Szortal na wynos (nr35) listopad 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Weronika Dobrowolska, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Saigonka http://saigonka.deviantart.com WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Będzie poważnie. Będzie politycznie i kompletnie nieliteracko. Wydarzenia wyprzedzające premierę nowego numeru „Szortalu Na Wynos” zaledwie o kilkadziesiąt godzin, niestety, nie nastrajają rozrywkowo. We Francji miała miejsce seria zamachów terrorystycznych. Zginęły dziesiątki ludzi. Nie musicie się ze mną zgadzać, lecz rzecz wydaje się nie mieć jednego dna. Nic nie tłumaczy czynu bandytów, żadna religijna czy nacjonalistyczna przesłanka. To zbrodnia, kolejny przykład tego, jak wynaturzone może przybrać formy czyjeś przekonanie o wyższości własnego pojmowania rzeczywistości nad zdaniem innych. Ta religia jest jedyna i najwspanialsza, wszelkie inne to bluźnierstwo! Ten kraj jest doskonały a naród go zamieszkujący – ni mniej, ni więcej, wybrany! Ta rasa winna władać tamtą! A człowiek, na temat własnej seksualności mający sąd zgoła inny niż ogół, to dewiant i odmieniec! Moje zdanie jest mojsze, biada temu, kto ośmieli się stanąć mu w poprzek. Lecz zarówno religii, żeby nie powiedzieć kultów, ras oraz narodów jest wystarczająco wiele, aby patrząc na nie z wysokości gwiazd, widzieć jedynie bezkształtną masę, pozbawioną szczegółów, wymieszaną, w żadny swoim punkcie nieróżniącą się od miliardów mu podobnych. Jesteśmy organiczną mieszanką, ludzką formą musli. Gwarantuję, że nastąpi taki czas, gdy zostanie po nas pusty talerz. Bez względu na to ilu bliźnich zamordujemy w imię bogów o wątpliwym istnieniu, czy narodów o wątpliwej reputacji. Bardziej pewne, że po prostu wyciekniemy przez pęknięcia w naczyniu, może się bowiem okazać, iż nie istniał żaden stołownik, który by talerz ów mógł opróżnić, po czym umyć i odłożyć na suszarkę – nie ma lepszej kary dla bandytów niosących śmierć w imieniu swoich bóstw jak to, że wybuch zmieni ich wyłącznie w mgiełkę cząsteczek, uniesioną i rozwianą przez wiatr. Żadnych hurys. Żadnego Allacha. I szkoda jedynie, że kara ta jest tak krótkotrwała, wykluczająca doznawanie jej w nieskończoność. Chciałoby się, abyśmy wzajemnie się szanowali, aby owo przesławne multi-kulti posiadało sens. Spisane na kartce przez politycznych mędrków, wydaje się go mieć. Różnimy się, lecz wszyscy jesteśmy ludźmi. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby obok siebie żył chrześcijanin oraz muzułmanin, biały oraz Murzyn, Żyd oraz Palestyńczyk, hetero– oraz homoseksualista… Nic, poza ułomną ludzką naturą, poza przeświadczeniem, że jest się lepszym od tego tam.

4


Drugie dno. Żaden z mędrków nie zagwarantuje, iż rzecz, która miała miejsce we Francji, a jeszcze wcześniej w Anglii, przed Anglią w Rosji, Hiszpani, Stanach Zjednoczonych, oraz nieustannie na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce, nie powtórzy się w którymkolwiek miejscu globu. Nie ma co się łudzić, że stanowiący zagrożenie głupcy i sukinsyny znikną nagle z powierzchni niebieskiej planety. Zatem funkcjonująca na zachodzie otwartość – możecie się ze mną zgodzić lub nie – to przejaw głupoty właśnie i niewyobrażalnej wręcz naiwności. To podcinanie gąłęzi na której się siedzi. To wkładanie brzytwy w dłoń psychopaty. Może inaczej, tak aby lepiej leżało porównanie: to podarowanie psychopacie gotówki, w nadziei że kupi bułkę dziecku a nie brzytwę. To jednocześnie woda na młyn dla typów reprezentujących skrajnie szowinistyczne poglądy. Żadna to przyjemność, zgadzać się po części z ich zdaniem. Rzeź znad Loary daje mi jednak pełne prawo do zdania, iż zapraszanie do własnego domu tłumu nieznajomych, o których wiadomo tylko tyle, że wśród nich kryje się jeden lub kilku psychopatów, jest kosmiczną wręcz bezmyślnością. Nie powiem: Ma Francja, na co zasłużyła. Lecz z drugiej strony nikt w nią nie wmusił tej jej bezkrytycznej otwartości, a to właśnie ona przyczyniła się do tego, że po raz kolejny zginęli ludzie. Łatwiej sobie wytłumaczyć czyn mordercy, niż kogoś, kto sam podkłada gardło pod nóż. Tym pierwszym steruje spaczona osobowość. Co kieruje tym drugim? Wiara w to, że wściekły pies nie ugryzie? Było politycznie. Nieliteracko. Przepraszam, jeśli się ktoś poczuł urażony. Poza wstępniak, to co złe i paskudne, nie wypłynie. Zapewniam, że dalej już tylko czysta radość z odkrywania nowych fabuł oraz delektowanie się graficzną stroną „Szortalu Na Wynos”, która, jak zwykle, wyznacza nowy poziom doskonałości. Marek „terebka” Ścieszek

5


SZORTOWNIA Na żywo Maciej Kaźmierczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tusz Piotr A. Kaczmarczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nu, Zając Grzegorz Woźniak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cmentarz Anna Wołosiak-Tomaszewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Prawdziwy horror Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

9 10 12 13 16

RYMOWISKO Sieć Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18

STUSŁÓWKA Ta jedyna Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ta Jedyna II Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Telefon zaufania Marta Krawczuk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wirus filozoficzny Istvan Vizvary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tajne służby Marta Krawczuk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

20 21 22 23 24

7 PYTAŃ DO...

CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Bernard Minier . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27 Jakub Winiarski i Jolanta Rawska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

SUBIEKTYWNIE Czy martwi kawalerzyści marzą o duszach kombinezonów? Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wegetacja z piórem w dłoni Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Klasyka plus Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Prawdziwa wyprawa Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Historia z pokorą w tle Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pasjonująca rozgrywka w Wielkie Grze Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . Homer i twarda sf w jednym tyglu Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pre-cyberpunk w oparach sociology-fiction Marcin Knyszyński . . . . . . . . . . . Po dziurki w nosie... Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tajemnice nałęczowskiego dworku Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . X-Men przed lustrem czasu Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Średniowiecze w XXI wieku Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Paskudne, ale dobre Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ścieżki samotności Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Walka o wodę Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sześć niezwykłych opowieści Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Początek nowego kanonu Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szalone lata osiemdziesiąte Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

37 39 41 43 45 47 49 52 54 57 59 61 63 65 67 69 71 73

KOMIKS Światy solarne Paweł Leśniewski (na podstawie powieści Jana Maszczyszyna). . . 75

6


O grupie Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com PrzeTłumacze przetlumacze


Szortownia


NA ŻYWO Maciej Kaźmierczak Rodzinnie, ciepło, przyjemnie. Niedzielnie, przed telewizorem. Jak co tydzień, bo kiedy indziej. Wiadomości, zaraz po kościele, w trakcie obiadu. I znów – kolejne ciała, kolejni biegnący, kolejni uciekający nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co, bo przecież sprzed telewizora nie widać. Żadnego czarnego paska, żadnych pikseli na twarzach obmywanych przez fale. Prezenter coś mówi w tle, ale nie sposób go słuchać, bo pieprzy jak zwykle, a na ekranie tak tragiczne zdjęcia. – Kurwa mać! – krzyczy ojciec. Aż matka z uznaniem kiwa głową, córka przeżegnała się po rodzinnemu, syn nie wie, o co chodzi. Ojciec jakby na potwierdzenie swego oburzenia, niezrozumienia dla nich wszystkich, dla każdego z osobna, bez względu na orientację seksualną, religijną czy polityczną, dla podkreślenia swego buntu przeciw ignorancji ludzkości, rzuca do połowy pełny talerz na stół i chwyta za pilota. – Nie przy jedzeniu, do kurwy nędzy!

9


TUSZ Piotr A. Kaczmarczyk Takiej dziary jeszcze w życiu nie widziałem, a miałem do czynienia z wieloma. Sam zrobiłem dobrych kilka tysięcy. Ale coś takiego? Wszyscy poszli już do domów, zaczynam zamykać salon i wtedy wchodzą oni. On, wysoki, postawny facet, ona młodziutka, szczupła i drobna. To właśnie dziewczyna ma ten tatuaż. Misternie wykłuty wąż, który wije jej się wokół lewego przedramienia. Cudo to zostało jednak w paskudny sposób uszkodzone. Mniej więcej dwa cale poniżej łokcia rękę dziewczyny szpeci blizna. Przecina lśniącą skórę węża, oddzielając jego fragment od reszty. – Dasz radę to naprawić? – pyta on. – Słyszałem, że jesteś najlepszy. – Mógłbym – odpowiadam. – Tylko nie wiem, czy gdzieś dostanę taki tusz. Ten kolor jest, krótko mówiąc, niespotykany. Gdzie był robiony ten tatuaż? – O to się nie martw – mówi facet i podaje mi fiolkę z tuszem, który lśni niczym czarny diament, tak, jak wąż na ręku dziewczyny. – Będziesz w stanie uzupełnić brakujący fragment? Kiwam głową. Pokazuję dziewczynie moje stanowisko. Zakładam rękawiczki i zaczynam przygotowywać maszynkę. Nalewam do kubeczka odrobinę lśniącego tuszu. – Wlej tylko tyle, ile zamierzasz zużyć – mówi facet. – To niezwykle cenna substancja. Przełykam ślinę i zabieram się do pracy. Szczegółowość węża jest naprawdę niesamowita. Nigdy nie robiłem niczego tak skomplikowanego, jednak trudny okazuje się jedynie początek. Po kilku minutach maszynka sama prowadzi moja rękę. Bezbłędnie. Wchodzę w trans. Dwie godziny później tatuaż jest kompletny, a przez ciało dziewczyny przechodzi dreszcz. Facet szybko doskakuje do niej, masuje jej rękę, szepcząc przy tym coś pod nosem. Ja wykorzystuję ten moment, by przelać resztkę lśniącego tuszu do drugiego kubeczka i ukrywam go pod wydrukowanymi projektami. Serce podchodzi mi do gardła, gdy on kieruje na mnie swój wzrok. – Doskonale się spisałeś – mówi ku mojej uldze. – Ile się należy? Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że nawet nie umówiliśmy się co do ceny, tak byłem zaintrygowany tym wężem i tym tuszem. – Czterysta – podaję mu zwykłą cenę za kilkugodzinną sesję. – Tu jest pięćset – wręcza mi plik banknotów. – W dowód uznania. Wychodzą oboje, a ja odprowadzam ich wzrokiem. Gdy znikają za drzwiami salonu, wyciągam spod sterty papierów kubeczek z tuszem. Nie zostało go wiele, ale powinno wystarczyć, aby tchnąć nowe życie w czarną mambę, która zdobi moje udo. Szybko ściągam dżinsy i rzucam je w kąt. Podpinam świeże igły, maczam w lśniącym tuszu i zabieram się do roboty. Dziaranie samego siebie nie należy do prostych czynności, ale podobnie jak w przypadku poprawiania tatuażu dziewczyny, moja ręka prowadzi się sama. Z każdym ruchem igieł mamba staje się bardziej lśniąca, realna. Gdy wykonuję ostatnie nakłucie, przechodzi mnie dreszcz, a gad wypełza z mojego uda. Unosi łeb i wysuwa język. Zrywam się z krzesła, a mamba

10


otwiera paszczę i wbija mi kły w nogę. Opadam na podłogę. Czuję, jak jad wpływa do mojego krwiobiegu. Moje ciało ogarnia paraliż. Czołgam się do miejsca, gdzie rzuciłem dżinsy. W kieszeni został telefon. Nie jestem w stanie ruszać palcami, nie mogę go nawet wyjąć, a muszę jakoś wezwać pomoc. W przeciwnym razie rano moi pracownicy znajdą mnie martwego. Zastygam z wyciągniętą ręką; czarny lśniący wąż wije się gdzieś obok.

11


NU, ZAJĄC Grzegorz Woźniak Delikatny, chłodnawy wiaterek gonił mikre fale, dopływające do brzegu jeziora i kończące swój żywot na piasku. Jednocześnie zabawiał się ze złotymi liśćmi, porywał je, przez chwilę unosił ku górze, a potem porzucał, niczym żigolak zbałamuconą dziewczynę. Słońce świeciło leniwie, pozbawione tego zacięcia i pasji, z którym ogrzewało brzuchy wczasowiczów jakiś miesiąc wcześniej. Przyszła jesień, najbardziej melancholijna pora roku i nikt nie był w stanie nic na to poradzić. Nawet Wilk. Siedział samotnie na molo, opakowany w szarą kurtkę, tak odmienną od różowej koszuli będącej hitem letnich dancingów, albo marynarskiego wdzianka, w którym pływał po jeziorach niczym prawdziwy, nie przymierzając, wilk morski. W ręku dzierżył zieloną butlę o grubych ściankach, z której pociągał raz za razem, krzywiąc się paskudnie. Z wargi zwisał mu kiep, złamany i jakiś taki smętny. Przełknął ostatni łyk, po czym odruchowo cisnął flaszkę do wody i wlepił wzrok w rozchodzące się po powierzchni kółka. Gapił się na nie i rozmyślał o lecie. Lecie, gdy niczym młody bóg śmigał na nartach wodnych, budząc podziw płci przeciwnej. Gdy dziarskim krokiem przemierzał uliczki kurortu wczasowego i prężąc pierś, wyrywał co atrakcyjniejsze laseczki. Gdy w białej, kapitańskiej czapce pruł fale nowiuteńką żaglówką, a chłodne piwko i gorąca nastolatka czekały pod pokładem. Potem cofnął się dalej i pomyślał o wiośnie. Przed oczami miał lśniący, sportowy kabriolet, którym brawurowo ścinał zakręty, podczas gdy biuściasta blondynka z chichotem głaskała go po owłosionym torsie. Widział siebie z gitarą, czarującego śpiewem wszystkie panienki, korzystające z ciepłych wieczorów i tłumnie zbierające się przy ogniskach. Przeskoczył jeszcze bardziej wstecz. W pięknym, zimowym krajobrazie śmigał skuterem śnieżnym, przebijając się przez zaspy, by po chwili dotrzeć do niewielkiej chatki, na podłodze której, otulone w ciepłe futra i nic poza tym, czekały na niego dwie urocze bliźniaczki. Albo wywijał piruety na łyżwach, tnąc lód lepiej niż zawodowi sportowcy, podczas gdy zachwycone kobiety piszczały na widowni. Mrugnął i wizje zniknęły. Znów była jesień, czas rozmyślań, refleksji i trudnych decyzji. Sięgnął za pazuchę, wydobył i odkorkował drugiego winiacza. – „Poniewieracz Masakrator” – przeczytał na głos etykietkę, po czym łyknął porządnie. Siara zapiekła w gardło, co przyjął z niekłamaną radością. Należało mu się. Za te durne myśli. No bo kogo właściwie oszukiwał? Przecież nigdy nie śmigał żadną żaglówką. Wypożyczony samochód rozbił na pierwszym zakręcie i po dziś dzień spłaca odszkodowanie. Na pewno nie było z nim wtedy żadnej cycatej blondyny. Nie było też lasek przy ognisku, bo na gitarze rzępolił jak potłuczony. Nie było bliźniaczek ani skutera śnieżnego. Na łyżwach jeździł gorzej niż dwuletnie dziecko, a wklęsłą klatą mógł co najwyżej odstraszać. Nie, to wszystko nie było jego, tylko Zająca. Cholernego Zająca. Wystarczyło, żeby się uśmiechnął i miał, co chciał. Dziewczyny, podziw i sympatię. Wilk przeklął pod nosem, odpalił kolejnego kiepa i wrzucił pustą już butelkę do jeziora. Zniknęła pod powierzchnią, by po chwili wynurzyć się i podryfować w kierunku brzegu. – Nu, Zając. Ty taki wredny nie będziesz? – zapytał, po czym pchnął leżący na skraju mola wór, który z pluskiem wpadł do wody. Zając nie był wredny. Nie wypłynął.

12


CMENTARZ Anna Wołosiak-Tomaszewska Tego dnia nawet niebo się rozpłakało. Wcale nie chciałam tam iść, ale mi kazali. Ubrali w schludną, ciemnogranatową suknię i pchnęli na ulicę. Kondukt wlókł się po bruku przez całą długość wsi. Ostatni dopiero wychodzili z domów, kiedy czoło pochodu przekraczało bramę cmentarza. Tutaj uliczka przechodziła w zwykłą, bitą drogę, nieco zresztą zarośniętą, bo rzadko uczęszczaną. Ludzie w naszej wsi od dawna nie umierali. Nikt też nie odwiedzał grobów, toteż zapadały się coraz głębiej w rozmięknięty grunt, a nad nimi rozrastały się stare wierzby. Wlekliśmy się noga za nogą, nie zważając na mętne kałuże w nierównej ulicy, a z czarnych okien mijanych domów nie padło na nas ani jedno spojrzenie. W naszej wsi nie wolno było patrzeć. Buty przemokły mi, nim jeszcze dotarliśmy na cmentarz. Stopy całkiem skostniały z zimna. A przecież miało być jeszcze gorzej. W naszej wsi od zawsze było tylko coraz gorzej. Ksiądz mówił szarym, monotonnym głosem. Był jak szum deszczu, jak chlupot dziesiątek obutych stóp w miękkim błocie. Mówił piękne rzeczy o powrocie do Boga i o radości, a myśmy tam stali i nie wiedzieli, o co mu chodzi. Kim jest ten Bóg i czym jest radość. W naszej wsi nie znano takich pojęć. Byliśmy coraz poważniejsi, jak posągi, jak zasypane pyłem minionych stuleci mumie. Stwórca? Oczywiście, wiedzieliśmy, że ktoś nas stworzył – ale on umarł. Umarł dawno temu, a jeszcze przed śmiercią stał się szary i ponury, tak jak cała nasza wieś. Kiedy kapłan umilkł, już tylko szum przeklętego deszczu brzmiał mi w przemarzniętych uszach. Miałam wrażenie, że woda wlewa się przez te uszy, usta, a nawet nos – że tonę w ulewie. Momentami nie mogłam złapać tchu, ale przecież nie mogłam nikomu o tym powiedzieć. W naszej wsi nie rozmawiano. Stałam więc i usiłowałam wypluć jakoś wodę z płuc, choć nie było łatwo. Na szczęście deszcz zagłuszał moje parskanie i kaszel. Chwycili liny, na których leżała trumna, i jęli powoli opuszczać ją na dno. Usłyszeliśmy plusk, kiedy smukła, drewniana skrzynia znikła nam z oczu. Matka miała rzucić pierwszą garść ziemi, ale nie dała rady nabrać błota do ręki. Cienkie strużki przepływały jej przez palce, więc kiedy podnosiła dłoń, ta była już pusta. Nie widziałam, czy Matka płakała. Twarz miała mokrą, ale w tym deszczu przecież wszyscy mieli je mokre. Z posklejanych włosów woda grubymi kroplami kapała za kołnierze, a potem niżej, po plecach i piersiach, znacząc lodowate linie smutku. A może oni naprawdę byli smutni? Ale smutek oznacza emocje, pasję, życie. A w naszej wsi nie wolno było żyć. Dopiero kiedy się odwrócili, by odejść do domów, mogłam zobaczyć ich twarze. Mijał mnie szereg szarych, nieruchomych oblicz o matowych, podkrążonych oczach i zaciśniętych ustach. Spękane wargi, pokryte starymi strupami, wyglądały odrażająco. Oni wszyscy byli odrażający. Cała nasza wieś była odrażająca. U niektórych przez cienką jak pergamin skórę widać było żyły i mięśnie. U kogoś siną szyję toczyły robaki, wprawiając ją w okropne falowanie. Nie patrzyli na mnie. To dobrze – nie zniosłabym ich niewidzących spojrzeń. Nie byłam taka jak oni. Musiałam oddychać, odczuwałam zimno, nie pozbawiono mnie wzroku. Miałam co prawda świadomość tego, że z dnia na dzień moje ciało staje się szare i rozmięknięte jak ich, jak to niebo i jak ta ziemia, jak nasza wieś, ale chciałam żyć – tak długo jak dam radę. Nie zamierzałam ustąpić bez walki. Choć oni walczyli przeraźliwie skutecznie: tym milczeniem, omijaniem, wyniosłością, deszczem. Śmiercią.

13


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

14


Nie mam pojęcia, jak się znalazłam w naszej wsi. Jestem pewna, że się w niej nie urodziłam – nie wiem, gdzie przyszłam na świat. Nie pamiętam swojego dzieciństwa. Chyba wcale go nie było. Jak sięgnę pamięcią, była nasza wieś. Szarość i wilgoć. Falująca rzesza niemych trupów, przemierzających brukowaną uliczkę – jedyną, jaką mieliśmy. Wiodącą wprost na cmentarz, chociaż tu nikt nie umierał. Była, oczywiście, Matka – ale to nie była moja matka. Tak ją nazwałam, bo kogoś musiałam. Człowiek powinien mieć matkę. Inaczej przecież nie może istnieć, prawda? Matki dają życie. Choć oni wszyscy nie powinni istnieć. Byli wybrykami. Powinni leżeć w trumnach i dać się zjadać robakom. Kiedy cmentarz opustoszał, podeszłam do grobu, który powoli wypełniała szara woda. Gdzieś tam leżałam: moje bezbarwne włosy wplątane w drzazgi nieoheblowanej trumny, a pod granatową, schludną sukienkę zaczęły już wpełzać dżdżownice. Mogli mi dać lepsze buty, bo to zimno jest nieznośne. Ostatni raz rozejrzałam się po cmentarzu. Z nieruchomych wierzb deszcz spłukiwał ostatnie, sczerniałe liście. Wiedziałam już, że nasza wieś nigdy mnie nie wypuści ze swoich szarych, mokrych macek.

15


PRAWDZIWY HORROR Marcin Jamiołkowski Po naszym rozstaniu byłem tak skupiony na tym, aby o niej zapomnieć, że po latach, kiedy w końcu dopadła mnie demencja, a później Alzheimer, stała się jedyną osobą, o której pamiętałem.

16


Rymowisko


SIEĆ

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

Małgorzata Lewandowska

Czy trzymają cię jeszcze moje myśli senne, czy przedmioty naznaczone codziennym dotykiem? Oplatamy ciebie niewidoczną siecią, Czy ty nas oplatasz karą, tęsknotą? Teraz, gdy czas sprzyja nocy, a życie chowa się w sobie, oczy przywołują mocniejsze obrazy. Czy to twoje znaki rozpoznaję wszędzie, czy to tylko mój umysł błądzi w niemocy? A jeśli to twój krzyk, nie moje szaleństwo, dni ciemnością barwi? Wołasz mnie, czy ofiary? Poczekaj – już niedługo twoje pierwsze Dziady. 02-03.10.2006

18


Stusล รณwka


TA JEDYNA Bartłomiej Balcerzak Wojciech nie spodziewał się, że ktoś taki jak Hania zmieni jego życie na zawsze. Nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Mały biust, wąski tyłek, odstające uszy, w innych okolicznościach pewnie nie zwróciłby na nią uwagi. Ot, kolejna kobieta, która nigdy nie przyciągnie pożądliwych spojrzeń. Hania miała jednak asa w rękawie. W odróżnieniu od pozostałych była obrotna. Wiedziała, co należy zrobić, by Wojciech nigdy o niej nie zapomniał. Odkąd tak nagle pojawiła się w życiu młodego mężczyzny, uśmiech, szerszy niż kiedykolwiek, nie znikał z jego twarzy. Kto by pomyślał, że do osiągnięcia tego potrzebowała jedynie żyletki, ciemnej uliczki i elementu zaskoczenia.

20


TA JEDYNA II Bartłomiej Balcerzak Obserwowała go od dawna. Dyskretnie, z oddali. Starała się nie zwrócić na siebie zbytniej uwagi. Gdyby od razu rozpracował jej zamiary, wszystko poszłoby na marne. Mężczyźni nie lubią nachalnych kobiet. W takich sprawach trzeba być subtelną, udawać niedostępną, stworzyć wokół siebie aurę tajemnicy. W końcu to od mężczyzny wymaga się, by działał, robił ten pierwszy krok. Zwyczaj zwyczajem, pomyślała, ale dzisiaj młoda dziewczyna też musi wykazywać się inicjatywą. Inaczej ją zjedzą. Znowu została z nim sam na sam. – Teraz albo nigdy – powiedziała do siebie, kiedy w końcu zdecydowała się na swój ruch. Kurdyjka pociągnęła za spust. Poczuła odrzut snajperskiego karabinu.

21


TELEFON ZAUFANIA Marta Krawczuk

Ilustracja: Weronika Dobrowolska

– Niebiański telefon zaufania, w czym mogę pomóc? W słuchawce słychać było głośny szloch dziewczyny. – Boże, czemu mnie opuściłeś? – Szefa w tej chwili niestety nie ma, wyjechał na urlop. Wie pani jak to jest, cały czas tylko: proszę o to, chcę tamto, czemu jest tak, jak jest, przecież nie zasłużyłem, za jakie grzechy?– Ja tu dzwonię z żalami, a nie pan!!! Co się dzieje, do licha? – Proszę, niech pani nie będzie taka opryskliwa, bo nie trafi pani na naszą cenną listę wniebowstąpienia. Przez takich jak pani to się nie dziwię, że szef ma problemy depresyjne. – Zabiję się!!! – No cóż, zdarza się.

22


WIRUS FILOZOFICZNY Istvan Vizvary

Ilustracja: Marta Młyńska

„Wszyscy ludzie powinni być filozofami”, mawiał nauczyciel Jerzego W. „Zastanawiać się nad sensem życia, przeżywać je głęboko i świadomie”. Jerzy zgadzał się z nim, dlatego kiedy zupełnym przypadkiem wyhodował wirusa filozoficznego, postanowił zarazić nim całą ludzkość. Szczęśliwie dla planu, patogen przenosił się drogą kropelkową po tygodniowym okresie inkubacji, nie powodując żadnych objawów chorobowych. Jerzy rozpylił większość swojego zapasu, udając przesiadkowicza na Heathrow. Dziesięć dni później cała ludzkość rozmyślała już nad sensem życia, jego celem i powodami, dla których warto żyć. Kolejny tydzień później ostatni człowiek na Ziemi doszedł do jedynego możliwego wniosku. Przytomnie pamiętał, żeby najpierw wypuścić na dwór kota.

23


TAJNE SŁUŻBY Marta Krawczuk Diabełki zataczały się ze śmiechu, odkładając słuchawkę z linii na podsłuchu. Miały podłączenie do większości biur w Niebie. – Władco podziemia, kolejna dusza do nas idzie. Nawet nie musimy się starać, ten nowy na górze odwala całą robotę za nas. Diabeł dumnie się uśmiechnął i, głaszcząc swoja kozią bródkę, powiedział: – To właśnie są tajne służby, moje dzieci. Niełatwo było, ale w końcu trafił się odpowiedni kandydat. Za życia był wyjątkowym oszustem, wcale nie musiał się wysilać, aby ludzie łapali się na jego kłamstwa. Potrafił sprzedać śnieg nawet Eskimosom. – Szefie, najwyższe zło wcielone, podziwiamy go, powiedz nam, kim jest ten okrutnik? – Polakiem.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

24



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

BERNARD MINIER

Pytanie pierwsze: Co sprawiło, że zacząłeś pisać akurat kryminały? Bernard Minier: To nie jest tak, że zacząłem od kryminałów wcześniej pisałem mnóstwo innych rzeczy i dopiero w 2009 roku sprawa się rozstrzygnęła. Kiedy zacząłem pisać „Bielszy odcień śmierci” nie wiedziałem na początku, jaki to będzie gatunek. Dopiero po 70 stronach wraz z rozwojem historii zdałem sobie sprawę, że pisze powieść kryminalną. Wcześniej brałem udział w różnych konkursach kryminalnych było ich naprawdę wiele i przez 10 lat zajmowałem się literaturą naprawdę różnych gatunków. Można wiec powiedzieć, że to że zdecydowałem się na powieść kryminalną nie do końca było decyzją, raczej przypadkiem. Pytanie drugie: Jak wygląda praca nad taką powieścią? Rozrysowujesz od razu całą fabułę, czy pozwalasz rozwijać się wątkom w trakcie pisania? Jak tworzysz postacie główne i poboczne? Bernard Minier: Na początku trzeba sobie powiedzieć, że w zasadzie nigdy nie używam tej samej metody pisarskiej. Jeżeli chodzi o „ Bielszy odcień śmierci” znałem początek i koniec, ale to, co się wydarzyło w środku rozwijało się stopniowo. Miałem w głowie główne wydarzenia, ale pisałem … instynktownie. Z kolei „Paskudna historia” powstała w sposób kompletnie odmienny, miałem doskonale rozpisaną strukturę i bardzo szczegółowo opracowaną konstrukcję w zasadzie scena po scenie przed wszystkim trzeba jednak zaznaczyć, że wszystko w moich książkach kręci się dookoła bohaterów. To oni w pewien sposób decydują o tym co się będzie działo. Często zdarza mi się napisać jakąś scenę i zdać sobie sprawę że chciałem przydzielić ją postaci do której ona nie pasuje – to ten moment kiedy widzę, że mój bohater nie mógłby zrobić tego co ja mu każę zrobić. Wtedy cofam się i jeszcze raz buduję tę

27


postać. Proszę pamiętać że moja powieść skupiona jest w pierwszym rzedzie na bohaterach nie zas na intrydze. Odpowiadajac na pytanie o postaci poboczne przykładam do nich szczególną wagę w wyjątkowym stopniu się nimi zajmuję. Pytanie trzecie: W powieści „Paskudna historia” opisałeś człowieka, który potrafił inwigilować niemal każdego, kto korzysta z dobrodziejstw technologii cyfrowej. Nie boisz się, że coś takiego może odbywać się na szerszą skalę, że czeka nas świat podobny do tego z „Roku 1984” Orwella? Bernard Minier: Wydaje mi się, że odpowiedz jest zawarta w pytaniu. To nie jest tak że to mogłoby się wydarzyć, to się dzieje już dziś. Pomysł na ten wątek narodził się w mojej głowie w 2013 po ukazaniu światu afery Snowdena który odkrył przed nami skalę i zakres amerykańskiej inwigilacji na świecie w toku afery okazało się , że już teraz jesteśmy w stanie kontrolować i podgladac wszystko co dzieje w się w sieci. Jest to jeden z glownych watkow tej książki – to że znajdujemy się dziś , stoimy na progu końca ery życia prywatnego . Snowden sam to powiedział „ dzieci które rodzą się dziś nie będą już wiedziały co to znaczy prywatność” Pytanie czwarte: Jak myślisz, co sprawia, że człowiek dopuszcza się zbrodni? Czy skłonności do czynienia zła mamy, jak to mówią, „zapisane w genach”? Bernard Minier: To jest ciekawe I trudne pytanie. Jest taka wspaniała książka pana który się nazywa Howard Bloom (to jest po ang „ Lucyfer principle”) w tej książce jest taka myśl i teza że to człowiek wynalazł moralność, w naturze ona nie funkcjonowała . W ten sposób można powiedzieć że zło jest czynnikiem ewolucyjnym lub pochodzącym z rewolucji. Morderstwo w naturze istniało do zawsze , zabijają się już zwierzęta, w biblii pojawia się pierwsza zbrodnia Kain i Abel ; tak wiec można powiedzieć ze to człowiek wymyślił dobro a zło istniało wiele lat przed nim ( dużo wcześniej) i czasami chcociaz je spychamy wychodzi na powierzchnię. Myślę że to może ta cząstka zwierzęcia w nas. Pytanie piąte: Wielu autorom po napisaniu kilku powieści, której główną postacią jest jeden i ten sam bohater, ciężko jest później wyrwać się ze szponów jego osobowości i stworzyć kogoś zupełnie nowego. Jak wygląda ta kwestia z Tobą i komendantem Martinem Servazem? Miałeś taki problem? Bernard Minier: Przyznam że dla mnie oddalenie się od komisarza servaza nie było absolutnie żadnym problemem. Spędziłem z nim kilka lat pod koniec tego okresu miałam silną potrzebę by się od niego oderwać i móc nabrać trochę oddechu, zacząć pisać o kimś innym. Historię dorastającego młodzieńca która zwarłem w „Paskudnej historii” miałem w głowie już od jakiegoś czasu . Z tych 2 powodów pisało mi się tę postać naprawdę bez trudności poza takimi szczegółami jak to że mamy tu do czynienia ze współczesnym nastolatkiem a ja mam tyle lat ile mam. Ale przyznam że przerwa od servaza była dla mnie naprawdę dobra . Martin servaz to moja osobowość, mój fetysz i myślę że wrócę do niego w mojej 5 powieści ale z pisarzami i bohaterami jest czasami jak ze starym małżeństwem , krótka przerwa dobrze robi bo tylko podsyca płomień. Pytanie szóste: Gdybyś miał okazję stać się bohaterem jednej z klasycznych powieści detektywistycznych kogo wybrałbyś i dlaczego? Bernard Minier: James Bond – z jednego powodu J. Bond tracił dziewictwo w HArbis bar w Paryżu na ulicy Donau a to mój ulubiony bar. I proszę pamiętać że tego nie znajdziecie w filmach , wyczytać to można tylko w powiesciach Flemminga!

28


Pytanie siódme: Obecnie jesteś pisarzem bestsellerowym i Twoje powieści schodzą jak ciepłe bułeczki. Jak udało Ci się tego dokonać? Ciężko jest wybić się na francuskim rynku książki? Bernard Minier: Moją pierwszą powieść wysłałem do 5 największych wydawnictw zajmujących się kryminałami we Francji. 4 z 5 skontaktowały się bardzo szybko i potem wybór należał do mnie .Zdecydowałem się na XO bo wiedziałem ,że to przywilej być przez nich wybranym bo są znani z tego , że oferują pisarzom pełen pakiet i kompleksową obsługę. świetnie działają na ich rzecz, więc to jest cześć sukcesu a reszta cóż … to magia

Pytania: Karol Mitka Tłumaczenie: Michał Wróblewski Bernard Minier Urodził się w Béziers, a dorastał na południowym wschodzie Francji. Wydał dotąd trzy powieści: hitowy, także w Polsce, Bielszy odcień śmierci (Prix Polar za najlepszy kryminał roku 2011 we Francji), Krąg i Nie gaś światła. Notka oraz fotografia: http://www.rebis.com.pl

29


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

JAKUB WINIARSKI I JOLANTA RAWSKA

„Jedźcie po bandzie i patrzcie, co się będzie działo”. Rozmowa z Jakubem Winiarskim i Jolantą Rawską, autorami „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”.

Pytanie pierwsze: Co rozumiesz poprzez słowo „bestseller”? Czym musi charakteryzować się książka, aby można było określić ją tym mianem? Jakub Winiarski: Żeby książka była bestsellerem, musi się jak najlepiej (the best) sprzedawać. To tak od strony rynku. Jeśli natomiast chodzi o techniczne aspekty: typowe potencjalne bestsellery powieściowe mają pewne cechy wspólne. Fascynujący bohaterowie. Świetnie przedstawione miejsce akcji. Dialogi błyskotliwe, pełne emocji i kłamstw. I kilka jeszcze elementów. O większości z nich, jeśli nie o wszystkich, jest sporo w „Po bandzie”. Jolanta Rawska: Bestseller to książka, która się świetnie sprzedaje. Jest to przede wszystkim wynik działań marketingowych wydawnictwa. Jaka powieść ma dużą szansę zostać bestsellerem, piszemy o tym właśnie w „Po bandzie”. Można tu się kierować niektórymi elementami jak fascynujący bohater i fascynująca akcja. Fascynacja jest skomplikowaną reakcją czytelnika: spotyka on nieznanego, podziwu godnego bohatera, innego niż on, a jednak jest coś wspólnego między nimi, jakieś zaklęcie, dzięki któremu czytelnik może łatwo wejść w skórę bohatera i przeżywać razem z nim wszelkie trudności (bo w końcu to o przezwyciężanie przeszkód w dążeniu do celu chodzi w powieściach). Z kolei fascynująca akcja wzbudza duże emocje w czytelniku dzięki ciekawemu przedstawieniu problemu. Może się jednak zdarzyć, że nieoczekiwanie wybija się inna książka, taka, która jakby własnymi siłami znalazła sobie wielbicieli. Jak to się dzieje, nie wiem, mogę jedynie przypuszczać. Bestsellery trudno wrzucić do jednego worka. Z jednej strony mamy tu czytadła, czyli książki, które cechuje wartka akcja i czyta się je bardzo szybko i szybko zapomina. Są też i lepsze, takie, które charakteryzują się ładnym językiem, a emocje bohaterów przedstawione są na tyle przekonująco, że zostaną w naszej pamięci na dłużej. Z drugiej strony istnieją też książki ambitne, niełatwe w czytaniu, ale wyróżniające się ciekawie ujętym aktualnym tematem lub uznanym nazwiskiem autora. Dużo z nich to bardzo dobre dzieła. Ale przyznam szczerze, że niedawno czytałam powieść, która znajdowała się w czołówce na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”. Do tej pory nie wiem, jak to się stało. Bohater powieści tułał się raczej bez celu po różnych miejscach, usiłując czegoś się o sobie dowiedzieć. Nie dokonała się w nim żadna przemiana, ani w życiu, ani w osobowości. Na szczęście znalazłam gdzieś po drodze kilka zdań, które – jak to się mówi – dotknęły mojej duszy. Inaczej zamknęłabym tę książkę z niesmakiem.

30


Pytanie drugie: Wielu początkujących autorów określanych jest przez pisarzy z dorobkiem mianem „grafomanów”. Czy według Ciebie każdy może zostać pisarzem, nauczyć się fachu tak jak na przykład mechanik samochodowy? A może trzeba mieć to „coś”? Jakub Winiarski: Pisarze z dorobkiem wiedzą co mówią. W końcu kiedyś też przecież byli początkującymi grafomanami. (Śmiech.) A tak serio. Dla uprawiania literatury bestsellerowej wystarczy zacięcie, chęć, żeby pisać. Nie jest tajemnicą, że sporo jest bestsellerów, które są czytane, nie będąc stylistycznie wysmakowane. Ich autorzy nauczyli się fachu, rzemiosła i piszą. Piszą, znoszą inwektywy, wciąż piszą, nie przejmują się, aż w końcu czegoś się uczą i zdarza się, że wystrzeli im jakaś „Carrie”, a potem to już kariera idzie ostro do przodu. Ogólnie, uważam, początkujący za wielką wagę przywiązują do wykwintności pojedynczego zdania, zamiast skupić się na tym, by akcja była emocjonująca. Oczywiście, dobrze jest też mieć talent, żeby te zdania jednak bardzo pokraczne nie były. Jolanta Rawska: Myślę, że każdy może napisać przeciętnie dobrą powieść. Aby jednak powieść wyróżniała się oryginalną kompozycją czy ciekawym, pięknym językiem, potrzebny jest do tego szczególny talent. Być może można to w dużym stopniu nadrobić ćwiczeniami. Jestem przekonana, że czytanie bardzo dobrej literatury oraz świadome podpatrywanie warsztatów świetnych pisarzy może w tym pomóc. Pytanie trzecie: Co sądzisz o modnym ostatnio self-publishingu? Czy taka forma promowania swojej twórczości ma według Ciebie sens? Jakub Winiarski: Autorzy wydawali własnym sumptem, jak to się kiedyś mówiło, odkąd druk istnieje. I nie było w tym żadnej hańby. To raczej wielkie wydawnicze korporacje są „modne ostatnio” i ludziom wydaje się, że tak było zawsze. A przecież nie tak było. W tym kontekście dzisiejszy self-publishing to jakby oddolna inicjatywa, której wartość zależy od autora i tego, co własnym sumptem publikuje. Dobry autor opublikuje dobry tekst, kiepskiemu nic nie pomoże. Dlatego odmawiam oceniania self-publishingu en globe. Poproszę konkretny przypadek, tytuł, to się zastanowię, czy to było tylko rozdmuchane ego z kasą, czy sensowny wybór drogi na skróty. Jolanta Rawska: Tu muszę się zaśmiać. Sama jako początkująca pisarka skorzystałam kiedyś z tej formy po otrzymaniu pięciu odmów z różnych wydawnictw. Na współpracę z wybranym, szanującym się wydawnictwem narzekać nie mogę, tekst po przysłaniu do korekty autorskiej wyglądał lepiej. Wydawnictwo zajęło się praktycznie wszystkim, a mój udział polegał jedynie na uregulowaniu należności za standardową pracę wydawnictwa. Jednakże celem autora jest dostęp do jak największej grupy czytelników. Czy w systemie self-publishing jest to możliwe – wątpię, gdyż wydawnictwo, któremu płacimy, nie jest zainteresowane silną reklamą, która niekoniecznie przyniesie zysk, a już i tak przecież na nas zarobiło. Z kolei self-publishing w skrajnej formie, kiedy przejmujemy na siebie dosłownie wszystko, jest bardzo trudnym i ryzykownym przedsięwzięciem. Poza tym autor staje się w tym przypadku przedsiębiorcą, odpowiedzialnym za wiele małych i dużych zadań związanych z wydaniem tylko jednej książki. Czy każdy to potrafi? Nie mówiąc już o tym, że traci się czas na inne sprawy, który powinno się poświęcić pisaniu i czytaniu.

31


Pytanie czwarte: „Po bandzie” – skąd ten tytuł? Jakub Winiarski: Na warsztatach, które prowadzę, zawsze mówię, że jak nie wiesz, co ma zrobić twój bohater, to zastanów się, jak by to było, gdyby w tej konkretnej scenie naprawdę pojechał po bandzie. I napisz, że to właśnie zrobił. Podobnie w dialogu. Nie wiesz, jak postać powinna odpowiedzieć na zarzuty, zareagować w sprzeczce, albo w sytuacji, gdy akcja utyka i robi się nudnawo? Niech w swojej odpowiedzi pojedzie po bandzie. A ty, autor, patrz, co się będzie działo i myśl, co z tego może wyniknąć. Tak więc sformułowanie „po bandzie”, ta powszechnie znana metafora robienia czegoś w stopniu ekstremalnym, wydała mi się naturalnym kandydatem na tytuł dla książki mówiącej o pisarskim rzemiośle, bestsellerowych sztuczkach i technikach. Jechanie po bandzie to tylko jedna ze sztuczek, ale moim zdaniem, wyjątkowo skuteczna, jeśli chodzi o zaciekawianie czytelnika i sprawienie, by chciał czytać następną stronę. Jolanta Rawska: „Po bandzie” jest tytułem, który istniał już, zanim przyłączyłam się do projektu Jakuba. Nie miałam żadnego swojego pomysłu na tytuł, do którego mogłabym Jakuba przekonać. Ale to fajny tytuł, prawda? Wskazówka, że zarówno autor, jak i jego bohater wychylają się ponad przeciętność i jadą po bandzie. Pytanie piąte: Ciężko jest napisać poradnik dla pisarzy? Jak wyglądała praca nad jego tworzeniem? Jakub Winiarski: Normalnie. Siadasz i piszesz. Z lewej do prawej. Słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Taki sam mozół i taka sama radość, jak przy pisaniu każdego innego tekstu. Jedyna różnica to ta, że najpierw trzeba mieć wiedzę, żeby napisać taki poradnik. Przydaje się też talent do przekazywania wiedzy. Poza tym: nie widzę różnicy. Powieści pisałem tak samo. Jolanta Rawska: Moja część poradnika polega raczej na przedstawieniu porad, o których czytałam w wielu innych obcojęzycznych książkach, i ich analizie. Mieszkam na stałe w Niemczech, a na rynku niemieckim jest dużo takich pozycji. Kreatywnym pisaniem interesuję się od kilkunastu lat. Kupowałam książki Jamesa Freya, Sola Steina, Franza Gesinga, Roya Petera Clarka, Waltera Schneidera, Elisabeth Benedict i wielu innych, chłonęłam je, pokrzykiwałam „aha”, albo „świetne!”. A potem zaczęłam pisać własne „Szkice o kreatywnym pisaniu”, które ukazywały się na portalu publixo. Chciałam się podzielić z innymi moją wiedzą. Nie byłam nauczycielką. Stąd też ten styl: „piszmy tak i tak”, „unikajmy tego i tego”, itd. Komentarze czytelników były dla mnie niezłą motywacją do dalszego pisania. Zaczęłam od tekstu o blokadach, bo właśnie o tym problemie rozmawiałam z internetową znajomą. Czyli pierwszym tekstem były „Blokady”. Poza mądrymi poradami z innych książek uzupełniłam tekst o własne doświadczenia. Tak na przykład zauważyłam, że często akcja mi zamiera, bo mam za mało bohaterów i wątków. Te parę osób kłóci się ciągle o to samo, jakby byli starym małżeństwem. (Tak też nazwałam tę blokadę). Potem powstawały następne teksty. W pewnym momencie zwróciłam się do Jakuba z pytaniem, czy mogę w moich „Szkicach” wspomnieć o jego metodzie Mario Puzo. Od razu się zgodził, ale wyraził zainteresowanie, w jakim celu go o to proszę. I tak się zaczęła nasza współpraca. (Tu śmieję się radośnie). Dużo moich tekstów już istniało, przerabiałam je, szukałam cytatów, przykładów z literatury. Kontakt z Jakubem był fantastyczny. Jakub pisze z humorem i ma wielką inspirującą i optymistyczną siłę. Dzięki jego pomysłom powstały na przykład moje rozdziały na temat intrygi w powieściach kryminalnych, scen komicznych i scen erotycznych, które bardzo lubię. I wiedząc, że on też w tym czasie pisze i że czeka na moje teksty, pisało mi się dość

32


szybko. Najtrudniejsze były konkretne cytaty z literatury, miałam coś w głowie, a nie mogłam znaleźć książki na półce. Ten etap pisania był dla mnie niezwykły, czytałam masę świetnych książek, które potem czasem wykorzystywałam, cytując fragmenty jako przykład jakiejś myśli. Na koniec wpadłam na pomysł uzupełnienia „Po bandzie” o teksty o pisaniu autobiograficznym, które też mnie zainteresowało. Pytanie szóste: Mówi się, że ilość ludzi czytających książki drastycznie spada. Nie boisz się, że może dojść do sytuacji, gdy więcej osób będzie chciało pisać, niż czytać? Jakub Winiarski: A kto powiedział, że ludzie muszą dużo czytać? Kto ma mieć na to czas? Przecież jest tyle innych rozrywek: kino, seriale, gry wideo. Tak więc nie ma co przesadzać z tym mitologizowaniem czytania. Czytanie jest przereklamowane. Mówi się, że książka „wzbogaca duchowo i intelektualnie”, ale niech ci, co takie farmazony klepią bez namysłu, zastanowią się choć przez minutę, ile w zeszłym roku przeczytali książek, które faktycznie tak ich wzbogaciły, że ich życie jest teraz bogatsze, pełniejsze, lepsze. A ich percepcja świata i ludzi głębsza. No ile? Problemem jest raczej to, że ludzie nie wiedzą co czytać. Recenzje w gazetach promują tytuły, których jedyną często zaletą są, że są z danego dnia czy tygodnia, a kilka setek absolutnych arcydzieł literatury światowej, z Proustem, Tołstojem, Czechowem i takim na przykład Gombrowiczem pozostaje nietknięte. Tak więc problemy ilości są poważne, ale są też problemy z jakością. I to one, moim zdaniem, dominują. Jolanta Rawska: Tak, trochę się boję. Pierwszą osobą, która wolała opowiadać niż słuchać, był mój malutki synek. Po pierwszym zdaniu z bajki: „Dawno, dawno temu był król, który musiał iść na wojnę”, Jasio mi przerwał: „Wiem, wiem, jak to dalej było, teraz ja ci opowiem”. Ale całkiem na poważnie tego brać nie można. Nie mogę sobie wyobrazić pisarza, który czyta tylko siebie. Myślę, że ludzie zawsze będą czytać. Pytanie siódme: Jacy pisarze byliby według Ciebie dobrym wzorem do naśladowania dla początkującego autora i na co powinno się zwrócić uwagę w ich twórczości? Jakub Winiarski: Jeśli autor wie, w jakim gatunku chce pisać, niech czyta mistrzów tego gatunku. Po jakimś czasie będzie wiedział, z którym mistrzem mu po drodze. Doradzałbym też więcej pewności. Na warsztatach, jak widzę te zalęknione twarze, żartuję często, że sformułowanie „nieśmiały geniusz” to oksymoron. Dajcie spokój, mówię wszystkim piszącym, z tą układnością, grzecznością, szuraniem nóżką i pochylaniem główki. Jedźcie po bandzie w swoim stylu, w zgodzie ze sobą – i patrzcie, co się będzie działo. Pokorni zdążycie być, jak dowiecie się więcej. O literaturze i życiu. Jolanta Rawska: Dla mnie byli to moi ulubieni pisarze. Swego czasu wielkie wrażenie zrobił na mnie John Updike i jego cykl o Króliku. Jego sposób opisywania bohatera był dla mnie niezwykły, psychikę łączył w naturalny sposób z fizjologią; jego język był elegancki. Zawsze chętnie wracam do tego autora, jest mi bardzo bliski. Od kilku lat podpatruję warsztat w każdej powieści. Widzę rzeczy, które mi się nie podobają, i rzeczy, których autorowi zazdroszczę. http://www.proszynski.pl/Po_bandzie__czyli_ jak_napisac_potencjalny_bestseller-p-33497-.html

Pytał Karol Mitka

33


Jakub Winiarski (ur. 1974) - prozaik, poeta, krytyk literacki i prawdopodobnie najskuteczniejszy polski nauczyciel pisania. Jego wychowankowie to m.in.: Katarzyna Kołczewska, Marta Zaborowska, Nikodem Pałasz, Dorota Ponińska, Iwona Grodzka-Górnik, Jolanta Czarkwiani, Matylda Man, Natalia Bukowska, Magdalena Żelazowska, Joanna Onoszko, Sandra Stawińska i Kasia Kowalewska ta lista stale się wydłuża. Od 1 czerwca 2010 do 31 sierpnia 2013 redaktor naczelny "Nowej Fantastyki" i kwartalnika "Fantastyka Wydanie Specjalne". Tych, którzy chcą pisać potencjalne bestsellery, szkoli w Pasji Pisania oraz Instytucie Badań Literackich. Na FB ma grupę "Jak minął twój pisarski tydzień?" (nazwa pochodzi od kultowego pytania, jakie pada na jego kursach), w ramach której od roku 2012 prowadzi m.in. bezpłatne spotkania z cyklu Warsztat Pisarza. Do tej pory opublikował sześć książek. Trzy poetyckie - "Przenikanie darów" (1995), "Obiektyw" (1997), "Piosenki starego serca" (2011), dwie powieści ("Loquela" (2004) i "Kronika widzeń złudnych" (2004) - obie do pobrania na stronie autorskiej www.literaturajestsexy.pl), oraz we współpracy z Jolantą Rawską "Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller" (2015).

Jolanta Rawska urodziła się w 1959 roku w Warszawie. Ukończyła studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Prace magisterską pod kierunkiem profesora Lecha Falandysza pisała na temat amnestii. Od ponad dwudziestu lat mieszka z mężem i dwoma synami w Niemczech, w Północnej Nadrenii-Westfalii. Z wykształcenia i ducha humanistka, na co dzień zawodowo zajmuje się liczbami. Uważa, że ich świat nadaje inny bieg jej myśleniu.

34



Subiektywnie


CZY MARTWI KAWALERZYŚCI MARZĄ O DUSZACH KOMBINEZONÓW? Sławomir Szlachciński

Z pisaniem Pawła pierwszy raz spotkałem się przy okazji przygód Buhaja i Kwoki. Było to dobrych kilka lat temu, ale już wtedy dało się rozpoznać u niego niepośledniej urody dar składnia literek w rozmaite kombinacje. Wystarczyło poczekać te kilka lat i oto mamy pełnowymiarowego autora, wydającego książkę za książką i sposobiącego się do przygarniania kolejnych nagród. Niebiańskie pastwiska harmonizują stare z nowym w bardzo grzecznym porządku. Z jednej strony mamy, można by rzec, bardzo standardowy anturaż. Kontakt międzycywilizacyjny, kolonizacja, miriady planet, bezkresne kosmiczne przestrzenie, cesarstwo, floty wszelkiej maści okrętów, walki planetarne i bitwy w kosmicznych przestrzeniach, posthumanizm, itp, itd. W drugim szeregu znanego mamy collage dobrze znanych toposów, archetypów, motywów, wzbogaconych o odniesienia do mniej lub bardziej współczesnej popkultury (np. wyraźnie można zaobserwować stygmaty Gwiezdnych Wojen w skali mikro jak i makro). Wszystko to znamy, wiemy jak się pomiędzy poruszać, wiemy jak się ustawić i skąd wieje wiatr. Jednak gdyby tak rzeczy zostawić, byłoby zwyczajnie nudno. Ale Niebiańskie pastwiska nudne nie są. Te wszystkie znane klocki i schematy autor pozbierał, pooglądał i powywracał na nice, jednocześnie dokładając sporą garść własnoręcznie wystruganych pomysłów. Słowo garść może być odrobinę mylące. Wyobraźnia i inwencja Pawła to potężne, niepoślednie narzędzia. Jak mawia mój przyjaciel, bogactwo! Próba połączenia tego kalejdoskopu obfitej różnolitości w strawną kompozycję, wydawałaby się dość karkołomnym zadaniem, ale udało się bez pudła. Uniwersum, na które składa się ta mozaika, jest logiczne, kształtne, bez fastryg; jeśli coś się pojawia to ma przyczyny, konsekwencje i sens, ma ręce i nogi. Z rzadka ogon. Na tym tle mamy rozpisaną fabułę, która z jednej strony wciągnie nas dynamiczną akcją i pełną zaskoczeń intrygą (no dobrze, intrygi nie są epokowe, ale na solidne *** zasługują), z drugiej, zaspokoi głębsze potrzeby, należytą ilością całkiem dorzecznych myśli, spostrzeżeń i obserwacji. Dość spora plejada bohaterów została wyciosana zgrabnie i wiarygodnie, wszelako nie sądzę, by którakolwiek z nich przeistoczyła się w ikonę na miarę Paula Atrydy, Luka Skywalkera czy Jędrusia Kmicica. Atoli każdą z wymienionych postaci autor wykorzystał, w ten czy inny sposób. Oczywiście przewrotnie, nie w całości i nie wprost. I być może sam zdziwi się czytając te słowa, bo być może nie o tych konkretnie postaciach myślał rozpisując role. Niemniej, z pewnością powstały one według sprawdzonych schematów. Na uznanie zasługuje strona językowa powieści. W zasadzie nie ma jednego zdania, do którego można by się przyczepić. Paweł włada materią językową bezbłędnie. Również strukturalna konstrukcja powieści jest słuszna i zbawienna, stosowna klarowność nie obciąża uwagi czytelnika koniecznością rysowania na marginesach schematów powiązań i grafów zależności. Jedyne zastrzeżenie, jakie

37


bym miał, nie do samej struktury, a do jednego z jej agregatów, to miejscami nadmierna łopatologiczność. Usunięcie kilku fragmentów, moim zdaniem zbytecznie tłumaczących rzeczywistość, nie zaszkodziłoby jasności przekazu, a przyniosło pożytek większej jędrności. Ale to może tylko ja taki bystry jestem. Dla tych, którzy aby poznać werdykt, z braku czasu, jak sądzę, czytają jedynie ostatnie akapity recenzji, spieszę donieść, że zgryźliwy szyderca w osobie niżej podpisanego, nie znalazł dziury w całym i z pełnym przekonaniem powieść poleca. Książka Pawła Majki, bogata w rozmaite treści i pomysły, jest jednocześnie doskonałym czytadłem przygodowym, znakomicie nobilitującym gatunek swoją doń przynależnością. Tytuł: Niebiańskie pastwiska Autor: Paweł Majka Seria wydawnicza: Horyzonty zdarzeń Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 25 sierpień 2015 Liczba stron: 730 ISBN: 978-83-7818-744-8

38


WEGETACJA Z PIÓREM W DŁONI Aleksandra Brożek-Sala Kiedy mowa o powieści XIX-wiecznej, nam, Polakom, przychodzą na myśl przede wszystkim wielkie dzieła pozytywistów nawołujących do pracy u podstaw, kształcenia najniższych warstw społeczeństwa i rozwoju edukacji oraz gospodarki. Sięgając po książkę norweskiego autora, napisaną pod koniec XIX wieku (wydaną w 1890 roku), czytelnik siłą rzeczy będzie zastanawiać się więc, czy w jego ręce trafiła może pozycja napisana w podobnym duchu, czy też raczej dzieło autora skłaniającego się już ku nurtowi modernistycznemu, autora zmęczonego światem i jego hipokryzją, za to zachwyconego pięknem natury i uprawiającego sztukę dla sztuki. Głód, to przede wszystkim powieść o biedzie. Nieznany nam z imienia ani z nazwiska pierwszoosobowy narrator, borykający się ze skrajną nędzą literat, stara się przetrwać w niegościnnym świecie. Błąka się przy tym od stancji do stancji w norweskim mieście Christania (dzisiaj Oslo), co rusz wyrzucany ze swojego lichego lokum z powodu opóźnień w płaceniu czynszu. Jeszcze gorszy od chłodu czy niewygody jest jednak głód. Głód to demon, który odbiera rozum, pozbawia godności i dumy, zaprowadzając człowieka na skraj rozpaczy. Bohater Hamsuna ma znamiona człowieka szalonego, prowadzącego ze sobą wewnętrzny monolog i buntującego się z powodu bezsilności. Na przemian śmieje się i płacze, lekkomyślnie wydając zarobione czasem czy otrzymane kwoty. Światem, w którym żyje, rządzi pieniądz – bezwzględny wobec wzniosłych ideałów i wartości. Obnażając rzeczywistość, autor nie zapomniał odnieść się do kwestii miłości, zarówno tej świeżej i najbardziej romantycznej, jak i miłości małżeńskiej. Hamsun odczarowuje swoją teraźniejszość, ukazując ludzi głodnych miłości, szacunku, przyjaźni i poczucia sprawiedliwości, zostawiając im tylko nieobgryzioną jeszcze przez psa kość. Paradoksalnie, Głód nie jest książką męczącą czy trudną w odbiorze. Choć autor dochodzi do wniosków stricte pesymistycznych, forma, którą przyjął, nie odstręcza czytelnika. Akcja prze naprzód, a nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, galopujące, oszalałe myśli narratora całkowicie pochłaniają uwagę czytającego. Co więcej, mimo powagi tematyki Hamsun nie stroni od humoru. Dlatego, kiedy towarzyszyłam narratorowi poszukującemu choć kromki chleba na ulicach Christanii, moje myśli niezmiennie wędrowały ku Moskwie-Pietuszki Jerofiejewa. Poza żartem sytuacyjnym obie książki łączą też piekło, przez które przechodzą główni bohaterowie, ich wewnętrzne monologi oraz frustracja. Wracając do postawionego na początku pytania, skłaniałabym się ku odpowiedzi, iż książka jest na wskroś modernistyczna. Lata edukacji nie uchroniły bohatera przed nędzą, a jego dobre serce i ofiarność niekoniecznie zostają wynagrodzone. Z drugiej strony ukazane przez niego sytuacje, z którymi zmagać się musi człowiek ubogi, przywodzą na myśl liczne nowele pozytywistyczne, takie jak

39


Za chlebem czy Miłosierdzie gminy. Tymczasem próba obnażenia duszy bohatera może wskazywać na przemożny wpływ twórczości Dostojewskiego, mistrza powieści psychologicznej. Nic nie jest zresztą po prostu czarne lub białe. Doskonale wiedział o tym autor, który, pisząc zakończenie Głodu, nie zasugerował nam wcale, czy ostateczna decyzja bohatera była dobra, czy zła. Ocena: 9/10 Tytuł: Głód Autor: Knut Hamsun Tłumacz: Franciszek Mirandola Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 3 sierpnia 2015 Liczba stron: 213 ISBN: 978837785709

40


KLASYKA PLUS Mirosław Gołuński

Brian Stavley zadebiutował jako pisarz fantasy powieścią, którą mam przyjemność dla Państwa recenzować. Jest to o tyle istotne, że wśród licznych debiutantów, z którymi corocznie mamy do czynienia na chłonnym, ale i coraz bardziej wymagającym rynku tej konwencji literackiej, nazwisko to bez wątpienia należy zapamiętać. Na pierwszy rzut oka pisarz proponuje nam klasyczną opowieść: mamy istniejące od kilkuset lat Cesarstwo Annuryjskie, którego władca rządzi twardą, lecz sprawiedliwą ręką. Ma trójkę dzieci: dwóch synów – Kadena i Valyna oraz córkę – Adare. Dziedziczenie jest patrylinearne, więc córka na tron nie ma szans, ale jej inteligencja i bystrość sprawia, że ojciec powierza jej ważną rolę ministra finansów. Spośród chłopców Kaden (podobnie jak siostra) wyróżnia się niezwykłymi, świecącymi oczami, które rozstrzygają, że to on będzie następcą swego ojca. To jednak przyszłość. Aktualnie od ośmiu lat przebywa w klasztorze, gdzie jego cesarskie pochodzenie wywołuje jedynie wzruszenie ramion mnichów i nie przeszkadza w poddaniu go wyczerpującemu treningowi. Valyn wie, że władcą nie będzie, ale szkoli się na żołnierza w najbardziej niezwykłej formacji cesarstwa – ma zostać ketrallem i dowodzić pięcioosobowym zespołem poruszającym się na ptakach, od których wojsko wzięło swą nazwę. Jak łatwo się domyśleć, tutaj również nikt się z nim pieścić nie ma zamiaru, zwłaszcza że to najbardziej elitarna formacja w całym cesarstwie, przeznaczona do zadań specjalnych, o których czasem weterani snują opowieści. Chłopcy, od lat przebywający z dala od stolicy, przygotowują się do swej przyszłej roli, poznając przede wszystkim sami siebie. Tylko córka przebywa w pobliżu ojca. Wszystko zmienia się, gdy przychodzi wiadomość, że ich ojciec został zamordowany, a jest wielce prawdopodobne, że ci sami ludzie będą chcieli zgładzić również progeniturę władcy. Staveley, odwołując się do klasycznej struktury fabuły, kreuje interesujący świat, starannie ukrywając w tekście odpowiedzi na pojawiające się przed bohaterami pytania. Jak się okaże, każda z umiejętności, którą wpajano chłopcom przez minione lata, ma poręczne i często bardzo niestandardowe zastosowania. Świat Mieczy cesarza ma swoją historię, powoli rozsnuwaną przed oczami czytelnika mitologię i kilka istotnych tajemnic, na których rozwiązanie – również klasycznie w fantasy – przyjdzie nam poczekać do kolejnego tomu, na który czekam. Tym, co wyróżnia tę powieść, a co zapewne przyniosło jej nagrodę debiutu roku, są przede wszystkim trzy istotne elementy. Pierwszym jest bardzo konsekwentnie splecenie przeszłości i teraźniejszości. Kluczem do zrozumienia zamysłu fabularnego jest często lekceważona przez bohaterów odległa przeszłość, w której mit miesza się z historią, być może świadomie zamazywana przez ją zapisujących. Podawana jest delikatnie, nienachalnie, pozostawiając czytelnika w niepewności co do znaczenia poszczególnych elementów przekazu. Drugi, to interesująca gra pisarza z zasta-

41


nymi subkonwencjami w ramach fantasy. Pierwszy rozdział zapowiada klasyczną dark fantasy, niezbyt odległą od Cooka czy Eriksona. Ale bardzo szybko okazuje się, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana – Valyn prowadzi regularne śledztwo kryminalne w sprawie zawalenia budynku i okrutnej śmierci dobrze wszystkim znanej portowej prostytutki, a nabyte umiejętności pozwalają jemu i jego znajomym i przyjaciołom zachowywać się niemal jak Sherlock Holmes. Z kolei klasztorne kształcenie Kadena wprowadza elementy, które można śmiało zakwalifikować jako buddyjskie zen spleciony z umiejętnościami walki z klasztoru Shaolin. I trzeba przyznać, że autor nieźle się w tej materii orientuje, a zbudowany z nich system jest zaskakująco konsekwentny i spójny. Trzecim elementem przekraczającym zwyczajowo wykorzystywane w fantasy struktury jest stosunek do magii. Nie to, że magii nie ma w ogóle, ale pojawia się ona niezbyt często i jest nie tylko dywersyfikowane techniką, ale przede wszystkim traktowane podejrzliwie. Można powiedzieć, że mamy w powieści dwa sposoby funkcjonowania energii niekonwencjonalnych. Jedną z nich posługują się krwiopijcy (których nie należy mylić z wampirami, choć ludzie traktują ich podobnie – najchętniej widzą ich martwymi), zależnie od dostępności „źródła” i zdolności potrafiące nawet zmieniać strukturę rzeczywistości. Wśród nich wyróżniają się krwiopijcy uczuć – rzadka i wyjątkowo wredna grupa, bazująca w swoich poczynaniach na spijaniu ludzkich emocji. Drugi sposób ściśle związany jest z mityzowaną przeszłością Cesarstwa, a ostatnimi jej nosicielami i znawcami są mnisi, do których nieprzypadkowo trafił Kaden i jest ona ściśle związana ze wspomnianymi wcześniej elementami zen w powieści. Czytelnik dostaje do rąk produkt wyjątkowo udany. Dobrze łączący klasykę konwencji z dodatkiem elementów, które nadają utworowi indywidualny charakter zarówno dzięki opisanym nowinkom (bo, oczywiście, nie nowościom) w świecie przedstawionym, jak i pewną hybrydycznością zastosowanych subkonwencji. Każdy ze wspomnianych tutaj elementów sam w sobie nie jest w swej istocie nowy (choć magowie jako krwiopijcy wydają się oryginalnym pomysłem, to ilość ukazujących się rocznie premier sprawia, że nawet tego nie można być do końca pewnym), ale razem złożyły się na naprawdę zgrabny przekaz, który czyta się dobrze, bez zgrzytów, a w ramach fabuły – mimo dobrze znajomej struktury – autor potrafi w jej ramach zaskoczyć drobnymi, choć interesującymi odejściami od skanonizowanego wzorca. Śmiało polecam powieść również młodym adeptom literatury, którzy chcą pisać swoje własne teksty – powieść Staveleya jest w dobrym tego słowa znaczenia podręcznikowa, właściwie unika błędów konstrukcyjnych (można ewentualnie zastanawiać się, dlaczego Amare pojawia się częściej dopiero pod koniec tomu, choć logika fabuły wskazuje, że jej rola wzrośnie w zapowiadanej drugiej części), umiejętnie równoważy przekazywanie informacji z akcją (rozdzielając je między wątki obu braci), prowadząc do przewidywalnej, choć nie do końca, puenty. Jeśli ktoś chce napisać własną powieść fantasy, to powieść Staveleya, choć absolutnie niekanoniczną, zdecydowanie powinien przeczytać. Tytuł: Miecze cesarza Tytuł oryginału: The Emperor’s Blades Autor: Brian Staveley Przekład: Jerzy Moderski Wydawnictwo: Rebis Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 628 ISBN: 978-83-7818-693-9

42


PRAWDZIWA WYPRAWA Rafał Sala

Jest rok 1855. Niejaki Robert Browning, angielski poeta i dramatopisarz, w poemacie Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął opisuje sen, który nawiedził go pewnej nocy. Sam poeta powiedział: Kiedy to pisałem, Bóg i Browning wiedzieli, co oznacza. Teraz jedynie Bóg wie. Po wielu, wielu latach, do pisania pewnej powieści zasiada człowiek, którego dzisiejszy dorobek jest swoistym królestwem wyobraźni, pisarskiego potencjału, strachu przelanego na papier. Okazało się, że autor ten też wiedział, o co chodziło Browningowi. Tak powstał cykl Mroczna Wieża. Ziemie jałowe są trzecim tomem Mrocznej Wieży Stephena Kinga. Czytelnik, który miał okazję przeczytać dwa poprzednie tomy, z radością dołączy do bardzo niezwykłej drużyny pod kierownictwem niejakiego Rolanda Deschain, ostatniego rewolwerowca i człowieka z misją. Trzecią odsłonę przygód Rolanda, Susanah oraz Eddiego zaczynamy prawie zaraz po wydarzeniach z tomu drugiego. Dwójka młodych rewolwerowców szkoli się pod okiem Rolanda w sztuce przetrwania w każdych warunkach oraz, oczywiście, w strzelaniu. Tymczasem z Rolandem zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ka-tet będzie musiało zmierzyć się z szaleństwem opanowującym lidera oraz odnaleźć chłopca, który nie powinien żyć (bądź też nie powinien umrzeć). Fani Stephena Kinga powinni z ogromną wnikliwością studiować Mroczną Wieżę, bo jest to cykl, który spina swoistą klamrą znaczną część opowiedzianych przez niego historii. Jeśli ktoś lubi tego typu nawiązania, będzie się dobrze bawił. Trzeci tom rozpoczyna się od wydarzenia, które bardzo zapadło mi w pamięć, a jednocześnie było w pewien sposób związane z powieścią Pokochała Toma Gordona. Takie smaczki są pewnego rodzaju ukłonem w stronę fanów Stephena Kinga. Nie mam pojęcia, ile ich jest w całej Mrocznej Wieży, ale podejrzewam, że przy każdym czytaniu można znaleźć ich więcej. W Ziemiach jałowych coraz częściej mamy do czynienia z pewnym nawrotem do tomu pierwszego. Okazuje się, że przeszłość nigdy nie wypuszcza człowieka ze swoich rąk. Szczególnie, jeśli tym człowiekiem jest ktoś zdążający do Mrocznej Wieży. Roland będzie musiał zmierzyć się z konsekwencjami swoich wyborów. Rewolwerowiec poświęcił przecież chłopca imieniem Jake, bo dotarcie do celu było dla niego ważniejsze. Mimo tego ma wątpliwości, przeżywa rozterki, zastanawia się. To właśnie sprawia, że Rolanda się lubi. Jest to postać silna a jednocześnie słaba, oddana idei, ale też wahająca się, idąca nieraz po omacku, na wskroś ludzka. Relacje między bohaterami są wynikiem sytuacji, w jakiej się znaleźli, oraz tym, co później określane jest jako ka-tet. Tworzą oni drużynę, gdzie każdy ma swoje miejsce i jednocześnie musi ufać drugiemu. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to... były narkoman, kobieta o rozdwojonej jaźni i zabójca są ostatnimi ludźmi na ziemi, którzy wiedzą coś o oddaniu i zaufaniu. Wykreowana przez Kinga historia pokazuje, że jest jednak inaczej. I choć to może naiwne, to porównywanie cyklu Mrocznej Wieży do Władcy Pierścieni wcale nie jest takie głupie. Mimo tego, że King jest bar-

43


dziej dosadny w opisywaniu rzeczywistości oraz ludzkich charakterów, w gruncie rzeczy daje nam klasyczną historię o odkupieniu, przyjaźni i miłości. Dla tych, którzy nie doszukują się w literaturze takich najprostszych prawd, Ziemie jałowe będą świetną przygodówką rozgrywającą się w niezwykłym świecie. Nadal ma się wrażenie, że właściwa przygoda dopiero przed nami, ale w międzyczasie dzieją się rzeczy pozornie drugorzędne, które kiedyś będą musiały mieć istotny wpływ na fabułę. Trochę denerwujące dla czytelnika mogą być rozmowy bohaterów, w których opisują oni sprawy, które leżą jedynie w sferze domysłów. Sporo tutaj dumania nad przeznaczeniem, dawnym porządkiem oraz możliwościami. Sam Roland zdaje się w tych rozmyślaniach zawsze być sam, bo choć stara się tłumaczyć Eddiemu oraz Susanah jak najwięcej, to całą prawdę zachowuje (a przynajmniej tak się wydaje) dla siebie. Ale jeszcze raz podkreślam, że nie jest to nawet jakieś zastrzeżenie co do powieści, lecz bardziej zauważona przeze mnie mnogość takich rozmów, które mają za zadanie wyjaśnić daną sytuację. Przy okazji Ziemi jałowych chciałbym powiedzieć parę słów o samym wydaniu. Wydawnictwo Albatros oddaje czytelnikowi bardzo ładnie i solidnie przygotowane kolejne tomy cyklu. Twarde okładki w piaskowym kolorze oraz umieszczone na nich kolorowe grafiki nawiązujące bezpośrednio do treści danego tomu robią bardzo pozytywne wrażenie. Samo trzymanie książki w dłoni to przyjemność. Doskonale też prezentują się na półce. Taka jakość wydania nie jest może w dzisiejszych czasach czymś niezwykłym, ale cieszy fakt, że wydawnictwo zdecydowało się na taki krok, jednocześnie nie windując ceny za tom aż tak bardzo. Książki pachną. Ziemie jałowe utrzymują poziom z poprzednich tomów, są wciągającym ciągiem dalszym. Nie widać żadnych różnic stylowych z Powołaniem Trójki (wiadomo, że King pisał swoje dzieło na przestrzeni wielu lat, co mogłoby sprawić, że takie różnice zaistnieją), a język Kinga nadal jest barwny, czasami klimat przypomina baśń, innym razem powieść przygodową, czy tak ukochany przez autora horror. I ta mieszanka sprawi, że wielu czytelników z radością sięgnie po kolejny tom Mrocznej Wieży. Tytuł: Mroczna Wieża III: Ziemie jałowe Autor: Stephen King Tłumacz: Zbigniew A. Królicki Wydawca: Albatros Data wydania: 5 sierpnia 2015 Liczba stron: 560 ISBN: 978-83-7985-585-8

44


HISTORIA Z POKORĄ W TLE Justyna Chwiedczenia Dlaczego Wojciech Pokora został aktorem i jakim człowiekiem jest na co dzień? Dlaczego nie lubi filmu Poszukiwany, poszukiwana i gdyby cofnąć czas, to być może w ogóle by w nim nie zagrał? Jakim reżyserem był Stanisław Bareja, jak się grało z Kaliną Jędrusik i co się działo na pokładzie statku Batory w drodze do Stanów Zjednoczonych? Na te i wiele innych pytań szukajcie odpowiedzi w najnowszej książce Wydawnictwa Prószyński i S-ka Z Pokorą przez życie. Warto poświęcić jej czas, nawet jeśli docent Furman z serialu Alternatywy 4 nie przyprawia Was o niepohamowane napady śmiechu. Namnożyło się ostatnio książek-wywiadów z artystami. Tych rozmów, pogadanek, dyskusyjek przy kawie, serniczku, papierosku. Czy to nowa moda, jak ta na zdjęcia selfie na fejsbuku? Nie wiem, ale modzie na książki zawsze powiem tak! Cieszę się, że właśnie ten człowiek, ten aktor postanowił opowiedzieć o swoim artystycznym i prywatnym życiu. Wojciech Pokora to dla mnie przede wszystkim Docent Furman, Marysia, Hrabia Żorż Ponimirski czy Antoni Klusek. Najczęściej z nieodłącznym wąsem i gładko przyczesanymi włosami. Szczupły, raczej elegancki i jakby trochę nieśmiały. Po książce spodziewałam się szokujących informacji, mrożących krew w żyłach anegdot, wiadomości, które zmienią moje poglądy na aktorów z filmów Barei. Niespodzianka. Wojciech Pokora jest taki, na jakiego wygląda. Czyli spokojny, cichy, ułożony. W czasach rozkwitu swojej kariery pracował ciężko i nie spędzał nocy na alkoholowych libacjach w przeciwieństwie do wielu jego kolegów. Wojciech Pokora był (i jest) nie tylko aktorem, ale również mężem i ojcem, więc zazwyczaj po spektaklu od razu jechał do domu, do swojej rodziny. Pokora to dżentelmen w starym stylu, z lekko ironicznym poczuciem humoru i dystansem do siebie, a Krzysztof Pyzia, który przeprowadza z nim wywiad, bardzo umiejętnie wyciąga z Pokory najlepsze cechy, esencję aktora i człowieka. Poprzez swoje pytania prowadzi nas przez życie chłopca z Grochowa, pracownika FSO, inżyniera silników samolotowych, a w końcu artystę, którego zna chyba cała Polska. Świetnie się tę rozmowę czyta. Trochę jakbym siedziała z nimi w pokoju i podjadała sernik upieczony przez Hannę Pokorę, żonę Wojciecha. Myślę, że ta książka to też trochę rekompensata dla tych fanów, którzy namiętnie piszą listy do filmowej Marysi z wcześniej wspomnianego filmu Poszukiwany, poszukiwana. Podobno je czyta, ale nigdy nie odpisuje. Jeśli spodziewacie się sensacji, to polecam raczej biografię Romana Wilhelmiego, ten to potrafił zaszaleć. Ale jeśli uwielbiacie filmy z Pokorą, to w książce Z Pokorą przez życie znajdziecie wszystko, czego potrzeba Wam do szczęścia. Zabawne dialogi, ciekawostki, anegdoty i wiele wspaniałych zdjęć. Poza tym jest to też książka o prawdziwej miłości. Tak, okazuje się, że taka istnieje, nawet wśród artystów. Państwo Pokora są ze sobą od 60 lat i w każdym słowie i wymianie zdań w tej książce czuć, że małżonkowie nie są sobą znudzeni ani odrobinę. Ba! Czasem czułam się jak w lekko tandetnym romansidle, gdzie prawie wszystko jest idealne. Książka tak mnie pochłonę-

45


ła i zamknęła w magicznym świecie ciężkich czasów filmu, teatru, szarej codzienności i cenzury, że teraz czuję niedosyt i zawód, że to już koniec. Jedynym pocieszeniem jest kolekcja płyt DVD z filmami i serialami, w których zagrał Pokora. Panie Wojciechu, Panie Krzysztofie – a może druga część? :) Tytuł: Z Pokorą przez życie Autor: Wojciech Pokora i Krzysztof Pyzia Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 22 września 2015 Liczba stron: 360 ISBN: 978-83-8069-075-2

46


PASJONUJĄCA ROZGRYWKA W WIELKIE GRZE Marek Adamkiewicz Elżbieta Cherezińska, zwłaszcza za sprawą trzech ostatnich powieści, wyrobiła swojemu nazwisku niesamowitą renomę. Od jakiegoś czasu każda zapowiedziana książka autorki to wielkie wydarzenie. Na nową porcję historycznych niesamowitości fani czekają zawsze z zapartym tchem. Nie dzieje się tak oczywiście bez przyczyny. Każde kolejne dzieło Cherezińskiej fascynuje, zaskakuje dbałością o detale i uzupełnia historyczne luki wiarygodną fikcją. To prawdziwe literackie uczty. Teraz, przy okazji premiery nowej powieści, Turnieju Cieni, fani mają wszelkie prawo oczekiwać, że i tym razem zostaną zabrani w porywający świat historii, w którym zatracą się bez reszty. Czy tak jest w istocie? Turniej Cieni przenosi nas do XIX wieku. Upadło powstanie listopadowe, a uczestniczący w nim żołnierze polscy zostają siłą wcielani do carskiej armii. Ci, którym udało się uniknąć tego losu, lądują na emigracji, najczęściej francuskiej. To spotkało Rufina Piotrowskiego, niedoszłego zakonnika. Mężczyzna tęskni za Polską, wypatruje każdej okazji, by wrócić na ojczystą ziemię, a dzięki kontaktowi z pewnym angielskim dziennikarzem, sprawa nieoczekiwanie nabiera realności. W dalekiej Azji, na rzecz carskiej Rosji, pracuje z kolei Jan Prosper Witkiewicz, niegdyś skazany na śmierć, z łaski cara ułaskawiony. Mężczyzna uczestniczy w rozgrywce między Rosją a Wielką Brytanią, w której stawką jest Afganistan. Kolejny z Polaków, Adam Gurowski, po klęsce powstania, odkrywa w sobie miłość do Rosji, tworząc na jej cześć pochwalną literaturę. Tym samym traci w oczach większości rodaków jakikolwiek szacunek. Czy jednak jest to postawa, którą można potępić w całej rozciągłości? Ile w niej wyrachowania, a ile prawdziwych emocji? Znak charakterystyczny prozy Elżbiety Cherezińskiej to duża dbałość o dobrze wykreowane tło historyczne. Dzięki poważnemu potraktowaniu tego elementu także w przypadku Turnieju Cieni, czytelnik już od pierwszych kart trafia w świetnie opisany świat XIX wieku. Tym razem element ten wymagał jeszcze większego wysiłku, jako że akcja dzieje się nie tylko w Polsce, ale i w Wielkiej Brytanii czy różnych krajach azjatyckich. Autorka na szczęście wywiązała się z zadania popisowo, gdziekolwiek by nas nie porwała akcja, to zawsze jest to miejsce świetnie i wiarygodnie opisane. Na korzyść działa tu także świetna kreacja bohaterów. Znając wcześniejsze powieści autorki, można się było spodziewać, że protagoniści staną przed oczami czytelnika jak żywi. I tak jest w istocie. Tych głównych mamy tu trzech. Najszerzej autorka pisze o Rufinie Piotrowskim i Janie Witkiewiczu. Ten pierwszy z początku jest bohaterem, który może nieco drażnić swoją prostodusznością i naiwnością. Wraz z postępem akcji czytelnik nabiera jednak do niego nie tylko sympatii, ale przede wszystkim szacunku. To człowiek wierny swoim zasadom, nieugięty i honorowy. Nie zważając na okoliczności, trzyma się tego, w co wierzy, i ani razu nie stawia kroków, mogących wywieźć w pole jego moralność. Jan Prosper Witkiewicz to z kolei człowiek, który przeszedł wiele. Skazany na śmierć, ułaskawiony, zmuszony do służby carowi. Szpieg i mistrz kamuflażu. XIX-wieczny Ethan Hunt.

47


Nie jest łatwo go ocenić, to postać dosyć enigmatyczna, nie do końca pokazująca, jakimi wartościami się w życiu kieruje, i tą skrytością będąca przeciwieństwem Rufina Piotrowskiego. Ostatnim bohaterem, o którym można powiedzieć „główny”, jest Adam Gurowski. To uczestnik powstania listopadowego, który później obrał jednak zupełnie inną drogę niż reszta rodaków. Głosząc chwałę Rosji jako „kraju przyszłości”, hrabia podpadł wielu rodakom. Autorka pokazuje Gurowskiego jako postać bezkompromisową, starającą się znaleźć własne miejsce na świecie, o co jednak nie jest mu łatwo. Jako narodowy apostata ma pod górkę w ojczyźnie, jako zdrajca nie wiedzie mu się za dobrze także w Rosji. Rozdzierany Gurowski jest postacią niezwykle ciekawą, choć i niejednoznaczną. Wszyscy trzej bohaterowie to ponadto postacie autentyczne, Cherezińska do znanych faktów z ich życia dodała nieco spekulacji, co przyniosło wyborny wręcz efekt. Historia każdego z nich jest porywająca, wciągająca i chwytająca za serce. Autorce należą się ukłony za popularyzację tych ważnych dla Polski postaci. Turniej Cieni pokazuje, że nawet w czasach, gdy Polski oficjalnie na mapie świata nie było, to Polacy wciąż odgrywali istotną rolę w światowej polityce, oddziaływali też na wyobraźnię innych ludzi. Fragmenty powieści traktujące o perypetiach Jana Witkiewicza to prawdziwa powieść szpiegowska. Spiski w spiskach, walka o wpływy, zakulisowe działania, a w ich centrum Polak, kreujący światową politykę, od którego działań zależy bardzo wiele. Perypetie Rufina Piotrowskiego i jego ucieczka z syberyjskiej katorgi to z kolei nie tylko materiał na osobną powieść, ale i na filmową superprodukcję. Pokonywanie przeciwności losów i dążenie ku wolności, nawet za cenę życia – to prawdziwie piękne motywy, bardzo romantyczne i charakterystyczne dla Polaków. Czy Turniej Cieni jest powieścią, która ma w czytelnikach na nowo rozpalić dumę narodową? Wydaje mi się, że po części tak. Ta, jak i poprzednie powieści autorki, to nie tylko wyborna rozrywka ze świetnie poprowadzoną akcją i wyrazistymi bohaterami, ale także treść, która podnosi na duchu, przypominając postaci, które odcisnęły na historii kraju niezatarte piętno. To ważne, zwłaszcza w czasach, gdy tożsamość narodowa nie jest cechą ogólnie pożądaną, a raczej piętnowaną. Pisarze tacy jak Elżbieta Cherezińska, są nam zwyczajnie potrzebni. 9/10 Tytuł: Turniej Cieni Autor: Elżbieta Cherezińska Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: wrzesień 2015 Liczba stron: 816 ISBN: 978-83-7785-669-7

48


HOMER I TWARDA SF W JEDNYM TYGLU Aleksander Kusz Wydaje się, że nie można połączyć Homera, twardej sf i opisu życia postludzi, ale od czego mamy pisarzy sf? I to, na dodatek, pisarzy z niesamowitą wyobraźnią! Od razu dodam, że to nie tak, że jak ktoś pisze sf, to musi mieć niesamowitą wyobraźnię, to niestety nie jest automat. Ostatnio jest wręcz odwrotnie…, albo ja po prostu stetryczałem, sam nie wiem, ale coraz rzadziej udaje mi się przeczytać coś oryginalnego, świeżego, wbijającego w fotel. Pisarzem, który potrafił tego dokonać jest Dan Simmons, a książka, w której tego dokonał, to Ilion. Simmons to dla mnie pisarz o dwóch obliczach. Dam za przykład jego dwie sztandarowe książki. Jestem zachwycony Hyperionem (całym cyklem, ale przede wszystkim tomem pierwszym), natomiast inna chwalona jego książka – Terror – przeszła obok mnie i nic. Czytałem, czytałem i zastanawiałem się, o co w tej książce chodzi, dlaczego mnie tak nudzi i co chwilę sprawdzałem, ile jeszcze stron zostało do końca. Moja obojętność do tej książki opanowała mnie całkowicie (choć wiem, że to dobra książka; kiedy polecałem książki Simmonsa znajomym, okazywało się potem, że większości bardziej podobał się Terror). Tak więc, do każdej następnej książki Simmonsa podchodzę tak samo, z obawą i pytaniem, jak będzie tym razem. Dokładnie tak było z Ilionem, zabierałem się za tę książkę i zabierałem i ciągle miałem w pamięci, że może okazać się ponownym Terrorem. W końcu zmobilizowało mnie nowe wydanie Maga, bo coś w końcu człowieka zmobilizować musi. Wydanie jest bardzo ładne edytorsko, Mag zmienił ostatnio drukarnię, w której drukuje od lat, drukuje w kilku miejscach, myślę, że jest dobrze. Wracając do Ilionu, jest twarda oprawa, szyte kartki, mam jedynie kłopot z obwolutą, bo ilustracja na okładce jest jakaś taka nieszczególna, a dodatkowo rozmyta. Myślę, że coś się tu zadziało nie tak, jak powinno, bo raczej nie taki był zamiar wydawcy. Powiedzmy jednak, że to drobne uchybienie, reszta w całkowitym porządku. A co z treścią książki i moimi obawami? Okazało się, że przy książkach Simmonsa potrafię wejść w stan trzeci – lawirowanie pomiędzy skrajnościami. Na szczęście zaczynamy od tej gorszej skrajności, żeby na tej lepszej skończyć. Zaczyna się bowiem nijako, nudno, mdło. Niby wprowadzenie, zaprezentowanie niesamowitych pomysłów, ale wszystko podane w jakimś średnim, że nie napiszę „niestrawnym”, sosie. Doceniałem pomysł, ale książka zaczynała mnie mocno nudzić, nie mówić o spoglądaniu z niepokojem, ile jeszcze stron czeka mnie jeszcze do końca. Kiedy moje podejrzenia, że oto mam przed sobą następny Terror, zaczynały graniczyć z pewnością, coś się w książce zmieniło. Albo we mnie, nie wiem. Bo nagle coś zaskoczyło, wskoczyło na odpowiednie tory, akcja zazębiła się i wciągnęło mnie bez reszty. I tak już do końca (nadmienię tylko, że do końca tej książki, a nie do końca akcji, bo ta, niestety, niemiłosiernie przerywa się w dość kulminacyjnym momencie, przez co musimy z utęsknieniem czekać, aż ukaże się część druga – Olimp).

49


Właśnie – akcja, ważna rzecz. Powieść toczy się trzema torami, w trzech kierunkach, pierwotnie ciężko sobie wyobrazić, żeby mogły się kiedyś spotkać, ale jak to w powieściach bywa, zwłaszcza fantastycznych (dosłownie i w przenośni) tak się w większości stało. Pierwszy wątek, to dzieje Thomasa Hockenberry’ego, scholiasty (ogólnie mówiąc – specjalisty od starożytnej Grecji i Rzymu), który zostaje ożywiony (żył na przełomie XX i XXI wieku, akcja powieści dzieje się wiele lat później), aby obserwować przebieg wojny trojańskiej. Nie tej właściwej wojny trojańskiej, opisanej przez Homera, ale, sam nie wiem, jak to nazwać, próby odtworzenia jej po wielu latach. Zostaje ożywiony przez bogów greckich, aby z boku obserwować wojnę i sprawdzać, czy toczy się zgodnie z fabułą z dzieła Homera. Przy takim opisie wydaje się to dziwne i nierealne, ale muszę Was zapewnić, że pomysł daje radę. Scholiasta wraz z innymi podobnymi sobie, nie ma prawa wtrącać się w działania wojenne, może tylko nadzorować, obserwować i składać relację bogom. Zostaje wplątany w boskie rozgrywki (kto czytał mitologię grecką, to wie, że lubili ze sobą walczyć), co, jak pewnie dobrze się domyślacie, nie jest dla niego najszczęśliwszym rozwiązaniem. To wokół tego wątku toczy się cała powieść, są jeszcze dwa wątki, powiedzmy poboczne, które nie do końca są poboczne, bowiem są ważnym składnikiem powieści. Ale jeżeli zgodzimy się, że wątek trojański jest główną osią powieści, to pozostałe wątki muszą być poboczne, nawet jeżeli do końca takie nie są (uff…). Pierwszy z nich to historia wyprawy czterech morawców – biomechanicznych organizmów, którzy wybierają się z rubieży naszego Układu Słonecznego, aby zbadać podczas swojej misji co niepokojącego i groźnego dla wszystkich dzieje się na Marsie. Nie będę oczywiście opisywał ich przygód, ale mogę napisać, że spotykają na Marsie małe, zielone ludziki, a dwóch głównych bohaterów – Mahnmut z Europy (nie z tej Europy, ale z tego księżyca) oraz Orphu z Io toczą ze sobą zażarte dyskusje na temat twórczości Szekspira i Prousta. Drugi wątek poboczny, a trzeci w powieści, to opowieść o społeczeństwie ludzkim na prawie opustoszałej Ziemi. Opowieść o garstce ludzi (w ogóle jest ich podobno milion na Ziemi, my mamy opowieść o małej grupie). Widzimy prawie zdegenerowane społeczeństwo, obsługiwane przez maszyny. Ludzie korzystają z życia, nie pracując. Bawią się przenosząc się z miejsca na miejsce, nie pamiętają historii planety, są analfabetami. Poznajemy przygody Ady, Daemana, Harmana i Hannah, do których potem dołącza Savi. Tak, jak napisałem wcześniej, te z pozoru nie związane ze sobą wątki powoli łączą się, by pewnie w drugiej części powieści połączyć się do końca. Wydaje się to niemożliwe, ale autor krok za krokiem odkrywa przed nami kolejne karty, co chwilę przewracając nam tok myślenia. Kiedy już wydaje nam się, w którą stronę toczy się ta powieść, autor robi zwrot, abyśmy na nowo musieli układać klocki. Tyle, trochę to sucho brzmi, ale to dobra powieść. Nie jest to Hyperion, ale to naprawdę dobra powieść. Niesamowita wyobraźnia autora znowu mną zawładnęła. Oczywiście, tej powieści było o wiele łatwiej do mnie dotrzeć i mną zawładnąć. Trafiłem do fantastyki uwielbiając wcześniej mity i wierzenia, które to w niesamowitej ilości pochłaniałem w młodości. Jeżeli więc dostaję obecnie fantastykę dalekiego zasięgu połączoną z mitami greckimi, to naprawdę musiało mi się podobać. Nie twierdzę, że kto nie zna historii o wojnie trojańskiej, to książka mu się nie spodoba, ale na pewno znajomość Homera, a dodatkowo Szekspira i Prousta nada podczas czytania tej powieści dodatkowych smaczków. Dla pozostałych to dobra opowieść łącząca wiele wątków (pomimo czasami nadmiaru informacji, na przykład podczas wymieniania prawie wszystkich postaci z Iliady, wiem,

50


że autor chciał się popisać, że przestudiował ją dokładnie, ale, właśnie, co za dużo, to niezdrowo, jak mawiały nasze babcie). Polecam! Kolejna dobra pozycja, którą przeczytałem w tym roku. Czekam na drugą część, aby dowiedzieć się, jakie zakończenie przygotował nam autor. Autor: Dan Simmons Tytuł: Ilion Przekład: Grzegorz Komerski Wydawnictwo: Mag Data wydania: sierpień 2015 Liczba stron: 752 ISBN: 978-83-7480-543-8

51


PRE-CYBERPUNK W OPARACH SOCIOLOGY-FICTION Marcin Knyszyński Na fali szoku Johna Brunnera to druga książka tego autora w MAG-owych Artefaktach i, podobnie jak Wszyscy na Zanzibarze, stanowi zdecydowaną czołówkę serii. Książka późniejsza od swojego słynnego poprzednika, dzielnie próbuje sprostać niełatwemu zadaniu dotrzymania mu kroku. I mimo, że w ostatecznym rozrachunku stawiam ją nieco niżej – to w jednym aspekcie ta powieść wygrywa. Jest prawdziwie wizjonerskim i trafnym podejściem do zadanego sobie tematu – rozwoju internetu, transferu danych i prawdopodobnego wpływu tego zagadnienia na socjologiczny rozwój społeczeństw. Stany Zjednoczone, XXI wiek, świat po katastrofie naturalnej, która przyczyniła się do rozwarstwienia społeczeństwa w zakresie dostępu do nowoczesnych technologii i informacji. Dystopijna wizja narodu, opresyjnie rządzonego i ściśle kontrolowanego przez rząd, który tak naprawdę jest opanowany przez coś w rodzaju przestępczości zorganizowanej. Świat po eksplozji informacyjnej, gdzie dynamika przyrostu danych jest niewspółmiernie wysoka w stosunku do możliwości ich przyswojenia przez ludzi. Świat podzielony, podobnie jak w Zamieci Neala Stephensona, na małe społeczności działające na zasadzie autonomicznych komun czy sekt, świadomie rezygnujących z wyścigu informacyjnego oraz na jednostki wręcz ogarnięte chorobliwą obsesją posiadania coraz większej ilości danych. Główny bohater to haker (o ile hakerem można nazwać dziwaka o niemal sawantycznych zdolnościach pozyskiwania i modyfikowania informacji w globalnej sieci informatycznej za pomocą tonowego wybierania numerów w telefonie), uciekinier z tajnego laboratorium rządowego, służącego do przeprowadzania eksperymentów na szczególnie inteligentnych jednostkach. Celem eksperymentów jest stworzenie kasty super-inteligentnych ludzi, mających w przyszłości stanowić elitę intelektualną kraju, która ma rządzić, bronić, stymulować wzrost gospodarczy ale i dążyć do utrzymania własnego ciągłego rozwoju. Szczytny cel, prawda? Tylko dlaczego czujemy, że coś tu jest nie tak? John Brunner ostrzega nas wyraźnie przed obraniem drogi rozwoju opisanej w swojej książce. Wyścig zbrojeń XX wieku wydaje się niczym w porównaniu z wyścigiem mózgów XXI wieku. Ludzkość, w obliczu ataku gigantycznej informacyjnej fali uderzeniowej, zaczyna funkcjonować jak jednolita masa, pozbawiona z czasem jednostek wybitnych, wyróżniających się (tytułowych jeźdźców). Nie mogą one najzwyczajniej w takim świecie zaznaczyć swojego indywidualnego rysu, stają się numerami w rządowej bazie danych, zbiorem bitów, które nie są już człowiekiem. Totalna dehumanizacja następuje we wspomnianym rządowym ośrodku badawczym, gdzie super-inteligentnych osobników próbuje się wykorzystywać jako narzędzia. Problem polega na tym, że w sumie można dać pawianowi odbezpieczony rewolwer – tylko czy aby na pewno jest to dobry pomysł? Brunner kreuje świat ponury i nieludzki. Zło jednak nie tkwi w samym fakcie rozwoju technologicznego i intelektualnego ludzi, zło nie tkwi w coraz większej liczbie informacji. Zło tkwi w samych ludziach i ich tendencji do zapominania o tym, że to człowieczeństwo i godność pojedynczej ludzkiej istoty powinny

52


być najważniejsze. Mocno humanistyczne podejście, zabarwione krytyką korporacyjnej wizji świata, której spełnianie można praktycznie cały czas obserwować we współczesnym nam świecie. Czy to wystarczy, aby nazwać Brunner wizjonerem? Oczywiście, ale jeśli komu byłoby mało, mamy jeszcze jeden ku temu argument. Jeśli William Gibson jest ojcem cyberpunka, to John Brunner musi być jego dziadkiem. Zresztą, dziadek cyberpunka to jest mało powiedziane, według mnie Brunner bardzo mocno trafił w niektóre trendy i elementy rozwoju informatycznego i społecznego, które obserwujemy w naszym dzisiejszym świecie. Globalna sieć informatyczna, wirusy komputerowe, które autor opiera na pomyśle tasiemca pasożytującego na danych rządowych i dokładających ich fragmenty do własnej struktury, ataki hakerskie na rządowe bazy danych w celu opublikowania kompromitujących informacji, głosowanie za pomocą internetu, metoda delficka jako sposób przewidywania prawdopodobieństwa zajścia pewnych zdarzeń, coraz większa inwigilacja osobistych upodobań, gustów, sposobu życia poprzez jawność danych osobowych i operowanie nimi przez różne instytucje oraz ostatecznie tzw. “podłączeniowy styl życia”, polegający na życiu w skrajnie mobilny sposób przy jednoczesnym byciu on-line 24/7. Forma książki jest bardzo podobna do majstersztyku otwierającego Artefakty. Narracja prowadzona jest dwutorowo – na jednym planie mamy głównego bohatera przesłuchiwanego w tajnym obiekcie rządowym, na drugim mamy jego wspomnienia wypływające w trakcie przesłuchania. Do tego występują już znane nam wcześniej wstawki z dokumentów, gazet czy wiadomości. Taka patchworkowa struktura wymaga skupienia i uwagi, plany narracyjne zmieniają się dość szybko i często czytelnik rzucany jest na głęboką wodę. MAG zapowiedział już kolejną książkę Brunnera. Ja już na nią niecierpliwie czekam, John Brunner pisze fantastykę dość trudną i wymagającą, ale zdecydowanie wartą poświęconego czasu. Tytuł: Na fali szoku Autor: John Brunner Tłumaczenie: Michał Jakuszewski Wydawca: MAG Data premiery: Wrzesień 2015 Liczba stron: 288 ISBN: 978-83-7480-558-2

53


PO DZIURKI W NOSIE... Hubert Przybylski

Bo czasami tak jest, że autor ma dość ludzi. Jeden będzie miał dość zielonych*, inny czerwonych**, a tamten, o ten pod oknem, ten z kaprawym spojrzeniem i wyjątkowo plugawą duszą, to może nawet mieć dość całego narodu, a przy okazji nie mieć za gross humoru***. W każdym bądź razie, jak już im się tego “mienia/mania**** kogoś dość” nazbiera, to siadają i piszą. I jakoś już tak jest, że efektem takiego pisania jest przeważnie fantastyka*****. Co, oczywiście, cieszy me serce, bo fantastykę i jej mniej lub bardziej oczywiste przekazy szczególnie lubię. Książka, którą dziś omówię, jest efektem takiego właśnie “przesytu” pewnymi ludźmi. A konkretnie, jest efektem podziurkowieniawnosie tym szczególnie “ukochanym” przez innych gatunkiem człowieka. Znaczy, politykami. Na polskim rynku nie jest to wcale pierwsza książka fantastyczna, której celem jest ukazać zwykłym ludziom prawdziwe motywy i sposoby działania polityków. Nie jest pierwsza i przychodzi jej zmierzyć się z dwiema najsłynniejszymi ostatnimi laty polskimi powieściami tego typu, które zapewne miała już okazję poznać część z Was – kultową KomusutrąAleksandra Olina****** i Requiem dla Europy Pawła Kempczyńskiego. A jak na ich tle prezentuje się napisana przez Romka Pawlaka Krew nie woda? Ale zanim co, troszkę o fabule. Czasy współczesne, wielkimi krokami zbliżają się w Polsce wybory do sejmu i senatu. W najgorszym okresie kampanii wyborczej marszałek Radecki******* szef rządzącej, w koalicji z ugrupowaniami ghuli i zombie, partii wampirów ma pełne ręce roboty. A to musi pilnować, żeby ghule i zombie nie wyłaziły przed wampirzy szereg, a to ludzka opozycja zaczyna mieć ździebko zbyt dobre wyniki sondaży... Ale wszystko to blednie wobec faktu, że jeden z wampirów, były premier i notoryczny hrabia Ponimirski, rzuca groźbę ujawnienia światu, zresztą, co tam światu – polskim wyborcom (!!!) faktu istnienia nieumarłych nieludzi, a potem znika. Zajęta walką każdego z każdym polsko-nieludzia scena polityczna staje w obliczu zagrożenia istnienia długo budowanego (uk)ładu. Jakby tego było mało, sprawą zaczyna się interesować Światowa Federacja Nieludzi. Czy Radeckiemu uda się opanować sytuację? Nie będę Was tu zanudzał pisaniem o parodiach, alegoriach, czy innych personifikacjach. Od tego są na Szortalu recenzenci mądrzejsi i lepiej, humanistycznie, wykształceni. Ja Wam powiem, prosto z mostu i po chłopsku, co mnie się w Krwi... podoba. A co ździebko mniej. Podoba mi się fabuła powieści. Jak na historię opisującą kryzys przystało, akcja rwie do przodu jak w porządnym thrillerze. Co ciekawe – napięcia nie wywołują w czytelniku bezmyślne sceny pościgów, strzelanin, morderstw czy seksu. O nie, choć zaangażowane w konflikt siły mają swoje zbrojne ramiona, i nie wahają się ich użyć, to tutaj napięcie rodzi się w nas, gdy śledzimy knowania zamieszanych w wydarzenia postaci, które, jak na polityków przystało, knują na potęgę. A że każdy z nich chce w zaistniałej i ciągle zmieniającej się sytuacji coś ugrać, to co chwila

54


modyfikują swoje plany próbując dostosować je do działań swoich przeciwników. Dodatkowym elementem jeszcze bardziej nakręcającym i zagęszczającym fabułę jest ciągła presja czasu (wszak wybory już za dni kilka!), której są poddawani bohaterowie. Bardzo, ale to bardzo mi się coś takiego podoba. Normalnie zdrowo jak w 24 godziny, tylko parę dni dłużej. Niektórzy czytelnicy mogą mieć problem z przypisaniem rzeczywistych osób i partii do tych z powieści. Sam z początku też tak miałem. Ale tylko do momentu, w którym zorientowałem się, że to wcale nie jest ważne, kto ma w kim odpowiednika (poza Radeckim, ofkors). Ważne są ukazywane przez autora mechanizmy zachodzące w polityce, powiązania i motywy******** działania. A to tutaj mamy wyłożone jak trzeba. Czy Krew nie woda ma w sobie coś, co mi się nie podoba? Ma. Romkowi Pawlakowi zabrakło ździebko pazura, odrobinę bezczelności i solidnej porcji złośliwości. Jednym słowem – jego książka jest okropnie grzeczna. Nie powiem, Komusutra też była grzeczna. Ale tam była to grzeczność zamierzona, mająca złośliwie i z premedytacją uwypuklić ironiczny przekaz całości i być dodatkową fangą w nos opisywanym w niej ludziom. Tutaj tego zabrakło. I choć miałem przyjemność poznać Romka Pawlaka w “realu”*********, to nie wiem, czy to bardziej wpływ charakteru autora, czy też tego, że ostatnimi laty koncentrował się bardziej na pisaniu********** utworów dla ździebko młodszego wiekiem odbiorcy czy kobiet (zawsze tych ździebko młodszych i tych jeszcze ździebko bardziej młodszych). Moja ocena? 7/10. Krew nie woda to dobra książka. Napisana nie tylko inteligentnie, ale i mądrze (zresztą, czego innego można się było spodziewać po autorze Cabezano. Króla karłów?). Romkowi Pawlakowi udało się w niej wypunktować to, czego ani on, ani chyba my wszyscy nie chcielibyśmy widzieć u naszych polityków: kolesiostwa, walki o wpływy, dbania wyłącznie o interesy swoje, swoich partii i organizacji przy kompletnym olewaniu reszty kraju i społeczeństwa. Pewnie Krew nie woda miałaby na mnie jeszcze mocniejszy wpływ, ale jej lektura zbiegła się w czasie z przeczytaniem Niebezpiecznych związków Bronisława Komorowskiego Sumlińskiego. Ale choć po tej ostatniej książce mało która polityczna beletrystyka mogłaby mną wstrząsnąć, to powieści Romka Pawlaka udało się skutecznie urwać kilka moich drogocennych, bo rzadkich, godzin snu. I myślę, że to najlepsza rekomendacja jego najnowszej książki. Tytuł: Krew nie woda Autor: Pawlak Romuald Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B. Data premiery: 2015-09-23 Liczba stron: 412 ISBN: 9788328026070 * Jak, na ten przykład, Steaphenson. ** Jak, na ten przykład, Pilipiuk. *** I honoru. Jak, na ten przykład... Ale przecież sami dobrze wiecie, o kogo kaman... **** Jak już się pewnie domyśliliście, obie wymyślone przeze mnie formy rzeczownika utworzonego on czasownika “mieć” są tak eleganckie i poprawne, że od dziś możecie się nimi posługiwać. A jakby ktoś protestował, to powiedzcie, że te słowa są “Nieświeć approved”. ***** Orwell, Zajdel, Wiśniewski-Snerg, Vonnegut, Sheckley, Heinlein, Pratchett, Dick, George, Drukarczyk... I legion lub dwa innych, to chyba wystarczający argument za poparciem mojej tezy.

55


****** Ten (albo ci), który wymyślił taki tytuł i pseudonim, bo wyimaginujcie sobie, że to nie jest prawdziwe nazwisko autora(!), powinien tylko za to dostać literackiego Nobla. ******* Normalnie zdrowo dam swojemu ukochanemu sąsiadowi to i owo (zwłaszcza ovo, a nawet ovos) wyszczerbioną kosą ogolić, jeśli zbieżność nazwiska i funkcji jest przypadkowa. ******** Znaczy, sądząc po tym, co widać na co dzień na naszej scenie politycznej, politycy mają dwa główne cele – pogrążyć ideowego przeciwnika (z lub spoza swojej partii) i nie dać się pogrążyć samemu. I nabić sobie kabzę... Trzy cele. Nasi politycy mają trzy cele... WINK ********* A kto nie jeździe na konwenty i spotkania autorskie, niech żałuje, bo rozmowa/dyskusja z tym konkretnym autorem, to zawsze wielka przyjemność. ********** Co zresztą wychodzi mu bardzo dobrze.

56


TAJEMNICE NAŁĘCZOWSKIEGO DWORKU Paulina Kuchta Dwoje autorów, bardzo rozbieżne gatunki, wydawałoby się dwa różne światy. Maria Ulatowska, znana m.in. z cyklu Sosnowe dziedzictwo, pisze powieści obyczajowe. Nie licząc powołanej do życia w duecie Autorki i Pokoju dla artysty, ma ich już na koncie osiem. Jacek Skowroński, dla odmiany, tworzy powieści sensacyjno-kryminalne (Mucha, Był sobie złodziej, Zabić, zniknąć, zapomnieć). Jest laureatem Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Kryminalne. W jego notce można przeczytać, że potrafi m.in. skakać ze spadochronem i nie boi się niczego, co udowodnił rozpoczynając współpracę z warszawską autorką. I bardzo dobrze, bo stworzyli świetny team, spod którego ręki, a właściwie rąk wyszła kolejna bardzo dobra powieść. Para pisarzy Marta i Jasza odwiedzając Nałęczów ulega urokowi starego dworku. Postanawiają odremontować go i przekształcić w Dom Pracy Twórczej. Ma to być idealne miejsce dla artystów i podobnych jak oni marzycieli. Inwestują w to wszystkie środki, sprzedają mieszkania, kosztuje ich to trochę zachodu i formalności, w końcu udaje się, choć nie do końca. Planów nie krzyżuje im nawet fakt, że jeszcze zanim Dom otworzył się na przyszłych rezydentów, którzy z reguły niestety nie śmierdzą groszem, jak to u prawdziwych artystów bywa, ginie znajomy prawnik pomagający właścicielom ogarnąć kwestie finansowe i pozyskać fundusze na odrestaurowanie dworku. Wieść o otwarciu (na szczęście nie o martwym mecenasie) szybko się roznosi i w Domu zamieszkują nietuzinkowe postaci: ekscentryczny malarz Zachary Furnicki, uznany autor powieści sensacyjnych Edward Borecki, niespełniona pisarka Klara, gotowa na wszystko aktorka Wiktoria, producent filmowy, siostrzany duet piszący romanse oraz kloszard Zenek. Do tego jeszcze mamy dwójkę kuracjuszy Ewę Szramowską i nadkomisarza Piotra Zawadę. Niestety po jakimś czasie oazę spokoju burzy kilka nieszczęśliwych śmiertelnych wypadków... Tylko czy to naprawdę wypadki? I co właściwie dzieje się w pokojach dla artystów? Muszę pochwalić, bo i jest się czym zachwycić, a przyczepić, tak szczerze, nie mam się do czego. Powieść napisana jest równo, spójnym stylem, wszystko ze sobą współgra i czytając nie byłam w stanie wyczuć, które fragmenty były pisane przez Marię Ulatowską, a które przez Jacka Skowrońskiego. Tak właśnie powinno być. Nie dość, że sama historia jest wciągająca (nie mogłam się doczekać, aż losy poszczególnych bohaterów się posplatają i co z tego wyniknie) to warsztatowo jest więcej niż dobrze. Ale to nic dziwnego biorąc pod uwagę literacki dorobek Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego. Pokój dla artysty to zręczne połączenie powieści obyczajowej z wątkami kryminalnymi. Taki miks gatunkowy przypadł mi do gustu, podobnie ludzie zamieszkujący nałęczowski dom. Intrygujący, posiadający swoje sekrety. Całą opowieść spowija aura tajemnicy, którą odkrywamy krok po kroku zbliżając się do zaskakującego, mocnego i, co tu dużo mówić, nieszczęśliwego finału. Gdy zbliżałam się do końca historii dopadł mnie smutek, jak to tylko przy dobrych powieściach bywa, że to już koniec, trzeba się pożegnać, odłożyć

57


książkę na półkę. I jednocześnie satysfakcja, bo to była dobra opowieść, świetna strawa duchowa tworząca wysmakowaną całość. Pokój dla artysty zachwyca stylem, nietuzinkowymi, wielowymiarowymi postaciami i stworzonym przez autorów tajemniczym klimatem. I teraz pewnie piszę banał nad banały, ale co tam. Czekam na kolejne powieści duetu Ulatowska & Skowroński. Polecam gorąco, na jesienne i zimowe wieczory, z kubkiem aromatycznej kawy, czy co tam lubicie pić czytając książkę. Tytuł: Pokój dla artysty Autorzy: Maria Ulatowska, Jacek Skowroński Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 17.09.2015 Liczba stron: 456 ISBN: 978-83-8069-072-1

58


X-MEN PRZED LUSTREM CZASU Maciej Rybicki Premierowa odsłona polskiej edycji All-New X-Men zrobiła naprawdę niezłe wrażenie. Dobrze zbalansowana, oparta na brawurowym pomyśle historia o przeniesieniu nastoletnich X-Men do czasów współczesnych stworzyła przestrzeń do rozważań na temat ewolucji, jaką przeszła mutancka społeczność Marvela, a także pozwoliła skonfrontować ze sobą pierwotne i współczesne wersje klasycznych bohaterów. Wczorajsi X-Men robili wrażenie przede wszystkim odwagą Brinana Michaela Bendisa w grze z czasowym kontinuum. Zduplikowani herosi przestają być jednorazową aberracją czasoprzestrzeni, zajmując stałe miejsce we współczesnej wersji uniwersum Domu Pomysłów. Początek serii zatem udany – pytanie jednak: co dalej? W warstwie fabularnej Bendis specjalnie nie zaskakuje (przynajmniej na początku) – pojawienie się X-Men z przeszłości musi prowadzić do ich konfrontacji z pozostałymi mieszkańcami tego świata: uczniami Szkoły, Avengers, czy też niektórymi z ich klasycznych przeciwników. Zdecydowanie mniej w tu dostajemy „efektu wow” obecnego w pierwszym tomie – stąd też widać, że scenarzysta musiał się nieco napracować wprowadzając do układanki kolejne elementy. Efekt jest dość nierówny – wprowadzenie Avengers zdaje się nieco wymuszone, choć wypada zaskakująco rozsądnie w porównaniu z kompletnie idiotycznym wrzuceniem do fabuły Hydry atakującej siedzibę Mścicieli (jeśli to miał być żart z konwencji, to raczej średnio się Bendisowi udał). Dużo lepiej prezentuje się wprowadzenie klasycznych łotrów z Mystique na czele, jednak nie ma co się oszukiwać – ten wątek nosi wszelkie znamiona dążenia do klasycznej superbohaterskiej nawalanki. Na szczęście Bendis nadrabia w innych obszarach. Wciąż interesująco wypada wspomniana już konfrontacja przeniesionych z przeszłości bohaterów z zastaną rzeczywistością i dziedzictwem dni, które, choć dla całego świata minione, dla nich nigdy się nie wydarzyły. Fakt, to bardzo nośny watek – pytanie tylko jak długo można na nim budować serię. Ciekawie prezentuje się też kwestia rozwoju poszczególnych postaci – na pierwszy plan wysuwają się tu oczywiście Jean Grey i Cyclops (przede wszystkim w kontekście objęcia przewodnictwa nad grupą), ale swoje parę minut mają też Angel i Iceman. Jedynie młody Hank McCoy zdaje się być nieco w cieniu (paradoksalnie, podobnie jego starsza wersja odpowiedzialna za całe zamieszanie). Nieźle wypadają też relacje obecnej kadry Szkoły z przybyszami z przeszłości. Tu pierwsze skrzypce grają oczywiście Wolverine i Kitty Pride przyjmująca na swe barki ciężar wyszkolenia młokosów. Podobnie jak pierwszym tomie ogromną rolę odgrywa dynamika relacji między postaciami, jednak pojawia się tu nieco więcej typowo amerykańskiego mordobicia. W sumie, jest poprawnie i póki co wciąż ciekawie. Dość mieszane uczucia mam za to w odniesieniu do oprawy graficznej Tu zostajemy. Zarówno David Marquez jak i Stuart Immonen rysują nieźle, ekspresyjnie, dynamicznie, gdzie trzeba dbając o detale – niezrozumiały jednak wydaje mi się brak spójności w wizerunku poszczególnych postaci. Po to seria ma redaktora, żeby mimo zmieniających się rysowników zachowana była wizualna ciągłość

59


miedzy poszczególnymi zeszytami – a tak w mgnieniu oka mamy np. Storm długowłosą, ni stąd ni zowąd stającą się w Storm z irokezem rodem z lat 80., lub też Cyclopsa zmieniającego wizerunek w środku historii. Trochę to dziwne i irytujące – jakby nikt nie trzymał pieczy nad tytułem – ale na dobrą sprawę to szczegół. Zauważyć też można nienajlepsze wykorzystanie podwójnych plansz pokrytych kadrami – kilkakrotnie złapałem się na intuicyjnym czytaniu w porządku strony, podczas gdy nagle okazywało się, że do czynienia mamy w zasadzie z podzieloną na kadry planszą zaplanowaną na dwie strony. Ale znów – to raczej detal, który nie jest specjalnie istotny w świetle naprawdę niezłych rysunków tak Marqueza jak i Immonena. W ogólnym rozrachunku drugi tom All-New X-Men należy ocenić pozytywnie. Dobrze poprowadzone postacie, nośny główny wątek i trzymające poziom rysunki powodują, że Ci, którym spodobała się pierwsza odsłona serii powinni być usatysfakcjonowani. Trudno jednak powiedzieć, jak potoczy się to dalej – obawiam się, że jeśli Bendis nie zaskoczy czymś czytelnika bazując raczej na przeplataniu problemów poruszonych w pierwszych dwóch trejdach, z bardziej klasycznymi zagrywkami, to tytuł ten straci sporo na wyrazistości. Pozostaje zatem cieszyć się Tu zostajemy i czekać na to, co przyniesie tom trzeci – Zagubieni. Tytuł: All-New X-Men: Tu zostajemy Tytuł oryginału: All-New X-Men: Here To Stay (All-New X-Men #6-10) Autorzy: Brian Michael Bendis (scenariusz), David Marquez i Stuart Immonen (rysunki) i inni Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Wydawnictwo: Egmont Data wydania: październik 2015 Liczba stron: 128 ISBN: 978-83-281-1057-1

60


ŚREDNIOWIECZE W XXI WIEKU Magdalena Golec Po przeczytaniu pierwszych stron książki zaczęłam się zastanawiać, czy nie będzie to przypadkiem nudnawa lektura. Pomyślałam, że nie ma tu nic nowego. Ot, kolejne małe, polskie miasteczko i jego mieszkańcy z ich małomiasteczkową mentalnością. Czas płynie tu wolno, każdy zna każdego, a nowe wieści z prędkością błyskawicy roznoszą się po całym Mille. Nie przepadają za obcymi, są oszczędni w kontaktach z nimi chroniąc w ten sposób swe tajemnice. Tworzą zamkniętą społeczność, w której wciąż żywa jest wiara w klątwy i zabobony. Miałam jednak nadzieję, że wątek kryminalny będzie bardziej interesujący niż miejsce akcji. Zabrałam się za dalszą lekturę. Główna bohaterka, Marta Witecka, musi napisać reportaż z Żarnowca. Nie dojeżdża jednak na miejsce. Po dotarciu do niewielkiego miasteczka o dźwięcznej, i jakże symbolicznej, nazwie Mille, sto kilometrów od celu podróży, jej biały peugeot, po wydaniu paru niepokojących zgrzytów, całkowicie odmawia posłuszeństwa. Awaria okazuje się poważna i wygląda na to, że dziennikarka utknie tu na dłużej, niż by chciała. Mieszkańców miasteczka też nie cieszy ta perspektywa, chcą pozbyć się obcego jak najszybciej. Kiedy Marta dowiaduje się o klątwie, zgodnie z którą liczba mieszkańców nie może przekroczyć tysiąca osób, postanawia zostać i bliżej przyjrzeć się tej dziwnej społeczności. Niedługo potem, na ulicy zostaje znalezione zmasakrowane ciało miejscowej nauczycielki. Według lokalnej ludności, jest to kolejny dowód na działanie klątwy Szalonej Kaśki. Mimo początkowych obaw, wraz z przewracaniem kolejnych kartek, powieść zaczęła mnie wciągać, a dokładniej – potajemne dochodzenie prowadzone przez Martę i starego Markuszewskiego. Autorka skupiła się na przesądach rodem ze średniowiecza pokazując, jak wiele złego może zrobić zamknięcie umysłu i wiara w zabobony. Poznajemy świat odwrócony, w którym życiem rządzi strach przed działaniem rzuconego na ich przodków czaru. Tutaj nikt nie smuci się na pogrzebach, szybko zapominają o śmierci i cieszą się, że to nie oni stali się ofiarą klątwy. Za to okazją do żałoby są śluby, oczywiście za wyjątkiem tych homoseksualnych (bo potomstwa przecież z takiego związku nie będzie). Pojawienie się nowego dziecka czy innego nadprogramowego 1001 mieszkańca, oznacza że już wkrótce kogoś spotka nieszczęśliwy wypadek. Kiedy, wraz z bohaterką, spaceruje się uliczkami Mille, patrzy na te wszystkie drewniane domy, obserwuje zachowanie mieszkańców, ma się wrażenie, że trafiło się do miejsca oderwanego od rzeczywistości, które rządzi się swoimi prawami i w którym czuć złowieszczą i jednocześnie intrygującą atmosferę. Tak jak Marta, pragnie się przerwać to szaleństwo, znaleźć logiczne wyjaśnienie śmierci nauczycielki, mając nadzieję, że dzięki temu mieszkańcy wreszcie otrząsną się z ciemnoty i strachu. Powieść zaludnia wiele postaci, jedne są barwne, inne z kolei bardziej szablonowe, ale wszystkie sprawiają, że miasteczko nabiera życia. Ksiądz Andrzej wieczory spędza w barze nad kieliszkiem czegoś mocniejszego, doktora Rogowskiego wyróżnia elegancja i nienaganne maniery, Jędruś i Dyzio, para homoseksualistów, prowadzą razem kawiarenkę internetową. Są i lokalne szychy (burmistrz i właściciel zakładu pogrzebowego), zdolny kowal Janek, a także były ksiądz Ryszard,

61


sfiksowany na punkcie liczby mieszkańców. Mnie najbardziej w pamięci zapadły trzy osoby. Jedną z nich jest oczywiście Marta, w końcu to z nią spędzamy najwięcej czasu i najlepiej ją poznajemy. Jest to bezpretensjonalna, zwyczajna dziewczyna, niezależna, dociekliwa, ale którą dręczą też własne demony. Kolejne dwie postacie to: Sophia – pełna energii Włoszka, rzucająca wstawkami z języka włoskiego i przyrządzająca apetyczne italskie potrawy oraz Markuszewski – stary pijaczyna, były milicjant, wciąż spostrzegawczy i świetnie znający się na swym fachu. Język powieści jest prosty, konkretny, miejscami nieco szorstki, niezbyt barwny i chłodny. Początek nie wygląda zbyt zachęcająco, ale szczęśliwie im dalej tym lepiej. Ostatecznie dostajemy interesujący obraz społeczności trzymanej w szponach średniowiecznych zabobonów, zajmującą zagadkę kryminalną, sprawnie poprowadzoną fabułę oraz atmosferę tajemniczości i niepewności. Tysiąc kończy epilog w postaci pamiętnika z początku XIX wieku, czyli z okresu, kiedy to została rzucona klątwa. Spodobał mi się ten pomysł. Według mnie doskonale podsumowuje całą historię, a także pozwala na nią spojrzeć z innej perspektywy. Jest to książka, która z pewnością potrafi uprzyjemnić ponure, jesienne wieczory, zachęcam Was zatem do odkrywania tajemnic Mille. Tytuł: Tysiąc Autor: Dagmara Andryka Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 20.10.2015 Liczba stron: 464 ISBN: 978-83-8069-145-2

62


PASKUDNE, ALE DOBRE Sławomir Szlachciński Bywa, że lubię sięgnąć po kryminał, może niezbyt często, ale zdarza się. Z wersją skandynawską jakoś się mijamy, próby z rodzimymi produkcjami nie wypadły ostatnio najlepiej. Przypadkiem wpadła mi w oko okładka Paskudnej historii, otworzyła się klapka w mózgu i przypomniałem sobie zachęcającą recenzję jednej z wcześniejszych pozycji autora, notka wydawcy też brzmiała sympatycznie, pomyślałem, czemu nie? Może kryminał francuski będzie w sam raz dla tygrysów? Debiutancki cykl przyniósł Bernardowi Minier sporą sławę. Komentatorzy i recenzenci gremialnie chwalą go za inwencję, nietuzinkowość i język; stawiają w jednym szeregu z największymi tuzami współczesnej literatury spod znaku kryminału i thrillera. Paskudna historia jest samodzielną pozycją, fabularnie w żaden sposób nie związaną z poprzednimi dokonaniami autora. Opisywane wydarzenia mają miejsce w rejonie północno-zachodniego fragmentu amerykańskiego wybrzeża, tuż przy granicy z Kanadą. Na wyspie zamieszkanej przez niewielką, odseparowaną społeczność (wdzięczny obiekt eksperymentatorski dla rozlicznych obyczajówek, kryminałów czy thrillerów i tym razem ‘zagra’ kilkoma niezbywalnymi atrybutami) dochodzi do morderstwa. Na plaży zostają odnalezione zwłoki nastoletniej dziewczyny. Głównym podejrzanym, z miejsca, staje się jej chłopak. Widział ją jako ostatni i na dodatek mocno się wtedy pokłócili, co zarejestrowały usłużne i wszędobylskie kamery. Ponieważ z jednej strony chce się oczyścić z zarzutów, a z drugiej pała szczerym uczuciem do, niestety, nieżywej już dziewczyny, postanawia znaleźć mordercę na własną rękę. W tym niełatwym dziele dzielnie wspomaga go grupa przyjaciół. Dalej mamy dość standardowy zestaw, mniej lub bardziej prawdopodobnych, przygód, które czasem wprost, czasem opłotkami, przybliżają nas do ostatecznego rozwiązania. Cały ten obszar, czyli bez mała czterysta stron tekstu, to czysta czytelnicza przyjemność. Entuzjastyczne oceny poprzednich dokonań autora w pełni się potwierdzają i tym razem. Zakręcenie fabularne zgrabne i sensowne, nie za proste, ale i nieprzesadnie pogmatwane. Prócz wątku głównego mamy kilka pobocznych o różnej intensywności i różnym stopniu powiązania z wątkiem zasadniczym. Zrównoważona konstrukcja pozwala czytelnikowi panować nad całokształtem okoliczności, jednocześnie nieustannie podtrzymując ciągłe zainteresowanie dalszymi wydarzeniami. Postacie zbudowane rzetelnie, widzimy w nich prawdziwe i żywe osoby. Bez zastrzeżeń akceptujemy ich motywacje, działania, cele. Umiejętności literackie autora stoją na najwyższym poziomie, język jest gładki, czasem odrobinę gawędziarski, ale jednocześnie bardzo czysty, elegancki. Konglomerat tych wszystkich zalet pozwolił na skonstruowanie opowieści, która nie nuży, trzyma nas w stanie delikatnego napięcia, nieustannej gotowości i zainteresowania. Prócz cech stricte gatunkowych, najnowsza powieść Miniera posiada jeszcze jeden interesujący aspekt. Od początku do końca powieści, wyrastając niemal na jednego z głównych bohaterów, przewija się wątek utraty prywatności w dzisiejszym świecie. Wszechobecne kamery, masowe, bezrefleksyjne ko-

63


rzystanie z sieci społecznościowych, prawnie wymagana konieczność zostawiania coraz większej ilości śladów w infosferze, technologie umożliwiające nieustanne kontrolowanie, podsłuchiwanie, rejestrowanie i analizowanie coraz większych ilości danych. Wszystko to powoduje, że dla zainteresowanych osób, firm, instytucji, jesteśmy bezbronni, nadzy i transparentni; bardzo łatwo wykorzystać te wszystkie informacje do sterowania nami, do uciszania niepokornych. Gorzką ironią oczywiście pozostaje fakt, że w ten stan zniewolenia, z mozołem wpychamy się, nieprzymuszani, własnymi rękami. Następny akapit będzie niestety zawierał spoiler i to spojler o zasadniczym dla odbioru znaczeniu. Nie jest on przeze mnie podany wprost, ale po przeczytaniu poniższych słów i przemyśleniu rzeczy, może uzyskać informację, która zepsuje lekturę. Problem polega na tym, że w całej powieści znalazłem w zasadzie tylko jeden błąd, ale błąd bez wątpienia kardynalny. Niestety próba wyjaśnienia jego konstrukcji w zbyt dużej mierze zdradza zamierzenia autora i chociaż staram się zakamuflować sprawę, to jej istota uniemożliwia stuprocentowe zaciemnienie. Lektura kolejnego akapitu może być podjęta wyłącznie na własną odpowiedzialność czytelniczą. Teraz właśnie wywalam złośliwie jęzor. Przez niemal całą powieść autor prowadzi nas pewnym tropem, podrzucając tu i ówdzie informacje, zmyłki i wszystkie te stosowne zaciemniacze, by na koniec tradycyjnie wywinąć kota ogonem i zaskoczyć zdumionego czytelnika. Błąd polega na tym, że przyjęta forma narracji uniemożliwia końcową fintę, którą autor i tak stosuje. A patrząc od drugiej strony, jeśli końcowa finta ma być prawdziwa, to okazuje się, że niemal przez całą powieść autor oszukiwał nas w nieuprawniony sposób, opisując rzeczywistość inną niż prawdziwa rzeczywistość powieści. Tzn. finta jest sensowna i logiczna jako wyjaśnienie, ale nie przy obranej narracji. Mimo iż jest to zasadniczy błąd konstrukcyjny, to fakt, że zostaje ujawniony na samym końcu, powoduje, że strata przyjemności płynącej z lektury jest minimalna. Przynajmniej w wymiarze czasowym. Mam nadzieję, że zaplątałem opis na tyle, by można było go wyprzeć, jeśli kto mimo ostrzeżeń jednak nieopatrzne postanowił przeczytać i, że gdy za kilka dni czy tygodni siądziecie do lektury, enigmatyczność powyższego wyjaśnienia będzie wystarczającą ochroną. Paskudna historia nie jest pozycją awangardową czy łamiącą konwencje, nie wnosi do gatunku żadnych rewolucyjnych konceptów. Jest za to powieścią solidną, bardzo dobrze napisaną. Mogę zagwarantować, że fan gatunku będzie miał trudności z przerwaniem lektury, a w finale, mimo pewnych niedoskonałości, pozostanie mocno ukontentowany. Tytuł: Paskudna historia Autor: Bernard Minier Tłumaczenie: Monika Szewc-Osiecka Wydawca: Rebis Data wydania: 06.10.2015 Liczba stron: 436 ISBN: 978-83-7818-772-1

64


ŚCIEŻKI SAMOTNOŚCI Magdalena Golec

Patrząc na okładkę zastanawiałam się, czy historia w niej przedstawiona będzie równie subtelna, delikatna i romantyczna, jak pani na niej widniejąca. Gdy skończyłam czytać, miałam ochotę rzucić książkę w kąt i zapomnieć. Tak bardzo mnie poruszyła. Lecz czyż nie o to właśnie chodzi w literaturze? Czyż nie ma wzbudzać emocji, ciekawić, intrygować, albo chociażby zniesmaczyć – krótko mówiąc, zostawić po sobie jakikolwiek ślad w czytelniku? Madonnie w futrze to się udało. Akcja książki rozgrywa się w okresie międzywojennym i dzieli się na dwie części. W pierwszej, stanowiącej niejako wprowadzenie do właściwej historii, narrator opowiada nam, jak poznał Raifa Efendiego – człowieka lekceważonego przez otoczenie, na pierwszy rzut oka pustego w środku, pozbawionego celu i nudnego urzędnika. Druga część ma swój początek w momencie, gdy narrator bierze do ręki i zaczyna czytać zeszyt, w którym Raif opisał siebie, swe odczucia i najważniejszy okres swojego życia, kiedy to w wieku 24 lat ojciec wysłał go do Berlina na naukę fachu. Właśnie tam, w czasie jednego ze spacerów, trafił do muzeum, w którym zachwyciła go Madonna w futrze – autoportret niemieckiej malarki Marii Puder. Wkrótce osobiście poznaje autorkę obrazu. Spotkanie to staje się początkiem związku wypełnionego przyjaźnią, miłością, strachem i bólem. Ali z uwagą przygląda się człowiekowi, jego emocjom oraz miejscu w społeczeństwie. Jego wnioski nie są optymistyczne. Ludzie oceniają po pozorach, nie są zdolni do zrozumienia i prawdziwego poznania drugiej osoby, kochają wyobrażenia, które stworzą sobie o innych, a do tego są więźniami konwenansów i zależności społecznych. Nawet miłość nie jest wolna od trosk, niepewności i uwarunkowania społecznego. Madonna w futrze to przede wszystkim jednak studium człowieka samotnego. Zarówno Raif, jak i Maria, czują bolesną, przeszywającą do głębi samotność, ale jej źródło, w przypadku każdego z nich, jest inne. Raif stroni od ludzi z dwóch powodów: po pierwsze, z niemożności wyrażenia uczuć rozgrywających się w jego wnętrzu, graniczącej z niechęcią do odkrycia swoich najwartościowszych cech charakteru. Po drugie, nie potrafił znaleźć nikogo, z kim poczułby jedność i prawdziwą więź. Z kolei samotność Marii wynika z trudnego życia i złych doświadczeń. W środowisku, w którym kobiety są uległymi, posłusznymi lalkami, a mężczyźni myśliwymi, wiecznie czegoś żądającymi i niewyobrażającymi sobie, że mogliby tego nie dostać – Maria czuje się niezrozumiana, rozczarowana i zraniona. Język opowieści jest prosty, ale jednocześnie wiele w nim piękna i plastyczności. Co mnie zaskoczyło, to ilość wykrzykników – nie przypominam sobie, żebym wcześniej czytała powieść, której dialogi byłyby w nie tak bogato wyposażone – zdumiewające to i czasami irytujące. Niemniej jednak, autor z dużą przenikliwością odmalowuje ludzkie uczucia oraz międzywojenny świat. Historia

65


tchnie realizmem oraz sięga do emocji czytelnika, odwołując się mocno do jego empatii. Może właśnie dlatego tak łatwo, jak mówi Raif, “odnajdywać w lekturze coś z siebie i ze swojego otoczenia, z tego, co kiedykolwiek się widziało i słyszało”. A jaki jest finał tej opowieści? Czy w tym morzu pesymizmu znajdzie się miejsce na happy end? O tym musicie przekonać się już sami. Tytuł: Madonna w futrze Autor: Sabahattin Ali Tłumaczenie: Piotr Beza Wydawca: Rebis Data wydania: wrzesień 2015 Liczba stron: 248 ISBN: 978-83-7818-714-1

66


WALKA O WODĘ Mirosław Gołuński

Na początku lat 80. wielką furorę w kinach całego świata zrobił z hollywoodzkim rozmachem film Walka o ogień. Przedstawiona w nim historia dotyczyła początku ludzkości i procesu cywilizacyjnego, który zapoczątkowany został opanowaniem przez homoidalne plemię tytułowego ognia. Paolu Bacigalupi podejmuje próbę opowiedzenia schyłku naszej historii, a tym, co według niego stanie się tego przyczyną, będzie woda. Wodny nóż rozgrywa się w przyszłości, choć wcale nieodległej, skoro na ścianie jednego z domów wisi plakat Britiney Spears. Nie jest to jednak świat, jaki dzisiaj znamy. Meksyk podzielił się na państwa kartelowe, a federacja Stanów Ameryki Północnej to już właściwie fikcja, gdyż każdy z nich walczy o przetrwanie, a zwłaszcza położone wzdłuż rzeki Kolorado i jednocześnie będące niemal pustynnymi: Nevada, Kalifornia i Arizona. Las Vegas i Phoenix zamieniają się w pustynie, choć równocześnie Chińczycy budują wielkie arkologie, w których jednak mieszkać mogą jedynie najbogatsi – te niezwykłe budowle potrafią odzyskiwać nawet 85% zużywanej wody, więc są niemal niezależne od świata zewnętrznego. Prawdziwe walki, jak zwykle w Ameryce, toczą się przed sądem federalnym, przed którym każdy ze stanów dochodzi swoich (starszych niż innych) praw do korzystania z wody. Ich dowiedzenie przez którąkolwiek ze stron oznacza życie tylko dla tego jednego stanu. Niespodziewanie okazuje się, że istnieją prawa najstarsze – ten, kto je przejmie zwycięży w walce o wodę. Gra toczy się o najwyższą stawkę, choć biorą w niej udział ludzie czasami zupełnie przypadkowi: odważna dziennikarka, Lucy Monroe, której przyjaciel został w okrutny sposób zamordowany w związku ze wzmiankowanymi prawami; Maria – uciekinierka z Teksasu, próbująca w Pheonix zarobić na dalszą podróż po śmierci ojca, zmuszona do niechcianej prostytucji; Timmo – były budowlaniec, ostatnio sprzedawca przekąsek; wreszcie Angel – tytułowy „wodny nóż” – Meksykanin, który stał się najemnikiem, człowiekiem od „mokrej roboty” Catherine Case, wodnej królowej Nevady, której sprawy reprezentuje w Pheonix. Ta grupa ludzi toczyć będzie walkę o życie, równocześnie starając się spełniać swoje zadanie i realizować marzenia. Szybko okaże się, że każde z nich zadarło z siłami, nad którymi nie są w stanie zapanować, a wszelkie sojusze są nietrwałe, zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw, że każde z nich ma inne, sprzeczne ze sobą cele, nawet jeśli od współpracy zależy przetrwanie. Wodny nóż opublikowany w serii Uczta Wyobraźni zaskakuje. Bacigalupi napisał trzymająca w napięciu do ostatniej strony powieść, która jest przede wszystkim kryminałem w dobrym stylu, luźno nawiązującym od amerykańskich „czarnych kryminałów” z lat 30. ubiegłego wieku. Podział na dobrych i złych jest w niej mocno umowny, gdyż od pewnego momentu zaczynamy ściskać kciuki i za bandytę, i za dziennikarkę, nie zapominając o ślicznej nastolatce, której bandyci zamordowali na jej oczach przyjaciółkę i kochankę, a która po prostu chce przeżyć. Siłą tej historii jest jej filmowość, czytając – właśnie chciałem napisać „oglądając” – ją, bez trudu wizualizujemy kolejne

67


wydarzenia i postacie. Wpływ na to mają zarówno i koniczność fabuły, jak i plastyczność języka, którym posługuje się pisarz, a świetnie oddaje tłumacz książki, Michał Jakuszewski. Przyznaję, że opis kilku scen seksu robi wrażenie, a napięcie, w jakim żyją bohaterowie, przekłada się nie tylko na ich zachowania, ale również język, jakim jest to opowiadane. W przeciwieństwie np. do Rzeki bogów czy Brasyl Iana McDonalda, jak i dylogii Petera Wattsa Echopraksji iŚlepowidzeniu (wszystkie te powieści wyszły w tej samej serii wydawniczej) fantastyka schodzi w niej na drugi plan. To przede wszystkim świetna powieść sensacyjna, która wizje przyszłości (naprawdę przerażającą i… całkiem realną) przekazuje dyskretnie, pozwalając jej być tłem dla dziejących się wydarzeń. Ani przez chwilę nie można jednak zapomnieć, że wszystko w niej dzieje się właśnie z powodu tych elementów fantastycznych, od których moją recenzję zacząłem. Mój podziw budzi świetne zgranie opisanych powyżej elementów. Po zamknięciu książki odnosi się wrażenie, że nie było w niej ani jednej zbędnej sceny, ani jednego niepotrzebnego wydarzenia. Ale to również powód, dla którego tak trudno napisać recenzję, gdyż, z jednej strony, nie należy wszak spoilerować powieści, a z drugiej, zachęcić – tak, w tym wypadku cały czas zachęcam – do jej lektury. To znakomite „czytadło” w najlepszym tego słowa znaczeniu, a równocześnie ważne, głęboko ekologiczne ostrzeżenie nie tylko dla Ameryki. Tytuł: Wodny nóż Autor: Paolo Bacigalupi Przekład: Michał Jakuszewski Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 393 ISBN: 978-83-7480-585-8

68


SZEŚĆ NIEZWYKŁYCH OPOWIEŚCI Marta Kładź-Kocot Co łączy ze sobą teleporty, odległe planety, zagładę Ziemi, międzyplanetarną inwazję, pielgrzymkę, poezję Johna Keatsa, tajemniczy kult religijny i teologiczne rozważania na temat ofiary Abrahama? Odpowiedź może być tylko jedna: Hyperion Dana Simmonsa. Jest to powieść, której polecać nie trzeba: wydana w 1989 roku, otrzymała kilka prestiżowych nagród i na trwałe weszła do międzynarodowego kanonu fantastyki. Nic dziwnego, że znalazła miejsce w serii Artefakty, która, podobnie jak inna seria wydawnictwa MAG, Uczta wyobraźni, nie zawiera słabych książek. Po każdą z nich można sięgnąć w ciemno – nawet jeśli nie zaiskrzy i nie wywoła czytelniczego drżenia (kwestia preferencji, gustu, wyboru itp.), okaże się godnym zapamiętania lekturowym przeżyciem. To jest po prostu dobra literatura. Hyperion to powieść, której akcja otwiera czytelnika na to wszystko, co może i powinno wydarzyć się w drugim tomie, Upadku Hyperiona. A jednak sama w sobie nie pozostawia uczucia niedosytu. Jest piękna, niebezpiecznie, groźnie fascynująca i zawłaszczająca wyobraźnię. A jej głównym bohaterem, rozproszonym po tekście w licznych aluzjach i nawiązaniach, w pewnym sensie staje się angielski poeta-romantyk, John Keats, który, jak na romantyka przystało, zmarł na gruźlicę w 1821 roku, przeżywszy zaledwie 26 lat. Pozostawił po sobie kilka niezwykłych poematów, nawiązujących tematycznie do greckiego antyku, w tym Hyperiona i Lamię. Tytułowy Hyperion to planeta, która mieści niezwykłą tajemnicę: Grobowce Czasu otoczone temporalnymi prądami i poruszające się w czasie wstecz, a także Dzierzbę (w innym tłumaczeniu Chyżwara – różnica w przekładach bywa niestety męcząca, choć można przywyknąć) – zwanego inaczej Królem Bólu, demoniczną postać o płonących czerwonych oczach i rozczapierzonych ostrzach zamiast kończyn, która porywa swoje ofiary i nadziewa je na kolczaste drzewo, gdzie muszą one znosić niekończący się ból. Stworowi temu oddaje cześć Kościół Dzierzby, szerzący wiarę w metafizyczne znaczenie ofiary i bliskie otwarcie się Grobowców Czasu. Tajemnice Hyperiona wydają się w jakiś sposób istotne i wiążące dla wszystkich wszechświatowych sił: Hegemonii ludzkości, rządzonej przez energiczną Przewodniczącą, TechnoCentrum sztucznych inteligencji, na pół przyjaznych, a na pół wrogich ludzkości oraz nieznanych agresorów – Wygnańców. Wszyscy oni muszą w swoich działaniach uwzględnić Hyperiona jako nieznaną i nieprzewidywalną zmienną. Stąd też niezwykłej wagi nabiera pielgrzymka do Dzierzby, którą podejmuje siedem osób, wyposażonych w różne kompetencje oraz obciążonych własnymi życiowymi historiami. I w tym momencie fabularna konstrukcja zaczyna przypominać Dekameron. Pielgrzymi, uciekając od świata ogarniętego chaosem zbliżającej się wojny i dążąc w kierunku nieznanego zagrożenia, zaczynają opowiadać sobie nawzajem swoje historie. Każda z opowieści zajmuje niemałą objętość, stając się pełnoprawnym rozdziałem. Każda okazuje się wstrząsająca i złożona. Tylko jeden z podróżników nie wyjawia pozostałym swojej tajemnicy, sam stając się zagadką – a w jaki sposób, tego wyjawiać nie będę i tak już balansując na granicy tego, co recenzentowi wolno, jeśli chodzi

69


o ujawnianie treści. Historie te powodują jednak dreszcz na plecach i gęsią skórkę. Stawiają bolesne i trudne pytania, na które nie przynoszą łatwych odpowiedzi. Pokazują – i tu Hyperion wychodzi poza proste dawanie czytelnikowi przyjemności z lektury – że literatura nieustannie narusza granice tego, co myślowo dopuszczalne. Przykład: jeden z bohaterów, Sol Weintraub, to wykładowca akademicki, z pochodzenia Żyd, zastanawiający się, jaki jest sens bycia żydem, kiedy nie ma już judaizmu, Starej Ziemi, kiedy przywiązanie do tradycji stało się tylko zbiorem pustych rytuałów, z których wypłukano cały sens. Pisze rozprawę na temat ofiary Abrahama (i w tym miejscu Hyperion polemizuje z Kierkegaardem). Dochodzi do wniosku, że Bogu, który wymaga ofiary z własnego dziecka, trzeba powiedzieć stanowczo: nie. Skończył się czas ofiar. Jeśli chcesz, pomóż nam, jeśli nie, odejdź. Sol Weintraub uznał, że „lojalność wobec bóstwa, konceptu czy uniwersalnej zasady, która stawia posłuszeństwo wyżej niż przyzwoite zachowanie wobec niewinnej istoty ludzkiej, jest złem” (s. 311). A jednak los (czy też Dzierzba) nieuchronnie sięgnie po córkę Weintrauba, który będzie musiał ideę ofiary rozważyć jeszcze raz, w bardzo bolesnej praktyce. W emocjonujących opowieściach bohaterów Hyperiona przewija się cień Johna Keatsa – a nawet, w pewnym sensie, on sam – choć w jakiej postaci, tego spróbuję nie zdradzić. Znaczące nazwisko nosi jedyna kobieca bohaterka, detektyw Brawne Lamia. Ukochana Keatsa nazywała się Fanny Brawne, a jeden z jego poematów nosił tytuł Lamia. Jakie są powiązania tej postaci z dawno zmarłym romantycznym poetą, niech czytelnik przekona się sam. Pojawia się jednak również postać innego poety, Martina Silenusa, któregoPieśni Hyperiona staną się poematem mającym duży – boleśnie duży – wpływ na rzeczywistość. Tam, gdzie rządzi okrutna logika prądów czasu i świata Dzierzby, wszystko może się zdarzyć. Na koniec wypada jedynie dodać, że Hyperion to powieść niezwykle emocjonująca i wciągająca, z gatunku tych, które, raz rozpocząwszy, można czytać do białego rana. Pozostawia ogromny i niezaspokojony apetyt na drugą część, która jednak może się w zestawieniu z nią wydać nieco rozczarowująca. Ale to już materiał na inną recenzję. Tytuł: Hyperion Autor: Dan Simmons Tłumacz: Wojciech Szypuła Wydawca: MAG Data wydania: 2015 Liczba stron: 517 ISBN: 978-83-7480-557-5

70


POCZĄTEK NOWEGO KANONU Marek Adamkiewicz Tej recenzji nie sposób rozpocząć inaczej, niż od wspomnienia o tym, że uniwersum Star Wars przeszło ostatnimi czasy prawdziwą rewolucję. Po przejęciu przez Disneya praw do marki, wszystkie wydane dotąd powieści z Expanded Universe otrzymały szyld Legendy, a kanon, wraz z nowymi filmami, będą tworzyć m.in. kolejne książki. Tarkin jest drugą taką pozycją w ogóle, a pierwszą wydaną w Polsce. Zresztą i naszego rynku nie ominęły zmiany. Z wydawania Gwiezdnych Wojen zrezygnował Amber, a misję poniesie dalej Uroboros. Czy to zmiana na lepsze – okaże się za jakiś czas. Póki co polski czytelnik może cieszyć się najnowszą powieścią Jamesa Luceno i to na niej skupię się w poniższym tekście. Wilhuff Tarkin zostaje wezwany przez Imperatora z placówki, nad którą ma pieczę, by zbadać sprawę spreparowanych holo-transmisji, które stawiają Imperium w niekorzystnym świetle. Problem okazuje się być poważniejszy, niż mogło się z początku wydawać, a gdy nieznani sprawcy porywają korwetę Tarkina, Cierń, pościg rozpoczyna się na całego. Moffowi w misji towarzyszy Darth Vader. Czy połączone siły dwóch wielkich ludzi Imperium wystarczą, by zatrzymać występujących przeciwko oficjalnemu porządkowi? Wilhuff Tarkin jest taką postacią, która, mimo tego, że na ekranie pojawia się w zaledwie jednym filmie, to potrafi rozbudzić wyobraźnię fanów. Surowy wojskowy jest bohaterem bardzo charakterystycznym i pomysł, by poświęcić mu jedną z pierwszych powieści nowego kanonu, można uznać za naprawdę dobry. James Luceno podszedł do sprawy poważnie – Tarkin w jego interpretacji jest naprawdę wiarygodny. Bohater wywodzący się z bogatej rodziny, do swojej wysokiej pozycji w Imperium musiał dojść sam. Jego ród wyznaje zasadę, że charakter musi zostać wykuty w trudnych warunkach, a na Eriadu, ojczystej planecie rodu, najlepiej to osiągnąć na tzw. Płaskowyżu, miejscu, w którym trzeba dosłownie wyszarpać swoje życie z gardeł drapieżników. Dzięki wielu retrospekcjom, które przy okazji świetnie urozmaicają główny wątek, Luceno pokazuje, w jaki sposób kształtował się charakter człowieka, który w przyszłości wymaże z mapy wszechświata Alderaan. Nie da się ukryć, że akcja Tarkina nie jest przesadnie skomplikowana. Fabuła toczy się przeważnie dwutorowo, a wydarzenia śledzimy raz z perspektywy grupy poszukiwawczej w składzie Tarkin i Vader, a innym razem oczami uciekinierów. Ponadto kilka scen rzuca więcej światła na pałac Imperatora, skupiając się na walkach o wpływy członków imperialnych służb i prezentując punkt widzenia władcy wszechświata. Kolejne wątki posuwają akcję do przodu w dosyć dobrym tempie, ponadto sama końcówka powieści może przynieść małe fabularne zaskoczenie, dowodząc przebiegłości jednego z bohaterów. Całkiem dobrze zostały w Tarkinie zarysowane charaktery poszczególnych bohaterów, choć trzeba w tym miejscu dodać, że niektórzy są tu nieco inni niż zazwyczaj. Chociażby Vader. Mimo, że jest bezwzględny jak zawsze, to w paru scenach wykazuje zwykłą (choć niezwykłą dla siebie) ludzką ciekawość, do-

71


pytując Tarkina o jego przeszłość. To, trzeba przyznać, nietypowy obrazek, odświeżający przy okazji wizerunek mrocznego lorda Sithów. Ciekawie pokazany jest także Palpatine. Mimo że jest go w powieści stosunkowo mało, to prowadzone przez niego zakulisowe gierki potrafią dosyć mocno wpłynąć na bieg wydarzeń. Oni obaj, razem z samym Tarkinem, stanowią triumwirat, który już w tym momencie historii uniwersum Star Wars posiada ogromną władzę w galaktyce. Zmiana wydawcy bezsprzecznie wyszła na dobre jakości wydania. To oczywiście wciąż jest miękka oprawa, ale okładka ma tzw. skrzydełka, a zarówno tytuł, jak i logo Star Wars, są lakierowane i lekko wypukłe. Z perspektywy fana, zawsze mile widziane jest, gdy wydawca dopieszcza estetycznie produkt, który darzy się sentymentem. Tak właśnie jest w tym przypadku i z dużą dozą pewności można powiedzieć, że kolejne książki nowego kanonu będą przez Uroboros wydawane także w tej bardzo ładnej formie. Choć trzeba jednak do tego miodu dodać małą łyżeczkę dziegciu – bardzo brakuje rozpiski chronologicznej. Mam nadzieję, że w kolejnych gwiezdnowojennych powieściach ten element się pojawi. Tarkin, mimo że prawdopodobnie nie wejdzie do ścisłego topu powieści spod szyldu Star Wars, jest całkiem solidną pozycją w swojej klasie. Jako tytuł, którym marka powraca na książkowy rynek w Polsce, prezentuje się dobrze i z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że poza utrzymaniem zainteresowania długoletnich fanów, pozyska także uwagę nowych. W przededniu premiery Epizodu VII to rzecz niebagatelna. 7/10 Tytuł: Star Wars. Tarkin Autor: James Luceno Tłumaczenie: Marcin Mortka Wydawca: Uroboros Data wydania: październik 2015 Liczba stron: 336 ISBN: 978-83-280-2697-1

72


SZALONE LATA OSIEMDZIESIĄTE Mirosław Gołuński Gdy w Polsce zaczęły się szarobure czasy stanu wojennego i jego trwających całą dekadę konsekwencji, zmienił się również klimat polityczny na świecie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Czasy hippisów minęły bezpowrotnie. Wraz z niechlubnym zakończeniem wojny w Wietnamie okazało się, że nie za bardzo jest przeciw czemu buntować, a co więcej, amerykańskie służby federalne mają wszędzie swoich ludzi. Co gorsza, nadeszły lata 80. ściśle związane z prezydenturą Ronalda Reagana. Dla „dzieci kwiatów” nie mogło być nic gorszego – cięcia budżetowe, ładowanie gospodarki i próba ponownego zaprowadzenia konserwatywnego ładu moralnego – i FBI, która z walki z wrogami systemu zaczyna zwalczać uprawy hippisowskiego „świętego ziela” – marihuany. Jak mają żyć dawni wojownicy – pardon – pacyfiści wolnej miłości, naćpanych kolumn i dzieci w Wietnamie? To wprowadzenie jest niezbędne, by móc zająć się powieścią Thomasa Pynchona, Vineland. Jej fabuła nie jest specjalnie złożona, ale bo też nie o nią w tej powieści chodzi. Zoyd Wheeler – weteran ruchu hippisowskiego, który poszedł na układ z FBI, szykuje się do kolejnego ze skoków przez zamknięte okno, dokonywanych regularnie co roku w oku telewizyjnych kamer, dzięki czemu może otrzymywać polski odpowiednik renty dla psychicznie chorych. Kupuje sukienkę (chodzi o udawanie psychicznie chorego, a nie gender – żeby nie było nieporozumień), jedzie w znajome miejsce, gdzie wezwał już stacje telewizyjny, ale coś jest nie tak. Na planie pojawia się dawno nie widziany Hector Zuñiga, agent FBI, który go zwerbował i przekazuje Zoydowi, że szuka go prokurator Brok Vond, człowiek, z którym uciekła jego żona, Frenesi. A na dokładkę wybrana szyba (co roku na sama) tym razem okazuje się szybą kaskaderską. Wheeler jest przerażony, pomaga uciec swej czternastoletniej córce, Praire, i sam próbuje się – mówiąc slangiem – zadekować. Tak zaczyna się opowieść będąca z jednej strony powrotem do przeszłości, dzięki czemu Praire poznaje skomplikowaną i szaloną przeszłość swoich rodziców (a niebagatelną w tym rolę odgrywa pewna wizytówka, którą Zoyd wcisnął, gdy odjeżdżała z przyjaciółmi); z drugiej zaś to równolegle prowadzona historia Zoyda, Frenesi (od Vonda też uciekła) i wreszcie samego prokuratora, który kogoś ściga – ale kogo i dlaczego okaże się dopiero na ostatnich stronach tej szalonej powieści. Pynchon, jeden z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich XX wieku, którego 49 idzie pod młotekpowszechnie uważana jest za jedną z pierwszych powieści postmodernistycznych w literaturze, z całą bezwzględnością rozlicza się z mitem hippisów, ale i wyobrażeniami Amerykanów o samych sobie. By to osiągnąć robi to, czego nigdy nie robi się w bajkach, gdy po słowach „żyli długo i szczęśliwie” zamyka się książkę. Nie, on po prostu opowiada ciąg dalszy. I nie jest to opowieść budująca, za to bardzo pouczająca. Satyryczny i wielce ironiczny ton powieści (mające ścisły związek z postmodernizmem) wywołują śmiech, ale czai się za nim coś o wiele poważniejszego, by nie rzec dramatycznego. Oto świat, w którym niedawni bezkompromisowi buntownicy poszli na małe, podłe układy z władzą, by przeżyć i związać koniec z końcem. Pozornie najzabawniej-

73


szą wydaje się historia męskiej bandy harleyowców (jak wszyscy, to wszyscy), którzy w celach podatkowych przeistoczyli (przemianowali?) na żeński zakon kontemplacyjny, niczego poza tym w swoim sposobie życia nie zmieniając, tylko dorabiając do swej „wiary” intrygującą teologię stworzoną przez harleyowca obdarzonego wyjątkową wyobraźnią. Zabawne? Tylko do momentu, gdy w grę nie zaczną wchodzić naprawdę duże pieniądze. Żądło satyry Pynchona wycelowane jest przede wszystkim w uwiedzenie społeczeństwa przez telewizję (Hector jest na odwyku z uzależnienia od seriali, a konsekwentnie nazywa się teleodbiornik Pudłem). Ale ironia sięga na znacznie głębsze poziomy fabuły: jeden z wątków dotyczy DL, ślicznej dziewczyny, która została ninja (nie mogło zabraknąć ciosu „wirującej pięści” i całego sztafażu jakże popularnych w latach 70. i 80. filmów karate), by schwytana przez FBI działać pod przykrywką prostytutki. W świecie Vineland nie ma nostalgii, to w gruncie rzeczywistość wyłącznie przegranych, bo o ile eks-hippisi z rozrzewnieniem wspominają swoje boje o wolność, agenci federalni równie czule wspominają czasy Nixona i nieograniczone środki, jakimi wtedy dysponowali. No właśnie – pieniądze – wokół nich kręci się właściwie wszystko. Dla nich Zoyd rzuca się przez szyby, odcięcie ich dopływu z federalnego źródełka doprowadza Frenesi do powrotu po kilkunastu latach w rodzinne strony. Pynchon wydał swoją powieść w roku 1990, a więc jest ona nie tylko rozliczeniem, ale i pewnym podsumowaniem dwóch, jakże ważnych dla Ameryki, dekad, książką niebrązowniczą, ani niehisteryczną. Jej siła tkwi właśnie w ironii i dystansie, z jakim potrafi patrzeć na ledwie minioną przeszłość, której przecież był uczestnikiem. Zamykając ją zastanawiałem się, czy znajdzie się kiedyś u nas pisarz, który będzie potrafił z taką siłą zakpić z nas samych. Może, gdyby Michał Witkowski po swoim Lubiewie oderwał się od swych „ulubionych” tematów, byłby wtedy zdolny do takiej syntezy. Wtedy, dziś nie ma już na to szans. Silne narody potrafią patrzeć na swoją przeszłość, nie retuszując jej, ale śmiejąc się z siebie. Amerykanie są w tym bez wątpienia mistrzami – i chyba dlatego tak bardzo lubię ich czytać ostatnio. Tytuł: Vineland Autor: Thomas Pynchon Tłumaczenie: Jędrzej Polak Wydawca: Albatros Data wydania: 30.09.2015 Liczba stron: 544 ISBN: 978-83-7885-463-0

74



76


77


78


79




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.