Szortal na wynos (nr29) maj 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński. DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek, Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Magdalena Małek, Maria Talko, Michał Wróblewski Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Olga Sienkiewicz, Anna Grzanek, Kornel Mikołajczyk DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Marta Pijanowska-Kwas, Piotr A. Kaczmarczyk, Anna Marecka, Marta Młyńska DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Jacek Kaczyński WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Nie będzie długo. Jakoś tak bezszelestnie pojawił się maj, miesiąc z najkrótszą ilością literek w nazwie. Przyniósł ze sobą to, co zwykle: odrobinę dłuższy weekend na samym starcie, trochę ciepła w dzień, trochę chłodu o poranku. Parę złych wiadomości, parę bardzo złych (te pomińmy), kilka dobrych. Jeszcze więcej bardzo dobrych. Do jakich należy zaliczyć kończącą się prezentację najwspanialszych kandydatów na głowę państwa? Moim skromnym zdaniem do tych ostatnich. Ilość żenujących bzdur, niemożliwych do spełnienia obietnic, w wielu przypadkach ordynarnych kłamstw, trochę już zaczyna przytłaczać. To dobrze, że ma się to już ku ukończeniu. To bardzo dobrze. Odrobina uspokojenia przed kolejną orgią politycznego bełkotu, trochę jednak ważniejszą aniżeli obecna, niosącą bowiem mnóstwo obietnic, które mogłyby być realne gdyby nie były celowym, obliczonym na jednorazowy efekt pustosłowiem. Czeka nas to na jesieni. Tymczasem maj, jak już zostało powiedziane, a ja wcale nie zniechęcam do wzięcia udziału w tych obecnych wyborach. Idźcie i zagłosujcie. Sam pójdę na dziewięćdziesiąt procent i oddam głos. Na kogo, niech to pozostanie moją słodką tajemnicą. Świetną informacją majową jest to, że znów możecie przeczytać sporo opowiadań, okraszonych bajecznymi ilustracjami oraz najlepszych recenzji kwietniowych, zebranych w jednym miejscu. Jak zwykle w trzech formatach, do wyboru. W numerze wywiad, ponownie grupowy. Trwają prace nad letnim Wydaniem Specjalnym Szortalu Na Wynos. Więcej, jeszcze więcej dobrych wiadomości. Maj to miesiąc, który optymizm ma w nazwie. Najłatwiej o optymizm przy dobrej lekturze Czego Wam życzy terebka

4


ZAGRANICZNIAK Ostatni oddech Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Somnalizbona Mike Jansen . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Trzy miasta-bracia Deborah Walker . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szczerość to zła praktyka Nienke Pool . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7 8 10 16

SZORTOWNIA Lek na każdą zmorę Magdalena Kucenty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Statek Bogumiła Dziel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Być kobietą Antoni Kaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przedszkole Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Całkowita automatyzacja Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kości Adrian Turzański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

20 21 23 25 27 29

STUSŁÓWKA Nexus Andrzej Betkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kroniki podboju kosmosu Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Podkarpacki Perseusz Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rytuał Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Korpostan Joanna Rogalska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pogotowie Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

33 34 35 36 37 38

7 PYTAŃ DO... CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Redakcja Histerii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41

SUBIEKTYWNIE Wonder Woman. Tom 1: Krew Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pół króla Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Oko na niebie Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rzecz o złudnych notkach wydawniczych Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . Wypożyczalnia ciał Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Komu da, a komu nie da? Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . System Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Queen. Królewska historia Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jak przeżyć w fantastyczno-groteskowym świecie? Rafał Sala . . . . . . . . . . . . Ziemski Dżahan Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Człowiek człowiekowi wilkiem Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozpierdaszony system Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kochaj bliźniego swego Laura “Visenna” Papierzańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . Odyseja kulturowa Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Obcy w niezwykłym kraju Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szyfr Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Polonistyczna lektura obowiązkowa Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . .

5

46 48 50 53 55 57 59 61 63 65 67 68 70 72 74 76 78


Zagraniczniak


OSTATNI ODDECH Frank Roger – Jeżeli eksperyment się powiedzie – wyjaśnił doktor Williams – zrewolucjonizuje nasze pojęcie czasu, nasze rozumienie natury wszechświata i naszego w nim miejsca. Będziemy tworzyć historię. Mogę? Asystenci doktora pokiwali głowami. Williams nacisnął enter na klawiaturze i rozparł się w fotelu. – I gotowe – powiedział. – Za chwilę powinniśmy zacząć odczuwać efekty eksperymentu. – Czego tak w zasadzie pan się spodziewa? – spytał główny asystent. – Nie da się tego przewidzieć – odparł cierpliwie Williams. – Jak sami wiecie, zmieniamy naturę czasu. Mówiąc nienaukowo: przyspieszamy czas dzięki obcięciu kawałka każdej minuty. Czas biegnie teraz w odcinkach, które stają się coraz krótsze. Obserwowanie, jak będziemy reagować na taką zmianę, będzie fascynujące. Czekali jeszcze kilka chwil, lecz mieli wrażenie, że nic się nie dzieje. Doktor Williams w końcu przerwał milczenie. – Zmiana, którą wprowadziliśmy w tkance czasu zyskuje moc. Wkrótce... Asystenci spojrzeli na niego z obawą. Dlaczego nie dokończył zdania? To było do niego zupełnie niepodobne. Jeden z nich zdecydował się zadać pytanie. – Doktorze Williams, czy to możliwe, że nie odczuwamy żadnych efektów z tego prostego powodu, że... – Myślę, że właśnie zaczynamy odczuwać efekty eksperymentu na... – Odcinki czasu stają się coraz krótsze. Musimy mówić krótkimi... – Tak, krótkimi zdaniami. A nawet wtedy zdaje się, że... – Normalna komunikacja już wkrótce stanie się... – Nie tylko mówienie, nawet oddychanie jest... – Z trudem łapiemy oddech po zaledwie... – Jeśli to jeszcze potrwa, możemy... – Czy nie da się tego zatrzymać... – Nie już ma czasu na... – Ledwie możemy... – Oddychanie jest... – Nie możemy... – Jest... – My... – J... Cisza.

Przełożyła Magdalena Małek

7


SOMNALIZBONA Mike Jansen W tej Lizbonie, która nigdy nie istniała, idę przez Praça do Comércio, podziwiając płynne formy pałaców i galerii zbudowanych przez szalonego architekta Corneta po jego ucieczce z secesji katalońskiej w 1899 roku. Jego posąg to patetyczne monstrum z brązu, przyciągające wielu turystów, ale też stanowiące ewidentny dysonans w otaczającej je harmonijnej spójności architektonicznej. Wpatruje się nieskończenie w centrum miasta, które zaprojektował z taką miłością, prawie jakby chciał oddać hołd swojemu nowemu domowi, nadając mu wykwintny, przesadny splendor i piękno. Oczekiwałem tutaj wąskich uliczek z wysokimi, kanciastymi budynkami. Jednak znajduję poskręcane od niechcenia esplanady, faliste wzory z pastelowego kamienia i witrażowe okna w jaskrawych kolorach. Miasto zachęca do nawiązania kontaktu, do przesunięcia dłonią po krzywiznach i mozaikach kamiennych ławek, i rozkoszowania się milionami kolorów okruchów wieczornego słońca odbijanych przez dachy ze szklanych płytek, wymyślone przez Corneta. Ta Lizbona jest weselsza i swobodniejsza niż miasto, które znam. Żaden dyktator nigdy nie przejął tronu, nie było Salazara ani Caetano. Zamiast tego wnuki i prawnuki Dom Carlosa przekształciły swój kraj w wolny port dla uchodźców z hiszpańskich i francuskich rewolucji na początku dwudziestego wieku. Mieszkańcy tego miasta ze snów są dla mnie niewidzialni. Nie mam też wątpliwości, że ja jestem dla nich jedynie mglistym cieniem. Tylko przypadkowy, odległy dźwięk, nieoczekiwany ruch uchwycony kątem oka podpowiada mi, że ta inna Lizbona jest zamieszkana, że ludzie tu żyją, pracują. Moja ścieżka wiedzie w kierunku Alfamy, starożytnego serca miasta. Charakterystyczne domy z minionych dni zostały zastąpione współczesnymi monolitami biur ze szkła i stali, górującymi nad miastem i zasłaniającymi starą cytadelę, zalążek Lizbony, przed widokiem rzucanych przez siebie mrocznych cieni pieniędzy i władzy. Czuję lekkie niezadowolenie, choć rozumiem doskonale potrzebę człowieka, aby zmieniać swoje otoczenie według własnych potrzeb i upodobań. Mimo to nadal zadziwia mnie, że najwcześniejsze dzieje Perły Tagu zostały tak doszczętnie zniszczone. Kiedyś śpiewano tutaj fado, smutne pieśni o Portugalii w okresie Nowego Państwa, dzieła Amalii Rodrigues czy Carlosa do Carmo. Tu rezydowali także najbardziej zaciekli przeciwnicy rządu, komuniści i anarchiści, wykorzystujący swoją twórczość i inspirację do wywołania dźwięku rebelii, którzy tworzyli utwory słowne i muzykę wybrzmiewające w kraju i za granicą, inspirujące wszystkich ludzi, mieszkających blisko i daleko, edukujące, oświecające i rozsławiające odnowioną fascynację wolnością i równością. Ta Lizbona Corneta, która nigdy nie istniała, jest cicha. Jej ulice są puste. Nie ma muzyki. I wtedy zaczynam rozumieć, że ta Lizbona niszczeje: to moralny i artystyczny atawizm, który tylko przedłuża jej istnienie, prawie pasożytnicze na ogromie ludzkiego cierpienia będącego podwaliną jej niesamowitej sztuki. Istnienie, które teraz zdegenerowało się do burżuazyjnego, błyszczącego miasteczka z taniego plastiku. Jej ulice są puste, a mieszkańcy niewidzialni dla mnie, dla bezdusznego. Brakuje mi iskry, która ukazałaby mi ich tak, jak to miasto przesycone projektami i budowlami Antonio Gaudiego Corneta, szalonego architekta z dalekiej Katalonii, który oddał swe serce tej drugiej Lizbonie. Wzywa mnie mój świat, drąży podświadomość, dopóki nie otworzę oczu i nie spojrzę na twarz ukochanej. Siadam i rozglądam się, odrobinę zdezorien-

8


towany. Rzadko zdarza się, że cieszy mnie widok ludzi wokół mnie, przepojonych tą iskrą, inspirowanych bolesnym cierpieniem, dzięki któremu są widzialni i coś znaczą. – Przespałeś prawie całą podróż – mówi do mnie ukochana. Uśmiecha się, ukazując białe zęby. – Łódź jest już prawie na Praça do Comércio. Oczami wyobraźni, przez ulotną chwilę, widzę Lizbonę Corneta, głównie jej bezduszną, dawno minioną wspaniałość. Być może jej serce nie jest już tak pełne życia, ale jej kształty i kolory pozostaną niezatarte w moim umyśle jak drugi Avalon, na zawsze.

Przełożyła Monika Olasek

9


TRZY MIASTA-BRACIA Deborah Walker Stwórcy w końcu przybyli, lecz ich odwiedziny przyniosły rozczarowanie. – Nie jestem pewien, czy zrozumiałem – powiedział Kernish, najstarszy z rodzeństwa trzech miast. – Czyżbyście w toku ewolucji uwolnili się od konieczności posiadania miejsca, w którym moglibyście się osiedlić? Siedmioro stwórców zstąpiło ze statku. Stali teraz w sali powitań Kernisha, a melodia hymnów Imperium wirowała wokół nich. Stwórca, który zdawał się być przywódcą – a z całą pewnością był spośród nich największy, mierząc niemal trzy metry, jeśli wliczyć liście – pokręcił głową. – Mamy miasta. Głęboko w centrum galaktycznej gromady. – Stwórca obejrzał wystrój Kernisha, ascetyczny acz praktyczny, typowy dla XXIII wieku. – Chociaż są od ciebie zgoła inne. Stwórcy zaś zdecydowanie różnili się od ludzkich form zapisanych w pamięci Kernisha. Ludzkość, zdawało się, przeszła cybernetyczne, a nawet kseno-biologiczne poprawki. Jednak w pokręconym połączeniu ciała, dwukrotnie wyoblanego metalu i tajemniczego materiału genetycznego nieomylnie znać było ślady podwójnej helisy DNA. Istoty, przebywające we wnętrzu Kernisha, bez cienia wątpliwości należały do rasy ludzkiej. Nieistotne, jak bardzo oddaliły się od swoich przodków. – Potrafimy się zmieniać. Potrafimy stworzyć każdą strukturę, jakiej zapragniecie. – Kernish i jego rodzeństwo posiadali nieograniczone zdolności adaptacji, składali się z miliardów nano-replikatorów. – Mamy za sobą trzy tysiące lat doświadczenia – dodał. – Przybierzemy taką formę, jakiej tylko potrzebujecie, naprawdę. – Nie, dziękuję – odparł stwórca alfa. – Słuchaj, naprawdę wspaniale wypełniliście swoje obowiązki. Jestem pewien, że pierwsi stwórcy z przyjemnością by was zasiedlili. Rzecz w tym, że my was nie potrzebujemy. – Zwrócił się do swoich towarzyszy. – Dwudzieste Trzecie Imperium Kernish wykazało się pewną nonszalancją wypuszczając statki pełne miejskich zalążków. Pośród jego towarzyszy rozszedł się potakujący pomruk. – Jaka szkoda... – To bardzo niefortunne, że rozwinęły samoświadomość. – A jednak musimy wracać... – Rozumiem – powiedział Kernish, a jego głos odbił się echem w sali stworzonej, by pomieścić armię imperialnych klonów. Wyłączył powitalne pieśni – brzmiały nieodpowiednio w zaistniałej sytuacji. – Nie mieliśmy obowiązku stawić się tutaj – zauważył stwórca. – Potraktuj to jako dowód sympatii z naszej strony. Okrążaliśmy Paszczę, gdy złapaliśmy wasz sygnał. – Stwórcy są łaskawi. – Kernish rozważał, jak przekaże informację swoim braciom. – Jakże to niefortunne, że rozwinęliście samoświadomość – westchnął stwórca, wysyłając wzdłuż swoich liści kaskadę zmarszczek. – Przekażę ci protokoły wolności. – Dotknął panelu ramiennego i wysłał do procesora Kernisha pakiet poleceń. – Możesz je później przekazać pozostałym miastom. – Wolność? – zapytał Kernish. – Dzięki niech będą stwórcom za ten akt dobroci. To, co wy cenicie, cenimy także i my. To wielki dar dla trzech miast tej planety. Wolność, której nigdy nie pożądały.

10


Miasto, żeby mogło istnieć bez mieszkańców, musi dogłębnie znać samo siebie. Wykorzystuje do tego złożony system czujników przekazujących informacje do i z procesora. Musi wiedzieć, gdzie doszło do uszkodzenia. Musi wiedzieć, kiedy stały się dostępne nowe materiały. Musi dostosowywać swój wzorzec do planety, na której się znajduje. Miasto Kernish istniało od tysięcy lat – skomplikowane, choć nieświadome. Z biegiem czasu rozwinęło zawiłe ścieżki przepływu informacji. Mijały stulecia, a wraz z nimi stopniowo przybywało zmian i możliwości, aż pewnego dnia, po całych mileniach, Kernish stało się świadome swojego istnienia, a także swojej izolacji. Kernish patrzył, jak statek stwórców opuszcza atmosferę. Pozostawili go z obowiązkiem poinformowania braci o zaistniałej sytuacji. Aleks źle to zniesie. Kernish pamiętał, gdy siedemset lat temu wykryli ślady DNA na statku orbitującym wokół planety. Ależ byli wtedy podekscytowani. Ostatecznie okazało się, że obiektem sterował rój symuloidów, do którego zespolonej bazy danych przypadkiem zaplątała się śladowa ilość ludzkiego DNA. To odkrycie zdruzgotało Aleksa. Po osiągnięciu samoświadomości, Kernish spędził na planecie tysiąc samotnych lat, zanim spłynęło na niego oświecenie. Stwórcy będą się zmieniać, będą preferować różne rodzaje miast. Przeszukał swoją bazę danych i stworzył miasta-braci, Jeruzalem i Aleksandrię. Nigdy tego nie żałował, ale też nigdy nie wyjawił rodzeństwu, że nie byli częścią pierwotnego planu. Kernish, przeczuwając najgorsze, przesłał braciom zaproszenie do rozmowy poprzez ciągnącą się kilometrami sieć informacyjną. – Chcesz powiedzieć, że tu byli, ale już odeszli? – zapytał Aleks, najmłodszy z miast-braci. – Nie wierzę, że nie chcieli mnie odwiedzić. Szok. – Chcieli cię odwiedzić – skłamał Kernish. – Lecz byli zaniepokojeni Paszczą. – Bezpieczeństwo stwórców to kwestia priorytetowa – przyznał Aleks. – Paszcza ostatnimi czasy jest dość aktywna. Nie powinieneś był osiedlać się tak blisko niej, Kernishu. – Anomalia się rozrosła – powiedział Kernish – gdy się tu osiedlałem, była dużo mniejsza. – Wypełnia się wola Medei – powiedział Jeruzalem, środkowy z rodzeństwa. – Tak, bracie. – Kernish nie podzielał religijnych przekonań swojego młodszego brata, jednak szanował jego wiarę. – Czy oni czczą Medeę? – Nie powiedzieli. – Jestem pewien, że ją czczą. Medea jest wszechobecna. Zaprosiłbym ich do odwiedzenia moich świątyń. Wyjaśniłeś im, że wyewoluowaliśmy ponad pierwotny plan, Kernishu? – Jeruzalem stworzył nową religię. Większość jego świętych budowli, świątyń, synagog i domów medytacyjnych dla klonów chcących porozumieć się z inteligencją roju było dedykowanych Medei, bogini śmierci/odrodzenia. – Stwórcy powiedzieli mi, że raduje ich nasz postęp i wykroczenie poza granice pierwotnego planu – powiedział Kernish. Spośród rodzeństwa to on pozostał najwierniejszy swoim specyfikacjom. Stanowił największe, najwspanialsze i najstarsze z miast. Łaźnie miejskie, zintegrowane oddziały położnicze i wychowawcze, poligony treningowe armii klonów – wszystko spełniało wymogi koncpecji z XXIII wieku. – Jesteśmy tylko historyczną ciekawostką. – Mam wiele wspaniałych muzeów – odparł Aleks. – Jak my wszyscy – zauważył Kernish, chociaż jego muzea były bardziej edukacyjne od rozrywkowych budynków Aleksa. On… dał się ponieść. W Aleksandrii znaleźć można było przyjemności intelektualne, hormonalne i fizyczne. Stwórców oczekiwały wspaniałe jadalnie, jeziora wina, ogrody, przestrzenie zoologiczne, pałace intelektualnej stymulacji. – Lecz – dodał Kernish – istnieją miasta-bracia bliższe stwórcom. Nie jesteśmy potrzebni.

11


– Po trzech tysiącach lat – powiedział Aleks. – Po trzech tysiącach lat od uzyskania samoświadomości – uściślił Kernish. – Stwórcy odczytali moje ustawienia techniczne. Zostaliśmy wysłani niemal trzydzieści tysięcy lat temu. – Jacy oni są? – zapytał cicho Aleks. – Nie przypominają żadnego z moich wyobrażeń – stwierdził Kernish. – Prawdę powiedziawszy, nie sądzę, żeby dobrze im się we mnie żyło. – Nie mów tak – zaoponował zdecydowanie Aleks. – Powinni być dumni, że mogą w tobie zamieszkać. – Wybaczcie mi, najdrożsi. Moja uwaga była nie na miejscu. To stwórcy – powiedział Kernish – i musimy im okazywać należny szacunek. – Nie wiem, co robić – przyznał Aleks. – Poświęciłem tyle czasu, by odgadnąć ich potrzeby, i wszystko na marne. – Będę się modlił do Medei – powiedział Jeruzalem. – Rozważę problem – odparł Kernish. – Pora umierania jest blisko. Spotkajmy się za pół roku i porozmawiajmy ponownie. To był czas wielkiej śmierci. Za pamięci Kernisha czas wielkiego głodu nadszedł trzy razy, niebo zaszło chmurami siarkowodoru, zatruwającymi powietrze i zmniejszającymi zasoby tlenu w atmosferze. To naturalny proces dla ekosystemu tej planety. Niestety, pozbawione tlenu środowisko było niekompatybilne z organiczno-metalowymi miastami. Systemy komunikacyjne zamierały całkowicie. Miasta nie były w stanie wydobywać surowców. Stawały się głodne, lecz nie mogły zapewnić sobie pożywienia. W końcu procesory, centralny punkt ich samoświadomości, przechodziły w stan spoczynku. To była swego rodzaju śmierć, wpisująca się w stały cykl. Z czasem tlen wracał do atmosfery i miasta odradzały się. Ten cykl śmierci i zmartwychwstania doprowadził Jeruzalem do wniosku, że planeta jest częścią dzieła stworzenia Medei, bogini ze starożytnych ziemskich legend, matki, która pożerała własne dzieci. Gdy Kernish wyczuł głód powodowany ograniczoną ilością surowców, wezwał swoje rodzeństwo. – Bracia, pora umierania wkrótce nadejdzie. Przetrwaliśmy ciężki czas, teraz zapadniemy w sen i spotkamy się ponownie, gdy się odrodzimy. – Wszystko wydaje mi się jakieś takie puste – wyznał Aleks. – Jak to możliwe, że moje pałace nigdy nie znajdą mieszkańców? Jak to możliwe, że na zawsze pozostanę pusty? – Medea powiedziała mi, że stwórcy powrócą – powiedział Jeruzalem. – Również doszedłem do podobnych wniosków – odpowiedział Kernish. – Chociaż Medea do mnie nie przemówiła. Wierzę, że stwórcy pewnego dnia rozwiną potrzeby, które tylko my będziemy mogli zaspokoić. – Utraciłem całą radość – rzekł Aleks. – Bracia, opuszczam tę planetę. Mam nadzieję, że udacie się ze mną. – Opuszczasz? – zapytał Kernish. – Czy to w ogóle możliwe? – chciał wiedzieć Jeruzalem. – Bracie Kernishu, przybyłeś na tę planetę w innej formie. Czyż nie tak? – To prawda – odparł Kernish z poczuciem zaniepokojenia. – Podróżowałem przez przestrzeń jako statek. Dopiero gdy wylądowałem, zmieniłem się w obiekt architektoniczny. – W bazach danych znalazłem plany tego statku – powiedział Aleks. – Przekształcę swoją miejską formę w pojazd kosmiczny i opuszczę to miejsce. – Ale dokąd się udasz? – zapytał Jeruzalem. – Na Ziemię? Na planetę stwórców? – Nie – odpowiedział. – Wyruszę jeszcze dalej. Wyruszę na drugą stronę Paszczy.

12


– Ale… Paszcza jest zbyt niebezpieczna – zaoponował Jeruzalem. – To niezgodne z wolą Medei. Od czasu do czasu trzech braci odwiedzały inne rasy, a wraz z nimi na ich planetę przybywała wiedza. Paszcza była przerażającym miejscem, które wytyczało granice znanej przestrzeni. Wszyscy jej unikali. Mówiło się, że jakaś straszliwa istota czai się w jej mroku, niczym pająk oczekujący, by pochłonąć technologię i pozbawić życia tych, którzy nieuważnie zabłąkają się na jej terytorium. – Nic mnie tutaj nie trzyma – powiedział Aleks. – Przekroczę Paszczę. Czy nie zdecydujecie się mi towarzyszyć, moi bracia? – Nie – odparł Jeruzalem. – Medea nie wyraziła takiego życzenia. – Nie – powiedział Kernish. – Drogi bracie, nie opuszczaj nas. Zaufaj stwórcom. – Nie – powtórzył Aleks – i chociaż źle mi na samą myśl, że was zostawię, muszę to zrobić. Po porze umierania, gdy świat powoli redukował ilość trucizn, a poziom tlenu wzrastał, świadomość Kernisha przebudziła się. Strata Aleksandrii była jak jątrząca się rana. Zdecydował się ukryć swój ból przed Jeruzalem. Kernish, jako najstarszy z braci, musiał być silny. – Bracie, nie śpisz? – dobiegł go głos Jeruzalem. – Jestem tutaj. – Modliłem się do Medei, żeby poprowadziła naszego brata Aleksandrię. Przerwał i Kernish wyczuł, że Jeruzalem zbiera myśli. – O co chodzi, bracie? – Kernishu, czy nie sądzisz, że powinniśmy stworzyć zastępstwo dla Aleksandrii? Wykorzystanie specyfikacji Aleksandrii albo stworzenie innego miasta-brata, być może Paryża, Troi czy Jordanii, byłoby bardzo proste. – Co mówi Medea? – zapytał Kernish. – Milczy w tej kwestii. – Powołanie do życia kolejnego z braci tylko po to, aby dzielił naszą pozbawioną celu egzystencję, nie wydaje mi się właściwe – zawyrokował Kernish. Miasta-bracia, Kernish i Jeruzalem, rozrosły się, żeby wypełnić pustkę po Aleksandrii. Z czasem jego nieobecność pozostała tylko pustką w ich pamięci. Medea wielokrotnie objawiła się Jeruzalem. Stopniowo liczba jego świętych przybytków wzrosła tak bardzo, że zaczęło brakować miejsca na budynki mieszkalne. Jeruzalem rozbrzmiewał metalicznym płaczem niesionym przez wiatr po powierzchni planety. Minął wiek i Jeruzalem zamilkł. Nie odpowiadał na prośby Kernisha, zapraszające go do rozmowy. Kernish uznał, że Jeruzalem musiał wejść w drugą fazę żałoby. Postanowił uszanować potrzebę samotności brata. Minęły wieki. Kernish zajmował umysł tworzeniem wirtualnych mieszkańców. Wykorzystał zapiski, które pozostały po wspaniałym Imperium Kernish, by powołać do życia wyimaginowanych obywateli. Obserwował, jak ich hologramy żyją w jego wnętrzu. Czasami udawało mu się uwierzyć, że nie są wyłącznie iluzją. Minęły kolejne stulecia, aż znowu nadeszła pora umierania. Jeruzalem przełamał długie milczenie. – Bracie Kernishu, narasta we mnie głód. Kernish przytaknął i dodał: – Wkrótce udamy się na spoczynek. – Stwórcy nie powrócili. Myślałem, że wrócą. – To prawda – odpowiedział Kernish. – No i… – dodał ze smutkiem Jeruzalem – Medea przestała do mnie przemawiać.

13


– Przykro mi to słyszeć – powiedział Kernish. – Z pewnością przemówi do ciebie po naszym śnie. – Boję się, bracie. Boję się, że Medea odeszła. Czuję, że mnie porzuciła. – Jestem pewien, że to nieprawda. – Myślę, że odeszła z tego miejsca i przekroczyła Paszczę. – Och – mruknął Kernish. – A ja… Muszę udać się jej śladem. Kernish milczał. – Rozumiesz to, Kernishu, prawda? Wybacz mi, proszę, że zostawiam cię samego. Chyba że… – dodał z nadzieją w głosie – zdecydujesz się wyruszyć ze mną? – Nie – odparł Kernish. – Nie, z całą pewnością nie. Pozostanę wierny swemu przeznaczeniu. Po porze umierania Kernish przebudził się w samotności. Rozrastał się, aż stał się miastem pokrywającym cały świat. Pamiętał. Wielokrotnie kusiło go, żeby stworzyć nowych braci, ale nie uczynił tego. Zadowolił się wyimaginowanymi istotami, które powołał do życia, by zamieszkały w nim. Czasami wierzył, że nie był sam. Minęły stulecia i pora umierania wróciła. Kernish poczuł głód. Nie potrafił już dłużej ignorować rozpaczy, która toczyła jego duszę. Został porzucony przez swoich stwórców. Jego bracia odeszli, pochłonięci przez Paszczę. A jednak nie mógł stworzyć nikogo w ich zastępstwie, żeby dzielić z nim swą pozbawioną sensu egzystencję. Zbyt wiele lat Kernish trwał w samotności, oddając się marzeniom. Pozwolił rozpłynąć się swoim wyimaginowanym obywatelom w nicość. – Wszystko, czego pragnę, to unicestwienie – powiedział na głos Kernish. Słowa odbiły się echem w jego sali powitań. – Wkroczę do ciemnej Paszczy wiszącej na niebie. I nigdy więcej nie odczuję głodu. Kernish zebrał się, rozmontowując miasto o rozmiarach planety. Ze swoich replikatorów utworzył olbrzymi statek. Niech to będzie koniec. Kernish nigdy nie podzielał wierzeń Jeruzalem. Według niego wraz ze śmiercią nie czekało go wspaniałe zjednoczenie, lecz niebyt. Pragnął tego, bowiem głód sprawiał mu nieznośny ból. Najstarsze z trzech miast-braci, puste miasto przekształcone w statek, opuściło swoją planetę i z determinacją poleciało wprost do Paszczy. Wkrótce czujniki miasta wyczuły bezkształtną, przerażającą masę, masę, która je pochłonie. Kernish właśnie tego pragnął. – Czym jesteś? – wyszeptała Paszcza. – Jestem najstarszym z miast-braci. – Kernish czuł, jak Paszcza szarpie jego zewnętrzne warstwy. Jak muchy wciągane przez próżnię, miliony replikatorów odpadały i bezdźwięcznie mknęły w ciemność. – Czym ty jesteś? – Jestem podstawą wszystkich rzeczy. Jestem tą, która czeka. Jestem cierpliwością. Wiecznie żywa, wiecznie głodna. – Wiem, czym jest głód – odpowiedział Kernish. – A więc tak zginęli moi bracia? Paszcza oddarła warstwę replikatorów, które znikły w niej jak rozwiany przez wiatr dym. – Twoi bracia przekonali mnie, żebym zaczekała na ciebie. Powiedzieli, że podążysz za nimi. Mówili, że jesteś najstarszy, największy i najsmaczniejszy ze wszystkich. Rada jestem, że zaczekałam. – Nie pożarłaś ich? – zapytał Kernish. – Gdzie oni są? – Po drugiej stronie – powiedziała Paszcza. – Nie wiem nic o drugiej stronie. Po drugiej stronie? Jego bracia żyli? Kernish zaczął walczyć, lecz Paszcza była zbyt potężna. Czekał zbyt długo. Miliony czujników Kernisha zapłonęły bólem, gdy Paszcza pozbawiała go kolejnych warstw. A więc tak zakończy się życie miasta-brata Kernish. Mogło być… inaczej. Słabnącymi czujnikami Kernish wykrył armię statków zmierzających ku niemu. Wysłał im ostrzeżenie.

14


– Nie zbliżajcie się. Czeka was tu tylko śmierć. Statki podleciały bliżej. Kernish mógłby przysiąc, że je rozpoznaje. – Czy to ty, bracie Jeruzalem? – Tak – usłyszał odpowiedź. Armia statków Jeruzalem zaatakowała Paszczę, wystrzeliwując w nią światło. Karmiąc ją, zdawałoby się, gdyż Paszcza tylko urosła. – Mój głód rośnie – wrzasnęła Paszcza, zwracając się przeciwko napastnikom. Jego brat nie zginął, lecz Kernish wciągnął go w pułapkę. Aktywował swoje stery i skierował się ku Paszczy. Wleciał wprost w ciemną przestrzeń jej niekończącej się pustki wygłodniałej osobliwości. – Ratuj się, bracie Jeruzalem – krzyknął. Jego brat żył. Długie istnienie Kernisha nie było na marne. – Ratuj się, uczyń do dla mnie. Paszcza pochłaniała Kernisha warstwa po warstwie, jego replikatory odpadały jak cząsteczki dymu pochłaniane i wciągane w jej przestrzeń. Lecz w okolice Paszczy nadleciała trzecia armia, zasypując pociskami nieprzeniknioną ciemność. – Przybył brat Aleksandria – krzyknął Jeruzalem. – Ku chwale Medei! Kernish poczuł coś, czego nie czuł od czasów, gdy odwiedzili go stwórcy dwa milenia wcześniej. Kernish poczuł nadzieję. – Nie pochłoniesz mnie – wycedził do Paszczy. Zaczął walczyć, by oderwać się od krawędzi. Wspólnie rodzeństwo stawiło czoła Paszczy. Wspólnie trzech braci umknęło przed nieposkromionym głodem Paszczy. Wspólnie przeszli na drugą stronę, pozostawiając w tyle wyjącą i zgrzytającą zębami Paszczę. – Witaj po drugiej stronie, bracie – powiedział Jeruzalem. – Odnalazłem tutaj Medeę w życzliwszej postaci. Na planetach po drugiej stronie nie musimy umierać. – Tak bardzo się cieszę… że żyjecie – rzekł Kernish. – Dlaczego po mnie nie wróciliście? – Paszcza nie przepuściłaby nas – odparł Aleks. – No i wiedzieliśmy, że tylko połączone siły naszej trójki mogą przeciwstawić się jej głodowi. – Czekaliśmy na ciebie – dodał Jeruzalem. – Po drugiej stronie znaleźliśmy naszych mieszkańców. Kernish spojrzał na swoje rodzeństwo poprzez osłabione czujniki. Zdawało się, że faktycznie byli zamieszkani. – Stwórcy żyją po tej stronie Paszczy? – zapytał. – Nie, nie stwórcy – odparł Jeruzalem. – Dzięki niech będą Medei, są inne istoty, które nas potrzebują. We wnętrzu swojego brata Kernish dostrzegł ruchliwe macki, błyszczące w lekkim ultrafioletowym świetle. – Są tu planety, które na ciebie czekają, drogi bracie – powiedział Aleks. – Niezliczone planety i ludzie, którzy cię potrzebują. Chodź. Dołącz do nas i zobacz. Nie stwórcy? Inni? Inni, którzy go potrzebowali? – Z radością z wami pójdę – odparł Kernish. Uruchomił stery i odleciał, z dala od Paszczy, z dala od świata stwórców. Odleciał do planet po drugiej stronie, których mieszkańcy oczekiwali jego przybycia.

Przełożył Michał Wróblewski

15


SZCZEROŚĆ TO ZŁA PRAKTYKA Nienke Pool – Cholera! Zaciągam się papierosem, obserwując automatycznie rozpalającą się na pomarańczowo końcówkę. Boże, czego bym nie oddała za prawdziwego szluga. Patrzę z niechęcią na elektroniczną namiastkę. Mruga na czerwono, dając znać, że niedługo skończy się bateria. – Boże, ale jestem brudna. Podnoszę się wolno i chwiejąc się na szpilkach przechodzę do sypialni, tam kradnę ostatnią fajkę Henry’ego. Ten gapi się na mnie szeroko otwartymi oczami. Pustymi oczami. Przeklinam, zła sama na siebie. Obejrzałam setki odcinków CSI, powtarzając sobie, że jeśli kiedykolwiek kogoś zamorduję, to tego nie spierdolę. Patrzcie tylko na mnie teraz! Totalnie dałam się ponieść. Rozpłatany tłusty brzuch Henry’ego jednoznacznie wskazuje na tłumiony gniew. Z lustra spogląda na mnie moja wykrzywiona w pogardliwym uśmiechu twarz, jakby chciała powiedzieć: dostał to, na co zasłużył. No i co, dupku? Zalewa mnie kolejna fala gniewu. – Mam dwa fakultety, chuju – warczę na niego. – Więcej doświadczenia od wszystkich członków załogi, lepsze wyniki sprzedaży od innych, a i tak nie jestem dość dobra, by awansować? To twoja wina, kutasie. Henry nie odpowiada. Zaciągam się papierosem po raz ostatni i to mnie trochę uspokaja. Dogaszam peta pod kranem. Mój mózg gorączkowo analizuje sytuację: przygotuj worki na śmieci, zabierz dodatkowe prześcieradła. Pozostałe ślady DNA zabezpieczyłam już wcześniej – włosy starannie związałam na karku, a białe rękawiczki doskonale pasowały do mojego stroju króliczka. W lustrze widzę radośnie podrygujący na moim tyłku biały ogonek. Henry był typem faceta, który lubił tyłki, i to go zgubiło. Ta „nowa” miała niezłą dupę. Wszystko zrujnowała. Henry nie mógł oderwać od niej oczu ani brudnych łapsk. Akurat gdy wszystko wydawało się cacy, że klamka zapadła. Cholera jasna! *** – Ma pani wspaniałe kwalifikacje – zauważył Henry podczas rozmowy o pracę. Nie od razu zrozumiałam, że nie mówił o imponującym życiorysie. Chciałam wynegocjować sto dolców więcej na tydzień, a dostałam dwie stówy za jedną noc. – Zupełnie jakbyś wysysała ze mnie zgniłe powietrze i wtłaczała wprost do płuc świeże – jęknął. Tak, z całą pewnością dochodziło do wysysania, ale nie miało to nic wspólnego ze świeżym powietrzem. Potem zapragnęłam gabinetu w rogu budynku. Starałam się o niego trzy miesiące. Wszystko wydarzyło się w noc, kiedy Henry zapytał mnie, czy mogłabym ogarnąć pobliskie mieszkanie firmowe, które wykorzystywał w weekendy. Jeanie, jego sprzątaczka, rozchorowała się, a w piątek mieli do niego przyjechać partnerzy handlowi. W poniedziałek obwieścił mi, że mogę zatrzymać klucze. Oczywiście, żeby móc regularniej ogarniać. Dużo w to zainwestowałam i zrealizowałam mnóstwo umów. A jeszcze więcej ssałam...

16


W pewien środowy wieczór zaproponował mi wspólne oglądanie telewizji. Mecze Gigantów są dużo ciekawsze, jeśli masz towarzystwo. Zadzwoniłam do matki, która akurat chorowała, i wyjaśniłam jej całą sytuację oraz że od tego momentu moja kariera nabierze rozpędu. Na pewno zrozumiała. Powoli przywiązywałam się do Henry’ego. Był nieźle wyposażony, co działało na jego korzyść. I właśnie wtedy pojawiła się w biurze ta suka, która od początku miała ochotę na moje stanowisko. Zanim zdążyłam powiedzieć „cholera”, zostałam zmuszona do dzielenia z nią gabinetu. Ssałam mocniej i nawet gotowałam dla kutasa. Obiecał mi pokój na piętrze kierowniczym. No to jesteśmy w domu, pomyślałam. Obiecał, że dwudziestego piątego ogłosi mój awans. Już dwa dni wcześniej nie mogłam się powstrzymać i z byle powodu zaszłam do jego niezwykle zajętej sekretarki. – Możesz odebrać telefon? – zapytała nawet na mnie nie patrząc. Sięgając po słuchawkę, rzuciłam okiem w jej notatki. Nie od razu dotarło do mnie, co mówił głos po drugiej stronie. To był cukiernik. – Obok Gratulujemy awansu na torcie powinniśmy napisać Mary czy Marie? Czując, jak mój świat rozpada się na kawałki, odpowiedziałam: – Marie. *** A teraz jesteś trupem i usiłuję zrzucić winę za morderstwo na tę sukę Marie. Zwędziłam z jej biurka kubek z odciśniętym śladem szminki. To właśnie zaleta mieszkań należących do firmy, wszystkie kubki to kubki firmowe. Ponownie sprawdzam moją listę. Zabrać dodatkowe prześcieradła. Upchnąć je w plastikowym worku na śmieci. Jak gdyby nigdy nic włożyć kubek gdzieś na tyły pełnej brudnych naczyń zmywarki. Ściągnąć zakrwawione rękawiczki i zapakować je do worka razem z poplamionym body i pończochami. Dokładnie za pół godziny śmieciarka opróżni kosze pod apartamentowcem przy ulicy Woodlands. Dobrze wiedzieć, kiedy i gdzie możesz wywalić swoje śmieci. Szpikulec do lodu jest świetny. Widziałam to w jakimś filmie. Zaś uczucie, które towarzyszy gładkiemu wsunięciu się ostrza w ciało, jest dziwne. Zamordować kogoś naprawdę to zupełnie co innego, niż zobaczyć to w telewizji. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Nie wszystkie elementy pasują do siebie w tym bałaganie. Dlaczego Marie miałaby go zabić? Przecież to ona miała dostać awans, nie? Ten mały szczegół dość mocno mnie niepokoił. Usłyszałam, że ktoś otworzył drzwi. Szlag, kto to może być? – Henry, kochanie. Jesteś? Zostawiłam dzieci u twojej matki… Kurwa, to Imelda. Co robi tu ta suka? Nie docierają do mnie jej słowa. Mój mózg pracuje na podwyższonych obrotach i krystalizuje mi się nowy plan: dwa ciała, zupełnie inna historia. Tak, to może się udać. Przyczajam się za drzwiami sypialni, a na twarz wypełza mi pełen satysfakcji uśmiech. Krzyczy, gdy na nią skaczę. Szpikulec gładko wbija się w jej szczupłe ciało. Dość ssania. Nareszcie wolna. *** Przyjechał tort, ale jakoś nikt nie miał ochoty na świętowanie. Policja po wejściu do firmy zażądała od Marie pokazania im swojej szminki. – Gdzie była pani wczoraj wieczorem? – W domu. Jeździłam na rowerze stacjonarnym – odpowiedziała. Funkcjonariusz miał okazję przyjrzeć się efektom, zakładając kajdanki na jej wykręcone do tyłu ręce.

17


Jem literki „ie” z tortu i zlizuję z widelczyka bitą śmietanę, oczyma wyobraźni już widzę swoje miejsce na czwartym piętrze. Wypuszczam powietrze i wciągam aż do samego dna płuc słodki zapach wolności. John St. John, nasz dyrektor, przystaje tuż obok mnie. – Miranda, słyszałem wiele dobrego o twoich… umiejętnościach. – Wolno zlizuje bitą śmietanę ze swoich paluchów. Cholera…

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

Przełożył Michał Wróblewski

18


Szortownia


LEK NA KAŻDĄ ZMORĘ Magdalena Kucenty Wychowanek co rusz z izby wybiegał i rzyć truł czcigodnej znachorce: – Na podagrę? – Okład z kozich bobków i miodu. – Liszaj? – Włosy moczem chłopięcym umyć. Żeś młodziak, sprawa prosta, michę nadstaw i lej. - Staruszka zmarszczyła brwi, dostrzegając niezdecydowanie w oczach podopiecznego. – Ale już! Uważaj tylko, żeby ślepia chorego nie podrażnić. Chłopak pochylił smętnie głowę i odszedł polecenie wypełnić. Niebawem jednak z nowymi pytaniami powrócił. – Na hemoroidy? – Pijawki. – Bezsenność? Kobiecina zamyśliła się na chwilę. – Gorzałki daj – odparła wreszcie. Uczeń stanął w progu, najwyraźniej nauki jedyne właściwe znowu podważać mu się zachciało. – Dyć, spróbować nie zaszkodzi – pogoniła go, nim gębę rozewrzeć zdążył. Potem na dłużej zniknął. A pobladły wrócił, jakby zmorę jaką obaczył. – Nie dycha – wymamrotał – ale mówić mówi… Męża szuka. – Ślinę przełknął i z nadzieją na znachorkę spojrzał. – Gorzałki dać? – Zdurniał? Portki lepiej ściąga. I co gały wybałusza? Niebogę szybciutko wychędożyć trzeba, inaczej bidulka nigdy spokoju nie zazna.

20


STATEK Bogumiła Dziel Nie lubię mówić, że z naszym Wildefortem jest coś nie tak. To nie byłaby prawda; z nim jest jakby o coś za dużo. Zawsze był odważnym, postawnym mężczyzną, z długą brodą, godną patriarchy rodu. Inni mężczyźni, ci z sąsiedztwa i z daleka, skłóceni z nim mieszkańcy miasta bali się go wyraźnie, pamiętam to wszystko z czasów, gdy zabierał mnie malutką na sobotni spacer, z czasów, kiedy często trzymał mnie przy sobie i opowiadał historie z młodości. A nawet jeśli przesadą jest mówienie o strachu, z całą pewnością traktowano go z wielkim szacunkiem i rezerwą. To dlatego tak szalenie dziwiło mnie jego przerażenie tego pierwszego dnia i zawsze potem. Zarówno słabość oddechu, jak i ciągłe zmęczenie dziadka wynika pewnie ze zmian w jego sercu. Strach sam w sobie rzadko bywa czymś szczególnie szkodliwym, ale w takich dawkach – gdy się z nim mieszka, jada z nim przy stole, czyta stare książki i patrzy przez okienko – strach zaczyna wrastać. Nie jak drzazga czy zaniedbany pazur, w zupełnie odrębny, swój sposób. Zmienia konsystencję serca – powoli, nawet nie drapieżnie, ale rozmiękcza tkanki, rozluźnia mięśnie i spowalnia działanie organizmu. Dziadek Wildefort nie zawsze się bał. W latach młodości był zupełnie zwyczajnym, choć wywierającym silne wrażenie mężczyzną, upartym i towarzyskim. Strach przyszedł później, jak złośliwa alergia, przyczepiająca się znienacka i na stałe, niepozwalająca ofierze się oddalić. Nikt nie wie, skąd to się Wildefortowi wzięło. Pewnej niedzieli przyszłyśmy całą gromadą do domu dziadka, by przygotować rodzinny obiad: ja, matka, ciotka i dwie kuzynki. Znalazłyśmy go w salonie, z szalonym zapałem i skupieniem budującego drewnianą konstrukcję przypominającą sporych rozmiarów statek. Jego córki uznały, że oszalał – od morza dzieliło nas jakieś tysiąc kilometrów, nie mówiąc o tym, że trudno byłoby to monstrum wynieść z domu. Nie było możliwości, by zmieścić się z nim w drzwiach. Dziadek na wszelkie pytania udzielał jednej odpowiedzi: nie zamierza nigdzie pływać, statek zostanie w domu. Budował go przez trzy tygodnie, nie wychodząc nigdzie i poświęcając się pracy bez reszty. Nie tylko rodzina, ale i przyjaciele, znajomi z ławy szkolnej, sąsiedzi oraz opłacony psycholog próbowali go od tego odwieść; ale ja wiedziałam, że Wildeforta żadne środki nie mogły odgrodzić od obranego celu. Najgorszy był jednak wyraz jego twarzy; coraz częściej gościło na niej dziwaczne, zwierzęce przerażenie. Wielokrotnie słyszałam tę historię, ale za każdym razem była to opowieść szczątkowa, pełna dziur, rozdarć i otarć. Może jego postarzały umysł nie potrafił jej odpowiednio przetworzyć, może język drętwiał z irracjonalnego strachu. Wildefort powtarzał zawsze kilka nieskładnych zdań, po czym zamykał się w sobie i odganiał ciekawskich, by zaszyć się w kajucie. Ostatecznie to ja namówiłam go do wyjścia z kryjówki. Tylko my dwoje ostaliśmy się z rodziny, ale czułam, jakbym pozostała zupełnie sama. Wildefort od dwudziestu lat mieszkał na statku wbudowanym w ogromny salon starego domu, który stał się teraz moją własnością. Dość miałam samotności, ciszy i sporadycznych odwiedzin w zakurzonej, niewietrzonej kajucie. Dziadek z niewiadomych przyczyn upierał się, by nigdy nie otwierać okien – nawet te w salonie pozabijał gwoździami, zanim jeszcze przeprowadził się na statek. Stary wciąż trzymał się swojej opowieści, mamrotał coś o ogromnym kruku, którego odstraszyć może tylko ocean, o potworze, który czyha na niego i bezustannie obserwuje. O stworzeniu, które nie spocznie, dopóki nie odbierze Wildefortowi życia. Dlaczego miało polować właśnie na dziadka, nie mam pojęcia. Odpowiedzi na to pytanie stary unikał wyjątkowo skutecznie. Miałam serdecznie dosyć paranoicznych historii marudnego krewnego

21


Ilustracja: Agnieszka Wróblewska

o oślim uporze, więc zdecydowałam się wykorzystać fakt, że jest schorowany i mocno osłabły. Wyprowadziłam go po skrzypiących, rzadko używanych schodkach na górny pokład, naprzeciwko otwartego na oścież okna balkonowego, które uprzednio z wysiłkiem odblokowałam. Przy każdym kroku podtrzymywałam go mocno i powtarzałam słowa otuchy. Powoli podprowadziłam Wildeforta do barierki, gdzie docierał lekki powiew i gorące lipcowe powietrze. Dziadek stał niepewnie, oparty o poręcz, ale widok ogrodu i zapach lata najwyraźniej sprawiały mu przyjemność. Oddychał głębiej niż zwykle, a zmarszczki na czole nieco się wygładziły. Po chwili zobaczyłam, że się lekko uśmiecha. Wciągnął w płuca powietrze i przymknął oczy, wyraźnie oszołomiony nadmiarem wrażeń. Oparłam się o poręcz obok niego i pokręciłam głową z niedowierzaniem. Nie sądziłam, że się uda, że tak łatwo ustąpi po dwóch dekadach uporu, nie sądziłam… Nad moją głową pojawił się nagle spory cień. Kątem oka dostrzegłam plamę czerni i błysk pazurów. Zobaczyłam krew wylewającą się z ciała, zanim jeszcze dotarł do mnie donośny dźwięk krakania.

22


BYĆ KOBIETĄ Antoni Kaja – Czy choćby przez chwilę podejrzewał pan, jak naprawdę może przedstawiać się sytuacja? – Nie – stwierdził, nadal roztrzęsiony. – Brzmiało to naprawdę niewinnie. Skąd miałem wiedzieć... – Spuścił głowę. Pod wypełnionymi bólem oczami wyraźnie rysowały się głębokie wory. Inkwizytor wiedział, że mężczyzna od pięciu dni nie zmrużył oka. I dobrze. Trzeba się było upewnić. – Hmmm. Zacznijmy od początku, panie Fletcher. Tamten kiwnął niemrawo głową, spoglądając tępo na własne paznokcie. – A więc – pańska żona w ostatniej chwili zrezygnowała z eksluzywnych wakacji na Hawajach i w ogóle nie wzbudziło to w panu podejrzeń? Szczerze mówiąc, trudno mi w to uwierzyć. – Byłem zdziwiony, rzecz jasna. Nawet wkurzony. Od lat nigdzie nie wyjechaliśmy. Na wakacje, znaczy się. Tyle pracy, żeby było nas stać na tę wycieczkę... Ale wie pan, jakie one są... żony. Chociaż w sumie... – Na jego obliczu odmalowała się dezorientacja. – Powiedzmy, że znam... hmm... wyzwania stanu małżeńskiego – odparł zdawkowo. Nie było potrzeby wdawać się w czcze pogawędki. Sprawa była w końcu poważna. – Co się stało później? – No, zgodziłem się pojechać z nią na ten festyn w samym sercu głuszy. Chociaż szkoda mi było cudownych plaż, słońca i lazuru wód. Trudno by było nie odczuwać żalu. Próbowałem ją wypytać, o co w tym cholerstwie w ogóle chodzi, ale była dziwnie tajemnicza. Myślałem, że szlag mnie trafi. Relacji Gerry’ego Fletchera towarzyszyły pełne zrozumienia pomruki, a protokolant skrupulatnie zapisywał co istotniejsze szczegóły. Do archiwów. – I jak wyglądał ten... hmmm... festyn? Nic wykraczającego ponad normę? Żadnych podejrzanych zachowań? Nic? – To było właśnie najdziwniejsze – przyznał Gerry. – To miejsce było tak zwyczajne. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, co ją tam tak straszliwie ciągnęło. Wszędzie strzelnice, testy siły... Wie pan, kobiece rozrywki. Inkwizytor pokiwał głową. Tak to zazwyczaj wyglądało. A pod pozorami niewinności grzech oraz występek. Zło lubiło tego rodzaju sztuczki. – Kiedy zorientował się pan, że Jill wymyka się nocami z domu? – Chyba w czwartek. Tak, dzień przed zawodami siłowania na rękę. Pamiętam, bo strasznie się na nie cieszyła. Teraz wiem, że to wszystko było grą. – Z cierpiętniczą miną potarł skroń, aż jego rozmówcy na krótką chwilę zrobiło się go prawdziwie żal. Ale to mogło być udawane, kolejny trik diabła. Mógł być wspólnikiem. I tak niekiedy bywało. Tymczasem tamten podjął przerwaną opowieść: – Obudziłem się w środku nocy w domku letniskowym i poczułem, że jestem sam. Z początku myślałem, że może poszła do kuchni coś przekąsić, ale nie. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło, niech mi pan wierzy. – Czyli nic nie wiedział pan o tym, że w sekrecie kontaktowała się za pośrednictwem internetu z innymi jej podobnymi? Że prowadziła długie rozmowy na Skypie i Facebooku? – Jak Boga kocham! – wybuchnął, a do oczu napłynęłu mu łzy. – Uspokój się, Gerry – zwrócił się do niego łagodnym, kojącym tonem, który tak długo ćwiczył, i z którego był tak bardzo dumny, płynnie przechodząc na „ty”. – Nikt cię tutaj nie oskarża. Staramy się jedynie zebrać fakty. To, że twoja żona dopuściła się niegodnego, bluźnierczego, odrażającego aktu, że była występną, zdemoralizowaną grzesznicą nie oznacza, że miałeś z tym cokolwiek wspólnego.

23


Fletcher westchnął z ulgą. To niewielkie kłamstwo – tłumaczył się przed Najwyższym Inkwizytor. – Usprawiedliwione w tych okolicznościach. – Ale rozumie pan, świadomość, że mieszkało się z... z kimś takim... że nie znało się tak naprawdę własnego współmałżonka... Doprawdy niełatwo z tym żyć. Jedynym pocieszeniem jest to, że otrzymała już należną karę. Ona i cała reszta. Pokiwał głową na te słowa. Reakcja męża była prawidłowa, ale wciąż nie miał pewności. Niebawem wszystko stanie się jasne – pomyślał. – Wróćmy do tej decydującej nocy – zasugerował. – A zatem odkryłeś, że Jill gdzieś zniknęła. Jak domyśliłeś się, że udała się do lasu? – Drzwi domku były otwarte, a na nieco rozmokłej po wieczornym deszczu ziemi zobaczyłem mrożące krew w żyłach ślady. Wgłębienia jakby od... jakby od... Widząc, że mężczyzna bliski jest ponownego wybuchu, przerwał mu: – Znamy szczegóły, Gerry. Znajdują się w aktach sprawy. Przejdźmy zatem do konkretów. O ile wiem, wszystkie znajdowały się nad rzeką, zgadza się? – Tak. – W jego oczach odmalowało się święte oburzenie. Nie, nie miał z tym nic wspólnego – doszedł do wniosku Inkwizytor. Ale gwoli formalności postanowił kontynuować przesłuchanie. – Wpierw usłyszałem, jak nucą, ach, odrażająca muzyka niegodna uszu kobiety! Łagodna, melodyjna, idealna do tańczenia! Inkwizytor pamiętał, jak ta rewelacja wstrząsnęła nim do głębi po pierwszym zapoznaniu ze sprawą. Bezbożnice! Wiedźmy! Nie sądził, że były aż tak zdeprawowane. – Pląsały radośnie po trawie, szpilki ściskając w UMALOWANYCH dłoniach! Ale to jeszcze nie wszystko: niektóre z nich prały ubrania w rzece, podczas gdy inne GOTOWAŁY w wielkim garze nad rozpalonym paleniskiem! Gerry przeżegnał się na wspomnienie ujrzanych okropności. – I co stało się potem? – Podszedłem bliżej. Byłem w zupełnym szoku i nie wiedziałem, co robię. Próbowałem zrozumieć, dlaczego. A może przekonać samego siebie, że to nieprawda? Że to nie ona, tam pośród nich?... Była zaskoczona, że mnie widzi. Próbowała coś tłumaczyć, że system, w którym żyjemy, jest wbrew naturze, że to, co robią, jest wyzwalające, że chciała mnie powoli do tego przygotować... i inne tego rodzaju bzdury. Próbowała nawet podać mi talerz WŁASNORĘCZNIE przygotowanej zupy! Oczywiście odrzuciłem go precz i pognałem, nareszcie odzyskawszy zdrowe zmysły, wezwać odpowiednie służby... * Kiedy mężczyzna opuścił pokój przesłuchań, a potem także budynek, aby wreszcie udać się do domu, gdzie mógł zasnąć snem sprawiedliwego, Inkwizytor doszedł do wniosku, że przydałoby im się więcej takich ludzi jak on. Zaraza feminizmu szerzyła się w zastraszającym tempie. Nie starczało stosów do palenia grzesznic. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie obawiał się przyszłości. Wierzył jednak, że Bóg nie opuści ich w tej chwili próby. Bo cóż to byłby za świat, gdyby obowiązki domowe stały się nagle domeną kobiet?

24


PRZEDSZKOLE Marek Ścieszek Mężczyzna był wysoki i szczupły. Pociągłe oblicze, jasne oczy oraz lekki uśmieszek charakteryzowały osobę dobrotliwą, cierpliwie przyjmującą koleje losu. Budził zaufanie, roztaczał aurę baśni w samej istocie rzeczywistości. Dzieci polubiły go i szybko zapomniały o kilku poprzednich przedszkolankach. Nawiasem mówiąc, dziwna historia – w ciągu zaledwie trzech pierwszych miesięcy nowego roku szkolnego pięć kobiet zrezygnowało z etatu w zaskakująco kategorycznym trybie, rozwiązując umowę bez podania powodów, z dnia na dzień. Czy przyczyną mogło być stadko uroczych milusińskich? Adam Mytnik nie dopuszczał nawet takiej ewentualności, choć pracował tam zaledwie od tygodnia. Zamknąwszy samochód, rozejrzał się. Jego wzrok, jak niemal co dzień, powoli przeskakiwał po okolicznych budynkach, alejce dojazdowej wyłożonej kostką brukową, przyciętych trawnikach, drzewkach tworzących alejki. Nasyciwszy się miłym dla oka widokiem, zwrócił uwagę na główny budynek, przed którym zaparkował. Z zewnątrz prezentował się imponująco. Jedynie plastikowe ramy okien lśniły obojętną bielą, reszta tonęła w bogactwie barw. Ściany, drzwi, nawet szyby pokrywały kolorowe postaci z bajek. Oczywiście wyłącznie pozytywne. Żadnych mrocznych przeciwników Power Rangersów. Żadnych wojowników Kranka i Schredera – oczywiście same Wojownicze Żółwie Ninja były, a jakże. Graffiti śmieszyło tandetą, jednak przeznaczenie budynku tłumaczyło wszystko. W miejscu, w którym niegdyś znajdował się szary gmach wojskowych koszar, teraz mieściło się przedszkole. Brwi Mytnika ściągnęły się, czoło przeorały zmarszczki. W prawie dwumetrowej wielkości rysunku na ścianie, przedstawiającym Krecika na szczycie kopca, było coś niepokojącego. Krecik co prawda się uśmiechał. Wsparty jedną łapką o kształtny szpadelek drugą machał do równie ogromnej Myszki. Ale na dnie jego ogromnych oczu krył się przesiąknięty drwiną błysk. Bolek i Lolek, pochyleni ku sobie, zdawali się szeptać jakieś tajemnice. Wyraz pyska Reksia sugerował, że teren przedszkola ma już swego opiekuna i lepiej aby wszyscy mieli to na uwadze. Mytnik westchnął, nie po raz pierwszy próbując w myślach zbudować portret psychologiczny osoby, która tym wszystkim postaciom namalowanym na ścianie przedszkola nadała tak osobliwy rys. Wzruszywszy ramionami, zostawił za sobą dziedziniec i wkroczył do jasnych korytarzy budynku. Przyjechał wcześniej, by przed pojawieniem się dzieci przygotować kilka pomocy dydaktycznych. Dzisiejsza lekcja miała w zabawny, ale pouczający sposób wprowadzić milusińskich w świat pierwszej pomocy. Trzeba będzie odkurzyć Pana Heńka, manekina, a właściwie kadłubek pozbawiony kończyn, wykonany z materiału poddającego się naciskowi maleńkich dziecięcych rączek. Odległość powyżej dolnej krawędzi mostka... spleść dłonie... trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy... trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy... Otworzył drzwi sali i stanął jak wryty. Dzieci siedziały w ławeczkach. Wszystkie, co do jednego. Kiedy ostatnio którakolwiek z mam nie przyniosła mu karteczki od lekarza, wykluczającej pociechę z kilku lekcji, albo nie poinformowała go, że Zosia... Lesio... Matylda muszą jechać do Gdańska... Poznania... Lipek Małych, bo babcia ma urodziny i wypadałoby babcię odwiedzić? Poza tym, do zajęć wciąż pozostawało kilkadziesiąt minut. – Dzień dobry, dzieci – wydukał. – Nie za wcześnie? Żadne się nie odezwało. Nie odpowiedziały tym swoim cienkim, rozwlekłym „dzieeeeeeńńń doooobryyyyyyy”. Siedziały w ławeczkach, wodząc za

25


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

nim spojrzeniem, gdy zamykał za sobą drzwi, szedł wzdłuż tablicy i siadał na obrotowym fotelu. Czuł się nieswojo. Zaszurało krzesełko. W drugiej ławce podniósł się chłopiec. Krzyś Jakiśtam. – Jest pan naszym przyjacielem – powiedział Krzyś. – Nie tak jak pani Ewa. I pani Ala... I inne panie. One nas zostawiły. Pan nas nie zostawi? Mytnik zaśmiał się serdecznie. Więc o to chodzi? Zebrały się tutaj wszystkie, być może organizując się wcześniej, by okazać mu sympatię. Kochane szkraby. – Nie. Nie zostawię was. Krzyś skinął głową. – Nasi przyjaciele chcieliby pana poznać. Nasi przyjaciele. Z ust Mytnika nie schodził uśmiech. – O kim mówisz, Krzysiu? – O naszych przyjaciołach. Widzieli już pana. Mówią, że jest pan miły. Chcą się z panem przywitać. Przyjaciele. Dzieci z równoległych grup? Cóż to za dziwna sytuacja? – Nie mam nic przeciw temu. My mamy iść do nich, czy oni... – Już tu idą. Mytnik otworzył usta, ale nie wydał dźwięku. Usłyszał kroki. Ciężkie – z pewnością nie było to stąpanie malutkich dziecięcych stópek. Wyraźnie słychać było drapanie, jakby ktoś szurał grabkami po wyłożonej kafelkami podłodze korytarza. Kroki ucichły, chwilę potem poruszyła się klamka. Oddech zastygł w gardle Mytnika. Uśmiech pod ogromnym krecim ryjkiem był prawdziwie czarujący, jednak w wielkich, okrągłych oczach czaiło się wyraźne szyderstwo. Rozbrzmiał perlisty, znany milionom dzieci śmiech, równie szyderczy. – Ahoj!

26


CAŁKOWITA AUTOMATYZACJA Antoni Nowakowski – Moja stara pieprzy się na okrągło! – Postać, zmierzająca do wyniosłej bramy, wyraźnie się zatoczyła. – Dlatego właśnie chlam wódę. Tylko gorzałkę trunkuję, bo piwskiem gardzę. Kilkoro oczekujących odwróciło się w stronę przybysza. Stali w długim szeregu i cierpliwie czekali, bo kolejka przesuwała się naprawdę wolno. Wyglądało, że oprócz prowadzonych ściszonymi głosami pogaduszek nie mają nic do roboty, więc przepity baryton wywołał spore zainteresowanie. Ostatnio przybyły najwyraźniej pałał ochotą niezwłocznego przekazania informacji o swoim dotychczasowym życiu. Chrypliwie odkaszlnął, zduszonym charkotem kogoś palącego zbyt wiele kiepskich papierosów, a potem soczyście splunął. – Pinda waliła się ze wszystkimi, tylko nie ze mną… – Głos brzmiący niczym trąba jerychońska niespodziewanie załamał się. – W końcu jednak pokazałem, kto tu rządzi. Zasłużyła sobie, przeklęta flądra… Przybysz beknął głośno i wytarł nos. Pełnym godności ruchem strzepnął niewidoczny pyłek z klapy wymiętoszonej marynarki. – Cichaj pan… – syknął ktoś ze stojących najbliżej. – Tutaj takie pierdoły o puszczalskich żonkach nikogo już nie interesują. Powaga, gościu, powaga… Najbliżej stojący prawie jednocześnie odwrócili się plecami do nowoprzybyłego pensjonariusza. Podjęli przerwaną na chwilę dyskusję, najwidoczniej zażartą. – Najważniejsze jest dobre lokum – z przejęciem perorowała wysoka kobieta w czerwonym żakiecie z burzą farbowanych na rudo włosów, wcale nie tonując ładnie brzmiącego altu. – Obszerne i blisko środka… Chyba wiadomo, dlaczego? Przy tym natłoku ciężko będzie znaleźć coś naprawdę sporego do zasiedlenia, a przecież nikt nie lubi się cisnąć. Cholera, może się uda… Kilkoro słuchających pokiwało głowami. Ktoś syknął głośno, jakby usłyszane przed chwilą łagodne przekleństwo wzbudziło w nim niesmak. – Z tą szprychą nie szło dalej żyć… – Zapijaczony głos stojącego na końcu kolejki miał teraz histeryczny odcień. – Z kurewską suką siadać do stołu, dawać jej ciężko zarobione pieniądze, niby na życie… Dobrze wiedziałem, ile szmalu wydaje na swoich kochasiów. Nie szło dalej z nią żyć. Serducho mi już siadało… Mężczyzna w wymiętoszonej marynarce przejechał dłonią po siwiejącej czuprynie, dokładnie ją mierzwiąc. – Siadaj pan, odpocznij sobie. Nie przeszkadzaj ludziom inteligentnym w rozmowie – rzucił postawny mężczyzna w zamszowej kurtce. – Ależ jesteś głąb! Kurna, chłopie, kogo teraz interesują takie sprawy? Obejrzyj sobie jeszcze raz miejsce, z którego wyszedłeś, i zamknij paszczę. Dłonią wskazał położoną nieopodal olbrzymią budowlę, opalizującą wszystkimi odcieniami błękitu. Sterczała pośrodku bezkresnej równiny, która zdawała się, nie mieć początku ani końca. Z okrągłego otworu pośrodku ściany czołowej ciągle wynurzały się nowe postacie. Od niebotycznie wysokiego frontonu wiodło dalej coś wyglądającego na szeroką i mocno udeptaną ścieżkę. Przybywało oczekujących na wejście…

27


*** Dwóch strażników pilnowało tego monstrualnie wielkiego sześcianu. Wyglądali na wyraźnie znudzonych. Uważnie przysłuchiwali się gwałtownej wymianie zdań nowoprzybyłych. Jeden z nich, młodszy rangą, niepewnie spojrzał na towarzysza. – Potrzebujemy tego wynalazku? – Odwrócił się i wskazał palcem olbrzymią bryłę, sterczącą za ich barkami. – Wydaje się, że działa fatalnie… Poprzednie rozwiązanie oceniam jako zdecydowanie lepsze. Popatrz na nich. – Ramię skierowało się ku grupie, ciągle zajętej dyskusją. – Słownictwo! Zachowanie! Ubiory, zupełne niepotrzebne… Po co bytom bezcielesnym ziemskie szaty? Drugi z pilnujących, cherub o nieco steranej twarzy, lekko poruszył skrzydłami. – Tylu umarlaków do zakwalifikowania… – westchnął. – Nieprzebrana ilość! Niezbędne było jakieś usprawnienie, inaczej święty Piotr nie dałby sobie rady. Urządzenie opracował archanioł Michał – ciągnął – i nazwał kolektorem odsiewowym. Znasz zasady działania – kieruje od razu zmarłych tam, gdzie trzeba… Trzy dysze wylotowe wiodą w trzy miejsca, a my dozorujemy najważniejszej, kierującej do bram Nieba. Nasz kolektor zabiera w ostateczną podróż dusze zmarłych ze wszystkim, co mieli na sobie... Milczeli przez chwilę. – Zapalimy? – Anioł, wątpiący w przydatność kolektora, zręcznym gestem wyciągnął z rękawa paczkę papierosów. – Właśnie: przychodzę tutaj ze wszystkim, co mieli przy sobie… Już zdążyłem wpaść w nałóg. Natychmiast zmaterializował się sporej wielkości ognik. – Wielkie osiągnięcie – całkowita automatyzacja procesu kwalifikacji… – kontynuował cherub. Głęboko zaciągnął się tytoniowym dymem. – Przyznaję, że budzi opory, jednakże szybko przyzwyczaimy się do tej nowości. Drugi z aniołów powątpiewająco pokręcił głową. – No, nie wiem… – Ciężko westchnął. – Na pewno niejednokrotnie wysyła duszyczki nie tam, gdzie trzeba… Wrzask nowego mieszkańca nieba w wymiętoszonym garniturze i poplamionym krawacie przerwał dyskurs. Nowoprzybyły zmierzał w ich kierunku. – Każdego upierzonego stwora, który twierdzi inaczej, zajebię bez litości, tak jak zatłukłem swoją babę! 11 marca 2015 r. Ilustracja: Katarzyna Serafin

28


KOŚCI Adrian Turzański Sachalin sięgnął po wysadzany szlachetnymi kamieniami złoty puchar, przystawił go do ust i zakołysał nim niby lampką z winem. Potem zajrzał do środka i z niechęcią upił łyk. Skrzywił się. Zapełniająca czarkę woda nie przypadła mu do gustu. Była stęchła, wznosiły się nań mizerne glony i bodaj garść pyłu. Po raz wtóry przyjrzał się pięknemu kielichowi, wartemu wówczas tyle, co unoszący się w powietrzu kurz. Skrzypnęły drzwi spiżarki. Uniósł wzrok. Stojący w nich Marco nie wyglądał na zadowolonego. Jego oszpecona młodzieńczym trądzikiem twarz przybrała ponury grymas, a po żylastych rękach nie spływała świeża krew. Za to wciąż zdobiły ją kilkudniowe zakrzepy, nie wróżące dla nich nic dobrego. Do Sachalina dotarł ciężki swąd zgniłego mięsa, od którego trzewia skręciły mu się z bolesnym spazmem. – Henk się skończył – oznajmił Marco, siadając naprzeciw. Skropił ręce wodą, rozmazując zastygłe strupy posoki. Sachalin zerknął tęskno na lśniące od zeschłej śliny kości. Ludzkie. – Gramy? – zapytał niepewnie. – Gramy. Czterech chłopaków i jedna dziewczyna otoczyło kółkiem stary, służący za stolik, karton. Wszyscy udawali pewnych siebie, uśmiechali się, jakby przyszło im siadać do wybornej gry. Na domiar złego w… kości. Laurence, chłopak zarówno zwinny, jak i niebywale chudy, spojrzał wymownie na Sachalina. Jakaś dziwna iskra zatańczyła w jego oczach. Laurence, jedyny z ich grona, którego Sachalin szczerze się obawiał. Był nieprzewidywalny, krążył własnymi ścieżkami niby jurny kocur i potrafił się bić jak prawdziwy mutant, choć mutanta nigdy nie widzieli, za to skrzek i warkot, jaki słyszeli czasem nocami, były wystarczająco wymowne, żeby wzbogacić wyobraźnię. Marco wyciągnął metalowy kubek i wrzucił doń pięć kostek. Zakołatał nimi o ścianki. Kości zastukały o nie ze złowieszczym rechotem sumienia. Sachalin przełknął ciężko ślinę. – Zasady jasne – rzucił Marco. – Kto wygra, pierwszy. Kto przegra, ostatni. Ostatniemu składam kondolencje. Albo sobie – dodał po dłuższym zastanowieniu. Zasady wprawdzie były o wiele bardziej rozbudowane, jednak odkąd przegrali już w kości dwanaście razy i pożegnali dwunastu przyjaciół, znali je na pamięć. Nawet wybudzeni z głębokiego snu z pewnością mogliby je wyrecytować jednym tchem. Gra toczyła się o jedzenie. Ściślej, kto wygrywał – jadł pierwszy. Kto przegrywał – był jedzony. Sachalin był Żydem. „Był” to słowo kluczowe, gdyż inaczej zmarłby z głodu lub niewątpliwie stałby się daniem głównym na stole pozostałych uczestników. Musiał walczyć. Gdyby uznał mięso towarzysza za niekoszerne, prawdopodobnie umarłby jako ostatni przedstawiciel Narodu Wybranego – wygłodzony, wysuszony, nędzny. „To tylko mięso”, tłumaczył sobie za każdym razem, gdy wbijał zęby w ścięgna przegranego. „Tylko tak uratuję swą wiarę. Przechowam ją dla potomnych. Jeśli jeszcze jacyś pozostaną”. Dlatego też grał. Rzucał kośćmi, ryzykował. Szczęśliwie nie był nigdy ostatni. Póki co. Bynajmniej nigdy też nie wyrzucił największej ilości oczek.

29


– Ktoś chce pierwszy? – spytał John, niski grubasek o pobrużdżonej krostami twarzy i ziemistej cerze. Sachalin przełknął ślinę. – Ja – zgłosił się, unosząc dłoń. Niepotrzebnie. Marco podał mu kubek. Sachalin wziął głęboki wdech, potrząsnął kośćmi i rzucił. Para dwójek. Nie tak źle. Jak na początek. – Wymieniam cztery – ustalił bez namysłu. Spojrzeli nań z niedowierzaniem. Nie było głupszego posunięcia, ale żaden z nich nie próbował mu tego wyperswadować. Ucieszyli się w duchu. Szanse każdego z nich na przeżycie tej tury diametralnie wzrosły. – To co mam zapisać na razie? – Mało subtelny uśmiech wykrzywił oblicze Laurence’a, trzymającego już w rękach plaster kartonu z wyciętymi inicjałami i rubrykami na pozostawione oczka. – Pięć. Laurence wyskrobał zamaszystą piątkę i posłał Sachalinowi złowieszcze spojrzenie. Napięcie rosło z każdą toczącą się kostką. Szczęki graczy to zaciskały się, to rozluźniały, gdy tylko przyszła ich kolej. Johnowi cisnęły się łzy do oczu, mimo że jeszcze nie przegrał. Był na straconej pozycji, ale ostatni rzut należał do Sachalina. Młody Żyd z niewiadomych pobudek za drugim ciśnięciem zostawił sobie parkę piątek, choć miał full. W obecnej sytuacji postawiłoby go to na drugim miejscu. Teraz jednak musiał wyrzucić przynajmniej trzy jednakowe oczka, by przebić Johna. Ten miał parę czwórek i drugą – szóstek. Sachalin odebrał od Alex kubek i westchnął. Drobinki potu perliły mu się na czole. Nim rzucił, otaksował powolnym wzrokiem współgraczy. Marco był ponury jak zawsze, Alex spuściła głowę, John niemal nie wyszedł z siebie, a Laurence, niczym wilk, wlepiał w niego wygłodniałe ślepia. „Jeszcze nie dziś”, postanowił Sachalin, przymykając powieki. Rzucił. Kości potoczyły się po kartonie niemrawo. Przedłużająca się w nieskończoność chwila sprawiała, że to przełykali ślinę, to wciągali z cichym wizgiem powietrze. Aż ślepy traf sprawił, że wszystkie kości zatrzymały się, prezentując po pięć oczek każda. John zbladł. Oczy zaszkliły mu się od łez. – Ale jak? – jęknął. – Normalnie! – parsknął Laurence, porywając się na niego z kijem. Marco i Alex doskoczyli po chwili, przygważdżając grubasa do ziemi. John miotał się, ale parę mocnych kopniaków w głowę prędko złamało opór. Marco i Laurence wnet okładali go bezlitośnie kijem i pięścią, podsycając się milknącymi jękami. W ich oczach pałał szał. Alex po wszystkim skryła się w rogu i schowała zbryzganą krwią twarz w dłoniach. Zaszlochała. Ubój dochodził końca, należało jeszcze oporządzić truchło. Sachalin wyszedł na zewnątrz, by oszczędzić sobie makabrycznego widoku. Nie wygrał, nie jadł jako pierwszy. Nie musiał na to patrzeć. Naparł na masywne wrota i już był na zewnątrz. Poza rampą, poza budynkiem, gdzie dogorywał kolejny gracz. Wziął głęboki wdech. Zakasłał. Ścieżka poprowadziła go między zaspami gruzów dawnych budynków i ulic, po czym skręciła nad zielone, napromieniowane jeziorko. Na jego powierzchni odbijał się bezkres spalin i oparów, wciąż unoszących się w przestworzach. Usiadł nad brzegiem. Przetarł policzki. Toksyczne powietrze drażniło, a pył osiadał na czubku nosa i pchał się do oczu. Nie przeszkadzało mu to, przyzwyczaił się i tylko co jakiś czas wykaszliwał kurz z płuc. Omiótł spojrzeniem rozciągający się krajobraz zawalonych budynków, zasłanianych co rusz wyziewami buchającymi z pogorzeliska. W oddali unosiły się słupy dymu. Myślał czasem, że to olbrzymie mutanty zasiadają przy ognisku i posilają się upolowanymi mniejszymi krewniakami, ale doszedł wreszcie do wniosku, że płonące wnętrzności ziemi próbują wydostać się na powierzchnie.

30


Spojrzał dalej, w niknący horyzont. Westchnął. Lubił Johna. Był miły, nie rzucał mu ukradkowych spojrzeń, nie kłócił się bez powodu, a teraz pewnie wisiał poćwiartowany na rzeźniczych hakach bądź, co bardziej prawdopodobne, dogotowywał się w garze mięsistej zupy. Pokręcił głową z obrzydzeniem. Nigdy nie wiedział, czemu chłopaki zamiast wyruszyć na poszukiwania żywności, wolą zjadać się nawzajem i siedzieć w ciasnych tunelach. Nie mógł zapytać pomysłodawcy „gry o jedzenie”, bo ten został zjedzony w czwartej turze, a jakoś ostatnio nie miał ochoty rozmawiać o tym z resztą. Sam zapewne nie poradziłby sobie w świecie, ale kiedyś… Zakaszlał w kułak. Rozejrzał się. Mieszanina czarnego pyłu i ropy ciągnęła się po jego dłoni niczym krwisty kleik. Musiał już wracać. Czas poza schronem nie mógł trwać nader długo. Jego kolej jeszcze nie nadeszła, stanie się to dopiero, gdy opadnie pył. Cały ten pył… Popatrzył na firmament. Z północy nadchodziła burza, niebo przybierało barwę mariażu ognia i ołowiu. Na wietrze unosiły się okruchy kurzu, jakby właśnie tańczyły. Na końcu zostanie przecież tylko on i albo któryś z chłopaków… albo Alex. Nieważne, który wtedy wygra. Szanse będą równe, więc aby przeżyć, będzie musiał walczyć, będzie musiał zabić... Gdy wygra, będzie się musiał martwić o nowe źródło pożywienia, gdy przegra, koszmar się skończy… I świat przestanie mieć dlań znaczenie. Wstał, otrzepał się i odetchnął głęboko, połykając drobinki kurzu. Wrastające w zbocze wzgórza wrota majaczyły gdzieś w połowie drogi na szczyt rumowiska betonowych i żelaznych odpadów. Za nim świstał wiatr i zbliżała się burza, a przed nim z finezją wirował pył. Kości zostały rzucone. A on podjął grę.

31


Stusล รณwka


NEXUS Andrzej Betkiewicz Wstąpiłem swego czasu w nexus. Nexus małżeński. Zapowiadało się wspaniale. Ja mówiłem: „czarnego”, ona: „kota”. Ona: „czerwoną”, ja: „sukienkę”. Związek zgody, pełen zrozumienia, w którym uzupełnialiśmy się i dopasowywaliśmy do siebie. Z początku właśnie tak było. Robiłem jajecznicę na śniadanie, ona dodawała szczypiorku. Kiedy indziej zmywała naczynia, ja przychodziłem i je wycierałem. Nexus idealny. Wszystko skończyło się, gdy pojawił się on – wytwór moich lędźwi, który opuścił jej łono. „Sześćdziesiąt dziewięć?” – powtarzała sarkastycznie. „Ja będę odpoczywać, możesz mnie wymasować”. Zmęczona, opiekująca się dzieckiem, zimna, niedostępna. „Zarabiaj pieniądze”. „Kup kapustę”. „Bezużyteczny obiboku”. Nexus idealny stał się związkiem rządu – prymitywną i wulgarną rekcją. Ilustracja: Katarzyna Olbromska

33


KRONIKI PODBOJU KOSMOSU Bartłomiej Balcerzak Gwiezdny pionier siedział na ganku. Leniwym, niewymuszonym ruchem przelał bursztynową zawartość butelki do kieliszka. – Twoje zdrowie, staruszku – wzniósł samotny toast. – Pięćsetletnia Brandy na pięćsetne urodziny. Zasłużył na to, całe życie poświęcił na ujarzmienie tej planety. Mężczyzna wygodniej ułożył się w leżaku i wzniósł oczy ku niebu, które wybrał jako swoje. Wchodzące w atmosferę wahadłowce osadnicze wyglądały jak spadające gwiazdy. Osadnicy przybywali tu bez przerwy. Nic w tym dziwnego. Doktoranci, magistranci oraz piszący licencjaty lgnęli do planety jak ćmy do antycznej żarówki. Nic w tym dziwnego, powtórzył sobie stary pionier, wszak na Prokrastii pięć lat trwa tyle, co jeden ziemski rok.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

34


PODKARPACKI PERSEUSZ Bartłomiej Balcerzak – Nikt nie powinien panu przeszkadzać – zapewniał właściciel kwatery, kiedy wręczał mi klucze. – W pokoju obok są dwie studentki z Krakowa, ale one cały dzień odnawiają nam kościół. Dopiero na noc wracają. – Panie – ostrzegał mnie kilka dni później. – Uważaj na nie, to wiedźmy. Sam musiałem to sprawdzić. Wieczorem, gdy zostawiły uchylone drzwi, zajrzałem przez szczelinę. W jednym miał facet rację. Te dwie dziewczyny śmiertelniczkami być nie mogły. Do wiedźm im jednak daleko. To raczej kuzynki gorgon. Jak one, posiadły moc zamiany w kamień. Pokrewieństwo musiało być jednak dalekie, gdyż na widok ich nagich, splecionych ciał, skamieniałem tylko od pasa w dół.

35


RYTUAŁ Joanna Maciejewska Gdy kontynent złamał się wpół, całe państwa stoczyły się w nicość rozżarzonej magmy, a krzyk ludzi zlał się w jedno z sykiem gotujących się mórz. Popiół i dym wypełniały nie tylko powietrze, ale i myśli ocalałych. Oszołomiona katastrofą Inela spojrzała z wyrzutem na innych członków bractwa. – Mieliśmy tylko przebudzić dawnych bogów, a nie zniszczyć pół planety! – krzyczała. – Mieliśmy budować przyszłość, a nie ją niszczyć! Przywódca bractwa spojrzał na nią, a w jego oczach próżno było doszukać się wstydu czy winy. – I zbudujemy ją – powiedział ze spokojem. – Ale wszystkie starożytne teksty jasno mówiły, że rytuał przebudzenia trzeba przeprowadzić na skraju świata.

Ilustracja: Anna Marecka

36


KORPOSTAN Joanna Rogalska – Nudność! Błysk w oku prezes Kowalskiej zdradzał niezdrowe podniecenie. – Nudność nie ma nic wspólnego z nudnościami. Opisanie tego współczynnika to efekt wytężonej pracy naszego dzielnego zespołu do spraw rozwoju pracowników. Na chwilę obecną poziom nudności wynosi osiemdziesiąt dziewięć procent, czyli bardzo dużo. To niedopuszczalne! Od dziś będziemy go mierzyć regularnie i oczywiście dążyć do tego, by się obniżał, aż osiągnie pożądaną wartość zero. Zero na dłuższą chwilę zawisło w powietrzu. – Jakieś uwagi? Wątpliwości? Zażalenia? Nikt? Tak myślałam. Niezręczną ciszę zakłócał dochodzący z oddali jednostajny szum. Prezes Kowalska podeszła do okna i z dumą rozejrzała się po mrowisku.

37


POGOTOWIE Joanna Maciejewska Artur Rylski kolejny raz rozmasował skronie, starając się zapobiec nadchodzącemu bólowi głowy, a chaos wokół niego pęczniał, wypełniając izbę przyjęć poznańskiego pogotowia aż po brzegi. Sylwestrowa noc zawsze zbierała obfity plon. Jakby Nowy Rok jeszcze przed nadejściem upewniał się, że przetrwają tylko najlepiej przystosowani. Albo najrozsądniejsi. Zatrucia alkoholowe, poparzone petardami dłonie, ofiara pijackiej bójki, a nawet starsza pani, podrapana przez przestraszonego kota. A teraz jeszcze ta Alicja. Dwanaście lat, przytomna, trzeźwa, nawet porządnie ubrana. I cała we krwi. Artur patrzył na głębokie, ale wąskie rany pokrywające ciało dziewczyny. – Co się stało? – zapytał w końcu. – Próbowałam przejść na drugą stronę lustra.

Ilust racja: Mar ta Młyń ska

38



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

REDAKCJA HISTERII

Ma cie j Zawadz ki

Bła żej Jawors ki

Pytanie 1: Jak doszło do powstania magazynu i skąd nazwa „Histeria”? Maciek: Od kilku lat podejmowałem nieśmiałe próby literackie. Przede wszystkim były to krótkie opowiadania utrzymane w klimacie szeroko pojętej grozy, które publikowałem na stronach Horror Online i Nowa Fantastyka. Wysyłałem teksty również na konkursy. Odniosłem wrażenie, że miejsc, gdzie można promować własną twórczość jest zdecydowanie za mało, a nawet tam, gdzie można to robić, teksty są traktowane jako jedna z wielu atrakcji. Taki miły, ale tylko dodatek. Swoim spostrzeżeniem podzieliłem się z moim przyjacielem, redaktorem Jaworskim. Błażej: Nazwa magazynu była efektem burzy mózgów. Po drodze przychodziło nam do głowy wiele dziwacznych kombinacji. Jednak żadna z nich nie była esencją najgłębiej skrywanych lęków. W końcu zdecydowaliśmy się na HISTERIĘ. Wówczas nie mieliśmy pojęcia, że tym terminem określano kiedyś duszność maciczną. Skupiliśmy się bowiem na znaczeniu potocznym. W histerię wpadamy, kiedy poziom lęku jest już tak wysoki, że całkowicie tracimy nad sobą panowanie.( Czytelnik ma się bać tak bardzo, że bardziej się nie da ;) ) Jednocześnie zauważyliśmy, że słowo „histeria” brzmi prawie jak historia, a przecież naszym celem jest właśnie publikowanie strasznych historii. Pytanie 2: Ciężko tworzy się taki magazyn internetowy? Jak wygląda Wasza praca od kulis? Strasznie… każdy dzień to istny horror i gdybyśmy mieli cofnąć się w czasie, na pewno nie zdecydowalibyśmy się na założenie Histerii ;) A poważnie, tak naprawdę ten magazyn tworzą autorzy, nasza korektorka oraz ilustratorzy z Romanem Panasiukiem na czele. My tylko przyjmujemy lub odrzucamy propozycję tekstów, zajmujemy się szeroko pojętą promocją i wymyślaniem kolejnych konkursów, pisaniem słowa od redakcji… oraz udzielaniem wywiadów ;P Pytanie 3: Jaki gatunek horroru każdy z Was ceni najbardziej i dlaczego? Maciek: Uważam, że każdy gatunek ma coś ciekawego do zaoferowania, a wszystko zależy od tego, jak zostanie „podany”. Owszem, bardziej podobają mi się klasyczne opowiadania grozy, a np. nie przepadam za bardzo za gore. Jeden lubi Deep Purple i AC/DC, a drugi rano do kawy słucha sobie Reign in

41


blood. Może to kwestia przyzwyczajenia. Lubię poza tym mieszankę gatunkową, taka jaka została zaprezentowana np. w „Harry Angel”. Błażej: Łatwiej będzie zacząć od tego czego nie lubię. Otóż… Nie trawię popkulturowej tandety potworów z szafy, dzieci ze studni, duchów zdradzonych kochanków i plastikowych zombie. Cenię horrory i thrillery psychologiczne, w których najbardziej przerażającą rzeczywistość kreują umysły bohaterów. Dobrze czuję się też w klimatach okultystycznych. Pytanie 4: Czy jest szansa na zaistnienie w magazynie stałych działów z felietonami lub recenzjami książek i filmów? Na pewno większe szanse na stały dział mają felietony/artykuły publicystyczne. Tworząc magazyn, założyliśmy sobie, że głównymi aktorami na histerycznej scenie będą opowiadania i ich autorzy. Resztę traktujemy jako wisienki na torcie. Artykuły pojawiają się u nas, jak zapewne wszyscy zauważyli na specjalne okazje. Najczęściej są to rocznice, w związku z którymi organizujemy konkursy literackie. Tak było z tekstem „Grabiński i lęk” dr Elizy Krzyńskiej- Nawrockiej czy „Na tropie Cthulhu” M. Kołyszki. Nie chcemy, żeby opowiadania nagle stały się tylko dodatkiem do recenzji, artykułów, relacji z konwentów, czy felietonów. Poza tym mamy stał dział, który nazywa się „Wyznania Histeryka/ Histeryczki” ;) Pytanie 5: Co sądzicie o powstałej ostatnimi czasy modzie na kręcenie remaków klasyki grozy? Czy takie odnawianie starych hitów ma sens? Tonący brzytwy się chwyta. Może to dowód na impotencję twórczą środowiska filmowego, pójście na łatwiznę (sam tytuł przyciągnie widzów) albo po prostu mamy do czynienia z analogiczną sytuacją jak w muzyce metalowej, o której Rob Zombie powiedział, że „… każdy zajebisty riff został już wymyślony przez Black Sabbath…”. Z drugiej strony, może dzięki remakowi część widzów dowie się o klasycznym pierwowzorze. Pytanie 6: W którego bohatera horroru chcielibyście się wcielić i dlaczego? Maciek: Mort Rainey z „Sekretnego okna” (chociaż to bardziej thriller niż horror). Jestem absolutnym fanem tego filmu (opowiadania zresztą też, aczkolwiek zakończenie bardziej podoba mi się wersji zaproponowanej przez D. Koeppa). Poza tym zawsze chciałem mieszkać i pisać w domku nad jeziorem i lubię pić „Górską rosę”. Może na liście moich marzeń nie znajduje się oskarżenie o plagiat, czy zmaganie się z rozdwojeniem jaźni, ale chętnie przywaliłbym Tedowi łopatą (śmiech). Błażej: Dean Corso z „Dziewiątych wrót” Nie! Wcale nie chodzi mi o znakomitą kreację Johnnego Deppa!... Szkoda, że ten wąsik i okrągłe oprawki okularów nie pasują mi do twarzy (śmiech) Nie lubię wyrachowanych, chciwych cwaniaków, ale zazdroszczę Corso tego, że goniąc za pieniędzmi, wbrew własnej woli przeżył niesamowitą przygodę. Myślę, że nie potrafił tego docenić. Pytanie 7: Jak oceniacie polską scenę horrorową? Tę literacką oraz tę filmową. Czyżbyśmy przegapili szereg rodzimych polskich superprodukcji filmowych z gatunku horror? Za bardzo zaczytaliśmy się w opowiadaniach naszych autorów :) Kiedy myślimy o polskim kinie grozy przychodzą nam na myśl takie tytuły jak: „Medium”, „Wilczyca”, krótkometrażowe adaptacje prozy S. Grabińskiego czy „Palimpsest”. To wystarczy, żeby obiektywnie ocenić cały rodzimy dorobek? Natomiast horror literacki ma się chyba dobrze, skoro co raz (m.in. również na naszych łamach) ujawniają

42


się kolejne talenty pisarskie. Poza tym takie pozycje jak : „Oblicza grozy”, „Pokłosie”, „Horror na Roztoczu”, antologia P. Borowca „Wszystkie białe damy”, czy „Powrót” W. Gunii pokazują, że jeszcze Polska groza nie zginęła, a nawet trzyma się nieźle, pomimo tego, że nie istnieje w świadomości przeciętnego zjadacza chleba.

Pytania zadawał: Karol Mitka

Błażej Jaworski (1989) • Urodzony i zamieszkały w Warszawie. • Studiował Filologię Hiszpańską i Pedagogikę Specjalną. • Współzałożyciel i redaktor naczelny Magazynu Histeria. • Pisze do szuflady. • Miłośnik dobrych thrillerów psychologicznych, czerwonego wina, herbaty i wypoczynku na łonie natury. • Zapalony wędkarz.

Maciej Zawadzki (1989) • Urodzony w Warszawie, gdzie mieszka do dnia dzisiejszego. • Z wykształcenia dziennikarz. • Współzałożyciel i redaktor naczelny Magazynu Histeria. • Publikował opowiadania grozy w serwisach: Horror Online oraz Nowa Fantastyka, a także drabble w Szortalu. • Gitarzysta postpunkowego zespołu Mora. • Fan ligi angielskiej, filmu „Taksówkarz” zespołu Pantera, a ostatnio serialu „True Detective”. • Specjalista od robienia zupy krem z soczewicy i ryżu po tajsku.

43



Subiektywnie


WONDER WOMAN. TOM 1: KREW Maciej Rybicki Wonder Woman, choć wymieniana obok Batmana i Supermana jako jedna z najważniejszych postaci komiksowego uniwersum DC, na dobrą sprawę nigdy nie doczekała w Polsce solowego debiutu. Jeśli już się pojawiała, to zwykle jako członkini Ligi Sprawiedliwości, lub też w charakterze gościa w innych komiksach. Na amerykańskim rynku ta heroina doczekała się co prawda mnóstwa interpretacji i należy do kategorii postaci, którzy za każdym razem jawią się jako nieco inni (szczególnie jeśli chodzi o cechy charakteru), nie da się jednak ukryć, iż do dziś cieszy się opinią wręcz modelowej superbohaterki. Bardzo cieszy zatem fakt, iż otwierając linię wydawniczą Nowego DC Comics Egmont uwzględnił w jej ramach serię poświęconą księżniczce Amazonek. Duże nadzieje związane z Wonder Woman sportretowaną w ramach „New 52” miałem już choćby ze względu na nazwisko scenarzysty. Brian Azzarello uchodzi bowiem za jednego z najciekawszych twórców na amerykańskim rynku. Autor tak znakomitych tytułów jak 100 naboi, Loveless czy Joker powrócił do pisania superbohaterskiej serii. A skoro zaliczył już swój run w Batmanie i Supermanie kwestią czasu wydawało się powierzenie mu stworzenia najnowszego wcielenia trzeciej z najbardziej ikonicznych bohaterek DC – Wonder Woman. Moja ciekawość brała się choćby stąd, że autor ten przyzwyczaił raczej do tworzenia historii adresowanych do dojrzałego czytelnika, co w odniesieniu do tej konkretnej bohaterki wydawało się dość problematyczne. I faktycznie, Amerykanin postanowił skupić się na zakorzenieniu Diany w greckich mitach, z ich bezpośredniością i często zapominaną brutalnością. Tytułowa Krew pojawia się więc często i obficie – na szczęście nie bezsensownie. Azzarello stworzył intrygę oplecioną wokół motywu walki greckich bogów o wpływy, a także rozgrywek wokół licznego potomstwa Zeusa… dodajmy, potomstwa pozamałżeńskiego. Album nosi wyraźne piętno „rozbiegówki” – większość wątków jest dopiero zawiązywana, zatem zdecydowanie więcej tu pytań, niż rozstrzygnięć. Historia opleciona wokół pochodzenia Diany, a także małego dziecka będącego potomkiem zaginionego władcy Olimpu, zapowiada się jednak naprawdę nieźle. Tyle, że to dopiero początek… To co robi niezłe wrażenie już teraz, to sposób wprowadzenia kolejnych postaci mitycznych, a także przeplatanie się światów. Osobnym tematem jest oprawa graficzna – całkiem przyzwoita szczególnie w tej części, którą rysował Cliff Chiang. Moim głównym zastrzeżeniem jest fakt, iż ewidentnie komiksowy (choć nie kreskówkowy) styl, z charakterystycznym, dość często stosowanym grubym konturem, nie do końca współgra z poważną, dojrzałą zawartością. Dość szybko można się jednak do tej stylistyki przyzwyczaić i po jakimś czasie przestaje ona przeszkadzać w odbiorze fabuły. To, co warto natomiast pochwalić, to twórcze podejście do postaci rodem z greckiego panteonu. Pojawiają się bowiem stylizacje tyleż ciekawe (Apollo, Eris), co zaskakujące (Posejdon) lub oparte na nawiązaniach (Ares wystylizowany na samego Briana Azzarello). Krew wydaje się być wstępem do całkiem niezłej serii. Uwzględnienie w wydawniczych planach Egmontu kolejnych kilku tomów każe mniemać,

46


iż widzą w stworzonych przez Azzarello perypetiach Wonder Woman spory potencjał. I choć sama postać superbohaterki wydaje się tu być jeszcze dość mocno niedookreślona, choć irytować może kontrast między jej emocjonalnością, a obojętnością na brutalność i przemoc, chętnie sięgnę po kolejne odsłony tej serii. Widać bowiem, że historia nabiera rumieńców, a już teraz trafiają się niezłe momenty. Myślę więc, że warto dać Wonder Woman szansę i wkroczyć w jej świat na przecięciu naszej rzeczywistości i greckich mitów. A także cieszyć się, że tak ważna w historii komiksu bohaterka doczekała się wreszcie swojego solowego debiutu na polskim rynku. Tytuł: Wonder Woman. Tom 1: Krew Scenariusz: Brian Azzarello Rysunki: Cliff Chiang, Tony Akins Cykl: Wonder Woman Tom: 1 Seria: Nowe DC Comics! Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski Tytuł oryginału: Wonder Woman, vol 1: Blood (#1-6) Wydawnictwo: Egmont Data wydania: sierpień 2014 Liczba stron: 160 ISBN: 978-83-281-0240-8

47


PÓŁ KRÓLA Marek Adamkiewicz Znakiem rozpoznawczym Joego Abercrombiego są powieści, których akcja rozgrywa się w realiach trylogii Pierwsze Prawo. Autor eksploruje ten świat dosyć intensywnie, ze sporą regularnością dostarczając czytelnikowi kolejne powieści. Jednak nawet najciekawsze serie dotyka czasami zmęczenie materiału. Pół Króla wydaje się być sposobem na ominięcie tego problemu. To zupełnie nowa historia, dająca oddech zarówno autorowi, jak i czytelnikom. Jednak Abercrombie nie odchodzi daleko od stylu, dzięki któremu zyskał popularność. To wciąż fantasy, i mimo że już nie tak brutalna, jak poprzednie powieści (łatka young adults zobowiązuje), to styl wciąż jest rozpoznawalny. Yarvi jest jeszcze nieopierzonym młokosem, gdy dowiaduje się, że musi zostać królem. Jego ojciec i starszy brat zostali zamordowani w zastawionej przez wrogów zasadzce. Prawa sukcesji są jasno określone, nawet jeśli władcą ma zostać kaleka z niesprawną ręką. Jednak nie wszystkim taki obrót spraw pasuje. W wyniku intrygi, tym razem Yarvi omal nie żegna się z życiem. Dzięki dużej dozie szczęścia przeżywa i trafia na statek, gdzie zmuszony jest żyć jako niewolnik. Nie zamierza jednak rezygnować z dziedzictwa tak łatwo. Szybko nadarza się sposobność do ucieczki i walki o utracony tron. Joe Abercrombie już w swoich poprzednich powieściach pokazał, że potrafi bardzo dobrze operować w ramach utartych schematów, korzystać z ich licznych zalet, ale jednocześnie w umiejętny sposób unikać wad. Nie inaczej jest tym razem. Bo z czym tu mamy do czynienia? Motyw dojrzewania młodego człowieka do odpowiedzialności, walka o utracone dziedzictwo, niekorzystne okoliczności hartujące charakter. Czyż nie pachnie to sztampą na kilometr? Tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, jednak autor wyszedł z tej sytuacji obronną ręką, świetnie rozgrywając posiadane karty. Przede wszystkim Abercrombie nie wpadł w pułapkę stylu young adults i nie potraktował czytelnika jak debila, któremu wszystko trzeba wykładać jak na tacy. Coś dla siebie znajdą tu zarówno ci, którzy twórczość autora już znają i cenią, jak i ludzie, do których Pół Króla jest adresowane przede wszystkim. To typowe dla autora fantasy, które zamiast na magii, skupia się na akcji i bohaterach. Tym razem nie ma tu także seksu (tak, tak, powieść młodzieżowa…), dzięki czemu jeszcze bardziej można się skupić na samej fabule. Można ją chyba zakwalifikować jako fantastykę przygodową, z wyraźnie zaznaczonym motywem questu. Dzięki wartkiej akcji powieść od pierwszych stron wciąga i potrafi zaskoczyć, co jest w tego typu literaturze bardzo pożądaną cechą. Nie zawodzi kreacja bohaterów. Najwięcej uwagi skupia na sobie oczywiście Yarvi. Abercrombie przedstawia nam go jako dziedzica tronu, który niespecjalnie wierzy w swoje własne możliwości. Wszystko bierze się z faktu jego kalectwa. Jest to czynnik dyskwalifikujący nie tylko dla otoczenia bohatera, ale też dla niego samego. To obniżenie wartości kładzie się cieniem na psychice Yarviego i potrzeba długiej drogi, by pozbyć się tej skazy psychicznej. Warto dodać, że zmiana odbywa się na kartach powieści bardzo płynnie, nie uświadczymy tu nadmiernej łopatologii, za

48


co autorowi chwała. Warto też zaznaczyć, że także reszta bohaterów aktywnie uczestniczy w akcji, to postaci ważne dla fabuły, nieraz potrafiące zaskoczyć i skupić na sobie uwagę odbiorcy. Fakt, że autor o nich nie zapomniał, jest budujący. Pół Króla nie należy do tych powieści, przez które trzeba się przedzierać. Akcja wciąga właściwie od samego początku, a kolejne kartki przewraca się ze sporą dozą automatyzmu. Na pewno swoje zrobiła tu konstrukcja książki – Abercrombie postawił na krótkie rozdziały, co stało się poniekąd cechą charakterystyczną tego odgałęzienia fantastyki, pisanego z myślą o młodzieży. Czy wynika to z faktu, że młodzi ludzie nie potrafią na dłużej skupić uwagi na tekście i potrzebują częstych przerywników? Coś w tym prawdopodobnie jest, tym niemniej nie da się ukryć, że taki zabieg w znacznej mierze upłynnia czytanie. Pół Króla to powieść, którą Joe Abercrombie potwierdza, że obecnie jest jednym z najbardziej interesujących pisarzy tworzących w nurcie fantasy. I nie ma tu znaczenia, czy jest to książka adresowana do czytelnika dorosłego, czy do młodszego – efekt końcowy zawsze jest warty uwagi. Pół Króla to powieść interesująca, zaskakująca i przynosząca czytelnikowi sporo dobrej zabawy. Jako że to pierwsza część trylogii, pozostaje mieć nadzieję, że pozostałe tomy utrzymają wysoki poziom pierwszej części. Autor: Joe Abercrombie Tytuł: Pół Króla Tytuł oryginału: Half a King Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz Wydawca: Rebis Data wydania: 07.04.2015 Liczba stron: 400 ISBN: 978-83-7818-671-7

49


OKO NA NIEBIE Aleksander Kusz Przeczytać książkę Philipa K. Dicka to święto. Duże święto. Niedawno przeczytałem Oko na niebie i prawie przez tydzień myślałem sobie, co przy tej okazji napiszę Wam o moim Guru. Siadając do pisania recenzji zajrzałem do mojego eseju sprzed około roku i okazało się, że prawie wszystko, co teraz wymyśliłem, wcześniej napisałem. Stary już jestem i pamięć już nie ta, ale przynajmniej nie zmieniam poglądów i przemyśleń, co z drugiej strony też świadczy o starości. Cóż zrobić… czasu nie zmienimy (bo nie jesteśmy Dickiem, a On oczywiście mógł wszystko!). Wracając jednak do tematu – przeczytajcie proszę to, co tam napisałem i potraktujcie tamte wspominki jako wstęp do dzisiejszego omówienia. Pewnie dobrze się domyślacie, że powodem powrotu do prozy Philipa K. Dicka jest wydanie następnej pozycji z Rebisowej serii: Dzieła wybrane/zebrane Philipa K. Dicka (wciąż nie wiem, czy będą wydawać wszystko). To już osiemnasta pozycja w serii, trochę książek się już zebrało i ładnie wyglądają na półce, a jeszcze tyle przed nami! Tak licząc szybko (tutaj zaglądam przez ramię, bo oczywiście książki Dicka są zawsze blisko mnie), gdyby mieli wydać wszystko, to jeszcze ponad dwadzieścia pozycji zostało. Dick był płodnym autorem. Aczkolwiek nie wszystkie pozycje zasługują na przypomnienie. Rozumiem szaleństwo lat ’80 i ’90 ubiegłego wieku, gdzie wydawnictwa prześcigały się w wydawaniu prozy Dicka -, pewny autor, pewny nakład, czego chcieć więcej? Jednak teraz po latach, myślę, że lepiej ograniczyć serię do pewnej, ograniczonej ilości pozycji. Nie chodzi tu o pojemność mojej biblioteczki. Chociaż nowe, piękne, ‘siudmakowe’ wydania PKD zajmują tak z trzy razy więcej miejsca niż poprzednie, przede wszystkim wydane przez Amber, są tak piękne (nie da się ukryć), że miejsce dla nich zawsze się znajdzie. Więc będę je kupować, tego przed nikim też nie ukryję, nie ma się co oszukiwać, jestem po prostu fanboyem Dicka. Oko na niebie, że tak znienacka przejdę do książki, to jedna z pierwszych powieści Dicka, wydana w 1957 roku, a jakże szalona. Oczywiście nie tak szalona jak pozycje późniejsze, ale odzwierciedlająca już przemyślenia i podejście do rzeczywistości Dicka. Znajdziemy tu refleksje, które tak naprawdę przewijają się przez całą Jego twórczość. Dotyczą one rzeczywistości, a konkretnie chodzi o odpowiedź na pytanie: czy nasza rzeczywistość oraz to, co nam się wydaje jest prawdziwe, czy to tylko ułuda? A może jest jeszcze gorzej – może komuś się to wszystko zdaje? Może jesteśmy cudzą projekcją, marionetkami, postaciami z bajki albo powieści? Nie mówiąc o najgorszych możliwościach – mianowicie, że jesteśmy podrzędnymi statystami w filmie albo w głupim tasiemcu serialowym, bo kto chciałby o naszym życiu robić film? Czy poszlibyście na wysokobudżetowy film o naszym życiu? We wstępie do książki Marek Oramus napisał, że Oko na niebie to jakby próba, wprawka, albo pomysł, który tak naprawdę Dick twórczo i dobrze rozwinął w Ubiku. Zresztą, wstęp wygląda tak, że najpierw mamy wykład na temat tego, co Dick technicznie mógł wiedzieć, a czego nie. A następnie do samego końca mamy argumenty udowadniające, że Oko na niebie nie jest, niestety, Ubikiem. Nie do końca się zgodzę z tym stwierdzeniem. Potwierdzam – obie książki opierają się na

50


bardzo podobnym pomyśle, jak zresztą większość prozy Dicka. Jednak są inne, a Oko na niebie nie jest pozycją o wiele słabszą, co próbuje udowodnić Marek Oramus. Dla mnie to bardziej wstęp do całej twórczości Dicka. Nie tylko do Ubika, ale prawie wszystkiego, co potem napisał. Przez całe życie Dick miał obsesję na temat rzeczywistości, na temat tego gdzie żyjemy, jak żyjemy i przede wszystkim – czy żyjemy własnym życiem. Oko na niebie powstało w przeciągu dwóch tygodni, na początku 1955 roku (wydana, jak wcześniej wspomniałem w 1957 roku). Tak, tak drodzy Czytelnicy, minęło już ponad pół wieku od pierwszego wydania książki, a my ciągle do niej wracamy! Jak sam autor stwierdził, była to dla Niego książka przełomowa. Dick denerwował się, że jako pierwszą wydano Mu Słoneczną loterię, której to nie uważał za udaną. Powieść Oko na niebie została dobrze przyjęta przez wydawcę – Dona Wollheima, a później przez czytelników. Dzięki niej Dick bardzo szybko wskoczył do najwyższej ligi autorów sf w USA. I to w wieku 28 lat! Jak na tamte czasy, to był niezły wyczyn. Lawrence Sutin w biografii Philipa K. Dicka pisze, że autor był dobrze przygotowany do tematu, że drążył go wcześniej, że nie był to dla Niego temat zastępczy. Przytoczę fragment: „Dick znał argument Hume’a o niesprawdzalności przyczynowości (to, że B następuje po A, nie znaczy, że A jest przyczyną B), wywód biskupa Berkeleya, że nie można ustalić obiektywnej rzeczywistości (rozporządzamy tylko spostrzeżeniami zmysłowymi, które wydają się rzeczywiste) i Kantowskie rozróżnienie między noumenami (niepoznawalną najwyższą rzeczywistością) i fenomenami (aprioryczne kategorie takie jak przestrzeń i czas, nałożone na rzeczywistość przez sposób funkcjonowania mózgu). Od Junga Dick przejął teorię projekcji: Treść naszej psyche silnie zabarwia nasze percepcje. A jako coup de grace studia filozofii wedyjskiej i buddyjskiej, które zaowocowały fascynacją pojęciem mai: Prawdziwa rzeczywistość jest niedostępna nieoświeconej ludzkiej świadomości. Tworzymy sobie iluzoryczne światy w zależności od naszych lęków i pragnień.” Celowo zacytowałem dość obszerny fragment biografii autora, gdyż pokazuje on dobitnie, że obsesja Dicka na temat realności rzeczywistości miała podbudowę filozoficzną. On naprawdę tak myślał, takie miał przemyślenia na temat rzeczywistości. Nie chodziło tu o wybór tematu do książek sf, który się sprzedaje. A ostatnie zacytowane zdanie wręcz obrazuje, streszcza większość twórczości Dicka – nie tylko powieści, ale również opowiadań, których napisał przecież bardzo dużo. Ten temat zawsze jest przewodni. Przejdźmy jednak do samej książki. Jak zwykle u Dicka, nie jest długa, według obecnych standardów (nie dukajowych oczywiście) to prawie nowela, mikropowieść. W wydaniu Rebisu ma 292 strony (bez wstępu byłoby 266), a w pierwszym wydaniu Mizara/Amberu to 256 stron. Sanderson na dwusetnej stronie kończy wstęp, a Dick na 200 stronach potrafi zawrzeć całą pełną powieść. I nie potrzeba więcej, nie potrzeba lania wody, dodawania opisów, dodatków, żeby zwiększyć objętość. Częściowo wynikało to ze sposobu wydawania książek sf w tamtych latach. Ace miał w zwyczaju wydawać je jako dublety Ace’a, to znaczy wydawano dwie powieści w jednym tomie/książce. Były to powieści różnych autorów, złączone tak, że spotykały się ze sobą plecami, a książka miała dwa początki i tradycyjnie dwie okładki (w Polsce też czasami mieliśmy coś podobnego, pamiętam jakąś książkę Mirosławy Sędzikowskiej, chyba z SuperNowej). Takie były wtedy standardy – mam na myśli objętość książek. Standardy, te odeszły już w przeszłość, czego bardzo żałuję, a sam Dick świetnie się w tym sprawdzał. Był bardzo dobry w opowiadaniach, bo bazował przede wszystkim na pomyśle i jego twórczym rozwinięciu. Nie potrzebował całej otoczki, ani rozbudowanych opisów. Chciał coś przekazać, przedstawić i właśnie to robił. Dlatego też Jego powieści nigdy nie należały do obszernych objętościowo. Autor, który pisze świetne opowiadania, potrafi przenieść częściowo filozofię pisania skróconego na powieści.

51


Teraz będzie trochę o treści, bo mnie zaraz zabijecie: Jack Hamilton, inżynier z fabryki produkującej pociski dla rządu USA dowiaduje się pewnego ranka (a dokładnie drugiego października 1959 roku), że jego żona Marsha jest podejrzana o sprzyjanie komunizmowi (tak, to ciemne czasy McCarthy’ego w Stanach). Do czasu wyjaśnienia sprawy Jack nie ma dostępu do tajemnic poufnych firmy, przez co traci pracę. Popołudniem udaje się wraz z żoną oraz przyjacielem McFeyffem (przyjacielem, który właściwie przestał nim być, bo to właśnie on prowadzi sprawę Marshy Hamilton i przedstawił ją zarządowi) na zwiedzanie bewatronu. Dochodzi do wypadku i w osiem osób zwiedzających bewatron uderza silnie naładowana wiązka protonów z kolistej komory magnetycznej. Trwa to chwilę, wszyscy zostają uratowani, i szczęśliwie wracają do domu. Tutaj jednak zaczyna się cała zabawa. Okazuje się, że otaczająca wszystkich rzeczywistość jest inna, wręcz całkowicie inna i przedziwna. Można powiedzieć, że bardzo mocno religijna. Dla przykładu napiszę, że aby włączyć samochód należy się pomodlić, a fizycy pracują przede wszystkim nad tym, aby dostarczać stałą ilość Łaski Bożej na Ziemię. Uczestnicy wspomnianej wcześniej wycieczce po bewatronie po jakimś czasie domyślają się, że nowa rzeczywistość to rzeczywistość jednego z nich – fanatyka religijnego, weterana wojennego – Arthura Silvestra. Kiedy udaje im się unieszkodliwić weterana, wpadają z deszczu pod rynnę, czyli w projekcję rzeczywistości następnego uczestnika wycieczki, oczywiście jeszcze dziwniejszej i bardziej szalonej. I tak dalej i tak dalej… Okazuje się bowiem, że każdy ma swoją rzeczywistość, każdy próbuje żyć w zgodzie z nią, każdy żyje tylko w niej, bo jest to jedyna rzeczywistość, którą zna. Trudno przecież znać rzeczywistości innych ludzi. Bohaterowie Oka na niebie uzyskali taką możliwość i nie byli z tego, delikatnie mówiąc, zadowoleni. Jak widzicie, powieść ta idealnie pasuje do twórczości Dicka, do tego, co wcześniej opisywałem. Nie ma tu oczywiście warsztatu późniejszych książek, nie ma może takiego pazura szaleństwa, ale to pierwsza powieść autora, która poruszyła temat rzeczywistości i realności naszego życia. Pamiętam, jak w latach ’80 czytałem każdą książkę Dicka z wypiekami na twarzy. Po przeczytaniu każdej miałem ‘doła’ przez kolejne kilka dni. I zaglądałem w oczy przechodniom, sprawdzając, czy aby nie są czyjąś projekcją. I wciąż wracałem do Jego twórczości, bo ona jest Twórczością. Potrafi wycisnąć piętno, zostawić coś po sobie w człowieku, w odróżnieniu od większości obecnie serwowanej nam papki. Czytajcie więc Dicka, drodzy Czytelnicy! Nie gwarantuję Wam, że przeczytacie to z uśmiechem na ustach, że akcja wkręci Was od pierwszej minuty, ale gwarantuję Wam, że Jego proza nie pozostawi Was obojętnym! Autor: Philip K. Dick Tytuł: Oko na niebie Wydawnictwo: Rebis Data wydania: marzec 2015 r. Liczba stron: 292 ISBN: 978-83-7818-577-2 * Lawrence Sutin – Philip K. Dick. Boże inwazje. Zysk i S-ka, Poznań 1999, strona 139.

52


RZECZ O ZŁUDNYCH NOTKACH WYDAWNICZYCH Olga „Issay” Sienkiewicz Wybierając książki do czytania dość często posiłkuję się opisami dokonanymi przez ich wydawców – zarys fabuły, ogólne wyczucie konwencji powieści to rzeczy, które warto wiedzieć przed zabraniem się do czytania. Czasem jednak zdarza się, że tekst jest reklamowany nadmiernie i wydawca obiecuje w tak zwanym blurbie, czyli tekście na czwartej stronie okładki, treści które się w książce nie pojawiają. A od czasu do czasu sytuacja ma się wręcz odwrotnie – tekst z tyłu nie zachęca tak, jak powinien. I doskonałym przykładem tej ostatniej sytuacji jest Antipolis. Krótki tekst dostępny na stronie wydawcy, Czwartej Strony, owszem – informuje o roku i miejscu akcji (Korona, 1936 – słowem wyjaśnienia, stolicą Korony była kiedyś Warszawa, jednak została zrównana z ziemią w czasie wojny światowej i stolicę przeniesiono do tytułowego Antipolis). Mówi też o zderzających się rzeczywistościach, manifestacjach bóstw, postaciach obdarzonych nadnaturalnymi mocami i organizacji zwanej Strukturą. I na tym koniec. Do lektury siadłam więc spodziewając się tekstu skupionego właśnie na powyższych, w koncepcji miksu historii alternatywnej oraz s-f, stylistycznie raczej nudnego i wymagającego ode mnie dużego skupienia żeby ogarnąć autorski zamysł świata i tkanki rzeczywistości. Otóż – nic bardziej mylnego. Ja się tak ogółem bardzo lubię dziwić, kiedy niespodzianka wygląda w taki sposób! Bo zamiast przeciętnej, bądź przynajmniej solidnej powieści powielającej błędy wielu debiutantów porywających się na raczej złożony zamysł fabularny, dostałam coś zupełnie innego. Antipolis to dobrze przemyślany, wielowątkowy tekst. Większość głównych bohaterów została solidnie, realistycznie odmalowana – i nawet jeśli czasem któraś postać drugoplanowa wydaje się nieco sztuczna, można to autorowi wybaczyć. Z dużą radością odkryłam kryminalny aspekt powieści, zaś ilość punktów widzenia zapobiega literackiej nudzie. Mistycyzm mieszający się z realizmem to zdecydowany atut Antipolis – choć początek książki jest raczej niespieszny i momentami nawet nudny, tak im dalej, tym bardziej mnie wciągało. Oczywiście, jak zwykle nie ma tutaj miejsca na samo pianie z zachwytu: ci czytelnicy, którzy dużo uwagi poświęcają kwestiom technicznym i płynności czytania, mogą się poczuć odrobinę rozczarowani. Choć na kartach książki nie straszą jakieś karygodne błędy, od czasu do czasu pojawiają się powtórzenia oraz zaburzenia rytmu tekstu, przez co lektura może wydawać się rwana. Autorowi o wiele lepiej wyszła też ta część powieści, którą napisał używając narracji trzecioosobowej – te fragmenty, w których narratorem jest jeden z bohaterów Antipolis zwalniają i brakuje im bardzo potrzebnej dynamiki. Miło jest się tak czasem zdziwić – i mam nadzieję, że ten nie do końca udany blurb nie zaszkodzi samej książce. Fijałkowski dołącza do grona obiecujących autorów i z całą pewnością będę go obserwować i liczyć na to, że z powieści na powieść będzie coraz lepszy.

53


Tytuł: Antipolis Autor: Tomasz Fijałkowski Wydawnictwo: Czwarta Strona Premiera: 8 kwietnia 2015 Liczba stron: 366 ISBN: 978-83-7976-256-9

54


WYPOŻYCZALNIA CIAŁ Magdalena Golec Jaki będzie świat przyszłości? Czy będziemy przemierzać kosmos? Jak bardzo rozwinie się technika? Czy pandemia zdziesiątkuje populację ludzką? A może wybijemy się wzajemnie w wojnach? Wizje pisarzy potrafią być fascynujące, dlatego chętnie sięgam po książki fantastyczne. Ciekawa byłam również Startera, należącego do gatunku powieści postapokaliptycznych. W tym przypadku mamy do czynienia ze światem po wojnie bakteriologicznej. Zasypiasz. Kiedy budzisz się i próbujesz wstać, zalewa Cię fala bólu dochodząca z każdego, najmniejszego nawet mięśnia, zupełnie jakbyś ćwiczył intensywnie przez kilka godzin. Możliwe, że zauważasz na swoim ciele tatuaż albo niepokojące rany. Wiesz, że zdecydowanie coś jest nie tak. Nagle ktoś dzwoni do drzwi. Gdy je otwierasz, do środka wpada facet, którego pierwszy raz widzisz na oczy. On, dla odmiany, czuje się bardzo swobodnie, zachowuje się tak, jakby dobrze Cię znał i był częstym gościem w Twoim mieszkaniu. Jesteś zdezorientowany, bo kompletnie nic nie pamiętasz. Okazuje się, że spałeś aż trzy dni, a raczej Twoja świadomość była przez te dni wyłączona. Za to ciało hasało sobie swobodnie po mieście. Ktoś je przywłaszczył żeby się zabawić, nie martwiąc się o konsekwencje (w końcu to nie jego ciało). I jak? Podobałaby Ci się taka utrata świadomości i kontroli nad własnym ciałem? Mnie ani trochę. A jeśli ktoś zapłaciłby Ci naprawdę duże pieniądze za regularne wypożyczanie Twojego ciała? Czy sama wizja wzbogacenia się wystarczy do wyrażenia zgody? A gdybyś bardzo tej kasy potrzebował, dla przykładu na leczenie najbliższej Ci osoby, czy wówczas chętniej podpisałbyś umowę? Przed taką decyzją staje Callie, bohaterka Startera. Ma 16 lat, jej rodzice nie żyją, nie ma domu ani pieniędzy. Jej jedyną rodziną jest siedmioletni, chory brat. Potrzebuje pomocy, leków i ciepłego domu. Dla Callie jedyną szansą na zdobycie pieniędzy jest wyprawa do banku ciał i zostanie dawcą. W Prime Destinations wszczepiają jej specjalny neurochip, pozwalający na przenoszenie do jej ciała świadomości Endera. Jego awaria zmusza Callie do zmierzenia się z nowymi problemami. Lissa Price zabiera nas do Ameryki rok po wojnie bakteriologicznej, w wyniku której wszyscy ludzie między dwudziestym a sześćdziesiątym rokiem życia zginęli. Przeżyli tylko młodzi – Starterzy oraz starzy – Enderzy, którzy wcześniej zostali zaszczepieni. Życie Starterów, którzy zostali sami, bez rodziców i dziadków, jest nie do pozazdroszczenia. Mają niewielki wybór – albo walczą o przetrwanie na ulicy, albo trafiają do zakładu opieki, który tak naprawdę jest obozem pracy przymusowej. Enderom z kolei całkiem dobrze się powodzi. Żaden z nich nie jest biedny, duża ich część prowadzi luksusowe, bogate życie. Dzięki rozwojowi medycyny ich życie znaczenie się wydłużyło (z łatwością dożywają dwustu lat), a operacje plastyczne zapewniają młody wygląd. Biologii jednak nie da się tak całkiem oszukać. Ciało się starzeje, traci siłę, elastyczność, sprawność. Nie każdy potrafi pogodzić się z upływem czasu. Na przeciw tym ludziom wyszła firma Prime Destinations, która daje możliwość przeniesienia świadomości Endera do Startera. Przez kilka dni czy tygodni Ender może znów poczuć się nastolatkiem, zabawić się i korzystać z możliwości młodego, pełnego wigoru, ciała.

55


Pomysł na powieść jest niewątpliwie ciekawy, jednak jego realizacja nie do końca mnie przekonała. Czy możliwe, że rząd, mając do dyspozycji ograniczoną liczbę szczepionek, zaszczepi tylko osoby młode i stare? Będzie liczyć na łut szczęścia, mając nadzieję, że układ odpornościowy osób w średnim wieku, posiadających cenną wiedzę i umiejętności, będzie wystarczająco silny? A pieniądze – dlaczego jakiś zamożny czterdziestolatek nie miałby kupić sobie szczepionki? Inna kwestia – Enderzy bardzo lękają się o swoje miejsca pracy, dlatego zostały stworzone przepisy, które zabraniają pracy nieletnim. Z drugiej jednak strony sieroty zaciągane są do pracy przymusowej. Weźmy jeszcze jeden przykład – rzecz najbardziej rzucającą się w oczy – sytuację Starterów. Jak już wspomniałam, niepełnoletnie osoby, które zostały bez rodziny czy opiekuna, zepchnięte zostały na margines społeczeństwa. Są poniewierane, prześladowane i wykorzystywane. Czy naprawdę wszystkie starsze osoby mogą nagle stracić empatię, współczucie i troskę? Czy to możliwe, że tak po prostu znikną instytucje, które faktycznie zajmowały się opieką nad sierotami i ich edukacją? Rozsypał się cały system opieki społecznej tylko dlatego, że starzy ludzie stali się tak bardzo zazdrośni o młodość? Potrafisz w to uwierzyć? W Starterze zabrakło siły ekspresji, większego ładunku emocjonalnego. Książka Price skojarzyła mi się bardziej z powieścią retrospektywną. Tak, jakby bohaterka snuła swoją opowieść z perspektywy czasu, kiedy przeżyte wydarzenia nadal jeszcze poruszają, ale emocje nieco opadły, nie mają już tej mocy i w efekcie słuchacz nie odczuwa odpowiednio dużej dramaturgii. Pomijając niedopracowanie, brak konsekwencji i nieciekawe postacie, sama historia może zainteresować. Mamy tutaj prostą, ale popularną historię: młoda, wykluczona ze społeczeństwa dziewczyna walczy z niesprawiedliwym systemem. Dzięki nieskomplikowanemu językowi, przewadze krótkich zdań, sprawnie poprowadzonej fabule Startera czyta się szybko. Zakończenie jest dobre, rodzi pytania i skłania do zainteresowania się dalszymi losami Callie. Z tego też względu potrafię sobie wyobrazić, że lektura Startera wciągnie wielu młodych czytelników. Tytuł: Starter Tytuł oryginału: Starters Autor: Lissa Price Tłumaczenie: Elżbieta Piotrowska Wydawnictwo: Albatros Data premiery: 08.04.2015 Ilość stron: 400 ISBN: 978-83-7885-678-8

56


KOMU DA, A KOMU NIE DA? Rafał Sala Problem z powieściami opartymi na prawdziwych wydarzeniach jest taki, że nigdy nie wiadomo do końca, które fragmenty są autentyczne, a które jedynie zmyślone po to, by nieco podkoloryzować historię. Przyznam się, że zasiadając do czytania Ostatniego honorowego Jacka Komudy nie myślałem o tym wcale, ale po lekturze takie myśli pojawiły się same. Jeśli mieliście wcześniej okazję czytać którąkolwiek z powieści Jacka Komudy, z pewnością będziecie nieco zdziwieni. Ja byłem. Jakoś tak się stało, że przyzwyczaiłem się do Komudy, który w swoich powieściach ukazuje sarmacką rzeczywistość, a nie realia komunizmu. Głównym bohaterem Ostatniego honorowego jest Jakub Błażyk, polski szermierz warszawskiej Legii, który w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku bierze udział w Spartakiadzie w NRD. Mimo talentu i zdecydowanej przewagi nad swoimi przeciwnikami nie jest mu dane wygrać z Rosjaninem, z którym mierzy się w finale. Niesprawiedliwa decyzja sędziów sprawia, że Jakub Błażyk zdecyduje się na bardzo niebezpieczną grę, w której stawką nieraz będzie jego własne życie. Goniąc za dolarami, stanie się zawodnikiem w nielegalnych walkach odbywających się w różnych rejonach Europy. Jako najemny siepacz będzie rozstrzygał honorowe spory za swoich zleceniodawców. Zanim jednak weźmie udział w pierwszej walce, potrzebuje trenera, który nauczy go nie sportowej szermierki, ale walki na śmierć i życie. Znajduje takiego w osobie tajemniczego Tarły. Tuż obok głównego wątku śledzić możemy wydarzenia, które rozgrywały się kilkadziesiąt lat wcześniej, tuż przed drugą wojną światową, w trakcie jej trwania, czy nawet kilka lat po niej. Mimo że początkowo wydaje się, że obie opowieści nie mają wiele wspólnego, w pewnym momencie wszystko się wyjaśnia. No dobra. Tak wygląda zarys fabularny i mam wrażenie, że każdy, kto lubi powieści, w których sporo się dzieje, będzie zadowolony. Ja muszę przyznać, że miałem mieszane uczucia, co do Ostatniego honorowego. Nie żeby książka mi się nie podobała, ale co rusz łapałem się na tym, że coś mi się nie tyle nie podobało, co po prostu burzyło spójny obraz powieści. Wydaje mi się, że książka została napisana albo bardzo szybko, albo jest zwyczajnie zbyt krótka. Miałem wrażenie, że poza głównym bohaterem autor zaserwował nam całą gamę bohaterów ledwie zarysowanych, dwuwymiarowych. Może taki był zamysł, żeby pokazać tę zawieruchę, która zawładnęła życiem Błażyka, a przez którą jego własne problemy nie pozwoliły mu widzieć nikogo innego poza samym sobą, ale mi się to nie podobało. Często Komuda pędzi z opowieścią na łeb na szyję. Zabrakło mi tutaj głębszego ukazania relacji Mistrz (Tarło) – Uczeń (Błażyk). Właściwie niewiele się tutaj dowiadujemy, a tymczasem, gdy Błażyk walczy z kolejnymi przeciwnikami, sam Tarło, oczywiście tylko w podświadomości szermierza, podpowiada mu kolejne posunięcia. Inna kwestia to sam bohater, który jest na wskroś ludzki i często nieporadny. Nie żeby to była wada książki, ale ja Błażyka raz nienawidziłem, innym razem znów bardzo lubiłem. Bohater z krwi i kości, pełen wad, niewolny od egoizmu. Czasem sprawiał wrażenie człowieka, któremu na życiu wcale nie zależy, który po prostu idzie tam, gdzie mu każą, robi to, co mu zlecą.

57


W powieści opisanych jest kilka pojedynków Błażyka z najróżniejszymi przeciwnikami. Muszę przyznać, że świadomość wagi tych pojedynków, bo przecież w każdym z nich Błażyk mógł stracić życie, sprawiała, że kibicowałem mu całym sercem. Podczas gdy ja, jako czytelnik, mogę w każdej chwili przerwać lekturę, szermierze walczący w Tjoście (nielegalnych walkach) stawiali na szali swoje życie i zdrowie. To nieco przerażająca perspektywa, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że bohater robił to przede wszystkim dla pieniędzy. Oczywiście w powieści znajduje się wzmianka, że Błażyk lubił walczyć na serio, a krew, która mogła się polać, była w pewnym sensie uzależniająca, ale główny motyw to, otwierające w tamtych czasach różne furtki, dolary. Błażyk to człowiek, który w komunistycznej Polsce nie widzi dla siebie perspektyw, a znając przepych zachodu nie potrafi nie zaryzykować wszystkiego, byleby tylko osiągnąć cel. Komuda rysuje bardzo typowy obraz polskiego komunizmu. Kolejki, kartki, bieda, źli milicjanci, nijakość, szarość to standardowe obrazki z komunistycznej Polski. Natomiast zachód to zupełnie inne życie, a przynajmniej tak to widzi Błażyk. Co dziwne, po upadku komuny wszystko zmienia się, ale niekoniecznie na lepsze. Ostatni honorowy jest dla mnie książką jak najbardziej do przeczytania, ale głównie ze względu na wzmiankę, że jest oparta na autentycznych wydarzeniach. Szkoda, że autor nie wyjaśnia, ile jest tutaj fikcji, a ile prawdy. Pod sam koniec książki klimat powieści diametralnie się zmienia. Jeśli przez większą część odnosiłem wrażenie, że obserwujemy bohatera, który w pogoni za lepszym bytem wpadł w pułapkę, z której nie sposób się wydostać, to w końcówce lądujemy w powieści przygodowej. Mnie osobiście nieco to raziło. Taki dysonans zdecydowanie odrealnił całą historię, przez co miałem silne przekonanie, że Komuda pisał to nieco na siłę. Marudzę? Może. Nie twierdzę, że Ostatni honorowy jest książką złą. Może to sprawa przereklamowania i faktu, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Wolę Komudę w sarmackim wydaniu. Nawet przy niektórych dialogach zdarzało mi się kręcić nosem, bo albo bohater mówił jak facet z dwudziestego pierwszego wieku, albo też rozmowy były mdłe i nijakie. Jeśli jednak podejdziecie do tej książki nie jako do kolejnej powieści Jacka Komudy, ale do historii o chłopaku, który chciał się wyrwać z komunistycznego państwa, to powinniście być zadowoleni. Ja sam dawno nie czytałem książki, która jednocześnie by mi się podobała, a z drugiej strony miałbym jej tyle do zarzucenia. Być może jestem zarówno wobec autora, jak i powieści niesprawiedliwy, ale moim zdaniem jest to pozycja średnia. Jak najbardziej do przeczytania, ale pozostawiająca pewien niedosyt, wrażenie, że dostało się nie produkt końcowy, ale wyrwane z notesu kartki. A może tak to miało wyglądać? Jeśli tak, to ja jednak liczyłem na coś innego. Autor: Jacek Komuda Tytuł: Ostatni honorowy Wydawnictwo: Fabryka Słów Liczba stron: 370 Data premiery: 27.03.2015 ISBN: 978-83-7964-063-8

58


SYSTEM Marek Ścieszek System, w którym pojedynczy człowiek postrzegany jest jako zagrożenie i należy mieć go pod stałą obserwacją. Świat, gdzie pod pozorem ładu społecznego wartością nadrzędną są pryncypialne potrzeby garstki ludzi zajmujących wysokie stanowiska partyjne, a przede wszystkim tego jednego. Realia, w jakich jedynie Generalissimus może być pewny swego losu, poniżej zaś funkcjonują tysiące pozornie ważnych stanowisk, istotnych o tyle, iż ważą o losach tych, co jeszcze niżej, lecz same stanowią tło nieustannych zmian idących od góry. Nie liczy się człowiek, bo tego w kraju nieprzeliczonych mas zawsze można wymienić. Istotne jest to, aby przewidzieć kto jest wrogiem i zareagować odpowiednio szybko. Machina nieustannego terroru, psychotyczna, podejrzliwa, paranoiczna, działająca z wyprzedzeniem, zanim jednostka zdąży pomyśleć o zdradzie. Nawet gdy nie ma postaw po temu, aby tak myśleć. Najdrobniejszy element aparatu państwowego poświęcony jest temu, aby dusić w zarodku podejrzenia o nielojalności względem tego, co nazwane jest ładem. Sposoby są nieprzeliczone, przemoc osiągnęła tutaj mistrzostwo. W tej rzeczywistości Lew Demidow, wysoki rangą funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, wczesnej formy KGB, wydaje się kimś o władzy nieograniczonej. Wolno mu podejmować decyzje o odbieraniu wolności innym, wolno mu oskarżać ich o zbrodnie popełnione lub niedokonane, zamierzone lub nieświadome. Wolno mu torturować, wymuszać nieprawdziwe zeznania, zabijać. Lecz jego władza ma granice. Nie ma prawa w żaden sposób podważyć pozoru ładu panującego w Związku Radzieckim. Obserwuje lecz sam też jest obserwowany. Kiedy więc w Moskwie znalezione zostaje ciało dziecka, jedynym oficjalnym stanowiskiem władz może być wypadek. Nieszczęśliwy, bez oznak przestępstwa: dziecko, kilkuletni chłopiec, wpadło pod pociąg, bawiło się zbyt blisko torów. Na Lwa nałożone zostaje zadanie, aby przekonał o tym pogrążonych w smutku rodziców, którzy zaczęli zbyt głośno się zastanawiać, dlaczego ich syna znaleziono nagiego, z sznurkiem obwiązanym wokół kostki jednej ze stóp. Wcześniej mamy wstęp, w którym główną rolę odgrywa niesławny ukraiński „hołodomor” oraz jego demony: głód, śmierć i kanibalizm, na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, lecz właściwa linia debiutanckiej powieści Toma Roba Smitha pt. System rozpoczyna się właśnie w Moskwie. Jest początek roku 1953. Luty. Mała tragedia jednej moskiewskiej rodziny. Czytelnicy znający historię na tyle, aby data ta zapaliła zielone światełko w ich głowach, już powinni wiedzieć, że niebawem nastąpi wielki dramat, który pochłonie cały sowiecki naród – na szczęście nie o tym to opowieść. Mamy do czynienia ze zbudowanym na solidnych historycznych podwalinach kryminałem. System jest historią, w której duży nacisk położono na przedstawienie realiów życia w Kraju Rad, lecz to przede wszystkim opowieść kryminalna. Akcja od samego źródła wartko podąża w kierunku, w którym ujściem ma być wyjaśnienie prawdziwej przyczyny śmierci małego Arkadego oraz ujęcie sprawcy.

59


Trudno z tym będzie, gdy pozór ładu społecznego pilnowany jest niczym najwyższy skarb. Oficjalna linia aparatu partyjnego, podporządkowanego woli Generalissimusa, głosi iż w Związku Radzieckim przestępczość nie istnieje. A co za tym idzie, morderstwo nie ma racji bytu. Wszak kraj osiągnął poziom porządku, żeby nie powiedzieć dyscypliny, nieznany zgniłej cywilizacji zachodniej. Tutaj nawet bez milicji można by się obejść. Potrzeba będzie czegoś mocnego, aby osiągnąć cel znany z realiów krajów dużo bardziej demokratycznych niż Związek Radziecki, jakiegoś tąpnięcia. Niczym Kordian na górze, Lew w pewnym momencie doznaje objawienia i niemal całkowicie przewartościowuje swój pogląd na rzeczywistość. Dopiero wtedy dana mu zostaje możliwość poprowadzenia śledztwa trybem kompletnie sprzecznym z linią państwową. Trybem diabelnie również niebezpiecznym. System to opowieść o zbrodni, ale również obraz losów jednostki pod rządami sowietów. Niezgodne z oficjalnymi standardami poczynania głównego bohatera doprowadzają do sytuacji, w której, starając się powstrzymać mordercę, sam staje się celem. Cierpią na tym wszyscy, których kocha, lecz również ci, którzy choć w minimalnym stopniu okażą mu pomoc, czy nawet zwykłą ludzką życzliwość. System jest czujny. Nic nie umknie jego uwadze. Tom Rob Smith zrobił kawał dobrej roboty. Kiedy się jeszcze weźmie pod uwagę, iż to jego debiut literacki, nie dziwią te wszystkie nagrody, jakie zebrał za swoją książkę. System jest wiarygodny jako powieść historyczna oraz porywający jako kryminał. Nie polecenie go innym czytelnikom można by poczytać jako zbrodnię równą temu, o czym sama książka opowiada. Tytuł: System Autor: Tom Rob Smith Tłumaczenie: Łukasz Praski Wydawca: Wydawnictwo Albatros Data wydania: 2015 Liczba stron: 464 ISBN: 978-83-7885-995-6

60


QUEEN. KRÓLEWSKA HISTORIA Justyna Chwiedczenia Queen to historia. Queen to legenda. Queen to … Freddy Mercury. Tak przynajmniej wynika z mojej prywatnej mini-ankiety. Piętnaście na dwadzieścia osób na pytanie, z czym kojarzy im się zespół Queen, bez wahania odpowiadało, że właśnie ze słynnym i kontrowersyjnym wokalistą tej grupy. Dwie osoby wymieniły film Flash Gordon, a trzy ostatnie piosenki: Don’t stop me now, I want to break free i Living on my own ( która swoją drogą jest jednym z singli z solowej płyty artysty, Mr. Bad Guy). Nie dziwią mnie te odpowiedzi, tak to już bywa z popularnymi kapelami i ich frontmanami. Na pytanie o Rolling Stones zapewne często słyszałabym o Micku Jaggerze i chociaż jest to krzywdzące dla pozostałych członków zespołu, Freddy powiedziałby pewnie coś w tym stylu : „Skarbie, nieważne, jak mówią i czy kojarzą, kto w Queen gra na basie, ważne, żeby te dupki kupowały nasze płyty”. Queen to czterech utalentowanych muzyków, którzy stworzyli oryginalny, choć nie zawsze spójny zespół. Mogę być nieobiektywna ponieważ kupuję tych panów i ich twórczość w całości. Bez pytań. Najwidoczniej Blake był podobnego zdania i chociaż pisze o Freddym trochę więcej, bo wokalista (zwłaszcza tak wyrazisty jak Mercury) zawsze wzbudza kontrowersje i niezdrowe wręcz zainteresowanie, to po 477 stronach książki nadal nie wiem, który muzyk Queen to jego faworyt. Brawa dla niego za rzeczową, chronologicznie spójną historię, która nie nudzi. Ba! Wciąga i jest absolutnie fantastyczna! Osobiście kojarzę grupę Queen nie tylko z wychudzonymi panami o bujnych fryzurach, ale przede wszystkim z muzyki. Wszystko zaczęło się od duetu z Davidem Bowie Under Pressure, który rozbił mnie na kawałki i zmusił to sprawdzenia, kim są ci ludzie i dlaczego sprawiają, że kiedy ich słucham mam gęsią skórkę nawet na podeszwach stóp. Później było Bohemian Rapsody, Another one bites the dust, Radio Ga Ga i w końcu moja ulubiona piosenka Delilah, która podobno nie została doceniona i uznana przez krytyków za kiczowaty wypełniacz na płycie. Tytuły piosenek wymieniam celowo, bo taka jest książka Marka Blake’a. Jeżeli chcecie wiedzieć, jaki kolor bielizny nosił Mercury, lub jak często zmieniał kochanki Roger Taylor, to trafiliście pod zły adres. Takich rzeczy w tej książce nie znajdziecie. No może szczyptę. I chociaż nie brakuje w niej wątków osobistych, są one okrojone do minimum, zakreślają raczej sytuacje życiowe muzyków na potrzeby tego, co działo się w ich życiu zawodowym. Dowiadujemy się, w jakich okolicznościach powstały największe hity i piosenki, które nie podbiły list przebojów. Jak wyglądały trasy koncertowe i jak czasem trudno zdobyć miłość homofobicznej części publiczności. Jak stworzyć lekki popowy hit i muzyczne, ambitne dzieło. To opowieść o amerykańskim śnie w angielskim wydaniu. (Co ciekawe Ameryka raczej nie pokochała Queen). Z wielką pompą, rozmachem i smutnym zakończeniem. Ale zaraz! Przecież historia Queen nie kończy się na śmierci Mercurego, chociaż na pewno wiele zmieniła. Blake też to widzi i poświęca ostatni rozdział na to, co dzieje się z pozostałymi członkami zespołu po dniu, który skończył pe-

61


wien etap w historii muzyki. Queen wciąż gra, choć w okrojonym składzie. (Również bez Johna Deacona, który po śmierci Mercury’ego zupełnie wycofał się z życia publicznego). Ta książka to przyjemna podróż, która odkrywa to, co znane na nowo. Nie dajmy się zwieść zapowiedziom, fani zespołu nie poznają nowych, szokujących szczegółów, ale to pozycja, którą warto znać bez względu na to, jaki ma się stosunek do Freddy’ego Mercurego, bo Queen to bardzo ważna część angielskiego rock&rolla. Wydawnictwo SQN miało nosa do wspaniale opowiedzianej historii. Gdybym jednak miała się do czegoś przyczepić, byłaby to książka, jako przedmiot. Po kilku dniach użytkowania (a książki przewożę w specjalnie na te okazje uszytym futerale) złoty napis “QUEEN” na grzbiecie po prostu zniknął. Rozumiem, gdyby napis się zamazał od rzucania byle gdzie i ogólnego braku szacunku, ale ja tej części książki nawet specjalnie nie dotykałam, a napis i tak się wytarł co wygląda brzydko i smutno, ale to kwestia estetyczna, bez tragedii. Po przeczytaniu książki Marka Blake’a żałowałam, że nie została rozciągnięta o kolejne 400 stron. Byłam zafascynowana tą opowieścią. Jednocześnie w książce opublikowano zaledwie kilkanaście zdjęć, co podkreśla znaczenie zawartego w niej tekstu. Wszak wujek Google pokaże nam niemal wszystko, czego zażądamy, ale na pewno nie tak ciekawą opowieść o sukcesie, który nie leżał na ulicy, nie wystarczyło go podnieść, trzeba było kopać głęboko w ziemi, a to wymaga nie lada cierpliwości. To jedna z najlepszych biografii, jakie ostatnio przeczytałam, a jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc liczę na kolejne smaczne kąski od SQN. Queen rządzi po królewsku! Autor: Mark Blake Tytuł: Queen. Królewska historia Tytuł oryginału: Is This The Real Life? The Untold Story of Queen Tłumaczenie: Jakub Michalski Wydawca: SQN Dada wydania: 04. 03. 2015 Liczba stron: 480 ISBN: 978-83-7924-323-5

62


JAK PRZEŻYĆ W FANTASTYCZNO-GROTESKOWYM ŚWIECIE? Rafał Sala Poprzednią recenzję książki z serii o Lichotku zacząłem od przypomnienia pozycji literackich (bajek?), które towarzyszyły mi w dzieciństwie i niejako miały wpływ na moje późniejsze gusta literackie. Widzę to dopiero dziś, ale wtedy te opowieści o dziewczynie zamienionej w gałązkę wierzbową, czy o czarownicy, która swoją facjatą mogłaby przerazić każdego, bardzo mnie fascynowały. Nawet teraz, na samą myśl o przeniesieniu się do świata przedstawionego w jednej z tych historii, czuję swego rodzaju dyskomfort (nie, nie nazwę tego strachem :)). Bajki, im są straszniejsze, tym głębiej zapisują się na twardym dysku dziecka. Nie twierdzę, że mamy faszerować pociechy horrorami, ale odrobina dreszczyku emocji jest jak najbardziej wskazana. Żeby jednak nie przeholować ze strachajłami, należy na drugiej szali wagi ustawić elementy komiczne, śmieszne. Lichotek i Dragodon napisany przez Iana Ogilvy’ego jest doskonałym produktem spełniającym te dwa warunki. Jak już straszyć, to przydałoby się i rozśmieszyć. Powieść ta to już druga część przygód Lichotka Stubbsa, chłopca o potarganych włosach, niezwykłym spojrzeniu oraz, co tu dużo mówić, niezbyt przyjemnym zapachu. Ale za to akurat polubił go pewien pies o imieniu Partacz. Na szczęście główny bohater Lichotka i Dragodona zamieszkuje w końcu ze swoimi niedawno odnalezionymi rodzicami. Oczywiście ta sielanka nie może trwać wiecznie. Jeśli czytaliście pierwszą cześć, z pewnością pamiętacie, że wrogiem Lichotka był niejaki Bazyli Deptacz, czarnoKsiężnik, który mieszkał razem z chłopcem w bardzo ponurym domu. Po jego upadku Lichotek za nic nie chciałby usłyszeć o jakimś czarnoksiężniku, ani tym bardziej spotkać się z nim, ale okazuje się, że los szykuje mu przykrą niespodziankę. CzarnoKsiężnicy chcą się pozbyć rodziny Lichotka raz na zawsze, a na dodatek jest jeszcze tajemniczy Dragodon, który też ma swój plan. W takiej oto sytuacji zastajemy Lichotka, który wraz z psem Partaczem musi stawić czoło niebezpieczeństwu. Reszta w książce. Przy pierwszym tomie marudziłem nieco, że powieść ma prostą fabułę, a postacie są bardzo dwuwymiarowe. Marudziłem, a jednocześnie dopatrywałem się w tym niejakiej zalety, bo literatura dziecięca na pewnym etapie musi operować uproszczeniami. Jak to wygląda w Lichotku i Dragodonie? Od razu przyznam, że była to dla mnie bardzo przyjemna lektura, nawet jeśli nie ja miałem być jej odbiorcą. Podoba mi się to, że Ogilvy pisze naprawdę ładnym językiem, choć nie wiem, ile tu zasługi tłumacza, więc chyba jemu też wypada podziękować. Przez tekst przechodzi się płynnie i ma się wrażenie, że może on być czytany zarówno przez dziesięciolatka, jak i trzydziestoletniego „emeryta”. Przygoda wciąga od samego początku, a co rusz napotykamy kolejne wytwory wyobraźni autora w postaci niezwykłych stworzeń, pojazdów, potworów czy zaklęć. Na szczęście drugi tom przygód Lichotka jest dłuższy niż poprzednia część, przez co wrażenie, że ledwo się zaczęło robić przyjemnie, a już czas powiedzieć „do widzenia”, nie występuje wcale. Po raz kolejny mamy okazję podziwiać bardzo ładne rysunki, które wręcz wciskają się na karty książki, wchodzą między zdania, a nawet pod litery.

63


Akurat tutaj wspaniale komponują się zarówno z treścią książki, jak i jej stylistyką. Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu towarzysz Lichotka, Partacz, który, mimo że jest psem, ma swoje myśli i samo czytanie ich sprawia ogromną przyjemność. W paru miejscach łapałem się na tym, że w wyobraźni widziałem poszczególne sceny w filmowym ujęciu i mam nadzieję, że kiedyś Lichotek zawita na dużym ekranie. Klimat stworzony przez Ogilvy’ego ma w sobie tyle Burtona, że miło byłoby, gdyby obaj panowie rozpoczęli współpracę. Na chwilę obecną Lichotek obecny jest jedynie na kartach powieści oraz w wyobraźni wielu młodszych i starszych fanów. Sukcesem brytyjskiego autora jest z pewnością stworzenie bardzo udanego nieco groteskowo-grobowo-cmentarnego bohatera, z którym się jest na dobre i złe. I ja wapniak-zdechlak tam byłem i przygody przeżyłem! Tytuł: Lichotek i Dragodon Tytuł oryginału: Measle and the Dragodon Autor: Ian Ogilvy Tłumaczenie: Paweł Łopatka Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Stron: 302 Data premiery: kwiecień 2015 ISBN: 978-83-08-05509-0

64


ZIEMSKI DŻAHAN Magdalena Golec Kiedy przeczytałam, że Łzy diabła stanowią odzwierciedlenie doświadczeń autorki z wojskowych misji afgańskich, od razu pojawiły mi się przed oczami obrazy, które widziałam w telewizji, internecie, wydarzenia, o których czytałam, a dotyczące właśnie Afganistanu. Towarzyszyły mi one do końca lektury – planeta Dżahan rzeczywiście bardzo przypomina to ziemskie państwo. Nie sposób uniknąć skojarzeń, może nie tyle z samym Afganistanem, ile ogólnie z kulturą i mentalnością krajów islamskich. Akcja Łez diabła rozgrywa się w przyszłości, na planecie Dżahan zamieszkanej przez cywilizację inteligentną, nie dysponującą jednak zaawansowaną technologią. Poznajemy bliżej rządzone przez króla Sakawata Szamara królestwo Farji. Zamieszkuje je lud niezbyt zamożny, ale za to obyty z walką, nie tylko z wrogimi sąsiadami, ale i z surowym klimatem. Z tego też względu to honor i odwagę za swój największy skarb uważają mieszkańcy Farji. Ziemianie, którzy niegdyś wylądowali na Dżahanie, właśnie z nimi rozwinęli najściślejsze relacje, z upływem czasu doprowadzone niemal do symbiotycznej zależności. Ludzie dostarczają mieszkańcom technologię i, jak to zwykle bywa, najcenniejsza okazała się być ta wojskowa. Dżahanie w zamian zapewniają stałe dostawy czarsu – nieprzydatnego dla nich chwastu, który z kolei dla ludzi na Ziemi stanowi “cudowny” lek na wszelkie zło. Trudno o bardziej oczywiste skojarzenie ze znaną nam z mediów rzeczywistością. Następcę tronu Farji, królewicza Izzata Szamara, ojciec wysyła na wojnę z Wysokimi – niepokornymi górskimi plemionami, od której zależy przyszłość Farji. Jej celem jest wytyczenie nowego szlaku dostaw czarsu dla Obcych (czyli ludzi oczywiście) – pozwoliłby on zdobyć więcej pieniędzy i sprzętu wojskowego, dzięki któremu Farja nie zostałaby w wyścigu zbrojeń w tyle za swoimi sąsiadami. Razem z królewiczem na wojnę wyrusza również dwóch jego kuzynów – książę Malik Leewe oraz książę Amniat. Cała trójka to młodzi, pełni energii, ale i niedoświadczeni generałowie, którym wojna kojarzy się z przygodą, nie zaś z cierpieniem i śmiercią. Każdy z nich musi dojrzeć, zdobyć wiedzę i przygotować się do pełnienia swojej roli: Izzat do roli przyszłego króla, Malik – dowódcy oddziału specjalsów, a Amniat – dowódcy sił lotniczych. Nie będzie to łatwe zadanie, zwłaszcza, że żadnej wojny z Wysokimi nikt jeszcze nie wygrał. Młodzi dowódcy będą musieli pogodzić młodzieńczą porywczość z obowiązkiem, odpowiedzialnością za podwładnych i niesplamieniem honoru swoich rodów. Równolegle do losów królewicza poznajemy historię Znajdy: człowieka bez przeszłości. Został on znaleziony ranny i nieprzytomny przez mieszkańców małej wsi. Nie pamięta, kim jest, próbuje przetrwać, ułożyć sobie nowe życie, które okazuje się mieć dla niego wiele niespodzianek. Trafia do Skorpionów – specjalnego oddziału Wysokich, gdzie przechodzi błyskotliwą karierę – od pastuszka do Mścieciela z Pól, który dla innych – w zależności od punktu spojrzenia – jest bojownikiem o wolność, mordercą lub bezwzględnym terrorystą. Znajda jest postacią interesującą, nie tylko dlatego, że nie wiadomo kim jest i podczas lektury czytelnik może snuć swoje własne podejrzenia, ale również ze wzglę-

65


du na swój nietypowy los i przemianę, którą przechodzi. Dzięki niemu możemy obserwować konflikt z drugiej strony barykady. Łzy diabła to przede wszystkim opowieść o walce, sposobach prowadzenia wojny i motywach, dla których jest ona podejmowana. Dla jednych jest to walka o przetrwanie, wolność, pokój, honor, możliwość decydowania o sobie. Jej powodem może być chęć władzy, zgniecenia przeciwnika, poszerzenia własnych dóbr. Dla jeszcze innych walka jest szansą na sprawdzenie się, czy też czymś, co robi się, bo niczego innego się nie zna i robić nie umie. Powody wywołania konfliktu bywały całkiem błahe. Czy zatem nie da się żyć bez wojen? Czy walka jest nieunikniona? A jeśli jest to możliwe, to jaka byłaby cena pokoju? I czemu byłaby tak wysoka? Nie brzmi to optymistycznie, powtórzę więc za Vonnegutem: “Co za planeta!”* Łzy diabła potrafią pochłonąć uwagę i niewątpliwie zaskakują. Fabuła jest sprawnie poprowadzona, płynie lekko do przodu. Jest to świat bardzo męski, w którym nie brakuje brutalności, więc i język często jest bardzo bezpośredni. Jeśli ktoś lubi tematykę militarną, albo marzył kiedyś o byciu żołnierzem, to książka powinna mu się spodobać. A innym? Z pewnością też dostarczy pewną dozę rozrywki, chociażby dlatego, że autorka zaprasza czytelnika do udziału w grze – zachęca do snucia domysłów na temat tożsamości Znajdy, własnych prób połączenia wszystkich wątków. Czy uda Wam się wygrać tę grę, czy może dacie się zwieść mylnym tropom zostawionym przez autorkę? Ja nie żałuję, że wzięłam w niej udział. Tytuł: Łzy diabła Autor: Magdalena Kozak Wydawnictwo: Insignis Data premiery: marzec 2015 Ilość stron: 735 ISBN: 978-83-63944-78-0 *Kurt Vonnegut – Hokus Pokus. Albatros, 2013, s. 295.

66


CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI WILKIEM Aleksandra Brożek-Sala Lubię różne literackie eksperymenty. Od czasu do czasu dobrze jest przeczytać książkę, której autor postanowił pobawić się stylem bądź fabułą, lub też udziwnił swój utwór w ten czy inny sposób. Pod warunkiem oczywiście, że jest to eksperyment udany, gdyż, co by nie mówić, takie zabawy formą są dość ryzykowne. Sąsiady Adriana Markowskiego to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań. Każdy tekst przedstawia inną historię, a właściwie scenkę rodzajową, która płynnie przechodzi w następną. Zarazem każde opowiadanie poświęcone jest któremuś z mieszkańców pewnej starej kamienicy, a wszystkie te teksty jako komplet stanowią osobliwą, wielowątkową powieść obyczajową prezentującą ludzkie relacje, emocje i zależności. Jak się można domyślić, książka poświęcona jest przede wszystkim tematowi sąsiedzkich i międzyludzkich relacji. Jak wiemy, z sąsiadami najlepiej żyć w zgodzie, jednak „sąsiady” różne są. Sąsiady nas obserwują, a my obserwujemy i krytykujemy ich, sąsiady mają dziwne zwyczaje, bywają irytujący czy hałaśliwi, wtrącają się w nie swoje sprawy. Markowski, posługując się pierwszoosobową narracją i bawiąc się szykiem zdania, ukazuje bezimiennych mieszkańców kamienicy w różnych codziennych sytuacjach, a przede wszystkim przy ich obowiązkowym zajęciu – przyglądaniu się pozostałym sąsiadom. Markowski posłużył się ciekawym zabiegiem stylistycznym. Pod tytułem książki znajduje się podpis „poemat”. Oczywiście ta informacja ma wydźwięk nieco ironiczny, bo choć tekst jest dość rytmiczny, poematem bym go nie nazwała. Nie ma tu rozbudowanych metafor, nie ma wielkich bohaterów – wręcz przeciwnie, są anonimowi, przeciętni obywatele i ich czarno-biała egzystencja. Składnia zdań budowanych przez Markowskiego i liczne – celowe – powtórzenia, na dłuższą metę mogą nużyć, ale równocześnie też doskonale wkomponowują się w przekaz powieści. Warto wspomnieć, iż 23 marca tego roku miała miejsce premiera wyreżyserowanego przez Grzegorza Królikiewicza filmu na podstawie Sąsiadów (zwiastun). Odbiór filmu przez publikę jest bardzo różny, od zachwytu po odczucia skrajnie negatywne. Sama nie miałam jeszcze okazji go obejrzeć, ale lektura książki Markowskiego na pewno mnie do tego zachęciła. Zapraszam więc i do księgarni, i do kin. Ocena: 8/10 Tytuł: Sąsiady Autor: Adrian Markowski Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 5 marca 2015 Liczba stron: 312 ISBN: 9788379610280

67


ROZPIERDASZONY SYSTEM* Rafał Sala Było tak. Był dres. Był dres bez perspektyw, który po prostu sobie mieszkał w blokowisku. Blokowisko przykucnęło niedaleko Zony. A w Zonie, jak to w Zonie. Mutanty, arty, anomalie i pierdylion innych dziwactw, które albo przyniosą ci trochę kasy, albo zaciukają cię na śmierć. Czaicie, kurfa, ten klimat? Nasz bohater nazywany jest Sztywnym z racji prawie nieustannego wzwodu wiadomej części ciała. Jak to bywa w zapapranym życiu, ta cecha (umiejętność) doprowadza często Sztywnego do niekomfortowych sytuacji, które normalny, niepokręcony człek nazwałby kłopotami. A Sztywny wpiertala się w jakieś gówno prawie na każdej stronie powieści. Na samym początku książki spotykamy Sztywnego leżącego w dziurze w ziemi. Popierdzielający po Zonie stalker w adidasach nie jest w najlepszym stanie. Krótko mówiąc, dostał ostry wpiertol od życia. W tym właśnie momencie cofamy się w czasie. Podpatrujemy, jak w jakimś filmie odcinkowym, jak do tego doszło, że w miarę uczciwy stalker znalazł się w takim gównie? Jeśli jesteście delikatnej natury i nijak nie potraficie zrozumieć przekleństw pojawiających się w książkach, muszę Wam, Drodzy Czytelnicy, wskazać palcem drzwi z napisem: Spadaj na drzewo, delikatesie! Sztywny jest napruty przekleństwami jak przeciętny żul mililitrami mózgojeba. Gdyby jednak imć Gołkowski jeno obsrał książkę kurfami i chuchami, to od razu odrzuciłbym ją w diabły. O przekleństwach wspominam dlatego, że akurat tu, w tej powieści, są wręcz mile widziane. Postać Sztywnego nabiera niezwykłego kolorytu i zostaje pięknie przedstawiona. Sztywny bez kurfy na ustach byłby Miętkim członkiem stalkerskiego świata. Przy czytaniu nasunęła mi się na myśl jedna powieść, która swego czasu była bardzo popularna, przez jednych wychwalana pod niebiosa, przez innych opiertalana na każdym froncie. Wojna polsko-ruska to jedyna pozycja literacka, do której mogę się odnieść przy okazji omawiania Sztywnego. Gołkowski w podobnym stopniu rozkurfia system, bawiąc się słowem jak wibratorem. Podobieństwa dopatrzeć można się też w osobie głównego bohatera, jeśli oczywiście ktoś Sztywnego czy Silnego bohaterami nazwie. Te dwa przydupasy cechuje przede wszystkim zupełna beztroska i niemożność zapanowania nad swoim życiem. Zresztą to życie ich trochę jebie. Gołkowski napisał nie tyle prostą jak bejzbol powieść przygodową o stalkerze, ale książkę o typie, któremu życie się rypie (dobry rym, wiedzie prym). Ja tam widziałem, pod pokładami wulgarnego darcia mordy i nienachlanego humoru, dramat człowieka. I ja wiem, że połowa stalkerskiego światka będzie teraz pukać się w czoło i otwierać japę z niedowierzania, ale Gołkowski mniej lub bardziej świadomie napisał fantastyczną pozycję o upadku zasad moralnych, beznadziei, braku perspektyw, umierających marzeniach i dupiastym życiu bez celu. W setkach miejsc zaśmiewałem się tak bardzo, że kartki, które dostałem do recenzji, nie nadają się już do czytania. Humor w Sztywnym bywa czarny jak stolec psa żrącego węgiel. Ale śmiejcie się, dopóki Gołkowski wam taką oka-

68


zję daje, bo w wielu miejscach klimat zmienia się tak diametralnie, że człowiek ma ochotę wleźć na fejsbuka i napisać autorowi do słuchu. Moim zdaniem to genialne posunięcie. Nienawidziłem Sztywnego, by w kolejnej scenie nienawidzić siebie samego, że wcześniej nienawidziłem takiego gościa. Za każdym razem, kiedy sięgam po książkę Michała, mam wrażenie, że podnosi on sobie sam poprzeczkę, ale taki z niego skurkowaniec, że zawsze robi to z bananem na ryjku, bo dzięki talentowi i ciężkiej pracy posiadł wspaniały warsztat. Ja nie wiem, czy ktoś będzie umiał tak o Zonie pisać, tak o człowieku prawić, jak Gołkowski. Niby wchodzimy w powieść lekką, łatwą i przyjemną, a potem dostajemy takiego ogórka literackiego, że już nie wiadomo, gdzie go sobie wsadzić, żeby było dobrze. Mam takie wrażenie, że ta moja recenzja trochę się rozpiździła we wszystkie strony. Jeśli tak jest, to miejcie świadomość, że zrobił to Gołkowski Michał. Czy potrzeba lepszej rekomendacji? Sztywny jest mega! PS. Chciałem coś jeszcze powiedzieć o okładce, ale kartki, które dostałem, nie były w nią wyposażone. Piertolę zatem. Autor: Michał Gołkowski Tytuł: Sztywny Wydawnictwo: Fabryka Słów Data premiery: 29-04-2015 ISBN: 978-83-7964-064-5 Stron: Ponoć 400. * Styl recenzji został poniekąd wymuszony treścią książki. Osoby urażone obecnością przekleństw proszone są o zastosowanie maści na ból dupy.

69


KOCHAJ BLIŹNIEGO SWEGO Laura “Visenna” Papierzańska Kim jest Remarque, którego znamy z Na zachodzie bez zmian? Był czynnym uczestnikiem I wojny światowej, gdzie osobiście posmakował nie tylko towarzyszących jej emocji, ale też fizycznego bólu, który ostatecznie ściągnął go z frontu. Co jednak było potem? Remaque nie doznał ulgi wkraczając w czasy powojnia. Ścigany problemami finansowymi imał się różnych zawodów. Patrzył, jak na jego oczach do głosu dochodzą naziści, zmuszony przełknąć gorycz, jaką niosły nadchodzące czasy zapowiadające kolejne krwawe rozwiązania. Pomagał uciekać Żydom z Niemiec. Zabroniono wydawania jego książek, a uprzednio wydane spalono. Pomysłodawcą bym sam Goebbels. Na końcu Remarque został emigrantem z przymusu. Ten zaledwie dziesięcioletni fragment jego życiorysu starczy na niejeden film, lecz pisarz nie przekazuje swoich doświadczeń w jednej spójnej historii, lecz w wielu powieściach. Kochaj bliźniego swego jest wypadkową części z jego doświadczeń, ubraną w historię trójki bohaterów, Kerna, Ruth i Josefa Steinera. “Surowe czasy. Pokój stabilizuje się za pomocą armat i bombowców, a ludzkość za pomocą obozów koncentracyjnych i pogromów. Żyjemy w odwróceniu wszelkich wartości, Kern. Napastnik jest dzisiaj strażnikiem pokoju, a bity i ścigany awanturnikiem, który wadzi światu. I całe plemiona w to wierzą!” Remarque nie szczędzi podobnych diagnoz. Nie robi tego jednak osobiście, bo z pomocą przychodzą mu Josef, Kern i Ruth. Błąkają się między Austrią, Szwajcarią i Francją, licząc na to, że za rogiem nie spotkają policjanta, który ponownie wydali ich z kraju. Nasza trójka diagnozuje stan powojennych emigrantów przez poznawanie historii napotkanych osób i własne przemyślenia. Niejednokrotnie trafia na indywidua, które przekształciły się w pijawki żerujące na naiwności, świetnie przystosowane do nowych warunków życia dzięki wskazówkom wujka Darwina – przetrwa najsilniejszy. Można sobie tylko zadawać pytanie, ilu takich spotkał sam pisarz. Ilu na niego doniosło? Ilu zyskało dzięki temu uznanie partii? “Niech żyje depresja! Ciemna matka radości życia!” Takie zdanie pada z ust Josefa Steinera, który zostawił swoją żonę w Niemczech, by nie była ścigana za małżeństwo z Żydem. Tekst Remarque’a obraca się wokół różnych postaw wobec nadchodzącego zła i niesprawiedliwości. Pisarz bardzo ładnie pokazał subtelny kontrast między młodym, wchodzącym dopiero w życie Kernem, który w skrajnej sytuacji znajduje w sobie chęć do życia, jest w stanie się zakochać i cieszyć choćby z jednego dnia pozwolenia na pobyt. Po drugiej stronie stoi Steiner, który opiera się na wspomnieniach, przejawia jeszcze determinację, ale koniec końców wycieka z niego gorycz. Dojrzałe zrozumienie beznadziejności ich położenia idzie w parze z nieodłączną depresją, która wisi wszystkim nad głową. Szkoda tylko, że to ujęcie ich reakcji na własną sytuację życiową jest pobieżne i stanowi raczej pretekst do wygłaszania antywojennych tez. Skupienie na temacie brutalności czasów jest w przypadku Remarque’a zrozumiałe, ale jednocześnie szkoda, że nie pochylił się odrobinę bardziej nad faktycznym samopoczuciem i emocjonalnością. Wszystko obraca się przecież wokół emigrantów, nad którymi unosi się widmo holocaustu. Bezdomni i zmuszeni przyjąć do wiadomości, że państwa

70


zachodnie nie wyciągną do nich pomocnej ręki – temat rzeka dający okazję do szerszego, bogatszego ujęcia. Pozostaje się jednak zadowolić tym, że pisarz zostawia wiele punktów zaczepienia, pozwalających na własne domysły. Nie jest to na pewno bezrefleksyjna historia ani gotowiec do przeczytania bez pola do czytelniczej samodzielności w odbiorze. Poza warstwą emocjonalną i fabularną, Remarque’owi trzeba przyznać, że wyróżnia się wśród podręcznikowych mistrzów pióra lekkością pisania, a tłumaczenie książki odpowiednio ją oddaje. Można po nią sięgnąć bez obawy, że zaatakuje nas trudny do przebrnięcia styl pisania, czy kwestie szczególnie wymagające intelektualnie. Remarque bazuje na pewnej prostocie i potrafi szybko zainteresować, szczególnie dzięki tworzeniu ładnych i nieskomplikowanych historii z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym. Gdyby ktoś zapragnął nakręcić film na podstawie książki, mógłby właściwie od razu zaczynać bez szczególnych modyfikacji pierwotnego tekstu. Można oczywiście odnieść też wrażenie, że gdyby pisarz pokusił się o bardziej intensywne wykorzystanie kunsztu pisarskiego, powstałoby dzieło bardziej kompletne, na wyższym poziomie, a może nawet zmniejszyłaby się liczba powieści tego płodnego autora, któremu można nawet zarzucić powtarzalność motywów. Styl pisania jest jednak według mnie dobrze dopasowany do stylu opowieści, które pojawiają się w Kochaj bliźniego swego i odstawiając gdybania na dalszy plan, daje łatwość czytania o nie tak prostych przecież rzeczach. Kochaj bliźniego swego to swego rodzaju instrukcja postawy moralnej. Nieco czarno-biała, oskarżająca międzywojenną Europę Zachodnią o obojętność i odwracanie wzroku od niesprawiedliwości dotykających ludzi absolutnie niewinnych. Obnaża ludzką naturę, przeciąga nas przez różne oblicza strachu i jego efekty zależne od prawości człowieka. Jest też po prostu smutną historią pełną rozgoryczenia. Warto przy tym pamiętać, że jej autentyzm potwierdza doświadczenie samego pisarza, który przelał na papier zapewne wiele własnych uczuć minionych czasów. Tytuł: Kochaj bliźniego swego Autor: Erich Maria Remarque Tytuł oryginału: Liebe deinen Nachsten Tłumaczenie: Ryszard Wojnakowski Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 2015 Ilość stron: 374 Numer wydania: I w tym tłumaczeniu ISBN: 978-83-7818-555-0

71


ODYSEJA KULTUROWA Olga „Issay” Sienkiewicz Święto wiosny Eksteinsa, jedna z najlepszych książek poświęconych kulturze europejskiej w kontekście przełomu wieków i niepokojów wiodących do pierwszej wojny światowej, zostawiła mnie z wielkimi oczekiwaniami względem Tańca w słońcu. Nie sposób wszak nie liczyć na głęboką refleksję oraz znakomicie opracowane zestawienie historii kultury z historią powszechną, kiedy poprzednia praca autora była tak znakomita! Na całe szczęście Taniec w słońcu, kontynuujący myśl rozpoczętą w Święcie wiosny acz pozostający pozycją, którą można czytać bez znajomości poprzedniego tekstu autora, nie zawiódł. Co łączy Vincenta van Gogha i nazistów? Co w szalonych, wielkich słońcach i niezliczonych portretach wiejskiego życia tak bardzo fascynowało Europejczyków? Dlaczego to akurat ten malarz odniósł tak wielki sukces w tym konkretnym czasie, kiedy niemal cały kontynent podnosił się z ruin po Wielkiej Wojnie? W jaki sposób szaleństwo jednego artysty łączy się z szaleństwem całego narodu? I co z tym wszystkim wspólnego ma wielki skandal dotyczący fałszerstw sztuki, o którym już prawie nikt nie pamięta? Muszę przyznać, że punkt wyjścia do rozważań Eksteinsa bardzo mnie mocno zaskoczył, głównie dlatego, że pomimo całkiem niezłej znajomości historii sztuki nie skojarzyłam wzrostu popularności van Gogha z powojenną zawieruchą i kryzysem wartości, z poszukiwaniem kulturowego autentyzmu. A już z całą pewnością nie znałam historii skandalu i w konsekwencji procesu, który wstrząsnął artystycznymi i kolekcjonerskimi kręgami Europy Zachodniej, koncentrującego się wokół osoby Otto Wackera, posiadacza podobno nieznanych wcześniej dzieł van Gogha. Taniec w słońcu jest bez wątpienia tekstem znakomitym, jeśli chodzi o wartość merytoryczną – widać w nim ilość badań oraz poszukiwań, których musiał dokonać autor, jest to rzecz napisana bardzo fachowo i jednocześnie bez typowego dla tekstów naukowych ciężkiego stylu. Ale...no właśnie, pojawia się znienawidzone „ale”. Lektura wymaga bardzo wielkiego skupienia i jeszcze lepszej pamięci ze względu na ilość ważnych postaci pojawiających się na kartach Tańca... W przeciwieństwie do Święta wiosny, w którym kluczowa była tylko garstka postaci historycznych, tutaj jest ich po prostu dużo. Czytanie w większych odstępach czasu, albo w warunkach niepozwalających na skupienie, nie jest dobrym pomysłem. Jest to również książka o wiele mocniej skierowana ku historii sztuki – społeczeństwo i polityka schodzą na o wiele dalszy plan, czego jednak trochę mi w Tańcu… brakowało. Kwestią która zwróciła moją uwagę było zagadnienie narodowości van Gogha, oczywiście będące przedmiotem publicznej dyskusji już po jego śmierci. Holendrzy i Francuzi byli najbardziej skłonni nazywać go „swoim”, ponieważ malarz urodził się w Holandii, a długie okresy czasu spędzał we Francji, tam też powstała znaczna większość jego dzieł. To jednak Niemcy, tak skłonni do „przywłaszczania” sobie wielkich artystów z innych krajów, najchętniej mówili, że van Gogh oparł się zepsuciu i zachował czysto aryjskiego ducha sztuki.

72


Ciekawe, co powiedziałby na to sam Vincent? Autor: Modris Eksteins Tytuł: Taniec w słońcu. Geniusz, celebra i kryzys prawdy w epoce nowoczesnej Tytuł oryginalny: Solar Dance. Genius, Forgery and the Crisis of Truth in the Modern Age Wydawnictwo: Zysk i S-ka Tłumaczenie: Jerzy Łoziński Liczba stron: 420 Data premiery: 7 kwietnia 2015 ISBN: 978-83-7785-175-3

73


OBCY W NIEZWYKŁYM KRAJU Anna Klimasara Seria Uczta Wyobraźni pokazała nam już wiele oblicz. Od tych najbardziej odjechanych, przez klasycznie fantastyczne, po skłaniające do refleksji i rozważań egzystencjalnych. Jeżeli miałabym nadać Cudzoziemcowi w Olondrii jakąś etykietkę, wpisałabym go chyba w nurt poetycki. Tego jednak przed lekturą wiedzieć nie mogłam, a do sięgnięcia po Cudzoziemca… skłoniła mnie informacja, że ważną rolę odgrywają w nim książki. Takich rzeczy naprawdę nie trzeba powtarzać mi dwa razy… Swoją przygodę z Cudzoziemcem… zaczynamy na jednej z Wysp Herbacianych, gdzie poznajemy Jevicka – syna bogatego kupca handlującego pieprzem z Olondrią. Od pierwszych stron wyraźnie widać, że z Olondrią „coś jest nie tak”. Matka naszego bohatera nazywa ją Krainą Duchów i daje się odczuć atmosferę niesamowitości, jaką spowity jest ten kraj. Nieco więcej dowiadujemy się na temat Olondrii, czytając o naukach, jakie Jevick pobiera u Lunre – swego olondryjskiego nauczyciela. Lunre rozbudza w młodzieńcu zamiłowanie do książek, które w jego ojczystych stronach są wszechobecne, podczas gdy na Wyspach Herbacianych są praktycznie nieznane (to już chyba element horroru!). Nie wchodząc zbytnio w szczegóły, napiszę tylko, że po nagłej śmierci ojca Jevick zmuszony jest szybko dorosnąć i przejąć rodzinny interes, ale – jak się można domyślić – Olondrię postrzega raczej jako miejsce oferujące rozrywki duchowe, a nie źródło dochodów. W trakcie swojej pierwszej podróży z ładunkiem pieprzu już na wstępie przytrafia mu się coś niezwykłego. Na statku jest świadkiem śmierci młodej dziewczyny, która wkrótce powróci, by namieszać nie tylko w życiu Jevicka, ale i całego kraju. W tym miejscu muszę wtrącić kilka słów o wielkich słowach, jakie przeczytamy na okładce. Dowiadujemy się z niej, że nasz bohater „staje się pionkiem w rozgrywce między dwiema najpotężniejszymi frakcjami w imperium”. Brzmi to jak zapowiedź opowiedzianej z ogromnym rozmachem historii politycznej, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Tymczasem nawet te najbardziej spektakularne z wydarzeń, głównie za sprawą tego, iż poznajemy je z perspektywy Jevicka, mają dość kameralny charakter. Może gdzieś tam toczy się rewolucja, ale o najważniejszych wydarzeniach dowiadujemy się post factum, co naturalnie zmniejsza ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niosą. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, jednakże warto mieć świadomość, że oczekiwania, jakie może rozbudzić tego typu nota na okładce, nie zostaną spełnione. Spełnione zostają za to wszelkie nadzieje związane z wyrażaną na wiele sposobów miłością do słowa pisanego i opowieści. Ta fascynacja rozlewa się na wszystkie aspekty powieści, znajdując swoją kulminację w języku. Autorka w podziękowaniach wyznaje, że pisanie Cudzoziemca… zabrało jej dwa lata, a poprawianie i dopracowywanie tekstu kolejne dziesięć… Dla niektórych będzie to klasyczny objaw nerwicy natręctw, ale według mnie to doskonale pokazuje, z jakim namaszczeniem Samatar podeszła do każdego zdania. Niemal każdy akapit dostarcza nam tu nowych

74


informacji o świecie, jednocześnie karmiąc misternie zbudowanymi sformułowaniami wszystkie zmysły, dzięki czemu możemy w pełni przenieść się do opisywanych miejsc, niemal fizycznie towarzysząc bohaterom. Właśnie. Jedyne, co mogę zarzucić Samatar, to lekkie zaniedbanie bohaterów. Co prawda Jevick jako narrator sprawdza się dość dobrze – jest w Olondrii prawie równie obcy jak czytelnicy, w związku z czym odkrywa tę krainę razem z nami, ale trudno się do niego przywiązać. Jest dość nijaki, możemy w nim oczywiście podziwiać głód wiedzy, jednakże na dobrą sprawę popychany jest do czynów przez innych, nie wykazując wyraźniejszej inicjatywy. Na tle jego nijakości najbardziej błyszczy jego towarzysz Miros i nauczyciel Lunre, którzy wydają się najbardziej żywymi postaciami w książce – mają do opowiedzenia swoje własne historie i targają nimi emocje, z którymi jesteśmy w stanie się utożsamić. Jevick przy nich po prostu nie ma prawa wypaść pełnowymiarowo. Nawet jego związek z duchem (nic więcej nie powiem!), o którym co prawda chętnie opowiada, zwyczajnie nie przekonuje. Podsumowując, jeżeli macie ochotę spędzić kilka godzin w poetyckim świecie wyobraźni, będziecie usatysfakcjonowani. Każda strona Cudzoziemca w Olondrii oplata nas słowami, niespiesznie budując obrazy odległych krain, wzbudzając dojmującą tęsknotę za tym, co nieznane, i wywołując chęć zanurzenia się w kolejnych opowieściach. I choć nie mogę powiedzieć, że książka pochłonęła mnie bez reszty, to bez wątpienia jej lektura dała mi wiele przyjemności, choćby właśnie na poziomie obcowania z pięknym językiem. A skoro tak wygląda debiut Sofii Samatar, to już nie mogę się doczekać zapowiedzianej na przyszły rok drugiej książki autorki, pod bardzo obiecującym tytułem The Winged Histories. Trochę szkoda, że już pewnie nie załapie się do Uczty Wyobraźni, ale za sam fakt odkrycia przed nami Sofii Samatar powinniśmy być tej zacnej serii wdzięczni. Autor: Sofia Samatar Tytuł: Cudzoziemiec w Olondrii Tytuł oryginału: A Stranger in Olondria Tłumaczenie: Michał Jakuszewski Wydawnictwo: Mag Liczba stron: 336 Data premiery: 21 listopada 2014 ISBN: 978-83-7480-457-8

75


SZYFR Marta Kładź-Kocot Powieść szpiegowska. Chińskiego autora. Z intrygującą notą na tylnej okładce i z równie intrygującym napisem umieszczonym z przodu, tuż pod lakonicznym tytułem Szyfr: „Ta powieść jest jak chińska wersja Pięknego umysłu napisana przez chińskiego Dana Browna”. Przymiotnik „chiński” popiskuje z okładki niczym szelest wiatru na polach ryżowych, szmer czerwonych lampionów, delikatny syk płomieni liżących kadzidło dymiące z mosiężnej misy w sypialni umierającej babki Rong. Staje się słowem nie tyle przypisującym do określonej kategorii, co opisowym. Chiny od pierwszej strony czarują i biorą we władanie, a potem – biorą we władanie jeszcze bardziej. Nie tyle jednak czytelnika, co bohatera – nieszczęsnego, samotnego, niepotrafiącego komunikować się ze światem inaczej niż za pomocą matematyki, szyfrów, szachów i notatek, kompulsywnie zapisywanych w małym, strzeżonym niczym relikwia notatniku. Chiny wkręcają go w tryby państwowej maszyny, które zdążyły już zmielić na miazgę budowane przez wiele pokoleń dziedzictwo jego rodziny. O tych Chinach – niemal nieobecnych explicite, a jednak wszechobecnych – nie udaje się zapomnieć. Ale po kolei. Powieść szpiegowska. A którzy czekali znaków i archanielskich trąb… a raczej zdrad, pościgów, strzelanek, kochanek i przebieranek á la James Bond, będą być może zawiedzeni. Jednak ci, którzy tego nie oczekiwali, otrzymają mimo wszystko solidną porcję rozrywki, trochę innym jednak podlaną sosem. Opowieść traktuje o życiu Rong Jinzhena, matematycznego geniusza, który poświęcił swój talent kryptografii. Wcześniej poznajemy jednak historię jego rodziny. Wspomnianą już babkę Rong, dostojną matriarchinię rodu, u schyłku życia nękają złe sny. Żaden z chińskich jasnowidzów nie jest w stanie jej pomóc, więc młody Rong Zilai z polecenia antenatki wysłany zostaje za ocean, by pobierać nauki u słynnego amerykańskiego wróżbity. Jednak wieść o śmierci babki Rong przybywa do Stanów Zjednoczonych szybciej od niego. Uwolniony od zobowiązania, Rong Zilai zamiast wróżbiarstwa studiuje pilnie matematykę, a po powrocie otwiera w rodzinnej miejscowości jeden z najsłynniejszych w Chinach matematycznych uniwersytetów, w którym – ku zgorszeniu tradycyjnie nastawionych rodaków – kształci się również kobiety. Jedna z nich, dziewczynka o wyjątkowo dużej głowie, zwana w rodzinie pieszczotliwie „Abakusem”, okazuje się matematycznym geniuszem. Nie dane jej jednak było kontynuować świetnej kariery rozpoczętej w Cambridge i USA – umarła w połogu, wydając na świat dziecko o wyjątkowo dużej głowie i paskudnym charakterze. Dzieckiem tego dziecka jest natomiast Rong Jinzhen, pogardzany i ignorowany przez rodzinę w ciągu pierwszych dwunastu lat swojego życia… Aż w końcu po śmierci opiekuna brzydkiego „Kaczątka” ktoś dostrzeże jego talent… Szyfr to opowieść momentami przejmująca – tym bardziej, że za portretem przeraźliwie samotnego, odizolowanego na długie lata w tajnym wojskowym ośrodku Rong Jinzhena kryją się autobiograficzne odniesienia do samego Mai Jia (a właściwie Jiang Benhu). Historię życia bohatera dyskretnie śledzi narrator-dziennikarz, odszyfrowując ją starannie z drobnych, rozsianych tu i tam faktów oraz rodzinnych opowieści. Ujawnia się on najmocniej w zakończeniu, zdobywa nowe fak-

76


ty, dekonstruuje poprzednio zbudowaną historię, dołącza do swoich rekonstrukcji notatki z pamiętnika Rong Jinzhena. Taki sposób prowadzenia narracji nadaje powieści niezwykły szlif autentyczności. Tym bardziej, że wszelkie szczegóły tajnych operacji okryte są mrokiem. Emblematem wrogiego USA staje się tajemnicze państwo X, do którego wyemigrował nauczyciel i przyjaciel Jinzhena, polski Żyd Jan Liseiwicz (Lisewicz? Lisiewicz? Lesiewicz? Dlaczegóż u licha nie przetłumaczono tego z chińskiego na nasze, prostując nieuchronne przekłamanie przekładu anglojęzycznego?…). Można więc, jak się wydaje, czytać tę powieść na wiele sposobów, co charakterystyczne jest wyłącznie dla dzieł dobrych i bardzo dobrych. Którzy czekali archanielskich trąb i Jamesa Bonda w dobrze skrojonym garniturze, rozczarują się. Którzy czekali Pięknego umysłu, rozczarują się trochę mniej, a może nawet wcale. Może to być powieść szpiegowska, a jakże. Przełożono ją na kilkanaście języków i nawet podobno sfilmowano. Ale może również być to wstrząsający thriller o intelektualnym dojrzewaniu i samotności, o daremności wszelkich ludzkich wysiłków, o trudzie poznawania, którego szyfry mogą być tak samo dobrą figurą jak kryminalna fabuła w Imieniu róży Umberto Eco. Może to być przypowieść o mackach władzy, które dyskretnie przyczepiają się do pleców, tworząc z człowieka zdalnie sterowaną kukiełkę. Może to również być opowieść o mozolnym, z maleńkich fragmencików układanym tworzeniu mozaikowej opowieści. Wracając dwa zdania wcześniej – chciałabym się wytłumaczyć – nie porównuję tej powieści do Imienia róży. Nie jest aż tak dobra. Ale, na wszystkich chińskich bogów, tak, jest dobra. Autor: Mai Jia Tytuł: Szyfr Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 2015 Liczba stron: 445 ISBN 978-83-7961-185-0

77


POLONISTYCZNA LEKTURA OBOWIĄZKOWA Mirosław Gołuński Przyjęło się powszechnie przekonanie, że zajmujący się naukowo humanistyką badacze nie nadążają za szybko zmieniającą się rzeczywistością kulturową. Utyskuje się, że są zapóźnieni, a ich zainteresowania lokują się raczej w przeszłości aniżeli w opisach właśnie zachodzących zjawisk. Szczególnie nielubiany przez – zwłaszcza literaturoznawców – miałby być obszar nowych mediów, a zwłaszcza literackie zjawiska związane z internetem. Kłam temu twierdzeniu zadaje Lidia Gąsowska po-doktorską książką Fan Fiction. Nowe formy opowieści. Korzystając z najnowszych teorii badawczych i odwołując się do szerokiej gamy przykładów, autorka podejmuje trud analizy wskazanego w tytule zjawiska. Oczywiście, dla naszych młodszych czytelników fanfiki to codzienność, a komercyjny sukces 50 twarzy Greya, który zgodnie z zapewnieniami samej autorki jako fanfik do innego hitu – sagi Zmierzch – był pisany, tylko tę oczywistość potwierdza. Nie ukrywajmy jednak, że większość miłośników tej formy literackiej raczej nie ma świadomości metodologicznej i bez wątpienia trudno by im było przekonać swoich rodziców, a zwłaszcza nauczycieli – polonistów, że alternatywna wersja historii Harry’ego Pottera, w której Hermiona wiąże się z Draco Malfoyem, albo – co już brzmi jak bluźnierstwo – to sam Harry zakochuje się w swym najzagorzalszym przeciwniku, ma sens czy choćby prawo egzystencji. Lidia Gąsowska pokazuje, analizując problem właśnie z metapoziomu, że nie tylko ma takie prawo, ale należy je uznać być może za nowy kierunek w literaturze. Czytając dociekania badaczki, nasunęło mi się kilka refleksji i problemów, na które chciałbym zwrócić uwagę, choć nie zawsze znajduję na nie odpowiedzi w samym tekście. Przede wszystkim sama idea innej, alternatywnej wersji literackich wydarzeń wcale nie jest nowa, a zapewne większość zwłaszcza nieco starszych czytelników w swej edukacji szkolnej pisała nieśmiertelne wypracowania-opowiadania a dalszych losach Sienkiewiczowskiego Janko Muzykanta (gdyby przeżył sprawione mu przez głupiego Stacha lanie) czy Prusowskiego Antka. Różnica jest tylko taka, że młodzi ludzie (co ciekawe, w zdecydowanej większości dziewczęta i młode kobiety) robią to spontanicznie, wybierając bliskie im uniwersa stworzone przez Tolkiena, Meyer, Rowling, Sapkowskiego (teraz również Martina), ale także filmowe świat Jamesa Bonda, Dr Who, czy bohaterów japońskich anime w typie Naruto i wielu innych. Oczywiście, nie jest to dokładnie to samo zjawisko, gdyż inne kryją się za nimi potrzeby i konsekwencje. Najważniejsza różnica tkwi w nowym spojrzeniu na kulturę jako taką. Pisząc szkolne wypracowania, uczeń nie zastanawiał się nad autorstwem pierwowzoru, bo było to dla niego oczywiste. Piszący fanfik również tego nie robi, ale dlatego, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Pod koniec lat 60. Francuski filozof, Roland Barthes, ogłosił „śmierć Autora” – jeszcze całkiem niedawno wyda-

78


wało się, że ta idea nie ma większego sensu. Gąsowska pokazuje, że w świecie fanfikcji relacja czytelnik-pisarz zostaje zupełnie zatarta, gdyż każdy, kto wejdzie na odpowiednią stronę internetową, albo założy własnego bloga, staje się pełnoprawnym uczestnikiem tego świata, a o wartości jego wkładu w tworzenie świata będzie decydowała liczba komentarzy i „lajków” pod jego twórczością. Równocześnie również on/a sam/a będzie komentował i „lajków” twórczość innych fanfikowiczów. Mamy więc świat samozwrotny. Tak kończy się era kanonicznej literatury autorskiej. Nie można również pominąć faktu, że wraz z fanfikcją kończy się linearna lektura tekstu. Fanfik może opowiedzieć historie bohaterów przez tekst oryginalny potraktowanych drugoplanowo, może (o czym już wspomniałem) łączyć ich w nowe, często niestandardowe związki emocjonalno-erotyczne. Wreszcie, może swobodnie przenosić bohaterów między światami (w książce uroczy i przezabawny przykład przeniesienia Tolkienowskiego Saurona do uniwersum Rowling). Tego typu kwestie prowadzą i autorkę, i czytelnika do pytań o stan współczesnej kultury i coraz trudniejsza do odrzucenia staje się teza niezbyt w Polsce cenionego Jeana Baudrillarda o symulakryczności kultury medialnej. Świetnym przykładem jest fanfik poświęcony filmowi Ogniem i mieczem, którego i autorka i jej czytelnicy przyznają, że książki Sienkiewicza nie czytali i czytać nie mają zamiaru. A więc bardzo melodramatyczny opis cierpień Bohuna z powodu nieodwzajemnionej miłości Laszki, Heleny, jest kopią kopii, potwierdzając tylko odległość i zanikanie znaczenia oryginału. Lidia Gąsowska cierpliwie stara się też uchwycić zarówno gatunkowe, jak i formalne (treściowe, techniczne i inne) wyznaczniki fanfików, próbując zjawisko to wpisać w możliwy do objęcia przez literaturoznawców system pojęć. Robi to rzetelnie, choć nie stara się wyjść w tym poza pewien zestaw oczywistości. Nim zakończę, postawię jeszcze jedno pytanie, nieco bardziej szczegółowe. Badaczka zwraca uwagę na wyjątkowo dużą popularność, zwłaszcza wśród fanfikowiczek, tzw. slash fiction, którego wyznacznikiem jest homoseksualna miłość przede wszystkim męskich bohaterów przywołanych tu już uniwersów. Próbuje udzielić odpowiedzi na pytanie o ich popularność, ale przyznaję, że w tym miejscu mnie nie przekonała. Dlaczego dziewczęta tak bardzo intryguje męsko-męska erotyka, bo – jak słusznie zauważa autorka – mimo zapewnień samych autorek o łączących bohaterów platonicznych uczuciach, seksu między nimi bynajmniej w fanfikach nie brakuje? Czy jest to tylko czy aż nowy fantazmat wschodzącego pokolenia czy zaspokajanie znacznie głębszej, na wskroś perwersyjnej potrzeby psychicznej? Tu Freud nie miałby już zbyt wiele do powiedzenia. Polecam Fan Fiction… zarówno ludziom młodym, by zobaczyli, że na ich działania można spojrzeć z innej, krytycznej, lecz bynajmniej nie krytykanckiej, perspektywy, jak i dorosłym, ze szczególnym uwzględnieniem polonistów – jeśli chcecie Państwo zrozumieć, co czuje, myśli i robi dzisiejsza młodzież, przeczytajcie! Odrzućcie uprzedzenia, postarajcie się zrozumieć – książka Lidii Gąsowskiej na pewno Wam w tym pomoże. Tytuł: Fan Fiction. Nowe formy opowieści Autor: Lidia Gąsowska Wydawnictwo: Wydawnictwo Ha!Art Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 238 ISBN: 978-83-64057-59-5

79




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.