Szortal na wynos (nr37) styczen 2016

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Agata Sienkiewicz, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński, Anna Szumacher, Magdalena Szczepocka DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Dawid Wiktorski, Michał Wróblewski Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Weronika Dobrowolska, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Aleksandra Koścciukiewicz, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Weronika Dobrowolska http://misia-smutaska.deviantart.com/ https://www.facebook.com/misia.smutaska WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Stary Rok nie poddał się bez walki, odszedł przy wtórze huku fajerwerków i choć do końca poskąpił nam zimy, pożegnał się prezentem najmilszym z możliwych: zimowym numerem specjalnym Szortalu Na Wynos. Nie pożałował ten, kto pobrał, otrzymując nie tylko namiastkę najzimniejszej pory roku w postaci pięknych grafik, lecz również szorty najwyższych lotów. Nazwiska takie jak Rafał Dębski, Andrzej W. Sawicki czy Sebastian Uznański mówią same za siebie. Nowy Rok nadszedł z siarczystym przytupem, wreszcie przyniósł zimę we własnej osobie. Co prawda, jeszcze nie taką białą, puchatą lecz na tyle mroźną by zdołała zmusić do założenia czapek i szalików nawet najbardziej odpornych na chłód. Zeszklił się drobny śnieżek na drogach, rozległo echo porannego skrobania szyb samochodowych. Bałwana jeszcze nie ulepisz, chyba że z rozmrożonego błota, lecz być może już niedługo właściwy budulec pojawi się w nadmiarze. W oczekiwaniu na to, przedstawiamy zimny jak lód numer styczniowy. Będzie się można zapoznać z kolejnym utworem Sebastiana Uznańskiego. Pierwszą tegoroczną szortalową publikacją, niewątpliwie jednak zawładnął Marcin Jamiołkowski – nie ma nic prostszego, jak przeczytać numer do końca i dowiedzieć się, czemu. Będzie to rok zmian. Szykujemy ich kilka. Chcemy by Szortal był jeszcze piękniejszy i atrakcyjniejszy. O jednej nowości, tej związanej z publikacją wybranego opowiadania w antologii papierowej, wspomniałem przy okazji zimowego numeru specjalnego – szczegóły niebawem. Drugą nowość przedstawiamy już teraz, świeży jak przebiśnieg „nawynosowy” cykl konkursowy. Nazwaliśmy go „Na Deser”. Wspominałem już o Marcinie Jamiołkowskim? Nie będę spojlerował, klikajcie, klikajcie, odpowiedź znajdziecie bez problemu. Będzie jeszcze jedna zmiana, ogólno „nawynosowa”. Ale o tym, póki co, sza! No, dość już tych tajemnic. Rok 2016 na Szortalu uznajemy za otwarty. Marek „terebka” Ścieszek

4


SZORTOWNIA

Bułgarski smok Mateusz Skrzyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Końcowe rozstrzygnięcie Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Październikowa Maria Magdalena Izabella Gaudyńska . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mister Uniwersum Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dziewczynka i Bobołaki Sebastian Uznański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czerwone Wierchy Joanna Adamczuk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Żaba Anna Wołosiak-Tomaszewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

STUSŁÓWKA

Tempokleptoman Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Władza Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bezsenność w bloku Magdalena Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pierwszy Justyna Szczepańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ostatni więzień Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Śmierć Szarlatana Izabela Kawa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sisyphos Aiolides Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

SUBIEKTYWNIE

Niższa półka Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dysku spokojny, dysku wesoły Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pisać każdy może Rafał Sala, Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Lektura obowiązkowa Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Słowiańscy bogowie Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dresden nr 6 Hubert Stelmach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kingowskie opowieści Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sarmaci w kosmosie Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Poprawny, poprawna. Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Droga Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kod Himmlera Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jutro będzie piekło Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Co słychać u bohaterów Okupu krwi? Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . Epigenetyczna regulacja Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gdy otwierają się Grobowce Czasu… Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . Wahania nastrojów, czyli Na dwoje babka wróżyła Hubert Przybylski . . . . . Mówią kobiety Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ten chłopiec jest dziewczynką Anna Szumacher . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O trudnych powrotach Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Matki, żony i kochanki w kosmosie Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Baśnie tysiąca i jednej nocy W ponowoczesnej formie Mirosław Gołuński . . Najtrudniejszy pierwszy krok Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bohaterowie naszych czasów? Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

8 9 11 12 14 16 17 22 23 24 25 26 27 28 31 33 35 37 39 41 43 45 47 49 51 53 55 57 59 61 63 65 67 69 71 73 75

KOMIKS

Światy solarne Paweł Leśniewski (na podstawie powieści Jana Maszczyszyna) 77

KONKURS

Konkurs „Na Deser” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83

5


O grupie Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com PrzeTłumacze przetlumacze


Szortownia


BUŁGARSKI SMOK Mateusz Skrzyński Moja najlepsza przyjaciółka widzi rzeczy, które nie mogą istnieć. Mira od tygodni opowiada mi o wodnym smoku. Stworzeniu pochodzącym z Bułgarii, pół człowieku, pół rybie z karpim ogonem, piersiami i brodą. Twierdzi, że dotąd występowały w wodach Dunaju i pozostaje zagadką, jak ten przedostał się do Warty. Dobrze przestudiowała temat, dlatego wydaje się to jeszcze bardziej przerażające. Wpadła po uszy. Zupełna schizofrenia. Zwierzyła się właśnie mnie, bo łączy nas miłość. A to nie byle co. Siedzieliśmy na wale obserwując nurt wody. Smoki, a tym bardziej bułgarskie, z całą pewnością nie istnieją. Nie mogłem więc dojrzeć niczego niezwykłego. – Gdy karp osiąga wiek czterdziestu lat – tłumaczyła – wyrastają mu skrzydła i odtąd co noc w godzinie rusałek opuszcza rzekę. Tam, gdzie się pojawia, panuje susza. Nie padało od kilku tygodni. Matka skarżyła się, że na działce uschły pomidory. Mimo to braku opadów nie przypisywałbym interwencji sił nadprzyrodzonych, a raczej zmianom klimatycznym. – Musiałam ci go pokazać, Pess – kontynuowała. – Inaczej nigdy byś nie uwierzył. O pełnej godzinie, na samym środku rzeki, spod wody wyłonił się smukły kobiecy tułów. Smok spojrzał w naszą stronę. Spod gęstej, czarnej brody posłał nam obrzydliwy uśmiech. Pocierał palcami ciemne sutki na piersiach, jakby spoglądanie na Mirę sprawiało mu seksualną przyjemność. Chwyciłem kamień leżący na wale i cisnąłem z morderczą precyzją. Trafiłem smoka prosto w głowę. Wydał z siebie niezrozumiały gulgot, znikając pod taflą wody. Pozostał po nim tylko czerwony warkocz krwi, powolnie rozpuszczający się w drobnych falach Warty. Mirą targnęły drgawki. Trzęsła się z rękami i nogami skręconymi jak gałęzie uschniętego drzewa. Przytrzymując ją sprawdziłem, czy nie połknęła języka. Gdy wróciła do świadomości, zapytałem: – On ci to zrobił? Dlatego masz ataki? – Nie, Pess – odpowiedziała słabym głosem. – To tylko padaczka. Odetchnąłem z ulgą. Utrzymująca się fala upałów spowoduje, że Warta wyschnie. Smok przeniesie się w inne miejsce albo zdechnie pokonany własną bronią. Może nawet ktoś go znajdzie i spreparuje. Ale to już nie nasza sprawa.

8


KOŃCOWE ROZSTRZYGNIĘCIE Antoni Nowakowski – Chyba ulokowano tutaj centralę dowodzenia. – Fenrir rozejrzał się uważnie. Pokręcił głową. – Warto zajmować się tym złomem? Mam wrażenie – kontynuował z niesmakiem – że ten zakichany krążownik zaraz pójdzie na dno. Razem z nami. – Przecież doskonale pływamy. – Zachs z uwagą studiował plany okrętu. Ocalały w budynku położonym na przedmieściach. – Basen portowy jest płytki – ciągnął. – Kadłub osiądzie na dnie. Wspaniała jednostka! Mocno postukał w nisko zwieszoną metalową powałę. Odpowiedziało dźwięczne echo, poprzedzone tumanem kurzu. Fenrir i Zachs zgodnie kichnęli. – Nie rozumiem, czemu chcesz odrestaurować starą pozostałość po dawnych czasach. – Fenrir wyraźnie się skrzywił. – Kupa szmelcu… Do niczego nam się nie przyda. Mamy inne, ważniejsze zadania. Obaj niespodziewanie usłyszeli podniecone okrzyki. Reszta ekipy penetrowała dolne pokłady. Wyglądało na to, że grupa zwiadowcza znalazła coś naprawdę ciekawego. Może dotarła już do reaktora. Gąszcz grodzi tłumił przekaz, jednak głosy wyraźnie emanowały wielkim zadowoleniem. – Kupa szmelcu? – z irytacją powtórzył Zachs. – Po wodowaniu nikt już nie dokończył budowy. Zabrakło czasu. Jednak jest sprawny. Przez ekran czytnika przesuwały się szczegóły konstrukcji. Zachs wyregulował ostrość obrazu. – Potrzebujemy go dla celów strategicznych. Wielu okrętów… – ciągnął. – Nie mówimy o tym głośno, jednak zbliża się końcowe rozstrzygnięcie. Nadchodzi. Pokręcił głową. – Fenrir, dziwię się, że tego nie rozumiesz. – Nasilił głos. – Mam wrażenie, że chciałbyś żyć jak dawniej – pod ziemią, w tunelach, składach i schronach. Pragnie tego wielu… To się już nieodwołalnie skończyło. Wzrok Zachsa skierował się na wysokie przedmioty przed wypiętrzoną konstrukcją. Jeden górował nad resztą. – Musimy przetrwać, Fenrir. Trudne zadanie. – Szef ekipy ciężko westchnął. – To, zdaje się, jest fotel dowódcy? Stoi, co oczywiste, przed pulpitem kierowania. Wskazał największy postument. Kolejne pacnięcia wyzwoliły nowe obłoki pyłu. Zachs rozsiadł się wygodnie. – Wielu zadowala obecny stan – ciągnął suchym tonem. – To prawda, że osiągnęliśmy bardzo dużo. Jednak nic nie jest dane raz na zawsze. Toczymy ciężką i krwawą wojnę. Składamy daninę ofiar… Z trudem wygrywamy tę walkę. Przerwał. Może chciał precyzyjnie sformułować kolejne zdania. – Zastanawiam się – kontynuował – czy gdzieś indziej nasi bracią zwyciężają? Nie mamy takiej pewności. Fenrir, po prostu myśl w większej skali. Towarzysz wolno pokiwał głową. Niepewnym gestem potarł czubek wąskiego nosa. – Podejmiemy nową ekspansję? – spytał z wahaniem. – Mamy naprawdę spory obszar do zasiedlenia. Cały kontynent, a nawet dwa! Wystarczy. Nie czekając na odpowiedź, zabrał się za ścieranie kurzu z plakietki, wieńczącej górny rant pulpitu. Odsłonił metalową płaskorzeźbę i łukowaty napis.

9


– USS „Wichita”… – wolno przeczytał inskrypcję. Fenrir błyskawicznie nauczył się języka wymarłych mieszkańców kontynentu. – Jeśli dobrze pamiętam, to nazwa miasta. Od dawna są już nasze. – Były nasze – poprawił go Zachs. – Niemało z nich straciliśmy. Te skurwysyny uparcie atakują – i odnoszą sukcesy. Chcą zapewnić sobie bazy aprowizacyjne i bezpieczne miejsca pobytu. Fenrir z trudem poskromił rozbawienie. Rozśmieszyło go, że jego przełożony używa przekleństw stosowanych przez ludzi. Często się z tym spotykał. – Wrogowie mogą ściągnąć posiłki. Z pozostałych kontynentów, jeśli jeszcze istnieją, archipelagów, pojedynczych wysp… Potrzebujemy okrętów! – Zachs wrócił do poprzedniego wątku rozmowy. – Przeciwnicy szybko się rozmnażają i równie szybko mutują. Bez przerwy olbrzymieją, a jeszcze nie osiągnęli finalnego stadium. Tak twierdzą nasi uczeni. Chrząknął. – Rozbijemy ich konwoje i poślemy na dno. Przewidywanie i planowanie, Fenrir. – Zachs formułował zdania tak, jakby prowadził wykład. – Nie możemy wykluczyć żadnej możliwości. I wtedy wygramy. Fenrir przez chwilę przetrawiał usłyszane słowa. – Jeżeli dobrze pamiętam, karaluchy boją się wody. Chyba przesadzasz. – Fenrir skupił się na wyraźnym sformułowaniu przekazu. Uznał, że może być ważny. – Wybiegasz w odległą przyszłość. Przedstawiasz bardzo mgliste spekulacje. W ślepiach Zachsa zapaliły się czerwone ogniki. Znamionowały gniew. – Za bardzo wybiegam w przyszłość? – powtórzył. – Fenrir, pamiętasz, jak my, szczury, zmieniliśmy się? Jak zmieniły nas nuklearna pożoga, stulecia radiacji i walka o przetrwanie? Przekaz nabrał siły. – Od dawna przesyłamy sobie myśli. Urośliśmy, jesteśmy o wiele doskonalsi od ludzi. Zapominasz, że karaluchy przeszły tę samą drogę. Może nawet zmieniają się szybciej od nas. O wiele szybciej… Poprawił ułożenie ogona na siedzisku. – Zbliża się ostateczne rozstrzygnięcie – ciągnął z namysłem. – Musimy wygrać, inaczej sczeźniemy. Z „Wichitą” nasze szanse wielokrotnie rosną. Przez kilkanaście sekund milczał. – Gdy nauczymy się mówić – Zachs wyszczerzył kły w przypominającym uśmiech grymasie potężnego pyska – przez lata będziemy śpiewali o naszym tryumfie… 29 października 2015 r.

10


PAŹDZIERNIKOWA MARIA MAGDALENA Izabella Gaudyńska Płakałeś. Miałeś cały świat i płakałeś. Teraz wpatrujesz się bez słowa w ceglaną ścianę i pijesz rozcieńczoną whisky. Gra muzyka. Dzisiaj nie mam drogocennych olejków, żeby namaścić twoje stopy. Zamiast tego częstuję cię papierosem. To moja mirra i kadzidło. Siebie ofiarowuję w miejsce złota. A ty milczysz. Jak zwykle. Słychać gwar rozmów. Muzyka jest coraz głośniejsza i ktoś zaczyna tańczyć. Ludzie się bawią… Nigdy ich nie rozumiałeś, prawda? Patrzę na twoje ręce, ślady po gwoździach nikną w gąszczu tatuaży. Jestem taka sama jak oni. Jeszcze rano moje dłonie błądziły po twoim przebitym boku, scałowywałam z ciebie smak piołunu. A teraz to wszystko jest nieważne. Liczy się strach. Bo się boję. Po prosu się boję, wiesz? – Czy to musi być dzisiaj? – pytam. Nie odpowiadasz. Nie musisz, bo w tej samej chwili podłoga pęka niczym pieczęć. Grzmią trąby. Zaraz przyjdą anioły, białe i nieskazitelne. Gotowe do drogi. Ale zanim je poprowadzisz, będą chciały mnie przegonić. Nie martw się, zostanę. Wiem, że potrzebujesz pyłu.

11


MISTER UNIWERSUM Marcin Jamiołkowski Z pomysłem noszono się już od mileniów. Co kilka wieków pojawiały się plotki, które rozpalały wyobraźnię, mieszały w głowach i znikały jak zdmuchnięte. Aż do teraz. Kiedy zapadła decyzja, przez cały Panteon przetoczyła się fala radości, choć – oczywiście – najbardziej ucieszyły się panie. Oto wreszcie ogłoszono wybory Boskiego Mistera Uniwersum. Wieści rozeszły się szybko, a pretendentów do tytułu nadciągnęło tylu, że z urządzeniem konkursu nie można było zwlekać – taka ilość testosteronu w jednym miejscu groziła wybuchem. Po krótkiej, acz spektakularnej walce, boginie wyłoniły spośród siebie pięć najlepszych, które stanęły na czele jury. W loży zasiadły Isztar, Kali, Izyda, Freya i Hera (zastępująca Afrodytę, której w ferworze wymiany argumentów ktoś podbił oko). Jako pierwszy oczywiście stawił się Apollo i zarazem jako pierwszy odpadł. Jurorki zgodnie wyszydziły jego wydepilowane ciało i przesadnie zadbaną fryzurę. Opuścił scenę w towarzystwie złośliwych gwizdów i słów takich jak „metroseksualny” czy „chłoptaś”. Greckim bóstwom w ogóle nie wiodło się dobrze – muskulatura Heraklesa przeraziła Isztar („zabierzcie to!”) i rozbawiła do łez Izydę („wielki jak szafa, a kluczyk malutki”). Heros próbował ratować sytuację prezentacją muskulatury, ale poległ na zadaniu Kali („proszę, nawlecz igłę”). Atlas, słysząc chichoty boginek, od razu zrezygnował. Wielką nadzieję pokładano w Narcyzie, ale on w ogóle nie przyszedł, twierdząc, że zbędna mu jakakolwiek adoracja poza swoją własną. Gładkie lica młodzieńców zirytowały w końcu komisję. – Dajcie tu jakiegoś porządnego faceta! – krzyczała Hera – Tak! Tak! – darła się Freya. – Dajcie tu kogoś z brodą! Drwala! Dajcie drwala! Po małym zamieszaniu na zapleczu, wypchnięto na scenę syna cieśli, bo zarówno miał gęsty zarost, jak i spekulowano, że siekierę potrafi utrzymać. Nie wywarł jednak spodziewanego wrażenia, wygoniły go pełne szyderstwa głosy („Chłopcze, może lepiej zawołaj ojca?”, „Którego, wariatko?”, „Przecież go opuścił!”). Potem poszło już z górki. Niezłym kandydatem był Odyn, ale okazało się, że to tylko podszywający się pod niego Loki. Freya, która zdemaskowała kłamstwo, zdyskwalifikowała Asa i odesłała zawstydzonego do Asgardu. Hefajstos – brodaty siłacz, wzbudzał zainteresowanie dopóki się nie odezwał („Głupi jak kowadło”). Quetzalcoatl – blada uroda albinosa spodobała się jedynie Kali, która klaskała opętańczo wszystkimi czterema parami dłoni. Pozostałe panie miały wątpliwości („To wąż czy ptak?” „Czy tam też ma pióra?”). Wisznu skłócił się ze swoimi dwoma awatarami – Kryszną i Ramą, a Brahma zaspał. Mars wyszedł, gdy tylko usłyszał „co on taki czerwony?”. Perun i Zeus spalili się w blokach. Właściwie to w korytarzu i zupełnie niemetaforycznie, a ostatnie słowa, które usłyszeli świadkowie ich kłótni, brzmiały: „Mój piorun jest dłuższy i grubszy”. Trygława wyśmiano. Trzy razy. I tak cały dzień i całą noc przewijali się przez scenę bogowie, półbogowie i herosi, prężąc ciała i próbując wywrzeć jak najlepsze wrażenie na oceniających ich surowo boginiach.

12


Prawie nie wybrano Mistera Uniwersum, bo panie nie potrafiły wytypować tego jedynego, prawdziwego mężczyzny. Wydawało się, że takiego super-mena po prostu wśród kandydatów nie ma. Sytuację uratował jednak Latający Potwór Spaghetti ze swoim czterojajecznym makaronem.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

13


DZIEWCZYNKA I BOBOŁAKI Sebastian Uznański – I pamiętaj, gdy robi się ciemno, bobołaki szaleją. Pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie otwieraj im drzwi. Wiesz, co się wówczas stanie, prawda? –– spytała matka. Dziewczynka nie wiedziała, ale pokiwała głową, że wie. Chciała wyglądać na osobę odpowiedzialną i kompetentną. Pochylił się nad nią ojciec. – Moja córeczka jest bardzo dzielna...– Powiedział.– Niełatwo jest zostać samej w domu na całą noc. Ja na twoim miejscu bałbym się śmiertelnie. – Ach, nie bądź niemądry. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jeżeli tylko nie otworzy nikomu drzwi. A ona tego nie zrobi, prawda kochanie? Dziewczynka znów pokiwała głową. Nie wszyscy muszą widzieć, że boi się śmiertelnie. Pokazała rodzicom uśmiechniętą twarz. Miała nadzieję, że nie zauważyli, że dolna warga jej nieco drżała. – Bobołaki mogą przybierać wiele podstępnych form. Można je zawsze jednak rozpoznać w niezawodny sposób przy pomocy tej srebrnej kuli. Gdy zbliżysz ją do bobołaka, zacznie ona delikatnie świecić. – Ojciec podał jej zawieszony na lnianym sznurku, rzucający w świetle dnia tysiące refleksów, sferyczny przedmiot. – Wrócimy nad ranem. Bądź dzielna – powiedziała mamusia. I poszli. Dziewczynka spojrzała na stos brudnych naczyń jaki pozostał po obiedzie. Wygarnęła popiół z paleniska i pracowicie szorując oczyszczała garnki z tłuszczu. Ani się nie spostrzegła, gdy na granatowe niebo wypłynął miesiąc. Ktoś zapukał do drzwi chatki. – Ciastka francuskie, pączki nadziewane różą i adwokatem, torty lodowe posypane marcepanem... Czekoladowe rolady z orzechami, rodzynki nurzane w miodzie... Tylko za dwa miedziaki. Wpuście mnie dobrzy ludzie. Dziewczynka ostrożnie podeszła do okna. Przez przybrudzoną szybę dostrzegła starowinkę trzymającą w trzęsących się dłoniach kosz pełen wiktuałów. Nieznajoma dostrzegła jej twarz migocącą w świetle świec. – Nie masz pieniążków? To nie szkodzi... Dzisiaj jest już późno i niczego nie pragnę bardziej jak ogrzać się chwilę przy kominku. Zaraz potem sobie pójdę, a ty dostaniesz, co tylko zechcesz z mojego koszyka. Co ty na to? Dziewczynka już miała rzucić się ku drzwiom i wpuścić biedną, najwyraźniej zziębniętą handlarkę, gdy w jej głowie rozległy się słowa ojca. Bobołaki mogą przybierać wiele podstępnych form. Można je zawsze jednak rozpoznać w niezawodny sposób przy pomocy tej srebrnej kuli. Dziewczynka wyjęła z kieszeni sukienki srebrzysty przedmiot. Trzymając za koniec sznurka, skierowała na wyciągniętej ręce wahadełko ku nieznajomej. Przez moment nic się nie działo. Potem, gdy dziewczynka już miała przeprosić starowinkę za swe niegrzeczne zachowanie, kula zaczęła emitować blade, dobywające się jakby z samego wnętrza, mleczne światło. Dziewczynka zmrużyła oczy, przypatrując się dziwnemu zjawisku. Następnie, chowając kulę do kieszeni, schroniła się w najdalszym końcu pokoju, zamknęła oczy i zacisnęła dłonie na uszach. Odczekała tak długo, aż nabyła pewności, iż obca sobie poszła. Ręce dziewczynki dygotały nieco, gdy zabierała się do zmywania podłogi, lecz była z siebie dumna. Potrafiła rozpoznać niebezpieczeństwo i przeciwstawić mu się. Rodzice byliby z niej zadowoleni.

14


Prawie wszystkie deski z podłogi pozbyły się już kurzu, kiedy do uszu dziewczynki dobiegł czyjś rozpaczliwy głos: – Dziewczynko, prędko... Nie ma czasu do stracenia... Bobołaki są tutaj! Podbiegła do okna. O drzwi opierał się ciężko ranny żołnierz. Oddychał z trudem. Z okropnej rany na boku płynęły strumienie krwi. Twarz dziewczynki zbladła zauważalnie. – Dziewczynko, wpuść mnie! Inaczej te bestie mnie rozszarpią! Dziewczynka po raz wtóry zmrużyła oczy i wyjęła swoje wahadełko. – Co robisz?! Nie ma czasu! Tylko razem damy radę pokonać bobołaki. Samotnie jesteś skazana na przegraną. Na przegraną, słyszysz?! – Rozkrzyczał się żołnierz. Blade światło płynęło od kuli nieprzerwanie. Dziewczynka odwróciła się i uciekła w głąb pokoju. – One mnie rozszarpią, słyyyszyyysz?! Gdy po godzinie odjęła dłonie od uszu, odpowiedziała jej cisza. Dziewczynka podjęła decyzję, że czas już pójść spać. Szybko przebrała się w koszulę nocną i zanurzyła się w puchowej pościeli. Zmęczona niezwykłymi wrażeniami nawet nie zauważyła, gdy zmorzył ją sen. Obudziły ją znajome głosy. – Wstawaj śpiochu. Wróciliśmy wcześniej. Nastaw wodę nad ogień. Zmarzliśmy i napijemy się chętnie czegoś ciepłego. – To tata. – I jak minęła noc? Nie bałaś się...? – dobiegł jej głos matki. Dziewczynka wygramoliła się spod kołdry i boso podbiegła ku drzwiom. Jak to dobrze, że rodzice już wrócili. Już miała podnosić ciężki skobel i odsuwać zasuwy, gdy jej wzrok zahaczył o blednące na ciemnym niebie gwiazdy. – Wpuść nas czym prędzej, bo umarzniemy tu z matką do reszty. Dziewczynka wstawiła skobel na miejsce i ostrożnie podeszła do okna. Skierowała ku rodzicom wysupłaną skądś kulę i czekała. – Nie jesteś dzisiaj grzeczna. Za karę nie dostaniesz deseru. – Córuchna!!! Dość tych wygłupów, bo tatuś się naprawdę rozgniewa! Kula zapłonęła jaskrawo. Dziewczynka w te pędy obróciła się i wskoczyła z powrotem do łóżka, nakrywając się kołdrą. Długo jeszcze słyszała głośne łomotanie do drzwi. Zacisnęła zęby. Nie będę się bać. Nie będę się bać. Nie wyszła z pościeli, póki nie upewniła się, że jest już jasno. Gdzie są rodzice, przecież obiecali, że nad ranem będą w domu, myślała dziewczynka, spoglądając na rozpalone wschodzącym słońcem niebo. Niepokój narastał. Dziewczynka nie umiała sobie już znaleźć miejsca w chatce. Wreszcie zdecydowała się ostrożnie uchylić drzwi. Powoli wyszła na ganek. Promienie słoneczne padły na jej twarz, pieszcząc ją ogrzewającymi muśnięciami. Dziewczynka uśmiechnęła się. Pokazała wszystkim, jaka jest dorosła. Była całą noc sama w domu. I nic złego jej się nie przytrafiło. Pobiegła drogą do najbliższego zakrętu. Dalej trakt biegł już prosto i z pewnością będzie z niego widać wracających rodziców. Nagle jednak dziewczynka zwolniła kroku. Zawiał zimny wiatr, który obudził na jej ciele gęsią skórkę. Przepłynęły przez niebo ciężkie chmury. Zrobiło się mroczno jak w nocy. Pełna najgorszych przeczuć dziewczynka zawróciła do domku. Drzwi były nadal uchylone zachęcająco. Jeszcze tylko parę kroków. Zawiał wiatr. Przeciąg z hukiem zatrzasnął drzwi. Dziewczynka z płaczem przypadła do nich, uderzając drewno bezsilnie pięściami. Bezskuteczne szarpała za klamkę. Wreszcie musiała dać za wygraną. Nagle zdało jej się, że coś poruszyło się za szybą. Podeszła do okna. W domu była dziewczynka o złej, bladej twarzy. Patrzyła na nią zmrużonymi groźnie oczami. Dziewczynka chciała krzyczeć. Dziewczynka w domu wyciągnęła w stronę szyby rękę z jakimś przedmiotem. Im bliżej okna, tym kula świeciła intensywniejszym blaskiem. Kraków 02.02.2002

15


CZERWONE WIERCHY Joanna Adamczuk

Krwiste linie naznaczyły białka jego oczu. Od wysiłku spuchła twarz. W otaczającej ciszy słyszał tylko swoje głośne sapanie. Kto by przypuszczał, że martwy może aż tyle ważyć – pomyślał, po raz kolejny upuszczając wleczonego mężczyznę. Mżawka nie ułatwiała zadania. Co chwila się ślizgał. Buty nie mogły znaleźć solidnego oparcia w mokrej trawie. Do tego paraliżował go strach, że za chwilę on także padnie bez życia. Jeszcze kilka metrów i znajdzie się w bezpieczniejszym miejscu. Z dala od otwartego terenu i czyhającego tam zagrożenia. Szarpnął mocniej ciężar, pragnąc przyśpieszyć mozolną wędrówkę, a wtedy ramię dało o sobie znać. Nie musiał sprawdzać, by wiedzieć, że rana postrzałowa znów zaczęła obficie krwawić i prowizoryczny opatrunek nic nie zmienił. Na szczęście jednak czerwieni na jego mundurze było wciąż zdecydowanie mniej niż na taszczonych zwłokach. Kula w brzuch robiła swoje. Mimo to nie zamierzał zostawić tu swojego kapitana. Uparcie zmierzał naprzód. Musiał tylko dotrzeć do lasu... A co potem? – zapytał z nicości złośliwy głos. – Potem się zobaczy – odpowiedział szeptem sam sobie. Spokój zakłócił kolejny strzał. Wraz z kroplami deszczu na trawę zaczęła sączyć się szkarłatna ciecz. Po chwili z drzewa nieopodal spadł snajper, uderzając głucho o ziemię. W dłoniach nadal trzymał broń, której lufa była jeszcze ciepła od wystrzału. – Jesteśmy uratowani – szepnął szeregowy i opadł na na kolana. Przekrwione oczy z radością zwróciły się w stronę niewielkiego wzgórza. Na tle skąpanych w czerwieni zachodzącego słońca gór widać było zbliżający się powoli mały oddział. Westchnieniu ulgi z jednego gardła zawtórował jęk z drugiego. Kapitan ostatkiem sił trzymał się życia. Szeregowiec dopiero teraz zauważył, że pierś rannego lekko unosi się i opada. Uśmiechnął się, po czym z nagłą obawą przeniósł wzrok na nieruchomego wroga. Czekał. Trup ani drgnął. Oddech zmęczonego żołnierza stawał się spokojniejszy. Szeregowy powoli osunął się na ziemię. Deszcz padał na zmęczoną twarz, a trawa do reszty przemoczyła jego mundur. On jednak nie czuł ani zimna, ani zmęczenia. Nawet ramię bolało coraz mniej. Zamyślony podziwiał panoramę Czerwonych Wierchów, które hipnotyzowały z oddali. Był senny, a jego wzrok z każdą sekundą stawał się coraz bardziej szklisty. Gdy jego kompani wreszcie znaleźli się obok, szeregowy już nie żył – zmarł z upływu krwi. W zaciśniętej dłoni wciąż trzymał rękę kapitana, którego z takim uporem wlókł przez pole.

16


ŻABA Anna Wołosiak-Tomaszewska Jestem naprawdę porządnym człowiekiem. Dbam o planetę – segreguję śmieci, kupuję wyłącznie zeszyty wyprodukowane z makulatury, po mieście jeżdżę rowerem. Wspieram też każdą inicjatywę mającą na celu ochronę zwierząt, jaka tylko mi się nawinie. Zawsze lubiłem zwierzęta. Nauczycielka biologii była przekonana, że zostanę weterynarzem. Okropnie się zdziwiła, kiedy dowiedziała się, że zamiast tego wybrałem karierę nauczyciela, a w dodatku nauczyciela matematyki! Jedyne, co kocham bardziej od zwierząt, to liczba. Nie jakieś konkretne wartości, cyfry, formy zapisu czy obliczenia, tylko liczba w ogóle – jako idea. Jej opanowanie jest zwycięstwem człowieka nad innymi bytami. Za nią idą strategie, wynalazki. W dzieciństwie miałem takie marzenie, że nauczę swojego psa idei liczby. Reszta poszłaby już siłą rozpędu. Kiedy pojmuje się sedno, poszczególne wartości nie stanowią problemu. To tylko mniej lub bardziej skomplikowane przetwarzanie tego, co i tak się już wie. Niestety, mój pies mnie zawiódł. Ukręciłem bydlakowi łeb i zakopałem w ogrodzie. Rodzice, oczywiście, uznali, że mam coś z głową. Zaprowadzili mnie do psychologa i poprzestańmy na stwierdzeniu, że to nie była udana wizyta. Odsunąłem się od nich. Mieliśmy za domem taki stawek, nad który chodziłem, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Latem potrafiłem spędzać tam całe dnie, siedząc wśród wysokiej, szeleszczącej trzciny oraz rechoczących żab, i napawając się myślą, że potrafię je policzyć. Zmierzyć. Że nad nimi panuję, jestem bytem nadrzędnym. Nad nimi, nad trzciną, nad kępą drzew rosnących nieopodal… Wtedy jeszcze trochę się bałem samego stawu. Wody. Ciecze są kłopotliwe. Czasem wymykają się liczbie. Później pojąłem, że to tylko pozór, bo i płyn można opanować, podzielić, zmierzyć. No i siedziałem tak, nie mając bladego pojęcia, co się dzieje w domu, który odwiedzałem już tylko podczas posiłków i żeby się przespać. Wymykałem się też nocami, kiedy nie mogłem zasnąć. Noc przynosiła zupełnie nowe doznania: gwiazdy mnie fascynowały. Przenosiły liczbę na zupełnie nowy poziom pojmowania. W końcu nie bez powodu mówi się o wielkich kwotach, że są „astronomiczne”. Liczby, o jakich przyszło mi myśleć podczas moich nocnych obserwacji, wymykały się mojej wyobraźni. Byłem nimi bezgranicznie zafascynowany. Dotąd idea kojarzyła mi się z podziałem rzeczywistości na coraz mniejsze fragmenty, aż do tych nieskończenie maleńkich; dopiero nad stawem pojąłem, że to też łączenie jej w Kosmos. Nie wiem, czy ojciec nie wiedział, gdzie spędzam czas, czy po prostu wtedy o tym nie myślał. Dla mnie liczyło się, że nie dostrzegł mnie wśród trzcin tamtej nocy. Za to ja jego widziałem doskonale. Widziałem każdy szczegół zmasakrowanego, matczynego ciała, z wlokącymi się po ziemi strzępami bordowej sukienki. Nie jestem psychopatą, wstrząsnęło mną to. W końcu ta kobieta mnie wykarmiła i wychowała. Znałem ją tak dobrze… Wiek, wzrost, dioptrie, cykl menstruacyjny, ile szwów jej założyli po wycięciu wyrostka, a ile po rozbitym w górach czole… Zamknąwszy oczy widziałem, ile kroków robiła od drzwi wejściowych do łazienki i z łazienki do salonu. Odtwarzałem w pamięci częstotliwość ruchów ręki, kiedy przecierała stół w salonie. I nagle poczułem się z tego wszystkiego odarty. Odebrano mi zestaw najważniejszych liczb w moim życiu – to mnie zdenerwowało. Ruszyłem się zbyt gwałtownie. Żaba zamilkła i chyba uciekła, bo pamiętam, że dobiegł mnie cichy plusk.

17


Ilustracja: Anna Marecka

18


Cisza, jaka wtedy zapadła, świdrowała mi uszy i docierała gdzieś do trzewi, powodując mdłości. Obraz rozmazywał mi się przed oczami, ale widziałem, że ojciec odwraca się w moim kierunku. Na początku chyba był zaskoczony, ale zaraz się opanował i wyjął zza paska pistolet. Oczywiście nie zastrzelił mnie. Nie wiem, czy sparaliżował go strach, czy może darzył mnie silniejszym uczuciem niż matkę, ale miałem dość czasu, by zacząć krzyczeć. A potem już było po wszystkim: ktoś gdzieś zapalił światło, trzasnęły drzwi, usłyszałem coś o policji. Wkrótce zabrali ich oboje: matkę w worku, żeby ostatecznie obedrzeć ją z intymności, a ojca w kajdankach, by odebrać mu godność. Myślałem sobie, że to moja wina, ale teraz rozumiem, że wcale nie. Byłem tylko chłopcem. Nie można oczekiwać, że chłopiec wszystko pojmie. W mojej sytuacji każdy by krzyknął. Tak naprawdę to wszystko przez tę żabę. Gdyby nie ucichła, nie uciekła, wszystko potoczyłoby się inaczej. Po co się spłoszyła? Myślę sobie, że była głupsza od mojego psa. Tak, przez pewien czas polowałem na żaby. Dzieciaki to uwielbiały: biły mi brawo, kiedy na zielonej szkole patrzyły, jak odzieram ze skórki te małe, obrzydliwe płazy. Ale przez durny Internet dowiedzieli się jacyś rodzice i wszystko popsuli. Już nie jestem nauczycielem. Jak pan widzi, panie władzo, jestem już nikim. Żałosnym zeznaniem i niewyraźnym podpisem u dołu. Mam tylko nadzieję, że będzie pan pamiętał, że byłem naprawdę porządnym człowiekiem. Naprawdę porządnym człowiekiem.

19



Stusล รณwka


TEMPOKLEPTOMAN Marcin Jamiołkowski Często obserwuje nas czujnie, wyczekując na odpowiedni moment, a gdy się rozkojarzymy, złośliwie wykrada czas spomiędzy dwóch zerknięć na cyferblat zegarka. Potem podrzuca go w inne miejsca – na stacje kolejowe lub do biurowców, gdzie droczy się w niewyszukany sposób ze sfrustrowanymi pracownikami. Czai się tam, w pobliżu monitorów, upychając kukułczy czas w komputerowe zegary. Za jednym zamachem potrafi zwinąć nam całe kwadranse, a nawet godziny. Ha! Psikusy słabeusza. Jego starszy brat to poważny złodziej, którego nie bawią już drobne kradzieże na minuty. Kradnie lata. O fakcie, że cię obrobił, dowiadujesz się dopiero, kiedy ludzie zaczynają ci ustępować miejsca w autobusie.

22


WŁADZA Artur Grzelak Wiele wybitnych jednostek pragnęło podbić świat i zdobyć władzę absolutną. Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Napoleon Bonaparte, Adolf Hitler czy Józef Stalin. Niektórym udało się więcej, innym mniej. Jedni są uważani za genialnych strategów, reformatorów i mądrych przywódców, drudzy za zbrodniarzy wojennych, ludobójców i sadystów. Łączy ich jedno: każdy z nich popełnił nieodwracalne błędy, ich władza była pozorna i nietrwała. Ja nie zrobię żadnej pomyłki. Wszystko jest zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. To ja, Neil McNulty, opanuję cały świat i nie dam go sobie odebrać. Szkoda tylko, że będę musiał się tą władzą podzielić – pomyślałem i spojrzałem na stojącego obok mnie kosmitę.

23


BEZSENNOŚĆ W BLOKU Magdalena Lewandowska Od tygodni nie mogę spać. Leżę w ciemności, wsłuchując się w trzaskanie drzwi i płacz dziecka sąsiadów. Pojęcia nie mam, co oni z tym dzieciakiem robią. Nie chcę nawet zgadywać. Dziś nie słychać prawie nic. Tylko stłumione szepty, ciche charczenia, szuranie stóp po podłodze. Nie martwi mnie ta zmiana. Oddycham z ulgą i zasypiam.Budzi mnie walenie w drzwi. Półprzytomnie zwlekam się z łóżka. Przerażona sąsiadka stoi na progu. Popycha mnie i wbiega do mieszkania. Ponad jej ramieniem widzę... dziecko? Okrągła buzia wykrzywiona wściekłością. Piżama w księżniczki umazana krwią. – To antychryst! – wrzeszczy sąsiadka. – Rozerwała egzorcystę na strzępy!

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

24


PIERWSZY Justyna Szczepańska Ucałowałem chłodnymi ustami. Rozświetliłem oczy milionami iskier. Jako pierwszy dotknąłem ciała stęsknionego pieszczot. Czule jak kochanek ująłem rękę i poprowadziłem w cichą, bezpieczną biel zimy. Tysiącem drobnych pocałunków wywołałem słodki uśmiech, nie widziany od dawna. Z jej myśli przegoniłem mrok i martwotę jesieni, zsyłając bezpieczne zimno. Przy mnie mogła zapomnieć o troskach. Była tylko moja. Stała na krawędzi. Przed nią rozpościerała się martwa jesienna dolina, w której majaczyła sennie Szklarska Poręba. Agata wystawiła nagie dłonie ku niebu. Drobniutkie płatki śniegu dotknęły palców, ust. Zimny wiatr zapędził białe owieczki na ciepłą łąkę intymności policzków. Ukołysał do pierwszego zimowego westchnienia, delikatności zachwytu.

25


OSTATNI WIĘZIEŃ Marcin Jamiołkowski Deus-3 jest największą czarną dziurą, jaką zna ludzkość. Położona na granicy Wielkiej Pustki rozciągającej się między Orionem a Erydanem, już dawno wyczyściła okolicę z otaczającej ją materii. Astronomowie, wnioskując po jej rozmiarach i ilości emitowanego promieniowania Hawkinga, twierdzą, że musiała pochłonąć kiedyś całą supergromadę galaktyk. Prawdziwa kosmiczna głodomorzyca. Moja karna kapsuła wchodzi na orbitę jej horyzontu zdarzeń, tuż ponad promieniem Schwarzschilda, a gigantyczne efekty dylatacyjne, będące pochodną jej supergrawitacji i przyświetlnej prędkości mojego więzienia sprawiają, że czas rozciąga się niebotycznie. Parę chwil wystarcza, żeby znaleźć się miliardy lat później, osiągając koniec wszechświata. Zastanawiam się… Kto tu kogo skazał na dożywocie?

26


ŚMIERĆ SZARLATANA Izabela Kawa Wiele dni i nocy minęło od czasu jego ostatniego posiłku. A co najmniej tak zakładał. Czas mógł odmierzać tylko poprzez zmiany natężenia głodu. Niewiele to dawało, szczególnie gdy uświadomił sobie, że kilka razy stracił już przytomność. To by mogło być irytujące, gdyby nie apatia. To by mogło być ciekawe, gdyby nie zwątpienie. To by mogło coś znaczyć, gdyby nie fakt, że równie dobrze mogło nie znaczyć nic. Czasami jeszcze słyszał kroki, krzyki, tłuczone szkło. Ale to było daleko, za wieloma ścianami, w odległych salach i tylko kamień niósł dźwięki, które wkrótce znikały. Zamknięcie w klatce skutecznie uniemożliwiło mu zrozumienie prawdy.

27


SISYPHOS AIOLIDES Artur Grzelak Szczyt był coraz bliżej. Surowy, majestatyczny, poznaczony wyżłobieniami powstałymi przez wieloletnie oddziaływanie deszczu i wiatru. Tak cudowny i do tej pory niedostępny. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i uda się dokonać niemożliwego. Wędrowiec napiął wszystkie mięśnie, zmuszając je do kolejnego wysiłku. Mozolnie stawiał krok za krokiem, starając się być bardzo ostrożnym. Nagle znaczące szlak kamienie zaczęły mu się osuwać spod nóg. Stracił równowagę, a pchany głaz wymsknął mu się z rąk i potoczył w dół zbocza. – Kurwa! Czy to się nigdy nie skończy?! – warknął zirytowany Syzyf, ocierając pot z czoła. Spuścił głowę i zaczął schodzić z góry, aby rozpocząć kolejną próbę.

28



Subiektywnie


NIŻSZA PÓŁKA Marek Adamkiewicz Dwa pierwsze wydania zbiorcze Mrocznego Rycerza nie pozostawiły po sobie najlepszego wrażenia. Zawodził zwłaszcza tom pierwszy, który postawił wyłącznie na akcję, zupełnie zapominając o wszystkich innych elementach, za które kochamy Batmana. Ten napakowany testosteronem styl został nieco stonowany w drugiej odsłonie nowej edycji tytułu, Spirali Przemocy. Zmieniono scenarzystę, co przyniosło wymierne efekty. Efekty pracy Grega Hurwitza co prawda wciąż nie były w pełni zadowalające, lecz rokowały całkiem dobrze na przyszłość. Szalony to trzecia odsłona cyklu i to w niej wszystko miało ostatecznie wrócić na właściwe tory. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Mroczny Rycerz jest tytułem, który nacisk kładzie na nieco inne elementy niż wydawane równolegle tytuły z Nietoperzem w roli głównej. Tutaj uwaga twórców miała skupiać się bardziej na złoczyńcach i mrocznym klimacie całości. W pierwszym tomie, zbierającym w całość poszczególne zeszyty, głównym przeciwnikiem Batmana był Bane, drugi skupił się na postaci Jonathana Crane’a, a tym razem na scenę wkracza Szalony Kapelusznik. Jak to często z tym konkretnym złoczyńcą bywa, chce on uzyskać kontrolę nad umysłami ludzi, w tym też celu wprowadza w życie plan, porywa ludzi i przygotowuje grunt do wielkiego, szalonego występu. Powstrzymać może go tylko jeden człowiek. Zgadnijcie który… Scenarzystą po raz kolejny jest Gregg Hurwitz. Najwidoczniej osoby odpowiedzialne za kierunek rozwoju Mrocznego Rycerza zadecydowały, że w Spirali Przemocy wykonał on na tyle dobrą robotę, że warto postawić na niego jeszcze raz. Na tapetę wzięty został kolejny złoczyńca z niezwykle w te indywidua bogatego świata Batmana – Szalony Kapelusznik. Po raz kolejny także zaserwowany nam został origin danego łotra. W przypadku Scarecrow’a nie wyszło to specjalnie przekonująco, a tym razem jest tylko trochę lepiej. Mad Hatter zawsze był kimś budzącym na poły politowanie, na poły strach, Hurwitz zaś zrobił z niego zabijającego z błahych powodów psychopatę. I choć nie wydaje się, by był to krok trafiony, to jednak można znaleźć tu elementy udane, jak np. kwestię zmiany osobowości młodego Tetcha spowodowaną medykamentami. Bohater musi zadecydować, czy warto ryzykować i podjąć ryzykowną kurację farmaceutyczną, która może ingerować w osobowość, czy pozostać na zawsze niskim, budzącym zażenowanie, sfrustrowanym człowieczkiem. Niestety, trzecia odsłona Mrocznego Rycerza zawodzi przede wszystkim na płaszczyźnie fabularnej. Przedstawiona historia jest wyjątkowo banalna, akcja zmierza do finału w mocno przewidywalny sposób, zbyt łatwo i szybko też nadchodzi konkluzja. Na kartach Szalonego możemy tez śledzić historię miłości Bruce’a do pewnej kobiety. Podobne wątki bardzo rzadko wychodzą poza schemat, ta zaprezentowana czytelnikowi tym razem, niestety, nie jest wyjątkiem. Zmierza do konkretnego finału i toczy się w taki sposób, w jaki przewidzi to większość czytelników, zwłaszcza tych, dla których kontakt z dziełem Hurwitza nie będzie jedną z pierwszych wizyt w Gotham.

31


Warstwą ilustracyjną Szalonego zajmowali się dwaj rysownicy. Prace do większej części tomu wykonał Ethan van Sciver, a w dwóch numerach zastąpił go Szymon Kudrański. Sytuacja, trzeba przyznać, raczej nietypowa – po kilku albumach rysowanych przez tego pierwszego artystę, Kudrański ilustrował jeden zeszyt, bezpośrednio poprzedzający finał, a później kolejny, już niepowiązany z główną historią. Van Sciver prawdopodobnie nie wyrobił się z terminami, co może budzić pewne zaskoczenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak uporządkowany musi być harmonogram komiksowego ilustratora. Przechodząc jednak do sedna – ilustracje van Scivera to bardzo dobra, rzemieślnicza robota, postacie rysowane są ze sporą dbałością o szczegóły, ponadto kolejne sceny są także umiarkowane kolorystycznie, raczej stonowane i bez większych ekstrawagancji, co pasuje do fabuły. Uwagę zwracają jednak sceny, w których artysta popisał się świetnym kadrowaniem. Pierwsza wykorzystuje motyw klawiszy fortepianowych, by świetnie wizualnie przedstawić moment rozstania Bruce’a z jego ukochaną, druga ilustruje decyzję Jervisa Tetcha o tym, czy zacząć brać medykamenty – tutaj uwagę zwraca spory ładunek emocjonalny, uczłowieczający tego konkretnego złoczyńcę. Trzecia zbiorcza odsłona Mrocznego Rycerza, mimo pewnego potencjału, w znacznej mierze zawodzi. Cała seria zresztą, od samego jej początku, nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Dużo ciekawiej, co było dosyć łatwe do przewidzenia, prezentuje się Batman, w którym wciąż trwa run Scotta Snydera. To tam widać jakość i świeżość, której zabrakło najpierw Davidowi Finchowi, a teraz Greggowi Hurwitzowi. Nie zmienia to wszystko faktu, że dobrze mieć wybór, a fani Nietoperza i tak postawią Szalonego na półce. Na mojej stoi tuż obok Nocnej Trwogi i Spirali Przemocy. 5/10 Tytuł: Batman Mroczny Rycerz Tom 3: Szalony Autorzy: Gregg Hurwitz (scenariusz), Ethan van Sciver, Szymon Kudrański (rysunki) Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Egmont Data wydania: listopad 2015 Liczba stron: 176 ISBN: 978-83-281-1602-3

32


DYSKU SPOKOJNY, DYSKU WESOŁY Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że autor stworzy świat. Ot tak, żeby być oryginalnym, a nie ciągle tylko jechać ziemskim schematem. Jednemu autorowi wyjdzie Meekhan, innemu (a właściwie, to innej) Ziemiomorze, kolejnemu urodzi się Szerer, Malaz, albo inne Śródziemie. Im lepiej wyjdzie owo tworzenie, tym świat będzie miał stabilniejszy fundament dla opowiadanej historii, czasami nawet może się okazać, że sam świat będzie pomagał napędzać wenę twórczą autora, dzięki której w kolejnych utworach będzie się ciągle rozwijał, rozbudowywał i uzupełniał. I jeszcze bardziej napędzał wenę. Pratchettowi udało się stworzyć takie normalne zdrowe perpetum mobile w postaci płaskiej. Ale sam świat to za mało*. Świat nie może istnieć sam z siebie. Świat potrzebuje praw nim rządzących. Świat potrzebuje ciekawej geografii. Ciekawa geografia potrzebuje zamieszkujących ją istot. Z kolei owe istoty potrzebują wszystkiego, co jest związane objawianiem przez nie życia**. A jeśli są to myślące istoty, to potrzebują też zestawu wierzeń, zwyczajów, symboliki, tych wszystkich odwiecznych i pradawnych pakietów kulturalno-oświatowych, które określamy mianem folkloru. Ktoś mógłby powiedzieć, że akurat ten konkretny autor poszedł na lekką łatwiznę i dał Dyskowi nasz ziemski, lekko tylko zmodyfikowany folklor. Ja myślę, że to było działanie celowe – w końcu Dysk i jego mieszkańcy to krzywozwierciadlane odbicie nas samych i naszej Mateczki Ziemi. A jaki sens dla wartości dydaktyczno-moralistycznych miałoby takie zmienianie nas samych, żebyśmy nie mogli się poznać?*** W każdym bądź razie mamy świat, mamy zamieszkujące go, mniej lub bardziej inteligentne, istoty i mamy ich folklor. Bardzo niedługo trwało, zanim pojawił się ktoś, kto postanowił zbadać folklor Dysku. Tym kimś była Jacqueline Simpson, a efektem badania jest omawiana dziś książka. Doktor Simpson, jak na naukowca z ogromnym stażem i jeszcze większą ciekawością przystało, wzięła się do roboty na poważnie. Zaczęła**** od samego mitu powstania Dysku, potem wzięła po lupę bogów i demony, istoty mniej lub bardziej myślące, Nac Mac Figle*****, wszelkiego typu bestie i stwory, funkcje społeczne (np. czarownice), krainy (Lancre, Kreda), bohaterów, mity, podania, legendy, obyczaje i tak dalej, na Śmierci kończąc. Wszystko, co tylko w folklorze Świata Dysku jest powiązane z naszym,ziemskim folklorem, trafiło na jej warsztat, zostało poddane drobiazgowej analizie, a następnie wyczerpująco i, jak na pozycję wybitnie popularnonaukową przystało, bardzo przystępnie omówione. Mało tego, jeśli komuś nie wystarcza wiedza przekazana przez dr Simpson, to zamieściła ona też solidną bibliografię, korzystając z której można zostać ekspertem w dziedzinie folkloru*******. Pratchett ma to szczęście, że popularnonaukowe opracowania do Świata Dysku były zawsze pisane przez ludzi z poczuciem humoru i talentem do bezbólowego przekazywania wiedzy. I tak jest w tym przypadku – opracowanie

33


doktor Simpson czyta się lekko i przyjemnie, a po lekturze zostaje w głowie mniejsze lub większe******** co nieco jej wiedzy. Czy jest w tym opracowaniu coś, co mnie się nie podoba? Chyba tylko niewielki chaos, ale zdaję sobie sprawę, że przy tak dużym wzajemnym powiązaniu omawianych pojęć uniknięcie tego bałaganu byłoby raczej niemożliwe. A więc nie podoba się, ale go akceptuję jako konieczność. Moja ocena? Folklor Świata Dysku zasługuje na 8.5/10. To jedno z najlepszych i najbardziej twórczych okołodyskowych opracowań, jakie powstały. A jeśli ktoś ma fioła na punkcie Świata Dysku i na dodatek interesuje się folklorem, to pewnie da tej książce jeszcze wyższą notę. Tytuł: Folklor Świata Dysku Autor: Terry Pratchett, Jacqueline Simpson Przekład; Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 360 ISBN: 978-83-8069-150-6 * Nawet gdy będą się przez niego przewijały na wpół lub całkiem nagie Sophie Marceau i Denise Richards. Bo zawsze gdzieś tam w tle będzie się przewijało szare mydło i wazelina, choćby i w postaci zapakowanej w gajerek. ** Po czym można poznać, że autor lubi koty? Do własnoręcznie/własnogłownie stworzonego świata doda nie tylko jedzenie i picie, ale stworzy także kuwety. Olbrzymie kuwety. Pratchett lubił koty bardzo mocno, więc na Dysku są pustynie Djelibejbi. A teraz zastanówcie się, jakiego fioła na punkcie kotów miał Frank Herbert. Choć słyszałem opinię, że miał też hopla na punkcie tych takich długich i czerwonych... no jak im tam... Nie, nie autobusów. No tych takich, co to wyłażą i się prężą wiosną... Mam! Dżdżownic. On miał fioła na punkcie dżdżownic. *** No... chyba że się chce jakiś gang w Albani założyć, wybielić i zzombifikować, albo coś w tym guście. **** Choć tak naprawdę, to książka zaczyna się od wstępów do niej: jednego Pratchetta i jednego dr Simpson. Ale nie kontynuujmy tej drogi, bo poprzez spis treści (który jest z przodu książki), notkę wydawniczą, stronę tytułową i tak dalej dojdziemy do dnia trzeciego i stworzenia celulozy. ***** Łojzicku!!!****** ****** P rzepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Mózg mi kazał. ******* M oże nie światowym, ale na pewno na szczeblu wojewódzkim lub powiatowym.******** ******** A le to już zależy wyłącznie od czytającego.********* ********* H a! Jeden przypis pasujący do dwóch miejsc! Tego jeszcze nie było!

34


PISAĆ KAŻDY MOŻE Rafał Sala, Aleksandra Brożek-Sala

Ola: Kolejna książka o tym, jak pisać. Na naszym polskim rynku zapewne jedna z nielicznych. Jak myślisz? Każdy może napisać bestseller? Rafał: Jeśli 50 Twarzy Greya mieści się w tej kategorii, to myślę, że każdy. Z drugiej strony, nie każdy musi. Istotne jest to, że w Po bandzie… jest wyraźnie zaznaczone, że owocem naszej pracy ma być bestseller, czyli coś, co się dobrze sprzedaje, a niekoniecznie jest arcydziełem. Czytałaś już wcześniej jakiś poradnik pisarski? Ola: Czytałam Pamiętnik Rzemieślnika Stephena Kinga plus kilka przypadkowych artykułów w Internecie. Pamiętnik… zawiera trochę praktycznych porad, a zarazem coś w rodzaju biografii autora. Podejrzewam, że w przypadku Po bandzie... mamy do czynienia z dość rozbudowanymi wskazówkami dotyczącymi tajników sztuki pisarskiej? W końcu poradnik liczy aż 608 stron! Rafał: Dla mnie Pamiętnik Rzemieślnika był fajną książką i, szczerze mówiąc, po lekturze Po bandzie... nie znajduję między nimi wiele wspólnego. To, co zrobili Winiarski i Rawska, jest z zupełnie innej bajki. King sobie opowiada o pisarskiej przygodzie, natomiast rodzimi autorzy dają nam konkret. Krok po kroku możemy przyjrzeć się, jak stworzyć poszczególne elementy bestsellera. Począwszy od wyboru bohatera, naszkicowania fabuły, poprzez napisanie dialogów, aż po wprowadzenie scen erotycznych, mamy do czynienia z cennymi, popartymi przykładami radami. Winiarski i Rawska wykorzystują teksty zarówno klasyków, jak i młodych i początkujących pisarzy. A czy jest lepszy sposób na naukę, niż przyglądanie się innym? Nie uważasz, że spora ilość wykorzystanych w Po bandzie... tekstów znanych i mniej znanych autorów to dobry pomysł? Pomijając fakt, że ci mniej znani poczują się zobowiązani do zakupienia Po bandzie... :) Ola: Niewątpliwie dobry. Przykłady – zarówno te ze świata literatury, jak i te napisane przez początkujących jeszcze autorów – na pewno rzucają szersze światło na „wykłady” twórców poradnika. Sam też jesteś autorem różnych tekstów, w tym nawet jednego w tym poradniku. Powiedz mi, jak odbierasz tę książkę jako osoba pisząca? Czy czujesz, że przeczytanie jej pozwoliło ci poznać cenne zasady niezbędne do doskonalenia twojego warsztatu? Rafał: Winiarski i Rawska, poza radami „od siebie”, prezentują też liczne fragmenty innych poradników oraz wypowiedzi mniej lub bardziej znanych pisarzy. Jeśli ktoś tylko ma chęć, na pewno zyska, a nie straci w czasie lektury Po bandzie... Dla mnie bardzo przekonywująca jest postawa autorów, którzy nie twierdzą, że istnieje tylko jedna droga, jeden pomysł na pisanie. Na każdym kroku sugerują, żeby szukać samemu właściwych metod. Oczywiście, ile osób tyle szkół, ale warto czerpać z tej skarbnicy wiedzy, by uczyć się na czyichś, a nie swoich błędach.

35


Ola: A czy znalazłeś w poradniku rozdziały lub tematy, które wydają się całkowicie zbędne, bądź mało przydatne? Rafał: Wydaje mi się, że każdy rozdział został dokładnie przemyślany. Dla mnie nie było tu niczego niepotrzebnego, choć wiem, że niektórym znanym nam osobom rozdział o poprawnej polszczyźnie nie przydałby się za wiele. Za to zapewne każdy będzie zainteresowany rozdziałem poświęconym kontaktom z wydawnictwem. Ola: Poradnik przeznaczony jest dla osób wykształconych, tych, które lubią czytać i bawić się piórem. Czy jednak jest napisany wystarczająco klarownym językiem? Czy autorzy nie zakładają od samego początku, że czytelnik ma za sobą podstawy teorii literatury i nie wymagają od niego zbyt wiele? Rafał: Poradnik ma pomóc napisać bestseller, a te z natury swojej docierają do różnego czytelnika. Co za tym idzie, autorzy Po bandzie... przedstawiają sprawy prostym językiem, klarownie i zrozumiale. W sumie trzymają się zasad tworzenia bestsellera :) Ola: Na koniec jeszcze zapytam o tytuł. Dlaczego „Po bandzie”? Rafał: Wydaje mi się, że ten tytuł ma kilka znaczeń. Może to mieć związek z tym, że Winiarski i Rawska, jakby nigdy nic, zdradzają wszelkie tajniki sztuki pisarskiej (tej bestsellerowej oczywiście). Tytuł sugeruje poniekąd, że nie będzie to sztywna i nudna pozycja, ale autorzy postarają się czasem wywołać uśmiech. I to się udaje. Pewnie teraz zapytasz, komu mogę polecić tę książkę, ale szczerze mówiąc pewnie wolałbym być jej jedynym czytelnikiem w Polsce. Z takim kompendium wiedzy szybko zagościłbym na literackich salonach. A tak już bardziej poważnie – Po bandzie… już pewnie jest bestsellerem. I nie dziwi mnie to. Głód sławy pisarskiej jest obecny wśród wielu znanych mi osób, co pewnie zaowocuje wzrostem słupków sprzedażowych wydawnictwa. Ale niech ci będzie. Podsumuję. Nie wierzę w siłę poradników i ich niezwykłą moc. Co prawda, w odpowiednich rękach mogą być one wykorzystane we właściwy sposób i przynieść korzyść czytającemu, lecz jak to mawiają, bez pracy nie ma kołaczy. Zatem poradnik tak, ale później i tak trzeba się naharować jak wół. Ocena: 8/10 Tytuł: Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller Autorzy: Jakub Winiarski, Joanna Rawska Wydawca: Prószyński i S-ka Data premiery: 24 września 2015 Liczba stron: 608 ISBN: 9788380690684

36


LEKTURA OBOWIĄZKOWA Aleksander Kusz To jest książka kompletna. Idealna. Rewelacyjna. Niesamowita. Niniejszym ogłaszam obowiązek posiadania ww. książki dla wszystkich miłośników Monty Pythona, albowiem to wielka książka jest! No, trochę Was okłamałem, bo książka ma jedną wadę. Nie chodzi o to, że jest za krótka, czy coś takiego. Ma prawdziwą wadę. Otóż jest wydrukowana czcionką, jaką zazwyczaj stosuje się w Biblii, czy na ulotce z farmaceutykami. Jest też problem z drukiem i papierem. W niektórych miejscach ilustracje przebijają, co przeszkadza w czytaniu, bo litery nakładają się na kolor, przez co są nieczytelne. Tyle, jeśli chodzi o błędy i wady. Reszta to sama RE-WE-LA-CJA! Tylko i wyłącznie. Dobrze wiecie, że rzadko tak piszę. Sam już nie wiem, kiedy ostatnio takie zachwyty Wam wypisywałem i w takie zachwyty wpadłem. Może przy Magicznych latach McCammona. Ale to książka innego typu. I w tym innym typie będzie pewnie długo niedościgniona. Nie wiem, czy pamiętacie, że podczas omawiania autobiografii Cleese’a narzekałem, że jest fajna, że ok., ale brakuje części związanej z Monty Pythonem. Teraz już wiem dlaczego – bo autobiografia Monty Pythona ukazała się wcześniej, już w 2003 roku. I jest w niej wszystko. Więc po co Cleese miałby coś dopisywać na temat MP w swojej własnej autobiografii? Mógł jedynie wszystko przepisać, a to byłoby głupie. Teraz już wiem, dlaczego autobiografia Cleese’a jest bez historii MP i zgadzam się z tym. Zgadzam się z Tobą, John, tak jest dobrze. Czytałem tę książkę długo, bardzo długo. Ponad miesiąc, z tego, co pamiętam. W międzyczasie przeczytałem kilka książek beletrystycznych. Stało się tak nie dlatego, że książka jest nudna, czy coś z nią nie tak. Czytałem tak długo, bo nie można było przeczytać dłuższego fragmentu bez przemyślenia go, bez wchłonięcia (tak, jak wąż w Małym Księciu), po prostu trzeba było usiąść i chłonąć powoli wiedzę, informacje, rysunki, zdjęcia, fragmenty skeczów. Wszystko! Jeśli chodzi o wymiary, na długość książka ma niewiele więcej centymetrów niż standardowe książki. Przyrównałem właśnie do Sześciu światów Hain i książka Ursuli jest krótsza, przyrównałem do ‘nowego’ Bukowskiego (bo to nowa seria i akurat nowa u nas książka – Historie o zwykłym szaleństwie), Bukowski jest krótszy. Ale znalazłem książkę prawie idealną pod tym względem (i nie tylko, bo to książka tak samo odjechana i wspaniała jak ta omawiana) – to pierwsze wydanie książki Zbigniewa Batko – Z powrotem (kto nie czytał, to natychmiast się zaopatrzy i przeczyta – niesamowitość w każdym względzie!) Za to książka jest o wiele szersza niż większość wydawanych książek, można powiedzieć, że jest prawie kwadratowa. Żeby Wam zobrazować znowu porównałem do innych i wyszło, że najbardziej zbliżone (ale trochę szersze) jest pierwsze wydanie Scen z życia smoków Beaty Krupskiej (następna rewelacyjna książka, polecam z całego serca!). Tak więc długość i szerokość już znacie. Mogę jeszcze napisać, że jest oczywiście twarda oprawa, kartki klejone, jak przystało na dobre wydanie. Książka liczy sobie 400 stron, z czego 350 to część zasadnicza, a 50 stron, to przypisy tłumacza, który wykonał naprawdę bardzo dobrą pracę. Trzeba przyznać, że Monty Python miał szczęście do dobrych tłumaczy. Najpierw Tomasz

37


Beksiński, a teraz Filip Łobodziński. Cóż, ale o to nie trudno, bo przecież dobre rzeczy przyciągają dobrych ludzi. Zobrazuję Wam też, jak wygląda książka w środku. Bo może moje słowa, że jest rewelacyjna i niesamowita Wam nie wystarczą? Z tej racji, że Pythoni jakoś już za sobą specjalnie nie przepadają, a na dodatek nie mają tyle czasu, żeby się spotkać i razem napisać książkę, jak to miało miejsce przy pisaniu niektórych scenariuszy, a na następny dodatek, jeden z Pythonów nie żyje, więc nie mógłby zabrać głosu (jak to powiedział Eric Idle – reaktywujemy Pythona, jak Graham Chapman zmartwychwstanie), trzeba było znaleźć inny sposób na biografię MP. Tak więc Bob McCabe odwiedzał poszczególnych Pythonów, spotykał się z nimi i zadawał im to samo pytanie. Oni odpowiadali. Za Grahama Chapmana odpowiadał albo jego pamiętnik, albo brat, albo żona brata, albo długoletni towarzysz życia, ((jak to mogę zręcznie ująć). I tyle. Tak więc zazwyczaj mamy sześć spojrzeń na tę samą rzecz, bądź to samo zdarzenie. I okazuje się, że często są to różne wersje. Bo przecież pamięć płata figle, a Pythoni są raczej coraz starsi, a nie młodsi (chociaż przy nich nigdy nic nie wiadomo). I to jest właśnie ciekawe, te różne spojrzenia. Jak odebrali przyjście do zespołu Gilliama, jak wtedy wyglądał? I jak on ich odebrał? I tak mamy sześć wypowiedzi na prawie każdy temat dotyczący Monty Pythona i samych Pythonów. Wypowiedzi są poukładane chronologicznie, powiedzmy, że od samego początku, to jest od opisu, jak Pythoni pamiętają swoje poznanie się. To jest rozdział pierwszy. A potem już z górki, przechodzimy kolejno przez następujące etapy: W rozdziale drugim poznajemy dzieciństwo każdego z Pythonów, W trzecim przedstawiają nam swoje studenckie lata (wraz z początkami występów na scenie), W czwartym przechodzimy do Latającego Cyrku Monty Pythona (nie wiem, czy wiecie, ale LCMP nie wziął się z niczego, Pythoni pracowali wcześniej przy innych programach kabaretowych, już było czuć powiew świeżości, ale dopiero ich spotkanie spowodowało taką mieszankę wybuchową), W piątym jesteśmy świadkami ich przemiany w gwiazdy filmowe, czyli omawiają nam swoje trzy filmy, W szóstym jest o sensie śmierci, czyli Graham Chapman odchodzi, Natomiast w siódmym mamy podsumowanie, zarówno książki, jak i życia, mamy ostatnie spotkania, jak choćby to w Aspen. Ostatnie pięćdziesiąt stron to, tak jak wcześniej napisałem, przypisy tłumacza. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich Pythomaniaków. Naprawdę! Poznajemy szczegóły dotyczące Monty Pythona: Kto z kim pracował i dlaczego. Kto pił i kto nie potrafił tego znieść. Kto próbował dominować i komu to najbardziej przeszkadzało. Poznajemy ich jako ludzi, jak próbowali pisać, wystawiać skecze, jak je wspólnie omawiali, selekcjonowali. I mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy. Po prostu kompendium wiedzy na temat, chyba najbardziej przełomowej grupy kabaretowej świata, sam miód! Informacja dla wszystkim, których bliscy są Pythomaniakami – już wiecie, co możecie kupić im na gwiazdkę. Na pewno ucieszą się! Tytuł: Monty Python. Autobiografia według Monty Pythona Autor (opracowanie i wstęp): Bob McCabe (oprócz tego oczywiście wszyscy Pythoni) Przekład: Filip Łobodziński Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie Data wydania: 23 września 2015 r. Liczba stron: 400 ISBN: 978-83-7976-309-2

38


SŁOWIAŃSCY BOGOWIE Mirosław Gołuński Kilka lat temu furorę wśród miłośników fantastyki powinna była robić powieść Amerykańscy bogowie Neila Gaimana. Pisarz postanowił zastanowić się w niej, jak zachowywaliby się bogowie Normanów, Słowian, Afrykańczyków i innych ludów świata, gdyby wraz ze swymi wyznawcami przybyli do Stanów Zjednoczonych i próbowali znaleźć w nich nowe miejsce dla siebie. Nie musieliśmy długo czekać na wschodnioeuropejską odpowiedź na ten utwór i mamy dziś możliwość zapoznania się z Drogą do Nawii Tomasza Duszyńskiego. Czy ten tekst usatysfakcjonuje miłośników Gaimana? A może znajdą się dla niego nowi czytelnicy, którzy od tej strony zaczną poznawać życie po życiu zdetronizowanych przez chrześcijaństwo mitologicznych bóstw? Akcja przenosi nas do współczesnej Moskwy i Warszawy. To w stolicach największych dziś słowiańskich państw toczyć się będą rozgrywki między przedstawicielami słowiańskiego panteonu: Perunem i Welesem. Ale bogowie mają zwyczaj wykorzystywać do swych celów istoty nie tak potężne, jak oni sami. W Moskwie mieszka Ksenia – nieznająca rodziców dziewczyna, która dzięki uporowi i pracowitości zdołała wyrwać się z sierocińca i łączy studia na uniwersytecie z pracą w sklepie z markowymi butami. Mimo swej samotności, którą rozprasza śliczna kotka, byłaby szczęśliwa, gdyby nie duszące ją w nocy złe sny. W dziewczynie platonicznie podkochuje się Misza, rosyjski milicjant, który nie bierze łapówek (już to wskazuje, że coś z nim nie tak), który wracając pewnego dnia z pracy, zaczyna słyszeć głosy, gdy wychodzi z metra. Głosy okazują się należeć do dziwnych i niebezpiecznych istot, przed którymi uratuje go Romek, dość bezceremonialnie przeciągając go przez ścianę. Romek okaże się wilkołakiem, a jego współpracownikami, a jakże, Lel i Polel. Z kolei w Warszawie mieszka Alek Bielski, pracownik dziwnego Departamentu, w którym nie bardzo wie, co robi, a gdy jego szef, Mentor, wzywa go na prywatną rozmowę do opustoszałej restauracji, znajduje swego przełożonego kompletnie zmasakrowanego, a pod stołem leży teczka z dossier wspomnianych Rosjan, jego samego i jeszcze jednego Polaka, Marka Batlera, mającego dziwne sny, w których opuszcza swe ciało i wędruje po świecie astralnym, za każdym razem odnajdując trójkę wymienionych przed chwilą bohaterów. Co ich łączy? Każde szuka swej tożsamości, każde wie, że nie pasuje do świata, w którym żyje i posiada specjalne zdolności, których używanie i świadomość ich mocy przyjdą jednak dopiero z czasem. W świecie powieściowym zostaną wplątani w intrygę zaplanowaną przez Peruna, który próbuje walczyć o swe istnienie, gdyż – trochę jak w Pomniejszych bóstwach Terry’ego Pratchetta – jeśli zabraknie jego wyznawców umrze i pójdzie do Nawii, którą włada jego brat, Weles, z którym nie ma najlepszych stosunków. Tak w skrócie można by zarysować punkt wyjścia tej sprawnie napisanej fabuły, której urok polega przede wszystkim na odwlekaniu rozwiązań (czasem aż poza obręb opowiadanej historii) i kilku naprawdę intrygujących zwrotach akcji. Trzeba jednak z całą mocą stwierdzić, że mimo dość ewidentnych związków z powieścią Gaimana, Duszyński napisał powieść absolutnie swojską, sło-

39


wiańską. W efekcie otrzymujemy dość inteligentne czytadło o bogach przaśnych, niezbyt rozgarniętych, niestroniących od wódki (tylko Perun delektuje się lepszymi alkoholami), za to chętnie popisujących się niewyszukanym humorem, świetnie dostosowanym do pitego trunku. Najzabawniejsze dialogi oferują nam bliźniacy Lel i Polel (boję się obrażać inteligencję czytelników uwagą, że to ciekawa personifikacja dwugłowego bóstwa Lelum-Polelum), którzy najlepiej chyba dostosowali się do współczesności, magiczne moce wspierając świetną znajomością techniki i klasycznym hakerstwem. Duszyński wie, jak pisać tego typu powieści, nie brakuje więc w niej mordobicia, dobrze zakonspirowanych wrażych sił, krasnali pełniących rolę mafiosów i budowniczych Pałacu Kultury, którzy okazali się całkiem sprawnymi magami, nie mogło zabraknąć pięknych a łatwych kobiet (w tej roli walkirie odczuwające wyraźny pociąg do jednego z bohaterów). Mając swoje żale do zakończenia, muszę jednak oddać autorowi, że sprawnie i przekonujące pozamykał większość wątków i choć bez trudu da się napisać następny tom (w końcu bogowie nie umierają tak łatwo, a i Gaiman napisał Chłopaków Anansiego), to ten jest skutecznie zamkniętą całością, kilka zagadek oczywiście jeszcze do rozwiązania zostało. Mamy więc do czynienia z kolejną wersją dwuświata, w którym bogowie i różne istoty pośrednie, starając się nie zainteresować sobą ludzi, snują swoje odwieczne intrygi. Jak przekonująco i oryginalnie, niech każdy Czytelnik oceni już sam. Tytuł: Droga do Nawii Autor: Tomasz Duszyński Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 544 ISBN: 978-83-7976-303-0

40


DRESDEN NR 6 Hubert Stelmach Krwawe rytuały, szóstą część Akt Dresdena, można nazwać przełomową. Autor w końcu zdecydował się przełamać barierę i zdradzić nam całkiem sporo na temat przeszłości głównego bohatera. Ale jak do tego doszło? Harry trafia na plan filmu dla dorosłych. Szef studia zajmującego się tymi nietuzinkowymi produkcjami jest przekonany, że padł ofiarą klątwy. Zadaniem detektywa jest dowiedzieć się, kto i dlaczego ją rzucił oraz zneutralizowanie jej efektów. Zwyczajne i raczej nieskomplikowane z pozoru zlecenie szybko przeistacza się w coś znacznie poważniejszego. Poza tym mamy wszystko to, do czego przyzwyczaił nas Jim Butcher – magię, akcję i Chicago. Śmiało można stwierdzić, że jeśli Krwawe rytuały nie są najlepszą częścią Akt Dresdena, to zdecydowanie plasują się w czołówce. Składa się na to kilka elementów – przede wszystkim ciągnąca się już kilka tomów wojna z wampirami (która nawet odrobinę nie jest bliższa końcu) schodzi na dalszy plan. Następnie – nikt nie ratuje świata, przedstawione wydarzenia mają charakter lokalny, co jest zdecydowanie bliższe memu sercu. Na sam koniec dochodzi sceneria – jak ładnych eufemizmów by nie użyć, bohaterowie zwyczajnie kręcą pornosa. W każdej kolejnej części poznajemy inny wycinek mitologii świata Akt Dresdena. Mieliśmy już wilkołaki, religię, duchy, świat magicznych istot Nigdynigdy. Teraz przyszła pora na wampiry. Są one obecne w serii od samego początku i do tej pory udało się poznać dość dobrze członków Czerwonego i Czarnego Dworu, jednak zagadkowy Biały Dwór był ledwie wspomniany. To właśnie na tych wampirach energetycznych, w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu, skupia się fabuła recenzowanej powieści. Tym razem autor zdecydował się na całą gamę sympatycznych (każdy na swój sposób) bohaterów drugoplanowych, których po prostu nie sposób nie polubić. Oprócz Murphy, oficer policji, która pojawia się w każdym tomie, powracają Thomas – wampir, Kincaid – najemnik o niezbyt przyjemnym usposobieniu oraz Ebenezer McCoy, mentor i nauczyciel Dresdena. Poprzednio pisałem, że relacje pomiędzy bohaterami są w zasadzie stałe, w Krwawych rytuałach zdecydowanie się to zmienia. Autor odkrywa kilka tajemnic z przeszłości, które nie pozostają bez wpływu na stosunek Harry’ego do swoich przyjaciół. Do największych wad należy podążenie tym samym schematem. Kolejno: brak pieniędzy, nowe zlecenie, problem z kobietami, nowi wrogowie, starzy wrogowie, Wielki Zwrot Akcji i na koniec otarcie się o śmierć. Przy okazji ostatniego tomu pisałem, że w zamian za wyjątkową lekkość, wartką akcję i ciekawy humor jestem w stanie to wybaczyć i w zasadzie mogę to podtrzymać. Po prostu sądzę, że doszedłem do pewnej granicy i jeśli w kolejnej części spotka mnie ta sama rutyna, autorowi nie będzie tak łatwo się wybronić. Butcher, zresztą jak zawsze, zbudował już solidne fundamenty pod nadchodzące wydarzenia. Kilka rozpoczętych wątków i pomysłów spokojnie czeka

41


na swój czas. Można się spodziewać naprawdę ciekawych fabuł – oby tylko nie podążały utartą ścieżką. Jeśli decydować się na któregoś z rozrywkowych tasiemców – Akta Dresdena to bardzo dobry wybór. Część nr 6 wciąż można czytać niezależnie od pozostałych tomów, jednak tym razem traci się odrobinę za dużo – nawiązania do poprzednich historii są zbyt istotne dla pełnego docenienia i zrozumienia Krwawych rytuałów. Tytuł: Krwawe rytuały Autor: Jim Butcher Tłumacz: Wojciech Szypuła Wydawca: Mag Data wydania: 23 września 2015 Liczba stron: 496 ISBN: 9788374805612

42


KINGOWSKIE OPOWIEŚCI Magdalena Golec Bardzo lubię czytać Kinga, szczególnie jego długie powieści. Tworzy w nich wspaniały klimat, kreuje postacie pełne życia i autentyzmu, sprawia, że cały ten świat staje się tak realny, że człowiek daje mu się wciągnąć, zapominając o własnej rzeczywistości. Nie jest to jednak autor, który ogranicza się do tworzenia powieści. Zresztą dlaczego miałby to robić? Dla kogoś takiego jak King, dla kogo pisanie nie jest jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy, ale i pasją, przyjemność sprawia przelewanie na papier też historii krótszych. W Bazarze złych snów widać, że one równie mocno potrafią czytelnika porwać. Bazar złych snów jest zbiorem zróżnicowanym. Znajdzie się tu historia o potworze pożerającym ludzi, nietypowym czytniku e-booków, nekrologach śmierci czy demonach bólu. King snuje opowieści o zwyczajnym życiu, które wbrew pozorom nie zawsze jest takie typowe, rozmyśla nad moralnością oraz zastanawia się, jaki obrót może przybrać rywalizacja między sąsiadami. Równocześnie, w większości opowiadań można znaleźć pewne wspólne elementy, takie jak starość, śmierć i choroby. Być może wynika to z tego, że w życiu każdego przychodzi kiedyś taki moment, kiedy zaczyna dumać nad przemijalnością, nietrwałością i kruchością ciała. Bynajmniej nie jest to po prostu smętny zestaw historii, bo King umie wzbudzić dreszcz niepokoju i grozy, zaskoczyć, zmusić do chwili zastanowienia czy sprawić, że przy lekturze spędzi się przyjemnie czas. Każdy z dwudziestu utworów zawartych w zbiorze King poprzedził wstępem. Znakomity pomysł – wprowadza osobisty akcent, pozwala lepiej poznać autora czy proces twórczy. Same opowiadania w rozmaity sposób wpływają na czytelnika. W czasie czytania 130. Kilometra na plecach pojawiają się ciarki przerażenia. Batman i Robin wdają się w scysję przedstawia urywek z życia ojca i syna. Jest to prosta historia, płynąca wolnym rytmem, a jednak potrafi wciągnąć, wzbudzić melancholię i zaskoczyć zakończeniem. Świetnie poprowadzoną fabułę mamy w Wydmie, która niesie ze sobą nutkę tajemniczości. Wredny dzieciak... raany... ten dzieciak nie dość, że naprawdę mnie irytował, to jeszcze wywołał uczucie bezradności. Bardzo podobała mi się Moralność. Sam temat jest niewątpliwie interesujący, niekiedy wywołuje sprzeczne uczucia. Kingowi bardzo dobrze udało się oddać tę atmosferę wątpliwości, rozdarcia oraz rozpadu. W Życiu po życiu pobrzmienia czarny humor i ironia. Po lekturze Kiepskiego samopoczucia w głowie pojawia się myśl: “Czyż miłość nie jest szalona? I czy może ona mieć jakieś granice?” W Billu Blokadzie King doskonale oddał atmosferę dawnych lat, dodając do niej odrobinę mroku. W Panu Ciacho spodobał mi się pomysł na wizualizację zwiastuna śmierci. Zielony bożek cierpienia jest kolejnym opowiadaniem, w którym to nastrój odgrywa najważniejszą rolę. Autor stopniowo buduje napięcie, które na końcu wywołuje poczucie grozy i niepewności. Z kolei Pijackie fajerwerki to lekka, zabawna historyjka o fajerwerkowym wyścigu zbrojeń, takie coś na rozluźnienie po ciężkim dniu. Zupełnie nie przypadły mi do gustu dwa utwory pisane wierszem, które King umieścił w zbiorze, ale jak sam przyznaje – kiepski z niego poeta. Jednak jakie to ma znaczenie? Przecież oprócz nich jest jeszcze osiemnaście różno-

43


rodnych opowiadań, które zdecydowanie warto przeczytać. Można w nich doszukiwać się głębszego przesłania, albo po prostu dać się porwać nastrojowi, doskonale się przy nich bawiąc. Bazar... to naprawdę dobry zestaw opowieści, napisany stylem, z którego, w moim odczuciu, promienieje harmonia, spokój, wyobraźnia i doświadczenie. Jest w czym wybierać, więc gorąco zachęcam do udania się na targowisko różności w kingowskim klimacie. Tytuł: Bazar złych snów Autor: Stephen King Tłumacz: Tomasz Wilusz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: listopad 2015 Liczba stron: 670 ISBN: 978-83-8069-174-2

44


SARMACI W KOSMOSIE Marta Kładź-Kocot Space opera nie jest moim ulubionym gatunkiem, zakłada bowiem pewną niezbędną dozę czytelniczej naiwności, do jakiej po lekturze przeróżnych Derridów, Barthesów i Baudrillardów zwyczajnie już nie jestem zdolna, tak jak nie potrafię – mówiąc słowami C.S. Lewisa – nalać wina z butelki do zagłębienia w jej dnie. Jeśli jednak ktoś poczęstuje mnie space operą półżartobliwą, świadomą konwencji i swoich gatunkowych ograniczeń, śmiało eksperymentującą z klimatami do niej z pozoru zupełnie nieprzystającymi – a do tego napisaną lekkim, swobodnym stylem – pozostaje tylko cieszyć się zupełnie niefrasobliwą lekturą. I tak właśnie jest w przypadku Kellera. Czytelnik odnajdzie tu zestaw doskonale wyeksploatowanych konwencji rodem z Hollywood. Mamy tu westernowego samotnego wilka, który, osiągnąwszy w życiu minimum stabilizacji, spokojnie upija się w zaciszu swej chatki do momentu, kiedy pojawi się w jego życiu tajny agent z ofertą niemożliwej misji. Wtedy okaże się, że ten bohater zdolny jest nie tylko do działań niestandardowych, na pograniczu międzygalaktycznego prawa, ale również do wiernej przyjaźni i romantycznej miłości. A do tego, jak każdy samotny wilk, skrywa w głębi swego jestestwa mroczny sekret. I, co najbardziej zaskakujące, w toku międzygalaktycznej intrygi może niekiedy niespodziewanie… założyć kontusz i zacząć wymachiwać szablą. Pochodzi bowiem z planety Sarmacja, której mieszkańcy postanowili restytuować i wprowadzić w życie najlepsze czasy Rzeczpospolitej szlacheckiej. Sienkiewiczowski wątek w Kellerze nie zgrzyta – a wręcz przeciwnie, wnosi do powieści zaskakującą świeżość. Siedemnastowieczny sztafaż staje się nieuwierającym kostiumem, tak jak w steampunku realia wieku XIX. Przypadkiem na jaw wychodzi również smutna prawda, tak dobitnie opisana przez Jana Sowę w Fantomowym ciele króla: sarmacka Rzeczpospolita była państwem szlachty i nikogo więcej. Na „panów braci” musiały zaś pracować rzesze niewolników. W Kellerze problem ten został rozwiązany podobnie, jak w Atlasie chmur Mitchella: kasta panów włada rasą sztucznie wyhodowanych sług, których cykl życiowy i sposób odżywiania są zupełnie inne od ludzkich. Ten ponury fakt nie generuje jednak ani przez moment efektu dystopijnego – fabułą Kellera włada szczery, sienkiewiczowski heroizm, o prawdziwie sienkiewiczowskich właściwościach, na które tak zżymał się Gombrowicz. Czytamy, klniemy pod nosem, że to bajka, a jednak czytamy dalej i nie możemy się oderwać. Jest bowiem Keller przede wszystkim znakomicie napisaną powieścią przygodową. Mamy tu zwartą, przemyślaną intrygę, precyzyjnie domkniętą i niebudzącą zastrzeżeń, wartką, wciągającą akcję, wyraziste, sympatyczne postacie. Mamy elementy powieści szpiegowskiej i sensacyjnej, pościgi, pułapki, intrygi i lochy Watykanu, w których mrokach zwycięża dobro, prawość, miłość i przyjaźń. Owszem, pojawiają się pewne wątpliwości – na przykład dlaczego zleceniodawcy Kellera nie zauważyli, że zaangażowali się w grę o sumie zerowej, w której zyskać mogą dokładnie tyle, co stracić – ale mimo to powieść czyta jednym tchem, bo gwarantuje ona po prostu znakomitą rozrywkę.

45


Na uwagę zasługuje również sztafaż science fiction, którym autor operuje swobodnie i kompetentnie, wkładając czytelnikowi do głowy dokładnie tyle wiedzy, ile trzeba. Kellera mogę śmiało polecić jako poprawiacz humoru na długi, jesienny wieczór. Nic dodać, nic ująć. Tytuł: Keller Autor: Marcin Jamiołkowski Wydawca: Czwarta Strona Data wydania: 2015 Liczba stron:416 ISBN: 978-83-7976-337-5

46


POPRAWNY, POPRAWNA. Sławomir Szlachciński Dżungla wpadła mi w ręce raczej przypadkowo, rzekłbym nawet, sięgałem po nią dość niechętnie. Debiutanckie powieści zupełnie nieznanych autorów to inwestycja bardzo wysokiego ryzyka. I cóż, przez pierwsze dwieście stron powieści przeklinałem w żywy kamień chwilę, w której zdecydowałem zabrać się za lekturę. Przez pierwsze dwieście stron męczyłem się wyjątkowo. Tak mi to dopiekło, że potem poświęciłem trochę czasu na wymyślenie obrazowego porównania oddającego znój i mozół, których byłem zmuszony doświadczyć. Podczas lektury czułem się jakbym orał tępym pługiem wyschnięte, kamieniste pole! pod górę! w chwili, gdy koń wziął wolne, bo był bystrzejszy ode mnie. Ładnie mi wyszło? Może i nieładnie, ale prawdziwie. Później było lżej, nie wiem, czy za sprawą autora, czy może ja się przyzwyczaiłem. Ale do rzeczy. Dekoracje to wypożyczony zestaw. Wszystko to już gdzieś widzieliśmy. Ogólne ramy powieści, realia polityczno-społeczne, mniejsze lub większe koncepty – opozycja Ziemia-Przestrzeń, quasi-feudalne stosunki społeczne, terraformowanie, daleko posunięta ingerencja w ludzką biologię, nieuchwytny tajemniczy guru-naukowiec, itd., wzięte są żywcem z cyklu Paula McAuleya Cicha wojna, tyle, że na mniejszą skalę i z mniejszym rozmachem. O pomysłach pokrewnych tytułowej dżungli też już czytaliśmy, czy to u McDonalda (Chaga) czy Lema (Solaris). I można by tak jeszcze długo bawić się w odnajdowanie pierwowzorów i inspiracji, ale zostawię tę przyjemność chętnym. Z pewnością dopiszą do tej listy sporo tytułów i nazwisk. Sam Mars jest dekadencko-przygnębiający, pomieszanie cyberpunkowego brudu z małomiasteczkowo-wiejskim klimatem XIX-wiecznej rzeczywistości gdzieś z okolic Pułtuska. Z jednej strony technologia, terraformowanie, loty kosmiczne a z drugiej społeczna degrengolada, narkotyki, sekciarstwo, prymitywna religijność. Niektóre powieści Dicka miały coś w podobie. Na tym tle znajdujemy dość niemrawo rozwijającą się intrygę, którą też jakoś tam znamy. Służby specjalne, inwigilacja społeczeństwa, tajna broń, tajne organizacje, wielkie misje, jedynie słuszne cele, sporo czarno-białego, trochę odcieni pośrednich. Główny bohater nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić; czasem coś zadziała, ale większość rzeczy mu się przytrafia, a nurt wydarzeń porywa go, by wyrzucić gdzieś na przypadkowym, z jego punktu widzenia, brzegu. Trafiają się mocno naiwne rozwiązania fabularne, boga z maszyny też tu i ówdzie odnajdziemy. Bliżej temu wszystkiemu do teatru, gdzie dużo się mówi, a niewiele robi, jakiejś akcji posuwającej rzeczy do przodu jest tu jak na lekarstwo. Czasem autor podrzuca nam rozważania nad ludzką naturą, istotą inteligencji/świadomości, wpływie opresji psychicznej i fizycznej. Nic specjalnie oryginalnego ani doniosłego, ale nie można powiedzieć, że niemądre i całkiem słabe. Z grubsza większość elementów składowych spełnia standardy przyzwoitości, a wszystko razem wzięte jest raczej mało oryginalne, ale, trzeba oddać autorowi, koncepcja całości nie gryzie się wewnętrznie. Brak mi jednak w tym wszystkim jakiegoś kleju, duszy spajającej; brak tu rozmachu, pewności siebie. To zestaw klocków poukładanych wedle przepisu, jakiejś ogólnej standardowej instrukcji, której uczą na kursach pisania powieści.

47


Język z gruntu poprawny, ale nie bez wad. Zauważalny jest niestety nadmiar zaimków, nie jest to dramat, ale raczej nie najlepsza tendencja. Kolejny problem, znacznie większy, to kosmiczna ilość informacji podawanych w nawiasach. W literaturze pięknej każdy nawias to błąd, tutaj mamy je w zasadzie na każdej stronie. I na koniec formy gramatyczne. Autor zdecydował używać w narracji czasu teraźniejszego, co przynajmniej dla mnie, jest mocno irytujące i przeszkadza w lekturze. Przypomina to trochę filmowanie akcji kamerą z ręki. Brak stabilizacji, drgania obrazu, doraźne kadry, być może dobre w reportażu zupełnie nie pasują do fabuły beletrystycznej. Być może komuś to odpowiada, dla mnie to duża wada. Przyglądając się powyższym problemom należy stwierdzić, że osoby zajmujące się redakcją i korektą tego tekstu albo zbyt lekceważąco podeszły do zadania, albo są na etapie przyuczania do zawodu. Szkoda. Gdyby tekstem zajął się ktoś sensowny, ogólne odczucia dotyczące Dżungli mogłyby być znacznie przyjemniejsze. Powieść nie zachwyca, ale i nie zniesmacza. Autor to nie geniusz objawiony, jest tu sporo do poprawienia, ale nic, co by powieść zdecydowanie dyskwalifikowało. Biorąc pod uwagę, że to debiut, a autor na zdjęciach wygląda dość młodo, to istnieje spora szansa, że w przyszłości wyjdą spod jego pióra rzeczy naprawdę fajne, a przyciężkawa forma zniknie wraz z nabywanym doświadczeniem. Czy tak będzie, czas pokaże. Tytuł: Dżungla Autor: Dariusz Sypeń Wydawca: Czwarta Strona (Wydawnictwo Poznańskie) Data wydania: 09.09.2015 Liczba stron: 398 ISBN: 978-83-7976-329-0

48


DROGA Rafał Sala

Człowiek jest jedyną istotą na Ziemi, która zastanawia się nad własnym istnieniem, usiłuje dociec, skąd przyszedł, oraz poszukuje właściwej drogi życia. Nie powinno dziwić zatem, że tak popularne są książki, które stanowią swego rodzaju zapis tej czy innej drogi życiowej oraz poszukiwań... Tylko czego my wszyscy szukamy, albo co spodziewamy się zastać na końcu drogi? Thomas Merton to nie tylko ksiądz katolicki i zakonnik, ale bardzo znany pisarz i poeta. Siedmiopiętrowa góra jest autobiograficzną opowieścią o dorastaniu do poznania Boga. Autor historię rozpoczyna w 1915 roku, gdy to on sam przychodzi na świat. W dalszej części książki dowiadujemy się, w jakim świecie przyszło mu dorastać oraz co go ukształtowało. Śmierć matki, ciągłe przeprowadzki, a jakiś czas później śmierć ojca, sprawiły, że Merton nie do końca potrafił odnaleźć się w rzeczywistości. To, że trafił do zakonu trapistów, było przewrotnością losu. Siedmiopiętrowa góra została napisana pięknym językiem, z wyczuwalnym na każdym kroku dystansem autora do świata, siebie samego oraz swoich poczynań. Merton porusza się w chrześcijańskim systemie wartości, do niego się odnosi oraz jego stawia jako wzór do naśladowania. Czy jest to jednak powód, dla którego nie mieliby Mertona czytać ateiści czy wyznawcy innych religii? Raczej nie. Oczywiście maruderzy mogą odebrać wspomnienia Mertona jako indoktrynację chrześcijańską, ale tak naprawdę nie jest to nic więcej, jak opowieść o człowieku, który szuka szczęścia. Z drugiej strony, jest to zaproszenie do poszukiwania własnej tożsamości, własnego sposobu na doświadczenie życia. Merton udowadnia, że bardzo często to nie my wybieramy Boga, ale on sam nas wybiera i prowadzi nas przez ciemną dolinę, jak najlepszy przewodnik. Pozwala nam upadać, ale zawsze, nawet w najczarniejszą noc, jest tuż obok. Lektura autobiograficznej powieści Mertona jest wciągająca. Być może sprawiło to burzliwe życie autora, być może również bardzo przyjemna narracja pierwszoosobowa. Czytelnik ma wrażenie, że zagląda do świata, którego już nie ma. Odbierany przez Mertona obraz rzeczywistości, którą przelał na papier, nie traci jednak nic ze swej autentyczności. Czytając autobiografię zawsze trzeba brać pod uwagę to, że autora może mylić pamięć oraz że często subiektywnie ocenia wydarzenia. Mimo tego Siedmiopiętrowa góra jest powieścią o drodze, o wspinaniu się na najwyższy szczyt, poszukiwaniu własnego maksimum szczęścia. Okazuje się, że największe szczęście może być tam, gdzie nikt się go nie spodziewa. Największe porażki stają się początkiem prawdziwej drogi. Merton jest dobrym „opowiadaczem”, który prowadzi czytelnika za rękę i ani na moment nie pozwala mu oderwać wzroku od głównego celu. Bo przecież Merton nie mówi nic innego jak: Bóg jest dobry. I w Siedmiopiętrowej górze to widać.

49


Lektura uwodzi nieco mistycznym klimatem, który da się poczuć już od pierwszej strony. Może dlatego chce się czytać dalej? Tytuł: Siedmiopiętrowa góra Autor: Thomas Merton Tłumaczenie: Maria Morstin-Górska Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 23 października 2015 Liczba stron: 470 ISBN: 978-83-7785-729-8

50


KOD HIMMLERA Marek Ścieszek

Druga Wojna Światowa. Ukryte skarby hitlerowców. Złoty pociąg. Bunkry w Górach Sowich. Hasła te rozpalają wyobraźnię, sprawiają, że na trop historii wkroczyłby każdy jej pasjonat, o ile na końcu drogi czekałyby nań góry przetopionego złota. Gdy czytamy „Odkryto złoty pociąg”, oczyma wyobraźni widzimy ogromne pomieszczenie, a z niego blask bijący, jak z groty Smauga. Otóż prawda może wyglądać nieco inaczej, o czym przekonuje nas Przemysław Piotrowski w swoim literackim debiucie. Autor wziął w garść niektóre z powyższych wątków, rozbudował je i stworzył sensacyjno-historyczną opowieść szpiegowską z elementami fantastyki. Zrobił to nad wyraz sprawnie i przekonująco. „Kod Himmlera” odkrywa się stopniowo, wędrując wraz z głównym bohaterem powieści z Warszawy, poprzez Międzygórze, Berlin, Wawelsburg, Londyn, aż do norweskiej stacji antarktycznej Troll na Ziemi Królowej Maud, gdzie całość się finalizuje. Każda literacka kategoria zaprezentowana w opowieści dumnie wypina pierś i ma do tego pełne prawo. Mnóstwo jest tutaj historii. Jak przystało na sensację, trup ściele się gęsto. Wydarzenia inspirowane są przez agencje szpiegowskie co najmniej czterech państw, z których trzy to mocarstwa. I w całym tym tworze, fantastyka wcale nie gra ostatnich skrzypiec. Satysfakcja murowana dla każdego, kto czuje się fanem któregokowiek z powyższych gatunków. Pogrzeb dziadka, dla Tomasza Turczyńskiego, dziennikarza Gazety Lubuskiej, staje się okolicznością przełomową. Tomasz jeszcze tego nie wie, ale okres jego życia związany z dziennikarstwem właśnie dobiegł kresu. Wchodzi w posiadanie dokumentów, które z każdą stroną powieści kierują go coraz głębiej w przeszłość, aż do 1943 i do wydarzeń, których jego dziadek był świadkiem w bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich. Gdzieś w międzyczasie pojawia się piękna bibliotekarka Kasia i dalej już idą ramię w ramię. Ich wiedza odnośnie informacji zawartych w dokumentach się poszerza, rośnie liczba nazwisk, które poznajemy wraz z nimi: Heinrich Himmler, druga osoba w hitlerowskim państwie bezprawia, człowiek z zamiłowaniem do okultyzmu, szaleniec. Ernst Schäfer, zoolog, organizator nazistowskich wypraw badawczych do Indii i Tybetu, mających na celu dowiedzenie, iż Ariowie, rzekomi przodkowie Niemców, wywodzili się z Azji, członek SS. Karl Dönitz, Wielki Admirał, naczelny dowódca Kriegsmarine, następca Hitlera na urzędzie wodza naczelnego. Wreszcie ten, którego nazwisko przejmuje obrzydzeniem: Josef Mengele, lekarz, eksperymentator, zbrodniarz wojenny, którego nigdy nie dosięgnęła sprawiedliwość. Coś łączy te wszystkie nazwiska. Nici tajemnicy wiodą do ukrytej wśród lodów Antarktydy tajemniczej Bazy 211. Rozwiązanie nazistowskiej szarady, być może, w pierwszej chwili wyda się czytelnikowi niepoważne, żeby nie powiedzieć infantylne. Czytelnik szybko

51


się przekona, że fantastyka, dobrze skonstruowana, umocowana w faktach, żadną miarą dziecinna nie jest. Jeśli nawet Przemysław Piotrowski do stworzenia swojej historii zaczerpnął jeden z najbardziej banalnych motywów fantastycznych i powiązał go z oklepanym fragmentem historii, to jednak dał życie opowieści, która pozostawia po sobie wrażenie literackiej sytości. Tytuł: Kod Himmlera Autor: Przemysław Piotrowski Wydawnictwo: Videograf Data wydania: 2015 Liczba stron: 344 ISBN: 978-83-7835-397-3

52


JUTRO BĘDZIE PIEKŁO Justyna Chwiedczenia

Mówią, że nie ocenia się książki po okładce, ale jeśli istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, to trafiła mnie jak grom z jasnego nieba. Spojrzałam na okładkę Stwórcy i krzyknęłam: Muszę to przeczytać! Muszę to mieć! Dopiero później sprawdziłam opis, którym wydawca zachęca czytelnika do swojej komiksowej nowości. Mam szczęście do zauroczeń. Co byście zrobili, gdybyście wygrali kilka milionów w totka? Albo dostali gigantyczny spadek? Rzucilibyście pracę? Ruszyli w podróż dookoła świata? Kupili Astona Martina, kolekcję rolexów, wpakowali forsę w inwestycje, czy nowe piersi waszych żon? A gdyby pewnego dnia stanął przed wami koleś, który twierdzi, że jest diabłem, albo samą śmiercią, i da Wam to, czego pragniecie – pod warunkiem, że umrzecie za kilka miesięcy? Powiedzmy za dwieście dni. Jesteście pewni, ze dwieście dni jest warte Astona Martina? Jest magia w tym komiksie. Ma w sobie coś z W pogoni za Amy i amerykańskich hitów o superbohaterach. Lekkość bytu, dystans i dużą dawkę pewności siebie. Bez parcia na szkło. Od pierwszej strony, od pierwszego rysunku wiedziałam, że czeka mnie coś niesamowitego. Opowieść, która przywróci mi dawną radość z czytania. Kto by pomyślał, że to właśnie komiks mnie odblokuje i znów spojrzę na książki łaskawym okiem? Stwórca to prosta historia o amerykańskim chłopaku, który nie może znieść bylejakości w swoim życiu. Jego ignorancja wobec jakichkolwiek wartości i ból powodowany niemocą twórczą aż piszczą na stronach pokaźnego komiksu. OK., być może ta historia jest prosta, ale opowiedziana z klasą. McCloud totalnie się popisał. Jego rysunki są po prostu dobre. Z dbałością o szczegóły, z filmowym kadrowaniem, pewną ręką trzyma czytelnika w napięciu i sprawia, że chce się więcej. Po ostatniej stronie czułam się jak wampir, który nie pił krwi od miesięcy. Zdezorientowana, smutna i zła. Rysunki McClouda mówią same za siebie i bardzo często nie potrzebują komentarza, dlatego niekiedy w poszczególnych okienkach, czy na całych stronach nie ma żadnych dymków z dialogami. Zasada numer jeden. Nie traktuj czytelnika jak idioty, bo natychmiast to wyczuje. Ja czułam się potraktowana z pełnym szacunkiem. Wracając do treści, to właściwie wystarczy opis z okładki by skrócić to, co dzieje się w komiksie. Jednak czy to jest sedno opowieści? Czy jest tam głębsza treść? Morał? Poznajemy Davida Smitha, który jest wrakiem człowieka, niespełnionym artystą, trochę mazgajem i fajtłapą. Niby ma talent, ale po pierwszych sukcesach i porażkach nie potrafi stanąć na nogach i jest na najlepszej drodze do alkoholizmu i ogólnej destrukcji. Do tego to nazwisko. Jan Kowalski w Polsce nie ma łatwiej. David się stacza i użala nad sobą i nagle pyk! Pojawia się jego wujek Harry, cóż za zbieg oko-

53


liczności! Po rozmowach i ogólnym jęczeniu, których nie zdradzę, bo nie mielibyście po co sięgać po ten komiks, David dostaje to, czego chce. Ponieważ jest rzeźbiarzem, potrafi dłońmi zmienić każdy materiał w dowolny kształt. Idealnie! Chyba poczułam się odrobinę mądrzejsza po tej książce. Myślę, że każdy z was znajdzie w niej coś dla siebie. Odpowiedź na pytania. Czy warto umierać dla sztuki? A dla miłości? I czym ta sztuka właściwie jest? Kto się na niej zna i kto ma prawo ją oceniać? A miłość? Po każdej dobrej przeczytanej książce gdzieś w głowie, w umyśle, zostaje mi odcisk. Wbrew pozorom nie jest ich wcale tak dużo, ale Stwórca jest dobry. Tak dobry, że nie ma sensu zbyt długo się nad nim rozwodzić, trzeba przekonać się o tym na własnej skórze. Zaspokoił wszystkie moje oczekiwania względem książki, komiksu, obrazu, sztuki. Czytajcie i polecajcie. Komiksy są fajne. Tytuł: Stwórca Autor: Scott McCloud Tłumaczenie: Grzegorz Ciecieląg Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) Data wydania: 17 listopada 2015 r. Liczba stron: 496 ISBN: 978-83-8069-570-2

54


CO SŁYCHAĆ U BOHATERÓW OKUPU KRWI? Marta Kładź-Kocot

Prozę Marcina Jamiołkowskiego czyta się lekko i przyjemnie. Wydany w 2014 roku Okup krwi był sympatyczną, pomysłową urban fantasy z lekką domieszką kryminału i sensacji. Na kontynuację przygód warszawskiego maga, Herberta Kruka, trzeba było trochę poczekać – no, ale w końcu doczekaliśmy się. Wydawałoby się, że zakończenie Okupu krwi pozostawia bohatera z wystarczającą dawką traum i problemów. Herbert musi pozbierać się po śmierci ojca i ukochanej, rozwikłać zagadkę tożsamości tajemniczego Gerharda Schrödingera, rozpracować Bractwo Miast i dziwną sektę bazyliszków, a może nawet odczynić zaklęcie, które więzi jego matkę. Ale nie wybiegajmy naprzód. Akcja Orderu zastaje Herberta na Służewcu, gdzie oddaje się on ulubionej rozrywce i wspomina chwile, które spędził w tym miejscu z ojcem. Traumy, choć były one dotkliwe, już jako tako przepracował – a do tego został właścicielem przedziwnego, magicznego mieszkania w kamienicy, które zachowuje się czasem niczym Hogwart – naprawdę chciałabym takie mieć. I w tym momencie bohatera odnajduje dobrotliwy starszy pan, który przekazuje mu zlecenie odnalezienia skradzionego orderu Virtuti Militari – magicznego artefaktu strzegącego bezpieczeństwa Warszawy. A Herbert, oczywiście, wkracza do gry. Towarzyszy mu wierny Zezel, komputerowy geniusz, i Anna, energiczna pani detektyw, a także sceptyczny wobec magii porucznik BOR-u. Z nimi, bądź samotnie, Herbert będzie eksplorował niezbadane lochy pod Warszawą, infiltrował podejrzane korporacje, uwalniał się z zasadzek… Słowem, akcja z pewnością potoczy się wartko i nie sprawi zawodu. Order posiada tę właściwość, że z powodzeniem można by przenieść go od razu na ekran. Ma wszystko, co trzeba: odpowiednio dawkowane napięcie, równe tempo, dobre dialogi, scenerię, która działa na wyobraźnię i sama pojawia się przed oczami, dynamiczne sceny walk, pościgów i porwań, wielki finał, odpowiednio wyważone zakończenie. Zagadkę czytelnik może do pewnego stopnia rozwikłać, jednak nie na tyle, by jej rozwiązanie okazało się zupełnie przewidywalne. Słowem: bardzo smaczny produkt rozrywkowy. Na plus Orderu można zaliczyć również to, że Herbert Kruk jest postacią niesamowicie sympatyczną i autentyczną. Nie ma w sobie nic z papierowego herosa. A sposób, w jaki używa magii, to jeden najlepszych, najświeższy od czasów Harry’ego Pottera pomysłów na wprowadzenie czarów do naszego świata. Już w Okupie krwi spodobały mi się recytowane kancelaryjnym stylem zaklęcia, walki ulicznych sygnalizatorów, odzyskiwanie straconego czasu z biletów komunikacji miejskiej i rozmowy z parkomatem. Magia Herberta musi mieć zawsze jakiś materialny nośnik, nigdy nie jest wysnuwana „z powietrza”. W Orderze za cały arsenał może

55


bohaterowi wystarczyć igła, zapałka, kamyk i listek. Potężne moce drzemią również w pamiątkowej agrafce. Zaczyna się zima. Przed nami przesilenie. Powoli, powoli zacznie przybywać dnia. Wieczory są teraz bardzo, bardzo długie, od wieków przeznaczone na opowieści. Przeczytajcie Order. Uśmiechniecie się, czasem wzruszycie, a na pewno będziecie się dobrze bawić. Tytuł: Order Autor: Marcin Jamiołkowski Wydawca: Genius Creations Data wydania: 2015 Liczba stron: egzemplarz recenzencki ISBN: 978-83-7995-033-1

56


EPIGENETYCZNA REGULACJA Magdalena Golec Kiedy rozejrzysz się dookoła na ulicy, w pracy, w szkole, widzisz ludzi o odmiennym wyglądzie, zachowaniu, osobowości. Jeśli, tak jak ja, masz rodzeństwo, to wiesz, że Twój brat czy siostra jest inną osobą niż Ty, nawet jeśli macie wiele podobnych cech czy zainteresowań. Oczywiste zatem, że ludzie między sobą różnią się. A jak wygląda sytuacja w przypadku bliźniąt jednojajowych? Na pierwszy rzut oka wydają się być tacy sami – mają ten sam wygląd, mimikę, sposób wyrażania się, podobne upodobania. Jednak kiedy przyjrzeć się im bliżej, zauważy się rozbieżności w osobowości, temperamencie czy chorobach, na które zapadają. Jak to się dzieje, że takie dwa klony*, posiadające identyczne geny, dorastające w tym samym środowisku (poczynając od tego płodowego), potrafią tak bardzo różnić się od siebie? W Jednakowo odmiennych Spector bliżej przyjrzał się temu tematowi, sporządzając listę podobieństw i różnic między badanymi bliźniętami. Bardzo długo utrzymywał się pogląd, zgodnie z którym to geny samodzielnie decydują o naszych cechach. Uważano, że geny nie podlegają zmianom, cechy nabyte pod wpływem czynników środowiskowych nie mogą być dziedziczone, a około 98% naszego genomu stanowi śmieciowe, niepełniące żadnej funkcji DNA. Wraz z rozwojem technik badawczych i prowadzeniu kolejnych doświadczeń, spojrzenie na materiał genetyczny uległo całkowitej zmianie. Dziś już wiadomo, że wiele cech i chorób (pomijając rzadkie choroby jednogenowe, jak np. choroba Huntingtona), zależy od setek, a nawet tysięcy genów. W swojej książce Spector pokazuje, że na to, jak funkcjonujemy, wpływają łącznie trzy elementy: geny, środowisko oraz zjawiska epigenetyczne (procesy, które włączają i wyłączają geny). Swoje rozważania rozpoczyna od krótkiej historii epigenetyki, przedstawiając alternatywne, wobec darwinizmu, koncepcje dziedziczenia. Następnie poddaje analizie różnorodne cechy, jak np. otyłość, długowieczność, homoseksualizm, poczucie szczęścia, temperament seksualny, talent, religijność, skłonność do przestępstwa czy zachorowalność na nowotwory. Do tematu podchodzi z różnych stron, biorąc pod uwagę aspekty biologiczne, kulturowe, wychowanie. W książce przeczytać można o wielu interesujących przykładach, które pokazują, jak rozmaite elementy, wzajemnie współpracujące, oddziałują na nasz organizm. Dowiemy się chociażby o tym, że dieta rodziców w istotny sposób wpływa na nasze życie, przytulanie dziecka aktywuje u niego geny związane z empatią, przewlekły stres przyczynia się do skrócenia długości telomerów, a także prawdopodobnie wyłącza geny, które są ważne w prawidłowym rozwoju i pracy serca, albo że długotrwały trening w takich dziedzinach jak muzyka czy językoznawstwo prowadzi do zwiększenia ilości substancji szarej w niektórych obszarach mózgu. Ciekawym rozdziałem jest ten poświęcony genom bakterii (przy jego okazji przypomniał mi się zajmujący esej, dobrze Wam znanego Istvana, pt. Co trawi krowa?). Ze swoimi genami i białkami, bakterie mogą na nas wpływać zmieniając, na przykład, przepuszczalność ścian jelit, oddziaływać na układ odpornościowy czy proces starzenia się.

57


Jak zatem widzicie, Jednakowo odmienni dostarczą Wam wielu pouczających informacji. Równie istotne jest to, że Spector przedstawia wiele teorii, hipotez, domysłów, potwierdzonych wyników badań własnej ekipy naukowców, a także dużą liczbę odkryć innych grup (źródła podaje na bieżąco, na dole danej strony). Posiłkuje się sporą ilością przykładów z życia bliźniąt, uzupełniając całość o własne uwagi i komentarze, nieraz ironiczne. To wszystko przydaje książce wiarygodności, warto więc po nią sięgnąć. Według mnie jest to interesująca lektura, zwłaszcza dla tych, których ciekawi funkcjonowanie organizmów żywych. Mnie, w każdym razie, podobała się. Jakie wnioski płyną z Jednakowo odmiennych? Jesteśmy niezwykle skomplikowanymi maszynami. Nasze geny cechuje elastyczność, co z kolei oznacza pewną nieprzewidywalność w późniejszej reakcji na różne czynniki na nas działające, ale i większą zmienność, dzięki której mamy szansę na dostosowanie się oraz przetrwanie. Epigenetyka pokazuje, że styl życia, środowisko, w którym żyjemy, wychowanie mogą wpływać na stan naszego organizmu. Nie można już zatem zwalać winy na “złe” geny. Mimo rozwoju techniki, ogromnej ilości doświadczeń, wciąż jeszcze wiele pozostaje do wyjaśnienia. Tytuł: Jednakowo odmienni. Dlaczego możemy zmieniać swoje geny Autor: Tim Spector Tłumacz: Olga Orzyłowska-Śliwińska Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: listopad 2015 Liczba stron: 335 ISBN: 978-83-8069-179-7 *choć, prawdę mówiąc, powinnam użyć liczby pojedynczej, ponieważ grupa organizmów o takim samym genotypie to, według nomenklatury naukowej, “klon”, a nie “klony”

58


GDY OTWIERAJĄ SIĘ GROBOWCE CZASU… Marta Kładź-Kocot Po przeczytaniu Hyperiona po prostu nie sposób nie sięgnąć po drugą część. Nie tylko dlatego, że pierwsza jest absolutną klasyką, powieścią piękną, mądrą, wciągającą i wartą każdej spędzonej nad nią minuty. Również dlatego, że Hyperion przewrotnie pozostawia czytelnika z nierozwiązaną zagadką – stanowi niejako wstęp do samego siebie i kończy się tam, gdzie właściwie powinien się zatrzymać. Sześcioro (siedmioro?) wędrowców dociera w okolice Grobowców Czasu i ich misja może się rozpocząć. Czytelnik otrzymuje to, na co od samego początku czekał. W napięciu przemierza kolejne stronice, licząc na rozwiązanie wszystkich zagadek. A może przynajmniej niektórych. Czy straceńcza misja wyruszających do Dzierzby pielgrzymów w ogóle ma sens? Czy ktokolwiek z nich przeżyje? Czy mieli na to szansę, czy też Przewodnicząca Meina Gladstone skazała ich na pewną śmierć? Narracja od samego początku układa się w dwie linie. Pierwsza z nich stanowi relację z nadciągającej katastrofy, przekazywaną oczami kolejnego klona Johna Keatsa, przebywającego w sztabie Meiny Gladstone. Wydaje się, że ludzkość czeka nieuchronna zagłada. Wygnańcy nadciągają w sile znacznie większej od przewidywanej i nie tylko nie reagują na pokojowe wezwania, ale zaczynają niszczyć planety Hegemonii. W tym samym czasie (to druga narracyjna linia) pielgrzymi do Dzierzby borykają się z własnymi problemami. I tu widzę największą fabularną słabość Upadku Hyperiona, skądinąd równie znakomitego jak pierwsza część. Problem stanowią dłużyzny – być może nieuchronne, biorąc pod uwagę ogrom wątków i problemów, jakie musi unieść fabuła dwóch powieści – ale jednak odrobinę męczące. Nie wykluczam jednak, że jest to wrażenie wyłącznie subiektywne. Przyzwyczajona do zawrotnego tempa Hyperiona, oczekiwałam tego samego. I, stwierdzić muszę, niesłusznie – ponieważ Upadek absolutnie nie zawiódł oczekiwań, jeśli chodzi o zawartość intelektualną. Być może wyjaśnia się nawet za wiele. Od Stanisława Lema nauczyłam się, że brak wyjaśnienia może być głębszy i prawdziwszy niż najbardziej wyrafinowana zagadka, którą w końcu zręczny tkacz fabuły ukaże naszym oczom. Nigdy nie zrozumiemy solaryjskiego Oceanu i nie dowiemy się, czy jakakolwiek poznawalna rzeczywistość kryje się za Głosem Pana. I tak powinno być. Świat jest nie do końca poznawalny, brakuje w nim wypisanych palcem na niebie odpowiedzi, więc jeśli literatura chce wymodelować świat poznawczo prawdziwy, musi również nam ich odmówić. Wiara w zrozumiałość świata umarła razem z pozytywistycznym optymizmem. Czy pod tym względem Upadek Hyperiona rozczarowuje? Bynajmniej. Chociaż zamiast modelowania niepojmowalności oferuje nam spiętrzenie zagadek i wyjaśnianie kolejnych pięter. Zarówno zagadki, jak i odpowiedzi niekiedy zamieniają się miejscami. I tu znów nie pozostaje mi nic innego, jak tylko postawić przed czytelnikiem szereg pytań i podrażnić jego literacki węch: na które z nich tekst przyniesie odpowiedzi? Czy córka Sola Weintrauba ocaleje i odzyska dawną postać? Czy Brawne

59


Lamia zdoła ocalić cyfrową kopię ukochanego? Co się stało z Hetem Masteenem, który w Hyperionie spektakularnie zniknął? Czy wyjaśni się tajemnica krzyżokształtu? Czy Przewodnicząca Meina Gladstone, która wiedziała, co się stanie, podjęła słuszną decyzję, wysyłając pielgrzymów do Dzierzby i pozwalając, by Hegemonia pogrążyła się w chaosie? Jaką w tym wszystkim rolę odegra umierający i zmartwychwstający poeta, John Keats? Kto jest prawdziwym wrogiem ludzkości? Czy SI stworzą wymarzonego maszynowego Boga? Kim lub czym tak naprawdę jest Dzierzba? Simmons kończy powieść mocnymi akcentami, prawdziwym popisem narracyjnej i intelektualnej ekwilibrystyki, w którym niebagatelną rolę odegrają czasowe pętle, poplątane niczym nici na szpulce nieudolnego krawca. Uwaga więc, Czytelniku. Otwierają się Grobowce Czasu. Lekturę czas zacząć. Tytuł: Upadek Hyperiona Autor: Dan Simmons Tłumacz: Wojciech Szypuła Wydawca: MAG, seria Artefakty Data wydania: 2015 Liczba stron: 517 ISBN: 978-83-7480-584-1

60


WAHANIA NASTROJÓW, CZYLI NA DWOJE BABKA WRÓŻYŁA Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że ktoś ma wahania nastrojów. Na zmianę śmieje się i płacze, nie daje innym dojść do słowa, żeby chwilę potem siedzieć w kącie i się do nikogo nie odzywać. I tak cały czas, ze skrajności w skrajność. Chcąc odkryć tego przyczyny, zapytałem wujka Gógla i ciotki Wiki. I co się okazało? Dojrzewanie, miesiączka, ciąża, menopauza, choroby psychiczne, urazy głowy*, guz mózgu, przyjmowane leki** – to wszystko jest logiczne i sensowne. Ale nie wyjaśnia, dlaczego to miałem takie wahania nastrojów czytając drugi zbiór najlepszych opowiadań Magazynu Fantastycznego***. W sumie należy chyba dopuścić jeszcze dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że któraś z wymienionych przyczyn wpłynęła na Roberta Zarębę, który wybierał teksty do części drugiej Magazynu Fantastycznego: The Best. Albo, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, też zbiór jest skompilowany, żeby każdy dostał coś dla siebie. Absolutnie każdy. I nie ma bata, żeby było inaczej. Bo tak – miłośnicy prawdziwie twardej, naukowej SF dostaną Tęczę złożoności Rogaczewskiego. Motyle Kaczmarka, Całe mnóstwo możliwości Musialika, Płaszczyzna styczności Iwaszkiewicza i Miasteczko Uznańskiego to nieco lżejsza (znaczy, od tekstu Rogaczewskiego) SF. Mamy też coś dla miłośników prozy Kinga, Gaimana czy Carrola – Świat Studni Kreczmera, Dorożkę Korczyńskiego, Zatokę Szkieletów Biesiekierskiego, Chatkę Piskorskiego, W cieniu Gacka, Hotel dla samobójców Kozłowskiego czy Kolekcjonera Tura. I na koniec – ci, którzy chcą się odprężyć przy lektorze, znajdą pocieszenie w Galaktycznym zwiadzie Szymczaka, Gorszego końca świata nie będzie Schellera i Naborze Zaręby. Przy czym to, że w jakikolwiek sposób grupuję te teksty, nie znaczy, że znajdziemy dwa takie same pod jakimkolwiek względem. Absolutnie. Każdy z tych utworów ma inaczej skomponowaną fabułę, każdy jest osadzony w innych klimatach i każdy niesie inny ładunek emocjonalny. Szukałem innego, równie zróżnicowanego zbioru opowiadań i nie znalazłem. Które teksty najbardziej zapadły mi w pamięć? Cóż... Dwa teksty pamiętałem jeszcze z lektury czasopisma. Świat Studni Kreczmera to jedno z najlepszych polskich opowiadań, jakie ukazały się w ostatnim fantastyczno-czasopismowym dwudziestopięcioleciu. Nie wiem sam, czy jest bardziej w stylu Gaimana, czy Carrolla, ale czy to ważne? To świetny tekst, i piszę to, mimo że ani Gaiman, ani Carroll nie należą do moich ulubionych twórców, a realizm magiczny i baśniowa czy urban fantasy jakoś tak niekoniecznie do mnie przemawiają. To po prostu świetny tekst. Drugim tekstem, który zapamiętałem jeszcze z czasów kupowania MF w kiosku, jest Tęcza złożoności Rogaczewskiego. Niestety, znajduje się na przeciwległym biegunie skali ocen, jakie mogę wystawić. To najbardziej hermetyczny tekst SF, jaki w życiu zdarzyło mi się czytać. Wtedy, lata temu, nie udało mi się go przeczytać w całości. Teraz dałem radę, ale przyznam, że trwało to długo i nie zrozumiałem nawet połowy tekstu****. Co ciekawe, rok czy dwa temu pojawiła się w sieci seria

61


fantastycznych utworów napisanych przez naukowców (m.in. Aleksandrę Janusz), w których wszystkie dotyczyły nauki. I tam byłem w stanie zrozumieć każdy, nie męcząc się przy tym ani trochę. I wcale nie były to jakieś głupiutkie głupotki pisane dla odprężenia. Kolejny tekst przypomniał mi się dopiero wtedy, gdy przeczytałem kilka pierwszych zdań – Motyle Kaczmarka. I choć w sumie cały suspens szlag trafił, to czytało mi się niezwykle przyjemnie. Bo Motyle to bardzo dobre SF, z nieprzesadnie skomplikowaną warstwą naukową, właściwie dobraną mieszanką treści obyczajowych i akcji i, co najważniejsze, wciągającą fabułą. Moja ocena całości? 7.5/10. Druga część Magazynu Fantastycznego: The Best jest minimalnie lepsza od pierwszej, a na pewno mniej dołująca. I gdyby nie Tęcza złożoności, która odświeżyła moją czytelniczo-naukową traumę, pewnie ocena byłaby wyższa. Proszę jednak pamiętać, że to mój rozum*****, moja trauma i moja ocena. Ten zbiór jest tak niepowtarzalnie różnorodny, że nie ma szans na to, żeby trafiły się na świecie dwie osoby o identycznych o nim opiniach. I dlatego powiem krótko – przeczytajcie i oceńcie go sami. Warto. P.S. W sumie to powinienem odjąć ze dwa punkty za okładkę zrobioną nie pod którykolwiek z tekstów ze zbioru, tylko pod Mroczną wieżę. Ale nie odejmę, bo już i tak miłośnikom Kinga normalnie zdrowo ostatnimi czasy podpadłem ;P Tytuł: Magazyn Fantastyczny: The Best. Część 2 Autorzy: Bartłomiej Biesiekierski, Michał Gacek, Piotr Iwaszkiewicz, Tomasz Kaczmarek, Artur T. Korczyński, Jerzy A. Kozłowski, Marcin Kreczmer, Maciej Musialik, Krzysztof Piskorski, Grzegorz Rogaczewski, Radosław Scheller, Damian Szymczak, Henryk Tur, Sebastian Uznański, Robert Zaręba Wydawca: Wydawnictwo Roberta Zaręby Rok wydania: 2015 Liczba stron: 368 (w tym kilka reklam) ISBN: 978-83-86383-75-7 * Nie wiem, czy ktoś zauważył, ale choroby psychiczne i urazy głowy to w sumie to samo. W końcu nie bez powodu się mówi, że ktoś jest stuknięty. ** Jak tak patrzę na tę listę, to już wiem, dlaczego najbezpieczniejszą formą reakcji na to, co mówi kobieta, jest pokorne przytakiwanie. *** Znaczy, tomografia wyklucza guza. Z leków przyjmuję tylko te od alergii (sprawdziłem, po moim nie ma wahań nastrojów). Dojrzewanie już dawno za mną (wszak kończę już 15 lat!). Na menopauzę za wcześnie (wszak kończę dopiero 15 lat). Moja ciąża jest raczej spowodowana umiłowaniem dobrego, a co za tym idzie, niezdrowego pożywienia, a poza tym, pojawia się i znika na zmianę z okresami wzmożonej aktywności fizycznej. Na żelazo parcia nie mam. A jako że redakcja i czytelnicy Szortalu to wszystko bez wyjątku normalnie zdrowi wariaci, więc odrzucam choroby psychiczne. Pozostają urazy głowy, ale przecież dobrze wiadomo, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Więc skoro żyję, to na pewno nie były poważne. **** Te wszystkie “genowokwantowe wektory”, albo “aktywności encefalograficzne”... Albo taki fragmencik, mój ulubiony: “...staczał się na fosforyzujący menisk nanoplazmy pierścień lśnienia. Spiętrzony front krystalizacji napierał i strzępił obrzeża stawu wrzynającymi się weń jak błyskawice dendrytami spękań, generując odwzorowaniami zwężającymi i atraktorami ściągającymi zawiłe struktury morficzne.” (pisownia oryginalna). Równe pięćdziesiąt stron takiego tekstu. Ale, jak to w życiu bywa, pewnie gdzieś tam jakiś przyszły noblista z dziedziny biochemii, biologii molekularnej i filozofii właśnie przeżył po raz kolejny orgazm wspominając lekturę Tęczy... ***** Jaki jest, taki fest – jak to mówią specjaliści od recyklingu chodzonego na widok kupy złomu, przeliczając go na butelki piwa po 1,39PLN/puszka.

62


MÓWIĄ KOBIETY Olga „Issay” Sienkiewicz

O islamie pojawia się wiele bardzo sprzecznych informacji, opinii, opracowań, zdań, podręczników, książek, wykładów… Religia ta z całą pewnością budzi wiele emocji, szczególnie w zakresie swojego podejścia do kobiet. Bardzo często z islamem wiąże się pojęcia takie, jak „zabójstwo honorowe”, „ucisk”, a czasem wręcz „mizoginia”. Jak jednak w praktyce wygląda miłość w islamie? Tak, jak to często jest przedstawiane – pasmo ciągłych udręk i upokorzeń, a może jednak jest nieco inaczej? Nighat M. Gandhi odpowiada na te pytania w najlepszy możliwy sposób. Kobiety w islamie to swoisty dziennik podróży, zapis historii i rozmów, które toczyła z najróżniejszymi ludźmi w czasie swojej podróży przez Pakistan, Indie i Bangladesz. Na kartach jej książki pojawiają się relacje zarówno szczęśliwych mężatek, młodych kobiet, muzułmanek, nawróconych chrześcijanek, jak i lesbijek z wielkich miast, żyjących w związkach i nie muszących zbytnio ukrywać swojej seksualności. Rozmawiają o wielu rzeczach. O mężczyznach i kobietach, o społeczeństwie, Bogu, Allahu, o miłości i o cielesności. O kłamstwach, zdradzie, o podejściu do seksu, o służeniu swojemu mężowi. Gandhi nie jest bohaterką swojej książki – zbiorowo są nimi kobiety, wszystkie. Te, które mówią, i te, które rozmawiać nie chcą, bo się boją, lub wstydzą. W pewnym sensie Kobiety w islamie bardzo przypominają mi W trzewiach świata Eve Ensler. Obie autorki mają bardzo podobny styl snucia swoich opowieści w sposób, który nie ocenia, nie wartościuje doświadczeń kobiet, które im się zwierzają. To tylko opis, często okraszony dialogiem albo cytatem, jednak trudno doszukać się w nim elementu oceny, nawet kiedy bohaterką jest kilkunastoletnia dziewczyna ze wsi, która bardzo młodo wyszła za mąż i jej stosunek do mężczyzny, którego poślubiła, jest wręcz wiernopoddańczy. Gandhi pisze o niej z taką samą uwagą i czułością, jak o pozostałych. Przy okazji obala też sporo stereotypów – kto by pomyślał, że w pakistańskim Karaczi sklepy z damską bielizną funkcjonują dokładnie tak samo, jak w Europie? Nie bez przyczyny chwilę temu pisałam o czułości, z jaką Gandhi traktuje swoje rozmówczynie – ta wdzięczność, kobieco-kobieca solidarność jest zauważalna na każdej karcie. To książka o miłości, która została napisana z miłością do tych niezwykłych, a jednocześnie kompletnie zwyczajnych kobiet, starych i młodych, które często muszą walczyć o byt, o awans, o swoją godność i szacunek. Jednocześnie toczą tę walkę dla przyszłych pokoleń, aby ich córki i wnuczki nie musiały tego robić. Kobiety w islamie to nie najcieńsza pozycja, jednak byłam bardzo zdziwiona, kiedy dotarłam do końca (strona 480) i dotarło do mnie, że minął mi na lekturze tylko jeden wieczór. Miałam wrażenie, jakbym odbyła bardzo daleką podróż…

63


Tytuł: Kobiety w islamie. Miłość w życiu muzułmanek Autor: Nighat M. Gandhi Tłumacz: Paulina Błaszczykiewicz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: listopad 2015 Liczba stron: 480 ISBN: 978-83-8069-173-5

64


TEN CHŁOPIEC JEST DZIEWCZYNKĄ Anna Szumacher

Chłopczyce z Kabulu Jenny Nordberg to książka, którą przez dobre dwa tygodnie czytania prześladowałam rodzinę i znajomych. Co kogo spotkałam, wyciągałam tę pozycję z torby i mówiłam: „Słuchaj, MUSISZ TO PRZECZYTAĆ! To chyba najlepsza książka, jaka trafiła w moje ręce w tym roku!” Ponieważ Chłopczyce z Kabulu to niepowtarzalny i jakże niezwykły przewodnik po życiu afgańskich kobiet. Nordberg pisze o świecie, w którym dla rodziny hańbą jest brak syna, a w związku z tym o świecie, gdzie istnieją bacza pusz – dziewczynki przebierane za chłopców. I to wyłącznie po to, by w patriarchalnym społeczeństwie miały szansę na lepsze życie nie tylko one, ale całe ich rodziny. Nordberg w Chłopczycach z Kabulu nie przedstawia wyłącznie biografii afgańskich dziewczynek przebranych za chłopców oraz kobiet, które kiedyś za chłopców uchodziły. Opisuje całe więzi społeczne, zwyczaje i tradycje. Pokazuje brak nadziei w życiu tysięcy Afganek i równocześnie właśnie nadzieję, którą daje im samo istnienie bacza pusz. Dla dziewczynek życie w roli chłopców to bowiem szansa na normalne dzieciństwo, a czasami i na przyszłość nieograniczoną wyłącznie do bycia towarem rozrodczym, przekazywanym przez ich ojca zwykle odgórnie narzuconemu mężowi. Wiele Afganek woli pozostać w męskim przebraniu nawet po okresie dojrzewania, godząc się na bycie niepełną kobietą i niecałkowitym mężczyzną. Ponieważ dla kobiet w Afganistanie różnica między kobietą i mężczyzną jest jedna: mężczyźni posiadają wolną wolę. I posiadają wolność. A w Afganistanie słowo „wolność” oznacza: możliwość wyjścia z domu, patrzenia ludziom w oczy, śmiania się, zarabiania pieniędzy czy uprawiania jakiegokolwiek sportu. Autorka bardzo dogłębnie zbadała temat – dotarła do młodych bacza pusz, do ich rodziców i rodzeństwa, do byłych bacza pusz i do tych, które odmówiły powrotu do roli kobiecej. W trakcie zbierania materiałów do książki – powstałej zupełnie przez przypadek – odwiedzała szpitalne oddziały ginekologiczne, gdzie narodziny dziecka damskiej płci wciąż są największym nieszczęściem dla rodziny. A także nielegalne treningi sportowe prowadzone przez dorosłą bacza pusz dla młodych dziewcząt. Czy też kobietę-polityka, której los na zmianę sypał pod nogi płatki kwiatów i potłuczone szkło, przerzucając ją z sal parlamentu do zatęchłej chaty na środku pustyni. To tylko niektóre wątki poruszane przez Nordberg, które opisała w taki sposób, że dla mnie, jako dla czytelnika, zaszczytem jest móc tę książkę nie tylko przeczytać, ale też później postawić na półce i po prostu do niej wracać. To lektura naprawdę warta każdej minuty życia, bo uświadamia nam nie tylko istnienie

65


zupełnie nieznanego świata, ale też pozwala spojrzeć na nasze życie z zupełnie innej perspektywy. Perspektywy człowieka o nieograniczonych przez surową obyczajowość, zwyczaje i tradycje możliwościach. Tytuł: Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie Autor: Jenny Nordberg Tłumacz: Justyn Hunia Wydawca: Czarne Data wydania: 20 maja 2015 Liczba stron: 400 ISBN: 9788380490888

66


O TRUDNYCH POWROTACH Olga „Issay” Sienkiewicz Za każdym razem, kiedy autor ogłasza powrót do serii, którą wydawało się, że dawno już zakończył, mam złe przeczucia. Zwykle słusznie, bo w wielu przypadkach to po prostu próba wyciśnięcia dodatkowych pieniędzy z czegoś, co kiedyś było popularne, więc może i tym razem się uda. Niestety, cierpi na tym jakość, a i fanowskie serce jakieś takie ciężkie się robi, bo to najzwyczajniej w świecie przykre. W ciągu ostatniego roku Anne Rice wróciła nie do jednej, ale aż do dwóch serii – najpierw pojawiło się erotyczne Beauty’s Kingdom (brak polskiego wydania), zaś kilka miesięcy później pojawił się Książę Lestat. Przyznam się szczerze, że do cyklu wampirzego Rice mam ogromny sentyment i bardzo długo zwlekałam z sięgnięciem po Księcia... Już ostatnie tomy Kronik nie należały do najlepszych, czy najbardziej porywających, więc czego można się spodziewać po książce opublikowanej aż jedenaście lat po Krwawym kantyku? Nie chcąc spoilerować o fabule mogę powiedzieć tyle: świat wampirów przeżywa swoiste déjà vu, kiedy na całym globie dochodzi do masakr dziwacznie podobnych do rzezi z czasów przebudzenia Królowej Potępionych. Rudowłose bliźniaczki Maharet i Mekare muszą stawić czoła problemowi, którego nikt nie przewidział. Jednocześnie, mistyczny Głos nawołuje do starych, pogrążonych we śnie przedstawicieli gatunku, burząc ich spokój i wciągając w wir współczesności. Niepokorny książę, jak zwykle buńczuczny Lestat, jest, tradycyjnie, w samym środku wydarzeń, a wokół niego pojawiają się postacie doskonale już czytelnikom znane – takie jak Marius, Louis czy Armand – oraz cały korowód zupełnie nowych. Jestem troszeczkę rozdarta. Z jednej strony Książę Lestat podobał mi się o wiele bardziej, niż chociażby Królowa Potępionych, do wydarzeń której mocno nawiązuje. Opowieść płynie wartko, bez wielkich dłużyzn, ale jednocześnie nie zatracając bardzo typowej dla Rice wagi przykładanej do znaczenia rozmowy, wymiany myśli. Sam Lestat jest, jak zwykle zresztą, jednocześnie zachwycony światem i jest niemal przerażony stopniowo rosnącym poziomem trudności życia wampira w erze smartfonów, odcisków palców i ciągłego rozwoju nauki. Nawiązuje tym samym do tematów, które pojawiły się już w Krwawym kantyku – co by było, gdyby krew wampira trafiła do laboratorium, jego tkanki zostały preparatem oglądanym pod mikroskopem? Jaki użytek dla wampiryzmu miałaby medycyna, jak wpłynęłoby to na społeczeństwo i co oznaczałoby to dla obu współegzystujących gatunków? Rice nie boi się pytać o zawiłości życia Lestata i innych nie tylko pod kątem kwestii praktycznych, ale i moralnych. Czy wampir ma prawo odmówić oddania próbki krwi, kiedy wie, że może przyczynić się do uratowania tysięcy, jeśli nie milionów żyć? Z drugiej strony jednak sam Lestat wydaje mi się trochę... poza charakterem. Tak, dorósł, zmienił się, jednak zabrakło samego procesu przemiany. Nie jest to wielki zarzut, jednak warto się nad tym zastanowić w czasie lektury i odnieść do własnych odczuć. Jak zwykle u Rice, język, sposób opisu, snucia opowieści i prowadzenia dialogów jest przepiękny. Już mniejsza o fabułę, mogłabym czytać jej książki

67


dla samej czystej przyjemności zanurzenia się w konstruowanych przez nią scenach, czytania słów, których znaczenie muszę czasem sprawdzić w słowniku (i wcale nie wstydzę się do tego przyznać). Duże gratulacje należą się tłumaczowi, Andrzejowi Jankowskiemu, który zmierzył się z niełatwym tekstem. Dobrze jest wiedzieć, że nie wszystkie powroty są nieudane – jeszcze lepiej, że Rice nie zamierza kończyć cyklu Księciem… i już pracuje nad kolejnym tomem. Tym razem prawdopodobnie nie będzie trzeba czekać aż jedenastu lat. I dobrze. Tytuł: Książę Lestat Autor: Anne Rice Tłumacz: Andrzej Jankowski Wydawca: Rebis Data wydania: 6 października 2015 Liczba stron: 592 ISBN: 9788378187509

68


MATKI, ŻONY I KOCHANKI W KOSMOSIE Maciej Rybicki

Już od dawna żadna seria komiksowa zza Wielkiej Wody nie zbierała tak wielu laurów w dłuższym okresie czasu. Trzy Nagrody Eisnera z rzędu dla najlepszej kontynuowanej serii zdarzyły się jak dotąd tylko raz: na początku lat 90. trzykrotnie tryumfował Sandman. Od paru lat trwa jednak hegemonia komiksu autorstwa Briana K. Vaughana i Fiony Staples. I jak tak patrzę na wydany niedawno przez Muchę trzeci tom zbiorczy, wcale się tym zachwytom krytyki nie dziwię. Sam zasadniczy pomysł serii się absolutnie nie zmienia: wciąż ukazuje ona perypetie pary uciekinierów z obu stron wielkiego galaktycznego konfliktu, ich przyjaciół, rodzin, a także, rzecz jasna, prześladowców. Plus wszystkich innych, mniej lub bardziej przypadkowych postaci, których los w postaci Briana K. Vaughana rzucił na drogę naszych bohaterów. Całość wydarzeń niezmiennie, niejako z offu, komentuje postać centralna całego zamieszania, czyli dorosła wersja wciąż jeszcze maleńkiej córeczki Alany i Marko. Miałem co prawda pewne wątpliwości, jak długo można budować nastrój serii mniej lub bardziej eksploatując elementy codziennego pożycia pary z małym dzieckiem… jak się jednak okazuje: można całkiem długo, nic a nic nie tracąc na wyrazistości. Tym bardziej, że w trzecim tomie Hazel schodzi na nieco dalszy plan. Coraz bardziej do głosu zaczynają dochodzić bohaterowie drugo– i trzecioplanowi, jak Uparty, książę Robot IV, Gwendolyn, matka Marko, czy też nowowprowadzone postaci dziennikarzy. Zresztą, to właśnie postaci – żywe, zróżnicowane, niezwykle wyraziste i zapadające w pamięć – stanowią jedną z największych zalet Sagi. Vaughanowi udało się dokonać rzadkiej sztuki: stworzyć wielowątkową opowieść, pełną postaci, których losy chce się poznać, którym się kibicuje (bądź nie) i którzy nie pozostawiają czytelnika obojętnym. W każdym wątku coś się tu dzieje, każdy z nich może nas zaskoczyć, każdy też potrafi wywołać uśmiech. To także jest pewien constans w przypadku tej serii – świetne, zróżnicowane poczucie humoru. Czasem dosadne, czasem subtelne, raz uniwersalne, innym razem wyraźnie osadzone w kulturze, czy zwykłych ogólnoludzkich doświadczeniach… jak np. oczekiwanie na pomoc drogową. Takich fragmentów jest mnóstwo i stanowią one jeden z istotnych czynników czyniących Sagę tak atrakcyjną. Warstwa graficzna to także standard tej serii: świetne, bardzo charakterystyczne rysunki Staples, pełne efektownych planów i kapitalnej gry mimiką postaci (dla mnie osobiście jest to absolutne arcymistrzostwo, rzadko kiedy oglądane w przypadku regularnych serii masowych – rysowników potrafiących tak kapitalnie rysować twarze można policzyć na palcach). Znów jest to jeden z tych przypadków, gdzie standardowy poziom danego twórcy to i tak światowa ekstraklasa. Jak zwykle wrażenie robią często wykorzystywane wielkie kadry – często bardzo oszczędne w swojej formie, pozwalają zwiększyć jeszcze ekspresję wyciągając na pierwszy plan istotne elementy, pozwalając skupić się czytelnikowi na jakimś grymasie twarzy, fragmencie dialogu, czy planie danej sceny. Staples, nawet gdy przestaje zaskakiwać (no bo, nie oszukujmy się, wiele nowego tu nie zobaczymy), i tak daje swymi pracami mnóstwo radości.

69


Co tu dużo kryć, Saga pozostaje w mojej opinii jedną z najciekawszych, jeśli nie najciekawszą serią wydawaną na bieżąco zarówno w Stanach, jak i na naszym rodzimym rynku. Dobry, malowniczy setting, świetni bohaterowie, do których łatwo się przywiązać, znakomite rysunki, dobre dialogi… czego chcieć więcej? Jeśli trzeci tom, gdy seria przestała już w zasadzie zaskakiwać świeżością, wciąż jest w stanie wyzwolić aż takie poczucie frajdy z lektury, to ja nie mam więcej pytań. To komiks – cała seria, nie tylko ten tom – który po prostu warto znać. Tytuł: Saga. Tom trzeci Autorzy: Brian K. Vaughan (scenariusz), Fiona Staples (rysunki) Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Wydawnictwo: Mucha Comics Data wydania: październik 2015 Liczba stron: 152 Papier: kredowy ISBN: 978-83-61319-59-7

70


BAŚNIE TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY W PONOWOCZESNEJ FORMIE Mirosław Gołuński Terry Pratchett zauważył kiedyś, że gdyby aspirującego do bycia pisarzem „od fantastyki” Salmana Rushdiego nagrodzono „branżową” nagrodą, prawdopodobnie Szatańskie wersety pozostałyby w niszy i hinduskiego pisarza nigdy nie spotkałaby fatwa i inne nieprzyjemności z wydaniem tej książki związane. Pewnie dlatego również, gdy piszę te słowa, nazwisko Pratchetta program sprawdzający mi podkreśla, a Rushdiego nie. Anegdotka ta przypomniała mi się w czasie lektury Dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu nocy, które miałem niewątpliwą przyjemność ostatnio czytać. Nie mam wątpliwości, że gdyby jej autorem był ktokolwiek inny niż właśnie on, zostałaby zaliczona do fantastyki. Powody są oczywiste: W 2017 roku dochodzi do trwającej przez niemal trzy doby ulewy, której konsekwencje dla świata okażą się wręcz niewyobrażalne. Podstawowym następstwem pozornie drobne anomalia w zachowaniach grupy ludzi, których wydaje się, nic nie łączy, z wyjątkiem tego, że nie mają uszu. Oto Mr Geronimo zaczyna unosić się nad ziemią; znaleziony przed drzwiami ratusza noworodek płci żeńskiej okazuje się istotą uczuloną na zło, przy czym nie ona cierpi, ale kłamcy i wszyscy ci, którzy źle czynią (i to w sposób okrutny – w sumie chętnie zaprowadziłbym taką osobę w kilka miejsc, a Państwo?); pewien nikomu nieznany rysownik komiksów in spe hinduskiego pochodzenia zostaje nawiedzony przez rysowane przez siebie demony, itd., itp. Ale to oczywiście dopiero początek prawdziwych problemów, gdyż na ziemi rozpęta się wojna między dżinami. To one bowiem, istoty z innego świata, potrafiące przyjąć dowolny kształt, wobec fizycznych anomalii, które nieoczekiwanie zaszły w świecie, nie tylko przechodzą szczelinami między światami, ale czterech najpotężniejszych spośród nich rozpoczyna wojnę, która może doprowadzić do zniknięcia ludzkości – przy czym dla istot żyjących niemal wiecznie (choć nie nieśmiertelnych), nie jest to najmniejszy powód do zmartwień. Przeciwko nim staje tylko jedna dżinijka, Dunia. Nie jest ona jednak zwykłym demonem, lecz córką władcy świata dżinów i jej moc jest wielka. Poza tym osiemset lat wcześniej zakochała się w człowieku, arabskim filozofie, Ibn Ruszdie (zbieżność z nazwiskiem autora nieprzypadkowa), związała się z nim na dwa lata dziesięć miesięcy i dwadzieścia osiem nocy, wydając na świat sporo dzieci, które filozof porzucił, ale które przetrwały rozproszone po świecie. I osiemset lat później Dunia rozpoznaje swoje potomstwo po… braku małżowin usznych oczywiście. Ten zbieg okoliczności nie jest jednak wynikiem działania planu boskiego, ludzkiego, czy jakiekolwiek innego – Dunia zakochała się kiedyś w człowieku i przez wspomniany okres dzieliła z nim dnie i noce (tu był pewien – hm – kłopot i jedynym sposobem, by go odsunąć lub odwlec, było opowiadania nigdy nienasyconej kochance swych filozoficznych mądrości – tak, w tej wersji historii Szeherezadą okazuje się arabski filozof, a jego jedyną słuchaczką dżinijka, choć za swego życia nie powiedziała mu o tym – dopiero później). Jej potomstwo mające cechy ludzkie i dżinijskie stanie się w awangardą w wojnie z pomniejszymi dżinami, których imię Legion (nie ta księga,

71


ale bardzo w tym miejscu pasująca metafora), wojnie, które będzie się ciągnęła długie dwa lata osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy i dni. Wbrew pozorom powieść Rushdiego nie jest zwykłą, łatwą bajką, którą można by na przykład zawrzeć w marvelowskim komiksie, spełniając marzenia jednego z jej bohaterów. Narracja, przyjmując optykę dalekiej przeszłości, rekonstruuje wydarzenia, które dla właściwych czytelników tej powieści są właściwie mitem. Kluczem do zrozumienia tej opowieści jest – jeśli wolno mi zasugerować – trudna, niejednoznaczna relacja między człowiekiem a jego opowieścią. Jak łatwo się domyśleć, tytułowy czas, to nic innego jak Baśnie z tysiąca i jednej nocy po raz kolejny powtórzone. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do cudownych baśni Catherynne M. Valente zawartych w dwutomowych Opowieściach sieroty składających się niczym matrioszka, chodzi o samo znaczenie baśni. Kilkakrotnie w toku narracji pojawiają się wewnętrzne historie (legendy, opowieści), w których każdy z ich słuchaczy odnajduje samego siebie, za każdym razem inaczej je interpretując. Bo Rushdie opowiada o nas, dlatego filozof jest mu bliski nie tylko przez imię, ale również przez swój arystotelizm z jego racjonalizmem, a nawet teologicznym sceptycyzmem. Po drugiej stronie jest inny arabski filozof, Al-Ghazali, który przez swój religijny fanatyzm doprowadził ludzkość na skraj zagłady. Pojawiają się więc i w tej powieści główne tematy autora Szatańskich wersetów: zło fanatyzmu, agnostycyzm bliski ateizmowi i przesiąknięci złem ludzie (i demony), których pycha i duma popycha do największych zbrodni. Nie można dać się zwieść bajkowej fabule i miękkiej narracji rodem z powiastek filozoficznych Diderota czy Woltera – to powieść bardzo ostra i brutalna w swym przesłaniu, które jednak daje trudną nadzieję. Jeśli ktoś dotąd nie czytał Rushdiego, to dobra lektura na świąteczny czas, który w końcu ma być okresem refleksji i zadumy. Tytuł: Dwa lata, dziesięć miesięcy i dwadzieścia osiem nocy Autor: Salman Rushdie Przekład: Jerzy Kozłowski Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 326 ISBN: 978-83-7818-761-5

72


NAJTRUDNIEJSZY PIERWSZY KROK Marek Adamkiewicz Mało jest komiksów, które tak bardzo zasługiwałyby na zaprezentowanie w ramach serii DC Deluxe, jak Rok Pierwszy. Dzieło Franka Millera i Davida Mazzucchellego na stałe wpisało się do kanonu gatunku, stając się przy okazji inspiracją dla dziesiątek kolejnych twórców. W Polsce ten tytuł został wydany w 2003 roku, wówczas w miękkiej oprawie. Od dłuższego czasu nakład był jednak wyczerpany, a fani błagali wydawnictwo o dodruk. Cierpliwość została nagrodzona dzisiaj, w 2015 roku – oto bowiem Egmont wznowił Rok Pierwszy w ramach swojej flagowej serii, dopieszczając przy okazji estetyczną stronę tego przedsięwzięcia, dając wreszcie dziełu Millera godną oprawę. Rok Pierwszy, jak sugeruje już sam tytuł, skupia się na początkach kariery Bruce’a Wayne’a w Gotham jako Batmana. 25-latek powraca do miasta po kilkunastu latach nieobecności przygotowany, zdeterminowany by walczyć ze zbrodnią. Podobny cel przyświeca rozpoczynającemu karierę policyjną w Gotham Jamesowi Gordonowi. On jednak jest związany siecią zależności oplatającą tutejszych policjantów, ponadto musi działać zgodnie z literą prawa, co stanowi pewne utrudnienie, zwłaszcza gdy jego przeciwnicy mają prawo w głębokim poważaniu. Batman i Gordon początkowo stoją po dwóch stronach barykady, lecz szereg wydarzeń sprawia, że ich drogi mogą się jednak skrzyżować. Co sprawia, że Rok Pierwszy jest pozycją aż tak mocną? Jeden z czynników to na pewno sposób przedstawienia bohaterów tej opowieści. Spośród tych pierwszoplanowych największe wrażenie robi chyba James Gordon. Poznajemy go w chwili, kiedy jest świeżo po transferze do Gotham, co nie wywołuje u niego specjalnego entuzjazmu. Miller pokazuje go jako glinę, który chce dobrze wykonywać swoją pracę w okolicznościach, które bardzo mu to utrudniają. Stres, niepokój o przyszłość, uczciwość – to wszystko nieustannie miesza się i kipi w Gordonie, niezwykle go uwiarygadniając. Jednak nie jest to też postać kryształowa, zdarza mu się popełnić błędy, ale nawet chwila słabości z inną kobietą jest przez Millera doskonale umotywowana. Kilka słów należy się oczywiście także samemu Batmanowi, tym bardziej, że i w jego przypadku scenarzysta nie poszedł na łatwiznę. Początki nocnej kariery młodego Wayne’a w Gotham nie należą bowiem do najłatwiejszych. Ciekawym zabiegiem jest pokazanie rozdarcia opinii publicznej w kwestii Batmana. Ani media, ani zwykli obywatele nie są do końca pewni, kim jest Batman – czy to zwykły świr, terrorysta, a może obrońca? Czy warto mu zaufać? Podobne motywy były widoczne już we wcześniejszym dziele Millera, Powrocie Mrocznego Rycerza, lecz tam ów element stanowił integralną część fabuły, a tym razem jest interesującym dopełnieniem obrazu Batmana. Dobre wrażenie sprawia także szereg bohaterów drugoplanowych. Mamy tu debiutującą jako Catwoman Selinę Kyle, mamy świetnie pokazanego zdegenerowanego komisarza policji Gilliana Loeba, są też kobiety Gordona – Barbara i Sarah Essen. Wszyscy ci bohaterowie tworzą wypełnienie, które zapewnia tej historii niezbędną głębię i pozwala uwierzyć, że to faktycznie mogłoby się zdarzyć w naszym świecie…

73


Na uwagę zasługuje tło, na tle którego toczy się akcja. Gotham w Roku Pierwszym jest miastem brudnym i odpychającym. To miejsce, w którym nikt normalny nie chciałby nie tylko założyć rodziny, ale nawet osiedlić się na dłużej. Wykreowaniu takiego klimatu sprzyja zarówno kładący na te elementy nacisk scenariusz Millera, jak i rysunki Mazzucchellego. Te ostatnie są stosunkowo proste, raczej nieskomplikowane, lecz zarazem niezwykle nastrojowe. Prosta kreska sprzyja pokazaniu Gotham jako miasta bezprawia, miasta, w którym egzystują brutalne gangi, a spora część stróżów prawa, zamiast ścigać zbrodnie, przyjmuje od przestępców dodatkowe wypłaty. Jak wyglądają komiksy wydane w ramach DC Deluxe, powszechnie wiadomo – to twarda oprawa, obwoluta i solidne szycie. Bardzo często także, na końcu kolejnych tomów dostajemy nieco materiałów dodatkowych, które pozwalają rzucić okiem na proces twórczy. Tym razem jest podobnie, a uwagę przykuwa zwłaszcza rysunkowe posłowie Mazzucchellego, które w nietypowy sposób wyjaśnia inspiracje artysty i pozwala zobaczyć, jak on sam widzi postać Batmana. Poza tym, standardowo, otrzymujemy kilka plansz, szkiców i okładek poszczególnych wydań oryginalnych. Rok Pierwszy stanowi jeden z najlepszych komiksów z Batmanem w roli głównej. Pokusić się można nawet o opinię, że to jeden z najbardziej interesujących i wpływowych komiksów superbohaterskich w historii. Przybliża początki najsłynniejszego bohatera ze stajni DC i kładzie podwaliny pod dalszy rozwój gatunku. Jego zaprezentowanie w ramach serii DC Deluxe to krok ze wszech miar zrozumiały, Rok Pierwszy jest bowiem tytułem, którego wstyd nie znać, a jeśli ktoś wciąż go nie przeczytał, to gorąco zachęcam do nadrobienia tego braku. Warto. 10/10 Tytuł: Batman. Rok Pierwszy Autorzy: Frank Miller (scenariusz), David Mazucchelli (rysunki) Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz, Tomasz Sidorkiewicz Wydawca; Egmont Data wydania: grudzień 2015 Liczba stron: 144 ISBN: 978-83-281-1604-7

74


BOHATEROWIE NASZYCH CZASÓW? Hubert Przybylski

Bo czasami jest... Stop. Dziś zacznę inaczej. Dziś zacznę od oświadczenia, że nie lubię mitologii germańskiej. Nie lubię tego całego parcia na przemoc, jakie się z nią wiąże, kazirodztwa, mordów, wróżd i bezsensownego okrucieństwa. I że tych wszystkich bohaterów najwyraźniej rozum opuścił. Nie lubię i już. Chyba najbardziej dlatego, że słowiańska we mnie dusza*, a Germanie to Słowian odwieczni wrogowie. Ale że dobrze jest znać i rozumieć wroga, to sięgnąłem po najnowsze opracowanie Artura Szrejtera. W końcu kto, jak nie on, lepiej by mi przybliżył tę tematykę? Herosi mitów germańskich. Sigurd pogromca smoka i inni Wölsungowie, tom I, to czwarta po Mitologii germańskiej, Demonologii germańskiej i Bestiariuszu germańskim odsłona pisanej przez Szrejtera serii Wierzenia Germanów. Jak widać po tytule serii, jej tematyka jest skrajnie różna od pozycji z drugiego (mojego ulubionego) cyklu Szrejtera – Wojny wikingów i Słowian. Wojny... stoją twardo oparte o historię**, podczas gdy Wierzenia... skupiają się na... wierzeniach – religii, kulturze i przekonaniach ludów germańskich. A co równie ważne – także na tym, jak owe wierzenia zmieniały się na przestrzeni dziejów, pod wpływem kontaktu z innymi kulturami lub religiami. W Herosach... Szrejter bierze na warsztat najważniejszy z mitów germańskich – Sagę rodu Wölsungów. Przede wszystkim, poznamy członków tego rodu, począwszy od Sigiego, poprzez Rerira, Wölsunga i Sigmunda, aż po jego synów: Sinfjötliego, Helgiego i Hamunda. Tak, wiem, że Sigmund miał czterech synów, ale autor zostawił sobie Sigurda i jego potomków na drugi tom Herosów... Nie są zapomniane również rodowe femme fatale, często nie mniej sławne od swoich ojców, braci, synów, mężów i kochanków. Przykłady, mówicie? No dobra. W opracowaniu będziecie mogli sobie poczytać o Hljöd, Signy***, Borghild i Hjördis. Jak na porządne opracowanie naukowe przystało, nie ogranicza się ono wyłącznie do opisów co kto komu zrobił****. Szrejter skupia się przede wszystkim na tym, jak te mity ewoluowały, jak pod wpływem religii, polityki czy obcych wpływów kulturowych przystosowywano je do zmieniającego się środowiska społecznego. Przy okazji stara się na każdym kroku umiejscowić owe punkty przemian w historii i wskazać te pierwotne wersje części składowych mitu, oryginały, które potem ulegały kopiowaniu i modernizowaniu. I muszę przyznać, że, jak zawsze, Szrejter nie bawi się w półśrodki i do pracy zabiera się ogromną dozą skrupulatności i sumienności. Nie boi się przytaczać opinii innych naukowców, a jeśli ma na jakiś temat własne teorie, to zawsze rzetelnie je argumentuje. Co ważne – jeśli nie jest czegoś pewien, to nie boi się tego przyznać. To sprawia, że książka nie narzuca czytelnikowi jednego, jedynie słusznego podejścia do tematu, pozwalając mu samodzielnie przemyśleć problematykę i wypracować własne zdanie. Czy jest w tym opracowaniu coś, co mi się nie spodobało? Niestety tak. Największym problemem Szrejtera są ciągłe powtórzenia. W skrajnych przy-

75


padkach autor potrafi na kilku stronach omówić jakiś temat, dokładnie w ten sam sposób i nieco tylko innymi słowami, po trzy razy (widać to zwłaszcza w przypadku postaci kobiecych). Nie da się ukryć, że wprowadza to sporo chaosu i dość poważnie utrudnia odbiór treści książki. Mam też niewielkie zastrzeżenie odnośnie wydania. Herosi... są przepięknie wydani. Książka jest zszyta, ma twardą oprawię, papier jest gruby i ogólnie całość sprawia bardzo solidne i przyjemne wrażenie. Tyle, że do ideału zabrakło jednej rzeczy – wklejonej tasiemki-zakładki. Jakby normalnie zdrowo zabrakło lukru na pączku. Zakładanie stron tak elegancko wydanej pozycji kawałkiem tekstury jest zwyczajnie niestosowne. Moja ocena? 7/10. Gdyby nie problem utrudniającej odbiór książki notorycznej redundancji informacji, byłaby to wzorcowa pozycja popularno-naukowa. Niestety, jest tylko bardzo dobra. Ale i tak mam nadzieję, że kiedyś będę mógł przeczytać równie dobre opracowanie na temat naszych własnych mitów i legend, na przykład tej o smoku wawelskim*****. Zwłaszcza, że one też przechodziły wielokrotną metamorfozę. P.S. Skąd taki tytuł mojego tekstu? Cóż, wydaje mi się, że mitologia germańska świetnie pasuje do naszych czasów – brutalizacji życia, rozwiązłości, pogoni za bogactwem i totalnie powszechnego braku jakiejkolwiek refleksji i myślenia. Wystarczy tylko zmienić scenografię z rekwizytami i włala. Tytuł: Herosi mitów germańskich. Sigurd Pogromca Smoka i inni Wölsungowie, tom 1 Autor: Artur Szrejter Wydawnictwo: Erica Data wydania: 19.10.2015 Liczba stron: 352 ISBN: 978-83-64185-93-9 * Nie znaczy to wcale, że u nas było jakoś tak mniej krwawo. Absolutnie nie. Wystarczy poczytać sobie najstarsze wersje naszych legend. Ale mimo wszystko, co swoje, to swoje. Widocznie krew Wandy we mnie mocno stężona. Że o wpływie lat komunistycznej pro-piastowsko-słowiańskiej propagandy nie wspomnę. ** Przynajmniej na tyle, na ile się da. W końcu nie zawsze wszystko rzetelnie spisywano. Najlepszy tego przykład to późnostarożytne zapisy rzymskich “historyków” opisujące dzikich barbarzyńców pustoszących i palących Rzym. Tymczasem archeologiewie nigdy nie znaleźli żadnych śladów poważniejszych pożarów z czasów “zrównania z ziemią” Rzymu przez Wizygotów czy Wandalów. *** O, ta to dopiero była normalnym zdrowym wcieleniem rui i porubstwa. **** Brać, wybierać, nie żałować: zabił (rozszarpał, zaszlachtował, zakłuł, zdekapitował, spalił, otruł...), uratował, oszczędził, zapłodnił, ograbił, itd., itp... ***** Ciekawe, ile znacie wersji tej legendy.

76



78


79


80


81




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.