Szortal na wynos (nr31) lipiec 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński, Marcin Knyszyński, Sławomir Szlachciński DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Marta Pijanowska-Kwas, Piotr A. Kaczmarczyk, Anna Marecka, Marta Młyńska, Mateusz Buczek, Weronika Dobrowolska DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Małgorzata Lewandowska WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Minęła pierwsza fala… Tymi słowy należałoby rozpocząć wstępniak lipcowy, co też niniejszym czynię. Oto bowiem minęła pierwsza fala upałów i się ochłodziło. Gdzieś tam w międzyczasie pojawiły się burze. One również przeszły. Minęły. Pewnie jeszcze wrócą. Było gorąco, nie ma co powiedzieć. Momentami przesadnie. Minęła też największa fala dyskusji o Szczepanie Twardochu, który właśnie został ambasadorem. Ale nie takim ogólnie rozumianym, np. Polski w Niemczech. Właściwie to został prawie ambasadorem Niemiec w Polsce… A może na Śląsku? Trudno orzec, to przecież Twardoch. No dobra, ambasadorem Mercedesa został i należało to solidnie obdyskutować. Co też uczyniono, momentami przesadnie się ekscytując. Tu i ówdzie u co poniektórych ozwał się w związku z tym wydarzeniem lekki ból tylnych części ciała. Lecz również minął, jak sądzę. Życie nie stoi w miejscu, tylko patrzeć jak coś jeszcze bardziej oburzającego poruszy ludzi słowa. Minęła pierwsza fala euforii po reaktywacji Magazynu Fantastycznego, czasopisma które znikło ot tak, nie wiadomo kiedy jakoś cztery lata temu z kawałkiem. To już nie czasopismo a seria książek i właśnie pojawiła się jej pierwsza odsłona, w postaci zbioru najlepszych opowiadań wybranych spośród wszystkich tekstów opublikowanych w MF na przestrzeni lat. W tym przypadku przesada w radowaniu się winna być jak najbardziej na miejscu. Chyba nawet u największych optymistów minęło przekonanie, że Grecy pojmą, kto jest winny stanu w jakim się znaleźli, przestaną wreszcie obszczekiwać wszystkich dookoła i przyjmą odpowiedzialność na własną klatę. Nie stało się tak. Referendum które się właśnie co odbyło, jak Hellada długa i szeroka, pokazało jasno: winny nadal jest Świat, Europa, Niemcy, Merkel, lecz nie sami potomkowie Homera. Przesadnie samokrytyczni to ci Grecy nie są. Minęła pierwsza fala sprośnej wesołości po dyskusji, która na dniach poruszyła szacownymi murami naszej rodzimej Izby Wyższej Parlamentu. Niektóre cytaty nadal przetaczają się przez „demotowe” salony, zbierając zasłużone oklaski. Zasłużone po stokroć. Kiedyś, gdy obumrze w ludzkości potrzeba sprowadzania wszystkiego do absurdu i Świat stanie się niedorzecznie nudny, będzie można przywoływać te skrawki czystego surrealizmu i śmiać się w głos. Dziękuję Ci, Senacie RP, za to, że mogliśmy żyć w tych samych czasach. Bez Ciebie, okazuje się, wielka machineria dziejów miałaby o jeden istotny trybik za mało. Coś mi mówi, że za pierwszą falą idzie kolejna, nie mniej godna uwagi. Marek „Terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK Opowieść o ojcobójstwu i niecierpliwości Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Kot P Jez Patterson . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Dwa kilo piachu to za mało Sarah Goslee . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10

SZORTOWNIA Wiosenna bajka Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kim jesteś? Magdalena Kucenty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pamiętam, że... Konrad Staszewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . My nieśmiertelni Norbert Góra . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Witając gwiazdy Marcin Mleczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

14 15 17 18 20

RYMOWISKO Limeryki Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25

STUSŁÓWKA Tryb eko Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cudowny bieg Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czerwona czy czarna? Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Władza Artur Olchowy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

28 29 30 31

SUBIEKTYWNIE Cyberpunk not dead! Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wspomnienia, których nie było Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pustka samotności Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pamiętniki z przetrwania Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . All-Star Superman Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ostatni bastion Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Śledztwo. Katar Marcin Knyszyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Cienie w czasie Laura „Visenna” Papierzańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Potargana w miłości. Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . USA w cieniu swastyki. Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pożegnanie z rzeczywistością. Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . Koło czasu Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Drażliwe tematy. Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Anioł Jessiki Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kraj ludzi szczęśliwych Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kiksy klawiatury. Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zabili go i uciekł Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Koszmar ultymatywny Thomasa Ligottiego Marcin Knyszyński . . . . . . . . . . .

5

34 36 38 40 42 44 46 48 50 52 54 56 58 60 62 64 66 68


Zagraniczniak


OPOWIEŚĆ O OJCOBÓJSTWU I NIECIERPLIWOŚCI Frank Roger Przez drzwi komisariatu policji wpadł z impetem wynędzniały mężczyzna i zwrócił się do jednego z funkcjonariuszy: – Przyznaję się. Popełniłem najstraszliwszą zbrodnię, do jakiej zdolny jest człowiek. Nie zasługuję, aby żyć. – Co takiego pan zrobił? – Cofnąłem się w czasie i zabiłem swojego ojca, zanim przyszedłem na świat. – Mężczyzna z trudem powstrzymał łzy, które napłynęły mu oczu na samo wspomnienie tego czynu. – Nie sądzę, by było możliwe to, co pan opisuje – odparł spokojnie funkcjonariusz. – Wiem, co pan myśli. Zabijając ojca przed swoimi narodzinami, wywołałem paradoks w czasie. No oczywiście, z punktu widzenia logiki nie powinno mnie tu być, a jednak… – Zupełnie nie to miałem na myśli. Chciałem powiedzieć, że nie wierzę w możliwość podróżowania w czasie. Wehikuł czasu nie istnieje! A teraz proszę wybaczyć, mam dużo pracy. – Musi mi pan uwierzyć – upierał się mężczyzna, po czym nagle zwyczajnie przestał istnieć. Wpatrując się z niedowierzaniem w miejsce, w którym stał mężczyzna, funkcjonariusz zapytał kolegów: – Co to, do diabła, było? – Niecierpliwość – odparł jeden z nich. – Zawsze musi upłynąć parę chwil, nim efekt motyla w pełni się uaktywni.

Przełożył Michał Wróblewski

7


KOT P Jez Patterson Mysz wyłoniła się z dziury i zagadnęła Kota. – Zdajesz sobie sprawę, że twoje pragnienie zabijania ujawnia mocno zaburzoną osobowość, prawdopodobnie o skłonnościach do zaburzeń psychotycznych, prawda? – Nie chcę cię zabić – odpowiedział Kot. Skłamał, oczywiście. Nie dlatego, że był głodny czy dlatego, że samo polowanie sprawiało mu przyjemność, lecz dlatego, że nie miał ochoty poddawać się psychoanalizie w wykonaniu własnego obiadu. – Widziałam cię z Kobietą. Te wszystkie uśmiechy i pieszczoty. Niezła schizofrenia. Choroba dwubiegunowa. Rozdwojenie jaźni. – Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że być może mówisz o samej sobie? – zapytał Kot. – Kompleks niższości? Syndrom ofiary? A może... skłonności samobójcze? – Nie chcę popełnić samobójstwa – odparła Mysz. – To jak w takim razie to nazwiesz? Skoro jestem psychotycznym schizofrenikiem, twoje zachowanie nie jest zbyt rozsądne. – Miałam nadzieję, że przemówię do twojego wewnętrznego poczucia moralności. – O, i jeszcze urojenia! – Rozmowa z tobą była owocna – stwierdziła Mysz. – Bardzo dogłębna i wnikliwa. Wiele się dowiedziałam. – Bez wątpienia.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

8


Kot ziewnął. Rozmowa z własnym obiadem była zniechęcająca i zwyczajnie nudna. – Idę sobie. – Musisz? – prychnął Kot. – Wnikliwa – powtórzyła Mysz. – Musimy jeszcze do tego wrócić. Jak najszybciej. – Nie, wcale nie musimy. – Kot zerknął na kłębek kocimiętki. Leżał nieruszony pod kanapą, tam gdzie się potoczył poprzedniego dnia. Odwrócił się z powrotem do Myszy, lecz już jej nie było. O ile w ogóle kiedykolwiek tam była. Dość nietypowa forma szaleństwa, pomyślał. Zdiagnozowany przez własne halucynacje. Przymknął oczy, udając, że nie słyszy głosów w ścianach.

Przełożyła Magdalena Małek

9


DWA KILO PIACHU TO ZA MAŁO Sarah Goslee – W ciągu życia zjadamy około dwóch kilogramy gleby. Ile zarodników spożywamy wraz z nią? – Potrząsnęła głową, aż zagrzechotały koraliki na końcach jej siwiejących warkoczyków, po czym spojrzała mi w oczy po raz pierwszy od chwili, gdy na powitanie nalała mi herbaty i poczęstowała kupnymi ciastkami z wyszczerbionego talerza. – Ile z tych zarodników przeżywa? Poczułem się nieswojo, odwróciłem więc wzrok i zacząłem przyglądać się półkom z książkami – były pomalowane na wesołe, kredkowe kolory, ale wypełniały je wyłącznie książki naukowe i poważne czasopisma branżowe. Od dawna szukałem właśnie jej, Idry Antwell, bo była światowej sławy ekspertem od ekologii grzybów i od lat nikt jej nie widział na oczy. Była ekspertem, ale to nie oznacza wszechwiedzy. Nie mogła zajrzeć wewnątrz mnie. – Zrobiłam doktorat na Uniwersytecie Utah, badałam grzyby endofityczne w trawach. To takie grzyby, które żyją wewnątrz roślin – dodała. – Działają na ich korzyść, często pomagają im przetrwać suszę. W zamian rośliny odżywiają grzyby swoimi cukrami. – Powiedziałem jej, że piszę artykuł o ekologii grzybów do „Discover”. Z początku nie była zbyt chętna, żeby podać swój adres, ale ja zawsze byłem przekonujący. – Spędzaliśmy masę czasu w terenie, pobierając próbki gleb i roślin. Wiecznie szukałam kogoś do pomocy. Zrobił się z tego nawet taki dyżurny żart: magistranci zakładali się, jak długo wytrzyma każdy z moich kolejnych asystentów. Uwzględniali wszystkie opcje, od mononuklozy po wypadki rowerowe. – Popatrzyła na swój dyplom, wiszący na ścianie w chaotycznym gąszczu zdjęć ludzi i grzybów. – Wtedy poznałam Jacoba. Był z entomologii, ale pomagał mi, bo byłam już naprawdę zdesperowana. Pobraliśmy się zaraz po obronie doktoratów, przenieśliśmy się do Fort Collins i tam urodziła się Alexandra. – Pokazała kubkiem zdjęcie pary biegnącej ze śmiechem za malutką dziewczynką. – Ja dalej pracowałam nad endofitami, ulepszałam metody wykrywania połączeń między grzybami. Wiedział pan, że grzybnia potrafi rozciągać się między roślinami od jednego korzenia do drugiego, łącząc całą łąkę w jedną wielką sieć? Nie? Nikt nie wiedział. Już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że grzyby rozwijają się wewnątrz większości roślin. Nowością była możliwość prześledzenia połączeń między nimi. Tradycyjne pobieranie próbek ziemi czy wykopywanie roślin niszczyło całą tę strukturę. – Po raz pierwszy, odkąd przyszedłem, Idra uśmiechnęła się, najwyraźniej dumna ze swoich dokonań. – Doktor Antwell, to wszystko fascynujące, ale mojemu wydawcy to nie wystarczy. Czy grzyby tego typu żyją też w innych miejscach? – Od pewnego czasu miałem obsesję na punkcie jej badań, przeczytałem wszystko, co kiedykolwiek opublikowała. Jej artykuły niby dotyczyły wyłącznie traw, ale zawierały też aluzje do czegoś więcej. Musiałem dociec, ile wiedziała, czego być może się domyślała. – Któregoś dnia coś mnie naszło i przebadałam parę koników polnych ze zbiorów Jacoba. Tak zaczyna się bardzo wiele odkryć. Myśli kotłują się w głowie i czasem znienacka coś wyskoczy. – Nie pamiętam, żebym o tym czytał. Opublikowała to pani? Idra wstała i pogłaskała kilka książek po grzbietach, jak gdyby były jej starymi przyjaciółmi.

10


– Nie, artykuł został odrzucony. A potem umarł Jacob i rzuciłam to wszystko w kąt. Jacob zginął w wypadku samochodowym, powód: brawurowa jazda. Alexandra jechała z nim. Idra w ostatniej chwili zdecydowała się zostać w domu. Wyświetliła mi serię zdjęć mikroskopowych na staromodnym monitorze ciekłokrystalicznym. – To są moje trawy, a to konik polny. Widzi pan strzępki grzybni w każdym z nich? – Wskazała linie wijące się na fotografiach: to grzyb oplatał komórki swoimi włóknami, wnikając do ich wnętrza. – To jest próbka tkanki od Jacoba. Nigdy się nie dowiedział, że ją pobrałam. – Te same grzybniowe zawijasy. – A ta jest moja. – Żadnych zawijasów. – Tego też nigdy mi nie przyjęli. Właściwie nigdy też nie odrzucili – za każdym razem albo ginął manuskrypt, albo redaktor zachorował, zawsze coś. – Idra machnęła ręką, wskazując stertę papierów za monitorem. – Przez całe lata zbierałam próbki tkanek od wszystkich moich studentów z biologii. Prawie wszyscy byli zarażeni tym wewnątrzludzkim grzybem – myślę, że można go tak nazwać. Planuję umieścić to wszystko w Internecie. A więc przybyłem w ostatniej chwili. – To niesamowite! Czy ma pani jakąś hipotezę, co te grzyby właściwie robią? – Nie wiem nawet, czy to symbionty, czy pasożyty. Dowiedzielibyśmy się może, gdyby robiły coś bardziej oczywistego... Jak na przykład grzyb z rodzaju Ophiocordyceps. Zmienia zarażone mrówki w zombie, tak że roznoszą jeszcze więcej jego zarodników. Gdyby pojawiły się jakieś ludzkie zombie, na pewno byśmy to zauważyli, ale co jeśli zmiany w zachowaniu ludzi są bardziej subtelne? Może być nawet tak, że one nam pomagają. Endofity, na przykład, są dobre dla roślin, w których żyją, choć już nie dla zwierząt, które je jedzą. – Co się wtedy dzieje? – zapytałem, zaciekawiony mimo woli. Nie wiedziałem na ten temat tak wiele, jak mogłoby się wydawać. – Jednym z drastycznych przykładów jest krowa, która zje za dużo zainfekowanej kostrzewy. Toksyny obecne w tej trawie spowalniają krążenie w kończynach. W najgorszych przypadkach zwierzęciu mogą odpaść kopyta i ogon. – Idra wyszczerzyła się w uśmiechu. – Skąd inaczej byśmy wiedzieli? Niewiele stworzeń w naszych czasach zjada ludzi. – A jak to możliwe, że tego grzyba mają wszyscy z wyjątkiem pani? – Może to kwestia genów, ale nie mam żyjących krewnych dla porównania. – Tak też sądziłem, ale jej słowa dodatkowo utwierdziły mnie w tym przekonaniu. A więc nie będę musiał namierzać również ich. – W każdym razie nie czuję się inna. – Byłem ciekaw, czy mówi prawdę. Na pewno zauważyłaby jakieś różnice – może inny schemat podróżowania, może skłonność do ryzyka czy szczególne roztargnienie. Większość zarażonych nie była tego świadoma, ale ich zachowanie się zmieniało. Tylko niewielu wiedziało, że ich układ nerwowy jest penetrowany przez strzępki grzyba, ale i tak nie potrafili na to nic poradzić. – Wszyscy wiemy, że grzyby odgrywają ważną rolę w procesach rozkładu – powiedziałem. – Ale wychodzi na to, że może wręcz sterują światem – wszystkie połączone ze sobą w olbrzymi, biologiczny komputer... – To bardzo śmiała teoria – odparła Idra – ale to możliwe. Właśnie dlatego zamierzam opublikować swoje badania w sieci. Powinni to zobaczyć inni naukowcy. – Myślę, że jednak będziemy szczęśliwsi, jeśli się o tym wszystkim nie dowiemy. – Patrzyła, jak wstaję z miejsca, wyraźnie nie rozumiejąc, co robię, póki jej nie złapałem. Potrzeba więcej czasu, niż może się wydawać, żeby udusić starszą panią. Po wszystkim wrzuciłem jej papiery do torby, a na wierzch załadowałem komputer. Wywlokłem Idrę na zewnątrz do ogrodu i dalej, na łąkę. Teraz grzyby w końcu się do niej dobiorą.

Przełożyła Aga „Shee” Magnuszewska 11


12

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska


Szortownia


WIOSENNA BAJKA Małgorzata Lewandowska – Zarówno kaczki, jak i ludzie zaczynali poruszać się parami. Pierwszy motyl mignął cytrynową żółcią skrzydełek. Na trawnikach gdzieniegdzie nieśmiało zakwitały kwiaty, powietrze zaś wypełniało się ich zapachem oraz pyłkami zapamiętale rozsiewanymi przez nadrzeczne krzaczory. Dnie stawały się coraz dłuższe, a wraz z nimi dwa łabędzie, jak co wiosny, pasły się na niedalekiej łące. Wszystko wydawało się płynąć utartym szlakiem... wszystko poza jednym. Grupa much od jakiegoś czasu zacierała łapki ze zniecierpliwienia. „Kiedy, ach kiedy” brzęczały do siebie kolejny dzień z rzędu. Te najbardziej uczone i postępowe pobierały próbki powietrza i wody, robiły rozmazy oraz obliczenia, i z rezygnacją potrząsały głowami. Te najstarsze, pamiętające jeszcze czasy sprzed Zimy, twierdziły, że kiedyś było lepiej, bo bez opóźnień i nikt się nie martwił, czy jeszcze dożyje. Nerwowa atmosfera oczekiwania udzielała się każdemu do tego stopnia, że wydawało się, iż cały Fliegenberg opanowany jest przez jedno tylko pragnienie. Wreszcie, pewnego dnia nie różniącego nie różniącego się specjalnie od innych, jeden z patroli poczuł w powietrzu charakterystyczną woń. Wieść o tym, wraz z wiatrem, niczym lawina rozniosła się po całym miasteczku, skutkując niezwykłym pobudzeniem wśród mieszkańców. Olbrzymie, niekontrolowane, musze gromady wyruszały na pola, by wreszcie zanurzyć się w wytęsknionym deszczu gnojówki. Ach, cóż to był za dzień, cóż za uczta! Prawdziwy nektar dla podniebienia! Harmonia smaków po prostu!... Jednak – stara mucha przerwała opowieść, uniosła łapkę i powiodła wzrokiem po wpatrzonych w nią muszątkach – każda przyjemność ma swoją cenę! Nierozważne, opite do nieprzytomności muchy całkowicie straciły zdolność do oceny położenia. Kierując się w stronę świateł, miast ku Fliegenbergowi, masowo zaczęły wlatywać na ludzkie drogi... – Nauczyciel ponownie zawiesił głos i dodał cicho: – tego dnia zginęły tysiące naszych przodków... Kroniki podają, że nie było nawet czego zbierać, gdyż jedyne, co zostało, to plamy na szybach i lusterkach oddalających się pojazdów. Dlatego pamiętajcie, drogie dzieci, należy zachować umiar i zdrowy rozsądek! Nawet dla najlepszego gówna nie ma sensu tracić głowy! No, to tyle gwoli przypomnienia, a teraz szeregami w chmury i udajemy się z wycieczką na pola.

14


KIM JESTEŚ? Magdalena Kucenty Nie znamy ich imion, nie mamy również własnych. Oni są dla nas Białymi Kitlami, my dla nich Numerami. Dlatego można powiedzieć, że nazywam się Cztery-Sześć-Trzy. Miło mi cię poznać. Pytasz, co tutaj robię? To miejsce może wygląda jak szpital, ale stanowi przeciwieństwo takowego. Tam leczy się ludzi, tutaj rozkłada Numery na części. Do tego większość Numerów nie wie nawet, czym jest „szpital”, ale mój Biały Kitel czasami przynosi mi książki i to właśnie z nich nauczyłem się znaczenia tego słowa. Wyglądasz na skonsternowanego. Ach, pewnie dziwisz się, jakim cudem potrafię czytać. Nie wszystko na raz, wpierw wytłumaczę, co tutaj robię. Otóż, mieszkam. I to nie samemu, moimi współlokatorami i najbliższymi przyjaciółmi są Cztery-Pięć-Osiem i Cztery-Sześć-Zero. Ten drugi wprawdzie nigdy nic nie mówi, ale często uśmiecha się do mnie. Jak się czuję? Cóż, tydzień temu Białe Kitle znowu mnie otwierały, wycięły to i owo, a potem zamknęły z powrotem, jednak powinienem się już zregenerować. Czy powiedziałem coś złego? Wyglądasz niemrawo. Przecież w trakcie zabiegu nie czułem bólu, tylko się wynudziłem. Ani książki, ani ulotki do poczytania mi nie dali, a wierz lub nie, oglądanie kolejnych takich samych operacji z czasem zaczyna być nużące. Nawet moje pierwsze wspomnienie dotyczy chwili, gdy złamano mi ręce oraz nogi i pokazywano Lordom, jak świetnie się goją. Pamiętam również, że nie płakałem. Trochę się bałem, przyznaję, ale nie na tyle, by uronić choćby łzę. Właśnie, zapomniałbym opowiedzieć o Lordach. Podejrzewam, że to dla nich są te wszystkie wycięte z Numerów części. Gdy Lordowie przychodzą, zaraz któryś z nas trafia pod skalpel. Uch, teraz już na pewno coś palnąłem, widzę po twojej minie. Dobrze, przyłapałeś mnie. Wbrew pozorom zrozumiałem twoje początkowe pytania, ale specjalnie udzielałem wymijających odpowiedzi. Więc co tutaj robię, roztrzaskany na ziemi? Leżę, dogorywam, ale też mieszkam. Jakby nie patrzeć ów skrawek betonowego podłoża stanowi część mojego domu. Ogródek, tyle że bez kwiatów i zieleni. Nie przekonuje cię to? Rozumiem. Po prostu potrzebuję się przed kimś otworzyć, nie tylko dosłownie, ale też w przenośni. A skoro wgląd do moich trzewi już masz, chciałbym opowiedzieć ci, jak się znalazłem w tym nieciekawym położeniu. Można to chyba nazwać „ostatnią spowiedzią”, prawda? Pewnie niedługo umrę albo się wyłączę. Nie jestem pewien, jakiego terminu należy użyć w moim przypadku. Tak czy owak, posłuchasz? No więc w mojej głowie coś się popsuło. Wszystkie Numery starają się nie myśleć o Świecie Poza, a ja zacząłem marzyć o nim codziennie. Nie przestałem czuć lęku, jednak ponad wszystko pragnąłem zobaczyć rzeczy, o których czytałem. Białe Kitle nie trzymają nikogo pod kluczem, więził mnie tylko strach, dlatego któregoś dnia zmusiłem się, by stanąć przed oknem. Ostrożnie odsunąłem szklaną barierę na bok, a podmuch tego, co nieznane, uderzył mnie w twarz. Natychmiast uciekłem. Jednak z tygodnia na tydzień szło mi coraz lepiej: wpierw wystawiłem palce prawej ręki za okno, potem lewej, mijały miesiące i prawie udało mi się wychylić głowę na zewnątrz. Cztery-Pięć-Osiem stwierdził, że oszalałem. Na szczęście nie doniósł Białym Kitlom o tym, co robiłem.

15


Ilustracja: Katarzyna Kędzior

Gdy pierwszy raz usiadłem na brzegu okna i obserwowałem ten bezmiar wszystkiego oraz niczego zarazem, poczułem się taki mały. Moje nogi wisiały w przerażająco pustym powietrzu, a na horyzoncie straszyły wielkie cienie budynków. Jednak najbardziej dojmującym widokiem okazało się niebo nad moją głową. Granatowe, usiane błyszczącymi punkcikami światła wydawało się zupełnie nieosiągalne. Potem długo myślałam o tym, czym jestem, oprócz Numeru oczywiście. Może kimś? Lubię myśleć o sobie jako o „kimś”. Chyba dlatego, że mimo sztucznego mózgu, płynie we mnie czerwona krew. Jak widzisz, niektóre z moich części są organiczne, w tym serce, a bohaterowie książek często czują sercem. To pozornie nielogiczne, jednak musi się kryć w owym fenomenie chociaż ziarnko prawdy. Niemniej sądzę, że nigdy tak naprawdę nie odważyłbym się uciec, gdyby nie Cztery-Sześć-Zero. Parę dni temu uśmiechnął się do mnie wyjątkowo promiennie, a potem Białe Kitle zabrały go i już nie wrócił. Czekałem długo, aż wreszcie podjąłem decyzję. Znowu usiadłem na parapecie, rozłożyłem szeroko ramiona i przymknąłem oczy. A potem przechyliłem się do przodu i pozwoliłem sobie odlecieć. Ogłuszający furkot wypełnił mi uszy, przez jedno uderzenie serca czułem coś, co pragnę nazwać wolnością. Aż wreszcie uderzyłem o ziemię i wszystko naraz ucichło. Wychodzi na to, że nie potrafię latać. Kto by pomyślał? Głupi, początkowo sądziłem, że i tym razem moje kończyny się zrosną, ale przecież po upadku nie było tutaj nikogo, kto mógłby je złożyć. A teraz pojawiłeś się ty... I zadaję sobie pytanie: kim jesteś? Człowiekiem czy Lordem? Pomożesz mi, czy zabierzesz te parę części, które ze mnie zostały?

16


PAMIĘTAM, ŻE... Konrad Staszewski Pamiętam, że studiowaliśmy na jednej uczelni i na wykładzie zainteresowałem ją moimi wierszami. Pamiętam, że napisała mi na kartce, iż nie ma serca tylko fantom, a ja w to nie wierzyłem. Pamiętam, że mieliśmy wspólne zainteresowania magią i byłem tak zaślepiony miłością, iż prawie dałem się zniszczyć. Pamiętam, że się rozstaliśmy w nienawiści, ale nadal w głębi serca byłem romantykiem i twórczością podbiłem inne serce. Pamiętam, że się ożeniłem, byłem szczęśliwy, a także miałem kochającą rodzinę. Pamiętam, że zostałem zdradzony i postanowiłem wybaczyć. Pamiętam, że nadal kocham.

17


MY NIEŚMIERTELNI Norbert Góra Pierwszym warunkiem nieśmiertelności jest śmierć. Stanisław Jerzy Lec Myśli nieuczesane Ile ludzkość zdołałaby uczynić, gdyby z gazet poznikały nekrologi, a każdy z nas miał tylko datę urodzenia? Podróże w odległe gwiazdy? Odkrycie antymaterii? Radość z pierwszych kroków i słów praprawnuków? Marzenia, złudne marzenia. Jacek Moroz siedział w swojej kawalerce i, wpatrzony w nieduże, podręczne lusterko w fioletowej, lekko odrapanej obwódce z plastiku, rozmyślał, jakby to było być nieśmiertelnym. Miał ku temu solidne powody – pięćdziesiąt osiem lat na karku, twarz usiana siecią zmarszczek, coraz bardziej agresywnie uwidaczniające się bruzdy przy policzkach. Starość nie radość, śmierć nie wesele, powiada przysłowie. Wiedział o tym doskonale. Moroz dzisiaj odpoczywał. Dla człowieka w jego wieku dzień wolnego był jak duża butla zimnej wody po wykańczającym maratonie. Nie myślisz o tym, które miejsce zająłeś – najważniejsze jest tylko uzupełnić niedobór płynów i paść szczęśliwie na ziemię, ciesząc się, że przeżyłeś. Białe, wymagające malowania drzwi na balkon, otwarte na oścież, utrudniały mu skupienie się na sobie. Tak, moi drodzy, niewielka dawka egoizmu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Zza drzwi przedostawał się do mieszkania hałas budzącej się do życia metropolii. Odgłosy wściekle naciskanych klaksonów, pisk opon odjeżdżających samochodów, gwar niezrozumiałych, bełkotliwych rozmów. Szczerze gardził miastem. Pragnął wrócić na wieś, gdzie nieprzejednanie panował święty spokój. Niestety, ze względu na słabo płatną pracę w zakładzie produkującym meble nie mógł sobie pozwolić na przeprowadzkę. Gnił w tej starej, ceglanej kamienicy, która mogła wkrótce zawalić się pod własnym ciężarem. Z zamyślenia wyrwał go irytujący, pulsujący dźwięk. Bliżej nieokreślony. Zupełnie jak stalowy, pracujący na najwyższych obrotach wiatrak, ocierający o element obudowy. Chwilę później było już jasne. Stało się coś wstrząsającego. Wrzaski ludzi, pisk hamujących aut, cała aria klaksonów. Moroz podniósł głowę znad lusterka i znieruchomiał. Niebo zrobiło się czarne jak smoła. Mrugnąwszy kilkakrotnie podkrążonymi, zielonymi oczami, zebrał się na odwagę i wstał z białej, obitej eko-skórą sofy. Pulsujący dźwięk narastał, zdawał się nie mieć końca. Coś wynurzało się zza pierzastych, białych chmur. Połyskujące feerią barw elementy, niczym metalowe pałeczki, zdobione świątecznymi, różnokolorowymi światełkami. „Jezu Chryste”, wydusił z siebie, kiedy wyszedł już na balkon. Niezidentyfikowany obiekt – to musiał być najprawdopodobniej statek-matka – cicho zgrzytał, przebijając się przez pancerz ziemskiej atmosfery. Był niewyobrażalnie ogromnych rozmiarów, długi i szeroki jak kontynent. Promieniował światłem. Ludzie wrzeszczeli, zaczęli rozbiegać się na wszystkie możliwe strony, licząc na to, że nie dosięgnie ich zagrożenie. Inwazja obcych, pomyślał i chwycił się za głowę. Nie był na to przygotowany. Na pewno nie dziś, w ten pięknie zapowiadający się majowy poranek. Niedłu-

18


go miało przyjść lato. Miało… ale już prawdopodobnie nie nadejdzie. Homo sapiens czeka zagłada. Zagłada z kosmosu. Moroz miał zamiar wybiec z kamienicy, ale przed podjęciem tej decyzji powstrzymała go pewna myśl. Bezwolnie chwycił się miedzianej zapory, odgradzającej go od krańca balkonu. Jedno ze świateł unoszących się w powietrzu, pośród cumulonimbusów, padało teraz na jego miętową, pogniecioną koszulę i sprane, niebieskie dżinsy. Poczuł, że traci nad sobą kontrolę. Ktoś o wiele potężniejszy od niego dyktował mu, co ma robić. Kiedy stał, trzymając się rękami zapory, usłyszał w głowie ten dziwny, bezosobowy głos: „Przybyliśmy my, nieśmiertelni”. Dochodził z góry, jakby prosto od Boga, ale to porównanie, akurat w tym momencie, było zupełnie nie na miejscu. Stwórca musiał już opuścić ludzkość. Następne pojazdy po chwili przeszyły ziemską atmosferę – mniejsze, ale nie mniej groźne. Przybywało ich w zastraszającym tempie. Nie zlatywały na powierzchnię – tworzyły zwarty szyk. Jeden obok drugiego. Moroz nie miał bladego pojęcia, dlaczego głos w głowie użył określenia „nieśmiertelni”. Kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, usłyszał wytłumaczenie nękających go kwestii. „Pochodzimy z miejsca, gdzie śmierć nie istnieje. Jest nas za dużo, aby egzystować na terenie macierzy. Wybraliśmy waszą planetę na swój nowy dom. Dostosujecie się do nas albo przestaniecie istnieć”. Bezprawna, brutalna aneksja, pomyślał Jacek i rozłożył ręce w geście bezradności. Zastanawiał się, czy wojsko już przygotowuje się do ataku, ale powoli godził się ze świadomością, że pociski nic im nie zrobią. Znaleźli dom, a jego dotychczasowi mieszkańcy będą mieli do wyboru dwie opcje – albo nauczą się żyć z nimi, albo… czeka nas śmierć.

19


WITAJĄC GWIAZDY Marcin Mleczak Gdy Bóg upadł na ziemię i skonał, cisza ogarnęła nasz lud. Zgromadziliśmy się wokół jego olbrzymiego ciała, niepewni, niedowierzający. Każdy z nas liczył, że to tylko chwilowa słabość, że Pan podniesie się za moment i jego sylwetka ponownie wzniesie się do chmur. Jednak pierś naszego przewodnika i opiekuna pozostawała nieruchoma. Kilka następnych dni spędziliśmy w cieniu martwego ramienia. Gdy ogniska rozświetlały noce, chwilami wydawało mi się, iż obozujemy w pobliżu jakiegoś nieznanego łańcucha górskiego. Jakże pragnąłem, by ów masyw zwiastował nowe krainy i drogocenne kruszce, które wydobędziemy z jego trzewi. Jednak zmieszany z trwogą powszechny smutek, jaki zdawał się przesycać nawet gaworzenie dzieci, przypominał prawdę. W owych godzinach nikt nie wstydził się płaczu, chociaż niewielu miało odwagę, by łkaniem przyznać głośno to, co wszyscy wiedzieli. Mieliśmy zapasy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że głód w końcu nadejdzie. Teraz, gdy zostaliśmy sierotami, nie mogło być inaczej. Stało się inaczej. Nie wiem, czy uczynił to z rozpaczy, czy z gniewu. Niektóre rodziny w zwierzęcym przerażeniu pożarły całą żywność, a inni zazdrośnie strzegli tego, co mieli – więc nie wykluczam, że zrobił to po prostu z głodu. Chociaż wątpię, czy ten już wówczas dawał mu się we znaki w dostatecznym stopniu, by skłonić do takiego bluźnierstwa. Jeden z nas, nie młodzieniec ani starzec, nie głupiec ani mędrzec, podszedł do ciała naszego opiekuna i oparł na nim dłonie. Do tego czasu nie ważyliśmy się podejść tak blisko. On zaś dotknął martwego i poczuł ciepło, które nad wyraz powoli uchodziło z olbrzymich kończyn – pogładził delikatną skórę, oparł na niej czoło i zaniósł się szlochem. Po czym podniósł głowę i wgryzł się w mięso Boga. Jak dziś pamiętam tę chwilę, nic jej nie zatrze w mojej duszy – chwila ta wycieknie ze mnie dopiero razem z życiem. Czas zatrzymuje się; nie wiem, czy zajęło to godziny, dnie, czy tygodnie. Podążamy za przykładem i kąsamy umarłego. Owa potężna skóra, która była zbroją i tarczą naszego ludu, teraz jest miękka i łatwo poddaje się zębom. Smak boskiego ciała okazuje się wspanialszy niż wszystko, czegokolwiek do tej pory próbowaliśmy. Sycące kawałki ojca napełniają nasze żołądki, a my ucztujemy dalej – śnimy tylko po to, by budzić się i dalej zagłębiać w mięśnie, próbować ścięgien i krwi słodszej od miodu. Szczękami żłobimy tunele naszego łaknienia, przebijamy wyborną tkankę płuc, wysysamy orzeźwiającą limfę. Pielgrzymka smakoszy rusza na południe, by pożreć boskie jądra i zdobyć nieśmiertelność – jestem wśród nich i choć plotka się nie potwierdza, to większość z nas dożywa później sędziwej starości. Kolejną przesadą okazuje się informacja o olśnieniu następującym po zjedzeniu oczu Pana. Chociaż nie uczestniczę w podróży w tamte strony, piję z bukłaka ciecz wodnistą – równie pożywna co reszta anatomii naszego ojca, nie okazuje się jednak kluczem do oświecenia. Co interesujące, nikt nie umiera z przejedzenia, nikt nie tyje szpetnie. Nasze sylwetki pozostają smukłe, jędrne, zapominamy, czym są choroby. Żyjemy dwakroć dłużej, niż wcześniej, włosy nasze lśnią. Rżniemy pobudzone krwią kobiety i płodzimy kolejne pokolenia w mięsnym uniesieniu. Jeszcze dziwniejsze to, że ekstaza stosunkowo szybko nam się nudzi i czujemy tęsknotę do spokoju. Gdy mijają resztki szału, zaczynamy się za-

20


domawiać w ciele. Musimy żyć przy świetle pochodni, ale nie grozi nam głód – ani też zimno, bo chociaż serce Pana przestało bić, boskie tętnice wychładzają się powoli i miną stulecia, nim zagaśnie ich żar. Do tego zaś czasu zbudujemy piece, które przejmą ich rolę. Zaczynamy bowiem przebudowywać nasz dom – przebijamy kanał łączący płuca z przeponą, a wzdłuż kręgosłupa budujemy utwardzany trakt, by łatwiej sprowadzać do jelit wyborne kawałki języka. Rada starszych finansuje przedsięwzięcie z ceł, nałożonych na rentowny handel nerwami mózgu, a stłumienie niewielkiego buntu w śledzionie nie sprawia problemów. Większość plemienia nie wątpi w słuszność postępowania i istnienia rady – jest ona potrzebna, by sprawnie przeprowadzać złożone przedsięwzięcia. Jednak w jej łonie również dochodzi do tarć i gdy Jeden ogłasza, iż władza należy wyłącznie do niego, niemal nikt się nie sprzeciwia. Jeden człowiek szybciej podejmie decyzje, niż kilkunastu, myślimy. I mamy rację. Nie wszyscy się z nami zgadzają. Poniektórzy wątpią zarówno w Jednego, jak i w sens naszego przebywania w martwym ciele. Pukamy się z politowaniem w głowy, bo żadna kraina nie zaoferuje nam takiego bogactwa. Nowy władca ukazuje potęgę swej woli, nakazując kolejne budowy. Szemrania się nasilają, ale stoimy za wodzem i pokonujemy malkontentów, marzących tylko o leniwym korzystaniu z dotychczasowych rozkoszy. Obok ciała ryjemy kopalnie i wydobywamy rudy. Ścinamy drzewa, a gdy mamy już potrzebne komponenty, prowadzimy wzdłuż ścięgien stalowe liny, zwijające się wokół pieców. Huty wytapiają nieznane do tej pory tryby i haki, na których podwieszamy stacje z opałem. Wkuwamy się w kości Boga i choć to największy z naszych wysiłków, kruszymy je i gromadzimy przy piecach. Władca nakazuje, my rozgrzewamy paleniska drewnem, a gdy osiągają najwyższą temperaturę, dorzucamy kości. Te żarzą się całymi dniami, aż wreszcie wzniecone przez nas płomienie docierają do ich wewnętrznego ognia – nieznane gorąco ogrzewa zbiorniki boskiej limfy i liny zaczynają się poruszać. Ciało Boga unosi się z ziemi i rozprostowuje kończyny. Wyjemy z radości, bo wskrzesiliśmy ojca – chociaż dobrze wiemy, że nadal jest on martwy. Klinga naszego narodu zrasta się, a jego miecz czyni spustoszenie wśród wrogów. Miażdżymy inne plemiona, które nie znają opieki Pana, i wycinamy je w pień. Czasem tylko oszczędzamy kobiety, bo same kosztowności nie dają wystarczającej satysfakcji z wojny. Jestem generałem i nie mogę narzekać na brak niewolnic. Zazwyczaj moja rola polega na nadzorowaniu jednego z pieców – pilnuję, by sprawnie wrzucano doń kości, bowiem moja machina napędza nadgarstek z mieczem. Opuszczam posterunek tylko wtedy, gdy Jedyny nakazuje mi stłumić powstanie heretyków. Sami popadli w szaleństwo i dowodzą, że my jesteśmy obłąkani na skutek spożywania gnijącego i zepsutego ciała ojca. Część wieszamy na szubienicach wzdłuż żeber, zaś duża gromada znika – niektórzy utrzymują, że rebeliantom udało się uciec poza Boga. Ale szydzimy z tych prostaczków, bo to niemożliwe. Wspomniałem, że mięso wydłużyło nasze żywoty, ale nie uczyniło nas nieśmiertelnymi. Jedyny umiera pewnego ranka, zwyczajnie, gdy zatrzymuje się wiekowe serce. Wybrany zostaje jego następca, który nie cieszy się już taką estymą. Ja sam odchodzę ze służby w wieku stu dwudziestu lat, by ostatnie dni spędzić w spokoju. Starego dowódcę wszyscy otaczają szacunkiem i nikt nie dybie na mnie w tej dekadzie nieustannych przewrotów. Jedyny zostaje zamordowany, a jego miejsce zajmuje rada. Radę obalają generałowie, generałów kolejna rada. Wreszcie znów rządzi Jedyny i zaprowadza ład. Panuje długo i niewielu już pamięta chwilę, gdy własną zmyślnością podnieśliśmy martwe ciało Boga. Cotygodniowe dorzucanie kości do pieców obrasta w coraz bardziej złożone i pompatyczne obrzędy. Bierze mnie pusty śmiech, gdy wspominam wojenne chwile, w czasie których moi hardzi palacze, z ciemnymi od sadzy twarzami, dokładali do palenisk przy wtórze przekleństw – dzisiaj mało kto wyobraża sobie, że można tego dokonać bez wyśpiewania dwunastu psalmów.

21


Ilustracja: Weronika Dobrowolska

Dobijam dwusetnego roku życia, pochowałem wnuki w wydrążonych kościach ojca, a ludzie wokół mnie zaczynają wierzyć, że nasz Bóg nigdy nie umarł, a jeśli nawet umarł, to wstał z martwych. Miał świadomie przyjąć nas do swego ciała, zaoferować nam w darze raj. Ale ja pamiętam chwilę, gdy Bóg konał. I wiem, że niedługo sam podzielę jego los. Kwiecień 2015

22



Rymowisko


LIMERYKI Bartłomiej Dzik Typ idealny Był cyborg subtelny ze Spały – kobiety wręcz za nim szalały. Miał wacka ze stali, projektor seriali, skarpetki mu też nie śmierdziały.

Murzynka ostre molestowanie Cukiernik obleśny z Trójmiasta interes pakował do ciasta. Murzynek – powiada – wydymać wypada, to będzie smaczniejszy i basta!

Safari ekstremalne Zboczony łowca z Czarnogóry miast strzelby używał swej rury. Tak straszną miał chcicę, że zgwałcił dwie lwice, nie bacząc na kły i pazury.

Seks i semteks Nieśmiały saper z Biłgoraja szczytuje, gdy bomby rozbraja. Jak drucik przecina, twardnieje mu szyna; zapalnik łaskocze go w jaja.

25


Rude są temperamentne Jebaka wybredny z Wieliczki lubił rude włochate piczki. Jak wieść gminna niesie, szukał jednej w lesie, stracił wacka w zębach lisiczki.

Mikrogedon

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

Szalony rabbi z mrocznej diaspory otworzył starą puszkę Pandory. Czekał, aż spadną bomby; wyglądał hekatomby; lecz tylko zgniły mu pomidory.

26


Stusล รณwka


TRYB EKO Bartłomiej Dzik – Buchachacha! – diabolicznego śmiechu skazańca nie wytłumiła nawet pancerna szyba pomiędzy narzędziem egzekucji a publicznością. Jamie Ebbinghaus, ekoterrorysta odpowiedzialny za wysadzenie dwóch platform wiertniczych i zamach w elektrowni atomowej Saint-Alban, miał powód do przedśmiertnej satysfakcji. Ujrzał bowiem ostateczny chyba dowód, że idee, za które właśnie oddawał życie, zatryumfują – oto nawet na oparciu krzesła elektrycznego widniał certyfikat energetyczny z zaznaczoną klasą A+. Przyjemnie umierać w akompaniamencie chichotu historii – pomyślał Jamie. Jak bardzo się mylił, poczuł na własnej skórze, kiedy egzekutor przesunął dźwignię. Krzesło elektryczne, owszem, było energooszczędne – więc, podobnie jak przy energooszczędnych pralkach czy zmywarkach, jeden cykl pracy trwał cholernie, pieruńsko długo…

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

28


CUDOWNY BIEG Antoni Nowakowski Nieposkromionym pędem wracał do siebie, do ukochanego miejsca odpoczynku. Rozkoszował się biegiem, jego lekkością, swoją mocą, niebywałą szybkością. Uwielbiał przemierzać dalekie szlaki, poznawać nowe krainy, zadziwiać ludzi. Każda taka wyprawa przedstawiała się inaczej, jednak każda była niezwykła. Już widział kotlinę pełną soczystej trawy i wspaniałych kwiatów. W tym cudownym biegu Pegaz nie zauważył nisko zwisającego konaru potężnego dębu. Nadgryziona przez korniki gałąź opuściła się. Skrzydlaty koń roztrzaskał wspaniale uformowany łeb o sękate odrośle drzewa. Wyjątkowy rumak nawet nie spostrzegł zderzenia… Nadal sycił się pięknem swego niewiarygodnie szybkiego cwału, nie wiedząc tylko, że tym zachwycającym biegiem mknie wprost w otchłań śmierci. 3 maja 2015 r.

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

29


CZERWONA CZY CZARNA? Jacek Wilkos Sydney, godzina siedemnasta dwadzieścia trzy. – Misiu, którą sukienkę założyć, czerwoną czy czarną? – Obojętnie. – Jak zwykle jesteś bardzo pomocny. – Kotku, czy to ma aż takie duże znaczenie? – Ależ oczywiście! Od sukienki zależy wszystko: fryzura, makijaż, buty, dodatki... – Według mnie w obu wyglądasz pięknie. Żadnej z nich jeszcze nie zakładałaś, więc i tak zadziwisz i olśnisz gości. Dlatego dla mnie nie jest to aż tak istotne. – Eh, nie lubię twojego podejścia, ale nie mamy czasu na dyskusję. Dobrze, założę… Las Vegas, godzina siedemnasta dwadzieścia pięć.

Ilustracja: Małgorzata Brzozowska

– …czarne wygrywają. Przykro mi, panie Mitch, a tak dobrze panu szło. Pech. – Powiedziałbym, że wręcz złośliwość losu.

30


WŁADZA Artur Olchowy Szef Departamentu Obrony USA spacerował po parku, gdy napadły go dwie panie i wręczyły mu ulotkę. Przeczytał ją i włożył do kieszeni. Zadumał się. Na spotkaniu w Białym Domu prezydent spytał go o przyczynę zamyślenia. Mężczyzna podał mu kartkę. Napis głosił: „Czy światem rządzi… Bóg? Ludzkość? Ktoś inny?”. Prezydent wyjął spod biurka ciężką walizkę, położył ją na blacie i otworzył wieko. Do lewego gniazda wsadził klucz i ministrowi polecił zrobić to samo z prawym i wcisnął czerwony guzik. Po chwili na monitorze przekazującym obraz z satelitów NORAD zaczęły znikać pierwsze miasta. – Uff, już zaczynałem mieć wątpliwości – powiedział szef, wyraźnie uspokojony.

31



Subiektywnie


CYBERPUNK NOT DEAD! Mirosław Gołuński Wydawnictwo MAG nie przestaje zaskakiwać swoich czytelników – zwłaszcza tych nieco bardziej wymagających. Po niemal 10 latach od wydania pierwszej książki w serii Uczta Wyobraźni zaproponowała nowy cykl – Artefakty. O ile pierwsza z przywołanych serii miała na celu zapoznanie polskiej publiczności z najnowszą produkcją fantastyczną (i robi to wciąż w sposób niezrównany i z niczym na naszym rynku wydawniczym nieporównywalny), o tyle druga z nich to powrót do klasyki literatury fantastycznej. Dziś mam przyjemność nie tyle omówić, co zwyczajnie zaprosić/nakłonić/zmusić naszych czytelników do zapoznania się z założycielską dla cyberpunku sekwencją powieściową Williama Gibsona Trylogia Ciągu, której pierwszy tom – Neuromancer – uważany jest za pierwszy tekst tego nurtu. Jak się okaże w zakończeniu, nieprzypadkowo również we wstępie przywołałem Ucztę Wyobraźni. Gdy w 1984 roku (jakże znamienna dla literatury XX wieku data) pojawił się Neurmancer, świat wyglądał zupełnie inaczej niż dziś – pod wieloma względami. Sięgając po trylogię Gibsona warto sobie przypomnieć, że komputery pracowały wtedy bardzo wolno, sieć internetowa była śpiewem przyszłości, a choć kilkakrotnie przywoływany w powieści test Turinga znany był już od ponad trzydziestu lat, prace na Sztuczną Inteligencją wciąż były w fazie początkowej; to również czas „zimnej wojny” i liberalno-konserwatywnych rządów Ronalda Reagana w USA i Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. My w Polsce byliśmy po drugiej stronie „żelaznej kurtyny” i dla tych, którzy pamiętają tamte czasy (a piszący te słowa się do nich zalicza), szara, brudna, niechlujna atmosfera, z jaką spotykają się w Ciągu, jest specyficznym powrotem do przeszłości. Bohaterem Neuromancera jest Case (jako legenda cyberświata pojawia się również w kolejnych tomach), dwudziestoparoletni haker, którego neurologicznie pozbawiono możliwości surfowania w wirtualnym świecie i zesłano na wegetację do miasteczka wyrzutków, złodziei, prostytutek i takich jak on życiowych wykolejeńców. Utknął tam, jak mu się wydaje na wieki i osładzane narkotykowymi hajami czekanie na śmierć wydaje mu się jedynym wyjściem. Wówczas pojawia się dziwna dziewczyna, świetnie uzbrojona (nawet w nożyki wychodzące w palców) o niepasującym do tego świata imieniu Molly i przynosi mu szansę na wybawienie, a w każdym razie na wydostanie się z ogłupiającej i zamieniającej go w żywego trupa (albo zwierzę) dziury i powrót do świata, w którym Case czuje się najlepiej. Oczywiście, nic za darmo – Case, Molly i jeszcze dwóch mężczyzn zostaje wynajętych do wykonania dziwnego zadania, które zleca im tajemnicza istota, rozpoznanie tożsamości której staje się samo w sobie zadaniem dla bohaterów. Opisana przeze mnie powieściowa struktura ma silne mityczne konotacje, a kluczem do nich okazuje się imię dziewczyny – Molly. W Odysei Homera to tajemnicze ziele, dzięki któremu tytułowy bohater eposu nie może zostać przemieniony w świnię na wyspie czarodziejki Kirke, co spotkało wszystkich jego towarzyszy. W Ulissesie Joyce’a to imię żony Leopolda Blooma, współczesnego Odyseusza, do której – podobnie jak Odys do swej Penelopy – zmierza on przez cały Dublin.

34


Tyle że Molly Bloom nie jest wierną Penelopą, choć na swój sposób ratuje swego męża przed światem. Molly Gibsona łączy w sobie owe funkcje, raz uwalniając Case’a (jak Atena Odysa z wyspy Caliope) z piekła Tchibo, innym razem przed nim samym, nie pozwalając na robienie różnych głupstw. Case zaś podążą za Molly, odkrywając jej tajemnice, równocześnie ze zdumieniem czując, że czuje do niej coś więcej niż tylko zaspakajany zresztą regularnie głód seksu. Tylko że jak każdy mit, historia ta ma wiele zakończeń i nie wszystkie muszą być szczęśliwe. W gruncie rzeczy opisany powyżej schemat, w którym pojawia się niezwykłe zlecenie, mistrz (lub aspirujący do tej roli) komputerowego decku, szybujący przez wirtualny świat straceńczo odważny kowboj, świadomie lub nie pomagający dobrowolnie lub pod przymusem emancypować się Sztucznej Inteligencji, to treść również dwóch pozostałych tomów, Grafa Zero i Mony Lizy Turbo. Każdych z opowieści ma jednak inne zakończenie i innej sfery świata Ciągu dotyczy. Wszystkie tomy łączy starannie przedstawiony, choć bardzo niechlujny świat, kolejne narracje narastają na swych poprzedniczkach, wykorzystując bohaterów, sytuacje czy miejsca. Oczywiście, nie jest to pierwsze spotkanie z Gibsonem w polskich księgarniach, ale bez wątpienia warto mieć ten opasły tom w całości, by zobaczyć, jak tworzyła się konwencja, do której jednak można wpisać filmowego Matrixa, jak również dziesiątki książek i filmów, na ogół, niestety, należących do klasy C i niższych. Na ogół, na szczęście, nie znaczy zawsze. Przeczytawszy Trylogię Ciągu warto powrócić (a może przeczytać po raz pierwszy?) niezwykłą powieść Iana McDonalda Rzeka Bogów, wydaną we wspomnianej w pierwszym akapicie Uczcie Wyobraźni. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bez Neuromancera nie byłoby tej rewelacyjnej powieści. Napisana dwie dekady później podejmuje ona najważniejsze myślowe elementy powieści Gibsona związane z emancypacją Sztucznej Inteligencji, relacji między nimi a ludźmi, wreszcie z zagrożeniami, przed którymi staje ludzkość w epoce wirtualnej. Droga biegnąca między nimi jest oczywiście dość zawiła, ale dla wnikliwego czytelnika bardzo czytelna. Więc choć opowiadana tak, jak pisano 30 lat temu, Trylogia Ciągu może nie wszystkich zachwycać swymi fabularnymi nawiązaniami do czarnego kryminału czy irytować kreacjami bohaterów, warta jest uwagi w co najmniej podwójnym znaczeniu: jako artefakt przeszłości i punkt wyjścia przyszłości, bo – parafrazując ideowo bliskie tej literaturze zawołanie punków – cyberpunk not dead! Tylko „pacyfki” raczej bym tutaj nie doczepiał. Tytuł: Trylogia Ciągu: Neuromancer, Graf Zero, Mona Liza Turbo Tytuł oryginału: Sprawl Trilogy Autor: William Gibson Przekład: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 826 ISBN: 978-83-7480-540-7

35


WSPOMNIENIA, KTÓRYCH NIE BYŁO Aleksander Kusz Trudno napisać omówienie pozycji, którą zrecenzował ostatnio Maciek (tutaj link), bo można to zrobić tylko gorzej. Jednak mogę, a właściwie muszę podejść do tematu z innej strony niż On. Tak więc zrobię i uniknę bezpośredniej konfrontacji. Ekspedycja to komiks narysowany przez Bogusława Polcha, ze scenariuszem Arnolda Mostowicza i Alfreda Górnego. Scenariusz powstał w oparciu o twórczość Ericha von Dänikena. To kultowy komiks, który został wydany w siedmiu zeszytach (na koniec wyszedł ósmy – w wydaniu zbiorowym). Kultowy, bo wszyscy ‘fantastyczni’ i ‘niefantastyczni’ znajomi go pamiętają i wspominają. Zarówno ci starsi, jak i ci młodsi. To było ‘Coś’! Jak napisał Hubert w komentarzu do recenzji Maćka: „Wolność miała twarz Ais”. Tylko ja go w ogóle nie pamiętam! Nie wiem, dlaczego. Zaczytywałem się w fantastyce w tym czasie, czytałem dużo komiksów, które wtedy się ukazywały. Znałem (oczywiście nie osobiście) takich autorów jak: Tadeusz Baranowski, Szarlota Paweł, Papcio Chmiel, Janusz Christa. Czytałem Relax, czytałem Alfę. Znałem kreskę Bogusława Polcha (przede wszystkim z Funky’ego Kovala), czytałem nawet wtedy książki Arnolda Mostowicza, w których to opisywał teorie Ericha von Dänikena. Jednak komiksów, które wchodzą w skład Ekspedycji nie kojarzę… W ten sposób zostałem trzecim gatunkiem. Nie jestem ani starym prykiem, który przypomina sobie z sentymentem ukochany komiks z dzieciństwa/lat młodzieńczych (bo chociaż jestem starym prykiem, to nie mam nic do przypomnienia). Nie jestem też młodym odbiorcą komiksów, który pierwszy raz sięga po ten zbiór (bo sięgam prawdopodobnie pierwszy raz, ale z tą młodością jest już coś nie tak). Jestem więc starym prykiem, który sięga po Ekspedycję po raz pierwszy. I co dostaję? Dostaję wspaniale wydany edytorsko zbiór – osiem zeszytów w jednym tomie, twarda oprawa, szyte kartki (chyba nawet nie dało się inaczej), dobry papier, kolory. Sam miód. Graficznie mamy dobre i bardzo dobre prace Bogusława Polcha. Oczywiście biorę pod uwagę fakt, że komiks powstał w latach ’80 ubiegłego wieku. Jednak myślę, że niezależnie od tego, rysunki są w stanie się dzisiaj obronić. Szkoda, że wydawca nie ujednolicił ‘dymków’ i liter. Wiem, że kosztowałoby to trochę pracy, ale robiąc taki zbiór można było się pokusić o tę zmianę (no, chyba, że chciano oddać ducha tamtych czasów i tylko przedrukować tamte, oryginalnie wydane komiksy, ale w ten sposób ograniczono by się tylko do sentymentalistów pamiętających poprzednie wydania). Dostaję przypomnienie pomysłów Ericha von Dänikena, które były popularne w tamtych czasach (i po niedawnej wizycie autora w Polsce okazuje się, że nadal są). Pamiętałem te książki i pomysły na rozwiązanie, wytłumaczenie pewnych faktów oraz zjawisk (u nas na podobne tematy pisali także, wymieniony wcześniej Arnold Mostowicz i Zenon Kosidowski). W Ekspedycji dostajemy wizualne rozwinięcie tych pomysłów. I na koniec – dostaję niezłą przygotówkę, akcję ubraną w pomysły Danikena, ale z fatalnym scenariuszem. To znaczy, niby wszystko jest ok. – są przygody, akcja toczy się klatka za klatką, wszystko posuwa się do przodu, jak być

36


powinno. Coś się dzieje. Jednak zdarzają się co jakiś czas straszne dziury w scenariuszu, zdarza się niekonsekwencja w opisie postaci, fabuła się rwie i trzeba ją łatać na bieżąco tak, żeby wszystko pasowało, a nie dlatego, że tak wynika z akcji. W ogóle najgorszą rzeczą w komiksie są postacie, które z pozoru są twarde i konsekwentne, ale często zachowują się jak dzieci porzucone w wielkiej mgle. Na dodatek jest jeszcze Wielki Mózg, którego rozkazy ewidentnie świadczą o tym, iż, że cierpi on na jakąś chorobę zwojów czy drutów, ewentualnie tego, czymkolwiek jest opasany. Ja bym nie oddał panowania nad planetą takiego małemu ‘Wielkiemu Mózgowi’. Scenarzyści próbowali wpleść w przygodowy komiks nutkę poważniejszych przemyśleń. Nie udało się to, a w efekcie dostaliśmy jedynie infantylny obraz walki dobra ze złem. Na dodatek prowadzonej przez papierowe postaci. Szkoda, bo mogło być na pewno lepiej. Rysunki Polcha i chwytliwe pomysły Dänikena na to, jak została stworzona nasza cywilizacja to świetny materiał na ponadczasowy komiks. Ekspedycja miała zadatki, ale niestety nie udało się wykorzystać jej potencjału. Jakie będzie podsumowanie? Dobrze mi się czytało ten komiks – zaznaczam, że czytałem go po raz pierwszy. Przypominałem sobie pomysły Dänikena, przy niektórych się dobrze bawiłem, przy niektórych czułem zażenowanie, ale w większości to są dalej pomysły, których nie da się z miejsca odrzucić. Nauka wciąż nie przyniosła racjonalnych rozwiązań tych kwestii. Wkurzał mnie co jakiś czas scenariusz, czasami wręcz zgrzytałem zębami przy niektórych zaskakujących, nieoczekiwanych, a wręcz niemożliwych zwrotach akcji. Dla kogo jest ten komiks? Myślę, że jednak dla zapaleńców, dla miłośników, dla sentymentalistów, dla półkowiczów (bo to naprawdę pięknie wydane). Dla tych, którzy z nostalgią wspominają przygody Ais. Dla Huberta po prostu! :) Tytuł: Ekspedycja. Bogowie z kosmosu Scenariusz: Arnold Mostowicz, Alfred Górny na podst. twórczości Ericha von Dänikena Rysunki: Bogusław Polch Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, Wydawnictwo Komiksowe Data wydania: 5 maja 2015 Liczba stron: 392 ISBN: 978-83-7961-218-5

37


PUSTKA SAMOTNOŚCI Magdalena Golec To nie jest nowość, a wydanie drugie poprawione. Pierwszy raz Samotność Anioła Zagłady ukazała się w roku 2009 nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Teraz powieść została wydana przez Dom Wydawniczy Rebis, który włączył ją do serii Horyzonty Zdarzeń. Niniejsze wydanie jest równocześnie zapowiedzią drugiego tomu: Samotność Anioła Zagłady. Ewa, którego fragment można przeczytać na końcu książki. Porucznik Adam Sawyer należy do Aniołów Zagłady – grupy żołnierzy sprawującej pieczę nad bronią masowej zagłady. Jak co dzień rozpoczyna swoją zmianę na stanowisku odpalania rakiet. Zapowiada się kolejny nudny dyżur, wypełniony regularnym sprawdzaniem stanu wyrzutni oraz łączności. Szybko jednak okazuje się, że to nie będzie typowa wachta. Nagle rozlega się wycie syren, a światła przybierają złowieszczą, czerwoną barwę. Może to oznaczać tylko jedno: trzeba odpalić pociski. W ciągu chwili dotychczasowy świat przestaje istnieć. Oczywiście w takich sytuacjach wojsko ma opracowane odpowiednie procedury. Jak chociażby program „Arka”, który ma przyczynić się do odbudowy życia na Ziemi po konflikcie nuklearnym. Zgodnie z tym planem, Adam udaje się do podziemnych magazynów, aby tam zasnąć na najbliższe dziesięć lat. Budzi się jednak wcześniej, po zaledwie trzech latach. Jedyną szansą na przetrwanie jest podjęcie przez niego podróży do odległego centrum „Arki”. Sawyer rozpoczyna samotną wędrówkę przez wyludnioną Amerykę. Krajobraz przedstawiony przez autora nie nastraja optymistycznie. Trafiamy do świata pozbawionego życia, ponurego, niszczejącego, który – mimo nieobecności ludzi i zwierząt – nie jest wolny od niebezpieczeństw. Główny bohater niejednokrotnie musi wykazać się sprytem i umiejętnościami przetrwania. Jednak zagrożenia ze strony natury czy złośliwość przedmiotów martwych, nie są tak bardzo dokuczliwe jak samotność. A Adam jest całkiem sam. Wszyscy jego bliscy, przyjaciele i znajomi nie żyją. Nie ma do kogo otworzyć buzi, podyskutować, poradzić się, nie może liczyć na niczyją pomoc, nie mówiąc już o nawiązaniu jakiekolwiek bliskości. Za towarzystwo muszą mu wystarczyć jedynie jego własne myśli... oraz nieodzowny Jack Daniel’s. Sytuacja zatem nie jest łatwa. Można się spodziewać, że z upływem czasu w głowie zacznie się mieszać, bo przecież, prędzej czy później, brak ludzi zacznie doskwierać nawet największemu samotnikowi. I Adam faktycznie przechodzi wewnętrzną przemianę – lecz powolną, stopniową, bez gwałtownych incydentów. Przez większą część czasu całkiem nieźle sobie radzi. Z pewnością spora w tym zasługa wiary w odnalezienie innych, w dotarcie do celu, nadziei na zakończenie udręki, ale także alkoholu, który wydaje się skutecznie go znieczulać na widoki spotykane na drodze i tłumić dręczące go demony. Czy książką warto się zainteresować? Według mnie tak. Na powieść Szmidta można spojrzeć z kilku stron, albowiem podróż Adama przez postapokaliptyczny kraj, jest równocześnie wędrówką po umyśle człowieka, który znalazł się w nietypowej i trudnej sytuacji. Należy jednak pamiętać, że jest to historia w dużej części statyczna. Jeśli zatem ktoś oczekuje nagłych zwrotów akcji, dynamizmu to lektura może go rozczarować. Jednak, jeśli biorąc do ręki książkę macie nadzieję, że do-

38


starczy ona Wam czegoś więcej, zmusi do zastanowienia się, skłoni do chwili refleksji to powinniście być zadowoleni. Tytuł: Samotność Anioła Zagłady. Adam Autor: Robert J. Szmidt Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis Data premiery: kwiecień 2015 Ilość stron: 296 (razem z fragmentem drugiego tomu) Wydanie II poprawione Seria: Horyzonty Zdarzeń ISBN: 978-83-7818-758-5

39


PAMIĘTNIKI Z PRZETRWANIA Olga „Issay” Sienkiewicz Zazwyczaj lektura wspomnień i pamiętników z okresu drugiej wojny światowej to doświadczenie w najlepszym przypadku przykre ze względu na treść większości tego typu źródeł. Żyłam w ukryciu to na tym tle pozycja wyjątkowa, skupiająca się przede wszystkim nie na opisie strasznych realiów Holocaustu i historiach tych, którzy zginęli, a na kwestiach przeżycia i uratowania się za wszelką cenę. Opowieść Marie Jalowicz Simon jest nietypowa już od pierwszych kart – przede wszystkim dzięki temu, że czyta się ją momentami bardziej jak thriller albo powieść akcji niż wspomnienia wojenne. Jalowicz udało się przeżyć wojnę w samym Berlinie dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli (bardziej lub mniej szlachetnych, autorka nie pomija również swojej opinii na ich temat, choć często podkreśla, jak bardzo jest im wdzięczna), to jednak jej własny spryt i przebojowość ocaliły ją w najbardziej niebezpiecznych sytuacjach. Recenzowane wspomnienia są też bardzo cennym źródeł pozwalającym na wejrzenie w życie wojennego Berlina z perspektywy jego mieszkanki. Jalowicz dzieli się bardzo celnymi spostrzeżeniami, które nieraz zaskoczą czytelnika – mnie zdumiały opisy jej spacerów po mieście, podczas których testowała znajomość prawa u policjantów. Opowiada również o tym, dlaczego Chińczycy byli bardzo poszukiwanymi kandydatami na mężów oraz jak fikcyjne związki z mężczyznami kilka razy uratowały jej życie. Najbardziej uderzająca w Żyłam w ukryciu jest szczerość i bezpruderyjność, z jaką Jalowicz przekazuje swoją historię. W przeciwieństwie do wielu jej współczesnych pamiętnikarzy nie boi się mówić o kwestiach takich, jak chociażby życie seksualne i rozluźnienie obyczajów w czasach wojennej zawieruchy. Nie wygląda również na to, że cokolwiek przemilczała lub wręcz wybieliła – przyznaje się do tego, co sama robiła w czasie wojny aby przetrwać. Równie szokujący może być dla czytelnika także swoisty brak emocjonalności cechujący opowieść Jalowicz. Choć widać wyraźnie duży sentyment, z którym wspomina swoją rodzinę (w większości wymordowaną w czasie Holocaustu), to jednak nie poświęca dużo miejsca informacjom o śmierci, miejscach kaźni i potwornych warunkach gett. Momentami to bardziej kronikarska relacja niż osobiste wspomnienie. Przez jej słowa nie przebija poczucie krzywdy, dojmujący smutek czy nawet żałoba – być może to dla Jalowicz kwestie o wiele bardziej intymne, niż sama historia? Gdyby nie Hermann Simon, syn Marie, ta książka nigdy by nie powstała. To właśnie on, wiedziony ciekawością, po ponad pięćdziesięciu latach uprosił matkę aby przed samą śmiercią opowiedziała mu swoje wojenne dzieje i pozwoliła je nagrać. W efekcie powstało siedemdziesiąt siedem taśm i pięciuset stronicowa książka, która trafia do mojego prywatnego kanonu opowieści z tego okresu historycznego. Nie tylko za opowieść z pierwszej ręki o realiach życia w Berlinie – ale przede wszystkim za dogłębne poczucie triumfu życia nad śmiercią, jakie przebija przez ostatnie karty książki.

40


Tytuł: Żyłam w ukryciu Tytuł oryginalny: Untergetaucht: Eine junge Frau überlebt in Berlin 1940 Autor: Marie Jalowicz Simon, Irene Stratenwerth, Hermann Simon Tłumacz: Ewelina Twardoch Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a Data wydania: 24 marca 2015 Liczba stron: 504 ISBN: 978-83-7961-184-3

41


ALL-STAR SUPERMAN Maciej Rybicki Poproście “statystycznego przedstawiciela kultury Zachodu” o wymienienie trzech superbohaterów. Jestem niemal pewien, że wśród tej trójki znajdzie się miejsce dla Supermana – trykociarza wszech czasów, niemal modelowego wręcz przykładu herosa na miarę naszych czasów. A gdy się nad tym bliżej zastanowić można wręcz dojść do wniosku, że sztandarowa postać uniwersum DC, stanowi wręcz protoplastę konwencji – i to protoplastę, który w zasadniczo niezmienionej formie przetrwał próbę czasu. Jakiś czas temu wielkiemu S-owi stuknęła 75-ka, a on, choć już umierał, ożywał, tracił swoje charakterystyczne gacie, a ostatnio także pelerynę, wciąż potrafi przyciągać czytelników stanowiąc ikonę amerykańskiego komiksu. Tyle tylko, że przez wszystkie lata budowania mitologii Supermana konwencja stała się już niemal wyczerpana. Trudno czytelnika zaskoczyć czy zachwycić opowiadając wciąż takie same historie o ostatnim synu planety Krypton – w końcu trzymając się kanonu narażamy się na nudę, a odchodząc od niego niszczymy podwaliny samej postaci, to, co czyni ją wyjątkową i popularną. Stąd też, gdy w połowie pierwszej dekady XXI wieku DC Comics startowało z imprintem All-Star, wiadomo było, że postać tę należy powierzyć autorom, którzy tchną w nią nieco nowego życia. Może trzeba było Szkotów, żeby móc spojrzeć na arcyamerykańskiego bohatera z dystansu, wypreparować esencję i zaserwować ją czytelnikom w ekscytujący sposób. Trzeba przyznać, że Grant Morrison i Frank Quitely zadaniu niewątpliwie sprostali. All-Star Superman okazał się być jedyną zamkniętą serią gwiazdorskiego imprintu DC. All-Star Wonder Woman Adama Hughesa i All-Star Batgirl Geoffa Johnsa I J.G Jonesa nigdy nie wystartowały, a All-Star Batman & Robin, the Boy Wonder Franka Millera i Jima Lee zniknął po 10 zeszytach. Na szczęście Szkocka ekipa twórców (w skład której wchodzi też inker i kolorysta Jamie Grant) stworzyła dzieło, które każe pochlebnie spoglądać na cały projekt. Na przestrzeni dwunastu zeszytów udało im się bowiem nie tylko wypreparować to, co w postaci Supermana najciekawsze, najistotniejsze, ale także przedstawić pasjonującą historię. Wykorzystany został tu bardzo prosty zabieg: obłędne możliwości ostatniego Kryptończyka zostają tu jeszcze spotęgowane… co stanowi zagrożenie dla niego samego. Morrisonowi znakomicie udały się dwie rzeczy. Po pierwsze, mimo wyraźnej osi fabularnej poszczególne zeszyty stanowią charakterystyczne epizody, rozdziały, w których nasz heros zmuszony jest stawić czoło kolejnym przeciwnościom losu. Jest to może mniej istotne, gdy czytamy wydanie zbiorcze, jednak warto docenić fakt dopieszczenia poszczególnych wątków. Tym bardziej, że niemal każdy z nich dotyka jakiegoś ważnego elementu dziedzictwa tej postaci: mamy więc Lois, mamy rzut oka na życie Kal-Ela na Ziemi, mamy powrót do Smallville, innych Kryptończyków, Bizarro, Doomsdaya, no i oczywiście Lexa Luthora. Wszystko w znakomicie dobranych proporcjach. Właśnie: po drugie, historia zachwyca swą wyrazistością. To wrażenie potęgują jeszcze nasycone kolory i jak zwykle piękna, nieco przerysowana, ale dzięki temu charakterystyczna kreska Franka Quitely’ego. Oprawa graficzna jest zresztą fantastycznie dopracowana. Warto rzucić okiem choćby

42


na dołączone w końcowej części komiksu szkice koncepcyjne, by zobaczyć ile wysiłku włożyli autorzy w dopieszczenie każdego szczegółu: od postury Clarka Kenta, przez fryzurę Jimmy’ego Olsena, po układ słynnego logo Supermana. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałem się, że All-Star Superman zrobi na mnie aż tak duże wrażenie. Morrison i Quitely udowodnili jednak, że aby ponownie uczynić Człowieka ze Stali fascynującym, wcale nie trzeba stawać w poprzek kanonu, czy też odzierać go z jego superbohaterskości. Poszli w stronę zupełnie odmienną – pokazali prawdziwego herosa, który swą niemal niezmierzoną potęgę wykorzystuje by pełnić wzniosłą misję w sytuacjach absurdalnie wręcz epickich. Jednocześnie – ani przez moment nie mamy wątpliwości, że zarówno pod czerwoną peleryną, jak i za okularami Clarka Kenta, kryje się myśląca, czująca i przeżywająca osoba. A, że tej wyjątkowej osobie przytrafiają się zdecydowanie niezwykłe sytuacje: no cóż, tym właśnie żyje klasyczny trykociarski komiks – hiperbolizacją. W tym przypadku możemy liczyć na mnóstwo kolorytu i świetnej zabawy, nawet w obliczu tematów całkiem poważnych. Czy jest to najlepszy komiks z Supermanem wydany w Polsce? Myślę, że tak. Nie jest to może pozycja w pełni oderwana od kanonu, czy też prezentująca korzenie ostatniego syna planety Krypton, jednak osoby, które już co-nieco go znają, bez wątpienia będą potrafiły docenić ogrom pracy wykonanej przez Szkockich autorów. Znakomita, zamknięta opowieść, dobre dialogi, wciągający scenariusz, kapitalne rysunki i piękne kolory: czego chcieć więcej? Gorąco polecam! Tytuł: All-Star Superman Scenariusz: Grant Morrison Rysunki: Frank Quitely Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: All-Star Superman (#1-12) Wydawnictwo: Mucha Comics Data wydania: 2012 Liczba stron: 304 ISBN: 978-83-61319-29-0

43


OSTATNI BASTION Aleksandra Brożek-Sala Nikt na starość nie powinien być sam. Ale to nieuniknione. Ernest Hemingway, Stary człowiek i morze. Mówią, że jak się stary człowiek uprze, to nie ma na niego mocnych. Chyba coś w tym jest. Z reguły młodego łatwiej przekonać do zmian czy przeprowadzki. Starsi ludzie są mniej skorzy do zaakceptowania wszelkich nowinek, nie lubią przenosin z miejsca na miejsce, protestują, gdy im się burzy stary porządek. Czy słusznie? Główny bohater powieści, Moses Sweetland, mieszka na niewielkiej wysepce u wybrzeży Nowej Fundlandii – Sweetland. Kiedy go poznajemy, miejsce to jest już niemal opustoszałą osadą, której mieszkańcy stoją w obliczu nowych możliwości. Władze zaproponowały sowity zastrzyk gotówki każdej osobie, która zdecyduje się na wyprowadzkę z wyspy, pod warunkiem jednak, że nikt nie postanowi na niej zostać. Moses, który mieszkał tu w zasadzie od zawsze i którego trzymają tu niezliczone wspomnienia, nie ma jednak zamiaru się przenosić. To jego Ziemia Obiecana, na której przed laty osiedlili się jego przodkowie. Ziemia, z której owoców korzysta od dziesięcioleci i której mieszkańców strzegł jako latarnik, zanim nowoczesna technika uczyniła go bezużytecznym na tym polu. Upór Mosesa niestety komplikuje sytuację, prowokuje konflikty, a w końcu prowadzi, pośrednio, do nieszczęścia. Na uwagę zasługuje ciekawa budowa powieści. Choć książka napisana jest przystępnym językiem, a czyta się ją szybko i lekko, jej konstrukcja została urozmaicona. Aktualne wydarzenia na wyspie zostały przeplecione wspomnieniami Mosesa z różnych etapów życia jego i innych mieszkańców osady. Dzięki nim czytelnik dowie się, dlaczego Queenie nigdy nie opuszcza domu, co się stało z bratem Mosesa i dlaczego Loveless, „ten pieprzony Loveless”, nie należy do bystrzaków. Retrospekcje te nie zostały przez autora wyraźnie wydzielone, ale wprowadzono je tak sprawnie, że czytelnik nie ma problemów ze zorientowaniem się, w których momentach jest przenoszony w przeszłość, by poznać dzieje Mosesa i jego sąsiadów, a także zagadkową historię o odnalezionych przez głównego bohatera rozbitkach z dalekiego kraju. Kiedy zaczynałam lekturę Sweetland, miałam skojarzenie z Ostatnim bastionem Barta Dawesa Stephena Kinga. Myślałam, że będzie to książka o przywiązaniu człowieka do miejsca, z którym wiąże się tak wiele – i dobrych, i złych – wspomnień, że nie sposób go opuścić. O człowieku, który nie podda się bez walki. Okazało się jednak, że powieść Crummeya reprezentuje jeszcze więcej. To też ozdobiona różnymi symbolami historia o przemijaniu, śmiertelności, samotności i – paradoksalnie – o radości. Na przykładzie autystycznego chłopca, Jesse’ego, autor pokazuje nam, jak subiektywne są granice tzw. „normalności” czy szczęścia. Jesse to zresztą postać, w której główny bohater niewątpliwie widzi samego siebie; wyalienowanego, pewnego siebie indywidualistę.

44


Czytelnik Sweetland na pewno odnajdzie w powieści echa wielu dotychczasowych lektur. Nie zdradzając za wiele z treści, wyjawię tylko, że Moses będzie miał swojego Piętaszka, a jego przywiązanie do rodzinnej ziemi, w związku z którym można by powiedzieć, że Moses i Sweetland to jedno, przywiodło mi na myśl bohatera wielotomowej powieści pewnego polskiego noblisty... Tytuł: Sweetland Tytuł oryginału: Sweetland Autor: Michael Crummey Tłumaczenie: Michał Alenowicz Wydawca: Wiatr od Morza Data premiery: 11 maja 2015 Ilość stron: 400 ISBN: 9788393665372

45


ŚLEDZTWO. KATAR Marcin Knyszyński Stanisław Lem miał bardzo szeroki wachlarz zainteresowań w swojej twórczości. Rozważania nad możliwością kontaktu z obcą cywilizacją, rozwój cybernetyki, mniej lub bardziej zawoalowana krytyka systemu politycznego w Polsce i, między innymi, coś, co niektórych czytelników szczególnie fascynuje w literaturze science fiction, czyli zmagania z ontologią i epistemologią. Dwie nowele wydane zbiorczo w cyklu Biblioteka Gazety Wyborczej poruszają właśnie zagadnienia z tego ostatniego obszaru. Śledztwo to zdawać by się mogło po prostu nowela utrzymana w duchu klasyki angielskiego kryminału. To tylko częściowo prawda, możemy tutaj mówić raczej o antykryminale. Forma przedstawienia fabuły wybrana została przez Lema celowo – służy po to, aby wyolbrzymić sposób przedstawienia tezy o ułomności ludzkiego postrzegania. Wydaje mi się, że żaden inny sposób niż wypaczenie kryminału nie byłby wystarczająco mocny. No bo czymże jest klasyczny kryminał, tak w wielkim uproszczeniu? Detektyw, zbrodnia, SPRAWCA, ofiara, motyw i rozumowanie indukcyjne, jako niezawodny sposób dojścia do rozwiązania. W Śledztwie, którego akcja dzieje się w Londynie, którego bohaterami są angielscy detektywi ze Scotland Yardu próbujący rozwikłać zagadkę poruszających się samoczynnie i znikających zwłok, cały ten schemat sypie się jak domek z kart. Wszelkie próby standardowego podejścia do rozwiązania problemu kończą się niepowodzeniem. Czy rozwiązanie zagadki jest w ogóle możliwe? Katar to opowieść o przypadku. Lem stwierdził kiedyś, że jest to ulepszone Śledztwo. Katar kontynuuje rozważania Lema o stochastycznej naturze świata i próbach jej poznania. Tutaj jednak ciężar filozoficzny lekko przesunięty jest w porównaniu ze Śledztwem z epistemologii na ontologię. W Śledztwie to sposób interpretacji rzeczywistości, podyktowany takimi a nie innymi narzędziami poznawczymi, był wysunięty na pierwszy plan. Lem w Katarze również skupia się na samej naturze człowieka i jego percepcji, ale przede wszystkim na prawdopodobieństwu i przypadku, jako regułach rządzących światem. Główny bohater, niespełniony astronauta, wykorzystuje swoją przypadłość, która uniemożliwiła kontynuację kariery, do wejścia w buty jednej z ofiar tajemniczych zgonów. Zgony te na pierwszy rzut oka łączy wiele wspólnych cech: owa przypadłość, czyli katar sienny, podobna budowa ciała, wiek, miejsce pobytu. Podobnie jak w Śledztwie obserwujemy jak bohaterowie, podejmują próby znalezienia wzorca, który wyznaczy wspólny mianownik dla OFIAR, pozwoli znaleźć SPRAWCĘ. I tu również postawić sobie należy pytanie – czy jest to w ogóle możliwe? Lem stawia bowiem ciekawą tezę, wokół której buduje fabułę obydwu nowel – nasz świat zbudowany jest w tak specyficzny sposób, że ludzka percepcja nie radzi sobie w prawidłowo z interpretacją tego, co nas wszystkich otacza. Jest to swego rodzaju ucieczka Lema od antropocentrycznego (ale i również teocentrycznego) spojrzenia na wszechświat, człowiek nie jest obiektem zainteresowania kosmosu,

46


ani tym bardziej celem jego istnienia. Wręcz przeciwnie – z jakichś przyczyn nasza świadomość z wykształconą w toku ewolucji skłonnością do odszukiwania wzorców w chaosie i probabilistycznej zupie rzeczywistości nie jest w ogóle kompatybilna z prawdziwą naturą tejże. A owa prawdziwa natura rzeczywistości to (pozbawiona jakichkolwiek deterministycznych podstaw) wypadkowa ruchów Browna, która ciągle nam się wymyka. Bohaterowie nowel miotają się od teorii do teorii, dopasowując puzzle według coraz to innych prawideł, bo inaczej nie potrafią, bo taki jest po prostu człowiek. W gąszczu chaosu my-ludzie szukamy zawsze jakiejś kotwicy, która utrzyma nas w jednym miejscu na powierzchni, da złudzenie porządku i zdefiniuje jakoś sens naszego istnienia. W ludzką naturę wbudowany jest bowiem pewien przymus upraszczania rzeczywistości, budowania przejrzystych modeli tłumaczących jak działa świat, brzytwa Ockhama wprost przyrosła ludziom do dłoni. Potwierdza nam to zakończenie Śledztwa, gdzie przełożony głównego bohatera zaczyna w końcu rozjaśniać sytuację. Tylko czy aby na pewno? Zostawmy to bez odpowiedzi, uważny czytelnik na pewno sam spróbuje odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wspaniały koncept Lema-ateisty, Bóg nie gra w kości, bo Boga nie ma, kości toczą się za to same pchane ontologiczną koniecznością budując elementy świata na nowo i na nowo. Myślę, że nie tylko miłośnicy Lema powinni znać obie nowele. Napisane w charakterystycznym, czasami przyciężkawym stylu, rekompensujące jednak potężnym ładunkiem intelektualnym opowieści. Koniecznie trzeba przeczytać też posłowie profesora Jerzego Jarzębskiego, który, jako znawca literatury Mistrza, wspaniale podsumowuje obie nowele z szerokiej perspektywy. A dla mnie samego to była znakomita i pełna filozofii wycieczka w intelektualne rubieże Lemowego postrzegania świata. Tytuł: Śledztwo. Katar. Autor: Stanisław Lem Seria: Biblioteka Gazety Wyborczej Wydawca: Agora Ilość stron: 320 Rok wydania: 2008 ISBN: 9788375524086

47


CIENIE W CZASIE Laura „Visenna” Papierzańska Na warsztacie mamy książkę z niebanalnym tłem historycznym. Niebanalnym, bo sięgającym ku powojennej frankistowskiej Hiszpanii, która gniecie się pod dyktaturą niesławnego generała. Tradycyjnie najbardziej ciemiężoną klasą staje się klasa robotnicza, a autor wprowadza nas w te realia posługując się historią rodziny, która łączy w sobie kilka znaków swoich czasów. Bohaterowie nie tylko ciężko pracują bezpośrednio odczuwając ekonomiczne skutki końca wojny i nowych rządów. Są również emigrantami, którzy zmuszeni byli odnaleźć nowy dom w Barcelonie i pozostawić za sobą znane im wiejskie życie. Przełykają gorycz ostatnich lat, niosącą złe wspomnienia przeżyć z okresu wojny. I brzmi to wszystko jak materiał na solidną książkę, z której można się czegoś dowiedzieć, ale też i przeżyć z nią wiele emocji. Mam jednak wrażenie, że Jordi Sierra i Fabra zabrnął w kilka zaułków, które nie pozwalają mi potwierdzić, że właśnie z takim dziełem mamy do czynienia. Z początku autor stara się intrygować. Wprowadza wiele wątków i postaci, stawia na historie bardzo dojrzałe, bo tyczące się dorosłych ludzi po przejściach godnych wspomnień naszych prababć. Odsłania kulisy funkcjonowania starego systemu, chociaż bardzo powierzchownie – głównie jest to krytyka korupcji, nierówności i żałosnych, bo w praktyce nieistniejących praw pracowniczych. Dotyka jednocześnie problemu efektów psychologicznych wojny. Wysuwa on na pierwszy plan wielodzietną rodzinę, w której żona ukrywa przed mężem gwałt, do którego doszło podczas wojny i musi radzić sobie z zupełnym brakiem napięcia seksualnego, a wręcz fobią powodującą frustrację małżonka. Najmłodszy syn z kolei znajduje idola w oficerze armii generała Franco, co spotyka się z wściekłością i niezrozumieniem otoczenia. Podobnych trudności życiowych autor wprowadza wiele, a całość zapowiada złożony, dynamiczny obraz z nieeksploatowanym współcześnie w Polsce historycznym podłożem. I tu zaczynają się schody… Mnogość postaci i wątków w powieści beletrystycznej wytrąciła pisarzowi z ręki coś, co mogłoby dodać blasku całości. Na próżno tutaj szukać starań na polu literackiego kunsztu. Sierra i Fabra opowiada historię i tylko to leży w zakresie jego zainteresowań. Nie da się przyjrzeć ówczesnej Hiszpanii nieco bliżej, nie tylko z punktu widzenia zależności społecznych wynikających z przygód bohaterów. Mimo tematyki czasami nachodziło mnie nawet wrażenie czytania literatury kobiecej, do której upycha się możliwie dużo związków emocjonalnych, a tło, jakie by nie było, sprowadza się do marginalnej roli podkładki pod łatwe i szybkie opowiastki. Dla kogoś, kto jest odporny na tego typu chwyty, przykre może być szybkie pomijanie wątków, które mogą być naprawdę ciekawe. Autor co chwilę podrzuca na przykład wzmianki o cichej walce ruchu oporu z dyktaturą Franco i buncie młodego pokolenia. Jest ich jednak stosunkowo znacznie mniej, niż na przykład scen seksu. No cóż, irytacja będzie tutaj całkiem niezłym opisem stanu, w jaki wchodzi się tuż po refleksji „A myślałem, że nie czytam zakamuflowanego hiszpańskiego Greya…” I można się tutaj ze mną jak najbardziej nie zgodzić, bo podejście do fabuły i rodzaj doświadczenia w tym przypadku nie są tak jarmarczne, chociażby ze

48


względu na to, jakiej problematyki chwyta się pisarz. Mimo to w pewnym momencie sporo wątków zaczyna zupełnie zanikać pod warstwą kolejnych opisów intymnych spotkań niemalże każdego z głównych bohaterów. Usilność, z jaką autor wciska na co drugą stronę erotyczne epizody stała się dla mnie męcząca nie tylko z uwagi na częstotliwość. Językowo Cienie w czasie nie mają do zaoferowania w zasadzie nic interesującego, co sprawia że wspomniane sceny potrafią niejednokrotnie zniesmaczyć, albo przynajmniej zrodzić pytanie, po co właściwie ten człowiek tak zaciekle je mnoży, nie mając specjalnego talentu do ich wprowadzania i rozwijania. Czyżby jednak „Grey”? Ciężko jest powiedzieć, komu ta książka tak naprawdę mogłaby przypaść do gustu, ale niestety obstawiałabym raczej panie, które chcą mieć przejmującą lekturę do kawy, z nutką smutku i nutką pikanterii. Koniecznie bez szczególnych wymagań estetycznych. Bardziej poważnie ujmując, widać sporo niewykorzystanego potencjału przygniecionego czymś, po co można sięgnąć do książek zalegających w kioskach obok Pani domu. Autor dotknął ilości problemów, która nie jest do przerobienia w żaden sensowny sposób na kilkuset stronach. Jakościowo, wartościowo jest zbyt marnie. Emocjonalnie też nie zawędrujemy tu za daleko, chociażby przez to, że wszystkiego jest za dużo, więc błąkamy się tylko po powierzchni motywów, które w ilości kilku mogłyby dać podwaliny pod coś głębszego, a gdy jest ich kilkanaście, to niewiele już da się z nich wyciągnąć. Ja rozstałam się z Cieniami w czasie z uczuciem ulgi i silnym pragnieniem spotkania z czymś choć trochę bardziej przemyślanym, o stopień mądrzejszym. I takich też spotkań życzę czytelnikom. Tytuł: Cienie w czasie Autor : Jordi Sierra i Fabra Tytuł oryginału: Sombras en el tiempo Tłumaczenie: Teresa Gruszecka-Loiselet Wydawnictwo: Albatros Data wydania: 2015 Ilość stron: 511 Numer wydania: I ISBN: 978-83-7885-584-2

49


POTARGANA W MIŁOŚCI Justyna Chwiedczenia Agnieszka Osiecka to poetka i podróżniczka. Niebieski ptak, który tak bardzo kojarzy nam się z Saską Kępą, a tak naprawdę obywatelka świata, która nie potrafiła zostać dłużej w jednym miejscu. Ciągle coś ją goniło, pchało, by być w drodze, by odkrywać nowe miejsca, ludzi, chwytać chwile i poznawać przy tym siebie. Miała w sobie ulotność i spokój. Delikatność, a zarazem siłę charakteru. Była Potargana w miłości. Ula Ryciak zaczyna od końca. Opisuje nam ostatnie lata i momenty z życia Osieckiej. Poetka nawet w tych swoich końcach była wyjątkowa, jakby niekompletna, zupełnie niepogodzona z chorobą i przemijaniem. Coraz rzadsze włosy kryła pod licznymi kapeluszami, do których od zawsze miała słabość. Nawet ostatnie słowa, które wypowiedziała do swojej ostatniej miłości były bardzo „agnieszkowe”. Kiedy poznaliśmy już szczegóły smutnego końca, autorka książki przenosi nas niczym w czasowej kapsule wiele lat wstecz, w świat dziewczynki, która prowadzi dwa pamiętniki. Kompletnie zmyślony i ten prawdziwszy, choć podkolorowywany w miarę potrzeb. A wyobraźnię miała Osiecka nieograniczoną niczym. Jej głowa była trochę jak Internet, w którym można znaleźć wszystko, jeśli tylko umie się szukać. Efektem tak wielkich zasobów myślowych i pamięciowych są setki piosenek i wiele innych tekstów, również recenzji. O Agnieszce Osieckiej można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że była nijaka. Może zarzucano jej, że nie miała zbytnio gustu, jeśli chodzi o ubrania. Może nie dbała o to, co na siebie włoży i czy poszczególne części garderoby do siebie pasują, ale była w tym tak urocza, że strój dopełniał tylko jej wizerunek roztargnionej artystki. W Polsce nie ma chyba nikogo, kto by nie znał tej kobiety, bo kto nie słyszał Małgośki? Kto nie nucił tej piosenki pod nosem w podstawówce, liceum, w maju, kiedy wszystko kwitnie, a bzy pachną piękniej niż najdroższe kwiaty? Małgośka to cała Osiecka. Kawałek jej życiorysu. Poetka czy tekściarka? Tutaj może się pojawić największy spór, skoro jej teksty śpiewał cały kraj. Skoro napisała tak wiele hitów i zarobiła na nich miliony (dosłownie!). Jednak czy w tych tekstach nie ma poezji? Czy nie pokazują chwil pięknych i ulotnych? Oto jest pytanie, Ula Ryciak pisze o tym w taki sposób, że żadne z tych określeń nie jest nadużyciem, ani przekłamaniem. Gdy Agnieszka kochała, to na zabój. Całą sobą, ale krótko, bo szybko się nudziła. Stale była w ruchu, uwielbiała ludzi, mężczyźni ją fascynowali, ale nie potrafiła stworzyć mocnego, stałego związku. Zupełnie to do niej nie pasowało. Ula Ryciak wyłapuje wszystkie niuanse, drobnostki, czułostkowość i tkliwość i opisuje to w swojej książce nie jakby była to biografia, a poemat. O kobiecie, która nie bała się pragnień, o kobiecie wyzwolonej, której wolności i sposobu bycia zazdrościła zapewne niejedna dziewczyna. I po przeczytaniu tej książki zazdrościć będzie wiele. Zwłaszcza tego braku lęku przed byciem sobą, nawet jeśli prowadziło to do przykrych konsekwencji, nie do końca akceptowanych przez otoczenie. Czyta się tę książkę trochę jak biografię, a trochę jak baśń. Opowieść o tym, co było, ale wydaje nam się trochę nierealne. W Polsce? W czasach szarości,

50


trudnych sytuacji politycznych, lęku? To stadium ludzkich rozkoszy. I poezji. Poezja wypływa z tej książki i atakuje z każdej strony. Poezja jest w Osieckiej i poezja tkwi też w Ryciak. Nie wyobrażam sobie, by można napisać to wszystko lepiej. Pomimo zupełnego chaosu chronologicznego, biegania po latach wstecz i w przyszłość, przez tę historię mknie się jak Pendolino z Warszawy do Gdańska i nawet nie ma chwili, by się znudzić. A im więcej się wie o życiu Osieckiej, tym słowa jej piosenek stają się piękniejsze. Prawdziwsze. Słodko-gorzkie. Mnie się tę książkę po prostu chciało czytać. Pochłaniałam każde słowo, tropiłam każdą zmianę nastroju, studiowałam z przejęciem wszystkie zdjęcia. Osiecka jest dla mnie boginią. Słowa, ckliwości, rozgoryczenia. Jak nikt potrafiła prostym zdaniem uderzyć w słaby punkt. I o tę prostotę głównie chodzi. Nie używała wydumanych zwrotów, choć bawiła się słowami i posiadła wysoki poziom tej umiejętności. Ula Ryciak to rozumie i też nie próbuje szybować w literackie przestworza. Nieśpiesznie snuje swą opowieść o dziewczynie, która nie chciała dorosnąć. O poetce, która już zawsze będzie z nami. Na Saskiej Kępie, na pożółkłych kartkach papieru. Jak Ryciak pisze o Osieckiej, to się po prostu wspaniale czyta. Dziękuję. Moja miłość do Agnieszki nie słabnie od lat. Teraz Wy macie szansę ją pokochać. Lub przynajmniej trochę lepiej ją zrozumieć. Zanurzcie się w uczuciu. I piosence. Potargajcie się w miłości. Tytuł: Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej. Autor: Ula Ryciak Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Data wydania: kwiecień 2015 Liczba stron: 452 ISBN: 978-83-08-05745-2

51


USA W CIENIU SWASTYKI Rafał Sala Aż trudno sobie wyobrazić tragedię, która rozegrała się w czasie drugiej wojny światowej na ziemiach nie tylko Europy, ale i całego świata. Liczby pojawiające się w szeregu statystyk informują nas o zabitych, rannych, wysiedlonych. Za wszystkimi przerażającymi danymi kryją się cierpienie, śmierć i rozpacz. Zawsze się zastanawiałem, jak mogło dojść do takiego wyjałowienia sumień, ogłupienia i totalnego szaleństwa, które normalnym ludziom mogą się wydawać niemożliwością. Nazizm na długo przed rokiem 1939 miał się dobrze nie tylko w samych Niemczech, ale jego ziarno kiełkowało też w samych Stanach Zjednoczonych. Historia Niemiecko-Amerykańskiego Bundu, opisana w książce USA w cieniu swastyki, rozpoczyna się pod koniec lat trzydziestych XX wieku, ale swymi korzeniami sięga znacznie wcześniej. Organizacja, na której czele przez długi czas znajdował się Fritz Kuhn, przepoczwarzyła się z istniejących od kilkunastu lat Przyjaciół Niemiec. Na początek autor robi delikatną retrospekcję do czasów Wielkiej Wojny, po której przegrany naród niemiecki znalazł się w trudnej i dla niektórych obywateli upokarzającej sytuacji. Klęska Niemiec w pierwszej wojnie światowej była niewątpliwie jednym z elementów, które zmieniły świat. W takiej rzeczywistości przyszło żyć przyszłemu Bundesfurerowi Niemiecko-Amerykańskiego Bundu. Nawet po opuszczeniu ojczyzny pozostał wierny swoim ideałom. W trakcie lektury książki będziemy mieli okazję śledzić błyskotliwy przebieg kariery Fritza Kuhna oraz jego oszałamiający i zdumiewający sukces. Wraz z rozrastaniem się tej pronazistowskiej organizacji na jej drodze pojawiali się coraz liczniejsi i silniejsi przeciwnicy. Arnie Bernstein odmalowuje nam rozmaite sylwetki amerykańskich gangsterów żydowskiego pochodzenia, polityków, ludzi z kręgów filmu czy prasy, którzy nie potrafili siedzieć z założonymi rękami, gdy pod ich nosem w siłę rosło tak niebezpieczne ugrupowanie. Każdy rozdział „USA w cieniu swastyki” to wciągająca historia walki pod sztandarami ze swastyką oraz przeciwko nim. Tu walczyło się słowem, propagandą, podsłuchami, pięściami czy nawet kijami bejsbolowymi. Autor książki podjął się niezwykle czasochłonnego i wymagającego ogromnych nakładów pracy zadania. Korzystając z akt FBI, notatek prasowych oraz protokołów z przesłuchań, stworzył żywą kronikę powstania oraz upadku Niemiecko-Amerykańskiego Bundu, organizacji wzorowanej na NSDAP. Co jest jednak niezwykle istotne, nie czyta się tej książki jak historyczne kompendium na dany temat, ale jak powieść sensacyjno-kryminalną najwyższych lotów. Być może jest to zasługa lekkiego, często dosyć ironicznego stylu autora. Osobną kwestią jest to, że sekrety i tajemnice, które Arnie Bernstein wydobył na światło dzienne, są doskonałą pożywką dla ludzkiej (w tym przypadku mojej) ciekawości. Trudno oderwać się od opowieści, która w niektórych chwilach mogłaby się wydawać wręcz nieprawdopodobna. A przecież zdarzyła się naprawdę. Od razu zdradzę, że wiele razy podczas czytania miałem okazję się uśmiechnąć, czego zupełnie po książce o nazizmie się nie spodziewałem. Bywało też, że kiwałem z niedowierzaniem głową, albo też z nadzieją kibicowałem żydowskim bokserom, którzy mieli pokazać Bundystom, gdzie raki zimują. W przy-

52


padku takiej książki trudno wyzbyć się emocji. Widać je też wyraźnie u samego autora, który wielokrotnie się z nimi zdradza. I moim zdaniem nie ma w tym nic złego. USA w cieniu swastyki trzyma w napięciu do samego końca. Nie ukrywam, że po przeczytaniu czułem swego rodzaju niedosyt i wiem, że po kolejne dzieło Arniego Bernsteina sięgnę z pewnością. Jest to pozycja dla wszystkich, którzy nienawidzą historii, a lubią opowieści, oraz tych, którzy historię lubią, a opowieść im nie przeszkadza. Poleciłbym ją tym, którzy zajmują się przygotowywaniem podręczników do historii w szkole. Ale to już inna historia. Ocena: 9/10 Tytuł: USA w cieniu swastyki. Fritz Kuhn oraz powstanie i upadek Niemiecko-Amerykańskiego Bundu Tytuł oryginału: Swastika Nation: Fritz Kuhn and the Rise and Fall of the German-American Bund Autor: Arnie Bernstein Tłumacz: Norbert Radomski Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis Premiera: 28 kwietnia 2015 Stron: 416 ISBN: 978-83-7818-683-0

53


POŻEGNANIE Z RZECZYWISTOŚCIĄ Dawid „Fenrir” Wiktorski Fizyka, to nauka bezlitosna – jednocześnie będąca fundamentem znanego nam Wszechświata, ale też w znacznej mierze opierająca się na teoriach i hipotezach, których autentyczności nie jesteśmy w stanie stwierdzić na naszym poziomie rozwoju technologicznego (w końcu nawet w Skali Kardaszewa jesteśmy dalecy od pierwszego poziomu). Jim Baggott postanowił tymczasem zmierzyć się właśnie z teoriami, które nie mają absolutnie żadnego potwierdzenia w rzeczywistości, natomiast przez ogół ludzkości przyjmowane są jako pewnik: tak zwana fizyka baśniowa. Baggott jest bezlitosny w rozliczaniu się z kolegami po fachu – praktycznie od samego początku przyznaje, że znaczna część fizycznej „wiedzy” jest pewnym znakiem czasów, cichym krzykiem naukowców, którzy mają dość błądzenia niczym ślepcy we mgle i na podstawie najbardziej prawdopodobnych teorii próbują pchnąć naukę do przodu. Krótko mówiąc, przypomina to losowe wciskanie sekwencji guzików w nadziei na dojście do rozwiązania konkretnego problemu – idea dość kontrowersyjna w tak ważkim zagadnieniu, jak fizyka. Co za tym wszystkim idzie? To, że Pożegnanie z rzeczywistością to pewnego rodzaju zaprzeczenie innych publikacji naukowych – Baggott nie stara się przekazać czytelnikowi konkretnego zakresu wiedzy, lecz raczej zaprzeczyć temu, co już napisano, czy też, jak kto woli, pokazać drugi punkt widzenia i kazać zastanowić się nad bezkrytycznym przyjmowaniem każdej fizycznej teorii. Całość opierać się zaś ma na kilku zasadach: realności, faktów, teorii, testowalności, wiarygodności i kopernikańskiej (wszystkie zostały dość dokładnie wyjaśnione w książce). Trzeba zatem przyznać, że Baggott jasno określił, według jakiego klucza kwalifikuje poszczególne teorie – nic nie jest tutaj podyktowane myślą „jest tak, bo ja tak chcę”. Co zaś można znaleźć w dziale „fantastyki naukowej”? Zaskakująco dużo teorii, o których jest dość głośno nawet poza światem naukowym, między innymi teoria strun (które doczekały się nawet podrozdziału zatytułowanego Oszukańczy marketing programu superstrun). Ale to nie jedyny problem, bo Baggott zajmie się nawet problemami tak „przyziemnymi”, jak kompensacja długości (obiekt w ruchu zmienia swoje wymiary w stosunku do nieporuszającego się obiektu). Im dalej w las, tym więcej czytelnik może dowiedzieć się na temat błędnego podejścia wielu naukowców do otaczającej nas rzeczywistości. Faktycznie, Pożegnanie z rzeczywistością to pozycja nietypowa – w końcu niewiele jest opracowań, których autorzy zaprzeczają temu, co zostało powiedziane, a nie przedstawiają nowych zagadnień, teorii czy projektów fizyków. Opisanie całej zawartości Pożegnania z rzeczywistością byłoby rzeczą niezwykle trudną, jeśli ktoś jednak miał już do czynienia z „czarną” serią tego wydawnictwa, to nie trzeba go zapewne przekonywać, że jest to zdecydowanie dopracowana i satysfakcjonująca lektura dla osób zainteresowanych tematem.

54


Autor: Jim Baggott Tytuł: Pożegnanie z rzeczywistością. Jak współczesna fizyka odchodzi od poszukiwania naukowej prawdy. Tytuł oryginału: Farewell to Reality: How Modern Physics Has Betrayed the Search for Scientific Truth Wydawca: Prószyński i s-ka Tłumaczenie: Marek Krośniak Data wydania: kwiecień 2015 Liczba stron: 416 ISBN: 9788379611683

55


KOŁO CZASU Magdalena Golec Pierwsze skojarzenie, które pojawiło się w mojej głowie po przeczytaniu tytułu tej książki, dotyczyło reinkarnacji. Pomyślałam, że będzie to podróż przez kolejne wcielenia głównego bohatera i równocześnie wędrówka po różnych epokach. Okazało się jednak, że powieść bardziej przypomina Dzień Świstaka, w którym to filmie Phil, grany przez Billa Murray’a, nieustannie przeżywa ten sam dzień. Harry August rodzi się na początku 1919 roku, w damskiej toalecie na dworcu kolejowym. Dorasta w biednej rodzinie, jako młody mężczyzna uczestniczy w drugiej wojnie światowej. Po jej zakończeniu przejmuje obowiązki ojca i zostaje ogrodnikiem w posiadłości, w której spędził dzieciństwo. W ciągu życia niczym się nie wyróżnia, nie osiąga spektakularnych sukcesów, toczy nieciekawą i monotonną egzystencję. Wreszcie umiera samotnie na raka. I na tym zwykle kończy się historia. Ale nie w przypadku Harry’ego, dla którego śmierć nie jest ostatecznym kresem istnienia. Jest on bowiem jednym z wybrańców (albo skazańców – w zależności, jak na to spojrzeć), ouroboranem wiodącym cykliczne życie. Po śmierci zawsze rodzi się ponownie w tym samym czasie i miejscu. Posiada jeszcze jedną wyjątkową cechę – obdarzony jest pamięcią absolutną, dzięki której doskonale pamięta wszystkie swoje wcześniejsze żywoty. W życiu, a raczej życiach, Harry’ego stałe są tylko dwie rzeczy – narodziny i śmierć. Natomiast to, jak potoczą się jego losy zależy od decyzji, które podejmie. A możliwości jest przecież mnóstwo, kiedy nie ogranicza Cię czas i zawodna pamięć. Można stać się specjalistą w wielu dziedzinach nauki, poznać doskonale wiele języków, zwiedzić świat, ale i szaleć bez ograniczeń. Śmierć nie jest straszna, gdy wie się, że będzie można zacząć od nowa, ciało znów będzie zdrowe i silne. Mając wiedzę z poprzednich żyć pieniądze też przestają stanowić problem. Wystarczy przecież skreślić odpowiednie liczby w totku, postawić na wygranego konia czy zainwestować w pewny biznes. Wszystko brzmi wspaniale, ale taki żywot ma też swoje wady. Umysł podróżuje przez nieskończony czas, ale organizm cały czas starzeje się i w końcu całkiem gaśnie. To oznacza, że po ponownych narodzinach mamy młode ciało, np. takiego czterolatka, a umysł starego, doświadczonego człowieka, który kolejny raz musi przechodzić okres dojrzewania i nie może, w świetle prawa, od razu sam o sobie decydować. Nie ma możliwości zachowania bliskich relacji, cieszenia się miłością, bo w kolejnym życiu te osoby nie będą nic pamiętały. Poza tym, zawsze może przyjść zniechęcenie, znużenie nieustanną cyklicznością, zwłaszcza gdy cały czas człowiek odradza się w tych samych okolicznościach historycznych, ekonomicznych i technologicznych. Nie ma szansy spojrzenia w przyszłość, doświadczenia życia w innych warunkach. Książka przedstawia nie tylko losy Harry’ego, ale i tło historyczne, w którym rozgrywają się jego żywoty. Jednak najważniejsze wydają się rozważania dotyczące ludzi, granicy między złem a dobrem, etyki w nauce, moralności czy postawy wobec życia. Tak jak linearni ludzie, tak i ouroboranie zastanawiają się nad sensem własnej egzystencji. Po co istnieją? Czy mają jakąś misję? Może są jedynie wybrykiem natury? A przede wszystkim – co jest właściwsze: bezczynność i bierność

56


wobec zachodzących wydarzeń, zachowanie status quo, czy też zaangażowanie się, próba wpłynięcia na losy świata i w efekcie zmienianie przyszłości? Zabić Hitlera i nie dopuścić do wybuchu drugiej wojny światowej, powstrzymać Oswalda przed zabiciem Kennnedy’ego, przyśpieszyć rozwój technologiczny. Dysponując tak dużą wiedzą, ouroboranie mogliby wpływać na przebieg wielu epizodów historycznych, czy zmieniać układ sił politycznych na świecie. Tylko jak takie działanie wpłynęłoby na następne pokolenia? Powieść pokazuje, że niekorzystnie. Wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany wywołuje nieoczekiwane, w równym stopniu pozytywne, jak i negatywne konsekwencje. Śmierć Hitlera niekoniecznie ochroniłaby świat przed wojną. Z kolei rozwinięta technologia wymaga społeczeństwa o odpowiednim poziomie dojrzałości, które będzie gotowe, by właściwie i skutecznie ją wykorzystać. Krótko mówiąc, wszystko ma swój czas. Harry nie opowiada po kolei o swoich żywotach, ale ten brak chronologii nie przeszkadza. Sens i przekaz historii jest jasny. Z kolei same postacie trudno jednoznacznie określić, nie są z pewnością czarno-białe. Obserwujemy tutaj spotkanie dwóch wyraźnych osobowości, Harry’ego i drugiego ouroborana, które są dla siebie przyjaciółmi i wrogami jednocześnie. Ich wzajemne relacje ciągnące się przez wiele żywotów, poglądy i burzliwe dyskusje są interesującym urozmaiceniem opowieści Harry’ego. Tak samo jak wprowadzenie wspomnianych wcześniej rozważań, a także wzbogacenie fabuły o sensację i odkrywanie zagadki. Wydaje mi się, że gdyby to była po prostu historia o nieustannie powtarzanych żywotach, lektura książki szybko stałaby się nużąca. A tak, czytelnik dostał powieść, która potrafi wciągnąć i skłonić do chwili refleksji. Tytuł: Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta Tytuł oryginału: The first fifteen lives of Harry August Autor: Claire North Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński Wydawca: Świat Książki Data premiery: maj 2015 Ilość stron: 462 ISBN: 978-83-7943-792-4

57


DRAŻLIWE TEMATY Marta Kładź-Kocot Jeśli jeszcze nie kochacie Neila Gaimana, pokochajcie go czym prędzej. Od pierwszej strony, pierwszego zdania, pierwszego akapitu porwie was w wir mrocznych sekretów i tajemnych opowieści i nie wypuści aż do ostatniej strony. Właściwie na tym mogłabym zakończyć pisanie recenzji, bo Gaiman, niebezpieczny i cudownie charyzmatyczny, broni się sam, a żadne uwagi krytyczne – i krytycznoliterackie – nie przychodzą mi do głowy. Ten zbiór był czystą literacką przyjemnością – mniejszą lub większą, wiadomo – od pierwszego do ostatniego tekstu. Drażliwe tematy (Trigger warning) to ostrzeżenie, umieszczane przed linkami do obrazów lub tekstów, które mogłyby wywołać w odbiorcy zdenerwowanie, przerażenie lub inne niemiłe emocje. Gaiman ostrzega jednak: wchodzisz, czytelniku, na własne ryzyko. Zanim ktoś umieści taki napis na zbiorku moich opowiadań, zrobię to sam. Musisz się, odbiorco, osobiście przekonać, gdzie leży granica twojego psychicznego czytelniczego komfortu. Nikt nie ostrzega nas przed życiem. Doświadczenia, które nas dotykają, poruszają do głębi, a może nawet ranią, po prostu istnieją. Bywają nieprzyjemne, ale sprawiają, że myślimy i żyjemy. Jeśli ktoś wziął na serio ten retoryczny topos afektowanej skromności, zawiedzie się. Opowiadania Gaimana nie są nieprzyjemne. Są mroczne, wciągające, a niekiedy głęboko, niebezpiecznie piękne. Przed czym zostaliśmy ostrzeżeni? Szesnastoletni chłopak wymyśla sobie dziewczynę. Zapisuje jej imię we wszystkich podręcznikach, mając nadzieję, że koledzy zaczną zadawać niedyskretne pytania, a on będzie mógł zaprzeczyć, wzbudzając tym jeszcze większą sensację. Po latach jednak okazuje się, że dawna, nieistniejąca dziewczyna nagle pojawia się w jego życiu. Co dzieje się ze statusem ontologicznym bohaterów?... Tajemniczy karzeł zjawia się w chacie szkockiego górala, wynajmując go jako przewodnika na wyspę mgieł, gdzie w grocie na szczycie wzgórza spoczywa przeklęte złoto. Być może jednak wcale nie chodzi o bogactwo? Może ważniejsza okaże się przysięga na cienie, orle pióra i ciszę… Pechowy szuler zostaje oskubany do skarpetek przez pełne godności mieszkanki stawu, kaczki, które, jak się okazuje, znakomicie radzą sobie z pokerem. Dżin z butelki znajduje kogoś, kto nie potrzebuje żadnych życzeń, ale za to zostaje zaproszony na kolację. Bezdomna dziewczyna spotyka samą siebie, starszą o dwadzieścia lat, zamożną i zadbaną. Doktor Who wędruje swoją budką przez wszechświat, ratując go przed patologiczną Rodziną podróżującą w czasie. Emerytowany Sherlock Holmes udaje się do Chin, by wyhodować cudowny miód (łezka się w oku kręci, wspaniałe opowiadanie dla kogoś, kto darzy sentymentem zarówno Sherlocka, jak i Uczennicę pasiecznika Laurie R. King). Co jeszcze? Można zapomnieć Raya Bradbury’ego – i drżeć ze zgrozy, bo być może przestanie on istnieć. Narrator zastanawia się, czy przypadkiem Bóg, tak bardzo zajęty wszechświatem, nie powierzył mu tylko tego jednego, jedynego zadania – a on zawiódł, zapominając (znakomite, Człowiek, który zapomniał Raya Bradbury’ego, to opowiadanie na poziomie Borgesa). Przed czym jeszcze zostaliśmy ostrzeżeni? Klik-Klak Grzechotka brzmi

58


niewinnie, ale to najniebezpieczniejszy potwór, jakiego możemy sobie wyobrazić (krótkie opowiadanko, majstersztyk horroru – co mówię z czystym sumieniem, nie będąc specjalną miłośniczką tego gatunku). Biały książę, śmiertelnie znudzony monarcha wszystkiego, marzy o czymś, co poruszyłoby jego serce. Czy jego miłością stanie się niebezpieczna królowa, niosąca śmierć swoim kochankom, czy też… ostatecznie wybierze on pisanie piosenek? I wreszcie, znakomita reinterpretacja dwóch baśni jednocześnie: o śpiącej królewnie oraz Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Być może ślub z księciem naprawdę nie jest tym, o czym marzy każda księżniczka. A potem, na deser, spotykamy Cienia, bohatera Amerykańskich bogów, który w deszczowej szkockiej wiosce musi rozwikłać mroczną zagadkę. A potem czujemy żal, zamykając całą tę magię pomiędzy dwiema sztywnymi okładkami. Jedyny zarzut wobec Drażliwych tematów dotyczy przekładu. Jest tym bardziej niespodziewany, że Paulina Braiter to tłumaczka bardzo dobra, wręcz znakomita. Jej nazwisko wryło mi się w pamięć na wielu kartach tytułowych. I rzeczywiście – język opowiadań jest piękny, przezroczysty tam, gdzie powinien być przezroczysty i zachwycający tam, gdzie taki powinien być. Zarzuty absolutnie nie dotyczą więc całości, a jedynie tytułu i wierszy, które w dotychczasowym omówieniu pominęłam. Nie wierzę, by trigger warning nie dało się lepiej przełożyć (Uwaga! Drastyczne sceny, Niebezpieczne tematy itp.). „Drażliwe tematy” to frazeologizm wytarty i płaski jak nieheblowana deska, tak szary i przeciętny, że zapamiętać można go jedynie z największym trudem. Kolejna uwaga dotyczy przekładu wierszy. Jest on – przypuszczalnie – filologicznie wierny, ale przekład, podobno, jak kobieta: albo piękny, albo wierny. Wiersze, w porównaniu z prozą, są odrobinę toporne, na siłę próbując zachować treść i rytm w jednym. Być może o składaniu krzesła nie da się napisać pasjonującego poematu. To już zostawiam jako temat do dyskusji. A Drażliwe tematy i tak pozostają książką piękną, niebezpieczną i wzbogacającą wyobraźnię. Autor: Neil Gaiman Tytuł: Drażliwe tematy. Krótkie formy i punkty zapalne Tłumacz: Paulina Braiter Wydawnictwo: MAG Data wydania: 2015 Liczba stron: 394 ISBN 978-83-7480-538-4

59


ANIOŁ JESSIKI Marek Ścieszek Do twórczości Grahama Mastertona wracam zawsze z sentymentem. Kiedyś gromadziłem wszystko, co wyszło nakładem wydawnictw Prima i Amber, i sczytywałem do imentu. Później trochę mi przeszło (w stu procentach czas wypełnili mi Stephen King oraz odkrywani systematycznie inni mistrzowie horroru), lecz nie odeszło definitywnie. Nie śledzę twórczości tego autora, którego popularność w Polsce jest porównywalna z popularnością króla z Bangor, lecz gdy tylko coś mi wpadnie w łapska, czytam i wynoszę z lektury przyjemność. Sentyment wynika z tego, że to właśnie od Mastertona zaczęła się moja przygoda z grozą, konkretnie od lektury Manitou. Masterton ma wyobraźnię, której mogłoby mu pozazdrościć dziesięciu innych pisarzy, jest twórcą płodnym, lecz w przeciwieństwie do choćby takiego Guya N. Smitha, legionu spłodzonych przezeń potworów nie chciałoby się z miejsca uśpić, lub ukryć w najmroczniejszym miejscu, gdzie nikt go nie odnajdzie i nie przywoła na powrót do życia. Masterton bowiem ma sznyt, ma wypracowany styl, nie wali w klawiaturę dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo lubi hałas. Ma także, co już zostało powiedziane, wyobraźnię bogatą w stosownym nadmiarze i oby nigdy mu jej nie zabrakło. Tym bardziej, że nie zakopał się w jednym gatunku, czy też konwencji, dając coś od siebie również fanom powieści historycznych, thrillerów oraz innych, licznych konwencji, w jakie obfituje fantastyka: post-apo, political-fiction, etc. Anioł Jessiki nie jest potworem, co najwyżej potworkiem. Ale miłym dla oka. To na poły powieść grozy, na poły baśń. Z przyjemnością może ją przeczytać osoba dorosła, łaknąca strachu, co nastolatek, od literatury wymagający czegoś więcej, niż dają mu Paolini i Rowling. Powieść nie jest nowa, sama jest już nastolatkiem. Główna bohaterka, mała tytułowa Jessika, to dziecko po traumatycznych przejściach, wychowywane przez dziadków, które po kolejnym przykrym przeżyciu zaczyna słyszeć głosy nierzeczywiste, bezcielesne. Dochodzą ze ściany, zza tapety. Żądają pomocy. Aby ich żądaniom stało się zadość, bohaterka sama musi uwierzyć, iż poza naszą rzeczywistością istnieją też inne, fantastyczne, nierealne. Mało tego, musi przeniknąć do jednego z takich światów. Masterton w swym Aniele Jessiki jest troszkę inny, nie straszy makabrą, nie epatuje seksem. Lecz to wciąż ten sam mistrz słowa, który doskonale wie, gdzie nacisnąć, by pojawiło się ukłucie niepokoju. To, że opowiastka liczy sobie około dwustu stron, nie działa na jej niekorzyść, bo ten utalentowany Anglik potrafi zaszczepić lęk nawet w opowieści krótszej niż sto słów. Miałem kiedyś przyjemność zadać Mu pytanie, czy tak krótką formą da się przerazić czytelnika. Odpowiedział, jak na autora horroru przystało:

60


„Ojciec wchodzi do pokoju syna, aby powiedzieć mu dobranoc. Chłopiec trzęsie się ze strachu. Mówi: „Ktoś jest pod moim łóżkiem”. Ojciec klęka, aby zajrzeć pod łóżko. Widzi tam trzęsącego się ze strachu syna, który mówi: „Ktoś jest pod moim łóżkiem”. Reszta wywiadu jest tutaj. Zaledwie czterdzieści słów i koszmar ukryty pod dziecięcym łóżeczkiem. Na dwustu stronach Anioła Jessiki odkryjecie swoje lęki za tapetą i kiedy już do tego dojdzie, nic nie będzie takie samo. Tytuł: Anioł Jessiki Autor: Graham Masterton Przekład: Piotr Hermanowski Wydawca: Wydawnictwo Albatros Data wydania: 2015 Liczba stron: 208 ISBN: 978-83-7885-582-8

61


KRAJ LUDZI SZCZĘŚLIWYCH Paulina Kuchta Co sprawia, że wybieramy na cel naszej podróży ten, a nie inny zakątek świata? Dla większości z nas ważna jest cena, ale nie tylko. Mamy różne oczekiwania i predyspozycje. Jedni preferują aktywny wypoczynek, a dla niektórych najwyższą formą relaksu jest wylegiwanie się na plaży z drinkiem z palemką. Ale to wszystko jest takie oklepane. A co gdyby pojechać z sentymentu do Korei Północnej, by zobaczyć zapamiętaną z dzieciństwa zjeżdżalnię w kolorach tęczy? Tak postąpił Christian Eisert, autor tej pozycji, a wszystko zrobiło na nim takie wrażenie, że postanowił napisać o tym książkę. A więcej o tym, co widział w Korei, niżej. Christian Eisert, wychowany w Berlinie Wschodnim satyryk, od chwili gdy w 1988 roku usłyszał o położonej w Północnej Korei zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy, nie mógł jej wyprzeć z pamięci. Po dwudziestu pięciu latach postanowił spełnić swoje marzenie. Wraz ze znajomą fotoreporterką wyruszył do najdziwniejszego kraju świata, by zobaczyć zjeżdżalnię. W ciągu sześciu dni Eisert przemierzył tysiąc pięćset kilometrów i obejrzał największe, według Koreańczyków, atrakcje turystyczne kraju. Bacznie obserwował i spisywał, odbiegające od europejskich norm zachowania i absurdy (a wierzcie mi, jest ich wiele) Korei Północnej. A wszystko pod fałszywą tożsamością i czujnym okiem tajnych służb. Efektem tego są zapiski z odwiedzin kraju, w którym autostrady są puste, a pokoje hotelowe bez prądu, ale za to wyposażone w automaty do lodów. Korea Północna to dziwny, specyficzny kraj. Z jednej strony ciekawy i tajemniczy, z drugiej panująca od lat dynastia Kimów rządzi nim twardą ręką. I decyduje o wszystkim. Nawet o tym, jakie fryzury mogą nosić Koreańczycy. Dla mężczyzn dozwolonych jest dziesięć rodzajów fryzur, dla kobiet aż osiemnaście. Preferowany jest zatem styl skromny, bez szaleństw, nie to, co na zgniłym Zachodzie. Zabronione jest posiadanie telefonu komórkowego czy Biblii. Mieszkańcy nie mogą jeździć samochodami, więc zdani są na rowery i środki masowego transportu. A te w piątki nie kursują. Oczywiście dla wzmocnienia zdrowia narodu. Dlatego Korei Północnej obce są problemy z nadwagą i cukrzycą. Ludzie przemierzają trzydzieści kilometrów piechotą, by wrócić do mieszkań z wielkiej płyty, często bez bieżącej wody i ogrzewania (temperatury zimą spadają do trzydziestu stopni poniżej zera). Dużym problemem jest też niedobór jedzenia, w dużej mierze spowodowany niegospodarnością i izolacją kraju. W latach 1994-99 w Korei Północnej z głodu zmarło około miliona osób. Korea Północna ukazuje zwiedzającym zupełnie inne oblicze. Każda grupa turystów wraz z dwójką przydzielonych opiekunów (dbających, by niczego im nie brakowało i obejrzeli tylko zaplanowane atrakcje) prowadzona jest za rękę i podziwia wspaniałą Koreę, kraj ludzi szczęśliwych, rozkwitający dzięki rządom Wielkiego Przywódcy. Odwiedzamy wzorowe przedsiębiorstwo rolne, wspaniałe gmachy muzeów i popatrzeć możemy na szczęśliwych Koreańczyków, przemierzających ulice miast, zmierzających do pracy. Wszyscy, bez wyjątku, robią co w ich mocy, by kraj był jeszcze wspanialszy i silniejszy. A gdyby nasi przewodnicy gdzieś się zapodziali, to zawsze gdzieś w pobliżu

62


czai się jakiś Burek (jak autor nazywa tajniaków w kurtkach w kolorze piaskowym). On z pewnością zadba, by skierować nas we właściwym kierunku. Książka jest reportażem z podróży. Początkowo więc miałam drobne obawy, że autor zanudzi nas trochę szczegółowymi opisami, co widział, co jadł i kogo spotkał. Nic z tych rzeczy. Książka napisana jest z niebywałym humorem, bardzo lekkim stylem i można powiedzieć, że sama się czyta. Warto się z nią zapoznać i wraz z autorem przeżyć podróż życia po najdziwniejszym kraju świata. I co ciekawe, nie jest to Polska. Tytuł: Tydzień w Korei Północnej. 1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata Autor: Christian Eisert Tlumacz: Bartosz Nowacki Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 26.05.2015 Ilość stron: 376 ISBN: 978-83-8069-006-6

63


KIKSY KLAWIATURY Marta Kładź-Kocot Czasami lubię biografie i autobiografie. Tak jak, słowami Szymborskiej, niektórzy lubią poezję. („Niektórzy −/czyli nie wszyscy […]. Lubią −/ale lubi się także rosół z makaronem”). Tylko czasami. W innych przypadkach wolę światy. Niech teksty przemawiają do mnie własnym głosem, a ja nie będę poszukiwać Autora Modelowego, a już najmniej enigmatycznego stwórcy czytanego tekstu, Autora Empirycznego. Tak do tej pory było z cyklem Świata Dysku, Nacją, Długą Ziemią… Są one tak bogate i wspaniałe, że zupełnie, ale to zupełnie nie potrzebowałam jednostronnej rozmowy z Autorem, jaką zawsze jest autobiografia. Czasami jednak zdarzają się wyjątki. 12 marca 2015 roku zmarł sir Terry Pratchett. Tekst i rzeczywistość na moment spotkały się na Twitterze: „AT LAST, SIR TERRY, WE MUST WALK TOGETHER.” A potem ukazały się Kiksy klawiatury. Nie jest to, oczywiście, autobiografia, lecz raczej okruchy biografii, zgromadzone w esejach, felietonach, przemówieniach na różne okazje. Skrzące się humorem i mądrością. Dla wszystkich, którzy kochali Terry’ego Pratchetta i boleśnie odczuli Jego śmierć, jest to lektura obowiązkowa. Terry nie przemawia tu za pośrednictwem fabularnych cudów i paradoksów świata Dysku. Mówi wprost, własnym głosem. Jest w tych tekstach głęboko, wyczuwalnie obecny. Wrażenie ściska za gardło. Jeśli kochaliście Terry’ego Pratchetta i sięgniecie po tę książkę, dowiecie się, w jakim wieku opuścił szkołę i dlaczego rozminął się z formalną edukacją, pochłaniając jednocześnie tony książek i zdobywając wykształcenie, jakiego szkoła nie byłaby w stanie mu zapewnić. Dowiecie się, w jakim wieku i z jakim skutkiem przeczytał – niemal jednocześnie – Biblię i O pochodzeniu gatunków Darwina. Odkryjecie, czego nauczył się, pracując jako rzecznik prasowy elektrowni atomowej i jako dziennikarz, zobowiązany do regularnych kontaktów z koronerem (tudzież zwłokami). Dowiecie się, dlaczego kochał Australię i w jaki sposób pracował nad swoimi powieściami. Poznacie jego osobisty stosunek do komputerów, orangutanów, fanów, konwentów, spotkań autorskich, kapeluszy, zbierania grzybów, akademików i całego mnóstwa innych spraw. Przeczytacie barwne wspomnienie o babci Pratchettowej, pierwowzorze niektórych powieściowych starszych pań. Dowiecie się, którą ze swoich książek Terry Pratchett uważał za najważniejszą i dlaczego właśnie tę. Możecie również dowiedzieć się czegoś na temat warsztatu pracy pisarza fantasy. Terry, niestety, jak wielu innych znakomitych pisarzy, miał poczucie przypisania do getta „fantastyki” i walczył z tym, pokazując, że fantastyka nie jest żadnym gettem, a pełnowartościową poznawczo i estetycznie literaturą. Dowiecie się

64


więc, co to jest Szablonowy Produkt Fantasy i dlaczego czegoś takiego nie pisać, a także – jak ważną rzeczą podczas pisania fantastyki jest realizm. Ostatnia część zawiera eseje poświęcone chorobie i walce o prawo do godnej, dobrowolnej, wspomaganej śmierci, które powinno być prawem człowieka. Osobiste, spokojne, mądre. „Terry took Death’s arm and followed him through the doors and on to the black desert under the endless night. The End”. I chwila ciszy, bo po tej lekturze trzeba koniecznie zachować milczenie. Autor: Terry Pratchett Tytuł: Kiksy klawiatury. Eseje i nie tylko Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a Data wydania: 2015 ISBN 978-83-8069-008-0 Liczba stron: 328

65


ZABILI GO I UCIEKŁ Aleksandra Brożek-Sala Moja przygoda z Deanem Koontzem zaczęła się wiele lat temu. Były Szepty, byli Opiekunowie, była Maska. Swojego czasu przeczytałam kilkanaście pozycji tego autora, z czego tytułów i treści wielu już sobie nie przypomnę. Po Klucz do północy, który ukazał się w Stanach w tym samym roku, w którym się urodziłam (czyli wieki temu), sięgnęłam teraz z pewną obawą. Nie pamiętałam już, czy czytałam tę książkę te piętnaście czy dwadzieścia lat temu, ale nie to akurat było istotne. Raczej zastanawiałam się, jak przez te lata mogły zmienić się moje czytelnicze upodobania i czy światowej sławy twórca thrillerów i horrorów nie okaże się zwykłym nudziarzem. Alex Hunter, właściciel renomowanej agencji detektywistycznej, wybiera się na wakacje do Japonii. Zupełnie przypadkowo w jednym z tutejszych klubów spotyka piękną Joannę Rand, w której rozpoznaje zaginioną przed laty dziewczynę. W odkryciu tajemnicy związanej z przeszłością kobiety bohaterom będą przeszkadzać nie tylko lęk i ograniczenia bohaterki, ale też, jak się można było domyślić, „ci źli”, to jest ludzie odpowiedzialni za całą wspomnianą aferę. Brzmi jak początek typowego, amerykańskiego filmu akcji? I słusznie, bo tym jest właśnie ta książka; kryminałem z romansem w tle. Nie zabrakło też bijatyk, strzelanin i pościgów. Mimo że książka trzyma czytelnika w napięciu, dzięki licznym zwrotom akcji i odkrywanej stopniowo zagadce, jednocześnie może nieco nużyć, gdyż, nie da się ukryć, nie wyróżnia się szczególnie spośród setek innych powieści czy scenariuszy tego typu. Źli ludzie gonią tych dobrych, a dobrzy starają się odkryć prawdę dotyczącą jakiegoś przestępstwa. Być może ten typowy schemat fabularny nie rzucałby się tak bardzo w oczy, gdybyśmy mieli do czynienia z ciekawie zarysowanymi sylwetkami bohaterów. Niestety, postaci Alexa i Joanny zupełnie mnie nie przekonują. Joanna jest dość mdła, podczas gdy Alex to typowy superbohater. Człowiek, który wygra niemal każdy pojedynek, da w mordę, komu trzeba, a zarazem pozostanie rycerski dla kobiet i dzieci. Nie brak mu też inteligencji i sprytu, rzecz jasna. Aż chce się westchnąć: „Ach, gdzie ci mężczyźni...”. Powieść ma duży potencjał i mogłaby stać się naprawdę dobrym thrillerem z wątkami psychologicznymi. W obecnej postaci jednak brakuje jej głębi; autor położył nacisk na akcję, nieco po macoszemu traktując resztę. Podobnie jak w przypadku Mastertona, wolę chyba te powieści Koontza, w których pojawia się wątek paranormalny. Czasem mały dreszczyk emocji może odwrócić bowiem uwagę czytelnika od schematyczności bohaterów czy zdarzeń. Z drugiej strony pozytywnie zaskoczyło mnie zakończenie utworu. Nie zamierzam go bynajmniej zdradzać, powiem tylko, że Koontz potrafi nabrać czytelnika i fabuła nie jest wcale aż tak przewidywalna, jak się może z początku wydawać. Klucz do północy nie jest złą książką. Powieść jest ciekawa i wciągająca, dzięki czemu stanowi miłą odskocznię od codziennych obowiązków. Pozwala się odprężyć, zapomnieć o problemach, czy po prostu zabić czas. Niekoniecz-

66


nie za to poszerza naszą wiedzę o ludzkiej psychice, o relacjach społecznych, czy choćby polityce. Wszystko jest za bardzo oderwane od rzeczywistości, podobnie jak główny bohater, którego spryt i niespożyte siły życiowe przywiodły mi na myśl fragment piosenki z pewnej starej polskiej komedii kryminalnej: „Bednarski zna swój fach i trud Gdy wszystko gra: tres bien, sehr gut Rzecz cała w wielkim skrócie: zabili go i uciekł Więc kiwa palcem w bucie w tył i w bok i w przód Rzecz cała w wielkim skrócie: zabili go i uciekł Więc kiwa palcem w bucie w tył i w przód” Link do piosenki Ocena: 5/10 Autor: Dean Koontz Tytuł: Klucz do północy Tytuł oryginału: The Key to Midnight Tłumacz: Izabela Matuszewska Wydawnictwo: Albatros Data wydania: 19 maja 2015 Liczba stron: 480 ISBN: 9788378855873

67


KOSZMAR ULTYMATYWNY THOMASA LIGOTTIEGO Marcin Knyszyński Thomas Ligotti, który na Zachodzie uzyskał już miano „pisarza kultowego”, został przybliżony w 2014 roku polskiemu czytelnikowi za sprawą Wydawnictwa Okultura. Wydano zbiór opowiadań Teatro Grottesco, który moim zdaniem jest prawdziwym objawieniem literatury z pogranicza horroru. Pogranicza, – ponieważ jest to również książka w duchu gatunku weird-fiction, gdzie królował niepodzielnie Lovecraft, i jest to jednocześnie traktat filozoficzny. A po bliższym przyjrzeniu się twórczości pisarza i próbie dokładnej analizy otwierają się przed nami drzwi do koszmaru, przy którym opowieści Lovecrafta to zwykłe bajki na dobranoc. Książka podzielona jest tematycznie na trzy części, w każdej z nich mamy kilka opowiadań połączonych między sobą nie tyle fabułą co zamiarem literackim pisarza. Część pierwsza, zatytułowana Zaburzenia, to wstępny zarys wizji i filozofii Ligottiego – taki lekki policzek od autora na zwiększenie koncentracji – „czytaj między wierszami, czytelniku, czujesz to?”. Mamy tu stopniowe zarysowanie filozoficznych teorii autora: o niedoskonałości i „nieczystości” ludzkiego istnienia i percepcji (Czystość), o niedorzeczności i dziwności jako immanentnej cesze każdego bytu (Dziwowisko i inne opowiadania, Czerwona Wieża) o bezsensie i bezcelowości egzystencji, pozbawionej możliwości samostanowienia (Zarządca Miasta, Marionetka Błazna). W części drugiej (Deformacje) dostajemy cios na odlew z drugiej strony, Ligotti zabiera nas głębiej w swoją spiskową/nie-spiskową teorię, drzwi do koszmaru otwierają się coraz szerzej. Dwa opowiadania utrzymane w tonacji znakomitego opowiadania Jeszcze nie skończyłem z ostatniego numeru Fantastyki – Wydanie Specjalne z 2014 roku, przynależne są do kategorii, którą utworzył sam Ligotti – horroru korporacyjnego. Zbliżamy się powoli do odkrycia prawdy – w ostatnim opowiadaniu W Obcym Mieście, Na Obcej Ziemi pisarz zastanawia się nad możliwymi reakcjami na to objawienie. Część trzecia (Zniszczeni i zgnębieni) to jest prawdziwy nokaut, esencja wizji Ligottiego – stoimy u szeroko otwartych wrót egzystencjalnego piekła, o krok od utraty poczytalności. Opowiadania z tej części, (według mnie najlepsze, najbardziej hipnotyczne i wstrząsające) to już bezpośredni kontakt z drugą, prawdziwą naturą świata i możliwe scenariusze takich zbliżeń: aktywne poszukiwanie odpowiedzi i wkładanie palców między drzwi (Teatro Grottesco), zatopienie się bezpowrotne w koszmarze, z którego nie ma ucieczki (Severini), kryzys i redefinicja własnej tożsamości (Lunaparki przy stacjach benzynowych), wyparcie potworności, która powraca ze zdwojoną siłą (Bungalow) i finalnie szaleństwo oraz zamierzona rezygnacja z własnego ja, jako nieunikniona konsekwencja dotknięcia absolutu (Cień, Ciemność). I to jest prawdziwy horror. Czego tak naprawdę boimy się czytając Teatro Grottesco? Lem, w jednej ze swoich powieści wyróżnił dwa rodzaje strachu: „wysoki, od wyobraźni” i „niski, prosto z kiszek”. Obecnie psychologia ten pierwszy rodzaj nazywa lękiem (bazujący na irracjonalnym poczuciu zagrożenia, powstający tylko w wyobraźni człowieka), a ten drugi strachem (atawistyczna reakcja na realne zagrożenie – gęsia skórka, przykurcz mięśni, postawa walcz/uciekaj). Strach mija szybko, po ustaniu bodźca

68


go wywołującego już jest dobrze, lęk natomiast pozostaje z nami na długo, karmiony wewnętrznym, pozarozumowym pierwiastkiem naszej natury. U Ligottiego niepokój towarzyszy bohaterom opowiadań i czytelnikowi cały czas. Jest to lęk przed tym, że świat, który obserwujemy wokół siebie, ma inną, niezrozumiałą dla nas naturę. Jest to lęk, który odczuwamy podczas oglądania Eraserhead Davida Lyncha, wynikający z odmienności oglądanego krajobrazu i jego wynaturzeniu. Jest to lęk, który ogarnia nas, gdy doznajemy uczucia „uncanny valley” podczas obserwacji ruchów robota naśladującego nasze, ludzkie. Jest to lęk przed faktem, że to, co uważamy za naszą świadomość, tak naprawdę nie istnieje, że my wszyscy jesteśmy tylko ciałem. Ostatecznie jest to lęk przed szaleństwem, które, paradoksalnie, może w świecie Ligottiego być jedynym ratunkiem. Wszechświat wykreowany przez pisarza to niewytłumaczalny ogrom, przy którym ludzka egzystencja to nic nieznaczący detal. Widać tutaj wyraźnie wpływy prozy samotnika z Providence – jednakże Ligotti tłumaczy nieistotność i niedorzeczność ludzkości subtelnie i nie wprost, w przeciwieństwie do Lovecrafta. Nasze istnienie, nasza świadomość to pewna anomalia w tkance świata, tłumaczona jako emanacja nieznanej siły go definiującej. Ludzie to tylko powłoki-pacynki tańczące na sznurkach, puste naczynia dla irracjonalnej i niemożliwej do zdefiniowania potęgi. Wydawać by się mogło, że Ligotti w swoich opowiadaniach odwołuje się przede wszystkim do filozofii Artura Schopenhauera. Sam autor wskazuje jednak na norweskiego filozofa Petera W. Zapffe, jako główne źródło inspiracji. Zapffe jest autorem eseju The Last Messiah, gdzie według Ligottiego filozofia Schopenhauera „zostaje sprowadzona na ziemię”, bo skupia się na ludzkiej świadomości. Świadomość wg. Zapffe odrywa nas od świata przyrody, gdzie pragnienia są proste – przeżyj i rozmnażaj się. Świadomość rujnuje nas, każe nam zastanawiać się, „kim jesteśmy”, „czym jest śmierć”, „dokąd zmierzamy”. Według tej wykładni my-ludzie, obdarzeni brzemieniem własnego ja, stajemy się największymi cierpiętnikami w świecie przyrody. Wykształcona w toku ewolucji jaźń to aberracja ontologiczna, powodująca, że gdzieś tam, w głębi duszy, czujemy, że coś jest nie tak z otaczającą nas rzeczywistością, że jej prawdziwa natura jest przed nami ukryta. Widzimy świat przefiltrowany, nieprawdziwy, wyobrażony, napędzany inercją schopenhauerowskiej ślepej mocy. Bariera postawiona pomiędzy nami, naszą świadomością a światem prawdziwym powoduje, że cierpimy i to nas napędza do działania. Działamy oczywiście w irracjonalny sposób i z irracjonalnych pobudek, ale przynajmniej działamy. Co zostanie, gdyby tę barierę usunąć? Możemy na to pytanie odpowiedzieć odwołując się do biografii pisarza i jego problemów. Na twórczość autora (podobnie jak u Phillipa K. Dicka) wielki wpływ miała jego choroba – depresja, która wystąpiła u niego w specyficznej odmianie. Ligotti cierpiał na anhedonię – zespół dysfunkcji psychicznych uniemożliwiających mu odczuwanie jakiejkolwiek przyjemności, spłycenie odczuwania emocji, blokadę radości czy gniewu. Dodatkowo przez całe życie zmaga się z poważnymi stanami lękowymi, mającymi odzwierciedlenie w każdym jego utworze. W jednym wywiadzie stwierdził, że w stanie anhedonii byt i wszechświat ukazuje się w swoim prawdziwym kształcie – bezcelowości i bezsensu. Dopiero wtedy pozbywamy się przyciemnionego szkiełka, przez które patrzymy, przestajemy widzieć fenomeny, a widzimy rzeczywistość taką, jaka jest. Anhedonia przecina sznurki, którymi jesteśmy sterowani, ale jak to z marionetkami bywa, stają się one wtedy całkowicie bezużyteczne. Wizja Ligottiego jest porażająca, zapierająca dech i bardzo niepokojąca. Jest to coś, co pozostaje z nami na długo po zamknięciu książki. Styl i sposób pisania Ligottiego można określić, jako amalgamat cech prozy Lovecrafta, Poego, Schulza, ale również Vandermeera, Harrisona i Barkera. Gęsta, wymagająca, sugestywna, hipnotyczna,

69


ale i depresyjna oraz trudna w odbiorze proza, będąca jednocześnie bardzo osobistą wiwisekcją obsesji, choroby, paranoi i lęków pisarza. Nie można też nie wspomnieć o jakości wydania, które jest po prostu znakomite. Twarda oprawa, niestandardowa czcionka i format stron. Na okładce i w środku piękne, psychodeliczne grafiki świetnie współgrające z nastrojem opowiadań. Przekład bardzo dobry, co nie dziwi, bo robili go ludzie uwielbiający i, co ważne, rozumiejący twórczość Ligottiego. Całości dopełnia przedmowa będąca idealnym, profesjonalnym podsumowaniem tej literatury, którą lepiej przeczytać na końcu. Teatro Grottesco to horror idealny, nowa jakość gatunku. I nie ma w tym ani trochę przesady. Tytuł: Teatro Grottesco Autor: Thomas Ligotti Tłumacz: Wojciech Gunia, Mateusz Kopacz, Filip Skutela, Aleksander Więckowski Wydawca: Wydawnictwo Okultura Ilość stron: 280 Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-88922-44-2

70




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.