosław Gołuński

Marek Orłowski pisze bardzo regularnie, w ciągu niespełna dwóch lat obdarzając czytelników trzecim tomem przygód Czarnego Rycerza, Rolanda de Montferrat. Jesteśmy również świadkami głębokiej ewolucji powieściowej fabuły. I to na kilku poziomach. Zacznijmy jednak od początku. Wydane wcześniej dwa tomy Samotnego krzyżowca można śmiało zaliczyć do bardzo popularnego w Polsce w ostatnich latach subgatunku historical fantasy. W dobrze osadzoną w epoce krucjat fabułę (dokładniej w kluczowy jej moment tuż po klęsce pod Hittinem w 1187 roku i utratę przez chrześcijan Jerozolimy) został wpleciony fantastyczny wątek (choć nieźle uzasadniony dobrze opisanymi przez historyków legendami) strzeżonego przez templariuszy skarbu, którym jest ni mniej nie więcej tylko Arka Przymierza. W powieści ma ona być zapłatą dla słynnych asasynów za zabicie największego zagrożenia dla chrześcijaństwa, Saladyna. Czarny Rycerz, co prawda, nie jest zakonnikiem, ale blisko z nimi współpracuje i zostaje poproszony o pomoc w dostarczeniu przesyłki do siedziby nizarytów. Przygody związane z tą wyprawą stanowią pierwszy, a jej konsekwencje drugi tom powieści. Powieść nie zachwyciła, ale trzeba oddać solidne przygotowanie historyczne fabuły i – co w polskiej literaturze niezmiernie rzadkie – przedstawia templariuszy w dobrym świetle (a ci nigdy nie mieli dobrej prasy, a od czasu ukazywania się kolejnych część kultowej gry Assassin’s Creed jest jeszcze gorzej). W Czasie przepowiedni z dotychczasowych bohaterów zostaje tylko Czarny Rycerz i – kto wie, czy nie ważniejszy – jego niezwykły miecz. Roland w zakończeniu drugiej części powieści został zmuszony do wkroczenia w zespół skał, który okazał się portalem do… No właśnie, tu zaczynają się moje wątpliwości. Według autora do świata równoległego, ale jakoś mnie to, przyznaję, do końca nie przekonuje. Najprościej można by przyjąć, że przeniósł się w czasie do epoki, w której jest oczekiwany jako zbawca, co zostało zapisane w tajemnych księgach, które potrafią odczytać jedynie nieliczni magowie. Przy okazji trafia w środek konfliktu między władcą Miasta Stu Wież, Wazamarem i panem Królestwa Dwurzecza, Sarbonipalem. Obaj władcy są despotami, obaj mają na swe usługi potężnych magów (szybko okazuje się, że są oni braćmi), w grę wchodzą również potężne i lubujące się w ludzkiej krwi demony. Rzucony w ten magiczny świat bohater zachowuje się jak prawy chrześcijański rycerz, czyli wyklina demony, zabija skrytobójców (a to przypadkiem, a to tuzin naraz), chroni kobiety (z różnym zresztą powodzeniem, choć powodzenie u nich ma – jak najbardziej) i za wszelką cenę chce wrócić do swojego świata. Prawdziwe kłopoty zaczynają się, gdy jedna z tych kobiet okazuje się być żoną Wazamara, mającego stereotypowo wschodnie podejście do kobiet, zwłaszcza gdy jest ona jego główną i bardzo piękną żoną. Tajni agenci strony przeciwnej, lepiej od władcy Miasta Stu Wież

62


zdający sobie sprawę z mocy Czarnego Rycerza, również nie próżnują. A wojna została już przez Sarbonipala postanowiona i zbliża się wielkimi krokami. Na pozór więc zgrabna historia fantasy o wojnie, miłości, demonach i przeznaczeniu. Czemu więc się czepiam? Po pierwsze imion władców i relacji historyczno–geograficznych. Może jestem nadto wymagający, ale jeśli mamy pozostać w świecie historical fantasy to zamierzchła przeszłość jest sprawdzalna i inteligentnego czytelnika wprawia w dysonans poznawczy, zwłaszcza w obliczu zapowiadanego tomu IV. Otóż Wazamar to imię chorezmijskie, a jego posiadacze zasiadali na tronie tego państwa mniej więcej w III i IV wieku n.e. (i Miasto Stu Wież od biedy można z tym połączyć). Dwurzecze niedwuznacznie wskazuje na Babilon, zaś imię Sarbonipala odsyła do biblijnego Sardanapala, potężnego władcy Asyrii z VI wieku p.n.e. Mamy więc zaledwie 900 lat rozrzutu. Gdyby był to świat równoległy, to albo należało większą uwagę poświęcić odtwarzaniu jego historii, albo, idąc za wzorem Lewisa czy Kaya, zmienić nazwy i imiona tak dalece, by nikt nie miał wątpliwości, że to naprawdę inny, choć równie pustynny świat. Drugim zgrzytem w moich oczach obniżającym poziom powieści jest sama postać Czarnego Rycerza. Nie lubię postaci, które zawsze się odnajdą, jeśli popełnią błąd, to nigdy nie są temu winne, a w sytuacjach krytycznych zawsze sobie świetnie poradzą, jeszcze uchronią ukochaną, która wpatrzona jest w nich jak w obrazek. Wiem, że literatura ma funkcje kompensacyjne, ale o takich postaciach młode pokolenia mówi Mary Sue… Niemniej, jako prawdziwie kompulsywny czytelnik będę czekał na tom czwarty, bo ma się w nim pojawić najsłynniejszy popkulturowy bohater wypraw krzyżowych, Ryszard Lwie Serce – może zostaną mi wynagrodzone wątpliwości, które z pewną nieśmiałością tutaj roztoczyłem. Tytuł: Samotny krzyżowiec. Czas przepowiedni Autor: Marek Orłowski Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Rok Wydania: 2016 Liczba stron: 522 ISBN: 978-83-64185-78-6

63


HISTORYCZNA DESPERACJA Hubert Przybylski Bo czasem jest tak, że człek sobie siądzie i zacznie dumać. Jedni dumają o dolnej części pleców niejakiej Maryny*, inni o tym, co by było, gdyby było inaczej, niż było, lub jest obecnie. Wbrew pragnieniom niektórych z Was, skupimy się teraz na tej drugiej grupie osób. Bo wśród nich byli tacy, którzy te swoje dumania zapisali na papierze. A po cóż, spytacie się, oni to zrobili? A różnie z tym bywało. Jedni ku uciesze gawiedzi, inni dla nabicia kabzy, jeszcze inni, by zmusić siebie i/lub innych do myślenia, a tamci, to, proszę ja Was, musieli dać upust szalejącym w nim frustracjom i w ogóle. Jaki by nie był powód, jednym z najczęstszych tematów, które były podejmowane, było dywagowanie na temat przegranych. Czy można ich było uniknąć? A jeśli tak, to czy w ogóle coś by to zmieniło i czy cena ewentualnej zmiany nie byłaby zbyt wysoka? W tym samym duchu Marcin Ciszewski napisał swoją sztandarową sagę – cyklwojna.pl – którego najnowszą część, Kapitana Jamroza, zamierzam Wam dziś przybliżyć. Ale zanim co, należy Wam się mała kropelka wiedzy historycznej. Najstarszym alternatywno–historycznym dywagantem**, którego ludzkość pamięta, był niejaki Tytus Liwiusz, który w IX księdze swojego wiekopomnego dzieła, Ab Urbe condita, zastanawiał się, co by było, gdyby Aleksander Wielki zamiast na wschód, ruszył podbijać zachód***. Najsłynniejszym – na pewno Winston Churchill ze swoim esejem Gdyby Lee nie wygrał bitwy pod Gettysburgiem****. Spośród zagranicznych pisarzy fantastycznych, wspomnieć trzeba o guru Alka, czyli Philipie K. Dicku, o Harrym Turtledove, któremu anglojęzyczni fani nadali tytuł Mistrza Alternatywnej Historii i na pewno o jednym z moich najbardziej ulubionych – S. M. Stirlingu. Dwa najczęściej podejmowane tematy przez zagranicznych twórców to: „Co by było, gdyby Konfederaci wygrali”***** i „Co by było, gdyby wygrał Hitler”. A co my mamy, spytacie? O, jako że przez ostatnie dwieście kilkadziesiąt lat dość często i dość mocno przegrywaliśmy, i to z bardzo poważnymi skutkami, to pewnie pod względem stosunku powstałych alternatywnych historii do ogółu powstającej fantastyki jesteśmy w ścisłej światowej czołówce. Zainteresowanych początkami tego gatunku w polskiej fantastyce odsyłam do opracowania Śniąc o potędze Agnieszki Haskiej i Jerzego Stachowicza, w kwestii współczesnej prozy pozwolę sobie wymienić tylko kilka z nazwisk – Edward Redliński, Marcin Wolski, Jacek Dukaj, Jacek Inglot, Romek Pawlak – a to dosłownie sam szpic czubka wierzchołka góry lodowej polskich twórców alternatywnych historii. Jak się pewnie domyślacie, tematem najczęściej podejmowanym przez naszych twórców jest „A co by było, gdyby Polska nie przegrała”. Często w wersji rozszerzonej „A przynajmniej nie aż tak bardzo”. I właśnie w tej rozszerzonej wersji tematem zajął się Marcin Ciszewski. cyklwojna.pl jest prowadzony kilkutorowo. Kapitan Jamróz jest bezpośrednią kontynuacją www.1944.waw.pl i skupia się na dalszych wątkach żołnierzy Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego (później z dopiskiem „Armii Krajowej”), którzy po wrześniu 1939 roku zostali w kraju, aby walczyć z okupantami. Po śmierci poprzedniego dowódcy, który zginął w trakcie powstania

64


warszawskiego, zmuszają oni do objęcia dowództwa porucznika Jamroza. Ten, pełen wątpliwości nie tylko co do własnych sił i umiejętności, ale przede wszystkim względem sensu dalszej walki i prób zmiany historii tłumionych przez słaby polski rząd, wciąż tkwiący głowami w 1939 roku, i sojuszników, którzy dużo biorą, a mało dają w zamian, oraz będąc pod presją ścigających ich agentów Stalina, decyduje się na krok ekstremalny. Koniec proszenia o pomoc****** sojuszników, koniec z dyplomacją, konwenansami i konwencjami, koniec z honorem na polu walki. Dość czekania na cud. To nie będzie misja wysokiego ryzyka. To będzie misja samobójcza. Tylko czy w jej wyniku Polska wreszcie będzie wolna? Saga ma od samego początku grono swoich gorących przeciwników. Zwłaszcza pierwszy tom cyklu, który jest wyśmiewany przez zawodowych żołnierzy i stawiany za wzór najbardziej nieprawdopodobnego opisu jednostki wojskowej. Ale mnie to, że Ciszewski stworzył „wręcz karykaturalną strukturę dowodzenia oddziału”, jakoś mało obchodzi. Bo to nie jest podręcznik dowodzenia dla mundurowych słuchaczy Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. To military fiction, po naszemu – fantastyka militarna, w której to, czy w czasie walki dwie osoby dadzą radę zapewnić łączność całemu batalionowi, jest rzeczą najmniej ważną. Ktoś, kto sięga po taką literaturę, chce dostać wciągającą fabułę, mrożącą krew w żyłach akcję, bohaterskie czyny, trupy w przeróżnej postaci******* i patos serwowany wiadrami********, na zmianę z krwią. I Marcin Ciszewski swoim czytelnikom to wszystko zapewnia. W idealnych proporcjach. Ale poza akcją jest też inny aspekt tego cyklu – dywagacje nad tym, czy w ogóle da się zmienić przyszłość. W www.1939.com.pl autor pokazał, jak naiwne może być myślenie dzisiejszych ludzi. „Ech, gdybyśmy mieli we wrześniu ‚39 dwadzieścia Abramsów, to Hitlera byśmy do Atlantyku pognali, a Stalina do Japonii”. Tia... To, że obecna technika wojskowa, nawet polska, góruje nad szczytowymi osiągnięciami techniki niemieckiej armii z 1939 roku, nie oznacza, że kilkuset ludzi z najnowocześniejszym wyposażeniem wystarczy, żeby obronić cały kraj*********. Nie bez współpracy z ludźmi z tamtego czasu. A ta, byłaby praktycznie niemożliwa. Kropla naszej współczesności nie zmieniłaby z trzy sekundy mentalności tamtych kadr dowódczych, nie naprawiłaby błędów naczelnego wodza i sztabu głównego, ich ślepej wiary w niemożliwe (i niechciane) do dotrzymania umowy i sojusze, a zwycięstwo na małym odcinku frontu nie spowodowałoby nagle, że żołnierze na całym froncie zaczęliby tłuc Niemców jak bohaterowie Czterech pancernych i psa. Jednak otrzeźwienie, które zafundował swoim bohaterom, i nam, Ciszewski na początku cyklu, nie wystarcza. Bo przecież skoro nie można zrobić czegoś na ogromną skalę, to można spróbować na ciut mniejszą. Przecież gdybyśmy wygrali powstanie warszawskie, to rząd londyński miałby możliwość powrotu do kraju i Sowieci nie mogliby tak bezkarnie wprowadzać rządów PKWN, jak to miało miejsce w naszej historii. Moglibyśmy zawrzeć nowe umowy z sojusznikami, tym razem wręcz handlowe, dużo łatwiejsze dla nich do dotrzymania. Ale Ciszewski znowu wylewa nam balię lodowatej wody za kołnierz. Że kiedy nasi bohaterowie będą działali, to niby wszyscy inni będą siedzieli i się patrzyli, a potem grzecznie dostosują się do wprowadzonych przez nas zmian? Że historia będzie stała w miejscu? Nie ma tak lekko. Wrogowie i sojusznicy nie są głupi, głusi i ślepi. Zareagują i spróbują z nowych zmiennych w równaniu wyprowadzić taki wynik, jaki im najbardziej będzie odpowiadał. I tylko im. I to jest najlepsza rzecz, jaką daje nam Ciszewski. Mówi: Opamiętajcie się! Co z tego, że to fantastyka. Myślenie życzeniowe nigdzie was nie zaprowadzi. Zmiany, jakie można by w ten sposób wprowadzić, są drobnostką, mało znaczącym pyłkiem w globalnej, wielowymiarowej pajęczynie zależności. Pomyślcie lepiej, jak grupka zwykłych ludzi, choć z przyszłości, ale pozbawionych jakichkolwiek wpływów politycznych i pieniędzy, może w realnym stopniu wpłynąć na świat. W r e a l n y m s t o p n i u. Trzeba zatrząść całością. Bo tylko w ten sposób można spróbować coś wywalczyć. A na to odpowiedź jest jedna. Już wiecie jaka?

65


I na tym przerwę, nie chcę Wam zepsuć przyjemności z odkrycia tego, jaki to plan Ciszewski wsadził w głowę Jamrozowi. Moja ocena Kapitana Jamroza, jak i poprzednich części cyklu, ma „9” z przodu. Tym razem równe 9,25/10. Nie dość, że to kapitalna military fiction, to jeszcze jest to kapitalna military fiction z pobudzającym wyobraźnię materiałem do samodzielnego przemyślenia. I jeśli czegokolwiek żałuję po jej lekturze, to tylko tego, że się tak szybko skończyła. Bo cóż znaczą dwie zarwane noce, kiedy mogłem sobie wreszcie od serca pogdybać i podywagować... Zresztą, będę to robił, aż ukaże się kolejna książka z cyklu, z pewnością równie ciekawa i dobra. Tytuł: Kapitan Jamróz Autor: Marcin Ciszewski Wydawca: WAR BOOK Data wydania: 16.03.2016 Liczba stron: 336 (w tym troszkę reklam) ISBN: 978-83-645-2349-6

* A kto oglądał jedynego słusznego Janosika, ten wie, że kto jak kto, ale Maryna miała na czym siedzieć. Jak to mówią u mnie na wsi – „Niezłe podwórko. Jest gdzie furę zawrócić”. ** Dywagant, znaczy taki ktoś, kto normalnie zdrowo dywaguje. *** W sumie, biorąc pod uwagę to, jak bardzo Tytys Liwiusz był rzymsko-stronniczy, jego dywagacje powinny nosić podtytuł Jak wielki łomot Rzym spuściłby Aleksandrowi Wielkiemu, gdyby ten zacząłby Rzymowi podskakiwać. Co, biorąc pod uwagę, w jakim stopniu wydawane w starożytnym Rzymie dzieła historyczne miały znaczenie propagandowe, wcale nie dziwi. Goebbels, Sowieci, czy nasi współcześni spece od tej dziedziny prania ludziom mózgów mogliby się w tej kwestii sporo od Rzymian nauczyć. Wspominałem Wam kiedyś o tak dobrze opisanych przez rzymskich kronikarzy zniszczeniach Rzymu, dokonanych przez barbarzyńskich Wizygotów w 410 i Wandalów w 455, a których to zniszczeń tak naprawdę nie było? Cóż, historia wyłudzeń odszkodowań wcale nie zaczęła się w Renesansie... **** W oryginale – If Lee Had NOT Won the Battle of Gettysburg. Dla słabiej znających historię wojny secesyjnej – Lee nie wygrał bitwy pod Gettysburgiem. Ten żartobliwy esej przedstawia fikcyjną analizę historyka z alternatywnej rzeczywistości, w której Lee tę bitwę wygrał. Churchill napisał go w krytycznym okresie swojego życia, w latach trzydziestych, kiedy to na kilka lat został dość skutecznie odsunięty i odizolowany od władzy. ***** T emat ten, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, jest najbardziej popularny wśród autorów wywodzących się z południa Stanów Zjednoczonych Ameryki. ****** A w sumie to bardziej lizania ich zadków. ******* P oza żywymi trupami, ofkors. ******** N a ciepło i zimno! ********* Myślę, że nawet cały nuklearny lotniskowiec z dodatkami i Kirkiem Douglasem za sterem by nam nie pomógł.

66


W RODZINIE KAŻDY ZGINIE Marek Adamkiewicz Jason Aaron jest twórcą naprawdę wszechstronnym. Pisywał scenariusze do kilku, dosyć różnych tematycznie serii. Posiada doświadczenie zarówno w komiksie superbohaterskim (X-Men), kosmiczno-przygodowym (Star Wars), jak i, w końcu, w bardziej niezależnym, niewpasowanym w ramy żadnego uniwersum. To on jest autorem niedawno wydanych na polskim rynku i dobrze przyjętych przez fanów Bękartów z Południa i Skalpu. Nic więc dziwnego, że wydawcy chcą iść za ciosem. Ludzie Gniewu, bo o nich mowa, to historia przepełniona przemocą, traktująca o krwawych losach pewnej amerykańskiej rodziny. Przed wieloma laty Isom Rath zabił człowieka. Poszło o stadko owiec, a wydarzenie mocno odbiło się na dalszych losach rodu. Zawiązany wówczas krąg przemocy, zacieśniał się z każdym kolejnym pokoleniem. Wiele lat później, Ira Rath, potomek Isoma, trudni się pracą płatnego zabójcy. Nie ma litości, skrupułów, ani zahamowań. Jeśli istnieje jakieś zlecenie, którego nie podejmą się inni, Ira na pewno je wykona. Jednak kolejna praca, której musi się podjąć, nie jest taka jak inne, może też drastycznie wpłynąć na dalsze losy całego klanu. Niemniej, by została zakończona, przelane musi zostać niezmierzone morze krwi. Już od pierwszy stron Ludzi Gniewu widać, że scenarzysta nie będzie stronił od dosłownego pokazywania przemocy. I faktycznie, wraz z kolejnymi rozdziałami, zostajemy coraz bardziej zanurzani w zdegenerowany świat płatnych zabójców, chorych relacji rodzinnych i mafijnych porachunków. To tytuł wyłącznie dla czytelnika dojrzałego, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Na jego kartach znajdziemy sceny mocno kontrowersyjne, jak chociażby zabójstwo niemowlaka czy strzelanie do zwierząt. Brutalność i moralna degrengolada bohaterów są jednak istotną składową tej historii, bez nich całość nie miałaby odpowiedniej siły rażenia. Wyraźnie wyczuwalny na kolejnych kartach dzieła Aarona i Garneya jest swoisty fatalizm. Czegokolwiek by nie spróbowali bohaterowie i jakiego wyjścia by nie wybrali, nie znajdują łatwego rozwiązania dla żadnego z problemów, przed którymi stoją. Wszystkie drogi prowadzą ku potępieniu, co jest wyraźną analogią do greckich tragedii. Tym razem jednak, dramat skrojony jest na miarę naszych czasów. Główni aktorzy tego widowiska zmierzają ku smutnemu finałowi z hukiem, w otoczeniu wystrzeliwanych pocisków. Królują cynizm, pogarda i brak poszanowania dla życia. Nastrój jest wyjątkowo ponury, choć motywacje niektórych bohaterów pozwalają podejrzewać, że może się tu znaleźć miejsce dla wątłego płomyczka nadziei, przynajmniej dla niektórych. Scenarzysta duża wagę przywiązuje do ukazania zwichrowanych rodzinnych relacji. W konfrontacji Iry i Rubena Rathów na pierwszy plan wysuwa się właśnie rodzina. Co znamienne, nie ma tu żadnych cieplejszych emocji, jest tylko gniew, niezrozumienie i nienawiść. Bohaterowie są ludźmi, którzy nie umieją dojść do żadnego porozumienia, co więcej, nie chcą w ogóle takowego szukać. Jednak, summa summarum, więzy krwi mają swoje znaczenie, a w sy-

67


tuacji zagrożenia honor rodziny i szczątkowe poczucie odpowiedzialności wychodzą ostatecznie na wierzch. Ilustracje Rona Garneya są odpowiednio ostre, widać też sporą dbałość o szczegóły. Artysta zwraca dużo uwagi na dalszy plan, a rysunki są przejrzyste i wyczerpujące. Dobrze rozrysowane są sceny akcji – dynamizm i brutalność aż kipią z kolejnych prac. Płynności lektury sprzyja dosyć różnorodne kadrowanie. Gdy trzeba, otrzymamy większy plan, najczęściej jednak mamy do czynienie z czterema, pięcioma kadrami na stronę, co w zupełności wystarcza do sprawnego zilustrowania tej mrocznej historii. Wszystko zależy od potrzeby chwili, Garney jednak doskonale wyczuwa scenariuszowe niuanse i ilustruje je w sposób bardzo zadowalający i efektowny. Ludzie Gniewu to komiks wyjątkowo specyficzny, nie dla każdego. Przyjemność z jego lektury znajdą zwłaszcza czytelnicy dojrzali, którzy całą zawartą tu brutalność będą potrafili zamknąć w cudzysłowie i docenią zaprezentowaną konwencję. Dyskusyjną kwestią jest natomiast to, czy całość niesie z sobą jakikolwiek morał. Choć na dobra sprawę – czy jest on tu w ogóle potrzebny? 7/10 Tytuł: Ludzie Gniewu Autorzy: Jason Aaron (scenariusz), Ron Garney (rysunki) Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Mucha Comics Data wydania: kwiecień 2016 Liczba stron: 136 ISBN: 978-83-61319-68-9

68


WSZYSTKIE ŚWIATY OLGI Anna Szumacher

Rzadko mi się zdarza, bym po przeczytaniu książki zwyczajnie nie wiedziała, co o niej napisać. Pierwsze wrażenie po lekturze Olgi i ostów to: dobra, niepokojąca i dziwna. Uznałam, że jak się prześpię z fabułą, to mi się rozjaśni w głowie i poukłada, co chcę napisać. To było dwa tygodnie temu, a ja nadal nie wiem, z której strony mam ugryźć tego osta… Myślę, że warto zacząć od tego, że Olga i osty Agnieszki Hałas nie jest książką złą. Gdyby wspomniana autorka napisała złą książkę, nie byłoby problemu. Średniaki też recenzuje się łatwo i nie trzeba dodatkowo kopać leżącego. Ale Olga i osty nie daje się wcisnąć w zwyczajowe ramy oceniania. Historia opisana na kartach książki wbija się w mózg i drąży, i dręczy, jak przysłowiowy kolec, którego za nic nie da się wyciągnąć. To też opowieść, którą trudno zapomnieć. Oniryczna, poszarpana i miejscami mocno frapująca fabuła oraz bardzo dobry, ciekawy styl Agnieszki Hałas sprawiają, że zanim się spostrzeżemy, zostaniemy wciągnięci w historię jak w ciemny zaułek. I to znienacka, bo na początku nic nie zwiastuje pułapki, jaką zastawiła na nas twórczyni tej dziwacznej, literackiej chimery. No dobrze, tyle tytułem wstępu, teraz czas na uwagi. Przede wszystkim, co za emocjonalny sadysta napisał blurba na tylnej okładce? To, że na samym początku główna bohaterka, Olga Pańkowska, trafia do alternatywnej rzeczywistości i zostaje gospodynią czarodzieja, nie oznacza, że dostaniemy fantasy przygodowe, co może sugerować ten nieszczęsny opis. A jakby na tę książkę trafiło jakieś dziecko? – mam ochotę wrzasnąć. – Przecież to może być trauma na dobre kilka lat, na boga, no takich rzeczy nie robi się kotu. Kot, niezależnie od słów Szymborskiej, rzeczywiście istnieje w fabule i jego pokryta bliznami morda od czasu do czasu będzie się pojawiać w trakcie rozwoju fabuły. Tak samo jak próby samobójcze, śmierć bliskich, zmagania z rakiem, samotność, bezrobocie, niezrozumienie, problemy rodzinne, zdrada, problemy finansowe i złudna nadzieja, która z pewnością nie umiera tu ostatnia. Więc nie, to nie jest lekkie fantasy dla dzieci i młodzieży i czarodziej w chatce z krasnoludkami na pewno tego nie zmienia. Agnieszka Hałas, prowadząc nas przez fabułę to główną postacią Olgi, to nieco pobocznym, ale również bardzo ważnym dla rozwoju historii Dominikiem, to niezwykłymi i jakby nierzeczywistymi postaciami Piotra, Hannesa czy Królowej Ostów, opowiada historię surrealistyczną, głęboką i wielowymiarową. Te przymiotniki można by mnożyć, jednak tak naprawdę chodzi o to, że symbolizm wszystkich światów Olgi mówi o czymś bardzo ważnym. O nas. O ludziach. O naszych problemach, uczuciach i emocjach, z którymi często nie umiemy sobie poradzić. Czytanie książki Agnieszki Hałas jest jak rozdrapywanie swędzącej rany. Niby wiemy, że będzie boleć, krwawić i goić się w nieskończoność, ale z jakiegoś powodu nie możemy przestać. Kiedy więc skończycie czytać Olgę i osty,

69


odstawicie ją na półkę z poczuciem niejakiej ulgi, ale też pewnością, że to lektura, do której bez wątpienia będziecie wracać. Bo to kawał bardzo porządnie napisanej historii ukrytej pod równie wspaniałą okładką (choć niektórzy na nią właśnie narzekają). Cóż, wiadomo, że o gustach… ale gdybym kiedyś miała szczęście napisać tak dobrą książkę, chciałabym dostać równie znakomitą okładkę. Tytuł: Olga i osty Autor: Agnieszka Hałas Wydawca: W.A.B Data wydania: 2 marca 2016 Liczba stron: 412 ISBN 978-83-280-2195-2

70


CZŁOWIEK W OBLICZU WRÓŻBY Magdalena Golec

Amélie Nothomb kojarzyła mi się głównie z książką Z pokorą i uniżeniem, na który to tytuł natrafiłam w czasie poszukiwań literatury poświęconej kulturze japońskiej. Do czasu, kiedy przypadkiem, całkiem niedawno, dostała się w moje ręce jej Podróż zimowa, nieszablonowa historia znajomości pracownika elektrowni i pięknej Astrolab. Spodobał mi się sposób, w jaki autorka snuła opowieść, nie tylko miłosną. Kiedy zatem dowiedziałam się, że zostanie wydana jej nowa powieść, Zbrodnia hrabiego Neville’a, bez wahania po nią sięgnęłam. Sześćdziesięcioośmioletni Henryk Neville pochodzi ze starego belgijskiego arystokratycznego rodu. Jest to mężczyzna wrażliwy, dystyngowany, przepełnia go poczucie obowiązku i honor nakazujący szacunek dla gości, w których zabawianiu osiągnął prawdziwe mistrzostwo. Organizowane przez niego przyjęcia ogrodowe osiągnęły status najważniejszego wydarzenia towarzyskiego w Ardenach. Niestety, nie może pochwalić się równie wspaniałymi sukcesami na polu finansowym. Jego rodzina zbankrutowała, a tym samym została zmuszona do sprzedaży rodzinnego zamku Pluvier. Oczywiście, hrabia zamierza zrobić to z godnością, organizując najlepsze, pożegnalne garden party w swojej karierze. Nie będzie jednak tak łatwo i spokojnie. Przygotowania do imprezy zakłóci mu najmłodsza córka Sérieuse, po którą będzie musiał udać się do wróżki. Niemały zamęt wprowadzi także przepowiednia, zgodnie z którą na przyjęciu hrabiego ktoś zostanie zamordowany. Zbrodnia na przyjęciu? Myśl o popełnieniu takiego faux pas przyprawiła Neville’a o prawdziwą grozę. Jednakże w niniejszej książce nie tyle chodzi o morderstwo, co o samą wróżbę, na niej opiera się cała fabuła. Czy przeznaczenie istnieje? Czy nasz los, a przynajmniej niektóre wydarzenia, są z góry zaplanowane? A może to wiara w usłyszane słowa sprawia, że stają się one samospełniającym się proroctwem? Myślę, że dla autorki najważniejsze było ukazanie podatności na wpływy innych i uleganie sugestii. Jak zrobisz to czy tamto, to wtedy dopiero będziesz cool, albo będę Cię kochać. Dzięki tej margarynie spadnie Twój cholesterol. Tylko ten zapach zapewni Ci wianek dziewcząt dookoła. Daruj sobie, i tak nie dasz rady, nic z Twoich wysiłków nie wyjdzie. Nie żyjemy w pustce, otaczają nas ludzie, zarzucani jesteśmy mnóstwem informacji, ale wszystko zależy od naszego podejścia. Albo będziemy bezkrytycznie wszystko przyjmować jako jedyną prawdę, albo użyjemy swojego mózgu i chwilę się zastanowimy. Akcja opowieści rozgrywa się w roku 2014. Mimo, że pojawiają się elementy jednoznacznie wskazujące na czasy współczesne, to momentami nie mogłam pozbyć się wrażenia zatrzymania w innej epoce. Nothomb stworzyła nastrój przenikania się czasów, który doskonale wpisuje się w obraz arystokracji ukazany w książce. Widzimy środowisko ślepe na większe zmiany, tkwiące mentalnie w przeszłości, dbające jedynie o pozory i wizerunek. Mogą przymierać głodem, ale na zewnątrz będą chwalić się doskonałą figurą i organizować wykwintne przyjęcia. Choćby byli bankrutami, a ich życie pasmem porażek, to i tak będą rozpowiadali, że jest wspaniale. Wynika to

71


z przekonania, że jednym z obowiązków szlachcica jest sprawianie wrażenia osoby pogodnej, pełnej godności i żyjącej zgodnie z zasadami moralnymi. Stwarzanie odpowiednich pozorów jest tak istotne, że za ich pozbycie się, pokazanie rzeczywistości takiej, jaka jest naprawdę, można zostać wykluczonym z tego wykwintnego towarzystwa. Nieco dysharmonii w ten skostniały świat zaczynają wprowadzać nowe pokolenia. Przykładem może być Sérieuse, najmłodsza córka Neville’a, która zupełnie nie pasuje do obrazu radosnej, ułożonej młodej arystokratki. Jest ponura, małomówna, zniechęcona i zagubiona wewnętrznie. Nie potrafi odnaleźć się w przestarzałej roli potomka pokornego, które wszystko zawdzięcza urodzeniu, czyli rodzicom, a któremu ci rodzice nie poświęcają za wiele uwagi. Pragnie roli bardziej nowoczesnej, w której dziecko jest celem najwyższym, kimś ważnym, stojącym na pierwszym miejscu, komu okazuje się troskę, czułość i zainteresowanie. Zbrodnia... to opowieść krótka, ale oryginalna i wciągająca. Nieraz pojawiają się odniesienia do dawnych utworów literackich, bohaterowie są poważni, czasem nadmiernie patetyczni, wyczuwa się atmosferę elegancji oraz grzeczności. Niemniej jednak powagi tu brak, jest wręcz odwrotnie. Cała historia, zachowanie postaci, jawią się jako satyryczny obraz świata zaobserwowanego przez autorkę. Absurdalność postaw, kurczowe trzymanie się przestarzałych i pozbawionych sensu reguł, bezmyślne uleganie sugestii – to wszystko nie ogranicza się tylko do arystokracji, ale ma bardziej ogólne zastosowanie. W końcu niedorzeczność, głupotę czy ciasnotę umysłu widać dookoła w naszym codziennym życiu. Taka sytuacja nie napawa optymizmem, jednak w wydaniu Nothomb dostarcza dobrej zabawy. W prosty, może nawet minimalistyczny, ale interesujący, wypełniony ironią i humorem sposób, autorka przedstawia współczesne społeczeństwo. Ujęła mnie odrobina szaleństwa i spora dawka zwariowanego humoru, które z taką łatwością wplata w swoją opowieść. Jestem pewna, że sięgnę po kolejne jej książki, do czego i Was szczerze zachęcam. Tytuł: Zbrodnia hrabiego Neville’a Autor: Amélie Nothomb Tłumacz: Małgorzata Kozłowska Wydawca: Wydawnictwo Literackie Data wydania: 28.04.2016 Liczba stron: 112 ISBN: 978-83-08-06107-7

72


BO TO ZŁA WIEDŹMA BYŁA Anna Szumacher

Epickie fantasy, z rycerzami, smokami i wspaniałymi bohaterami, powoli odchodzi w niebyt. Zastępuje je fantastyka lokalna: zombie w Malborku, szamani z Torunia, magowie z Warszawy, czy egzorcyści spod Chełmna. Teraz do tej listy można z wielką przyjemnością dopisać krakowskich czarowników z najnowszej powieści Magdaleny Kubasiewicz Spalić wiedźmę. Przed naszymi oczami maluje się jednak Kraków alternatywny. Współczesna Polska zwana jest Polanią, stolicą państwa pozostaje Kraków, na Wawelu rządzi król, pod zamkiem mieszka smok, a główną bohaterką jest Pierwsza Czarownica Polanii, Sara Weronika Sokolska. Nie spodziewajcie się jednak miłej dziewuszki w pastelowych szatach, jak możemy sobie wyobrazić królewską magiczkę. Zamiast tego dostajemy wredne, charakterne babsko, które potrafi zaleźć za skórę praktycznie każdemu. Krótko mówiąc, to paskudna wiedźma. Jej obowiązkiem, jako Pierwszej Czarownicy, jest utrzymywanie porządku w kraju i radzenie sobie z różnymi, nadnaturalnymi problemami, które, na przykład, wypełzną gdzieś spod ziemi, bo w olbrzymiej części trafia się jej pomiot piekielny. Ewentualnie inne paskudztwa, pochodzące wprost z bajań i wierzeń ludowych. Sara Weronika, zwana Saniką, wykonuje żmudną i nudną pracę, ale mag na zamku bywa potrzebny. Szczególnie, kiedy do świata ludzi zaczynają się przesączać coraz większe hordy strzyg, zjaw i upiorów, po mieście krąży potężne i tajemnicze zło, a z samego Krakowa po kolei zaczynają znikać magiczne przedmioty, tworzące barierę ochronną między światem naszym i tym… innym. Spalić wiedźmę to nie historia o walce dobra ze złem, bo tu nie ma nikogo dobrego. Co nadciąga nad Kraków, jawi się piekłem w najczystszej postaci, ale i Sanika ma swoje za uszami. Posiada też dostęp do najgorszego rodzaju magii, demonów oraz smoka, i nie zawaha się ich użyć. Ponieważ dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że wygra ten, kto będzie grał bardziej nieczysto i znaczonymi kartami. Debiut Magdaleny Kubasiewicz okazuje się dziełem miejscami wręcz błyskotliwym. Należy zapamiętać nazwisko tej pisarki, bo za kilka lat może być trudno o jej autograf, takie kolejki pojawią się na jej spotkaniach autorskich. Jeśli więc ktoś będzie przejeżdżał przez Kraków, koniecznie złapcie ją teraz. A jak do Krakowa za daleko, warto skoczyć do najbliższej księgarni po egzemplarz powieści Spalić wiedźmę. Książka zapewnia udaną literacką wyprawę. Choć autorka dopiero stawia pierwsze kroki w świecie wydawniczym, prowadzi fabułę podstępnie i powoli, niczym doświadczona, wytrawna pajęczyca. Snuje swoją opowieść niepostrzeżenie i dokładnie – zanim czytelnik się obejrzy, nici sieci narracyjnej oplatają go tak gęsto, iż nie jest się w stanie oderwać od świetnej, wielowątkowej historii.

73


Krótko mówiąc, Spalić wiedźmę wyrasta na lekturą obowiązkową; nie tylko dla wielbicieli fantastyki. To po prostu świetna książka. Tytuł: Spalić wiedźmę Autor: Magdalena Kubasiewicz Wydawnictwo: Genius Creations Data wydania: 15 grudnia 2015 Liczba stron: 300 ISBN: 9788379950300

74



76


77


78


79




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.