Szortal na wynos (nr33) wrzesien 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Mateusz Buczek, Małgorzata Brzozowska, Weronika Dobrowolska, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Maciej Kaźmierczak, Katarzyna Kędzior, Ewa Kiniorska, Olga Koc, Piotr Kolanko, Małgorzata Lewandowska, Anna Marecka, Marta Młyńska, Katarzyna Olbromska, Sylwia Ostapiuk, Marta Pijanowska-Kwas, Krystyna Rataj, Kinga Schossler, Katarzyna Serafin, Paulina Wołoszyn, Agnieszka Wróblewska, Milena Zaremba DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Milena Zaremba WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Oddajemy do rąk szortalowych czytelników kolejny numer naszego ulubionego pisma, wrześniowy. W nim mnóstwo atrakcji. Wśród zagraniczniaków po raz pierwszy na Szortalu dzieło hiszpańskojęzycznego autora. Fabularnie trochę Fan Fiction, nieco postapo, szczypta grozy… Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Poszukiwacze świeżych wiadomości, przeczytają dwa wywiady: z Joe Abercrombiem, który odpowiedział nam na kilka pytań przy okazji swojej wizyty na Polconie, oraz z Pawłem Majką. Okładka to kolejne dzieło sztuki, ale po jej autorce, Milenie Zarembie, spodziewać się można wyłącznie rzeczy najwyższego gatunku. Pobierajcie, by przeczytać, by dowiedzieć się co przeczytać warto, a choćby i po to również, aby nasycić oczy stroną graficzną numeru. Trochę przyjemności po ostatnich mało radosnych wydarzeniach z kraju i ze świata. Po referendach, które dla kilku mało inteligentnych pytań przeżerają środki jakie można by wydać na rozumniejsze cele. Po wielotysięcznych tłumach przybywających na nasz wesoły kontynent, trochę po to aby znaleźć miejsce na nowe życie, z dala od szaleństwa wojny, trochę po to by to miejsce wysadzić w powietrze. Po nagrodach, które zaskakują nawet laureatów. Już niedługo czeka nas wszystkich kolejny dziki wyborczy gon. Podarujcie sobie odrobinę literackiego relaksu, zanim tryby machiny wyborczej znów zaczną piszczeć i skrzypieć, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Zanim zmuszeni zostaniemy do wysłuchania, kto jest zdrajcą i sprzedawczykiem a kto z chęcią podpaliłby ten kraj aby tańczyć na jego popiołach. Nie znajdziecie tutaj złotego pociągu, mrzonek nie sprzedajemy. Szortal Na Wynos to namacalny dowód na istnienie wyobraźni, która cenniejsza jest od każdej wieści o wagonach po brzegi wypełnionych żółtym kruszcem. Niech lektura wrześniowego numeru Szortalu Na Wynos przyniesie Wam co najmniej tyle radości, ile nam jego stworzenie. Marek „Terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK Usterka Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Przyziemie José de Jesús Talamentes Garza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Pszczeli los Vaughan Stanger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13

SZORTOWNIA Dzień, w którym ocaliłem świat Marek Witkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zemsta wzgardzonych Grzegorz Woźniak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dopóki śmierć nas nie rozdzieli Olaf Pajączkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Minotaur Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szepty Justyna Macina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kto miałby przeżyć, jak nie ona? Dominika Tarczoń . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dead to me! Antoni Kaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

17 19 21 22 24 26 27

STUSŁÓWKA Po drugiej stronie płotu Grzegorz Woźniak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Współlokator Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33

7 PYTAŃ DO...

CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Paweł Majka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Joe Abercrombie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

SUBIEKTYWNIE Drugie rozdanie Dzikich kart Hubert Stelmach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Noora Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O trudach kontynuacji Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Świętość w twarzy Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdzielenie – ale czego? Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Powtórka z legendy Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Odkrycie Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Komiksowo, obrazowo, wizualnie Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mroczna Wieża. Tom II. Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jądro dziwności. Nowa Rosja Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pół Świata Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Trzy filary spektakularnie pomarszczonego fotela Hubert Przybylski . . . . . . Klasyka (niemal) zapomniana Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sprawiedliwość Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Legendy Mrocznego Rycerza Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . All-New X-Men: Wczorajsi X-Men Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . O jednym takim, co chciał ukraść owcę, czyli bajki, klechdy i powiastki w kosmosie. Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Koniec końców końca świata Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

5

45 47 49 51 53 55 57 60 62 64 66 68 70 72 74 76 78 80


O grupie Transpire Group – a dla znajomych po prostu Prze!Tłumacze – to inicjatywa studentów Translatoryki Uniwersytetu Gdańskiego. Na naszym blogu będziemy regularnie zamieszczać fragmenty przekładów literatury anglojęzycznej, od czasu do czasu okraszonych przemyśleniami i recenzjami oficjalnych tłumaczeń książek i filmów. Naszym celem jest nie tylko doskonalenie warsztatu. Pragniemy przybliżyć polskiemu czytelnikowi zarówno nowe pozycje na rynku wydawniczym, jak i nieznane w naszym kraju klasyki – oraz być może zainspirować polskich wydawców do poszerzenia swojej oferty o nasze znaleziska.

przetlumacze.wordpress.com PrzeTłumacze przetlumacze


Zagraniczniak


USTERKA Frank Roger O 06:30 temperatura w sypialni Xaviera Ashbury’ego zaczęła się podnosić. O 07:00 osiągnęła zadowalający poziom. O 07:05 zasłony delikatnie rozsunęły się na boki, wpuszczając do środka ukośne promienie słońca. W tej samej chwili rozległ się alarm budzika – kilka piknięć, a po nich kojąca muzyka. Xavier Ashbury machnął dłonią, poirytowany, a domowy komputer natychmiast wyciszył muzykę. Ashbury pozostał jednak w łóżku do 08:00 – godzinę dłużej niż zakładał harmonogram. Gdy mężczyzna w końcu wyczołgał się z posłania i udał do łazienki, komputer przygotował prysznic – ustawił temperaturę wody i rozpylił w powietrzu odpowiedni aromat. Działania komputera, tak jak w poprzednie dni, zostały jednak zignorowane. Ashbury skorzystał jedynie z toalety, ubrał się i poszedł do kuchni. Komputer przywitał go tradycyjnym: „Śniadanie gotowe, Xavierze”. Lecz nie otrzymał odpowiedzi – zresztą również zgodnie z tradycją. Ashbury zasiadł do stołu, przez chwilę rozgrzebywał widelcem śniadanie, ale prawie nic nie zjadł. Wyciągnął się na krześle, zamknął oczy i zatopił w myślach. Według harmonogramu powinien wyjść o 08:30, ale najwyraźniej nie przejmował się kolejnym spóźnieniem. – Czy ze śniadaniem jest coś nie tak, Xavierze? – zapytał komputer. Xavier tylko pokręcił głową. – Czy chciałbyś zmienić ustawienia budzika, prysznica lub śniadania? Czy potrzebujesz opieki medycznej? – Nie – odpowiedział Xavier. – Jest okej. Zostaw wszystko tak, jak jest. I, proszę, bądź cicho przez chwilę. Potrzebuję pomyśleć. Komputer przyjął informację, ale nie potrafił jej przetworzyć. Zaawansowany system automatyki domowej został zaprojektowany tak, aby spełniać wszystkie życzenia swojego mieszkańca. Całość harmonogramu można było w każdej chwili dostosować do potrzeb. Mieszkaniec nie musiał znosić niczego, co go drażniło. Każde życzenie, które nie wykraczało poza techniczne możliwości, mogło zostać spełnione natychmiast. A jednak, mimo że utrzymywanie aktualnych ustawień było wyraźnie pozbawione sensu, Ashbury nie wyrażał chęci wprowadzenia jakichkolwiek zmian. Ponadto odmawiał wyartykułowania problemu. Ten stan rzeczy utrzymywał się już od wielu dni. Komputer nie był upoważniony do podejmowania decyzji. Taka autonomia nie została uwzględniona w jego kodzie. Komputer nie potrafił poradzić sobie z sytuacją. Być może nielogiczne zachowanie mieszkańca spowodowane było zaburzeniami umysłowymi. Depresja, bezsenność, problemy z trawieniem, może nawet myśli samobójcze. Jednak tak długo, jak mieszkaniec twierdził, że wszystko było w jak najlepszym porządku, problem wykraczał poza kompetencje komputera. Mimo wszystko coś należało zrobić. Komputer sporządził „raport anomalii”, w którym zawarł wszystkie istotne informacje, i przesłał plik do Działu Konserwacji Systemów Automatyki Domowej w celu analizy. Kiedy tylko Dział prześle swoją odpowiedź, komputer natychmiast wprowadzi w życie zalecenia. ***

8


Dwa dni później komputer przywitał panią Lauren Goldsworthy, nowego mieszkańca apartamentu. Wraz z wprowadzeniem nowego harmonogramu domowej automatyki, wszystkie dane dotyczące jej poprzedniego użytkownika mogły zostać usunięte. Komputer uczynił to z elektronicznym odpowiednikiem ulgi. Dział Konserwacji określił byłego mieszkańca i jego irracjonalne zachowanie jako usterkę systemową, przez którą automatyka domowa stała się bezużyteczna. W związku z powyższym Dział zadecydował o jego usunięciu i zastąpieniu. Komputer był przekonany, że z panią Goldsworthy wszystko ułoży się wspaniale.

Przełożył Michał Wróblewski

9


PRZYZIEMIE José de Jesús Talamentes Garza Mimo że tarcza Gilariona, za którą się skrył, roztaczała ochronną aurę, rycerz poczuł na skórze żar ognistego podmuchu smoka. – Teraz! Kiedy komenda rycerza odbiła się echem od ścian jamy, z dwóch pobocznych salek wyleciały włócznie i wbiły się w szyję bestii. Smok przestał zionąć ogniem i wydał z siebie przeszywający do szpiku kości ryk. Rycerz z trudem wyrwał się z odrętwienia i wyciągnął Exoderona ze złotej pochwy. Wzniósł ostrze, a potem naparł na nie całym ciężarem ciała, przebijając serce bestii. Wycieńczony bohater osunął się na ziemię, krople potu spływały mu po policzkach. Poczuł, jak ciążą mu miecz i tarcza, więc odłożył je z namaszczeniem na bok. Kiedy jego przyjaciele, krasnoludzki wojownik Onthar i elfie rodzeństwo Suindavin i Suindavana, zbliżyli się do niego, uniósł się, by spojrzeć na smocze cielsko. Uśmiechnął się, balisty zadziałały. Gdy podniósł dłoń, żeby odebrać gratulacje, słowa „game over” wyłoniły się z powietrza tuż przed jego oczami, zamazując całą resztę obrazu. Jama, towarzysze, smok, broń i zbroja, wszystko zniknęło pozostawiając tylko szybujące słowa. – Nie! Młodzieniec zerwał z głowy gogle i słuchawki, chwilę szamotał się z kablami i pobiegł przed lustro. Nagi i wychudzony zupełnie nie przypominał tego, kim był jeszcze przed paroma sekundami. Jedynie ciemności panujące w pokoju przypominały smoczą jamę, w której przed chwilą się znajdował. Rzucił się na kolana, rozpaczliwie sprawdzając kolejne żetony rozsypane po podłodze pokoju, lecz jego frustracja rosła w miarę jak przekonywał się, że wszystkie są wykorzystane. Nie została mu ani minuta. – Muszę wrócić! Otworzył drzwi i jęknął, oślepiony przez stojące wysoko słońce. Powoli przypominał sobie życie poza grą. Narzucił szlafrok, wziął kartę kredytową, osłonił oczy ramieniem i pobiegł w stronę sklepu na rogu. Stracił siły, gdy brakowało mu kilkudziesięciu metrów do celu. Jego nogi drżały. Oparł dłoń na murze i kontynuuował swój marsz, wyobrażając sobie, że uległ zaklęciu złego czarownika. Szukał mikstury, która wyzwoliłaby go z piekła, w którym się znalazł. Drzwi sklepu otworzyły się. Sprzedawca podniósł wzrok znad tableta, na którym czytał, i przywitał młodzieńca grymasem. – Proszę, proszę. Już myślałem, że nie żyjesz. Wiesz, co mówią o tej wirtualnej papce? Chłopak zignorował go, nie miał zamiaru słuchać sługusów czarownika. Mimo to musiał dostosować się do jego zasad, jeśli chciał wrócić do swojego prawdziwego życia. – Daj mi wszystkie żetony czasu, jakie masz! Wyciągnął kartę kredytową, wpatrując się w regał, na którym błyszały w słońcu setki żetonów. Każdy innego koloru, przypominały portale do innych światów. – Wygląda na to, że ktoś potrzebuje swojej dziennej dawki. – Szybciej! – Wiesz co? –zaśmiał się sprzedawca. – Nie masz środków na koncie. – Nie, nie, nie!

10


– Tak, tak, tak! Zmykaj stąd, zanim zasmrodzisz mi cały sklep. – Nie rozumiesz! To nie jestem ja. Muszę wrócić! Mężczyzna za ladą uśmiechnął się. Wyciągnął dłoń po parę szarych żetonów i położył je przed sobą. – Darmowe próbki. Masz. – Zabiorą mnie do Śródziemia? – Kto wie. Nie mój problem. Młodzieniec zabrał żetony i czując, jak dodają mu siły, wrócił do domu. Cisnął szlafrok w kąt, usadowił się w fotelu. Rozplątał kable, po czym założył gogle i słuchawki. Jęknął, wciskając żetony do konsoli. Świat zniknął. Zastąpiła go trójwymiarowa projekcja. Niepewność chłopaka nie trwała długo, z nieokreślonego w przestrzeni miejsca dobiegł go głos: – Witaj w „Stwórz swój świat”! Jaki ma być? – Chcę Śródziemia. – To świat chroniony prawami autorskimi. Obawiam się, że musisz wybrać inny. – Chcę średniowiecza pełnego magii, elfów, krasnoludów, orków i smoków. – No dobra. Obraz zniknął, a jego miejsce zajął jasny las. Promienie słońca przebijały się przez korony drzew, ptaki świergotały wiosennie. Młodzieniec podskoczył z radości i ruszył biegiem w poszukiwaniu najbliższej wioski. Lecz gdy dotarł na miejsce, coś się nie zgadzało. – Ten zamek wygląda jakoś dziwnie. – Drogi panie, zamek należy do hrabiego Nadiala. To jedna z najpiękniejszych budowli w okolicy. – Ale obok drzwi jest tabliczka, na której napisano „Made in China”. – Potrafisz, panie, odczytać słowa stwórcy! Nawet my, elfy, tego nie potrafimy! – Elfy? Przecież jesteś paskudny.

Ilustracja: Ewa Kiniorska

11


– Jak śmiesz mnie obrażać? Choć jesteśmy w wiosce krasnoludzkiej, nawet one nie śmią z nas drwić. – Co? Przecież wszyscy są wyżsi od nas. – Aha. Co pan sobie wyobraża? Może jeszcze mi pan powie, że posąg smoka na środku wioski wcale nie jest posągiem smoka? – To pies! – Dosyć tego! Idź pan stąd, jeśli nie odpowiada mu taki świat! Młodzieniec poczuł na sobie spojrzenia elfa i krasnoludów. Nawet posąg smoko-psa na niego patrzył. Uznał, że nie takiego świata oczekiwał i wrócił do jasnego lasu. – Głosie! To nie tego chciałem. – Spełniłem twoją wolę. – Chcę Śródziemia, nie tej podróbki. – Zatem nazwij ją Przyziemiem. Nic innego za darmo nie dostaniesz. – Za darmo? – Tak, wersja demonstracyjna. Ale jeśli chcesz, mogę ją skasować. Nie ma problemu. – Nie, nie. Trzeba było tak od razu. Dziękuję. Młodzieniec zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, wzniósł drewniany miecz i wyruszył na przygodę z brzydkimi elfami i wysokimi krasnoludami.

Przełożył Michał Wróblewski

12


PSZCZELI LOS Vaughan Stanger Doliczywszy się tego poranka trzydziestego padłego trzmiela, farmer Giles nie mógł już ignorować faktu, że nastał początek bitwy o Sheldon Farm. Wgniótł zwęglone resztki owada w ziemię, przyglądając się najbliższej jabłonce. W normalnych okolicznościach na obsypanych kwiatami gałęziach powinno roić się od pszczół. Niestety podczas inspekcji sadu nie znalazł ani jednej – a przynajmniej ani jednej żywej. Jak tak dalej pójdzie, we wrześniu jego zbieracze znajdą raptem kilka owoców. To samo dotyczyło zresztą gruszek, malin, pomidorów i cukinii. Jak dotąd farmer Giles nie przywiązywał zbytniej wagi do zasłyszanych tu i ówdzie plotek na temat uzbrojonych w lasery robo-os. Jednak w obliczu zagłady swoich genetycznie zoptymalizowanych zapylaczy nie mógł dłużej udawać, że problem nie istnieje. Po tym, jak na obszarze Wysp Brytyjskich zaprzestano uprawy modyfikowanej genetycznie pszenicy, bio-luddyści przypuścili atak na sadowników i hodowców warzyw z hrabstwa Kent. I na co nam to wszystko? Wiadomość, przypadkowo wysłana przez AgroNet, przyniosła natychmiastową odpowiedź, brzęczącą w głębi jego umysłu. Bo uprawa roli to nasza działka, bracie! Farmer Jones jak zwykle miał rację. Święta prawda! Jeśli mieszkańcy tego coraz bardziej jałowego i nieprzyjaznego skrawka ziemi mieli nadal czerpać z żywieniowego rogu obfitości, farmerzy tacy jak on musieli znaleźć sposób, by wygrać tę wojnę. *** Po całym dniu pracy farmer Giles lubił relaksować się przy dokumentach z czasów wojny, przesyłanych bezpośrednio do jego mózgu za pośrednictwem kanału historycznego. Dzięki nim zdawał sobie sprawę, że konsekwentny atak zwykle sprawdza się w starciu z upartą obroną. Nie zmieniało to faktu, że musiał wyrobić normę produkcyjną, inaczej groziły mu surowe kary ze strony Asdy. Zamówił więc nową partię zapylaczy, tym razem sztucznych i wyposażonych w laserowe żądła. *** Pszczoła nie poruszyła się, gdy farmer Giles trącił ją palcem stopy. Nie wykrył przy tym żadnych oznak poparzenia. Brak danych diagnostycznych w rejestrach kazał mu przypuszczać, że impuls elektromagnetyczny usmażył tyci mózg robota. Zaalarmowany dostrzeżonym kątem oka czerwonym błyskiem detektora ruchu, szybkim krokiem opuścił sad. Zbliżając się do wschodniej granicy Sheldon Farm, odrzucił pelerynę kamuflującą. Żylasty mężczyzna z ogoloną głową i przysadzista, ciemnowłosa kobieta – oboje ubrani w odzież kamuflującą – podnieśli wzrok znad standardowych wojskowych tabletów. – Nigdy nie powstrzymacie mnie od uprawiania roli – powiedział.

13


To była jego działka. Nie miał w życiu innego celu. Para wybałuszyła na niego oczy – być może zaskoczyła ich jego nagość. Ale po co nosić ubranie, skoro zasila cię światło słoneczne? I po co uprawiać żywność dla ludzi, którzy na to nie zasługują? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Twoi koledzy, którzy uprawiali pszenicę w Norfolk, mówili to samo. – Mogę zawsze dokupić zapylaczy. – A my i tak je zniszczymy – wtrąciła tym razem kobieta. – Będziemy tak robić dopóki nie skończysz z uprawą genetycznie modyfikowanych plonów. I to właśnie tobie prędzej wyczerpią się fundusze, nie nam! To bez wątpienia prawda, pomyślał farmer Giles. Poza tym lokalna policja już dawno przestała udawać, że stoi na straży okolicznych terenów. Czy naprawdę warto było dalej toczyć tę wojnę? Skonfrontowany z wizją prowadzącej do bankructwa eskalacji starć insektów, skinął głową na znak zrozumienia. – Dobrze, pomyślę nad tym. – Cóż, w porządku. – Kobieta wydawała się zaskoczona, że tak łatwo poszło. Farmer Giles odwrócił się plecami do swoich prześladowców. Musiał po prostu znaleźć nowe źródło utrzymania. *** Prawda była nie do przełknięcia, ale i tak należało się z nią zmierzyć. Hodowanie niemodyfikowanych owoców i warzyw z perspektywy finansowej nie miało najmniejszego sensu. Ceny sadzonek były o wiele za wysokie, wymagane ilości nawozu nielegalne, a plon zbyt niski. Farmer Giles spojrzał na łąkowe stokrotki, kwitnące pomimo gorąca. Chyba przerzucę się na kwiaty. W wyniku letnich suszy hodowcy na kontynencie zmagali się z niedoborem towaru, co kazało mu przypuszczać, że właśnie trafił na zyskowną niszę na rynku. Farmer Jones prychnął z odrazą. Ja hoduję kukurydzę na biopaliwo. To na pewno przyniesie zysk. Ale życzę powodzenia z kwiatkami. I nawzajem! Farmer Giles przypuszczał, że powodzenie nie wystarczy sąsiadowi do przepędzenia roju szkodników migrujących z rejonu Morza Śródziemnego, ale powstrzymał się od udzielania rad. W końcu musiał zamówić nasiona. *** Postawił dwa kosze świeżo ściętych kwiatów na rozkładanym stoliku i oparł się o główną bramę Sheldon Farm w oczekiwaniu na następną grupę uchodźców. Doliczył się dziesięciu pszczół, zanim przed bramą zaparkował wóz terenowy. Najwyraźniej biopaliwa nadal było pod dostatkiem. Z samochodu wysiadła dwójka ludzi. Ciemnowłosa kobieta o wynędzniałej twarzy ściskała kurczowo rękę łkającego dziecka. Farmer Giles zdał sobie sprawę, że już ją kiedyś widział. Domyślił się, że towarzysz bojowniczki anty-GMO opuścił ją krótko po tym, jak supermarkety ostatecznie zamknęły swe podwoje. Kobieta zapatrzyła się na kwiaty, po czym rzuciła mu zrozpaczone spojrzenie. – Nie ma pan nic do jedzenia? Potrząsnął głową i zatknął łodyżkę tulipana za lewym uchem chłopczyka. Kobieta skrzywiła się. – A to niby po co? – Na drogę – odpowiedział. Chłopiec zaczął przeżuwać podarek zanim matka zdążyła odciągnąć go od

14


koszyków. Farmer Giles ze smutkiem pokręcił głową. Miał nadzieję, że ludzie wybiorą śmierć z kwiatami we włosach, ale mało kto się na to decydował. Ostatnimi czasy nie miał nawet serca, by domagać się zapłaty.

Przełożyła Martyna Bohdanowicz

15


Szortownia


DZIEŃ, W KTÓRYM OCALIŁEM ŚWIAT Marek Witkowski Na imię mam Nicolas. Kawaler. Trzy tysiące złotych brutto. Dwa kredyty. Własna kawalerka. Dziesięcioletnie Audi. W chwili śmierci miałem trzydzieści dwa lata. Przez całe życie byłem nikim. Szkoła skończona z wyróżnieniem. Potem studia. Pierwsze staże. Średnio płatna praca. Kilku przyjaciół. Wielu znajomych. Zamiłowanie do alkoholu. Chęć zmiany na lepsze. A teraz przyglądam się biernie, jak medycy starają się ratować ludzkie życia, walcząc z czasem o tych kilka dusz… Opowiem Ci o dniu, w którym ocaliłem świat. Cały świat. Tego dnia jechałem do pracy na lekkim kacu. Poniedziałek – wiadomo. Trochę to ryzykowne, ale gdyby mnie złapali, to chyba zmieściłbym się w granicy wykroczenia. Tak jak mówiłem – był to lekki kac. Nie to, co dzień wcześniej, kiedy nie mogłem zwlec się z łóżka. W pracy nie czepiali się, jeśli czuć było ode mnie wódkę. Byle bym tylko nie przesadził i myślał logicznie, a z tym nigdy nie było problemów. No więc, już spóźniony, kląłem na wyjątkowo uciążliwe dziś korki. No ale cóż – lepszy klimatyzowany samochód niż śmierdząca potem komunikacja miejska. Dziewczynka ma nie więcej niż osiem lat. Płacząca, przerażona, wtula się w moje ramiona. Jacyś ludzie biegną w naszym kierunku. Silne ręce zabierają ją ode mnie. Widzę jak niosą ją w stronę karetki. Świat rozmywa się. Nie słyszę już krzyków. Nie czuję nic. Upadam. Wiesz, że wtedy pierwszy raz od wielu lat spojrzałem komuś w oczy? Dziwne, prawda? Zawsze odwracałem głowę. Nie mogłem wytrzymać kontaktu wzrokowego. A tu proszę. Zupełnie nieznajoma dziewczynka o przerażonym spojrzeniu. Ale cóż to były za oczy! Wiesz, ile zobaczyłem w ciągu tych kilku sekund? Ile zrozumiałem? Na przykład to, że dla niej nie będzie w przyszłości rzeczy niemożliwych. Będzie mogła zostać kim tylko zechce, dokonać rzeczy, o których mnie się nawet nie śniło. To, że czeka ją przeznaczenie, jakie sama sobie wybierze. Czy będzie chciała polecieć w kosmos, czy też żyć spokojnie w gronie rodzinnym. Cóż mogłoby ją powstrzymać? Będzie tylko musiała zapomnieć o dzisiejszym dniu. Zakopać go gdzieś głęboko w swojej głowie i nigdy do niego nie wracać. Tego jej właśnie życzę, bo wszystko inne będzie mogła zdobyć sama. Kilkanaście metrów przede mną samochód ruszył, kiedy zapaliło się zielone światło. Z prawej strony jakiś kierowca wyraźnie chciał zdążyć na „późnym pomarańczowym”… Nie myślałem o niczym, kiedy wybiegałem z auta. Sprawca wypadku o własnych siłach wytaczał się z pojazdu... Ktoś już wyciągnął na drogę panią w średnim wieku, która kierowała drugim samochodem… Ktoś inny krzyknął, że się pali… Odciągana kobieta wrzeszczała, żeby ratować jej dziecko… Dlaczego nikt nie pobiegł za mną? Nie ma czasu, żeby się bać… I niby wszyscy wożą gaśnice w autach, ale co z tego? Ja sam też nie pomyślałem, żeby użyć swojej. Podbiegłem do wywróconego samochodu… Wyszarpnąłem dziewczynkę z fotelika. Brutalnie, na chama… mam nadzieję, że nie zrobiłem jej

17


krzywdy… Biegłem, trzymając ją w ramionach, i wtedy nastąpił wybuch. Jak w filmach. Chyba… Coś uderzyło mnie w plecy. Padłem na kolana. Kilka milimetrów od twarzy dziewczynki z mojej piersi wystawał kawałek blachy. Wtedy właśnie na mnie spojrzała…

Ilustracja: Marta Młyńska

Cieszę się, że wysłuchałeś mnie do końca, mój mroczny przyjacielu. Już po wszystkim. Ratownicy starają się bardzo, ale tej walki nie wygrają. Chodźmy więc. Zaprowadź mnie na drugą stronę, już i tak długo czekałeś…

18


ZEMSTA WZGARDZONYCH Grzegorz Woźniak Pierwszym, co dopadało po wejściu do knajpy, był przytłaczający półmrok i gęsta atmosfera. Pomimo sporego wnętrza lokal miał charakterystyczny, klaustrofobiczny nastrój, dany tylko nielicznym barom, noszącym dumne miano „mordowni”. Siedzące przy stolikach postacie wyglądały na przykurzone, zrezygnowane, jakby ich najlepsze dni bezpowrotnie już minęły. W powietrzu unosiły się piksele dymu, a właściciele speluny – Blinky, Pinky, Inky i Clyde – snuli się po sali, zbierając puste butelki, opróżniając popielniczki i donosząc piwo. W odróżnieniu od powyższego standardu, dziś było nieco inaczej. Gwar podekscytowanych rozmów wypełnił wnętrze, a kufle wędrowały do ust żwawiej niż zazwyczaj. – A ja wierzę, że to będzie coś. Serio. Do tej pory nikt taki się tutaj nie pojawiał. Wiecie, gość urodzony w innym świecie – wydudnił posępnym basem Sarevok. – Dupa tam będzie – jeszcze bardziej posępnym basem odparł Bowser, jednak ze względu na ośmiobitową stylistykę zabrzmiało to bardziej jak seria piknięć. – Pewnie wcale nie przyjdzie. A jak przyjdzie, to co powie? – Nie bądź takim fatalistą, misiu – Lady Arthas pogłaskała po policzku potężną, rozpikselowaną postać. – Nie mów do mnie misiu. Do cholery, nie widzisz, że jestem smokiem? – wypikał zielony zlepek kwadratów. – Nikt nie widzi, bo się uparłeś, żeby zostać przy starym wyglądzie. Bardziej przypominasz jakąś żabę. Czemu nie zmienisz grafiki na nową jak wszyscy? – Do grupy posępnych basów dołączył kolejny, tym razem w wykonaniu Scorpiona. – Bo Mario! – uciął Bowser. – Nie smok jesteś, tylko świnia – oburzonym, również posępnym basem rzucił Frank Hoorigan. – Gdybym ja miał alternatywną wersję graficzną, to dla takiej kobiety zaimplementowałbym ją bez wahania. – Dwuwymiarowy olbrzym w pancerzu wspomaganym zrobił maślane oczka w kierunku Lady Arthas. – A właśnie, coś mnie ominęło? Czy w swojej grze Arthas nie był czasem facetem? – zapytał Sarevok. – Producent się uparł, że ojcobójcy nie może zagrać dziewczyna, więc musiałam nosić charakteryzację – platynowa blondynka wzruszyła ramionami. – Niepostępowe gnojki. Tak pięknej i utalentowanej kobiety nie wolno traktować w ten sposób – Frank próbował wbijać punkty u wyraźnie niezainteresowanej nim dziewczyny. – Gdybym mógł, to... – Weź wyluzuj, bo ci żyłka pęknie – przerwał mu Sarevok. – Spadaj, tylko najpierw zbierz drużynę – odparował Hoorigan. Atmosfera pomiędzy rozmówcami uległa zagęszczeniu, a pierwszy cios w mordę wisiał w powietrzu. Klasycznie, jak co wieczór. Źli pakerzy po prostu tak mieli. Zanim jednak uniesiono kufle bojowe, na podwyższenie imitujące scenę wkroczyła Paletka do Ponga, prowadząc za sobą chudego faceta w kapturze. W lokalu ucichło. Paletka zaczęła nieśmiało: – Znacie mnie wszyscy. Jestem Przeciwną Paletką do Ponga. Podobnie jak każdy z was, zapomnianych i porzuconych bohaterów negatywnych, co wieczór topię smutki w piwie...

19


– Dobra, dobra, starczy tego wstępu, znikaj. Brawa dla gwiazdy wieczoru. – Chudy facet odrzucił kaptur zasłaniający twarz i roześmiał się głośno. – Dla mnie. Jokera! Przeciwna Paletka do Ponga zeszła ze sceny, a klaun kontynuował. – Zebraliśmy się tu dziś, bo trzeba zrobić coś z jawną niesprawiedliwością, która nas dotyka. Jesteśmy zabijani, pokonywani i spychani na margines, podczas gdy pozytywni zbierają całą chwałę. Cholerne nietoperze dla przykładu. – Splunął. – I dlatego, choć zrodził mnie komiks, a wersja cyfrowa to tylko jedna z moich twarzy, przyszedłem do was z rozwiązaniem problemu. Tadam. Oklaski proszę. Nikt nie zaklaskał. Joker przejechał dłonią po twarzy, wyciągnął pistolet i strzelił do błąkającego się pod sceną Clyda. Duszek padł w kałuży rozpikselowanej krwi. Brawa natychmiast wypełniły salę. – Tak lepiej – wyszczerzył się klaun. – Jak już mówiłem, mam rozwiązanie. Zamiast siedzieć tutaj i jęczeć, wykorzystamy dobrodziejstwa Internetu i wrócimy, żeby dokopać tym, którzy zgotowali nam taki los. – Czyli komu? – wypikał Bowser. – Bohaterom pozytywnym? – Bohaterom pozytywnym? Nieeee. Dokopiemy graczom – oznajmił Joker, szeroko rozkładając ręce i pochylając się w ukłonie. W sali zaszemrało. – Graczom? Niemożliwe. Jak? – Sarevok nie dowierzał. – Przy czym współcześni gracze spędzają najwięcej czasu? – zapytał Joker. Zebrani zaczęli dumać. Pierwsza załapała Lady Arthas. – Gry MMO. LoLe, WoWy i inne. – Dokładnie! – Klaun wyrzucił w kierunku publiczności garść plastikowych prostokącików. – Czytaj – polecił Scorpionowi, który podniósł jeden z nich. – RussianGangsta126. – Teraz ty – wskazał na Bowsera. – Blak_Dark_Maderfaker. – I wreszcie ty, mała – skinął ku Lady Arthas. – Słodka(.)(.)Szesnastka. –A teraz idźcie w odmęty sieci. Nieście flame, hejt i trolling. Niech was nienawidzą. Niech jęczą z bezsilności i gryzą klawiaturę, przegrywając raz za razem. A gdy zgorzknieją, sami zaczną trollować, hejtować i flamować. Tako rzeczę ja. Prorok! Zemsta jest blisko! – Joker, Joker, Joker! – skandowanie tłumu wypełniło wnętrze knajpy.

20


DOPÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZDZIELI Olaf Pajączkowski – Cześć. Ania odwróciła się do mnie, a na jej bladej, zmęczonej twarzy zagościł uśmiech. Na ten widok moje serce zabiło mocniej – właśnie o tym marzyłem przez ostatni tydzień, właśnie dlatego przez wiele godzin przygotowywałem się do dzisiejszego spotkania. Można powiedzieć, że właśnie na ten uśmiech czekałem przez większość życia. – Cześć – rzekła, a ja już nie zwracałem uwagi na harmider dnia codziennego. Wokół mnie świat pędził do przodu, kakofonia ruchu ulicznego i podniesionych ludzkich głosów buczała niczym natrętny, przerośnięty owad, ale w tym momencie wszystko jakby zamarło, przycichło do poziomu szeptu – być może w oczekiwaniu na to, co stanie się za chwilę. Nadszedł czas. – Chciałbym ci coś dać. To powiedziawszy, sięgnąłem do mej klatki piersiowej i płynnym ruchem wyrwałem z niej serce. Ania patrzyła na mnie z niepokojem, milcząc. Wolno, niepewnie podałem serce dziewczynie, a ono zabiło mocniej, gdy tylko znalazło się blisko niej. Teraz w jej oczach dostrzegłem strach i smutek. Bez słowa obróciła się na pięcie i uciekła. – Aniu! – Ruszyłem za nią w pogoń, ale była szybsza ode mnie. Gdy otwierałem już usta, by krzyknąć ponownie, nagle jakiś przedmiot wypadł z torebki dziewczyny i z głośnym plaskiem uderzył o brudny chodnik. Zatrzymałem się, zdumiony. Na ziemi leżało jej serce. Ostrożnie wziąłem je do drżącej ręki i przyjrzałem mu się bliżej. Nieco mniejsze od mojego. Nie biło tak szybko; raczej pulsowało, powoli, prawie niezauważalnie. Było pełne dziur. Głębokich ran. Podniosłem wzrok. Stała przede mną, uśmiechając się smutno. – A więc ty... – Słowa z trudem przedzierały się przez moje ściśnięte gardło. – Masz...? Albo miałaś... nie chcesz? Pokręciła głową. Delikatnie wyjęła swe serce z mojej dłoni. – Przyjrzyj się ranom – poprosiła. Z początku nie wiedziałem, o co chodzi, lecz wtedy nagle mnie olśniło. Niektóre tak naprawdę były draśnięciami – świeżymi, ale małymi. Inne, te stare, miały czarne, jak gdyby wypalone brzegi, wgryzały się głęboko w tkankę. Już otwierałem usta, by coś powiedzieć, lecz ona znów pokręciła głową. W jej oczach zobaczyłem łzy. Nie mówiąc nic więcej, rzuciła serce na ziemię, a w ślad za nim drugi przedmiot – pożółkły papierowy prostopadłościan, stary już i lekko wgnieciony w kilku miejscach. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to paczka papierosów. Wtedy w końcu zrozumiałem, lecz jej już nie było. Rozpłynęła się w strugach deszczu, które nie wiadomo kiedy zaczęły zalewać świat, znów wypełniony ogłuszającym hałasem.

21


MINOTAUR Jacek Jarecki – Na pożegnanie wyświetlę film – mówi Minotaur. Wygląda na szczęśliwego, ma w labiryncie wszelkie udogodnienia. Nie żeby zaraz grający melodie kibelek, ale bieżącą wodę, ekspres do kawy, biblioteczkę, kino domowe. – Kino labiryntowe – śmieje się Minotaur. Ma pudelka, świnki morskie, kilka garniturów i sukienek, bo on chyba różnie. I lampę, i skórzane fotele, wielkie jak łodzie rybackie. Ma i łódź, i barek, i kostkarkę do lodu. – I przestrzeni, ile zapragnę w labiryncie – dodaje Minotaur. Ja po wywiad. Bezpieczny, bom nie młodzieniec, nie panna. On też niczego sobie. Kark byczy, spogląda bokiem, jak kruk. Ćwiczy codziennie we własnej siłowni. Nic dziwnego, ma czas.

Ilustracja:Małgorzata Lewandowska

22


Opowiada o życiu, swoich marzeniach, trochę geopolitycznie, trochę popkulturowo. Nawet ciekawie, z zębem. Przerwa na szklaneczkę. – Ariadna – woła. – Kochanie! – Zaraz przyjdę, już kończę! To jednak nie jego sukienki. Szkoda. Ariadna, dziwne imię, gdzieś słyszałem, cholera, człowiek taki zapędzony w redakcji. – Jaka to kobieta, jaka gospodyni. Wiśnie dryluje, setki wiśni. Cała we krwi wiśniowej, pachnącej. Tak mnie jakoś, w kontekście, nagle, a on cap dyktafon. Wyłącza. Ręka sękata, prawie łapa. Wstaje, łbem pod sufit. Niedobrze czy tylko pokaz? Pokaz. Ja z ulgą, on się śmieje. – W tym świetle, jak tak trochę ramionami, sam pan widział. Jest coś, nie? Oj, jest, jest. Włączam dyktafon. – Panie Minotaurze. Panie Tezeuszu, co pan sądzi o kulcie Kosmicznej Maciory zjadającej własne prosięta? – Cóż. – Zakłada nogę na nogę, odchyla się w tył. – Ludzie tam, poza labiryntem, to w większości barbarzyńcy, niewolnicy czasu. Przepraszam, jeśli pana uraziłem. – Uśmiecha się miło i unosi szklaneczkę. – Na zdrowie!

23


SZEPTY Justyna Macina Słyszysz, słyszysz te szepty w swej głowie? Te gorące, wilgotne, pełne pasji? Te ciche i oschłe, brzmiące jak oskarżycielskie słowa rozczarowanego nauczyciela? W końcu te puste oraz proste, opisujące świat wokół ciebie niczym pozbawiony emocji narrator? Nie? Nie słyszysz? Bo ja słyszę cały czas. Widzisz, to one kazały mi do ciebie podejść. To one kazały mi się uśmiechnąć, nieśmiało odgarnąć włosy za ucho. To one mówiły, bym nie wpatrywała się w swoje rdzawe sandały, lecz w twoje oczy. W twoje piękne, błyszczące oczy, wielkie i brązowe, ozdobione kryzą długich rzęs. Nie wiedziałeś o tym. Odwzajemniłeś uśmiech, zatrzymując się zaledwie na chwilę. Powiedziałeś, że przepraszasz, że naprawdę się spieszysz, że spóźniony gnasz do pracy… Nie uwierzyłam ci. Ale moje szepty, me opiekuńcze duchy, anioły o puszystych skrzydłach i głosach słodkich jak miód, uspokoiły mnie. Popatrz, mówiły, popatrz na jego koszulę. Na jego czoło, błyszczące niezdrowo pod krótko przyciętymi włosami. Jest cały spocony. Biegł, to pewne. To nie tak, że cię odrzucił. Naprawdę się spieszy. Patrzyłam za tobą, jak przebiegałeś przez ulicę, niemal wpadając pod autobus. Następnego dnia również cię tam spotkałam. I również się spieszyłeś. Uśmiechnąłeś się przepraszająco, niezręcznie, przestępując z nogi na nogę. Nie powiedziałabym nic, ale szepty mej podświadomości kazały zapytać. Czy chciałbyś… czy może… Nie dałeś mi dokończyć. Odparłeś, że z wielką chęcią, lecz teraz – jak zawsze – się spieszysz. Ale będziesz tu jutro. I pojutrze. Napisz swój numer na kartce, powiedziałeś, i daj mi go jutro. Tutaj, o tej samej godzinie. Pomachałeś mi wesoło i znów niemal skończyłeś pod kołami jakiegoś samochodu. Więc dałam ci swój numer, z utęsknieniem patrząc w twe sarnie oczy. Napisałeś ledwie dzień później, nieco niewprawnie, ale z radością. Umówiliśmy się na randkę na sobotnie popołudnie. Ubrałam się w żółtą sukienkę, którą podpowiedzieli mi niewidzialni stróże. Malowałam się wesoło przed lustrem, paplając z nimi niczym mała dziewczynka. Nie mogłam tego widzieć, ale wiedziałam, że szepty się uśmiechały. Było to słychać w ich głosie. Usiedliśmy przy stoliku, złożyłeś za mnie zamówienie. Byłeś szarmancki i piękny, gdy mrugałeś leniwie tymi idealnymi oczami. Patrzyłam na nie z zachwytem, próbując nie zatonąć w nich całkowicie; by nie wydać ci się zbyt dziwaczna, mimo szeptów, które wciąż ze mną były. Mimo naszych starań randka okazała się porażką. Nikt nie popełnił żadnego błędu. Po prostu do siebie nie pasowaliśmy. A przynajmniej tak mówiły moje prywatne szepty. Rozstaliśmy się lekkim pocałunkiem w policzek. Zobaczyłam cię dwa dni później, w poniedziałek, gdy jak zwykle gnałeś do pracy. Spuściłeś na oczy zasłonę rzęs, nie wiedząc, co począć. Co powiedzieć. Więc ja powiedziałam. Szepty błagały, bym tego nie robiła – ale to tylko szepty, prawda? Tylko szepty w mojej głowie. Mogę ich posłuchać, kiedy zechcę, ale też zignorować, gdy tylko tego pragnę. Przepraszam, że to zrobiłam. Ale wiesz… masz tak piękne oczy. Nie chciałam, by był to ostatni raz, kiedy je widzę. Zgodziłeś się na kolejną randkę, nieco z litości, wiem o tym. Jednak się zgodziłeś. Na wieczór przy winie i cichej muzyce. Powiedz, pałała tobą żądza?

24


Czy może miałeś zamiar przyjść i uciec po godzinie? Oczywiście, nie uciekłeś. Upiłeś się. Nie zauważyłeś, ale ja prawie nie tknęłam wina. Butelkę, którą kupiłeś na tę okazję, wypiłeś praktycznie sam. Zbliżyłam się do ciebie, chcąc, by twe oczy stały się całym moim światem. Szepty wzmogły się. Zaczęły wrzeszczeć swym umęczonym, zachrypniętym głosem. Błagały, groziły, nakazywały, płakały. Nie słuchałam ich. Nie tym razem. Zaciągnęłam cię do łóżka. Miękko padłeś na materac, uśmiechając się błogo. Brązowe oczy szkliły ci się w pijackiej uciesze, rozmyte wodziły po pokoju, po mnie, próbując pochłonąć mnie całą. Przywiązałam cię do wezgłowia. Spodobało ci się to. Chichotałeś, mówiąc, że drugie spotkanie jest jeszcze ciekawsze, niż myślałeś. O, ciekawsze. To dobre słowo. Suche krzyki w mej głowie uniosły się w crescendo, gdy usiadłam na tobie okrakiem. Gdy pochyliłam się, by pocałować cię w wąskie wargi – ostre, mocne, zupełnie niesmaczne. Znów uśmiechnąłeś się z rozmarzeniem, naciskając na mnie od dołu. Sięgnęłam do szuflady szafki nocnej. Szepty w mojej głowie ucichły. Twoje przepiękne, prześliczne oczy rozszerzyły się z przerażenia. Otworzyłeś usta do krzyku. Zdążyłeś wydać z siebie tylko głuchy warkot, gdy nóż gładko przetoczył się po twojej szyi. Plułeś krwią, brudząc swe usta. Ale to nie było ważne. To nie one były dla mnie piękne. To nie dla nich to zrobiłam. Zręcznie wydobyłam z twej twarzy skarb. Dwa klejnoty, błyszczące kamienie szlachetne o barwie czekolady. Dwa lśniące zwierciadła, w których się zakochałam. Rozkładam zakrwawione gałki oczne na dłoni, spoglądam na nie z matczynym uczuciem, całując je delikatnie. Teraz, mój skarbie, szepczę cicho, już zawsze będziesz na mnie patrzył z uwielbieniem i przerażeniem. Szepty w mojej głowie tego nie komentują. Umilkły. Na zawsze.

Ilustracja:Katarzyna Kędzior

25


KTO MIAŁBY PRZEŻYĆ, JAK NIE ONA? Dominika Tarczoń Odgłos przekopywanej małymi rączkami ziemi odbijał się echem po osiedlu. Słońce dopiero rzucało pierwsze promienie na złudnie zieloną trawę. Tam, gdzie z płytkich grobów wystawał czubek nosa czy palce, trawa wyraźnie żółkła. Soczyście zielona rosła jedynie wzdłuż grządek, w samym sercu podwórza. Murek w miejscu, gdzie prowizoryczny cmentarzyk ustępował poletku, także zdążył obrosnąć niezdrowym mchem. Dziewczynka wstała, otrzepując kolana z ziemi. Zanim wrzuciła chwasty na dziecięcą plastykową taczkę, poprawiła pochwę z nożem, umocowaną do wąskiego skórzanego paska. Dopiero kiedy upewniła się, że nóż dobrze leży, złapała taczki za rączki i ruszyła ku obórce. Nic nie mogło się zmarnować, nawet chwasty. Pokojowo nastawione warzywa nie miały szans w starciu z bezwzględnym zielskiem. Podobnie było w królestwie ludzi – wygrywał silniejszy. Albo ten, który miał silniejszych sojuszników. Choć, jak pomyślała dziewczynka, ostatecznie marchewka lądowała na talerzu swojego wybawcy. Ojciec powiedziałby, że wygląda komicznie. Dwa jasne warkoczyki podskakiwały rytmicznie, kiedy pchała czerwoną taczkę z plastyku. Niebieska sukienka, uszyta z męskiej koszuli, plątała się pomiędzy chudymi łydkami. Właśnie tak – samotna, mała dziewczynka z wielką kosą za pasem, pieląca grządki w środku pustego miasta. Ojciec zaśmiałby się i puknął ją w czoło. Co ty wyprawiasz, dziecko, uprawiając ogródek na skwerku osiedla? Kto pozwolił ci łazić po balkonach i przyczepiać bambusowe tyczki, po których teraz pnie się groszek z fasolą? Przecież mogłaś spaść, zrobić sobie krzywdę… – Arnold spadł – powiedziała dziewczynka w pustkę. Kiedy uświadomiła sobie, że mówi do siebie, przystanęła, potrząsnęła warkoczykami i uderzyła się w czoło otwartą dłonią. Pac, pac, pac. Mówisz do siebie, kochanie. – Właśnie. Arnold spadł. Czy to takie rozsądne, pozwalać dzieciom biegać po balkonach? Od kiedy ogrodnictwo stało się sportem ekstremalnym? – Chcieliśmy mieć groszek i winogrona… – powiedziała niepewnie. Wciąż nie do końca wiedziała, jak zachować się, kiedy znowu usłyszy tatę. W końcu taty tu nie było… – Trzeba było zasadzić kijki w ziemi, nie – puszczać je balkonami… – To by zajęło więcej miejsca na dole. – A jak będziecie zrywać ten groszek? Będziecie skakać po balkonach? Oho. I tu ją miał. – Jakoś sobie poradzimy – powiedziała dumnie. Widmo ojca zaśmiało się z pobłażaniem, jakby była małym dzieckiem, robiącym coś głupiego i rozkosznego zarazem. Nie traktował jej poważnie, więc postanowiła nie odzywać się do niego więcej. Ojciec chyba nie zdawał sobie sprawy z grozy sytuacji. Musieli przecież przeżyć za wszelką cenę. A kto miałby przeżyć, jeśli nie ona?

26


DEAD TO ME! Antoni Kaja Śmierć śmierci! Victor Marie Hugo Śmierć: świat minus jednostka. Stefan Napierski Wszedł na stołek. Nie było to łatwe, bo strasznie trzęsły mu się nogi. Ręce zresztą też. To chyba ze strachu – w końcu wiedział, jaka będzie reakcja jego rodziny. Ale już podjął decyzję, nie mógł dłużej funkcjonować na tym świecie, męczyło go udawanie przed innymi, że jest inaczej. Miał szansę choć odejść w prawdzie. Drżącymi dłońmi założył sobie na szyję pętlę prowizorycznego stryczka i zacisnął ją. Zawiązał służący zań kabel wokół lampy na suficie; miał nadzieję, że wytrzyma jego ciężar wystarczająco długo. Nie chciał nawet myśleć o innej możliwości... Chwilę stał, próbując utrzymać równowagę. Wziął głęboki wdech, szykując się. Wreszcie doszedł do wniosku, że nie może tego dłużej odwlekać. Miał dość wszystkiego, pragnął spokoju. Mocno kopnął stołek. Kabel werżnął mu się w szyję, kark trzasnął niczym nadepnięta gałązka. Zawisłszy kilka centymetrów nad ziemią, chwilę wierzgał nogami w próżni. Potem znieruchomiał z wytrzeszczonymi oczami i lekko wystającym z ust językiem. Na wysokości krocza na spodniach szybko wykwitła rozległa plama. Po pomieszczeniu rozszedł się nieprzyjemny zapach moczu. *** Ten dzień w szkole Iana miał być szczególnie ważny. Jego samego jednak pogadanka o śmierci i jej postrzeganiu przez obywateli Państwa nie ekscytowała tak bardzo, jak niektórych. Może dlatego, że sporo już wyniósł z domu? Jego babcia umarła pewnego dnia, potrącona przez nieuważnego kierowcę. Rodzina kazała spalić jej ciało, jej imię nie padło więcej w ani jednej rozmowie – staruszka przestała dla nich istnieć. Chłopak nie potrafił tak łatwo o tym zapomnieć, jego starszy brat miał chyba podobny problem. Zdziwieni patrzyli, jak ojciec wypłaca odszkodowanie i przeprasza kierowcę, który przyczynił się do tragedii. Że niby chodziło o to, że babcia nie tylko zhańbiła własną rodzinę, ale też naraziła na to samo rodzinę nieumyślnego zabójcy. Nie rozumiał tego. Popatrzył po swoich poruszonych kolegach z klasy. Kilku z nich ewidentnie musiało mieć bogatych rodziców. Dotknięci różnego rodzaju wadami genetycznymi, powinni byli zostać zabici niezwłocznie po tym, jak zostały wykryte. Tak głosiło Prawo, tak było zapisane w Kodeksie. Według niego wszyscy członkowie Społeczności zostali obdarzeni przez Boga zdrowiem i odpornością na wszelkie choroby, aby mogli się cieszyć Rajem na ziemi, który dla nich stworzył. Według niego wszelkie dolegliwości, a przede wszystkim śmierć, były anomalią i karą za jakiś potworny grzech. Ian wiedział to wszystko, bo jego ojciec często czytywał im Kodeks wieczorami, przy migotliwym świetle buzujących w kominku drew. Były to zarazem niezwykle przyjemne, jak i odrobinę niepokojące wspomnienia.

27


Wyróżniał się spośród reszty rówieśników. Nauka przychodziła mu szybciej oraz znacznie łatwiej. O wiele więcej czasu poświęcał natomiast na myślenie, zastanawianie się nad światem, który go otaczał. Nie był przez to szczególnie lubiany ani nie miał specjalnie wielu przyjaciół. Także i jego rodzice, dość ograniczeni, wierni tradycji, odnosili się do niego ostrożnie, z pewną dozą zmartwienia. Jednak nie mógł nic poradzić, że tak bardzo pragnął poznać odpowiedzi na tyle z dręczących go pytań. Takowych nie miał niestety szansy otrzymać podczas pogadanki, którą zaczął właśnie postawny mężczyzna z wielkimi sumiastymi wąsami, w garniturze, pod krawatem. Był tak sztywny, jak kij od szczotki, a jego głos suchy i szorstki jak papier ścierny. Ian ostatecznie zdecydował się go nie słuchać. Nic, co miało zostać powiedziane, nie będzie wykraczało poza Kodeks albo narosłe przez lata obyczaje. No, dobrze, więc zarówno rodzina, jak i wszyscy inni, zapominali na zawsze o zmarłym. Ale właściwie dlaczego? Chodziło tylko o to, że być może popełnił on coś tak złego, że Pan odebrał mu życie? Iana nie przekonywało to ani trochę. A może chodziło o to, ale to pewnie bardziej w przypadku samobójców czy szaleńców, że byli przerażeni tym, jak mało w ostatecznym rozrachunku wiedzieli o tej osobie? Nie ulegało jego wątpliwości, że ludzie tak naprawdę panicznie bali się śmierci, choć starali się to ukryć, ignorując fakt jej istnienia. Temat tabu. Pech chciał, że także najbardziej frapujące chłopaka zagadnienie. *** Wróciwszy do domu, ujrzał jak dwóch mężczyzn wynosi na zewnątrz zawinięte w białe prześcieradło ciało. Nieśli je niedbale, z pogardą, na ich twarzach odmalowała się ulga, gdy zrzucili swój ciężar na pakę samochodu Potem niezwłocznie go odpalili i odjechali pospiesznie w niewiadomym kierunku, na spalenie. Natychmiast wbiegł do domu. Szukał rodziców, chcąc dowiedzieć się, co się stało. Znalazł ich, lecz i ojciec, i matka uparcie milczeli, gdy zasypywał ich niekontrolowanym potokiem słów. Dziadek siedział nieopodal w fotelu, paląc swoją starą fajkę. – Gdzie Alec? – spytał nagle Ian, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu starszego brata. Odpowiedziała mu grobowa cisza. Wtedy zrozumiał. Dotarła do niego nie tylko przyczyna dziwnego zachowania członków rodziny, ale i zachowania samego Aleca, który ostatnio szczególnie wydawał się nieswój, jakby przepełniony dojmującym niepokojem. Połączenie wszystkich faktów nie zajęło mu dużo czasu. Samobójstwo. Nie wiedział czemu, ale nie czuł się aż tak zaskoczony, jak można by sądzić. Jego brat, tak jak i on zresztą, nigdy nie był zbyt szczęśliwy. Nie miał dziewczyny, pracy, hobby, ani żadnych rozrywek. Przez większość czasu przesiadywał w domu, zajmując się nie wiadomo czym. Ile tak naprawdę wiedzieli o tym, z czym zmagał się tak straszliwie, że skłoniło go to do ostateczności? *** W ciągu kilku kolejnych dni Alec zupełnie znikł z ich życia, a także życia Społeczności; przestano o nim rozmawiać, jego pokój został zapieczętowany. Jedynie Ian, na przekór wszystkiemu i wszystkim, pamiętał. Pewnej nocy, gdy członkowie rodziny już dawno spali, zakradł się do zakazanej od tej pory części ich domu, zerwał pieczęci, nie przejmując się możliwymi konsekwencjami, po czym wszedł do środka. Kryjówka jego brata wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Było w niej niewiele mebli, przy ścianie stał regał z kilkoma książkami, dopuszczonymi przez Cenzurę do ogólnego użytku. Znajdowała się tam też jedna z Zakazanych, która, w ramach kamuflażu, służyła za podkładkę pod krótszą nogę regału. Ian pamiętał, jak razem z Aleciem czytali ukradkiem niektóre jej ustępy. Jej zawartość zupełnie nie pokrywała się z Kodeksem. Przeszukał szufladę niewielkiego biurka, które ustawiono przy jedynym oknie. Znalazł tam stertę nic nieznaczących papierów, zabazgranych bezsensownymi rysunkami, pod nimi jednak kryło się coś jeszcze. Był to zeszyt. Po chwili wahania, otworzył go na pierwszej stronie.

28


Jakiś czas później, zszokowany, odłożył zapiski z powrotem na miejsce. Były one zbiorem skonfliktowanych myśli jego brata, rozważań, tak podobnych do jego własnych. Dotyczyły one między innymi śmierci, ale nie tylko – praktycznie każdy obszar życia mieszkańców Państwa, a także Społeczności jako takiej, został poddany skrupulatnej i bezwzględnej analizie. Wnioski były miażdżące: wszyscy żyli w kłamstwie! Alec doszedł bowiem do konkluzji, że świat ten był zbyt niedoskonały, by być Rajem na ziemi. Idąc tym tropem trwał w przekonaniu, że w takim razie istniało faktyczne miejsce wieczystej szczęśliwości, gdzie Bóg oczekiwał swych dzieci, a jedynym sposobem na dotarcie tam i zjednoczenie ze Stwórcą, była właśnie śmierć. Zadawał w dalszej kolejności pytanie, czemu ludzie postanowili zignorować tę oczywistą prawdę. Odpowiedzią mogło być zbytnie przywiązanie do świata doczesnego i jego dóbr. Było to wyjaśnienie nadzwyczaj sensowne, trafiające także do przekonania Iana. Wyglądało też na to, że Alec przeczytał Zakazaną od deski do deski i w wyniku tej lektury wpadł na trop dalszych, szokujących rewelacji. Według niej, wrodzona odporność na choroby nie była wcale stanem odwiecznym, jak głosił Kodeks. Stanowiła natomiast rezultat prowadzonych przez Przodków szeroko zakrojonych badań. Wychodziłoby więc na to, że prawo Społeczności, a nawet całego Państwa, zostało w całości przez kogoś opracowane, a nie nadane przez Boga. Nie sposób jednak było określić, w jakim konkretnym celu. Brakowało wielu elementów układanki. Wszystko jednak łączyło się w jedną, spójną całość. Ian długo nosił się z zamiarem podzielenia się swoim odkryciem z resztą rodziny. Nie był pewien, czy w ogóle mu uwierzą. Z drugiej jednak strony miał wolumin, który tłumaczył to wszystko w miarę jasno i klarownie. Mógł chociaż zasiać w nich ziarno zwątpienia, zmusić do głębszej refleksji. Prawda paliła go od środka, kusząc wciąż, by się nią z kimś podzielił, chcąc wydostać się na światło dzienne. Wreszcie, pewnego wieczoru, przy kolacji, powiedział im absolutnie wszystko. *** Natychmiast zadzwonili po Władze. Nawet nie dali mu pójść po Zakazaną i wyjaśnić szczegółowiej teorii jego i Aleca. Błagał, prosił, apelował do nich na wszelkie sposoby. Bez skutku. Z ich obliczy wionęło chłodem. Funkcjonariusze przybyli prędko, zamknęli go w żelaznym uścisku rąk i wyprowadzili na zewnątrz, wykrzykującego na głos bluźnierstwa. Został postawiony przed regularnym sądem, mimo młodego wieku. Uznano go za szaleńca. Dobrze wiedział, jaki los czekał tych, których ogłoszono chorymi psychicznie. Prędka egzekucja dla dobra Społeczności. Część zgodnych z Kodeksem zasad eliminacji niepożądanych jednostek. Zadrżał, słysząc wyrok, który na niego wydano. Na miejscu byli jego rodzice, dziadek czuł się zbyt słaby, aby przyjść. Chcieli pewnie jedynie oficjalnego potwierdzenia. – Mamo! Tato! – krzyknął do nich, gdy go wyprowadzano z sali rozpraw. – Ja nie mam już syna – powiedział tylko ojciec, obejmując żonę ramieniem. Odeszli, nie rzucając za siebie choćby ostatniego spojrzenia. Potem zaprowadzono go do chłodnej, cuchnącej celi, gdzie spędził kilka dni o chlebie i wodzie. W sumie nie mógł być pewien, ile czasu tak naprawdę minęło, bo cela nie miała nawet okien, ale czuł, że co najmniej ze trzy doby. Cały ten czas poświęcił ponurym rozmyślaniom. Co mu dała próba ujawnienia prawdy? Jak mógł się oszukiwać, że sam zburzy porządek, który trwał od dziesięcioleci? Sam sprowadził na siebie ten godny pożałowania los. Jak bardzo ubolewał, że wkradł się do pokoju brata. Jak bardzo wyrzucał sobie chorobliwą ciekawość. Teraz jednak było już za późno na cokolwiek, a czasu się cofnąć nie dało. *** Kiedy po niego przyszli, nie stawiał szczególnego oporu. Rozebrali go brutalnie i zarzucili na niego czarną, powłóczystą szatę. Nie wyrzekli przy

29


tym ani jednego słowa. Potem wypchnęli go na zewnątrz. Szedł długo mrocznymi korytarzami, z których żaden nie różnił się niczym od drugiego, ponaglany szturchnięciami i kopniakami. Raz się przewrócił. Czekali, aż sam się podniesie, a kiedy tego nie uczynił, chwycili go za ramionami, ciągnąc po ziemi jak worek kartofli. Przynajmniej trochę w tym czasie odpoczął. Jedyny pozytywny aspekt jego tragicznej sytuacji. Wreszcie dotarli na miejsce. Został podniesiony do pozycji stojącej, a jeden z mężczyzn, którzy go pilnowali, otworzył przed nim ciężkie, pokryte rdzą, stalowe drzwi. Pomieszczenie znajdujące się za nimi było obskurne, klaustrofobiczne, a powietrze wewnątrz wyraźnie stęchłe. Czekała na niego grupa ludzi. Nikogo nie znał. Poczuł się przez ten fakt jeszcze bardziej opuszczony i zachciało mu się płakać, ale wiedział, że to – podobnie jak i wszelkie próby walki czy protestu – nic mu nie da. Wszyscy, poza jednym, byli mężczyznami bardzo podobnymi do tego, który był odpowiedzialny za pogadankę w jego szkole. Ostatnią z osób zobaczył dopiero po tym, jak niepewnie, z lękiem, wkroczył głębiej do pokoju. Nie dało się określić jej płci, nosiła bowiem czarny, skórzany fartuch, na dłoniach gumowe rękawice, twarz zaś zasłaniał szpiczasty kaptur z otworami na oczy. Kat. W lewej dłoni trzymał pistolet bolcowy, taki, jakim zabija się bydło. Z ust Iana wyrwał się mimowolny, nerwowy śmiech. Zgromadzone towarzystwo symultanicznie, jak w zegarku, uniosło jedną brew, jednak chwilę potem znów przybrało obojętną, urzędową postawę. Mężczyzna z najbardziej jaskrawym krawatem, chyba Przewodniczący, dał znak katu. Ian został obalony na kolana. Zamknął oczy, starając się nie myśleć o tym, że jego życie zaraz dobiegnie końca. Tyle zachodu, by utrzymać pozory. Tyle zachodu, by ukryć prawdę. To przekraczało wszelkie granice ludzkiego pojęcia. Tymczasem Przewodniczący powstał z miejsca i zaczął odczytywać odpowiedni ustęp Kodeksu: – Ci zaś, którzy, dotknięci obłędem rodzaju wszelakiego, ferment i konsternacje szerzyć w swej śmiałości będą pośród bogobojnego ludu, winni zostać poddani miłosiernemu skróceniu mąk ich na tym padole. Obłęd jest bowiem, zgodnie z Wolą Pana Naszego na Wysokościach, niczym więcej, ni mniej, niż śmiercią ich umysłu oraz duszy. Śmierć zaś, co wiadome, aktem najwyższej kary za grzechy przenajcięższe jest, była i być będzie po wieki wieków. Będąc w myśl tego martwymi za życia, cierpienia ich przedłużać niepodobna... Skończywszy, mężczyzna ponownie zasiadł za szerokim stołem. Ian poczuł chłodny dotyk lufy pistoletu na środku swego czoła. Nadeszła jego godzina... I wtedy go olśniło. Przecież, jeśli to, co napisane było w Zakazanej i w zeszycie Aleca, było prawdą, śmierć wcale nie oznaczała końca! Była wielce prawdopodobnie dopiero początkiem prawdziwej drogi do szczęścia. Ta myśl podniosła go na duchu. Na chwilę, nim kat nacisnął spust, zdobył się na pełen nadziei uśmiech, czując nagle, że znalazł się dokładnie tam, gdzie znaleźć się powinien, i że dzieje się dokładnie to, co stać się musiało. *** Bolec wystrzelił do przodu. Czaszka ustąpiła z mdłym chrupnięciem, a ciało chłopca opadło bezwładnie na posadzkę. Kiedy było po wszystkim, Kat starannie wytarł zabrudzone narzędzie w szmatę, po czym, skinąwszy głową obserwującym egzekucję urzędnikom, oddalił się. Ci zaś zapisali coś na swoich formularzach, postawili na nich szereg pieczątek, po czym wszyscy podnieśli się ze swoich miejsc. Przewodniczący pociągnął za specjalną dźwignię. Tuż pod ciałem Iana otwarła się nagle ukryta zapadnia i jego zwłoki zniknęły w czeluściach. Nie pozostał po nim nawet ślad. Przedstawiciele Władz zebrali swoje dokumenty, a potem równym szeregiem, karnie i gęsiego, wymaszerowali z pomieszczenia przez drugie drzwi, prowadzące do innych partii budynku. Wyjście zamykało się za nim powoli, aż wreszcie zatrzasnęło się gwałtownie, ostatecznie. W pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza.

30


Stusล รณwka


PO DRUGIEJ STRONIE PŁOTU Grzegorz Woźniak – Popatrz, mięsko z grilla wpieprzają! – Jason splunął gęstą flegmą. – No, a ten tam sałatę zbiera! To niesprawiedliwe! – Tobey walnął w metalowy słupek. – Welma od dwóch dni nic nie jadła. – Dodał ciszej. – Mają broń więc co, myślą, że są lepsi?! – Jason kipiał z wściekłości. – I jeszcze to ogrodzenie. Traktują nas jak zwierzęta. Powinniśmy... – przerwał, bo mężczyzna po drugiej stronie ruszył w ich kierunku. – Myślisz, że podzielą się jedzeniem? – zapytał Tobey z nadzieją. W odpowiedzi huknął strzał, a głowa Jasona eksplodowała. Po chwili to samo spotkało Tobeya, Welmę i pozostałych. – Cholerne szwędacze, ciągle hałasują. – Rick schował rewolwer i wrócił do zbierania sałaty.

Ilustracja:Piotr A. Kaczmarczyk

32


WSPÓŁLOKATOR Jacek Wilkos

Ilustracja: Weronika Dobrowolska

Henia zbudziło straszne ssanie w żołądku. Mężczyzna wstał i z niechęcią ruszył do kuchni. Otworzył lodówkę, spodziewając się ujrzeć same resztki, i został miło zaskoczony. W szufladzie stało sześć pełnych słoików. Półki uginały się pod obklejonymi etykietami pojemnikami z porcjami mięsa. Kochany Miecio! Wyskoczył wczoraj wieczorem i przyniósł całą górę żarcia – pomyślał, zachłannie pałaszując mięsiwo. Heniek był zadowolony ze współlokatora. Dobrze się dogadywali. Przynoszeniem jedzenia do domu podzielili się po połowie, dzięki czemu każdy z nich miał dwa razy mniej roboty. Współpraca przynosiła im same korzyści. Grunt to dobry współlokator – pomyślał. Szczególnie jeśli pod jednym dachem mieszkają wampir i kanibal.

33



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

PAWEŁ MAJKA

1. Niebiańskie pastwiska. Wielka niepewność, bo to tak naprawdę moja pierwsza (z ukończonych) powieść. Na niej się uczyłem (co znowu nie jest aż tak szczególnym wyróżnikiem, bo uczę się na każdej, którą piszę). Napisałem ją chyba z pięć lat temu, a potem sobie leżała i czekała na okazję. Gdy ta okazja się pojawiła, musiałem ją przeczytać i częściowo przepisać, potem jeszcze raz i jeszcze raz… Gdy zaczynałem to pisać, prawie nie istniały nowe polskie space opery. Było opowiadanie Sapkowskiego (liczące już parę lat), pojawiło się opowiadanie Wegnera, ale poza tym na rynku trudno było coś znaleźć. A mnie, wychowanego m.in. na Gwiezdnych Wojnach, ale przecież także na drukowanych w miesięczniku Fantastyka powieściach np. Bestera czy Colina Cappa, kusiło napisanie opowieści o wielkiej kosmicznej strzelaninie. Sądziłem, że jak już ją napiszę, to temat ze mnie zejdzie, ale okazało się, że nie. Mam teraz na tapecie rozgrzebane dwie kolejne space opery i aż się palę, żeby je pisać, bo niesamowicie pociągają mnie światy, w których są osadzone. Tak bardzo, że chętnie bym Ci teraz o nich opowiedział, ale świat opowiedziany to świat stracony, więc powstrzymam entuzjazm. A NP ciągle lubię. Są tam fajne kosmiczne bitwy, kobiety i mężczyźni o silnych charakterach, spiski, pościgi, agenci i kontragenci… Widać w tej powieści fascynację moimi dawnymi lekturami ze wszystkimi ich kosmicznymi imperiami i podbojem wszechświata, z odnawianiem się struktur feudalnych itp. itd. Swoją drogą właśnie ten powrót feudalizmu i myślenia magicznego, przemiany nowoczesnych technologicznych społeczeństw w społeczeństwa quasi – albo i nie quasi – religijne wydaje mi się szalenie na czasie. To właśnie teraz znajdujemy się w sytuacji, w której nauka i technologia osiągnęły poziom – z punktu widzenia szarego człowieka – niemal magii. Z entuzjazmu wobec nauki, jakiego doświadczaliśmy jeszcze w XIX wieku poprzez zatrwożenie i zachwiane zaufanie, jakie stało się naszym udziałem po wybuchu bomb atomowych, atomowym wyścigu zbrojeń i doświadczeniach katastrof ekologicznych, doszliśmy do etapu, w którym mało kogo nauka i technika tak naprawdę interesuje, bo mało kto się na niej zna. Technologia z wielkiej przygody stała się czymś powszednim a przez to – w powszechnym odbiorze – mało interesującym. Kiedyś kwestia kanalizacji miast była wielką przygodą, ogromnym dokonaniem. Czy ktoś się dziś ekscytuje umywalką (oczywiście, gdy już wybierze tę jedną, jedyną spośród tysięcy modeli)? Podobnie ekscytujemy się kształtami smarfonów, ale nie cudami nauki i techniki, które kryją się w ich wnętrzu. To mechanizmy stare jak ludzkość, ale obecnie doświadczamy wielkiego wyobcowania technologicznego, znakomita większość ludzi to technologiczni i naukowi analfabeci. A to może doprowadzić do sytuacji, jaka ma miejsce w „Niebiańskich Pastwiskach”, gdzie nauka zostaje nie tylko zakwestionowana, ale co gorsza nawet ci, którzy przy niej trwają tworzą z niej quasi religię z dogmatami w miejsce badań i wygodnym zafałszowaniem rzeczywistości, którego nie ma kto obnażyć, ponieważ wszystkim żyje się na tyle wygodnie, by nie czuli ani chęci zmian ani ciekawości.

36


Dzień, w którym wszyscy uwierzymy, że nauka i technika to coś nie do ogarnięcia będzie końcem cywilizacji, jaką znamy. Nie będą nam potrzebni żadni barbarzyńcy – sami będziemy barbarzyńcami. Co gorsza będziemy barbarzyńskimi Elojami, gotowymi do pożarcia przez Morloków. I o tym też trochę traktują NP, choć na pierwszym planie są oczywiście wybuchy, pościgi, bitwy i strzelaniny. 2. Wasza wina. Wszystko jest skutkiem czyjegoś na mnie wpływu. Na szczęście nie jestem w tym osamotniony, większość z nas tak ma. Mijamy i spotykamy ludzi a ci, mimowolnie bądź celowo, dzielą się z nami swoimi pasjami, przebłyskami pomysłów, poglądami, spostrzeżeniami… Na przykład każdy, kto kiedyś pracował z Michałem Cetnarowskim powie Ci zapewne jak znaczący wpływ na powieści i opowiadania mają pytania, które Michał zadaje. Takie „Niebiańskie Pastwiska” byłyby z pewnością krótsze bez jego pytań (jego więc wińcie za objętość książki), ale z pewnością uboższe. Ale przecież także każda rozmowa np. z Witem Szostakiem sprawia, że w moim biednym mózgu rozkwitają fajerwerki potencjałów. Jak bardzo mobilizują i inspirują dyskusje podczas konwentów sam dobrze wiesz. Sam blog powstał, gdy okazało się, że coś się zmieniło w komunikacji internetowej i fora (starożytna forma, wiem) już moim sieciowym przyjaciołom i znajomym przestały wystarczać. Nagle odkryłem, że co najmniej połowa z nich ma blogi i aby w pełni się z nimi komunikować, powinienem założyć własny. No to założyłem. A że była to ich wina, to nazwałem go właśnie w ten sposób. Okazało się, że formuła obciążania odpowiedzialnością wszystkich poza sobą jest i przyjemna i pojemna. Z czasem ją trochę zgubiłem, zresztą blog pod taka nazwa powinien być chyba ostry i złośliwy. Mam więc wrażenie, że nie starcza mi charakteru i zaciekłości by sprostać tytułowi. Ale nadal mi się on podoba, tym bardziej, że poniekąd odzwierciedla to, o czym mówiłem na początku. Z tym, że tak naprawdę fakt, iż inni ludzie ubogacają mnie sobą to oczywiście ich zasługa, nie wina. Ale „wasza wina” brzmi lepiej, mocniej. 3. Pokój światów. To tak naprawdę zbeletryzowana wersja mojej pracy magisterskiej. A także wariacja na temat opowiadania, które popełniłem kiedyś, sto lat temu, jeszcze na maszynie do pisania. Opowiadało o tym, jak w wyniku natężenia wojen na Ziemi doszło do załamania rzeczywistości. Przybyły do nas całe armie istot z legend (ale także typowo tolkienowskich elfów i krasnoludów) i natychmiast zaczęły toczyć z nami wojny. Tekst traktował o czymś w rodzaju Einsatzkommando oczyszczającego bałkańskie lasy (powstawał podczas pierwszej wojny bałkańskiej i stanowił trochę reakcję na doniesienia stamtąd) z nieludzi. Narratorem był kapelan oddziału (bo religie monoteistyczne stały się jednym z filarów broniącej się przed magią ludzkości). Facet nie miał w sobie wiele z fanatyka, zresztą doświadczenia wojenne z jednej strony go utwardziły, ale z drugiej otworzyły mu oczy na wiele spraw. Pojawiał się jeszcze wątek „golemów” – sztucznie wytwarzanych biologicznych żołnierzy. Prowadziło to wszystko do odnalezienia szpitala polowego, w którym nieludzie ukrywali nie tylko rannych ale i dzieci i rozłamu w oddziale. Kończyła się ta historia strasznie ponuro, ale z odrobiną nadziei. Niestety, zanim zebrałem się, żeby przepisać ten tekst na komputerze i go przeredagować, Kołodziejczak wydał swoje powieści oparte na szalenie podobnym pomyśle, więc odesłałem opowiadanie ad acta. Ale chęć, by zmieszać jakoś naszą rzeczywistość z mityczną i magiczną cały czas we mnie siedziała, tym bardziej, że pomimo podobnych dekoracji moje pomysły szły jednak w zupełnie innym kierunku niż pomysły Kołodziejczaka. A któregoś dnia wyobraziłem sobie lecący nad magicznym lasem sterowiec. W sterowcu siedzieli: olbrzym, czarownica i jakiś koleś z westernu. Tak mi się spodobał ten obrazek, że spróbowałem wymyślić świat, w którym te postacie mogłyby się spotkać dokładnie w takich warunkach. Reszta napisała się sama.

37


4. Nowe idzie. To był szalenie ciekawy pomysł. I chyba układ gwiazd był najlepszy z możliwych, bo ów pomysł Michała Cetnarowskiego spotkał się z energią i życzliwością Kasi i Rafała Kosików oraz – jak się okazało – potencjałem świetnych autorów, wśród których zabrakło niestety Kuby Nowaka. Ukazała się dzięki temu antologia, jakiej nie było u nas nawet nie od lat, ale chyba dekad. O ile Fabryka Słów wydawała polskich antologii sporo, to jednak żadna z nich nie została oparta na podobnym założeniu – zebrać wyłącznie nowych starannie wyselekcjonowanych autorów, zmusić ich do napisania czegoś nowego (pierwsze, co powiedział mi Michał, to żeby spróbował napisać coś, czego dotąd nie pisałem). Uważam, że Kosikom i Michałowi za przygotowanie tej antologii należy się pomnik. Ode mnie drugi, bo przy okazji „Nowe Idzie” poznałem świetnych ludzi, z którymi kontakty nadal utrzymuję. Jasne, pewnie i tak spotykalibyśmy się na konwentach, ale Kasia i Rafał dokładali dużo starań, by zbliżyć nas wszystkich do siebie, stworzyć grupę, swego rodzaju „stajnię” autorską. I nawet jeśli to ostatnie nie do końca wypaliło, to zapoznać nas wszystkich ze sobą na pewno się udało. 5. Opowiadania. Ginąca sztuka, prawda? Dziwnie powiedzieć coś takiego akurat dla „Szortalu”, ale powieści polskich autorów ukazuje się teraz chyba więcej niż opowiadań. Sam prawie nie piszę dziś opowiadań, bo tyle mam pomysłów powieściowych. Zapewne, gdyby istniały większe możliwości publikowania opowiadań, ludzie więcej by ich pisali. To przecież także przyjemność, a nawet inny rodzaj przyjemności, niż pisanie powieści. Inaczej należy zaplanować i skonstruować całość, trzeba wymagać od siebie jeszcze większej dyscypliny. Świetna sprawa i znakomita szkoła pisania. Bardzo lubię je pisać, nawet jeśli teraz nie bardzo mam do nich głowę, bo siedzę na tymi wszystkimi powieściami. Radzę sobie trochę tak, że powolutku przygotowuję powieść o Kwoce i Buhaju, takich dwóch barbarzyńcach z krain fantasy. Opowiadania o nich ukazywały się kiedyś w Fahrenheicie i cieszyły się pewną popularnością. Teraz spinam je w całość i dopisuję kolejne (nie tylko o nich) zamykając całość w formie trochę powieści szkatułkowej. Dzięki temu mogę pisać opowiadania i liczyć na to, że ukażą się w formie powieści. To swego rodzaju wytrych, bo przykra prawda jest taka, że antologie i zbiory opowiadań nie sprzedają się jakoś rewelacyjnie. I to także może być jeden z powodów, dla których ludzie wolą pisać powieści niż opowiadania. 6. Dzielnica obiecana – Metro 2033. Śmieszna sprawa. Podczas Krakonu usłyszałem, że Insignis szuka polskiej powieści osadzonej w świecie Metro 2033 i od razu pomyślałem o Nowej Hucie i jej schronach. Nową Hutę (i schrony też!) bardzo ładnie rozgrywał w opowiadaniach Jewgienij Olejniczak. Zacząłem sobie nawet to planować, ale wtedy dostałem zamówienie na „Pokój Światów” i skupiłem się na tej powieści. Gdy niespodziewanie zadzwonili do mnie ludzie z Insignis, wiedziałem już o czym z nimi rozmawiać. A chętnie skorzystałem z okazji, bo miałem spory apetyt by napisać o Nowej Hucie. Apetyt apetytem ale było to także wyzwanie. Trzeba było wejść w cudzy świat i realia. I to też mi się podobało, oznaczało bowiem zupełnie inne podejście do pisania. Oczywiście, poprzerabiałem to wszystko po swojemu, trochę poigrałem z pomysłami Głuchowskiego (komuniści, faszyści) i w efekcie bałem się, czy fani serii zaakceptują np. humorystyczne wstawki. Ja jestem bardzo zadowolony z tej okazji. Nauczyłem się kilku nowych rzeczy, a do tego zapoznałem się ciut bliżej z Nową Hutą, co zaowocowało paroma nowymi projektami. Zresztą Nowa Huta obecna jest i w „Pokoju Światów” i we wcześniejszym opowiadaniu: „Stare pewniki” (poszło w NF), widać więc, że ten rejon Krakowa kusił mnie już wcześniej.

38


7. Kraków fantastyczny. To ciekawy temat. Nawet nie ze względu na ilość legend, jakie wiążą się z Krakowem, ale raczej ze względu na to, jak o Krakowie piszą ci autorzy, którzy w nim mieszkają bądź mieszkali. I gdyby poczytać Szostaka albo Orbitowskiego, to okazuje się, że oni sobie z tym nieszczęsnym Krakowem próbują jakoś poradzić, że się przeciw niemu buntują. Orbitowski, to wiadomo. Nie ma wywiadu, w którym by na Kraków nie narzekał. Opisywał go zresztą w sposób bezwzględny i okrutny. Co ciekawe najczęściej udawał, że starego, zabytkowego Krakowa po prostu nie ma. Z Witem Szostakiem jest troszkę trudniej, bo na pierwszy rzut oka może się on wyglądać na człowieka po uszy zanurzonego w mitologii mieszczańskiego Krakowa. Gdy jednak bliżej przyjrzeć się twórczości Wita, widać, że on tę mitologię i to mieszczaństwo poddaje bezwzględnej (choć pełnej ironii) krytyce. Kraków jest u Wita nierzeczywisty, wątpliwy, zbudowany na grobach niemożliwych do spełnienia idei zabitych przez wielkie krakowskie niemożności i nadęcia. W Krakowie wszystko dzieje się na niby, powoli i nic nie zdarza się do końca. Jeśli o „magii” miasta mieli decydować Orbitowski z Szostakiem, otrzymalibyśmy magię męczącego, dusznego snu, w którym możemy utonąć, albo w którym coś może nas pożreć. Naturalnie nieco przesadzam, ale chciałbym zwrócić uwagę, że za całą tą kolorową, cepeliową otoczką kryje się w Krakowie jakiś problem z tym miastem. I widać to w twórczości nawet tych młodych pisarzy, którzy się z Krakowa wywodzą. Ja, naturalnie, podszedłem do tego lżej (nie licząc może „Starych pewników”) i po prostu skorzystałem z okazji, jakie mogą dać autorowi krakowskie legendy. Rzeczywiście, jest tu z czego czerpać. I nie tylko legendy są znakomitym źródłem, warto przyglądać się historii Krakowa. Ulice Kocia i Psia, które pojawiają się w „Pokoju Światów” i w opowiadaniu „Czarny piesek gryzie światło” istniały przecież naprawdę, podobnie jak istniał kat Strzelbicki – fascynująca postać, cieszę się, że zdążyłem go sobie zabrać, nim ktoś inny uczynił zeń np. głównego bohatera swojej powieści (chyba, że o czymś nie wiem). Niemniej spacerując po centrum miasta chodzimy po grobach, które są tu prawie wszędzie. Można poczuć dreszcze.

Szort-pytania zadawał: Aleksander Kusz Paweł Majka Urodził się w czerwcu 1972 roku w Krakowie i mieszka w nim do dziś. Publikował w pismach i portalach internetowych: Science Fiction Fantasy i Horror, Fantasy & Science Fiction (edycja polska), „Nowa Fantastyka Wydanie Specjalne”, „Nowa Fantastyka”, „Czas Fantastyki”, Fahrenheit, Esensja, Creatio Fantastica. Jego opowiadania znaleźć można w antologiach: Nowe Idzie, Science Fiction, Kanon Barbarzyńców, Tempus Fugit, Rok po końcu świata. Obecnie najłatwiej znaleźć go na forum Drugi Obieg Fantastyki, gdzie pojawia się pod nickiem „agrafek” oraz na stronie gikz.pl, gdzie pisuje jako „bosman plama”. Wciąż lubi czytać, choć obecnie książki rywalizują z grami video (przede wszystkim z cRPG, ze szczególnym uwzględnieniem pierwszych Falloutów) oraz filmami i serialami. Gdyby miał stworzyć listę swoich ulubionych autorów fantastyki z pewnością znaleźliby się na niej: Roger Zelazny, Dan Simmons, Neal Stephenson i Glen Cook. Oraz wielu innych... Źródło: http://www.insignis.pl/authors/get/0/title/ASC/115/Pawel-Majka.html

39


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

JOE ABERCROMBIE

Pytanie 1. Czy praca w telewizji oraz przy organizacji koncertów w jakiś sposób wpłynęła na to, co Pan tworzy? Joe Abercrombie: Zdecydowanie. Byłem redaktorem telewizyjnym przez dziesięć lat, pracowałem głównie nad materiałami o muzyce na żywo i dokumentami. Miałem okazję, żeby usiąść obok wielu utalentowanych reżyserów i producentów i podejrzeć ich pracę nad skryptem, maksymalnym zmniejszaniem ilości słów tak, by pozostało to, co niezbędne, by pozostawić resztę opowieści obrazowi. Wydaje mi się, że potrzeba zwięzłości, ciągłego wycinania tego, co zbyteczne, jest bardzo ważna. Redagowanie daje ci też wyczucie, kiedy należy do sceny wejść, a kiedy ją opuścić, na jakim szczególe się skupić, a jaki przemilczeć, jak nadać tempo fabule, scenie, a nawet rozmowie. Wiele z tych umiejętności przydaje się w opowiadaniu historii; niezależnie od tego, czy robisz to obrazem czy słowami. Pytanie 2. Twoje powieści słyną z wyjątkowo rozbudowanych scen bitewnych. Skąd to zainteresowanie batalistyką? J.A. Walka jest w fantastyce wszechobecna i bardzo trudno byłoby jej uniknąć, jeśli jesteś miłośnikiem gatunku. W opowieściach fantastycznych często nad ludzkością wisi groźba olbrzymiej wojny, która zniszczy człowieczeństwo, przewijają się walki, bitwy, oblężenia, a wielu bohaterów to wojownicy, rycerze, postacie w różny sposób związane z przemocą. Czytałem dużo powieści historycznych i militarystycznych i zawsze mnie fascynowała różnica, jaką widziałem, pomiędzy rzeczywistymi bitwami (zwłaszcza preindustrialnymi) – pełnymi chaosu, błędów, niekompetencji i tchórzostwa – a heroicznością i blaskiem, jaki przedstawia się w fantastyce. Ciągnęło mnie do zgłębienia tego tematu i bardziej realistycznych opisów pola bitwy w moich książkach. Pytanie 3. Czy według Ciebie istnieje bohater idealny, a jeśli tak, to jaki powinien być? J.A. Nie, naprawdę nie sądzę, by można było mówić o perfekcji w fikcji. Starasz się, by rzeczy były tak dobre, jak to możliwe, ale różni bohaterowie mają różne zalety i pasują do innych historii, dla odmiennych czytelników. Różnorodność i interakcja pomiędzy tak wieloma niejednolitymi bohaterami składają się na połowę przyjemności z czytania. Osobiście lubię postaci, które przypominają prawdziwych ludzi, którzy mają wady, wątpliwości i zmarnowane szanse, tak jak w życiu, którzy popełniają błędy, od których nie uciekniesz w prawdziwym świecie.

40


Pytanie 4. W naszym kraju Twoje powieści mają doklejoną łatkę „typowo dla mężczyzn”. Nie kusiło Cię, by spróbować napisać powieść fantasy specjalnie pod żeńską część społeczeństwa? J.A. Z pewnością trylogia „Pierwsze prawo” jest dość męska z niemal wyłącznie męskimi bohaterami, ale od tamtego czasu starałem się zwiększyć ilość kobiet w moich tekstach – myślę, że czyni ciekawszymi i bardziej różnorodnymi relacje pomiędzy postaciami. W ostatecznym rozrachunku trudno powiedzieć, kto sięga po moje książki, ale na spotkaniach autorskich widuję całkiem sporo kobiet. Stanowią jedną trzecią, może nawet połowę publiczności. Uważam, że kobiety czytają bardzo szeroki wachlarz gatunków, możliwe, że szerszy od mężczyzn, więc starając się napisać coś typowo damskiego, mógłbym zrazić równie wiele osób, co przyciągnąć. Najważniejszą rzeczą, by zachęcić do czytania swoich książek ludzi bez względu na płeć, jest pisać jak najlepiej się potrafi. Nie jestem pewien, jak poszłoby mi pisanie czegoś specjalnie dla kobiet. Pytanie 5. Jesteśmy portalem zajmującym się krótkimi formami literackimi. Osobiście znam pisarzy, którzy potrafią z 20 słów stworzyć coś genialnego. Czy historię fantasy można zamknąć w kilkudziesięciu słowach? Potrafiłbyś to zrobić? J.A. Z pewnością da się napisać niezwykłą historię przy użyciu zaledwie paru słów, chociaż myślę, że przedstawienie świata i bohaterów oraz przeprowadzenie ich przez satysfakcjonującą historię wymaga trochę czasu. Seria „Morze drzazg” była moim eksperymentem w pisaniu dużo krótszego epic fantasy, z większym nastawieniem na lekkość czytania i pędzącą akcję, niż robiłem to w przeszłości. Mimo to myślę, że naturalną dla mnie długością jest powieść, nie opowiadanie. Pytanie 6. Studiowałeś psychologię. Czy doświadczenia, które wyniosłeś ze studiów pomagają ci w kreowaniu postaci? J.A. Trochę tak. Staram się znaleźć choć z grubsza wiarygodną diagnozę dla zachowania moich najbardziej szalonych postaci. Myślę, że wiedza o tym, jak wpływa na ludzi zespół stresu pourazowego, przydaje się przy tworzeniu bohaterów, którzy widzieli lub zrobili przerażające rzeczy. Pytanie 7. Interesuje nas jak wygląda rynek książki w Wielkiej Brytanii. Czy łatwo u was być pisarzem fantasy? Czy pisanie książek jest dobrym sposobem na życie? J.A. Mamy szczęście, że piszemy po angielsku i możemy wydawać na wielu zagranicznych rynkach. Pomimo tego uważam, że trudno zostać zauważonym, szczególnie w ostatnich latach, gdy wydawcy i sprzedawcy są tak ostrożni i inwestują głównie w książki i autorów, co do których mają pewność, że się sprzedadzą. Nawet w Wielkiej Brytanii tylko jeden na dwudziestu publikujących pisarzy może powiedzieć, że to jego pełnoetatowa praca. Potencjalnie pisanie może nieść ogromne zyski, ale myślę, że gdy coś staje się twoim źródłem utrzymania, nagle przestajesz z tego czerpać taką frajdę, gdy robiłeś to hobbystycznie. Sukces jest nieporównywalnie lepszy od porażki, ale ma swoje wymagania, które niekoniecznie są związane z pisaniem, na przykład: odpowiadanie na mejle, wywiady, promocje, współpraca z agentami i wydawcami, kwestie biznesowe. Dodatkowo cały czas zmagasz się ze swoim najnowszym projektem, martwisz się, czy nowa książka odniesie sukces, nawet jeśli poprzedniej się udało. No i to dość samotna praca, zawsze miło wyjść do ludzi, spotkać się z wydawcą, czytelnikami i innymi autorami.

Pytali: Karol Mitka i Rafał Sala Tłumaczył: Michał Wróblewski 41


Joe Abercrombie W dzieciństwie mnóstwo czasu spędzał w wyimaginowanych światach, a gdy kończył szkołę, umiał już nieźle fantazjować. Przeniósł się do wielkiego miasta i został montażystą telewizyjnym. Pracował przy tworzeniu programów dokumentalnych, relacjach z wydarzeń kulturalnych i koncertach różnych zespołów, od Iron Maiden po Coldplay. Ale po zmroku nadal lubił wymyślać fantastyczne historie. Dzięki temu powstała znakomita trylogia „Pierwsze prawo” (Samo ostrze, Zanim zawisną na szubienicy, Ostateczny argument królów) i powieści osadzone w tym świecie (Zemsta najlepiej smakuje na zimno, Bohaterowie, Czerwona kraina). Był nominowany do Nagrody Campbella dla najlepszego pisarza oraz w 2010 i w 2012 roku do British Fantasy Award. Źródło: http://www.rebis.com.pl

42



Subiektywnie


DRUGIE ROZDANIE DZIKICH KART Hubert Stelmach Świat Dzikich Kart to alternatywna rzeczywistość, w której po II Wojnie Światowej nad Nowym Jorkiem rozpylono wirus kosmicznego pochodzenia. Nazwa pochodzi od jego nieprzewidywalnego działania, nikt nie reaguje na niego w taki sam sposób. 90% osób to Damy Pik, osoby, których organizmy nie były w stanie przyswoić wirusa wskutek czego zmarły. Dalsze 9% to Dżokerzy, ludzie którzy zmienili się fizycznie w humanoidalne potwory. Natomiast 1% szczęśliwców to Asowie, którzy zyskali nadludzkie moce. Wieża Asów ma miejsce 30 lat po wydarzeniach opisanych w pierwszym tomie. Świat ledwie zdążył ustabilizować się po kataklizmie Dzikiej Karty, gdy na horyzoncie pojawiają się nowe niebezpieczeństwa. W stronę Ziemi mknie Matka Roju – jedna z najgroźniejszych istot we wszechświecie. Natomiast w Dżokerowie pojawiają się inne, zupełnie przyziemne problemy. Jedna z tajnych organizacji szybko rośnie w siłę i, jak kuriozalnie by to nie brzmiało, planuje zdobyć władzę nad światem. Jeśli tom pierwszy można było uznać za wprowadzenie do świata Dzikich Kart, gdzie teksty tylko lekko się zazębiały, o tyle w Wieży Asów mamy do czynienia z wyraźnym wątkiem głównym, od którego autorzy rzadko odbiegają. Z drugiej strony, nie można powiedzieć, że jest to książka samodzielna – bohaterowie są już wprowadzeni i bez ich znajomości może być ciężko zorientować się w fabule. Owszem, zawsze jest kilka słów wprowadzenia, ale to za mało, żeby załapać relacje, które zostały zawarte w tomie otwierającym serię. W Wieży Asów pojawia się kilkoro nowych bohaterów (m.in. Android Modułowy – jeden z największych archaizmów tego tomu), ale autorzy widocznie starają się eksploatować tych, których czytelnicy zdążyli już poznać i polubić. Trochę szkoda, że prawie nikt nie zdecydował się na opis tego, jak moce Dzikiej Karty wpłynęły na zwykłe życie – tylko postać Żółwia (stworzona przez Martina) miała to szczęście. Grono bohaterów w ogóle nie rozwinęła się w żaden sposób w stosunku do poprzedniego tomu – chociażby arcyciekawy Croyd, czy Fortunato. Nawet Doktor Tachion – jedna z bardziej złożonych postaci serii – nie pokazał się z żadnej nowej strony. Na koniec warto dodać, że zabrakło też jakiejś soczystej opowieści z Dżokerowa, gdzie główne skrzypce grałby właśnie Dżoker, a nie As. Dla przypomnienia, ta seria składa się z powieści mozaikowych, tzn. ze zbiorów opowiadań obracających się wokół wspólnej osi fabularnej, ze spajającymi je tekstami łącznikowymi. Jednak wciąż pozostaje antologią i jako taka musi liczyć się z mankamentem każdej innej antologii – nierównością poszczególnych tekstów. W Wieży Asów przekłada się to na wrażenie, że (przykładowo) rozdział drugi, trzeci i piąty są bardzo dobre, podczas gdy rozdziały pierwszy, czwarty i szósty są raczej mierne. W oryginale książka została wydana w 1987 roku i czuć, że nie jest współczesna. Można w niej znaleźć wiele motywów z modnych w latach 80-tych space oper, które dziś wywołują lekki uśmiech na twarzy – kompletne ignorowanie efektów podróży kosmicznych,

45


inwazja na wpół inteligentnych kosmitów, czy android, dzielący dużą część swoich cech z monstrum Frankenstaina. Ma to swoisty klimat, ale mimo wszystko przeszkadza w książce, która swoje korzenie ma w mrocznym realizmie. Wieża Asów to dobra książka, która jednak nie ma tej świeżości, co Dzikie Karty. Początek mocno trąci myszką, ale gdy do głosu dochodzą George R.R. Martin czy Roger Zelazny, przestaje mieć to znaczenie. Jeśli polubiło się tom pierwszy, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. W innym wypadku raczej nie ma to sensu. Tytuł: Wieża asów Tytuł oryginalny: Aces High Autorzy: G.R.R. Martin, Lewis Shiner, Walter Jon Williams, Roger Zelazny, Walton Simons, Melinda M. Snodgrass, Victor Milán, Pat Cadigan, John J. Miller Tłumacz: Michał Jakuszewski Wydawca: Wydawnictwo Zysk i S-ka Data wydania: 8 czerwca 2015 Liczba stron: 560 ISBN: 9788377853139

46


NOORA Paulina Kuchta Wydawnictwo Literackie trafia w mój gust, zwłaszcza jeśli chodzi o kryminały. Jednym z tytułów, które zapadły mi w pamięć, była recenzowana przeze mnie w zeszłym roku Laura – tom pierwszy cyklu Miasteczko Palokaski. Przyznaję, że nie mogłam doczekać się kontynuacji i czułam się po lekturze, jakby ktoś w połowie filmu wyrwał mi z ręki pilot i przełączył na inny kanał. Pozostawiając z niedokończoną historią, która wciąga tak, że chce się poznać ciąg dalszy, ale to niemożliwe. Więc gdy tylko zobaczyłam w zapowiedziach wydawniczych Noorę, nie wahałam się ani chwili żeby sprawdzić, co fińscy autorzy, kryjący się pod pseudonimem J. K. Johansson, zaprezentują w drugiej części mrocznej trylogii. I czy Noora spodoba mi się tak samo, jak poprzedzająca ją Laura. W Miasteczku Palokaski jest tyle z idylli co w Miasteczku Twin Peaks. Pięknie położona nadmorska miejscowość tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się oazą spokoju. Gdy bardziej przyjrzymy się mieszkańcom i ich sprawom, wyłania się miejsce pełne niepokoju, uczucia zagrożenia i strachu. To właśnie tutaj mieszka Noora, zamknięta w sobie nastolatka, nie mająca przyjaciół, ani nawet chłopaka. Dziewczyna nie jest popularna, nikt nie zaprasza jej na imprezy, czuje się osamotniona i niezrozumiana. Wszystko zmienia się, gdy zaczyna prowadzić bloga – “Madde’s Life”, który szybko zyskuje popularność. Świat wirtualny pozwala na “drobną” korektę rzeczywistości. Więc Noora udaje kogoś, kim nie jest, podróżuje po świecie, ma przystojnego chłopaka, a na śniadanie pije szampana. W prawdziwym życiu jednak nic się nie zmienia, dziewczyna jak była, tak jest niezauważana, ignorowana. Jej koleżanki ze szkoły zachwycone są za to Madde – bogatą snobką, którą stworzyła. Noora wyznacza nowe trendy w modzie, pokazuje jak korzystać z życia. Po pewnym czasie ten wykreowany wizerunek Madde zaczyna przeszkadzać Noorze. Ma dość blogowania, ale otrzymuje przesyłkę: srebrny wisiorek z aniołkiem, taki sam jaki nosiła zabita Laura Andersson i zaginiona przed laty siostra Mii, Venla. Dodatkowo, od kiedy ciało Laury zostaje odnalezione, a śledztwo umorzone, dziewczyna twierdzi, że była świadkiem zepchnięcia koleżanki ze skały i zaczyna się bać o swoje życie. Komisarz Korhonen i szkolna pedagog Miia również nie wierzą w nieszczęśliwy wypadek, postanawiają więc na własną rękę kontynuować śledztwo. Za sprawą Mii Pohjavirty i tytułowej Noory nadal obracamy się w temacie uzależnień od Internetu i mediów społecznościowych. Temat aktualny i na czasie. Zwłaszcza, że coraz więcej młodych ludzi ma z tym problem. Facebook, Instagram czy Twitter dla wielu powoli wypiera rzeczywistość, a godziny, nawet całe dnie przed komputerem, są czymś zupełnie normalnym. Nie uświadczymy już dzieciaków siedzących pod trzepakiem i grających w klasy. No dobra, uświadczymy, tylko teraz nie bawią się, nie rozmawiają, siedzą obok siebie w ciszy, każde zapatrzone w swój smartfon i sprawdzają ile lajków zdobył ostatnio opublikowany post. Chociaż jak pokazuje przykład Mii, nawet trochę starsi użytkownicy sieci potrafią wpaść w zgubny nałóg. A stąd już tylko krok do utraty kontaktu z prawdziwym światem i ludźmi.

47


Noora, podobnie jak Laura, zachwyca niezwykłą aurą tajemniczości. Podczas lektury nieustannie towarzyszy nam napięcie i niepewność. Wszyscy mieszkańcy Palokaski wydają się coś ukrywać, knuć razem spisek, którego zasłona w środkowej części trylogii po raz kolejny zostaje odsłonięta. Ale tylko na moment i odrobinę. Wystarczająco, byśmy mogli dostrzec kolejne rysy na miejscowej społeczności, kolejne zagadki i czające się coraz bliżej zagrożenie, ale nie na tyle, by poznać jej rozwiązanie. Jaki jest mroczny sekret Palokaski? Odpowiedź zapewne poznamy w tomie trzecim, ale już teraz możemy czytając Noorę bardziej zagłębić się w niepowtarzalną i przerażającą atmosferę fińskiego nadmorskiego miasteczka. Mogłabym jeszcze pewnie wiele pisać o tej książce. Ale po co? Najlepiej sami sięgnijcie po powieść. Polecam, to nie będzie stracony czas. Tytuł: Noora Autorzy: J. K. Johansson Seria: Miasteczko Palokaski (Tom II) Przekład: Maria Hanhinen Wydawca: Wydawnictwo Literackie Data premiery: 25.06.2015 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Ilość stron: 276 ISBN: 978-83-08-05590-08

48


O TRUDACH KONTYNUACJI Olga „Issay” Sienkiewicz Nie jest łatwo napisać drugą część powieści, szczególnie jeśli rzeczona odniosła sukces – to stwierdzenie z całą pewnością nie odkrywa Ameryki na nowo, ba, ociera się nawet o truizm. Czytelnicy chyba wszystkich gatunków prędzej czy później przekonują się jednak o prawdziwości tej zasady. Szczególnie wyczuwalne jest to w kryminale, którego (a przynajmniej takie wrażenie można odnieść patrząc na tytuły obecne na rynku wydawniczym) cechą gatunkową stała się, nomen omen, seryjność. Kilka miesięcy temu czytałam Mordercę, którego nie było Vichiego, pierwszy tom o śledztwach komisarza Bordelliego i byłam zachwycona. A kontynuacja? No cóż. Nie jest łatwo ją napisać na tym samym poziomie. Wiosna, 1964 rok. Florencją wstrząsa seria brutalnych morderstw, zaś w tym samym czasie w zagadkowych okolicznościach z powierzchni ziemi znika stary znajomy komisarza Bordelliego. Sprawa jest tym bardziej tajemnicza, że kilka dni wcześniej ten sam znajomy upierał się, że w czasie nocnego spaceru natknął się na ciało mężczyzny – jednak kiedy ściągnął na miejsce zdarzenia komisarza, zwłok już nie było. Bordelli ma więc na głowie o wiele więcej niż w czasie Mordercy, którego nie było, a czytelnik ma okazję głębiej zajrzeć w życie towarzyskie policjanta. No właśnie. I tu zaczyna się problem. W czasie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autora bardziej interesuje główny bohater, a zagadki kryminalne to bardziej tło, ot, element fabuły służący do lepszego zaprezentowania postaci. Niestety, to właśnie poszukiwania mordercy były najmocniejszym punktem pierwszego tomu i mniejsze akcentowanie ich w kontynuacji jest jej dużą słabością. Owszem, sama zagadka jest interesująca i logicznie poprowadzona, jednak jej elementy wyglądają na niedopracowane – zabrakło pasji snucia opowieści, która tak ożywiała Mordercę.... Mam wrażenie, że zmienił się również sam Bordelli. Nie oczekiwałam od bohatera nagłych przypływów emocjonalności ani wstrząsów na widok ciała, jednak biorąc pod uwagę to, jak bestialskie są opisywane zbrodnie, reakcja komisarza – czy raczej jej brak – każe unieść lekko brwi w niedowierzaniu. Nawet weteran wojenny, policjant z doświadczeniem, powinien się chociaż wzdrygnąć na widok zamordowanego dziecka, a jednak Bordelli zachowuje się jak rasowy socjopata. Nie bez znaczenia jest również odejście od obrazu sympatycznego, nieco lekkodusznego komisarza i ukazanie Bordelliego jako policjanta, który nie ma problemu z łamaniem prawa i procedur dla własnego zysku, a swoją pracę wykonuje dość beznamiętnie. Nawet jeśli śledztwo prowadzi z poświęceniem, autor przedstawia to tak, jakby komisarz po prostu nie miał lepszych rzeczy do roboty. Szkoda, bo z postaci, którą serdecznie polubiłam, Bordelli przekształcił się w bohatera, który przestał mnie obchodzić. Mile zaskoczyły mnie ostatnie strony Śmierci w gaju oliwnym, na których znalazłam zdjęcia przedstawiające realne miejsca opisywane w powieści. To bardzo sympatyczny zabieg, umożliwić czytelnikowi skonfrontowanie wyobrażeń z rzeczywistością, a jednocześnie osadzić akcję w przestrzeni miasta.

49


Vichi nie poradził sobie z brutalnym prawem kontynuacji – choć z całą pewnością nie jest to również najbardziej nieudany drugi tom, jaki wpadł mi w ręce. Podejrzewam też, że niezależnie od wrażeń pozostawionych po sobie przez Śmierć w gaju oliwnym sięgnę po trzeci tom przygód Bordelliego, oczywiście o ile zostanie w Polsce wydany (Vichi poświęcił temu bohaterowi osiem powieści, najnowszą opublikowano w tym roku). Bo któremu autorowi nie przydarzyła się jakaś wpadka? Tytuł: Komisarz Bordelli. Śmierć w gaju oliwnym Tytuł oryginalny: Una brutta faccenda Autor: Marco Vichi Tłumacz: Jan Jackowski Wydawnictwo: Albatros Liczba stron: 320 Data wydania: 24 czerwca 2015 ISBN: 978-83-7885-364-0

50


ŚWIĘTOŚĆ W TWARZY Magdalena Golec Oblicze Boga stanowi opublikowaną wersję Wykładów Gifforda, które autor wygłosił wiosną 2010 roku na Uniwersytecie St Andrews w Szkocji. Wykłady te zostały ustanowione przez lorda Adama Gifforda. Ich celem było „promowanie i rozpowszechnianie teologii naturalnej (...), innymi słowy – wiedzy o Bogu”. Współcześnie teologia naturalna skupia się na związkach między religią, nauką, moralnością i sztuką, które pozwoliłyby określić miejsce człowieka we wszechświecie. Scruton zastanawia się, co tracimy porzucając wiarę. Stara się pokazać, że obecny kryzys obserwowany w społeczeństwie, związany jest z dwoma zjawiskami: intelektualnym (niewiara w Boga) oraz moralnym (odwrócenie się od Boga). Uważa on, że Bóg obecny jest w życiu każdego człowieka (nawet jeśli sobie tego nie uświadamia). Twierdzi, że odrzucenie Boga tworzy pustkę oraz stanowi formę ucieczki od odpowiedzialności. Autor skupia się na kulturze chrześcijańskiej, ale w swojej argumentacji sięga również do filozofii (przede wszystkim Kanta), innych tradycji religijnych oraz wielu interesujących przykładów z literatury i sztuki (żałuję jedynie, że ilustracje są czarno-białe, wszakże kolor, jego głębia, niejednokrotnie wywierają istotny wpływ na odbiór obrazu i treści w nim zawartych). W swoich poszukiwaniach Boga Scruton skupia się przede wszystkim na człowieku i trudno się z nim nie zgodzić. W końcu nierzadko się zdarza, że to właśnie kontakty z drugą osobą pozwalają nam lepiej poznać samych siebie, skłaniają do zastanowienia się nad swoim postępowaniem, a nieraz i wymuszają określone decyzje. Z pewnością każdy miał takie momenty, w których starał się być kimś lepszym, działać jak najwłaściwiej dlatego, żeby zrobić przyjemność bliskiej osobie, pokazać, że nam na niej zależy, że jest dla nas ważna. Można powiedzieć, że druga osoba potrafi wpływać nie tylko na nasze zachowanie, ale i na emocje – potrafi nas rozbawić, pocieszyć, ale i zranić słowem (choć niewątpliwie poziom tego wpływu zależy też od indywidualnej wrażliwości danego człowieka). Oczywiście nie można zapomnieć, że w naszych wzajemnych relacjach zwracamy uwagę również na wygląd. Gdy pierwszy raz widzicie osobę, której jeszcze nie zdążyliście poznać, to na co najpierw zwracacie uwagę? Na piersi? Nogi? A może oczy? Według Scrutona najważniejsza w kontaktach międzyludzkich jest twarz – to ona jest zwierciadłem naszej duszy i samopoczucia. Mam podobne odczucia, może dlatego rozdział poświęcony zagadnieniu twarzy był dla mnie jednym z najciekawszych w książce. Oblicze Boga bardzo wyraźnie ukazuje stanowisko autora, jak i jego emocje. Nie trudno dostrzec zachwyt nad ludźmi – naszym rozumem, uczuciami, umiejętnością dostrzegania piękna, ciekawością czy skłonnością do stawiania pytań egzystencjalnych. Z drugiej strony, czuć pewien żal i smutek z powodu zagubienia współczesnego człowieka, jego przedmiotowym podejściem do siebie nawzajem i do środowiska, w którym żyje. Mam wrażenie, że Scruton chciał pokazać, że potrafimy być lepsi, nasze życie może być pełniejsze, a otoczenie piękniejsze. Według niego pomóc nam może religia i wiara w dobro człowieka. Osobiście może nie skupiałabym się na jakiejś konkretnej religii, a raczej na poszukiwaniu świętości w sobie, innych czy naturze, a przynajmniej na podjęciu takiej próby.

51


Jak wspomniałam wcześniej, w swojej argumentacji autor odwołuje się do religii chrześcijańskiej. Czy zatem jest to książka jedynie dla osób tej wiary? Nie, ponieważ wiele uwag Scrutona ma charakter o wiele bardziej uniwersalny. Nie sposób zaprzeczyć, że świat byłby lepszy, gdyby ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem, traktowali siebie nawzajem jako osoby, a nie tylko jako rzeczy, które mogą przynieść jakąś korzyść. Albo jeśli człowiek potrafiłby zatrzymać się na chwilę, wsłuchać w siebie czy zachwycić pięknem otaczającej przyrody czy ciekawej architektury. Myślę, że warto sięgnąć po tę książkę i każdy – zarówno wierzący, agnostyk, jak i ateista – może znaleźć w niej coś dla siebie, coś, co go zastanowi, zaskoczy, a może zwróci uwagę na jakiś aspekt własnego życia. Tytuł: Oblicze Boga. Wykłady imienia Gifforda 2010 Tytuł oryginału: The Face of God. The Gifford Lectures 2010 Autor: Roger Scruton Tłumaczenie: Justyna Grzegorczyk Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo Data premiery: lipiec 2015 Ilość stron: 240 ISBN: 978-83-7506-490-7

52


ROZDZIELENIE – ALE CZEGO? Mirosław Gołuński Nie będę ukrywał, jestem miłośnikiem historii alternatywnych i mogę śmiało powiedzieć, że sporo już powieści należących do tej grupy przeczytałem. A jednak Christopher Priest zaskoczył mnie, a jego Rozłąka to powieść wybitna, nawet jeśli malkontenci powiedzą, że właściwie nie ma w niej nic nowego – albo nie powiedzą, bo ten typ czytelników po tak poważną literaturę rzadko sięga. Z lekturą recenzowanej tu powieści wiąże się kilka zasadniczych problemów. Pierwszym jest fabuła. Pozornie można by ją streścić w maksymalnie dwóch akapitach. Tyle tylko, że takie streszczenie nie odda sensu ani pytań, które z niej się wyłaniają. Można by również poświęcić na jej streszczenie kilkadziesiąt stron, zabijając rzecz jasna, przyjemność lektury i docieranie do istoty rzeczy, bo tym razem naprawdę właśnie o nią chodzi. Drugim, bezpośrednio związanym z pierwszym jest czas, a właściwie czasy. Kluczowe wydarzenia rozgrywają się 10 maja 1941, brytyjskie bombowce lecą zrzucić swój ładunek na Hamburg. Za sterami jednego z wellingtonów zasiada porucznik J. L. Sawyer, niespełna trzydziestoletni, ale już bardzo doświadczony pilot. W pewnej chwili, jeszcze nad Morzem Północnym wraz z załogą są świadkami pościgu czterech niemieckich myśliwców za piątą, również oznaczoną czarnym krzyżem maszyną. Pościg prawdopodobnie kończy się sukcesem. Kilka minut później mają déjà vu – ale tym razem uciekający samolot wpada w chmury i znika ścigającym messerschmittom z oczu. Co się wtedy wydarzyło? Odpowiedzi na to pytanie, choć mocno nieświadomie, szuka historyk Stuart Gratton. Czytelnik szybko się jednak orientuje, że Gratton nie żyje w naszym czasie, choć kończy się u niego XX wiek (nie było mi łatwo przyjąć od razu rzeczywistość, w której Niemcy nie przegrały II Wojny Światowej, a Żydzi zostali przeniesieni na… Madagaskar). Badacza zainteresowała postać J. L. Sawyera, choć szybko okazuje się, że J. L. Sawyerów jest dwóch – braci bliźniaków, brązowych medalistów w wioślarstwie na olimpiadzie w Berlinie w 1936. I to wszystko, co ich łączy. Jeden jest pacyfistą pracującym dla Czerwonego Krzyża, drugi – pilotem RAF; jeden ożenił się z niemiecką Żydówką – Birgit, wywiezioną przez braci z nazistowskich Niemiec po olimpiadzie, drugi – jest kawalerem; w jednej z wersji historii pacyfista zginął w czasie bombardowania, a pilot przeżył zestrzelenie swojej maszyny, w drugiej jest dokładnie odwrotnie. Kolejny problem to faktura powieści. Poza stosunkowo krótkim wstępem, czytelnik otrzymuje fragmenty książek, skrawki dokumentów, zapiski lub wspomnienie braci Sawyerów. Polski czytelnik może sobie przypomnieć wielkiego mistrza tego typu prozy, Teodora Parnickiego – pierwszego w Polsce, a zapewne jednego z pierwszych na świecie twórców takiej świadomie uprawianej fantastyki historycznej – u niego również mamy do czynienia przede wszystkim z dokumentami i dialogami. Oczywiście, Priest pisze znacznie przystępniej, ale skojarzenia nasuwać się mogą. Również dlatego, że w tej powieści nie ma prostych odpowiedzi, nie jest tak, jak w Człowieku

53


z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka, gdzie mamy jednoznacznie inną wersję historię, ale też nie jest tak, jak w Osamie Ladvie Tidhar (też wydanej w niezawodnej Uczcie Wyobraźni w której ocierają się o siebie dwa równoległe światy. W Rozłące sprawa jest o wiele bardziej złożona, gdyż mamy dwa równoległe światy, które się nie stykają, a przynajmniej historyk nic o tym nie wie. W ten sposób drobne wydarzenia w czasie lotu (przy czym w jednej z wersji jedyną osobą, która przeżyła z załogi bombowca jest nawigator, który nie widział ścigających się niemieckich myśliwców) pozostaje jedynym czytelnym śladem rozdzielenia. No właśnie. Ostatnim problemem, który tutaj wymienię, jest sprawa tłumaczenia tytułu. Zwykle jestem pod dużym wrażeniem pracy wkładanej przez translatorów w trud przyswajania polszczyźnie literatury fantastycznej, ze szczególnym uwzględnieniem Uczty Wyobraźni. Tym razem jednak odczuwam dyskomfort związany z przekładem tytułu. Angielskie The Separation oddano jako Rozłąka. Nie jest to oczywiście tłumaczenie niepoprawne językowo, jednakże angielskie słowo „separation” ma co najmniej kilka znaczeń. „Rozłąka” w języku polskim odsyła do sfery intymnej, słowa tego używamy dla opisu relacji między dwojgiem ludzi, którzy z jakiego powodu, na ogół niezawinionego przez siebie, zostali rozdzieleni. W słowo to wpisana jest tęsknota, smutek, żal. Takie emocje pojawią się w powieści Priesta, lecz nie sądzą, by były one tym znaczeniem, które autor tytułem chciał wydobyć. Wydaje się, że „rozdzielenie”, „oddzielenie” – będące również pełnoprawnymi znaczeniami dla „separation” byłyby odpowiedniejsze – a nawet dosłowny odpowiednik „separacja” – co prawda u nas odnoszący się przede wszystkim do sfery prawnej – byłyby bliższe faktycznej treści utworu. Przyznaję, że gdy myślę o powieści Priesta, przywołuję przede wszystkim oryginalny tytuł z całą jego wieloznacznością w języku angielskim. W tytule zapytałem, co zostaje rozdzielone – i w zakończeniu również nie udzielę na to pytanie odpowiedzi. Siłą bowiem tej powieści jest właśnie jej niejednoznaczność, pozostawienie miejsc niedookreślonych – by użyć kategorii polskiego filozofa, Romana Ingardena – które każdy czytelnik wypełnić musi sam. To jedna z tych powieści, które uczą czytać, myśleć, gdyż „dają do myślenia”. Tytuł: Rozłąka Tytuł oryginału: The Separation Autor: Christopher Priest Tłumaczenie: Robert Waliś Wydawca: MAG Data premiery: 26 czerwca 2015 Ilość stron: 416 ISBN: 978-83-7480-542-1

54


POWTÓRKA Z LEGENDY Mirosław Gołuński Legenda o golemie sięga XVI wieku. Wtedy to miał w Pradze żyć mądry rabin, który miał jakoby ulepić z gliny istotę, której przy pomocy tabliczki zawierającej magiczne słowo nadał życie (jako ciekawostkę warto przypomnieć, że w języku hebrajskim słowa „życie” i „śmierć” różnią się tylko jedną literą). Niestety, praski kabalista zapomniał o swoim dziele i golem bez przerwy wykonywał ostatnie dane mu zadania, a ponieważ było nim noszenie wody z rzeki, o mało nie zalał całej żydowskiej dzielnicy w Pradze. Przerażony rabin usunął jedną literę z magicznej tabliczki i stworzonego przez niego istota z powrotem zamieniła się w kupkę gliny, z której powstała. Istotą przywołanej tu legendy jest rzecz jasna odwieczne marzenie człowieka o stworzeniu istoty podobnej do niego, ale od niego zależnej (pierwszy raz z tego typu legendą spotkałem się już w literaturze starożytnej), która miałaby go zastąpić w wykonywaniu ciężkich i powtarzalnych czynności. Do przytoczonej powyżej opowieści powracano wielokrotnie w literaturze – w pewnym sensie jej quasi-naukowym powtórzeniem jest choćby Frankenstein Mary Pierce Shelley – wyróżniając w reinterpretacjach różne aspekty praskiej legendy. Jedną z najbardziej niezwykłych, ale i najciekawszych opowieści o sztucznej istocie napisał bohater mojej dzisiejszej recenzji, Gustaw Meyrink. Jego Golem to opowieść dziwna, powikłana, rozgrywająca się na pograniczy snu i wizji, której czytelnik doświadcza przeróżnych uczuć, od zdziwienia do ekscytacji, ale i od zainteresowania do znużenia. By zrozumieć jej fenomen trzeba zauważyć, że po pierwsze, powstała w 1915 roku i wszystkie zalety i wady swej epoki, czyli ekspresjonizmu, w powieści tej znajdziemy. Swoje dokłada także autor, postać barwna, kabalista, a nawet satanista, jedna z najbarwniejszych postaci przed pierwszowojennej Pragi. Golem powszechnie uważany jest za jego najlepsze, a na pewno najbardziej popularne dzieło. Bohaterem i narratorem powieści jest Athanasius Pernath – szlifierz kamieni, mężczyzna zapewne w średnim wieku, żyjący zdecydowanie skromniej niż wskazywałaby jego profesja i talent, z jakim go wykonuje, gdyż mieszka w najuboższej części praskiej dzielnicy żydowskiej. Szybko okazuje się, że niezwykła terapia (hipnoza) pozbawiła go wiedzy o przeszłości, która jednak w toku powieści na różne sposoby będzie do niego powracać, choć właściwie każde wydarzenie opowiadane przez bohatera trzeba traktować bardzo podejrzliwie. Otaczają go przyjaciele, przedstawiciele artystycznej bohemy, starający się chronić go przed wiedzą o sobie. Podobnie czyni niezwykły sąsiad Hillel, lekarz dusz, posiadający przepiękną córkę, Miriam, która stanie się heroiną romantycznych westchnień Athanasiusa, Z okien mieszkania może obserwować wejście do sklepu wyjątkowej kreatury, Wassertrum, któremu osobistą zemstę zaprzysiągł inny znajomy Pernatha, umierający na suchoty, były student medycyny Charousek. Akcja powieści zaczyna się, gdy do mieszkania bohatera przybywa dziwny człowiek, który przynosi do naprawy księgę Ibbur, napisaną po hebrajsku księgę kabalistyczną, zaś niemal w tym samym czasie wbiega do niego zaglądająca do kawalerki obok mężatka, Angelina. Te dwa wydarzenia uruchomiają

55


serię wydarzeń, które odmienią życie bohatera, a opowieść o golemie będzie miała z tym ścisły związek, gdyż do Pernatha dochodzą plotki, że golem znów pojawił się w mieście, a dom, w którym rabin pozostawił szczątki glinianej istoty wciąż stoi, ale nie można do niego wejść, gdyż ma tylko okratowane okno. Gdy wszystko będzie zmierzało do szczęśliwego końca czeka czytelnika jeszcze jeden absolutnie nieoczekiwany zwrot akcji. Coś dla siebie znajdą tu również miłośnicy Pragi, których wielu w Polsce mieszka, gdyż z jednej strony, Pernath porusza się po żydowskiej dzielnicy, zaglądając choćby na słynną Złotą Uliczkę, z drugiej zaś, znajomość topografii miasta ułatwi śledzenie fabuły i prestidigitatorskie sztuczki autora. Zemsta i bezinteresowność, zabójstwo i fałszywe oskarżenia, szalona miłość i brudna erotyka, złowrogie karty tarota i romantyczne pamiątki – to wszystko czytelnik znajdzie w powieści Gustawa Meyrinka. Doświadczony czytelnik rozpoznał zapewne związki z powieściami Dumasa, zwłaszcza słynnymi Tajemnicami Paryża Eugeniusza Sue, ale jednocześnie jest to utwór inny, jak napisałem wcześniej, osadzony w ekspresjonistycznej scenerii. Z czystym sumieniem polecam go również miłośnikom fantastyki, których interesują źródła współczesnej grozy. Nie wiem, czy Lovecraft znał Meyrinka, a powinien. Nie mam jednak wątpliwości, że zna go Stephen King i sporo mógł się od niego nauczyć. Tytuł: Golem Tytuł oryginału: Der Golem Autor: Gustaw Meyrink Przekład: Jerzy Łoziński Wydawnictwo: Wydawnictwo ZYSK i S-ka Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 275 ISBN: 978-83-7785-562-1

56


ODKRYCIE Aleksander Kusz Ja to tak lubię na opak. Czasami świadomie, czasami nieświadomie. Tym razem zdarzyło mi się nieświadomie. Bardzo się cieszę, że się zdarzyło, bo w przeciwnym razie nie przeczytałbym świetnej książki dobrego autora. Jeżeli sprawdziliście, o jakiej książce piszę, to po tym krótkim wstępie możecie przestać czytać omówienie i zabrać się za szukanie książki, a następnie jej czytanie. To naprawdę świetna powieść, dawno nic tak dobrego nie przeczytałem. A wszystko to za sprawą Łukasza Orbitowskiego. Bo gdyby nie Jego książka wydana przez wydawnictwo Od deski do deski, nie wiedziałbym o istnieniu tegoż, a co za tym idzie, nie wiedziałbym o pierwszej książce wydanej przez to wydawnictwo (książka Łukasza była druga). Na dodatek, aż wstyd się przyznać, choć o autorze tej książki słyszałem, nie przeczytałem do tej pory żadnej pozycji z Jego dorobku. Już śpieszę nadgonić moje zaniedbanie i mam nadzieję, że mi je wybaczycie. Tym bardziej śpieszę, że jedna z Jego książek jest zatytułowana – Bornholm, Bornholm, co przypomniało mi o tej pięknej wyspie i od razu zachciało mi się na nią wrócić. Kto tam jeszcze nie był, serdecznie polecam, niesamowite miejsce! Wydawnictwo i serię na F/Aktach omówiłem Wam dosyć szczegółowo przy okazji książki Łukasza Orbitowskiego, nie będę się więc powtarzał. To bardzo dobry pomysł i, jak do tej pory, dwie świetne książki.(trochę boję się kolejnej pozycji autorstwa Janusza L. Wiśniewskiego o zabójstwie Andrzeja Zauchy, ale na pewno spróbuję przeczytać). Kilku innych dobrych autorów zostało również zaproszonych do współpracy, nic tylko stanąć i przyklasnąć. Lubię takie projekty, choć są trochę wbrew rynkowi i głównym nurtom, ale czuję wtedy, jakby w tych książkach autor i wydawnictwo zostawiali trochę więcej serca. Hubert Klimko-Dobrzaniecki, autor w miarę znany, oczywiście w pewnym kręgu czytelników. Był nominowany do wielu nagród, do paru innych nie nominowany, ale jeśli chodzi o te najważniejsze, przedpokoje chyba zaliczył. To zresztą nieważne, dla mnie nieważne, bo nagrody przecież niewiele znaczą, chociaż muszę przyznać, że gdyby nie Nike, to nie odkryłbym książek Joanny Bator, a to jedno z moich największych odkryć w ostatnich latach (oprócz Alice Munro oczywiście! – tutaj przed Noblem!). Więc tak, ok, dobrze, że są nagrody, dobrze, bo można sobie sprawdzić nominowanych i nagrodzonych, ale absolutnie nie można sugerować się w ciemno nagrodami przy wyborze książek, bo na kilku nagrodzonych książkach mocno się zawiodłem. Myślę, że gdybym zajrzał do książek Klimko-Dobrzanieckiego wydanych po roku 2007 roku, kiedy to był nominowany do nagrody Nike, nie zawiódłbym się. Bo w książce, którą właśnie omawiam, podoba mi się narracja i fraza, ale przede wszystkim przemyślenia. To jest to, co mnie bardzo mocno wciągnęło w powieść. Autor jest w podobnym wieku jak ja, prawdopodobnie wkłada w usta głównego bohatera jakieś swoje przemyślenia na temat dzieciństwa, dojrzewania oraz przełomu socjalizmu i kapitalizmu. Oczywiście nie mam tu na myśli skrajnych przemyśleń

57


głównego bohatera, o takie nie podejrzewam Autora. Chodzi mi o ogólne przemyśleniach, ponadczasowe, ludzkie. Tutaj jestem ich bardzo blisko. Czytając książkę aż się zastanawiałem, czy to coś znaczy, że myślę podobnie jak główny bohater, hmm… nie, wolę nie rozwijać tego wątku. Preparator, bo taki tytuł nosi ta książka, to zbeletryzowana opowieść o podwójnej zbrodni popełnionej w Łodzi w 2011 roku. Właściwie to nie opowieść, a dialog, a właściwie nie dialog, a monolog przerywany co jakiś czas wypowiedzią słuchającej osoby. Jeszcze inaczej – jest to spowiedź głównego bohatera, w której opowiada on historię swojego życia, opisuje swoją rodzinę, warunki, w jakich mieszkał, czasy, w których żył, oraz swoich znajomych. To opowieść o życiu głównego bohatera, które doprowadziło go do popełnienia tych strasznych zbrodni. Na początku było mi bardzo ciężko wejść w książkę i w opowieść. Miałem odczucie, że monolog, który zastosował Autor, jest przytłaczający. Jednak po pewnym czasie książka mocno mnie wciągnęła. Nie potrafiłem się od niej oderwać, jakby wciągnęła mnie w siebie. Oswoiłem też ten swoisty sposób narracji. I tak było już do końca powieści, kiedy było mi żal, że to już koniec. Główny bohater został wychowany w typowej polskiej rodzinie – mieszkanie w bloku plus tak zwany „zimny chów”, tak popularny w tamtych czasach. Hołubiona jest tylko wspaniała córeczka, a syn jest prawie w ogóle niezauważany, a jeśli już, to żeby go skrytykować, a nie pochwalić, czy przytulić, a gdzie tam!, o przytuleniu nawet nie może być mowy. Ojciec jest odsunięty od rodziny i wychowania, przecież z góry wiadomo, że się do tego nie nadaje. Na dodatek praca wykonywana przez niego jakoś nie nastraja pozytywnie do tego, aby zajmował się dziećmi, jest bowiem preparatorem, „zimnym doktorem”. Sami przyznacie, że dziwny to zawód (nie to co rodzinnie usposobiony księgowy). Ojciec próbuje ratować jakoś sytuację syna, czasami pomaga, próbuje wyciągać go z kłopotów, wbrew zaleceniom matki zabiera go na ryby (przynajmniej próbuje), ale to nic nie daje, główny bohater tylko pogrąża się, coraz bardziej zatapia się w niebycie, niezrozumieniu, coraz bardziej jest na bakier ze społeczeństwem i z systemem. W końcu przemyka przez życie, jakby obok innych, bo z nimi jakoś nie umie. Wykonuje wiele zawodów, by ostatecznie przejąć schedę po ojcu, który odchodzi na emeryturę, i zostaje preparatorem. Tak sobie żyjąc/nie żyjąc zostaje doprowadzony do sytuacji, z której już nie ma powrotu, i która doprowadzi go do właśnie odbytej spowiedzi. Podobnie jak w Innej duszy Łukasza Orbitowskiego, i tu w głównym bohaterze budzi się jakaś siła, która powoduje człowiekiem, ciągnie go, mimowolnie, jakby wbrew niemu samemu. Porównywałem tę powieść do Innej duszy, bo przecież to ta sama seria i podobne tematy. Doszedłem do wniosku, że te dwie powieści są trochę do siebie podobne. Oczywiście, nie w narracji, bo ta jest całkiem inna. U Orbitowskiego mamy opis zdarzeń i sytuacji opowiedziany bez emocji przez głównego, fikcyjnego bohatera. U Klimko-Dobrzanieckiego jest monolog, pełen emocji zagubionego człowieka. W obu powieściach mamy do czynienia z jakąś wewnętrzną/zewnętrzną obcą siłą, która steruje bohaterami, mamy także bardzo dobry opis czasów, w których przyszło im żyć. W żadnej z powieści nie znajdziemy usprawiedliwienia popełnionych zbrodni, jednak sugestywny opis życia przyszłych zabójców sprawia, że czasami można odnieść wrażenie, że ich rozumiemy, momentami wydają się bardziej ludzcy, niż ich otoczenie. Dobra powieść. Bardzo dobra powieść. Jedna z lepszych przeczytanych przeze mnie w tym roku, może nawet najlepsza. To nie jest łatwa powieść w odbiorze, ale naprawdę warto po nią sięgnąć. Bardzo polecam!

58


Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki Tytuł: Preparator Wydawnictwo: Od deski do deski Data wydania: marzec 2015 r. Liczba stron: 232 ISBN: 978-83-65157-99-7

59


KOMIKSOWO, OBRAZOWO, WIZUALNIE Aleksander Kusz Gdy jakiś czas temu Maciek namawiał mnie na wprowadzenie komiksów na Szortal, nie wiedziałem, jak to się skończy, a właściwie nie wiedziałem, że ta idea rozwinie się tak dobrze. Współpracujemy z większością wydawnictw oferujących komiksy, do Maćka najpierw dołączyłem ja ze swoimi wynurzeniami, a teraz jeszcze Marek. Jest dobrze. Piszę to dlatego, że wymyślając co napiszę w niniejszym omówieniu, miałem przemyślenia ogólno komiksowe. Mój młodszy syn znalazł w szafie Asterixy, o których prawie zapomniałem. Nie pamiętałem w ogóle, że kiedyś je kupiłem. Usiadłem sobie nad nimi i przeglądałem. I wtedy zacząłem wymyślać, jakie komiksy teraz tak naprawdę lubię. Bo kiedyś to wiadomo: Kajko i Kokosz, Tytusy, Jonka, Jonek i Kleks (zawsze byłem pewien, że autor to facet, jakoś nie dopuszczałem myśli, że może to być kobieta, myślałem, że ma na imię Paweł, ale ktoś kreseczki zapomniał), komiksy Tadeusza Baranowskiego, trochę fantastycznych i koniec. A teraz? Może to dziwne, ale nigdy nie kręciły mnie komiksy o superbohaterach. Dobrze więc, że tę działkę, główną przecież teraz na rynku, przejęli z chęcią Maciek i Marek. Mój najlepszy komiks to Sandman. Przede wszystkim dlatego, że napisał go Gaiman, bo Gaiman wiadomo, moim Guru jest (dziewiątą część Sandmana niedługo Wam omówię, bo właśnie ją czytam), ale zaraz potem są komiksy niszowe, alternatywne, które obecnie są wydawane przede wszystkim przez Wydawnictwo Komiksowe (Prószyński i S-ka) pod światłym przewodnictwem Wojciecha Szota. Przeczytałem kilka ich pozycji i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, co można zrobić z komiksu (w książkach byłoby trudniej, ale w komiksach to przecież laik jestem). Przecież to niesamowite! Wiem, że dla Was to żadna nowość, ale dla mnie i owszem! Okazało się, że komiks nie musi opisywać przygód od pierwszej do ostatniej klatki, przy okazji nie musi mieć żadnego superbohatera w majtkach na spodniach, czy całego zielonego, nie musi nawet pokazywać przygód postaci z kreskówek. Może po prostu opisywać życie, codzienne, mozolne, czy wymyślone, jak to miało miejsce w Brodzie…. I za to lubię te komiksy, za to, że są takie „normalne”. Wiadomo, że wyrosłem z książek przede wszystkim, więc lubię jednak, kiedy jest jakaś treść, fabuła. A wiadomo, że to nie zawsze jest najważniejsze w komiksach (dla mnie zawsze najważniejsze, ale potrafię zrozumieć innych, którzy uważają, że warstwa wizualna jest ważniejsza). I tak oto, idąc sobie tropem wolnych myśli ganiających wiatr w mojej głowie, doszedłem już do tytułu omawianego komiksu, a jest nim Wielki Escapo Paula Pope’a. Omawiam Wam wydanie deluxe, najnowsze, z kolorem, z drugą częścią i dodatkami rodem z najlepszych, reżyserskich wersji DVD. Komiks bowiem składa się z trzech części. W pierwszej mamy oryginalny komiks z 1999 roku (ale kolorowy), w drugiej mamy następną opowieść o Wielkim Escapo, a w trzeciej, zajmującej prawie dokładnie 1/3 zbioru (jakiś księgowy to układał czy co?!) mamy zestaw dodatków. Wszystko to wydane w bardzo ładnej szacie graficznej, szyte kredowe karty, oczywiście w twardej oprawie.

60


Tak więc wizualnie, na pierwszy rzut oka jest idealnie, a jak dalej? Kreska jest ciężka, tak samo kolor, zazwyczaj ciemny, przytłaczający. Nie znam innych komiksów autora, ale po krótkim rekonesansie stwierdziłem, że to raczej jego tradycyjna forma (zdziwiłem się nawet w materiałach dodatkowych, bo znalazło się tam o wiele więcej kolorów niż w części „podstawowej”. Fabularnie nie rzuca na nogi, ale przecież nie ma, bo Pope to przede wszystkim obraz, a nie treść. I jeszcze jedno – emocje, tego jest bardzo dużo. Dostajemy bowiem opowieść o człowieku, który nie boi się śmierci, potrafi uciec z każdej pułapki, jest przez wszystkich podziwiany, ale…, no właśnie ale, jest zakochany, oczywiście bez wzajemności, w pięknej linoskoczce Aerobelli. I właśnie w tych emocjach, poetyckości przedstawienia sytuacji jest siła. Doskonale wspierają ją kadry, ciemne, niewiele ujawniające. Czytając mamy odczucie, że jesteśmy tuż obok, że słyszymy konferansjera zapowiadającego donośnym głosem Wielkiego Escapo, że razem z innymi widzami denerwujemy się i czekamy, czy uda mu się uciec z następnej pułapki. Razem z nim stoimy za drzewem bojąc się podejść do Aerobelli, bo przecież jest taka piękna, a jak już uda mu się wypowiedzieć słowa miłości, to czekamy z zaciśniętymi kciukami, czy linoskoczka odwzajemni jego uczucia. W drugiej części Wielki Escapo spotyka w bardzo trudnej pułapce śmierć, a właściwie Śmierć, co jest dla niego niesamowitym przeżyciem, bowiem wcześniej wydawało mu się, że śmierć właściwie nie istnieje, a jeśli już, to na pewno omija go szerokim łukiem. Po rozmowie z nią już nic dla niego nie będzie takie samo, będzie patrzył na życie i przez to także na śmierć z całkiem innej perspektywy. Trzecia część to dodatki. Mamy tu impresje innych autorów na temat Wielkiego Escapo, dodatkowo mamy rysunki Pope’a związane z tym komiksem. Trzecia część mnie nie powaliła, ot, dodatki, przejrzałem i zapomniałem. Może dlatego, że nie znałem wcześniej tego komiksu i jakoś dodatki do wersji podstawowej mnie nie interesowały. Bardzo spodobała mi się poetyckość, wieloznaczność i metaforyczność komiksu. Autorowi udało się stworzyć obraz, który zapamiętuje się na dłużej i to na kanwie bardzo okrojonej fabuły. Naprawdę niewielu twórców potrafi coś takiego stworzyć. Nie jest to dla mnie najlepszy komiks wydany ostatnio przez Wydawnictwo Komiksowe, ale na pewno jest to komiks, który zapamiętam na dłużej. Autor: Paul Pope Tytuł: Wielki Escapo Tłumaczenie: Daniel Gizicki Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe Data wydania: marzec 2015 Liczba stron: 236 ISBN: 978-83-64638-22-0

61


MROCZNA WIEŻA. TOM II. Rafał Sala Tak to już jest, że niektóre opowieści są długie. Bardzo długie. Problem z bardzo długimi historiami jest taki, że z reguły pierwszy tom powinien być powalający albo przynajmniej przyciągający na tyle, żeby czytelnik miał ochotę sięgnąć po kolejny. Stephen King jest pisarzem, który byłby zdolny na stu stronach rozpisać się o byle pierdołce, o spadającym z drzewa liściu czy kropli wody spadającej z chmury na Matkę Ziemię. King potrafi krążyć wokół tematu, podgryzać go delikatnie przez długie godziny, by w końcu pozwolić czytelnikowi na zagłębienie kłów w jakże pysznym mięsku głównego wątku. Nic więc dziwnego, że opowieść o Rolandzie rozpisał w ośmiu tomach, a pewnie i tego było mu mało. Drugi tom Mrocznej Wieży jest kontynuacją historii rozpoczętej w Rolandzie. Główny bohater nadal zmierza do swojego upragnionego celu, czyli tytułowej Wieży. Po rozmowie (rozprawie, debacie) z Człowiekiem w Czerni Roland budzi się na plaży, która już od samego początku okazuje się być miejscem przeklętym. Nie zdradzę szczegółów, bo pierwsze strony są wprost genialne i uczucia, z którymi zostawiają czytelnika, są tak mieszane, że ma się ochotę wsiąść w samolot, znaleźć Kinga i spuścić mu łomot. Serio. Już sam tytuł wskazuje nam, z czym będziemy mieć do czynienia. Roland najnormalniej w świecie zbiera ekipę, z którą wyruszy w dalszą podróż. Oczywiście persony te będą pochodziły z naszego świata, a same będą uwikłane w najróżniejsze historie. Wystarczy wspomnieć o Eddiem, który jest uzależniony od narkotyków oraz Odetcie, której ciało zamieszkują dwie osobowości. Pojawia się też Jack. Ale co, kto i dlaczego dowiecie się dopiero po przeczytaniu Powołania Trójki. Powieść czyta się znacznie lepiej niż Rolanda. Klimat, który w pierwszym tomie odgrywał znaczącą rolę, teraz ustępuje pola na rzecz akcji. Dzieje się tutaj znacznie więcej, a to, że dostajemy nowych bohaterów, sprawia, że człowiek czuje się jak u Kinga za piecem. Już wielokrotnie łapałem się na tym, że postaci stworzone przez mistrza horroru zapadają w pamięć i po prostu dają się lubić. Może wynikać to z faktu, że zawsze są niedoskonałe, wielokrotnie się mylą i błądzą, a to jednak cechy nas wszystkich. King, podobnie jak to ma miejsce w każdej porządnej sadze fantasy, zbiera drużynę. Co prawda, nie mamy tutaj pierścienia, który należy zniszczyć, ale zarówno Roland, jak i powołana Trójka dźwigają swego rodzaju brzemię, niezależnie od tego, w jakim stopniu zdają sobie z tego sprawę. Świetnym zabiegiem wykorzystanym przez Kinga jest też fakt, że nigdzie nie wyjaśnia, po co bohaterowie mieliby dotrzeć do Mrocznej Wieży. Roland, który jako ostatni rewolwerowiec nie ma nic do stracenia, gotów byłby poświęcić bardzo wiele, by tam dotrzeć, z drugiej strony chyba nawet on sam nie wie, co czeka ich po dotarciu do celu. Na razie jesteśmy w Shire, mniej lub bardziej sielskim, ale jeszcze w miarę bezpiecznym. W powietrzu czuć zapach przygody i czegoś mrocznego czającego się tuż za rogiem. Jak to u Kinga, nie będziemy się nudzić.

62


Powołanie Trójki jest bardzo dobrą kontynuacją Rolanda, i może właśnie dzięki mniejszej ilości filozofowania, jest to książka dla szerszego grona czytelników. O ile pierwszy tom trzeba było trawić jak dobre, ale ciężkostrawne grzyby, to tutaj słowo smakuje jak wiosenna i lekka sałatka w upalny dzień. Pozostaje tylko pewien niedosyt, uczucie, że to jeszcze nie zmierza i długo nie będzie zmierzać do finału. Ale może to i dobrze. Mimo wszystko drugi tom Mrocznej Wieży jest nadal jakby wstępem do właściwej historii, której przecież celem jest tytułowa budowla. Nie pozostaje mi nic innego, jak sięgnąć po kolejny tom opowieści o Rolandzie, który kiedyś tam pod Mroczną Wieżą stanie. Tytuł: Mroczna Wieża II: Powołanie trójki Autor: Stephen King Tytuł oryginału: THE DT II: THE DRAWING OF THE THREE Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki Wydawnictwo: Albatros Liczba stron: 448 Data wydania: 10 lipca 2015 ISBN: 978-83-7985-584-1

63


JĄDRO DZIWNOŚCI. NOWA ROSJA Justyna Chwiedczenia Rosjanie kojarzą mi się z ortalionowym dresem, złotymi zębami, mroźnymi zimami, wódką i Putinem. Wielu rosyjskich pisarzy uważam za wybitnych. Chociażby Bułhakow, Dostojewski, Tołstoj czy Nabokov. Ich powieści to zupełnie inny, obcy i jednocześnie magiczny świat pełen długich nazwisk, otczestw, koligacji i specyficznej etykiety. Jak się okazuje, współcześnie, Glukhovsky kontynuuje wspaniałość rosyjskiej literatury w nowoczesnej oprawie. Języka rosyjskiego uczyłam się przez 9 lat w szkole, a jedyne co potrafię to pisanie i czytanie cyrylicą kompletnie nie rozumiejąc prawie żadnych słów. W licealnym chórze śpiewaliśmy Kukushkę zespołu Zemfira i to był prawdziwy hit. Zaśpiewam go wybudzona w środku nocy z głębokiego snu. Rosja. Kraj, który obejmuje dziewięć stref czasowych i zajmuje jedną szóstą całej powierzchni lądów na Ziemi, nie jest mi zupełnie obcy, fascynuje i pociąga jak zakazana książka. Z Wydawnictwem Czarnym „poznałam się” przy okazji Miedzianki Filipa Springera. Każdy kolejny reportaż, jaki wpadł mi w ręce wsysał mnie w swoje ramiona i nie pozwalał dojść do siebie przez co najmniej kilka kolejnych dni. Kiedy usłyszałam o Jądrze dziwności to było jak uderzenie strzałą Amora. Reportaże Czarnego równały się dla mnie z fascynującą podróżą, w dodatku miałam okazję zweryfikować swoje poglądy na temat Rosji i dowiedzieć się czegoś nowego. Miałam urlop i masę czasu na przyswojenie wielu ciekawych informacji. Dziać zaczęło się od razu. Obraz pięknego i brzydkiego zarazem miasta. Moskwy, która uwodzi placem Czerwonym i odpycha szarymi blokowiskami. Peter Pomerantsev powoli, jakby w obawie, żeby nie przytłoczył nas ogrom dziwactw, wprowadza nas w kraj, w którym wyburza się zabytki, aby w ich miejsce postawić budynki „ulepszone”, straszące bogatymi fasadami. W świat ludzi, którzy są przekonani o swojej wyjątkowości, w telewizję, która jest niby wolna, a tak naprawdę podlega Kremlowi. W prezydenta, którego spece od PR-u w czasie wyborów potrafią przedstawić w tak dobrym świetle, że każdy inny kandydat wydaje się być katastrofą. Pomerantsev pokazuje nam piękne kobiety bez kompleksów i prawdziwych mafiosów, którzy powierzchownie bardziej śmieszą niż przerażają, ale wszystko, co czytaliście o nich w gazetach, jest prawdą. Są bezwzględni. Taka jest właśnie Nowa Rosja. To, co opisuje Pomerantsev sprawia wrażenie trochę nieskładnego i momentami nierealnego. Książka jest podzielona na trzy akty, a one na wiele podrozdziałów, które wydają się być ze sobą niepowiązane. Przeczytamy w nich np., o kanale rosyjskiej Telewizji TNT, który ma według autora, poprzez swój program złożony głównie z formatów, reality show i sitcomów, „bawić” Rosjan tak, by skutecznie odciągnąć uwagę wielomilionowej widowni od poważnych problemów trapiących ten kraj. Jest też tutaj mafiozo-domorosły reżyser, albo modelki, które wyskakują z wieżowców i nikt im tak naprawdę nie współczuje. Jednak co w tym dziwnego? Czy Rosja faktycznie jest tak bardzo odmienna od naszej rzeczywistości? Czy biedne dzielnice Moskwy są bardziej szare od opuszczonych budynków na Warszawskiej Pradze? Bardziej niebezpieczna niż Gdański Nowy Port?

64


Czy telewizja amerykańska nie jest, podobnie jak rosyjska, jednym wielkim kłamstwem i skupiskiem żenady? Czy rosyjska mafia jest groźniejsza od japońskiej yakuzy? Wszystko to jest bardzo subiektywne. A jednocześnie wciąga. Autor Jądra dziwności, który z pochodzenia jest Rosjaninem, pokazuje nam swoimi oczami atmosferę, która uzależnia. Pomerantsev wychował się w Anglii, ale w Rosji spędził dziesięć lat, gdzie pracował jako dokumentalista i spotkał w czasie pracy dla rosyjskich telewizji tak wielu ludzi, że odbiło to na nim swego rodzaju piętno. I on nam to piętno przekazuje w formie świetnie napisanego reportażu. Czuję, że po przeczytaniu tej książki wiem dużo więcej o rosyjskich absurdach czy uwikłaniach politycznych, bo polityka krąży w tym kraju, jak satelita, wokół wielu dziedzin, które powinny być od niej wolnych. O ludziach i ich aspiracjach. Myślę, że nie chciałabym mieszkać w Moskwie, która wydała mi się po tej książce jakimś koszmarnym patchworkiem wielu stylów i kiczu, ale Rosjanie wzbudzili moją sympatię mimo wszystko. I znów puszczam Zemfirę, żeby posłuchać tego wspaniałego, melodyjnego języka. Wydawnictwo Czarne po raz kolejny rozłożyło mnie na łopatki, a książka Petera Pomerantseva jest wisienką na tegorocznym literackim torcie. W moim subiektywnym odczuciu oczywiście, ale mam przeczucie, że wielu z Was zostanie upojonych tym koktajlem absurdu i smutku. I jedyne co mnie odrobinę uwiera to polski tytuł, bo ten angielski Nothing is True and Everything is Possible uważam za lepszy. Ba! Uważam, że trafnie ujmuje w jednym krótkim zdaniu esencję tej książki. Zatem. Jeśli chcecie dowiedzieć się kim są forbesi, jałówki, dziewczyny „bez kompleksów” czy śpiewające stringi. Jeśli jeszcze nic nie wiecie o prawie dziadka, szansonach, Róży Świata, Wittaliju Diomoczce, Janie Jakowlewej czy Russia Today, po prostu musicie sięgnąć po tę książkę. A jest to tylko niewielki wybór zagadnień i ludzi, który jest w niej opisany. Pomerantsev na 290 stronach książki poruszył ogrom tematów, adekwatny do wielkości kraju, o którym pisał. I jak mówi jeden z bohaterów książki, Benedykt, „Rosja to jakby Zachód odbity w krzywym zwierciadle”. Coś w tym jest. Tytuł: Jądro dziwności. Nowa Rosja. Tytuł oryginału: Nothing is True and Everything is Possible Autor: Peter Pomerantsev Tłumaczenie: Iga Noszczyk Wydawca: Wydawnictwo Czarne Data premiery: 29 lipca 2015 Ilość stron: 296 ISBN: 978-83-8049-119-9

65


PÓŁ ŚWIATA Marek Adamkiewicz Pierwszym tomem swojej młodzieżowej trylogii, Joe Abercrombie ustawił poprzeczkę stosunkowo wysoko. Pół Króla było powieścią dynamiczną i wciągającą, odchodzącą przy okazji od wykreowanego przez autora świata, znanego z kilku innych jego książek. Można powiedzieć, że był to pewien powiew świeżości w twórczości amerykańskiego pisarza, a zarazem i wyzwanie. Fantastyka młodzieżowa ma swoje, nie takie znowu małe, ograniczenia. Abercrombie w Pół Króla doskonale ominął wszystkie mielizny gatunku, serwując czytelnikowi powieść naprawdę godną uwagi. Teraz, wraz z jej kontynuacją, nadszedł czas by ugruntować, lub zweryfikować taką opinię. Poznany w pierwszym tomie Yavri nie jest już słabym chłopcem. Mimo że ominęła go rola monarchy Gettlandii, wyrósł na personę niezwykle w swojej ojczyźnie ważną i poważaną. Jest ministrem, osobą niezwykle istotną dla polityki kraju. Występując w tej roli i korzystając z przymiotów swego umysłu, Yavri formuje drużynę, która wyruszy na dalekie Południe, szukać sprzymierzeńców w nadchodzącej wielkimi krokami wojnie z najwyższym królem i jego taktyczną podporą, Babką Wexen. W skład załogi wchodzą m.in. Zadra i Brand, dwoje młodych ludzi, którzy chcieli zostać wojownikami Gettlandii, lecz coś w ich planach ewidentnie nie zagrało. Widoczny powyżej zarys fabularny nie wygląda, trzeba to przyznać, na zbyt skomplikowany, i w istocie, fabuła Pół Świata jest stosunkowo prosta – to niezwykle popularny i mocno w gatunku fantasy wyeksploatowany motyw misji. Już słyszę to „O nie! Znowu!?”… Ale spokojnie! Abercrombie wie, co robi. Owszem, bawi się znanymi i oklepanymi motywami, jednak czyni to w sposób tak błyskotliwy, że wrażenie zjadania ogona gatunku, właściwie się nie pojawia. To w znacznej mierze zasługa dobrze prowadzonej, dynamicznej akcji. Właściwie cały czas coś się dzieje, choć, co ważne, czytelnik nie ma też wrażenia przesytu. Bohaterowie przeżywają sporo ciekawych przygód, są one jednak umiejętnie przeplatane fragmentami nieco bardziej statycznymi, co wychodzi całości na dobre. Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu, także w Pół Świata autor niezwykle umiejętnie operuje w ramach nurtu young adults. Mimo że nie może sobie tutaj pozwolić na tak wiele, jak w fantasty dla dojrzałego czytelnika, np. w kwestii przemocy i seksu, to czytelnik nie odniesie, na szczęście, wrażenia zbytniego ugładzenia całości, co nieraz zdarza się, gdy za powieść dla młodzieży bierze się pisarz, który nie miał nigdy z tym nurtem za wiele wspólnego. Prowadzona przez Abercrombiego fabuła ma kilka ciekawych i nieoczywistych zakrętów, które pozwolą mniej doświadczonemu odbiorcy na ćwiczenie czytelniczej intuicji. Pewnym zaskoczeniem może wydawać się fakt, że głównym bohaterem nie jest tym razem Yarvi, którego tak dobrze poznaliśmy na kartach Pół Króla. Owszem, wciąż jest on postacią niezwykle istotną dla tej historii i obecną na kartach powieści od początku do końca, lecz uwaga Abercromiego skupia się w większym stopniu na innych bohaterach. Być może ma o pewien związek z obra-

66


nym podgatunkiem fantasy, lecz na pierwszy plan ponownie wysuwają się nastolatkowie – Zadra Bathu i Brand. Autor duży nacisk kładzie na ich rozwój charakterologiczny. Postacie ewoluują z każdą kolejną stroną, a zmiany w ich głowach i zachowaniu zachodzą tyleż płynnie, co wiarygodnie. Oboje przeżywają dylematy związane z wyprawą, zabijaniem i ogólnie pojętą chwałą, mają rozterki moralne, nie wiedzą, w która stronę pójść i jak wyrazić swoje uczucia. Wszystko opisane wyśmienicie, bez krzty łopatologii. Nawet wątek, nazwijmy go umownie „romantyczny”, jest tu naprawdę ciekawy. Często to on jest piętą achillesową powieści young adults, ale nie tym razem. U Abercrombiego nie jest on ani męczący, ani infantylny. Choć ja osobiście się akurat do tej grupy nie zaliczam, to dla pewnej dozy czytelników sposób Abercrombiego na tę powieść, czyli poruszanie się w znanych i utartych schematach, może być jednak rozczarowaniem. Wypada zaznaczyć, że mimo rzemieślniczego mistrzostwa, idzie tu też zauważyć pewną liniowość fabuły. W Pół Świata nieco brakuje zaskoczeń, kilku fabularnych zakrętów, które mogłyby czytelnika zadziwić. Konstrukcja jest tu jednak momentami dosyć przewidywalna. Misja, drużyna, podróż, walka, magia, negocjacje. Z drugiej strony, nikt chyba nie spodziewa się po drugim tomie trylogii dla młodzieży odkrywania nowych literackich lądów, nieprawdaż? Pół Świata stoi w zasadzie na tym samym poziomie, co Pół Króla. To powieść, którą doskonale przyjmą zarówno czytelnicy będący jej grupą docelową, czyli młodzież, jak i fani dorośli. Joe Abercrombie udowadnia za jej pomocą, że znajduje się obecnie w wysokiej, literackiej formie. Miejmy nadzieję, że utrzyma ją nie tylko w zamknięciu trylogii Morze Drzazg, ale i w kolejnych swoich projektach. Autor: Joe Abercrombie Tytuł: Pół Świata Tytuł oryginału: Half the World Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz Wydawca: Rebis Data wydania: 11. 08. 2015 Liczba stron: 452 ISBN: 978-83-7818-710-3

67


TRZY FILARY SPEKTAKULARNIE POMARSZCZONEGO FOTELA Hubert Przybylski Bo czasami jest tak, że się nie ma siły. Nie ma się siły stać, nie ma się siły siedzieć, nie ma się siły leżeć, nie ma się siły spać*... Nie ma się też siły czytać, grać w Fifę czy inszego Wiedźmaka, a o przepraszaniu Żydów za najstarszego antysemitę na Ziemi nie wspomnę, bo wciąż nie mam siły. I w takim to okresie bezsiły przed normalnym zdrowym czło... nieświeciem zostaje postawiony kłest. Może to nie główny wątek, ale do skompletowania wszystkich arcziwmętów potrzebny, a i mający niebagatelne znaczenie dla całości doczesnej rozgrywki. W moim przypadku tym kłestem było napisanie recenzji dwudziestego drugiego zeszytu Wilqa. „Tylko tyle?”, zapytacie zdziwieni. Cóż. Dziwnym nie jest. Po pierwsze primo, już na samym wstępie mentalną blokadę na proces poznawczy komiksu normalnemu zdrowemu czło... nieświeciowi zakłada tytuł zeszytu. Gdyby mała foczka walczyła z małą pandą. No właśnie. Zastanówcie się tylko, co by było gdyby. Po której stronie tego megakonfliktu byście stanęli? Czy w ogóle byście stanęli, czy może skończyłoby się na siedzeniu na pomarszczonym fotelu (houou, normalny zdrowy houou), żarciu popkornu ze skwarkami i oglądaniu tego spektakularnego pojedynku dwóch najprawdziwsko twardzielskich przedstawicieli ziemskiej fauny? A może tylko ograniczylibyście się do trolowania na jakimś relacjonującym fajt portalu, którego polityka oparta jest na trzech filarach współczesnego dziennikarstwa. Przemyślcie to. Ale nie tak na szybcika, pomiędzy numerem 2 a myciem zębów, albo podczas przegryzania kebaba (z kurczakiem!) w trakcie jazdy nocną linią do Tesco. To jest zbyt ważna kwestia, żeby zbyć ją byle jak. W moim przypadku zajęło mi to prawie miesiąc, a i to tylko dlatego, że nie miałem siły. „Wnioski?”, zapytacie. „Wnioski-sroski”, odpowiem. Tu nie o wnioski chodzi, tylko o proces dochodzenia do nich. Proces, w którym trzeba sobie uświadomić wiele istotnych rzeczy, z których co najmniej jedna ma niebagatelne znaczenie***. I właśnie owo dochodzenie do wniosków sprawia, że możemy w jakimś ciemnym tunelu zostać świetliście zailuminowani i odkryć brutalną prawdę****. Pewnie, jak zawsze w przypadku komiksów Wilqa, każdy odkryje swoją własną brutalną prawdę i prawdopodobnie potem nie będzie miał sił jeszcze bardziej... Cóż. Życie... Po drugie primo, czterdzieści stron (z okładkami) czyta się błyskawicznie. Ale nie daj Boże, zrobicie to przed snem. Noc będzie nieprzespana, a Wasz rechot będzie się niósł po domu/bloku niszcząc więzy rodzinne, przyjaźnie i budząc szacun tej wrednej starej cholery zza ściany (znaczy, jeśli masz taką wredną starą cholerę za ścianą, ale równie dobrze może to być inne piętro, lub posesja obok). A jak noc będzie nieprzespana, to potem dzień będzie do tego miejsca, dokąd promieniowanie kosmiczne nie dochodzi i po szkole/robocie będziecie chcieli się zdrzemnąć, ale to spowoduje, że kolejna noc będzie też nieprzespana. I tak oto wpadacie w parapetuum mobile, a spirala niemocy nakręca się i nakręca... Po trzecie primo, nawet to, że z komiksu dowiecie się, gdzie się mieści tajna baza S.Ł.A.B.O., że poznacie genezę najstarszej legendy opolskiej*****, że

68


będziecie wiedzieli, jakich drzeworytów szukać u wujka Gógla, że zostaną Wam objawione kulisy kolejnej inwazji kosmitów(b), to i tak nie będziecie mogli spać po nocach, bo nie będziecie wiedzieli, czy Alcman spotkał przygodę i czy ona mu odpowiedziała. I nie liczcie tym razem na motywację ze strony Człowieka Wulgaryzmu z Wielunia – jego dawka w tym zeszycie jest iście homopatetyczna. A teraz wnioski, bo co to za recka bez wniosków... Wniosek 1. Moja ocena dwudziestej drugiej odsłony przygód Wilqa jest taka sama, jak i poprzednich. Te komiksy nie mają żadnych słabych stron (poza niewielką objętością i brakiem spin-offu w postaci oddzielnych zeszytów przygód Człowieka Wulgaryzmu z Wielunia), a Bracia Minkiewicz jak rządzili, tak rządzą nadal. Wniosek 2. Polecam. P.S. Na ostatniej stronie okładki jest minipolecanka Wielkiego Escapo Pope’a, recenzowanego w ostatni piątek przez Alka. Po mojemu – opinie pokrywają się w stu procentach. P.S.2. Pamiętacie o filmie? Jeszcze tylko przez kilka tygodni będzie dostępny do oglądania za free, a nawet bez mikropłatności. Tytuł: Wilq Superbohater. Tom 22. Gdyby mała foczka walczyła z małą pandą Autorzy: Bartosz i Tomasz Minkiewicz Wydawca: BM Vision Oprawa i papier: mięciutka jak kaczuszka, papier szerokości równej prawie standardowej wysokości rolki papieru kuchennego, wysokość o jakieś 1/3 większa. Ilość stron: 36 stron na papierze jak powyżej plus 4 strony okładek (tego samego rozmiaru!), z czego ta pierwsza z dwoma odcieniami różu (!!! – aż chce się nucić największe przeboje Lady Gagi) – wszystko zapełnione treścią na maksa. Data wydania: lipiec 2015 ISBN: 978-83-933845-5-6 * Apropo de facto – taki brak sił, to jest największy koszmar każdego szanującego się, uczęszczającego dwa razy w tygodniu na siłkę i raz na crossfit kulturysty-pro-amatora. Naczelna zasada** pakerni mówi bowiem: „jeśli nie musisz iść – stój, jeśli nie musisz stać – siedź. jeśli nie musisz siedzieć – leż, jeśli nie musisz leżeć – śpij”. ** Znaczy, jedna z trzech. Druga mówi: „pij wodę”, a trzecia to „jeśli nie dasz rady odłożyć ciężarów na miejsce, poproś o to dziewczynę z obsługi”. *** A mianowicie – mała panda, to przecież krewniak niedźwiedzia. **** I módlcie się, żeby to było tylko jakieś pinolino, a nie niedźwiedź z latarką czołową. ***** Jest bardziej hardkorowa, niż ta o krakowskim smoku-rozpuku, królewnie Wandzie, co to nie chciała Niemca (ale miała pecha), albo złoto-rumianej kaczce (tia... jakby w Warszawie umieli porządnie upiec kaczkę z Tesco).

69


KLASYKA (NIEMAL) ZAPOMNIANA Mirosław Gołuński Przed kilkoma laty jedno z poważnych wydawnictw rozpoczęło wydawanie serii Klasyka mniej znana, w której publikowano polskie utwory z poprzednich stuleci należące do obowiązkowego zakresu lekturowego wykształconego obywatela kraju nad Wisłą. Nie wiem, czy jeszcze tę szczytną (i zapewne częściowo przez państwo sponsorowaną) misję kontynuuje, ale ilekroć odwiedzam tanią księgarnię w moim mieście, natykam się na kartony wypełnione dziełami Bałuckiego, Krasińskiego, Niemcewicza, nad którymi pochylam się zapewne jako jeden z nielicznych – zawodowy czytacz polskiej literatury. Kartony te przyszły mi na myśl, gdy czytałem Głód Knuta Hamsuna, nieco obawiając się, że zarówno ta, pięknie wydana w twardych oprawach książka, jak i inne (spośród których o Golemie Meyrinka miałem okazję pisać niedawno) mogą podzielić wyjątkowo niesprawiedliwy los tamtych. A potem pocieszyłem się, że dla tej późno dziewiętnastowiecznej powieści jest jednak nadzieja – jej autor jest Skandynawem i choć nie napisał kryminału, może uratuje go właśnie pochodzenie, bo Polacy, co prawda nie gęsi i swój język mają, ale – jak już dawno pisał wieszcz Mickiewicz – polskiej literatury nie cenią i nie rozumieją, za to literaturę zza Bałtyku cenią nadzwyczajnie. A Głodowi z wielu powodów warto dać szansę. Mimo że wydana w 1890 roku, powieść Hamsuna jest bardzo współczesna, jeśli chodzi o sposób pisania. Pierwszoosobowa narracja nieprzedstawiającego się z imienia i nazwiska (za to od czasu do czasu świadomie fałszującego własną tożsamość – zwłaszcza przed organami policji) bohatera – outsidera, ze słabym raczej szczęściem próbującego uprawiać zawód dziennikarza, wpisuje się w dzisiejszy sposób pisania. Od czasu do czasu zdoła coś opublikować, dzięki czemu nie głoduje przez kilka kolejnych dni, ale za każdym razem dochodzi ponownie do ściany i jego opowieść zaczyna falować, a głód zaburza nie tylko jego percepcję, ale również opis świata, ocierający się o deliryczne fantasmagorie. Mówiąc nieco bardziej filologicznie, autor znakomicie połączył w swej powieści dobrze już w jego czasach znany i popularny naturalizm z dopiero wkraczającym na literackie salony behawioralnym psychologizmem. W efekcie obok fizjologicznych opisów symptomów głodu (wymioty, niezdolność przyjmowania pokarmów), otrzymujemy partie oddające zmieniające się nastroje głodującego żurnalisty in spe, przechodzenie od stanów apatii do euforii, od trzeźwego realizmu do katatonicznych zwidów. I choć dzisiejsze anorektyczki nie głodują z powodu braku pieniędzy (i bohater nigdy by ich zrozumiał), to fizjologiczno-psychologiczne reakcje na głód są analogiczne. Widzę w nich jedną z grup docelowych tej lektury – świetnie pokazuje ona, że głodowanie nie tylko pomaga pozbyć się wyimaginowanego tłuszczu, ale również pozbawia człowieka sił witalnych i intelektualnych – bohater pisze coś sensownego nie wtedy, gdy już od kilku dni nie jadł, ale raczej gdy jest choć trochę syty. I nie należy mojej opinii odczytywać jako satyry – ani powieść, ani anoreksja nie są dla mnie nawet pretekstem do ironii – o kpinie więc nie może być mowy. W historię dziennikarza – mężczyzny wpisana jest również kobieta. Ale nie jest to tak, jak u popularnego ostatnio Grey’a, choć łączy ich branża, to

70


bohater Hamsuna nie jest posiadaczem żadnego tytułu ani gadżetu. Wikła się zaś w relację z jednej strony niespełnialną na żadnym poziomie, a z drugiej, to właśnie ona (nazywana przez niego „Ylajali”, gdyż jej prawdziwego imienia nigdy nie pozna) przejmie kontrolę nad relacją. I jeśli uświadomić sobie, jak wówczas pisano i jak powinny zachowywać się młode panny z dobrych domów, to ówczesne czytelniczki mogły mieć wypieki na policzkach znacznie większe niż dzisiejsze wyzwolone kobiety. Tak, to wątek dosłownie romantyczny i w romantyczny sposób przewrotny, o ile umie się go odczytać. Drogie Panie, chcecie romantycznej historii z poodwracanymi rolami – Głód jest dla was. Drodzy Panowie, uruchomcie wyobraźnię, a powieść nabierze specyficznej pikanterii. Trzecia grupa, którą powieść ta może, a nawet powinna zainteresować, to buntownicy. Narrator utworu Hamsuna to właściwie buntownik bez powodu, głęboko przekonany o sensie swego powołania, a jednocześnie doświadczający wszystkich upokorzeń wynikających ze zmagania się z etycznymi ograniczeniami swego honoru i dojmującym poczuciem głodu. To gorzka lekcja życia w świecie, który nie znał systemu socjalnego, ubezpieczeń społecznych ani opiekuńczego państwa. W opracowaniach tej powieści sugeruje się, że autor zawarł w niej wątki autobiograficzne – co bohaterowi dodaje dramatyzmu. Wreszcie niektórych powinna przyciągnąć właśnie postać Knuta Hamsuna. Oto postać na swój sposób tragiczna. Przeżył ponad dziewięćdziesiąt lat, został laureatem literackiej Nagrody Nobla, a umierał w osamotnieniu, odrzucony przez swoich rodaków, gdyż jako osiemdziesięciolatek dał się zwieść ideologii faszystowskiej. Kara zapewne zasłużona, ale rzadko wykonana z taką bezwzględnością – wielu innym wybaczono, robiącym i mówiącym znacznie gorsze rzeczy – jemu nie. Być może właśnie w Głodzie znajdą niektórzy odpowiedź na pytanie o jego postawę pół wieku później? Wydawnictwo Zysk i S-ka przypomniało utwór, który kiedyś był znany i szeroko dyskutowany, potem należał do żelaznego repertuaru lektur nie tylko skandynawistów, ale również polonistów i w ogóle ludzi o humanistycznych zainteresowaniach. A dziś? Brońmy klasyki, bo tak szybko odchodzi, wypierana przez proste fabułki i jednowymiarowe postacie, niech nie trafi do taniej księgarni, ale niech zdrowy snobizm nakaże mieć ją czytelnikom na swych półkach, a wymyślone imię Ylajali znów znaczy. Tego czytającemu społeczeństwu z całego serca życzę. Tytuł: Głód Tytuł oryginału: Sult Autor: Knut Hamsun Przekład: Franciszek Mirandola Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 215 ISBN: 978-83-7785-709-0

71


SPRAWIEDLIWOŚĆ Maciej Rybicki Kiedy kilka lat temu pierwszy raz zobaczyłem prace Alexa Rossa, autentycznie zaparło mi dech w piersiach. Marvels, bo to właśnie ten komiks trafił w me ręce, prezentował (jak dla mnie) zupełnie niezwykłe podejście do komiksowo-superbohaterskiej formy. Przede wszystkim operował znakomitą warstwą wizualną – niemal fotorealistycznymi obrazami Rossa, których każdy detal można było podziwiać i roztrząsać. Co więcej, zarówno warstwa wizualna, jak i fabularna (o ile tak ją można określić), stanowiły hołd oddany klasycznym komiksom, tworzącym podwaliny pod współczesną potęgę Domu Pomysłów. Od tamtej pory starałem się zwracać uwagę na to, czym Ross się zajmuje, choć raczej omijały mnie ilustrowane przez niego serie. Szczęśliwie, wydawnictwo Mucha Comics postanowiło sprezentować polskim czytelnikom nie lada gratkę w postaci jednej z najlepszych serii ilustrowanych przez Amerykanina – i to w wyjątkowej, ekskluzywnej wersji, w powiększonym formacie, z obwolutą i bardzo obszernymi dodatkami. Krótko mówiąc: „opcja full-wypas” Sam komiks jest kolejnym ukłonem twórców w kierunku klasyki. Przede wszystkim osadzony jest w dość wyidealizowanym, wyjętym z chronologii uniwersum DC, gdzie np. Flashem jest Barry Allen, a Robinem Dick Grayson. O tym ukłonie świadczą też znakomite stylizacje kostiumów poszczególnych herosów, w ogromnej większości bazujące na tym, jak byli oni przedstawiani w komiksach Srebrnej Ery. Inna sprawa, że w pewnym sensie klasyczna jest też warstwa fabularna – mamy do czynienia ze znanym schematem bohaterów zmuszonych, aby w imię ratowania całej ludzkości powstrzymać spisek superłotrów. Jim Krueger i Alex Ross, którzy wymyślili opowiedzianą w Sprawiedliwości historię, pozwolili sobie co prawda na kilka zdecydowanie bardziej współczesnych trików fabularnych, jak choćby odwrócenie ról złoczyńcy i herosa, zadanie pytań o odpowiedzialność trykociarzy za los świata, czy też wreszcie (chyba pierwszy raz na taką skalę) wprowadzony został równorzędny odpowiednik Ligi Sprawiedliwości – w spisku czarnych charakterów pojawiają się same prominentne postaci: od Lexa Luthora, Sinestro i Brainiaca, przez Grooda, Riddlera i Jokera aż po Cheetah, Czarną Mantę, Bizarro i Metallo. Ta nieco zmieniona optyka nadaje komiksowi dynamiki – wszyscy starają się zrozumieć, co i dlaczego właściwie się dzieje. Tak duże nagromadzenie bohaterów sprzyja także pokazaniu ich wzajemnych relacji: sympatiom, antypatiom, wyobrażeniom, uprzedzeniom. Oczywiście, także i w tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją „coś za coś”: natłok wątków i postaci powoduje, iż czasem w narrację wkrada się chaos, a poszczególni herosi i złoczyńcy to zajmują pierwszy plan, to z niego znikają. Trzeba jednak przyznać, że narracja poprowadzona jest całkiem nieźle, podobnie jak rozłożenie akcentów na poszczególne wątki. Wydawać by się zatem mogło, że Sprawiedliwość jest dziełem idealnym, łączącym znakomitą jak zawsze oprawę graficzną Rossa (tu pracującego na bazie prac Braithwaite’a) z epicką historią, jak ulał pasującą do formuły konfrontującej ze sobą en masse największych superherosów i superzłoczyńców. Okazuje się jednak, że, niestety, nie wystarczy zadziałać zgodnie z tą formułą, aby otrzymać dzieło ponadczasowe. Tego, czego mi w Sprawiedliwości zabrakło, to tzw. „efektu WOW”:

72


czegoś, co potrafi czytelnika zaskoczyć, pokazać rzeczy niespotykane (lub przynajmniej niespodziewane). Tutaj niestety tego nie znalazłem. Nie znaczy to bynajmniej, że fabuła jest jakoś wybitnie przewidywalna – bo nie jest, przynajmniej nie w stopniu wykraczającym poza komiksowe standardy – ale raczej o to, że składając hołd klasycznym komiksom, zachowując formułę konfrontacji herosów i złoczyńców, trudno było dokonać czegoś więcej, niż pojawiające się na początku odwrócenie ról. Jeśli jednak przyjmiemy te ramy konwencji za dane i nastawimy się raczej na piękne wykonanie znanej melodii, powinniśmy być zachwyceni. Sprawiedliwość jest komiksem godnym uwagi ze względu na jeszcze jeden element – bardzo efektowną warstwę edytorską, współgrającą z przepięknymi pracami Rossa. Format deluxe, twarda oprawa z obwolutą i przeszło sto stron dodatków w postaci profili postaci wprost z archiwum Batmana, komentarzy autorów czy szkiców koncepcyjnych – wszystko to wprowadza zupełnie nowy standard na nasz rynek wydawniczy (podobnie jak wydawana przez Egmont seria DC Deluxe). Jasne, dla wielu osób cena może się okazać zaporowa, ale z drugiej strony otrzymujemy wręcz idealną propozycję np. na prezent dla komiksowego geeka. Myślę, że mimo wszystko jest to pozycja warta swojej ceny – przede wszystkim ze względu na przepiękną formę, czyli coś, co dla miłośników komiksu niejednokrotnie okazuje się ważniejsze, niż sama fabuła. Ostatecznie trzeba potraktować dzieło Rossa, Kruegera i Braithwaite’a jako jak najbardziej udane. Może nie wybitne, jak choćby rewolucyjne (i rewelacyjne) Marvels, ale w ramach przyjętej konwencji z pewnością bardzo ciekawe i wyjątkowe. Jasne, w tym przypadku głównym argumentem jest perfekcyjna, efektowna forma, jednak także warstwa fabularna nie powinna nikomu przynieść rozczarowania. Jeśli zatem lubicie piękne komiksy, lubicie rozmach i nieco patosu, a w dodatku czujecie nieco sentymentu dla klasycznych historii o łotrach i herosach – Sprawiedliwość to komiks, po który zdecydowanie warto sięgnąć. Tytuł: Sprawiedliwość Scenariusz: Jim Krueger i Alex Ross Rysunki: Doug Braithwaite i Alex Ross Okładki: Alex Ross Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Justice (#1-12) Wydawnictwo: Mucha Comics Liczba stron: 496 Oprawa: twarda z obwolutą, format deluxe Papier: kredowy Druk: kolor ISBN: 978-83-61319-55-9

73


LEGENDY MROCZNEGO RYCERZA Marek Adamkiewicz Tim Sale należy bezsprzecznie do najbardziej rozpoznawalnych artystów komiksowych. To właśnie on jest autorem rysunków do znakomitych i uznawanych za kamienie milowe gatunku tytułów – Długie Halloween i Mroczne Zwycięstwo. Jego styl jest, trzeba przyznać, dosyć specyficzny. Na próżno szukać w nim hiperrealizmu, tak charakterystycznego choćby dla prac Alexa Rossa. Sale stawia raczej na klimat, czasem na celowe przerysowanie, świetnie oddaje też emocje bohaterów. Legendy Mrocznego Rycerza to tom zawierający jego wczesne prace. Dla fanów artysty (oraz, rzecz jasna, samego Batmana) powinna to być prawdziwa gratka. Wewnątrz tomu znajdziemy pięć opowieści traktujących o Mrocznym Rycerzu (choć żeby nie minąć się z prawdą, trzeba zaznaczyć, że w jednej z nich Batman nie występuje w ogóle). Rozstrzał stylistyczny jest tu naprawdę spory. W środku znalazło się miejsce zarówno na historię z przymrużeniem oka, jak i rzeczy pisane jak najbardziej na serio. Innymi słowy, dla każdego coś miłego. Takie podejście do sprawy jest dosyć często spotykane we wszelakich, czy to książkowych, czy komiksowych, antologiach. Choć z drugiej strony, zdarzało się także, że ów manewr zamiast być atutem danego tytułu, stawał się raczej strzałem w kolano. Tym razem, na szczęście, nie jest tak źle. Na otwarcie tomu otrzymujemy historię… dziwną. Szaleńcy w Więzieniu to komiks o więźniach Arkham, którzy w wyniku zniszczenia ich macierzystej placówki (sprawa dotyczy słynnej historii z Bane’m), trafiają do więzienia Blackgate. Dyrektorzy i podopieczni obu instytucji bezustannie się z sobą ścierają. Gdy sytuacja staje się aż za bardzo napięta, pada decyzja o rozegraniu meczu baseballowego między osadzonymi, mającego rozstrzygnąć zaistniałe spory. Pomysł scenarzysty jest iście szalony i dla niektórych czytelników na pewno trudny do zaakceptowania. Bezsprzecznie jest to fabuła wyjątkowo nietypowa i bardzo odbiegająca od tego, do czego przyzwyczaiły nas komiksy z uniwersum Batmana. Dużą rolę odgrywają tu kolory. Wypełnienie prac Sale’a jest niezwykle krzykliwe, a momentami surrealistyczne i przerysowane. Tę historię albo kupi się w całości, albo odrzuci, jako efektowną pomyłkę. Kolejna zaprezentowana w tomie historia to już komiks o zupełnie innym wydźwięku. Tym razem nie ma miejsca na lżejsze podejście do tematu. Ostrza to rasowy kryminał. Interesująca fabuła splata się tutaj z niebanalną zagadką, dając wyjątkowo emocjonujący efekt. Nieco dziwić może fakt, że oryginalnie komiks ten ukazał się na łamach Legends of the Bat. Jego kryminalny wydźwięk pasuje raczej do Detective Comics, choć to i tak sprawa drugorzędna. Najważniejsze, że Ostrza fascynują. Czytelnik ma tutaj okazję zobaczyć Batmana, jakiego nie można ujrzeć często – ogarniętego obsesją prowadzenia pewnego śledztwa i przez to zaniedbującego resztę wydarzeń w mieście. To zachowanie zupełnie niepodobne do Mrocznego Rycerza, nie pozostaje też bez reakcji otoczenia. Natura nie znosi próżni, w Gotham pojawia się nowy zamaskowany obrońca. Cavalier, bo o nim mowa, to postać nie do końca kryształowa, chociaż media widzą ją jako nieskalaną. Za pomocą tego bohatera autorzy ciekawie przedstawili problem rozterek moralnych człowieka rozdartego między poczuciem przyzwoitości, obowiązkiem a pokusą.

74


Ciekawy koncept pojawia się w Nieudacznikach. Scenarzysta, Alan Grant, przedstawia czytelnikom drużynę złoczyńców, złożoną z postaci, delikatnie mówiąc, drugoligowych. Takie czarne charaktery jak Killer Moth, Catman czy Calendar Man są nie tylko, przede wszystkim za sprawą swoich wizerunków, dosyć groteskowe, ale też zawsze stały w cieniu tych najbardziej znanych, czyli np. Jokera, Pingwina czy Stracha na Wróble. Pomysł zebrania ich w jednej drużynie wydaje się być interesujący, a przybliżenie ich czytelnikowi to ukłon w stronę tych drugoplanowych, lecz często także bardzo interesujących postaci. Jako ciekawostka, warto też wspomnieć o ciekawym wizerunku Robina. W Nieudacznikach jest on chyba najbardziej punkowy ze wszystkich swoich wcieleń. Ten pomysł Sale’a, to strzał w dziesiątkę. Warto tu dodać, że to właśnie Robin jest tu głównym herosem, zostawiając Batmana bardziej w tle. Zbiór kończą dwa krótkie komiksy, oba dosyć interesujące, oba też funkcjonujące raczej jako ciekawostki. Mroczny Rycerz na randce, jak łatwo się domyślić, opisuje spotkanie Batmana z Catwoman. Pełno tu świetnie wyczuwalnego napięcia między tymi bohaterami, zarówno emocjonalnego, jak i fizycznego. Z kolei Noc po nocy to dosyć sentymentalna podróż w przeszłość bohatera, starająca się odpowiedzieć na pytanie, czy Batmanowi faktycznie udaje się zapobiegać zbrodniom w Gotham. Klimatu dodaje jej kolorystyka. To historia stworzona pierwotnie na potrzeby albumu Black & White 2. Zawarte w zbiorze komiksy, pod względem scenariuszy czy rysunków, są oczywiście raz lepsze, raz gorsze. Za to sporą wartość tego albumu stanowią wspomnienia Sale’a zamieszczane przed każdą kolejną składową tomu. Te fragmenty rzucają sporo światła na to, jakie okoliczności miały wpływ na rozwój tego artysty, ujawniają inspiracje i wskazują czytelnikowi na jakie szczegóły warto zwrócić uwagę podczas lektury. To bezcenne spojrzenie „od kuchni” i możliwość wejrzenia w proces twórczy, rzadko prezentowane nawet w tomach zbiorczych danego tytułu. Dla fana tak komiksu, jak i samego Sale’a, jest to prawdziwa gratka, podobnie jak zawarta na końcu albumu galeria okładek artysty. Czy całościowo zawarte w Legendach Mrocznego Rycerza historie zasługują na zbiorcze wydanie w twardej oprawie? To zależy. Znajdziemy tutaj co prawda tytuły bezsprzecznie warte uwagi (Ostrza), ale o reszcie można powiedzieć, że to swego rodzaju zapychacze, które czyta się bezproblemowo, lecz w pamięci na długo raczej nie zostaną. To raczej rzeczy dla zapaleńców. Widać też, że to wprawki autora do postaci Batmana, bo owszem, przebłyski są widoczne, ale najlepsze (Długie Halloween) dopiero przed Sale’m. Mimo wszystko, dla fanów Batmana, jest to jednak lektura obowiązkowa. Zwłaszcza, że Mucha Comics wydała ten album w naprawdę ładnej formie. Tytuł: Legendy Mrocznego Rycerza Tytuł oryginału: Tales of the Batman Scenariusz: różni artyści Rysunki: Tim Sale Kolory: różni artyści Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Wydawca: Mucha Comics Data wydania: 15 sierpnia 2015 Liczba stron: 240 ISBN: 978-83-61319-57-3

75


ALL-NEW X-MEN: WCZORAJSI X-MEN Maciej Rybicki Brian Michael Bendis w ostatnich latach zajmował się w Marvelu niemal każdym ważniejszym tytułem: od Ultimate Spider-Mana, przez Daredevila, po Avengers i New Avengers. Po drodze napisał też kilka dużych eventów, z Tajną Inwazją i Oblężeniem na czele. Ale chyba najlepszym jego dziełem (przynajmniej w mojej opinii) pozostaje Ród M. Bendis, jak mało kto, potrafi uchwycić specyfikę mutantów, wykorzystać problematykę odmienności, wykluczenia i emancypacji do stworzenia porywającej, nośnej fabuły, a jednocześnie wykorzystać całe bogactwo dotychczasowych komiksów o Dzieciach Atomu. Jednocześnie nie boi się też sięgać po rozwiązania radykalne, niekonwencjonalne, w zasadniczy sposób naruszające status quo mutanckiej części uniwersum Marvela. Tak było w przypadku wspomnianego Rodu M, gdzie w efekcie większość mutantów straciła swe zdolności, tak jest też w przypadku najnowszej odsłony All-New X-Men, gdzie klasyczna drużyna znana z lat 60. zostaje przeniesiona do współczesności. Mamy więc dwóch Scottów Summersów, dwóch Hanków McCoyów, dwóch Bobbych Drake’ów... zapowiada się ciekawie, prawda? Start Marvel Now! kilka lat temu oznaczać miał odświeżenie klasycznych serii, tchnięcie w nie nieco życia i ułatwienie nowym czytelnikom wejścia w uniwersum Domu Pomysłów, bez zbędnego bagażu przeszłych serii. W przypadku All-New X-Men chyba niekoniecznie się to udało (od razu dodam, że wychodzi to tytułowi zdecydowanie na dobre). Bendis zaczął budować na pokłosiu wydarzeń crossoveru Avengers vs X-Men, wskutek którego tworzący X-Men mutanci ponownie się podzielili: część (ze Strom, Wolverinem, Beastem, Icemanem i Kitty Pride na czele) nadal prowadzi szkołę dla młodych ludzi obdarzonych mocami, część zaś pod przywództwem Cyclopsa (Magneto, Emma Frost, Magik) ukrywając się przed władzami próbuje rozpętać rewolucję, mającą doprowadzić do emancypacji mutantów. Działania tej drugiej frakcji doprowadzają Beasta do skrajności – postanawia wybrać się w przeszłość, ściągnąć młodych, wciąż idealistycznych X-Men do czasów obecnych i skonfrontować pogrążającego się w szaleństwie Summersa z ideałami, jakie niegdyś reprezentował. Tu mała uwaga: zarówno okładkowa zajawka, jak i ta recenzja, w zasadniczym stopniu streszczają fabułę rozpoczynającego tę serię tomu. Jednak nie martwcie się, że padliście ofiarą okrutnego spojlerowania: siła Wczorajszych X-Men leży nie w zaskakujących zwrotach akcji, ale przede wszystkim w wykorzystaniu znakomitego pomysłu. Bendis wykonał kawał świetnej roboty konstruując postaci i budując napięcie między nimi. Tu znaczenia nabiera ich przeszłość – aby dostrzec sytuacyjne napięcie i dylematy, przed jakimi stają poszczególni bohaterowie, warto znać ich historię. Postaci te muszą podjąć wyzwanie i zmierzyć się z własną przeszłością, przyszłością i teraźniejszością. Ten wątek, wraz z kilkoma przemyconymi tu i ówdzie smaczkami, czyni pierwszy tom serii Bendisa i Immonena pozycją godną uwagi. Trzeba jednak przyznać, że nie wszystko jest tu idealne. Autorzy serwują m.in. przerabiany milion razy motyw odkrywania mutanckiej tożsamości i rekrutacji w szeregi X-Men. Nawet jeśli tego typu sceny mają sens ze względu na szeroko rozumianą fabułę, nie proponują niestety niczego nowego przebiegając

76


według znanego większości czytelników scenariusza. Widać też, że tom ten stanowić ma dopiero wstęp do dłuższej historii, stąd też nacisk wyraźniej położony jest na zawiązywanie wątków i stawianie pytań, niż operowanie zwrotami fabuły czy udzielanie odpowiedzi. Ma to jednak sens ze względu na logikę opowieści, wywołując u czytelnika odruch niecierpliwego poruszania nogami w oczekiwaniu na kolejną odsłonę serii. Wizualna strona Wczorajszych X-Men także prezentuje się całkiem nieźle. Styl Immonena jest momentami nieco „kreskówkowy”, z wyraźnym konturem i średnią ilością ozdobników. Robi jednak wrażenie ciekawym kadrowaniem i dość częstym korzystaniem ze splash-pages (także takich zapełnionych kadrami). Może nie znajdziemy tu niczego, co wprawi w zachwyt, ale w zasadzie niczego nie można rysunkom Kanadyjczyka zarzucić – wszystko jest takie jak być powinno: dynamika, proporcje, mimika, tła, stylizacja postaci. Rzadko się to zdarza, więc niewątpliwie Immonenowi należy się za to plus. W ogólnym rozrachunku wydaje się, że All-New X-Men mają szansę stać się naprawdę ciekawą serią, która przyczyni się do dobrego przyjęcia Marvel Now! na polskim rynku. Nawet na wznoszącej fali popularności komiksowego i kinowego trykociarstwa trudno bowiem będzie usadowić się na rynku na dłużej z propozycją kiepską jakościowo. Po lekkim falstarcie, jakim mogła się okazać graficzna powieść Avengers: Wojna bez końca, tytuły z pierwszego rzutu Marvelovskiej linii Egmontu robią chyba znacznie lepsze wrażenie. Wczorajsi X-Men przykuwają uwagę świetnym pomysłem Bendisa i konsekwencją w tworzeniu napięcia miedzy postaciami. Wyraźnie widać tu potencjał, na którym budować można dynamikę kolejnych tomów. Będę na nie czekał z niecierpliwością. Tytuł: Wczorajsi X-Men Seria: All-New X-Men Tom: 1 Scenariusz: Brian Michael Bendis Rysunki: Stuart Immonen Tusz: Wade von Grawbadger Kolory: Marte Garcia Tłumaczenie: Kamil Śmiałkowski Tytuł oryginału: All-New X-Men: Yesterday’s X-Men (All-New X-Men #1-5) Wydawnictwo: Egmont Wydawca oryginału: Marvel Comics Data wydania: lipiec 2015 Liczba stron: 120 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Papier: kredowy Wydanie: I ISBN: 978-83-281-1051-9

77


O JEDNYM TAKIM, CO CHCIAŁ UKRAŚĆ OWCĘ, CZYLI BAJKI, KLECHDY I POWIASTKI W KOSMOSIE. Sławomir Szlachciński Lektura książek traktujących o przyszłości mniej lub bardziej odległej, a napisanych przed dziesięcioleciami, niesie nieuchronny dysonans, luki między wyobraźnią i przewidywaniami choćby najprecyzyjniej profetycznymi a rzeczywistością, jaka nadeszła. Jasnym jest, że stawianie zarzutów w aspekcie jakości ze względu na te różnice jest mało sensowne, istotniejszy wydaje się inny aspekt. Czy powieść, tudzież opowiadanie, niesie ze sobą treści na tyle uniwersalne, a kunszt literacki autora na tyle wytrawny, byśmy mimowolnie przymknęli oko na te niedoskonałości, byśmy owe trącanie myszką przyjmowali z czułością i życzliwością? Ano zobaczmy, jak to wygląda w tym przypadku. Największe wrażenie robi u Smitha konstrukcja uniwersum, rozpisana na tysiąclecia, zazębiająca się w kolejnych utworach linią rozwoju społecznego, odkryciami technologicznymi, lokacjami, mitami i postaciami. W konsekwencji otrzymujemy kosmos spójny czasowo i przestrzennie, choć paradoksalnie, do tych parametrów stwórca nie przykłada szczególnej wagi. Podobnie jak do szczegółu, przebiegu zdarzeń czy do stopnia, w jakim czytelnik jest w stanie zgłębić mechanizmy rządzące prezentowaną rzeczywistością. Wydaje się, że są to dla niego niedogodności, których jedyną cechą, jaką postrzega, jest ich konieczność, stara się więc opędzić sprawę niezbędnym minimum. Główny nacisk położony jest na zaprezentowanie jakiejś obserwacji, myśli, idei, wizji, próby dojścia do istoty rzeczy, analizy jakiegoś aspektu człowieczeństwa, pytania o motywację, emocje, istotę wartości człowieka. W efekcie, uniwersum często przypomina podwórko, a fabuła, niekoniecznie do końca dopracowana, pełni rolę służebną i pretekstową. W rezultacie, opowiadania Smitha nabierają zabarwień właściwych przypowieściom, legendom czy mitom, gdzie nie każdy szczegół musi być wyeksponowany, dozwolone są umowności i uproszczenia, a nacisk jest kładziony na przekaz idei. Jeśli idzie o postaci, mam uczucia ambiwalentne. Z jednej strony często oryginalnie skrojone, z drugiej jednak, ich sposób postępowania bywa trudny do zaakceptowania w aspekcie dorzeczności. Postrzeganie świata, motywacje, logika działania nie znajdują sensownego uzasadnienia. Przynajmniej dla mnie. Sprawia to wrażenie usilnego popychania postaci w ściśle określonym kierunku, nawet, bywa, z pogwałceniem zasad logicznego rozumowania. Zarzuty te jednakowoż bledną, jeśli znów przyłożymy miarkę baśniowo-mitologiczną. Sama Norstrilia jest dla mnie najtwardszym orzechem do zgryzienia. Początkowo rzecz zapowiadała się rewelacyjnie. Klarowna, jasna, zgrabna, z pomysłem i świetnie skrojonym światem przedstawionym. Do czasu. Mniej więcej od momentu opuszczenie przez bohatera macierzystej planety, staje się bełkotem pełnym chaotycznie wykonywanych posunięć bez umocowania, uzasadnienia, ani celu w szerszym kontekście. Ostatnie sto stron czytałem z uczuciem „Niech to się skończy jak najszybciej, już nie chcę dalej się męczyć”. Muszę rzucić ręcznik. Nie mam bladego pojęcia, po co autor napisał większą część tego utworu. Pojedyncze sceny czasem przekazują jakąś myśl, ale to wszystko. Może chodziło mu o ukazanie tych myśli, a nie miał pojęcia, jak to sensownie połączyć w całość? Ja tak to odebrałem.

78


Warstwa techniczno-literacka mocno rozczarowuje. Nie bardzo wiem, ile tu „zasługi” autora, a ile tłumacza et consortes. Część nazw własnych jest tłumaczona, część nie. Bywa że Helen jest „America”, a bywa, że „Amerika”. Jedno z opowiadań raz tytułowane jest Gra w szczura i smoka, by gdzie indziej stać się Grą w szczurosmoka. Ludzie zamiast być rannymi, są uszkodzeni. Zdania miewają szyk poprzestawiany, uderzają niegramatycznością, wytrącają z czytelniczego rytmu. Trudno mi ocenić, czy wszystkie, czy może choć część z tych rzeczy było zamierzonymi. Może np. ta niegramatyczność miała być sposobem na staroświecką stylizację? A może rzecz jest po prostu napisana dość nieporadnie i mamy wierne tłumaczenie? A może jeszcze co innego? Nie wiem, czy to najlepsze miejsce (ale w sumie gdzie znaleźć lepsze?), ale nabrałem podejrzeń co do stricte literackich kompetencji tłumacza Wojciecha M. Próchniewicza. Sięgnąłem pamięcią do innych spotkań z tym panem i okazało się, że we wszystkich przypadkach, a było ich dobre kilka, odczucia były podobne – ciężkawego, drewnianego stylu. Być może akurat wyłącznie takie teksty przyszło panu Próchniewiczowi tłumaczyć. Być może. Na koniec jeszcze drobiazg, który mnie nieco kłuje w bok. W notce odwydawniczej, dotyczącej lekko bełkotliwego narracyjnie opowiadania pod tytułem Umarła pani z Miasta Prostaczków dostajemy informację, jakoby nawiązano w nim do legendy Joanny d’Arc. No i nigdzie tych nawiązań nie odnajduję, poza dwoma, imieniem i formą zejścia. Moim prywatnym zdaniem, biorąc pod uwagę powierzchowność tych wyznaczników, to zdecydowanie za mało, by mieć rzetelne poparcie dla tak zarysowanej koncepcji. Jest tam za to zupełnie co innego, czego, o ile wiem, nikt do tej pory nie zauważył. Owa historia to parafraza hecy z Jezusem z Nazaretu w roli głównej. Formalnie przymglona, w sednie klarowna. Całość satysfakcjonuje przede wszystkim intelektualnie i wizjonersko, zwraca uwagę bogatą wyobraźnią, przenikliwością w wielu aspektach dotyczących człowieka, społeczeństwa, ich rozwoju. Dla tych przymiotów oraz dla oryginalnie obmyślanego uniwersum warto czytać Smitha. Zdecydowanie słabiej tu z impresją literacką, lecz nie jest to niedoskonałość dyskwalifikująca i nie powinna nas skłaniać do rezygnacji z lektury. Człowiek obdarzony pewną dozą dobrej woli, może tę niedogodność potraktować w kontekście ciekawostki. Tytuł: Drugie odkrycie ludzkości. Norstrilia Tytuł oryginału: The Rediscovery of Man. Norstrilia Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz Wydawnictwo: Mag Seria: Artefakty Data wydania: 15 lipca 2015 Liczba stron: 784 ISBN: 9788374805513

79


KONIEC KOŃCÓW KOŃCA ŚWIATA Hubert Przybylski Bo czasami tak jest, że autor fantastyki umyśli sobie napisać książkę. Napisze, wyjdzie mu ona świetnie, zarobi masę kasy* – jest git. „No to czemu by nie napisać kontynuacji?”, pomyśli sobie autor. No i pisze ową kontynuację**, a ta przynosi mu jeszcze więcej sławy i mamony. „Hmmm...”, myśli autor, „No to jeszcze po maluchu i będzie trylogia w dorobku”. Słowo staje się ciałem. Potem jeszcze się coś przyśni w nocy, no a przecież nie można marnować dobrych pomysłów i to już definitywnie i na bank będzie ten ostatni tom, to mamy już normalną zdrową tetralogię. Pięć lat później autor pęka i mamy już pięć tomów. Przerwa między piątym a szóstym*** wynosi już tylko trzy lata, a my możemy teraz cieszyć oczy i umysły Szóstym Patrolem. Jak zwykle, historia zaczyna się banalnie – Gorodecki poluje na wampira, który przesyła mu za pomocą ofiar wiadomość, potem ktoś-coś zabija inkwizytora pilnującego jego córki, a jeszcze potem pojawia się proroctwo i świat stanie znowu na krawędzi zagłady, a Gorodecki będzie musiał podjąć Decyzję. Fabularnie, Szósty Patrol jest napisany lepiej niż dwa poprzednie tomy. Historia jest ciekawsza, bardziej wciąga i, kuriozalnie, lepiej się trzyma kupy niż poprzednie tomy. Dlaczego kuriozalnie? W pierwszych książkach cyklu wiedza o świecie, magii i Zmroku była z góry określona, a autor wspominał o zasadach rządzących wszystkim na zasadzie „no przecież wszyscy o tym wiedzą”. Potem pojawia się Ostatni Patrol, w którym ździebko, subtelnie i tak jakby od niechcenia, Łukjanienko modyfikuje ten zasób wiedzy. W Nowym Patrolu autor już się, jak to mówi nasza złota polska młodzież, nie czai, tylko robi solidne przemeblowanie domu zasad, połączone z odkrywaniem serii ukrytych pokoi (nawet piętra się nowe pojawiły). A co w Szóstym Patrolu? W Szóstym Patrolu nie mamy przemeblowania. Mamy normalną zdrową re-wo-luc-ję. Wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy o uniwersum Patroli, to był jakby rezultat siedzenia w drewnianej szopie i patrzenia na świat przez dziurkę po sęku. Teraz Łukjanienko zlikwidował tę szopę i nagle się okazało, że świat to nie tylko ten widzialny stożek przed dziurą, ale także to, co było po bokach szopy, za jej plecami, nad nią i pod nią****. Myślę, że to właśnie mógł był problem Ostatniego... i Nowego... – zmiany były zbyt małe i ciężko mi było przejść nad nimi do porządku dziennego, bo cały czas się nad nimi zastanawiałem i podświadomie szukałem dziury w całym. Tutaj nie miałem tego problemu, bo przy takim dużym i szybkim zalewie nowości nie ma czasu na jakąkolwiek analizę. Przynajmniej nie przed zakończeniem czytania. Z drugiej strony...***** Patrole to zawsze była fantastyka kryminalna. Gorodecki (czy inni bohaterowie) stawał przed zagadką, a potem prowadził dochodzenie, które doprowadzało go do rozwiązania tajemnicy. W tym samym czasie czytelnicy robili to samo – szukali rozwiązania zagadki, typowali sprawców, motywy, itp. Szósty Patrol też ma ten sam schemat fabuły, ale ilość zmian w uniwersum, a jeszcze bardziej brak stałości zasad rządzących tym uniwersum (bo owe zasady albo zmieniają się co kilka stron, albo co chwila dochodzą nowe), na każdym kroku uniemożliwia nam jakąkolwiek zabawę w detektywa. No bo jak szukać rozwiązania, skoro na ostatniej stronie może

80


się okazać, że wszystkiemu są winne krasne ludki, które pojawiły się w książce na stronie przedostatniej. W moim przypadku, na szczęście, detektyw ze mnie taki, jak z koziej rzyci plazmotroniczny antycypator Brunschwicka, więc problemu zbyt dużego nie było. Zbyt dużego. Co do reszty – kreacji postaci, stylu, itp. – Łukjanienko już od lat ma solidny warsztat pisarski i w jego książkach wszystko, poza fabułą, stoi zawsze na równym, wysokim poziomie******. Jeśli czytaliście jakąkolwiek jego książkę, to na pewno nie zauważycie żadnej poważniejszej różnicy. Ocena. Szósty Patrol w pełni zasługuje na 8,5/10. Może i uniwersum Patroli wygląda teraz jak dziewczyna w legginsach z lycry*******, która w jednej chwili „urosła” z rozmiaru 36 do 48, a może i 50, przy czym nie zdążyła zmienić garderoby, ale sama historia na tym nie straciła. W połączeniu z niezmiennie solidnym warsztatem pisarskim dało to nam bardzo dobrą książkę. Książkę, którą wszystkim miłośnikom Łukjanienki gorąco polecam. *SPOILER* Książkę, która kończy Patrole. Z drugiej strony – tak otwartego definitywnie-terminalnego zakończenia cyklu jeszcze nie widziałem. Przy tej ilości zmian w uniwersum Łukjanienko może za lat kilka wszystko odkręcić dwoma słowami********. Choć mam nadzieję, że nie. Kolejnego zagrożenia zagładą świata ze strony Zmroku chyba bym nie przetrawił. Dość trzech ostatnich tomów Patroli. Tytuł: Szósty Patrol Autor Siergiej Łukjanienko Tłumaczenie; Ewa Skórska Wydawca: MAG Rok wydania: 2015 Ilość stron: 347 plus troszkę reklam ISBN: 978-83-7480-547-6 * A po zekranizowaniu zarobiła jeszcze x-dziesiąt razy tyle. ** Kwestia liczenia tomów jest w przypadku tego cyklu ździebko zagmatwana, gdyż współpracujący z Łukjanienką przy pisaniu Dziennego Patrolu Wasiljew napisał też samodzielną książkę w uniwersum Patroli (Oblicze Czarnej Palmiry, leżąca chronologicznie gdzieś w okolicy końca fabuły Nocnego Patrolu) i chodzą plotki (ale nie te z gatunku wink-wink, nudge-nudge), i w ogóle, ale że jeden z panów został w międzyczasie szefem oficjalnej organizacji rosyjskich pisarzy-fantastów, a drugi jakoś tak mniej ostatnio wydaje, no i że ich wielka kiedyś przyjaźń rozpadła się z jakiegoś powodu tuż po współpracy nad Dziennym... z wielkim hukiem... Na szczęście, my tu, na Szortalu, nie zajmujemy się plotkami. Nic a nic. *** „Panie wydawco, no ja nie wiem, jak to się stało. Budzę się rano, we łbie trzeszczy, a na pulpicie komputera plik z książką – normalnie zdrowo lunaparkowałem, albo jakie krasne ludki ją napisały. To może ją... ten-teges... wydacie?” **** W pierwszej wersji tego tekstu zamiast szopy była sławojka, taka klasyczna, z otworem w kształcie serduszka nad drzwiami. Ale tak sobie pomyślałem, że po pierwsze primo, gdyby ją autor zlikwidował, to wylądowalibyśmy po kolana czy pas w historii naszego odżywiania i oglądanie cudów nowo odsłonionego świata obchodziłoby nas ździebko mniej, niż próby uwolnienia się od wspomnianej wyżej historii, a po drugie primo – ilu z Was jest w stanie wyobrazić sobie pole widzenia w postaci stożka o podstawie w kształcie serca? No właśnie...

81


***** Bo przecież, tak jak na wschodzie musi być jakaś cywilizacja, tak zawsze musi też być druga strona. Znaczy, chyba że ktoś z Was żyje w normalnej zdrowej przestrzeni ździebko jednowymiarowej. ****** No, jak na fantastykę stricte rozrywkową, pisaną wyłącznie dla mamony. ******* Nazywanych potocznie, przez facetów, „kondomami”. ******** Na tej samej zasadzie (znanej noblistom i innym poważnym naukowcom jako Zasada Bliżejnieokreśloności), dla której bliżej nieokreślona żona będąca pod bliżej nieokreślonym wpływem bliżej nieokreślonego księżyca gotuje bliżej nieokreśloną zupę w sześciu bliżej nieokreślonych garnkach. Znaczy – BO TAK!!!

82




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.