Szortal na wynos (nr28) kwiecień 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Paulina Kuchta, Magdalena Golec, Marek Ścieszek, Mirosław Gołuński. DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek, Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Magdalena Małek, Maria Talko Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Olga Sienkiewicz, Anna Grzanek, Kornel Mikołajczyk DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Marta Pijanowska-Kwas, Piotr A. Kaczmarczyk DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Marta Pijanowska-Kwas manapi.deviantart.com WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Pierwsza rada dla osoby, która zabiera się do pisania? „Pisz o rzeczach które znasz i rozumiesz.” Sam to usłyszałem. Kiedyś. Sam to powtarzam. Często. Dlatego dzisiaj o dwóch zjawiskach, których nie ogarniam. Wybory, w tym konkretnym przypadku – prezydenckie. I postulaty o szerszy dostęp obywateli do broni palnej. Po kolei… Wśród moich znajomych powolutku, bo czasu jeszcze sporo, narasta przedwyborcza paranoja. Jeszcze nie dochodzi do rękoczynów, ale zdarzają się już pierwsze przypadki wykluczenia z grona facebookowych znajomych. Nie ukrywałem, nie ukrywam i ukrywał nie będę, że nigdy w żadnych wyborach nie brałem udziału. I ci, którzy mnie znają doskonale o tym wiedzą. Dlatego przed każdymi wyborami, nie ważne – prezydenckimi, samorządowymi, sejmowymi, wcześniej czy później pada z ich ust sakramentalne: „To na kogo będziesz, baranku, głosował?” Świetne pytanie. Szczególnie w kraju, gdzie od pokoleń nie głosuje się „na kogoś” tylko „przeciw komuś”. I nigdy nie ma opcji innej, niż wybranie „mniejszego zła”. Ale nie chce mi się tego po raz kolejny tłumaczyć, stwierdzam więc krótko, że nie będę w ogóle głosował. Wiem, że to nie zakończy tematu. I nie kończy. Nigdy. Pada bowiem kolejne, również uświęcone tradycją: „Jak to? Nie spełnisz swojego obywatelskiego obowiązku?” Naiwny jestem. W naiwności swojej zawsze myślałem, że udział w wyborach nie obowiązkiem mym jest, jeno prawem. I o ile obowiązek wypełnić trzeba, o tyle z prawa można skorzystać. Lub nie skorzystać, w zależności od własnych, osobistych przekonań. „No to może nie obywatelski, ale za to na pewno moralny obowiązek wobec Ojczyzny!” Łączenie polityki z moralnością wydaje mi się mocno ryzykowne. Ale o obowiązkach wobec Ojczyzny mógłbym podyskutować. Równie chętnie jak o obowiązkach, choćby i moralnych, jakie Ojczyzna ma wobec swojego obywatela. Mógłbym, ale przecież… „Nie pytaj, co twój kraj zrobił dla ciebie…” No dobrze, nie będę pytał. Zresztą, po co mam pytać? Przecież wiem. „Pewnie, najłatwiej jest nic nie robić, a potem tylko siedzieć na tyłku i narzekać.”

4


Oczywiście, że tak jest najłatwiej. Ja nie chodzę na żadne wybory, ty pomykasz na wszystkie, a potem obaj siedzimy i narzekamy. Ja się przynamniej nie nachodzę. „Ale ja, biorąc udział w wyborach, mam moralne prawo narzekać.” Moralne prawo wynikające z wypełnienia moralnego obowiązku. Super. Ale czy nie lepiej byłoby, skoro już wybierasz, wybrać wreszcie tak, żeby nie powodów do narzekania? „No właśnie! Spójrz tylko na program mojego ulubionego kandydata!” Spojrzę. Podobnie jak spoglądałem na programy twoich poprzednich ulubionych kandydatów. Jasno i przejrzyście wypunktowano co i w jaki sposób zmienić. Zupełnie jak u tego poprzedniego. Tego co wygrał. Weź może teraz równie jasno i przejrzyście wypunktuj mi co i jaki sposób się zmieniło. „Ale ten kandydat jest inny niż wszyscy dotychczasowi!” Jest zupełnie inny. Teraz. Ale teraz jeszcze nie wygrał. Mówiłem głośno i wyraźnie: „Uważam, że sześciolatki nie powinny iść do szkoły.” Mówiłem głośno i wyraźnie: „Nauka religii powinna odbywać się w salkach katechetycznych, nie w szkołach.” Mówiłem głośno i wyraźnie: „Nie powinno się zamykać kin. Nie powinno się zamykać teatrów. Nie powinno się likwidować wiejskich bibliotek.” Mówiłem głośno i wyraźnie: „Nie ma sensu dofinansowywać kościoła. Trzeba dofinansowywać kulturę. Kościół sobie poradzi. Kultura nie.” Mówiłem głośno i wyraźnie: „Nie życzę sobie podwyżek akcyzy na alkohol i papierosy.” Mówiłem głośno i wyraźnie… Więc bardzo cię proszę, przestań mi tu pieprzyć, że mój głos się liczy. Tutaj chciałem przejść, na krótko, do drugiego tematu. Rozszerzenie dostępu do broni palnej… A gdyby to jakoś ładnie zgrać w czasie i połączyć z nasilającą się przedwyborczą gorączką? Może się okazać, że wybory nie mają racji bytu. Może się okazać, że nie ma na kogo głosować. Może się okazać, ze nie bardzo ma kto… Chcecie – głosujcie. Nie chcecie – nie głosujcie. Wasza sprawa. Wasza i tylko wasza. Ja posiedzę sobie z boku i popatrzę. I ponarzekam. Pozdrawiam Wasz baranek. p.s. Nie wiem, kto wygra te wybory. I szczerze mówiąc – wisi mi to martwym nietoperzem. Ale prezydentem tej części facebooka, w której mieszkam, z pewnością zostanie Paweł Kukiz. Ten sam, który w 1995 roku wraz z zespołem Piersi wydał płytę „Powrót do raju”. Tę płytę, na której jest piosenka „W tym kraju wszystko może się zdarzyć”. Znacie? Posłuchajcie.

5


ZAGRANICZNIAK

Ciotka Merkel Deborah Walker . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Niedoskonały przełom naukowy Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przycień Mike Jansen . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pierwszy człowiek na Marsie Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

SZORTOWNIA

Dziesięć objawów depresji Magdalena Surma . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Porządki Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wirtualny pasażer Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Drzwi Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pionowa miłość Justyna Kułak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ryzyko zawodowe Agnieszka Grzywacz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

8 10 11 13 15 17 19 21 24 26

STUSŁÓWKA

Ostateczna odpowiedź Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Kompulsja Bogumiła Dziel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Testowane na zwierzętach Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31

RYMOWISKO

Pająk Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Manifest Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34

7 PYTAŃ DO... CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

Łukasz Kiełbasa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37

SUBIEKTYWNIE

Ludzie listy piszą Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Trudna droga Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pierwszy kontakt po afrykańsku Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kroniki Amberu tom 1 Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Brasyl Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Batman: Powrót Mrocznego Rycerza Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Lichotek i czarnoKsiężnik Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kroniki Amberu tom 1 Laura “Visenna” Papierzańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . Moriarty Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Teatr Cieni Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czarno białe obrazki Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Saga, Tom 1 Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Saga, tom 2 Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Niewidoczni zabójcy Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Powieść przy herbacie Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gigantyczna broda, Która była zmianą Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Batman: Długie Halloween Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Podręcznik do kapitału Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . FUTU.RE Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Amerykański Hiob? Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

6

42 44 46 48 50 52 55 57 59 61 63 66 68 70 72 74 76 78 80 82


Zagraniczniak


CIOTKA MERKEL Deborah Walker Anglikański kościół. Sierpniowy ślub. Ciocia Merkel siedzi z przodu i przygląda się szczęśliwej parze. Ma na sobie przeznaczony na śluby strój – zapinany na trzy guziki, wydziergany na szydełku żakiet i pasującą do niego sukienkę. Prześwitujące przez witraże światło odbija się od jej okularów z mlecznego szkła, z oprawkami o kształcie kocich oczu. Dwie wdowy, Edith i jej siostra Moira, siedzą szepcząc do siebie i wymieniając uwagi na temat pozostałych zgromadzonych. Wybrały sobie zacne miejsce w środkowym rzędzie, na tyle blisko, by zademonstrować, że są rodziną, i wystarczająco daleko, by pokazać, że nie pchają się na przód. – Czy to ciocia Merkel? – pyta Moira. – A niech mnie, to ona. – Ma już swoje lata – zauważa Edith. – Pamiętam ją jeszcze z czasów, gdy byłam dzieckiem. – Pojawia się na każdym ślubie w rodzinie – mówi Moira. – Musi uwielbiać śluby. – Nie może ich uwielbiać; to stara panna – odpowiada Edith. – Co ona ma w tej torbie? Wygląda jak szczur. – Moira pochyla się, by przyjrzeć się dziwnemu stworzeniu wyglądającemu z torebki cioci Merkel. – To pan Tegmark – wyjaśnia Edith. Bezwłosy kot cioci Merkel. Zawsze była dziwaczką. – Osobliwe stworzenie – mówi Moira. Kiedy spojrzenia jej i kota spotykają się, zwierzę znika w torbie cioci Merkel. – Ten kot nie lubi, gdy się na niego patrzy – zauważa Moira i wydaje z siebie prychnięcie. Druhna panny młodej wychodzi przed zgromadzonych. Chwyta oba boki mównicy w kształcie orła. Jej głos drży. – Nerwy – stwierdza Edith. Do sióstr dobiega głos druhny: – „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to uczyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!”.1 – Księga Rut to wspaniała księga – mruczy Moira. Edith kiwa głową, zagubiona w myślach o przeszłości. Czytanie z Księgi Rut było na jej własnym ślubie. Stanowili takie zgrane małżeństwo. Tak bardzo tęskni za Bertem... Błysk jasnego światła odbitego od okularów cioci Merkel gwałtownie wyrywa ją z zamyślenia. – Nigdy nie pojawia się na weselu – mówi Edith. – Kto taki? – Ciocia Merkel. – Ach, tak. – Nigdy też nie dała mi prezentu – szepcze Edith, przesuwając palcem po dekolcie swojej sukni, która została kupiona specjalnie na ten ślub i jest nieco za ciasna. Kościół wypełnia się dźwiękiem organów: „Wszystko, co jasne i piękne”. Ten hymn to dobry wybór. Zgromadzeni znają go i zaczynają śpiewać radośnie.   Księga Rut, 1: 16-17 Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia Online, Poznań 2003 [przyp. tłum.].

1

8


Następnie kuzyn Mitch wstaje do ostatniego czytania. Jego nowa partnerka rozgląda się po kościele. Widząc, że Edith i Moira patrzą na nią, uśmiecha się. Edith szturcha siostrę: – Ma niezły tupet, skoro przyprowadził tę swoją panienkę na rodzinny ślub – mówi. Moira unosi brew na znak zgody. – Mówi, że stara się o rozwód. – Rozwód? Jestem przeciwna rozwodom – odpowiada Edith. Kuzyn Mitch staje za mównicą i czyta głośno: – „Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”.2 Siostry zapomniały o cioci Merkel. Odrzucają myśli o niej; tak jest lepiej. Ciocia Merkel lubi śluby. Myśli o wszystkich małżeństwach zawieranych tego dnia oraz o parach składających te same śluby nadziei. Chciałaby być obecna na k a ż d y m z nich. Ale nie może. Wieloświat jest naprawdę rozległy, a na skutek chaotycznego rozdymania nieustannie się rozciąga, niczym bochen chleba pieczony w piecu wieczności. Ciocia Merkel lubi t e n Wszechświat – bańkę, która przestała rozszerzać się pewien czas temu, a teraz pozostaje wewnątrz chleba. Niezmienna. Bańka ta, w przypływie spontanicznej symetrii, zamknęła się w linearnym czasie. Można trzymać inne 10^10^10^7 baniek z ich zróżnicowanymi ograniczeniami fizycznymi. Ciocia Merkel lubi linearność; lubi ceremonię; lubi powtórzenia. Lubi też swoją rodzinę, która trzyma ją tutaj, a której krótkie życie daje jej poczucie wieczności. Ciocia Merkel nigdy nie przynosi prezentu, przynosi coś lepszego. Przygląda się szczęśliwej parze i bada jej przyszłość, szukając w plątaninie sznurków nici szczęśliwego małżeństwa. Młodzi składają przysięgę. Udane małżeństwo to trudna sprawa, ale we Wszechświecie-bańce jest mnóstwo światów, w których można przebierać, jest tu miejsce na szczęście. Ciocia Merkel szuka sobowtórów szczęśliwej pary; rozważa wszelkie paralele i możliwości; przygląda się różnym sferom Hubble’a; pozbywa się niezliczonych światów pełnych smutku, rozczarowania i rozwodów, zawsze pilnując jednej nici: istnieją tylko trzy rzeczy, które trwają wiecznie... najważniejszą z nich jest miłość. Kiedy para jest już po przysięgach i pocałunkach, ciocia Merkel daje młodym swój prezent. Moira miała rację: ciocia Merkel jest romantyczką. I choć nigdy nie przynosi ze sobą żadnego upominku, zawsze ofiarowuje nowożeńcom ich przyszłość. Jest już po ślubie. Wierni czekają przed kościołem, aż para wpisze się do księgi. Edith szpera w torebce, szukając pudełka z confetti. – Gdzie jest ciocia Merkel? – pyta Moira. – Musiała się wymknąć. – Edith, dlaczego płaczesz? Edith ociera łzę. – Miałam takie szczęśliwe małżeństwo, Moiro. Moira chwyta dłoń siostry tak mocno, że jej biel jej kostek przebija przez skórę. – Wiem, kochana. Obie miałyśmy. Obie zostałyśmy pobłogosławione. Anglikański kościół. Sierpniowy ślub. Trwały dar miłości.

Przełożyła Aleksandra Brożek-Sala 2

1 List do Koryntian, 3:4-7 Biblia Tysiąclecia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia Online, Poznań 2003 [przyp.tłum.].

9


NIEDOSKONAŁY PRZEŁOM NAUKOWY Frank Roger Piłem kawę na tarasie, gdy nagle usłyszałem przeraźliwe ujadanie. Spojrzałem z ciekawością w kierunku, z którego dobiegał hałas. Mężczyzna siedzący obok zauważył moją reakcję i rzekł: – To pewnie znów Harry. Proszę spojrzeć, oto on. Zobaczyłem, jak zza rogu wypada sfora psów. Przebiegły obok nas, ujadając, jakby od tego zależało ich życie. Kilka sekund później już ich nie było, a sam hałas ucichł. – Tak, to istotnie był Harry – powiedział mój sąsiad. – Zawsze doprowadza do szału wszystkie psy w okolicy. – Nie rozumiem, o czym pan mówi – przyznałem. – Harry lubi eksperymentować z serum niewidzialności, które wynalazł – wyjaśnił mężczyzna. – To prawdziwy naukowy przełom. – Ach, to dlatego go nie widzieliśmy. – Dokładnie tak. Ale psy go wyczuwają, a gdy czują zapach człowieka, którego nie widzą, wpadają w szał. Biedny Harry zawsze musi uciekać, by ocalić skórę. – To straszne – rzuciłem. – Powinien zacząć prace nad stworzeniem serum bezwonności. To powinno rozwiązać problem.

Przełożyła Monika Olasek

10


PRZYCIEŃ Mike Jansen Miasto nocą stało się dla mnie nie do zniesienia. Światło dnia przynajmniej ujawnia jaśniejszą stronę człowieczeństwa, mojego człowieczeństwa. Jednak nawet to nie zmienia faktu, że inni ludzie przerażają mnie do szpiku kości. To wszystko miało swój początek w chwili, gdy pojawiła się rzeczywistość rozszerzona i wszechobecne, tanie soczewki i okulary. Natychmiast zostałem ich fanem i zanurzyłem się w bezkresnym morzu znaczeń, które docierały do mnie przez korę wzrokową. Dzień bez nich sprawiał, że czułem się nagi i nieakceptowany, niczym trędowaty ślepiec kroczący pośród wszystkowidzących bogów. Świadomość, że widzieli nie tylko mnie, ale też moją historię i osobowość zawartą w tym, co można znaleźć o mnie w sieci, a przede wszystkim głębsze znaczenia, które dołączał do informacji ten beznamiętny algorytm, nie dawała mi spokoju. Wiedziałem, że mam objawy typowe dla uzależnienia, że powinienem odzyskać kontrolę nad swoim życiem, ale uniemożliwiały to moje własne emocje, napędzane tym irracjonalnym strachem i pragnieniem poznania. Co więcej, pragnąłem być lepszy, wiedzieć więcej. Tak dotarłem do nielegalnych dodatków, otwierających drzwi do kolejnych zasobów informacji. Wiedzy, którą większość ludzi woli pozostawić w ukryciu, zamkniętą na klucz i schowaną w ciemności. Zacząłem dostrzegać cienie siedzące na ramionach niektórych przechodniów, jedne większe, inne mniejsze, będące jakby rutynowo zakładanymi przez ludzi fałszywymi maskami, chroniącymi przed niepożądanym zainteresowaniem. Jednak żadna maska nigdy nie była tak fizyczna, tak żywa. Widziałem, jak coś szepcą, niemal wtykając swoje wilgotne dzioby do uszu gospodarzy. Ściągnąłem okulary i warstwy informacji znikły, lecz czyhające obok ludzkich głów cienie pozostały. Dostrzegłem z przerażeniem, jak jeden z nich – wyjątkowo ciemny i długi, należący do starszego mężczyzny – wyciągnął ciekawskie macki w stronę młodej dziewczyny, idącej kilka kroków przed nim. Na próżno szukałem odpowiedzi w Internecie. Żadnych wzmianek o podobnych widziadłach, żadnych potwierdzonych zgłoszeń. A jednak były tam i gdy tylko odważyłem się wyjść z domu, nie potrafiłem nie wpatrywać się w te leniwie wijące się formy; bezkształtne, sunące w ślad za swoim gospodarzem, jakby odbijające mrok jego duszy. Czym były te eteryczne istoty? Ulice zmieniły się w przepełniające grozą trakty, po których podążali ludzie dosiadani przez swoich cienistych jeźdźców, nieustannie szepcących na samym progu słyszalności. Ich liczba wzrastała w zatrważającym tempie, przysięgam. Czasami cienie obracały za mną łby, jakby mnie obserwowały. Wtedy szybko uciekałem i zatrzaskiwałem za sobą drzwi w mieszkaniu. Nocą wydłużały się, majacząc nad swoimi gospodarzami. W tamtym czasie ludzie stali się jakby bardziej nerwowi, otwarcie agresywni, rzucali w moją stronę spojrzenia przepełnione nienawiścią. Tylko za dnia potrafiłem zebrać w sobie dość odwagi, by wyjść, ale wkrótce i to stało się zbyt przerażające.

11


Teraz wszystko jest dobrze. Jest dobrze. Dziś rano usłyszałem głos miękko szepcący do mojego prawego ucha, a kątem oka dostrzegłem wilgotny dziób. Już nie rzucam spojrzeń za siebie. Zajmuję się swoimi sprawami w rzeczywistości, która mi się ukazuje. I wiem, że wszystko jest dobrze.

Przełożył Michał Wróblewski

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

12


PIERWSZY CZŁOWIEK NA MARSIE Frank Roger Lewis nie mógł uwierzyć własnym oczom: oto Mars, kolejna granica. Z zachwytem spoglądał na czerwone niebo i opustoszały krajobraz rozciągający się przed nim. – Jestem pierwszym człowiekiem na Marsie – pojął nagle. – Moje kroki są kamieniami milowymi w historii ludzkości; czeka nas świetlana przyszłość w przestrzeni kosmicznej. To następny wielki skok naprzód, zaraz po pierwszych krokach Armstronga na Księżycu. Zrobił jeszcze kilka kroków, aby sprawdzić siłę przyciągania grawitacyjnego czerwonej planety. – W tym miejscu i w tym momencie tworzę historię – powiedział do mikrofonu transmitującego do centrum kontroli. – Ślady moich stóp w marsjańskim pyle powiodą ludzkość do gwiazd. Zamiast głosu dowódcy centrum kontroli, usłyszał natarczywy dźwięk budzika. Usiadł wyprostowany na pryczy i zrozumiał, że sen się skończył, a on sam powrócił do zimnej, twardej rzeczywistości. Wstał i ubrał się; czekał go kolejny nudny dzień pracownika fizycznego na stacji Malzberg. Ta niszczejąca baza księżycowa była gorzkim przypomnieniem o zdruzgotanych nadziejach ludzkości na podbój kosmosu. Spojrzał przez iluminator i zobaczył Ziemię na tle czarnego nieba. Ziemia, ta przeklęta planeta, której środowisko naturalne całkiem oszalało. – Kołyska ludzkości – pomyślał. – I grób zapewne też. Może i powinienem docenić, że jestem tutaj, na tej zapadłej stacji księżycowej, gdzie nawet sztuczna grawitacja nie działa jak należy. Mars był już tylko wspomnieniem.

Przełożyła Maria Talko

13


Szortownia


DZIESIĘĆ OBJAWÓW DEPRESJI

Ilustracja: Marta Młyńska

Magdalena Surma

Stoisz na krawędzi. Nad pieprzoną przepaścią, dwadzieścia pięter nad poziomem ulicy i niewielkim tłumem gapiów ściskających zaciekle w swoich małych, tłustych łapkach najnowsze smartfony i inne fonopodobne zabawki wyposażone w funkcję nagrywania. Ostrożnie patrzysz w dół i zaczyna ci się kręcić w głowie. Jednak szybko łapiesz równowagę. To jeszcze nie odpowiedni moment. Twoje pięć minut wciąż trwa. Stopy ustawiasz równiutko w jednej linii. Nie masz pojęcia, czemu, ale wydaje ci się to cholernie ważne. Jedyne, co cię drażni, to dziura w skarpetce, ukazująca duży palec stopy niczym przerośniętą, zmutowaną dżdżownicę z tandetnego horroru klasy C. I swędzą cię pośladki. No oczywiście, że tak. Bo czemu miałyby nie swędzieć w tak ważnym i spektakularnym momencie twojego życia? No nic. Zaciskasz zęby i przeczekujesz najgorsze. Przecież nie pozwolisz, by miliony ludzi oglądało potem na YouTube czy innym Sadisticu, jak przed śmiercią drapiesz się po dupie. Tak sobie stoisz i w przypływie nagłej melancholii zaczynasz gapić się w niebo, zadając sobie niezwykle trafne, egzystencjonalne pytanie: Jak, kurwa, do tego w ogóle doszło?

15


Co było pierwsze? Hm... Nie jesteś pewien, ale najprawdopodobniej wpierw wyparowała cała radość, bo przecież endorfiny w twoim organizmie spełniają niezwykle ważną, wręcz fundamentalną funkcję. Masz ich za dużo – nazywają cię ćpunem. Za mało – nabawiłeś się depresji. Ot, cała filozofia życia. Uświadamiasz sobie, że to, co kiedyś cię cieszyło, było esenscją twojego istnienia, zmieniło się w mało ważny byt życia doczesnego. Nic (a Bóg jeden świadkiem, że próbowałeś) nie było ci w stanie tego zastąpić. W końcu zaprzestałeś podejmowania kolejnych prób osiągnięcia czegokolwiek. Bo i jaki był w tym sens? Przestało ci też zależeć. Na rodzinie. Na kumplach. Generalnie na kontaktach międzyludzkich. I na związku oczywiście też. A miałeś dziewczynę jak ta lala, niczym bogini z okładki popularnego czasopisma dla nieco starszych przedstawicieli płci męskiej. Ale tak naprawdę to ona olała cię pierwsza. Wozi się teraz z jakimś dupkiem o większym „levelu” i szerszym wachlarzu „skillów” (jak raczyła ci to oświadczyć w jednym SMSie, tak byś to dobrze zrozumiał). Było ci trochę żal, ale przecież nie tak, by się z tego powodu od razu zabijać... W końcu zamknąłeś się w czterech ścianach własnego pokoju. Ba! Nawet rolet nie podnosiłeś. Półmrok dawał ci ułudę jakieś fałszywej przestrzeni. Mamił nutką tajemniczości, obietnicą mrocznej, zakazanej przygody, choć tak naprawdę zdawałeś sobie sprawę, że na wyciągnięcie ręki wisi jedynie wyblakły plakat z wizerunkiem mistrzowsko „wyfotoszopowanej” panienki. Paradoksalnie, wraz z ciemnością nadszedł brak snu. Noce i dnie scalające się w jedną bezkształtną czasoprzestrzeń wypełnioną torturami w postaci natłoku niekontrolowanych myśli i zmęczenia. A gdy do tego doszły bóle każdej części ciała i brak apetytu (z którego do niedawna jeszcze czerpałeś znikomą, bo znikomą, ale przyjemność), życie przestało cię obchodzić zupełnie. Pytasz, czy towarzyszy temu strach? Głupie pytanie... Oczywiście. Przychodzi zawsze, gdy się tego nie spodziewasz. Myślisz, że już może, coś... że jakaś malutka niteczka nadziei smyra cię po nosku, a tu nagle buch! Prawy sierp i kopniak poniżej pasa. Po czymś takim zamykasz się w sobie, chowasz pod kołdrą, z której starannie zbudowałeś twardy, niemal chitynowy kokon i uważasz, by przypadkiem nie wyściubić się odrobinkę poza krawędź łóżka, bo wiesz, że to będzie oznaczać twój niechybny koniec. Aż ostatecznie zdajesz sobie sprawę, że jesteś nikim. Nie potrafiącym normalnie funkcjonować w społeczeństwie no-lifem. Niczym specjalnym się nie wyróżniasz, a i w swojej klasie zajmujesz przeznaczoną dla wyrzutków niszę, w której egzystujesz sobie bezmyślnie niczym jednokomórkowy pantofelek. A i od niego jesteś gorszy, bo on przynajmniej ma jakiś pierwotny instynkt samozachowawczy nakazujący mu ciągłość życia. Ty tej potrzeby nie odczuwasz. I nagle przestajesz się bać. Bo niby z jakiej racji potwory spod łóżka miałyby czyhać właśnie na twoją osobę? Nie zostało z ciebie nic poza żylastą skórą i workiem kości, na których nie ugotowałbyś nawet zupy. Duszy też nie masz jakoś specjalnie czystej czy niewinnej. Tak więc, kierując się tym tokiem rozumowania, zrzucasz z siebie kołdrę i stajesz na dachu własnego bloku mieszkalnego. Tak oto znajdujemy się w punkcie wyjścia. Jeszcze szybki rachunek sumienia, bo (a nuż!) czeka gdzieś tam w szeroko pojętych zaświatach jakiś mściwy, acz równie miłosierny byt niematerialny, mający zadecydować o twoim dalszym losie. Uf! Trochę tego było... Dobra, gotowy? Już? Tak? To do dzieła! Na trzy-czte... I nagle wyłania się obok jakaś twarz. Dziwnie znajoma mordka, ale nie potrafisz jej przypisać imienia. Jedynie nick, świadczący o życiu w innej rzeczywistości, w której sam jeszcze nie tak dawno prowadziłeś pełną przygód i ekscesów egzystencję. Usta jegomościa zabawnie się otwierają i zamykają, rozbryzgując śliną na boki. Chyba coś mówi... Nie, krzyczy. Zdecydowanie krzyczy. – Stary, co ty odpierdalasz?! Internet włączyli! Idziesz kończyć tego questa czy nie, świrze?! Z początku nie rozumiesz. Ot, jakieś tam dźwięki kierowane w twoją stronę. Jednak mózg pokornie przetwarza dane i zmienia je w czytelną informację. Na twojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. I nagle otaczający cię świat nabiera nowych kolorów, a ciebie ogarnia nieokiełznana chęć życia. Może jednak nie jest tak do bani, jak sobie myślałeś?

16


PORZĄDKI Marcin Jamiołkowski Znowu przechadzam się po swoim pałacu pamięci. Nie pamiętam, gdzie i kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy, ale spodobała mi się idea posiadania przechowalni wspomnień. A teraz go nienawidzę. Zawsze zaczynam w tym samym miejscu - w ogromnym korytarzu – długim, ciemnym i pustym. Choć przygotowałem go z myślą o olbrzymiej ilości pokojów, zdołałem stworzyć tylko jedną komnatę. I ukryłem w niej jedną datę. Najważniejszą. Skręcam zatem w prawo i otwieram drzwi. I znowu to uczucie pustki. Pokój jest przestronny, przygotowany był na dziesiątki wspomnień. Zatrzymuję się przed tym jedynym. Z lewej strony, na ścianie, znajduje się kominek. Płonie w nim ogień, mający przypominać mi o porze roku. Zresztą nad nim wisi obraz – drewniana chatka pokryta śniegiem, przy niej choinka. Nad kominkiem, na szerokiej półce, leży czarna kotka. Trzyma łapę na złotej monecie. To double eagle, złota dwudziestodolarówka. Osoba-dzień-miesiąc. Urodziny. Jak mam zapomnieć tę datę? Jak?! Krzyknąłbym, gdybym mógł, posłuchał echa odbijającego się od ścian pustej komnaty, ale przecież to pałac pamięci. Wnętrze mojej głowy, a krzyk w głowie nic nie daje. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że nie da się nic wyrzucić z pałacu, że nie da się zapomnieć? Próbowałem zburzyć kominek, kruszyłem cegły, zrywałem obraz, wyganiałem kota, a monetę wyrzucałem na korytarz. Nawet słyszałem, jak odbija się metalicznie po posadzce i znika w ciemnościach. Wszystko na nic. Kiedy na drugi dzień zaglądałem do środka, cała instalacja znowu znajdowała się na swoim miejscu. Podobno jest jeden sposób. Trzeba przestać odwiedzać to wspomnienie, przestać do niego zaglądać i dodawać mu siły. Nie patrzeć, a kiedyś zniknie. Wyparuje. Ale ja nie mogę przestać. Znowu tu stoję, znowu patrzę, znowu rozmyślam. Coś trąca mnie w biodro. Otwieram oczy. Leżę na łóżku na wznak, przykryty do połowy kołdrą, ręce trzymam pod głową. Znowu czuję ruch. Czuję zapach perfum. Obracam głowę i patrzę na leżącą obok dziewczynę. W mroku nie mogę dostrzec ani koloru jej włosów, ani rysów twarzy, nie pamiętam nawet jej imienia. Ale przypomniałem sobie, po co tu jest. Miała mi pomóc posprzątać w pałacu pamięci. „Nie wyszło ci, kochanie” - myślę. „Ani tobie, ani tym, co leżały tu przed tobą. Ale to nie jest wasza wina”.

17


Ilustracja: Marta Pijanowska-Kwas

18


WIRTUALNY PASAŻER Bartłomiej Dzik Luksusowe samochody koncernu z Bawarii mają to do siebie, że aby stały się naprawdę luksusowe trzeba do podstawowej wersji dokupić dodatki za minimum pięćdziesiąt tysięcy. Rysiek był na to przygotowany, co nie znaczy, że nie chciał zaoszczędzić trochę grosza na zbędnych bajerach, od których roiło się w katalogu. Punktem wyjścia było, a jakże, praktyczne kombi z dwulitrowym dieslem. „Skóra musi być – myślał Rysiek – czarna, rzecz jasna. Skrzynia automatyczna – nie, to dla bab. Nawigacja… niepotrzebna, ale ten ekranik w standardzie ubogi, więc jednak. Idziemy dalej… reflektory LED – bez przesady, uchwyt na kubki – musi być, ale pojebało ich, że za to trzeba dopłacać. Co tam jeszcze… kamera cofania to dla pedziów; asystent parkowania dla megapedziów; sportowa kierownica – o, tak!; M-pakiet stylistyczny – jasna sprawa; tempomat adaptacyjny – dla bab; wirtualny pasażer… Wirtualny pasażer!? Co za chuj!?” – Co to jest „wirtualny pasażer”? – zapytał pracownika salonu. – To świeżo wprowadzona opcja – poza nami nikt tego jeszcze nie ma. Jak pan pewnie wie, od nowego roku w wielu miastach zostaną wydzielone specjalne pasy, po których będą mogły się poruszać tylko pojazdy przewożące dwie lub więcej osób. Ma to zachęcać do carpoolingu i zmniejszyć korki. „Pojebany pomysł” – odparł w myślach Rysiek. Sprzedawca miał najwyraźniej pewną zdolność czytania w myślach, bo zrobił współczującą minę i wyjaśnił dalej: – Sprawdzenie, czy w samochodzie jest ktoś poza kierowcą, odbywać się będzie za pomocą systemu kamer. Wirtualny pasażer to gumowa atrapa na prawym przednim siedzeniu, którą się napompowuje lub zwija w paręnaście sekund. Jeśli chce pan skorzystać z uprzywilejowanego pasa, to wystarczy nacisnąć guzik. Opcja była niegłupia, nawet bardzo niegłupia, jak ktoś dużo zapitalał po mieście, acz trochę droga. Widząc rozterkę na twarzy Ryśka, pracownik salonu dodał jeszcze: – Wprowadziliśmy najpierw w „Siódemce” i teraz każdy, kto bierze najwyższy model, to sobie zamawia. Mamy w aucie demonstracyjnym, może chce pan zobaczyć? „Czemu nie?” – pomyślał Rysiek i skinął głową. Podeszli do ultra-max-wypas czarnej limuzyny, sprzedawca nacisnął na głównej konsoli przycisk z symbolem siedzącego czerwonego ludzika. W asyście cichego syku na fotelu pasażera pojawiła się… gumowa blond panienka z szeroko otwartą paszczą. – Wygląda całkiem jak lalka z sex shopu – stwierdził nieco zdziwiony Rysiek. – No tak… – sprzedawca niezgrabnie krył zażenowanie. – Jak wspominałem, to nowy system, zanim zrobimy własne modele, to w ramach kooperacji niemieckich producentów bierzemy ze sklepów erotycznych Beate Uhse. – No nie wiem – Rysiek wyczuł dla siebie małą szansę. – Może i wziąłbym, ale z jakimś rabatem. – Zobaczymy, co się da zrobić. Rabacik mały, ale był. *** Auto spalało co prawda 30% więcej niż w katalogu, ale śmigało aż miło. Nawigacja przydała się bardzo szybko, podczas wypadu do rozkopanej remontami Łodzi. Tam też stojący w korku Rysiek ujrzał po raz pierwszy specjalny

19


Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

pas ruchu, praktycznie pusty i wyszczerzył zębiska od ucha do ucha. Pstryk, sssss… odbicie na prawo i pomykamy wyprzedając motłoch. – Za pięćset metrów na rondzie prosto, drugi zjazd – oznajmiła… nie, nie nawigacja z głośników, ale gumowa lalka z ułożonych w „O” rubinowych ust. Rysiek w pierwszej chwili omal nie stracił panowania nad autem. – Ty gadasz? – zapytał skonsternowany. – Wirtualny pasażer gotowy do obsługi poleceń głosowych – głos miała niezbyt przyjemny, jak jakaś bawarska Helga starająca się mówić po polsku. Ale czy to ważne? Mężczyzna zwolnił nieco i dał sobie chwilę, by dojść do siebie. Ciekawe, że nikt go o tym bajerze nie uprzedził, musieli w międzyczasie jakiś upgrade pierdyknąć. – Wirtualny pasażer gotowy do obsługi poleceń głosowych – powtórzyła lalka. „Ale jaja, gumowa cizia czeka na moje polecenia – myślał Rysiek, nie bardzo mogąc się skupić na jeździe – a skoro ona jest naprawdę z sex shopu…” – Umiesz zrobić loda? – padło fundamentalne pytanie. – Polecenie nierozpoznane. – No kurwa, jak nierozpoznane? Ciągnąc druta potrafisz? – Polecenie niejednoznaczne. – Ssać pałkę? – Tryb ssania pałki. Lalka poczęła przechylać się na lewo, a uśmiech na facjacie Ryśka wyszedł już chyba za uszy. Aż tu nagle… – Nie! Durna, co ty robisz?! Zostaw lewarek! Jasna cho... Zzzzzghrr-bum!!!

20


DRZWI Antoni Nowakowski Przeczekiwali skwar wczesnego popołudnia w cieniu oliwnego gaju. Po obiedzie i krótkiej sjeście znowu mieli zabrać się do pracy przy zbiorze fasoli. – W tym roku łodygi pełne strąków. – Jon wsadził łyżkę do garnka. – Doskonały plon. Zasługa nawodnienia i dobrej pogody – nieboskłon od miesięcy bez chmurek… Łaska Boga. Po brodzie pociekł sos z wkładanego do ust sztućca. Jon wytarł ją dłonią, a potem starannie wylizał palce. – Abdi, nie czytaj tego gówna – rzucił, nakładając kolejną porcję. – Ktoś zauważy, że studiujesz zakazane pismo. Wielu za jego głoszenie skończyło na krzyżu. Mieli szczęście, jeżeli tylko ucięto im język. Myśl o Święcie Płodności. Mamy wspaniałe zbiory, więc pewnie saduceusze z Rady Starszych zezwolą na większą ilość kopulacji. Może wyrażą też zgodę na mój ożenek – jestem zdrowy i pracowity. Te wypociny o drzwiach nadają się do podtarcia dupy. Donośnie beknął. – Drzwi… – ciągnął z pogardą w głosie. – Nirwana… Pieprzenie. Jesteśmy jak bracia, nie wydam cię, jednak spal traktat. Splunął na ziemię. Abdiel odłożył na bok gęsto zapisaną kartę i zabrał się za studiowanie kolejnej. Jadł wolno, jakby stojący przez nim talerz fasoli z mięsem niespecjalnie go interesował. – Ciekawa rozprawa filozoficzna… – zauważył sucho. – Nie pojmuję, czemu Rada Starszych grozi temu człowiekowi stosem, zakazując czytania jego dzieła. On tylko twierdzi, że nasz świat jest skończony. Podaje dowody… Przypuszcza, że jesteśmy jednak cząstką świata nieskończonego. Istnieje z nim łącze. Przejście… Nazywa je drzwiami. Wolno pokiwał głową. – Kiedyś już sprawdzono – ciągnął cicho – że ktoś je stworzył. Ich otwarcie przeniesie nas do świata nirwany. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, sięgając po następny arkusik lichego papieru. – Taa… – Jon prychnął. – Spojrzyj tylko! Nożem do usuwania łyka wskazał przestrzeń przed sobą. Pola fasoli ciągnęły się aż po horyzont, przedzielone zagonami winorośli i kępami drzew owocowych. Wiał łagodny wietrzyk, tonujący upał. – Tak jest wszędzie – ciągnął Jon z wyraźną złością. – Ten pieprzony filozof siedzi teraz w jamie w ziemi. Czekając na proces, pewnie skamle o miskę strawy. Jego domostwo spalono – nie można ludziom mącić w głowach. Głupi wypierdek naplótł bzdur, a ty się nimi zachwycasz! Pokręcił głową. – Ten pisarzyna pewnie nie umie zarżnąć jagnięcia i podzielić tuszy. – Łyżka znowu powędrowała do ust. – Abdi, myśl o Święcie Płodności. O bachanaliach. Strugach lejącego się wina, tańcach nagich dziewczyn, ich piersiach, brzuchach i kępach włosów – wiesz gdzie. Gdy przypominam sobie zeszłoroczną noc, kutas od razu mi staje. Zaśmiał się rubasznie, klepiąc po brzuchu. – Zauważyłeś, ze staje nam tylko raz w roku? – Abdiel oderwał się od czytania. Jedzenie stygło, a on nie cierpiał zimnej fasoli. – Dziwna sprawa…

21


– Abdi, uważaj… – W głosie Jona zabrzmiała troska. – Tylko czytasz, niekiedy dyskutujesz, więc pewnie stos cię ominie. Za szerzenie herezji możesz jednak zawisnąć na krzyżu. Wsadź te karteluchy do wychodka, gdzie ich miejsce. Przerwał, żeby zebrać resztki sosu. – Drzwi… – kontynuował. – Nirwana… Żyjemy jak w raju. Niebawem pewnie się ożenię i zostanę członkiem Rady Starszych. Nie chciałbym cię kiedyś sądzić, ale może będę musiał. Przez chwilę milczeli. Ciszę przerywał chrobot łyżki Abdiela, przesuwanej po talerzu, turkotanie kół małego wozu, ciągniętego przez osła po kamienistej drodze – i piskliwe śmiechy dziewczyn, idących za zaprzęgiem i pilnujących, żeby worki z fasolą nie pospadały. O czymś żywo rozprawiały. Jon przyglądał się im tęsknym wzrokiem. – Skąd wziął się wyraz bachanalie? – rzucił nagle Abdiel. Jego oczy błysnęły. – Nikt go nie rozumie, a wszyscy używają… Skąd? – Historia człowieka jest długa. – Jon przeniósł spojrzenie na towarzysza. – Nie wszystko pamiętamy... Proszę, nie myśl o tych bzdurach. Śmierć na krzyżu naprawdę nie jest przyjemna. ***

Abdiel odnalazł drzwi przypadkowo. Wiele dni wędrował, żeby je odszukać. Długo utrzymywała się dobra pogoda, jednak w końcu zaczął siąpić deszcz, więc wieczorem ułożył się do snu w niewielkiej pieczarze. Rankiem zauważył w skalnej ścianie drewniane wrota, prowadzące nie wiadomo dokąd. Wyłamanie zmurszałych desek poszło szybko. Ujrzał korytarz z poświatą w oddali. Mała sala okazała się początkiem drogi przez zawikłany labirynt przejść, schodni i rozległych hal. Otaczały go ściany, dźwięczące pogłosem metalu. W węzełku ubywało fasoli i suszonego mięsa, ale Abdiel szedł dalej. Wreszcie poczuł, że osiągnął cel. W pomieszczeniu, pełnym dziwnych przedmiotów zobaczył masywne drzwi. Niewielkie, z metalową dźwignią pośrodku. Potajemnie przepisywany traktat, który ludzi szerzących jego tezy doprowadzał do krzyża, nie kłamał.

Ilustracja: Marta Pijanowska-Kwas

22


Istniały. Twórca rozprawy dowodził, że wszyscy żyją w olbrzymiej kapsule, przemierzającej nieskończoność. Nie wyjaśniał, czym jest nirwana. A teraz on, Abdiel, zwykły wieśniak, mógł siebie i innych połączyć z nieskończonością. Osiągną nirwanę. Wystarczało przesunąć dźwignię... 3 grudnia 2014 r.

23


PIONOWA MIŁOŚĆ Justyna Kułak Gdyby zapytać Jean François, dlaczego poszedł na pierwszą mszę w swoim życiu, odpowiedziałby zapewne szczerze, że zrobił to tylko dlatego, żeby zaliczyć panienkę. Panienka była ładna, młoda, biuściasta, pobożna i bardzo nalegała. Nawet kamień by uległ. „Kamień jednak” – skonstatował Jean François w myślach, siorbiąc równocześnie herbatkę – „nie zostałby zawleczony po mszy do rodzinnego domu Anusi na obiadek tylko dlatego, że jej rodzice chcieliby go poznać”. Jean François wiedział, że Anusia go kochała. Ale czy naprawdę nie mogła go kochać tak nieco mniej intensywnie? Albo nieco bardziej poziomo i nieco mniej pionowo? Ksiądz na mszy powiedział, że Bóg kocha wszystkich. Zdaniem Jean François to musiała być taka trochę sadystyczna miłość. Bo gdyby Bóg naprawdę go kochał, nie skazałby go na jedzenie obiadu złożonego z ziemniaczków (przesolonych), schabowego (niedosolonego) i rosołku (dosolonego w sam raz, ale smakującego trochę jak woda, w której ktoś przypadkowo zamoczył na chwilę skrzydełko kurczaka) w towarzystwie ludzi, którzy non stop pili herbatę. Co w ogóle, u licha, Polacy mieli z tą herbatą? I czemu ona koniecznie musiała być z papierka? – I jak ci się podoba nasza Anusia, synu? – zapytał ojciec rodziny, waląc Jean François z całej siły w ramię, kiedy tylko panie zniknęły na chwilę w kuchni, żeby przynieść (potencjalnie niejadalny) deser. – Niezła z niej będzie żona, nie? – Je ne comprends pas – odpowiedział Jean François, mimo że doskonale rozumiał. Wbrew swojej woli, należałoby dodać. – Nie gadasz po naszemu? Ale wódkę to chyba pijesz? Ale zanim Jean François zdążył zaprzeczyć, grzebiąc tym samym – ku swojemu skrywanemu zadowoleniu – jakiekolwiek szanse na małżeństwo z Anusią, w pokoju zapachniało świeżo upieczonym tortem i na stół wjechał czekoladowo-karmelowy tort na bezach. Obrzydliwie słodkie szaleństwo pokryte czterema warstwami lukru, posypane kawałkami landrynek i – o ile Jean François się nie mylił – przekładane dżemem. – Chcesz tortu, kochanie? – zapytała Anusia, sięgając równocześnie po nóż. Jean François sam już nie wiedział bardziej, co go przeraża: potworne ciasto czy czułe spojrzenia Anusi. – Oczywiście, że chce – odburknął ojciec. – Nałóż mu spory kawałek, niech trochę przytyje, bo jest nieco chuderlawy. Nie to, co nasze chłopy ze Śląska. I kiedy łopatka z porcją ciasta nieubłaganie zbliżała się do jego talerza, w wystraszonym mózgu Jean François pojawiła się myśl, że jeśli istnieje niezliczona liczba wszechświatów i w każdym zdarza się wszystko, to tak naprawdę każdy jest bogaty i każdy jest biedny. Każdy jest szczęśliwy i każdy jest nieszczęśliwy. Każdy jest kochany i niekochany, popularny i niepopularny. Każdy jest milionerem-żebrakiem, nowożeńcem-kawalerem, dzieciatym-bezdzietnym, olimpijczykiem-paraolimpijczykiem i księgowym. Każdy je tort i nie je go równocześnie. Każdy ma wszystko. I to jest doskonale sprawiedliwe.

24


I Jean François pomyślał, że Bóg naprawdę kocha ludzi, jeśli pozwala każdemu doświadczyć wszystkiego. Przez moment rozkoszował się tą myślą i czuł w sobie dziwny spokój. A potem spojrzał na stojące przed nim lukrowane danie i doszedł do wniosku, że wszystko pięknie, ale gdyby Bóg naprawdę go kochał, to pozwoliłby mu żyć w tym wszechświecie, w którym nie musiałby jeść tego cholernego tortu.

25


RYZYKO ZAWODOWE Agnieszka Grzywacz Podał jej rękę, aby mogła przejść przez kałużę oleistej cieczy o bliżej nieokreślonym kolorze. – Długo już chodzisz? – zagaił, dla zabicia ciszy. Skinęła głową, skupiając się na obserwowaniu drogi pod stopami. Grube podeszwy czarnych butów prowadziły ją pewnie, ale Kola wiedział, że nieustającego zagrożenia nie mogli ani przez chwilę lekceważyć. Sam pokonywał tę ścieżkę już tysiące razy, ale Sara była tu chyba po raz pierwszy. Nie lubił tej doliny, bał się jej. Czarno-niebieskie jezioro, bulgoczące zapachem zgnilizny, płaczliwe wycie małych, napromieniowanych zwierzątek. Kapiące z nieba kropelki słabego deszczu miały zadziwiająco ostry kształt. Obserwował je pod światło, wydawały się ciąć powietrze. – Znalazłaś już kiedyś coś ciekawego? – zapytał, kiedy stanęli wreszcie na pewniejszym gruncie. Sara nie odpowiedziała, przez kilka sekund oddychała ciężko. Kola miał wrażenie, że dziewczyna po prostu boi się doliny, gdzieś znikła z jej twarzy ta bezczelna odwaga, z jaką podrywała go kilka dni temu w barze i namawiała na wyprawę do samego serca strefy. – Sara? Usiłował uchwycić jej wzrok za szczelną zasłoną kombinezonu. – Jeśli chcesz, możemy zawrócić. Stąd jeszcze kawał drogi do hangarów. – Chodźmy – odburknęła, odpychając go lekko. Kola nie był przekonany. Bał się, że dziewczyna wpadnie w panikę, gdy będzie już za późno, żeby zawrócić. Za kilkaset metrów mieli przekroczyć rzekę, a potem przejść przez martwy las, w którym bardzo łatwo było stracić się z oczu. Zaraz za nim zaczynało się terytorium wilków, najniebezpieczniejszy odcinek podróży. Musiał mieć pewność, że Sara będzie umiała się obronić w razie ataku drapieżników, miał wrażenie, że jej zaciśnięte na karabinie ręce drżą. Kola spojrzał w niebo. Księżyc wisiał wysoko, a to nie wróżyło nic dobrego. Wilki mogą być głodne, pomyślał, kierując z powrotem wzrok na drobną sylwetkę Sary. Sam nie zdoła obronić ich obojga, będzie musiał ratować się ucieczką. Po cholerę ciągnąłem tu tę dziewuchę, zaklął w myślach. Mogłem przyjść sam i uwinąć się trzy razy szybciej. Zachciało mi się towarzystwa. – Idziemy, już późno! – rzucił niecierpliwie i natychmiast tego pożałował. Dziewczyna skuliła się lekko, ale nie zaprotestowała, gdy puścił ją przodem. Chciał ją mieć na oku, nie ufał jej. Przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę w dolinie, dwa lata temu. Możliwe, że zachowywał się podobnie jak Sara, kiedy zdał sobie finalnie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie tam czyhało. Na początku każdy uważa się za bohatera, ale dolina zmienia ludzi. Uczy ich pokory. W milczeniu przekroczyli rzekę po śliskich kamieniach. Bulgot toksycznej cieczy przyprawiał go zawsze o mdłości, podejrzewał, że Sara może czuć się o wiele gorzej. Radioaktywny smród przeganiał ich z tego miejsca, wpędzał w objęcia martwego lasu. Kola odruchowo chwycił dłoń Sary. – Musimy uważać, łatwo się tu zgubić – wyjaśnił. Dziewczyna skinęła głową, jej oczy były szeroko otwarte, zdziwione. Kola czuł niepokój. Bał się o siebie, o nią, wilki musiały już dawno wyczuć ich obecność. Ostatnie przykurczone drzewo otarło się o nich suchymi gałęziami. Stanęli na zasnutym mgłą polu, wilgotna ziemia zapadała się lekko pod stopami. Kola wiedział, że mniej więcej sto kroków przed nimi znajduje się ogrodzona kol-

26


Ilustracja: Małgorzata Brzozowska

czastym drutem zona hangarów, za każdym razem wynosił stamtąd prawdziwe skarby. Ryzyko było wliczone w cenę ich zawodu, ta dziewczyna powinna o tym wiedzieć. Przypomniał sobie, jak całowała go w barze, odważnie, bezwstydnie. z całej siły jej Jak zabrał ją do domu i z całej siły odpłacił jej za tę piękną bezczelność. – Trzymaj mnie mocno. Musimy jak najszybciej przebiec na drugą stronę. Sara zacisnęła mu palce na jego dłoni, wbiła jąc w nią paznokcie. Zatrzymał się. Spojrzał na nią bezradnie, była bliskia paniki. – Kola, wracajmy... – jej głos był słaby, pusty. Kola zobaczył przed oczami kilka wyrwanych z przeszłości scen. Księżyc, pocałunek, hangary, toksyczne kwiaty na polu śmierci. To już koniec, pomyślał. Dolina będzie naszym grobem. Był tego pewien. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Wystarczyło kilka sekund zawahania i byli straceni. Szelest i ciche warknięcie zaskoczyło nawet jego. Zanim się obejrzał, byli otoczeni z kilku stron, postacie wilków wysuwały się z mroku jedna za drugą. Wielkie, powykrzywiane cielska, brudne i poznaczone ranami, w których zalęgły się już robaki. Kola uśmiechnął się gorzko, wiedział, że tym razem nie wygra. Sara osunęła się na jego ramię jak mała, nikomu niepotrzebna, szmaciana laleczka.

27


Stusล รณwka


OSTATECZNA ODPOWIEDŹ Antoni Nowakowski

Patrzył na nią w milczeniu. Jeszcze niedawno przepełniała go pewność sukcesu… Zapytał z tłumioną furią: – Dlaczegóż nie chcesz zaznać tej przyjemności? Poznać wszystkiego do końca? Kobieta odęła wargi. – Nie, nie i jeszcze raz nie… – Wspaniałe piersi zafalowały, gdy głęboko westchnęła. – Usłyszałeś ostateczną odpowiedź. Przemyślane usiłowania nagle legły w gruzach. – Wyjaśnij chociaż, czemu? – powtórzył, zgrzytając zębami. – Po zjedzeniu owoców dostaję okropnej wysypki. W różnych miejscach, tych najbardziej kobiecych też… – Ewa wstydliwie spuściła wzrok. – Fatalnie wyglądam... Nie skosztuję jabłka. Zdecydowanie pokręciła głową. – Drogi Szatanie, chyba wiesz, że musimy zaludnić Ziemię – dodała. – Boska misja, a moje krosty mogłyby Adama całkowicie do niej zniechęcić… 8 lutego 2015 r.

Ilustracja: Anna Marecka

29


KOMPULSJA Bogumiła Dziel Zaczęło się od drapania łokci i pięt, miejsc, gdzie mogła zdzierać skórę bez przyciągania podejrzeń. Potem drapała już wszędzie, starając się nie rzucać w oczy i większość czasu spędzając w samotności. Przyłapali ją w końcu, zaciągnęli do szpitala i prześwietlili na wskroś. Psycholog stwierdził, że to nerwowa kompulsja i pacjentka będzie musiała przejść terapię, by znów odnaleźć siebie. A ona chciała tylko zdążyć. W sylwestrowy wieczór psycholog w końcu się poddał. Psychiatra ruszył na pomoc uzbrojony w psychotropy. Ale nie było potrzeby nikogo i niczego ratować. Już skończyła. Skóra została wymieniona, dogłębnie i dokładnie. Szczęśliwego nowego roku, szczęśliwego nowego życia.

30


TESTOWANE NA ZWIERZĘTACH Jacek Wilkos Etap testów nowej broni biologicznej na zwierzętach zapowiada się obiecująco. Kot został zainfekowany wirusem T drogą kropelkową. Po ośmiu godzinach obserwacji obiekt zmarł. Dziesięć minut później nastąpiła samoczynna reanimacja. Stan post mortem zwierzęcia jest stabilny. Naszego nieumarłego pupila czeka jeszcze seria badań, między innymi: reakcje na bodźce, zdolności adaptacyjne, elektroencefalografia, tomografia komputerowa. Całość zwieńczyć mają wiwisekcja, kraniektomia i badanie otwartego mózgu. Zarówno ja, jak i William jesteśmy podekscytowani. Przez przynajmniej tydzień, w zależności od wyników pierwszego etapu badań, będziemy „właścicielami” nietypowego zwierzęcia domowego – kota-zombie. – Jak go nazwiemy? – zapytał William z nutką ironii w głosie. Odpowiedź jest dla mnie oczywista. – Schrödinger.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

31


Rymowisko


PAJĄK Małgorzata Lewandowska Pająk przyniósł ze sobą pieśni Zakradł się cicho przez otwarte okno Przebiegł białym sufitem i ścianą I próbował Snuć nici słów pomiędzy brzegami Łapać czarne zwątpienia i połyskliwe koszmary Lecz Jego sieci Wciągane odkurzaczem Znikały

Ilustracja: Katarzyna Serafin

33


MANIFEST Justyna Chwiedczenia Zdziczeliśmy w tym mieście które zamiast drzew sadzi coraz więcej hipermarketów jakby ludzkie istnienie zależało od kurczaków faszerowanych antybiotykami i od zwiędłych marchewek

Nad barami neony krzyczą jesteś nikim jeśli nie uczestnictzysz w walce szczurów jeśli nie jesteś królikiem doświadczalnym jeśli jeszcze nie pochłonęła cię masowa konsumpcja jest cię jakby mniej

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

Poczekaj żyj w swoim świecie prędkością rakiety kosmicznej jeśli nie uciekniesz i ty zostaniesz pionkiem tej niezrozumiałej gry w której nie człowiek jest ważny a grubość portfela nie przyjaźń a znajomości nie miłość a wygodny dom

Tylko co na to drzewa których już nie ma?

34



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

ŁUKASZ KIEŁBASA

Pytanie pierwsze: Zaczniemy standardowo. Jak zrodził się pomysł na cykl „Horror na Roztoczu”? Łukasz Kiełbasa: Standardowo, tak jak rodzą się pomysły na podobne zbiory. Pewnej nocy zbudziłem się cały zlany potem, w głowie wciąż mając wizję tego jak wydostawałem się przez niewielką szparę z rury pogrzebanej pod ziemią, na powierzchnię. W ustach wciąż czułem krew i wymioty, które połykałem przez kilka lat jej zamieszkiwania. Przeżycie było takie realne, a wyzwolenie tak bliskie… I kiedy w końcu udało mi się, spalonymi przez chemikalia dłońmi wygrzebać spod ziemi, a oczy przyzwyczaiły się do panującego wokół mroku, dostrzegłem jak w kierunku mojej twarzy zbliża się jakiś przedmiot. Poczułem okropny ból łamanych zębów i połknąłem swój język. Ćwierć sekundy później była już tylko ciemność. Przyznam szczerze, że z wizji która pojawiła się w moim śnie nie mogłem otrząsnąć się jeszcze przez dość długi czas. Zapisałem ją. Kilka nocy później pojawiła się kolejna i kolejna. Nie wiem skąd i dlaczego w pewnym momencie zacząłem nie tylko śnić przerażające koszmary, ale także doświadczać ich… i zapisywać je. Tak, jakby ktoś chciał mi coś przekazać. Kiedy zapisanych relacji było już kilkadziesiąt, po długich przemyśleniach i refleksjach na temat tego czy zostanę uznany jedynie za drobnego świra czy za całkowitego wariata, podjąłem decyzję. Powstanie zbiór opowiadań, którego inspiracją będą właśnie te koszmary. Tak, więc dość standardowo. Potem była już tylko żmudna praca moja, autorów, ilustratorów, współpracowników i wielu innych osób. Pytanie drugie: Dlaczego akurat Roztocze? Ł. K.: Roztocze to miejsce mi bardzo bliskie. Mój dziadek pochodził z Roztocza, konkretnie z Obroczy. Kiedy byliśmy mali, często odwiedzaliśmy z rodziną jego brata. Pamiętam wspaniały zapach lasu po deszczu. Nigdzie indziej nie spotkałem się z takim. Poza tym, że Roztocze było dla mnie zawsze czarującym miejscem, przerażało mnie. Przejeżdżając wąskimi dróżkami wijącymi się poprzez niekończące się lasy moja wyobraźnia zawsze uciekała do wizji tego, co może się w nich kryć. Historie ze zbioru jednak nie toczą się jedynie na Roztoczu. Są tam także moje rodzinne strony tj. Werbkowice czy Hrubieszów. Oczywiście umieszczając te miejscowości zdawałem sobie sprawę, że nie są one zlokalizowane na terenie Roztocza, jednak nie byłem w stanie ich pominąć z racji bliskości i tajemnic, jakie kryją. Swojego czasu z braćmi właśnie w tych rejonach poszukiwaliśmy duchów i zwiedzaliśmy miejsca podejrzane o nawiedzenie. Do tej pory nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć czy przestaliśmy dlatego, że coś znaleźliśmy – czy dlatego, że byliśmy coraz bliżsi znalezienia…

37


Pytanie trzecie: Jak przedstawia się sytuacja z organizowanymi przez ekipę Warsztatami Tworzenia Opowieści Niesamowitych? Czy w dobie rozrywek cyfrowych młodzież jest jeszcze zainteresowana tworzeniem literatury? Ł. K.: Zważając na fakt, że Warsztaty odbywają się i otrzymujemy wciąż nowe zaproszenia, nie pozostaje nam nic innego jak wysnuć wniosek, że mimo pojawienia się rozrywek cyfrowych chęć tworzenia literatury nie umarła. A skoro żyje, to chcemy w tym uczestniczyć. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że dopiero zaczynamy i mimo szczerych chęci, nie wszystko jeszcze działa na najwyższych obrotach. Perfekcjonistę jednak zawsze jest trudno zaspokoić. W ramach warsztatów odwiedziliśmy już kilka instytucji. Dzięki temu powstało dość dużo zaskakująco dobrych historii. Prowadzimy także cotygodniowe spotkania w Zamojskim Domu Kultury. To fantastyczne móc spotykać się z młodzieżą i wspólnie tworzyć opowieści niesamowite. Energia i moc, która wtedy rodzi się jest niesamowita. Naszym celem jest wydobycie historii, które nigdy nie powstałyby w samotności. Myślę, że śmiało możemy uznać warsztaty za współczesną wersję opowiadania sobie strasznych historii przy ognisku. Każdy za tym tęskni, tylko nie wszyscy chcą się przyznać. Pytanie czwarte: Jak zaczęła się Pańska przygoda z zapisywaniem własnych snów? Wpłynęło to w jakiś sposób na Pańskie życie? Ł. K.: Początek wyglądał mniej więcej tak jak opisałem to na początku naszej rozmowy. Pewnego razu zbudziłem się, a historia była tak mocna, że zwyczajnie nie dała się zapomnieć. W konsekwencji zapisałem ją. Nie ćwiczyłem wcześniej metod zapamiętywania snów, aczkolwiek bardziej lub mniej świadomie część z nich wykorzystywałem. Samo zapisywanie snów nie wpłynęło w znaczący sposób na moje życie, poza tym że zacząłem sypiać z notatnikiem i długopisem. Za to pojawienie się książki, jak najbardziej – wpłynęło na sporo spraw. Pytanie piąte: Co pociąga Pana w horrorze? Ł. K.: Niektóre związki, tak jak mój i Horroru, nie są spowodowane wzajemną fascynacją. Powód, dla którego powstało to połączenie jest bardziej pierwotny i nie do końca jasny, nawet dla mnie. W pewnym sensie horror czy raczej strach i to, coś niewyjaśnione kryjące się tuż poza granicą wzroku, towarzyszyły mi od zawsze. Lubiłem niesamowite opowieści, być może dlatego że wydawały się prawdopodobne, a jednak nie było na to dowodów. Być może wynikało to także z chęci dostrzeżenia niedostrzegalnego. Na przykład wtedy, gdy oglądaliśmy filmy grozy z braćmi, czytaliśmy książki czy poszukiwaliśmy duchów w opuszczonych domach. Jednak to zmieniło się, kiedy zaczęły pojawiać się sny. Wraz z ich pojawieniem się to niedostrzegalne coś, wkroczyło bezpośrednio do mojej głowy i życia, zawładnęło mną i w pewien sposób zmusiło do stworzenia Horroru na Roztoczu. W odpowiedzi na pytanie: Co pociąga mnie w horrorze – muszę odpowiedzieć: NIC. Właściwe pytanie brzmi: Co pociąga Horror we mnie na tyle mocno, że nawiedza mnie przerażającymi snami… Pytanie szóste: Czy zdarzyło się w Pana życiu coś, co mogłoby być podstawą do napisania historii grozy? Ł. K.: Tak. Wielokrotnie.

38


Pytanie siódme: Planuje Pan rozpocząć jakieś inne projekty po zakończeniu prac nad „Horrorem Na Roztoczu 2”? Ł. K.: Naturalnie. Kilku już jest w toku. Nie wiem czy będę w stanie jeszcze uwolnić się od grozy, więc co jakiś czas, gdzieś będą pojawiać się kolejne inicjatywy. Nie wszystkie to projekty literackie. Jednak jest jeszcze za wcześnie, aby ujawniać więcej szczegółów. Jedyne, co mogę powiedzieć to, że Groza nadchodzi… i czas zacząć przygotowania na jej przyjęcie.

Pytania zadawał Karol Mitka Twórca i Autor – o mnie • Twórca i autor, medium zakazanej wiedzy spoza granicy snów, filozof i przedsiębiorca. Absolwent animacji kultury i fotografii na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Pasjonat wszelkich form sztuki. Począwszy od literatury czy komiksu, poprzez muzykę na animacjach komputerowych i produkcji filmów kończąc. • Wiedzę, umiejętności i doświadczenie zdobywał: Wymyślając skecze do kabaretu i opowiadania, przewożąc produkty spożywcze w zagranicznym magazynie załadunkowym, konstruując podręczniki do gier RPG (zarówno tekst, mechanikę jak i ilustracje), serwując śniadania na lotnisku w Szkocji, tworząc relacje fotograficzne (m.in. z nawiedzonych miejsc), prowadząc audycje w radiu i podkładając głos do reklam, komponując muzykę, projektując filmy animowane (Nowhereman, Anna’74) oraz kreując tysiące scenariuszy do reklam dźwiękowych m.in. do takich stacji jak Eska, Vox, Eska Rock, Wawa, Plus i inne. • Wielbiciel zmian, samokształcenia, rozwoju osobistego oraz przekraczania nieprzekraczalnych granic. Ojciec i mąż, poszukujący wciąż nowych wyzwań. • Uważa, że każdy kto teraz jest wielki, kiedyś był mały. • Poszukiwacz mrocznego nieodnalezionego. Zainteresowany przewidywaniem przyszłości przy pomocy snów, zjawiskami nadprzyrodzonymi (twórca serwisu „Upiorni Bracia”, w ramach którego wraz z braćmi Ernestem i Marcinem, badali nawiedzone domy na Lubelszczyźnie), sposobami kontaktowania się z istotami z innych wymiarów oraz astrologią, numerologią i... reklamą oraz grafiką komputerową. • Inspiracje czerpie głównie ze snów. Można by rzec, że śni koszmary zawodowo. • Inicjator i współautor projektów „Horror na Roztoczu” (www.horrornaroztoczu.pl) oraz „Horror na Roztoczu 2”, w których wszystkie opowiadania są inspirowane jego snami. • Autor publikacji „Rozgrywka desperata” wydanej przez Wydawnictwo Złote Myśli - poruszającej temat wpływu losu na kreślenie naszej drogi życiowej. • Twórca i prowadzący kurs „Warsztaty z Horrorem na Roztoczu - czyli Grupowe Tworzenie Opowieści Grozy”. www.horrornaroztoczu.pl www.altermanes.pl www.lukaszkielbasa.pl

39



Subiektywnie


LUDZIE LISTY PISZĄ Aleksandra Brożek-Sala

Pamiętam, że kiedy byłam młodsza, nie lubiłam sięgać ani po biografie, ani po pamiętniki czy zbiory listów słynnych pisarzy. Bałam się, że będą nudne; wydawało mi się, że w takich „życiowych” relacjach nie może być nic ciekawego. Od tego czasu na szczęście zmądrzałam i wiem, że w przypadku prawdziwych wirtuozów pióra nawet listy i pamiętniki mogą być ciekawe. W książce zawarto korespondencję Vonneguta z różnych okresów jego życia. Pierwsze listy pochodzą z lat czterdziestych XX wieku, a część z nich została napisana podczas jego służby w amerykańskiej armii w trakcie II wojny światowej. Po latach czterdziestych przychodzą pięćdziesiąte, potem sześćdziesiąte i tak dalej aż do XXI wieku. Nic dziwnego więc, że zbiór ten stanowi swojego rodzaju epistolarny zapis całego życia pisarza. Nowszym listom towarzyszą też schematyczne, żartobliwe rysunki autorstwa Vonneguta, podobne do tych, jakie można zobaczyć w niektórych jego powieściach. W książce znajdziemy też kilka interesujących fotografii. Każda dekada życia autora poprzedzona jest wprowadzeniem zawierającym opis ogólnej sytuacji życiowej pisarza w danym okresie, natomiast przed większością listów znalazło się krótkie wyjaśnienie okoliczności ich powstania. Autorem tych objaśnień, jak również obszernego wstępu, jest Dan Wakefield, który pisze o własnych czytelniczych doświadczeniach z Vonnegutem, o swoim spotkaniu z tym „wysokim, chudym mężczyzną o rozczochranych włosach, bujnych wąsach oraz serdecznym stylu bycia”, o stylu autora i o jego sposobie bycia. „Listy” czyta się szybko i przyjemnie. Niewymuszony, specyficzny humor Vonneguta, stanowiący charakterystyczną cechę wielu jego utworów, zauważalny jest też w jego korespondencji. Mamy tu pół-żartem, pół-serio spisaną „umowę” z żoną dotyczącą podziału obowiązków domowych, w której to Vonnegut obiecuje, iż wykonując określone czynności powstrzyma się „od wygłaszania uwag pokroju »jasna cholera«, »niech to szlag trafi« oraz podobnych przekleństw, albowiem tego typu język może działać na nerwy, gdy nie chodzi o nic bardziej drastycznego niż stawienie czoła Konieczności”, mamy listy do członków rodziny, do przyjaciół, do wydawców, czy do samego Dana Wakefielda. Wyłania nam się z nich obraz człowieka bystrego, sympatycznego i wyróżniającego się pewnym dystansem do świata, który nieraz dał mu w kość. „Listy” mają też tę zaletę, że można je czytać chronologicznie lub, zwłaszcza w przypadku osób, które znają zarys życiorysu Vonneguta, bardziej wybiórczo. Możemy przeskakiwać z listu na list i z dekady na dekadę, zupełnie jak przy czytaniu kultowej niegdyś „Gry w klasy” Julio Cortazara, poznając najważniejsze momenty życia pisarza, które można by skwitować jego własnymi słowami: „Życie jest zabawne, kiedy się tylko przestać nad nim zastanawiać”.

42


Ocena: 9/10 Tytuł: Listy Tytuł oryginalny: Letters Autor: Kurt Vonnegut Opracowanie i wstęp: Dan Wackefield Przekład: Rafał Lisowski Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz Data wydania: 20 lutego 2015 Liczba stron: 528 ISBN: 9788378855729

43


TRUDNA DROGA Magdalena Golec Populacja ludzka na całym świecie nieustannie się powiększa: co minutę na Ziemi przybywa 255 ludzi. Technologia i medycyna są na coraz wyższym poziomie, dzięki czemu życie człowieka jest dłuższe i łatwiejsze. Jednak nie tylko my się rozwijamy i uczymy bronić się przed zagrożeniem. Wirusy nie pozostają w tyle - mutują, szukają coraz nowszych sposobów na oszukanie naszego układu odpornościowego. Z tego względu wybuch pandemii wydaje się być całkiem realnym scenariuszem. Jak z wizją tego typu apokalipsy poradziła sobie Jana Wagner? Ludzkość zostaje zaatakowana przez nieznany wirus. Brakuje lekarstw, nie ma szczepionki. Cały świat pogrąża się w chaosie. Liczba zachorowań wzrasta z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Co w takiej sytuacji można zrobić? Możliwości jest niewiele - poddać się, zamknąć w swoim domu, mając nadzieję, że choroba nas nie dopadnie, albo próbować uciec przez zarazą. Anna wybiera ostatnią opcję. Wraz z synem, mężem i znajomymi postanawia udać się w najbardziej bezludne tereny Rosji, aby schronić się przed śmiercionośnym wirusem. Okazuje się, że dotarcie do celu nie będzie jednak proste. Na drodze staną ludzie, przyroda i kurczące się zapasy paliwa. Jak zatem przedstawia się sytuacja w Rosji zaatakowanej przez wirus? Początkowo nie wygląda to groźnie. Owszem, ludzie zaczynają chorować, na ulicach nieśmiało zaczynają pojawiać się pojedyncze osoby z maskami na twarzach. Z powodu kwarantanny zamykane są szkoły, jednak bardziej przypomina to ferie, niż stan wyjątkowy. Nic nie wskazuje na to, że już niedługo dojdzie do kataklizmu. Aż do czasu zamknięcia Moskwy. Nagle ta ogromna, wielomilionowa metropolia zostaje otoczona drutem kolczastym i odcięta od świata. W ciągu jednego dnia przestają działać lotniska, dworce kolejowe, komunikacja miejska. Nikt nie może opuścić miasta, ani do niego wjechać. Nie ma już szansy na uratowanie bliskich, którzy zostali w stolicy. Są skazani na śmierć. Chaos rozprzestrzenia się na cały kraj. Również w małych miasteczkach i wsiach nie jest bezpiecznie. Władze na różne sposoby próbują powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa, często nie przebierając w środkach. Teraz najważniejszym celem staje się własne przetrwanie. Za wszelką cenę. Każdy obcy staje się wrogiem. Nie ma miejsca na litość, współczucie, wyciąganie pomocnej ręki. Trzeba być twardym, wiecznie czujnym, wypatrywać zagrożenia z każdej strony. Słabego i nieostrożnego zabija wirus, głód, mróz, albo ginie z ręki drugiego człowieka. Zatraca się w tym wszystkim człowieczeństwo, zaczyna rządzić instynkt, nasza zwierzęca natura. Głównym celem autorki nie było jednak przedstawienie świata postapokaliptycznego. Przede wszystkim jest to powieść psychologiczna, historia o ludziach, w której oczami Anny obserwujemy umierający świat. W czasie ich przeprawy możemy śledzić jej myśli, obserwujemy rosnący w całej grupie strach, paranoję, chwile załamania, wybuchy paniki. Pokazane są relacje między ludźmi, nie zawsze darzącymi się wzajemną sympatią, którzy nagle zostali skazani na swoje bezustanne towarzystwo. Ich przestrzeń życiowa gwałtownie się skurczyła, muszą żyć blisko siebie, bra-

44


kuje miejsca na chwilę samotności. Autorce bardzo dobrze udało się przekazać te wszystkie trudne relacje. Choć, szczerze mówiąc, wydaje mi się, że Wagner trochę przesadziła z nadmiernym komplikowaniem relacji, umieszczając razem z Anną byłą żonę swojego ukochanego. Na szczęście wątek ten nie przytłacza i nie psuje odbioru całej powieści. Przyznaję, że Pandemia mnie zaskoczyła. Zdecydowanie pozytywnie. Zadziwiło mnie, jak bardzo ta książka mnie pochłonęła, a przecież nie zawsze wiele się tutaj dzieje. Czasami po prostu wsłuchujemy się w myśli Anny. Mimo tego, dzięki specyficznemu nastrojowi, który udało się stworzyć autorce, czułam zagrożenie, napięcie, przerażenie, ciasnotę i rosyjskość. Postacie pojawiające się w powieści są niezwykle autentyczne, mają swoje wady, zalety i lęki. Jeszcze teraz, już po lekturze, ta historia nadal krąży w mojej głowie, co tylko potwierdza, że Pandemia naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Dlatego i Was zachęcam do wyruszenia w podróż po zaśnieżonych rosyjskich drogach, w czasie której strach będzie równie mocno przeszywał jak mróz. Tytuł: Pandemia Tytuł oryginału: Vongozero Autor: Jana Wagner Tłumaczenie: Walentyna Mikołajczyk-Trzcińska Wydawnictwo: Zysk i S-ka Wydawnictwo Data premiery: luty 2015 Ilość stron: 440 ISBN: 978-83-7785-441-9

45


PIERWSZY KONTAKT PO AFRYKAŃSKU Bartłomiej Cembaluk

Filmy i książki SF przyzwyczaiły nas do tego, że niemal każda wizyta kosmitów na Ziemi musi kończyć się całkowitą zagładą ludzkości, ewentualnie stworzeniem przez obcych niewolniczej kolonii. Gości z gwiazd wyróżnia olbrzymia inteligencja oraz technika na bardzo zaawansowanym poziomie, ale także skłonność do stosowania przemocy. Istnieją jednak wyjątki w postaci takich dzieł jak E.T. lub Dystrykt 9, gdzie to człowiek jawi się jako czarny charakter gnębiący zagubione istoty. Własną wizję pierwszego kontaktu, również odbiegającą od ogólnie przyjętych wzorców, przedstawiła w Lagunie Nnedi Okorafor, amerykańska autorka nigeryjskiego pochodzenia. Miejscem akcji omawianej powieści jest Lagos, czyli największe miasto w Nigerii. Historia zaczyna się w momencie, gdy troje znajdujących się na plaży Bar Beach nieznajomych zostaje porwanych przez ogromną falę w głąb oceanu, do siedziby przybyłych niedawno obcych z kosmosu. Po powrocie na ląd wybrańcy czują łączącą ich więź i zdają sobie sprawę z misji, jaka została im powierzona. Towarzyszy im Ayodele, ambasadorka gości mogąca przybrać dowolną formę. Z pomocą nowych przyjaciół chce przedstawić mieszkańcom Lagos atrakcyjną propozycję współpracy, lecz spotyka się z niezrozumieniem i agresją. Pojawienie się UFO zaczyna prowadzić do pojedynczych aktów wandalizmu, które szybko przeobrażają się w zamieszki obejmujące całą metropolię. Tylko od Adaory, Agu i Anthony’ego zależy, czy sytuacja się uspokoi i powróci porządek, czy dojdzie do katastrofy. Laguna jest bardzo udanym połączeniem science-fiction i urban fantasy. Autorka pisze co prawda o ludziach zamieszkujących Lagos, ale tak naprawdę wykorzystuje ich do zaprezentowania pewnych grup społecznych, które można w tym mieście znaleźć. Adaora jest uznanym naukowcem i matką dwójki dzieci, której dom znajduje się w jednej z bogatszych dzielnic. Jej mąż to z kolei gorliwy chrześcijanin, znajdujący oparcie w ojcu Oke, duchownym mającym wiele grzechów na sumieniu, pośród których są między innymi pycha i hipokryzja. W opozycji znajdują się oczywiście muzułmanie, nie szczędzący słów krytyki innowiercom. Porządku na ulicach starają się pilnować żołnierze, w tym Agu, ale to nie biegający z maczetami Area Boys są największym przekleństwem Nigerii. Więcej zła czynią skorumpowani politycy i urzędnicy, a także wykształceni nastolatkowie specjalizujący się w wyłudzaniu pieniędzy za pośrednictwem Internetu. Biedniejsze rejony Lagos to z kolei siedziba młodych ludzi bez perspektyw, dla których prostytuowanie się nie jest niczym haniebnym. W trudnych chwilach słuchają Anthony’ego, słynnego rapera z Ghany lub spotykają się w węższych gronach, zwłaszcza gdy mają tajemnice, o których ich otoczenie wolałoby nie wiedzieć. Okorafor ten pejzaż stworzony z elementów rzeczywistości uzupełnia postaciami z afrykańskiej mitologii, które w momencie pojawienia się kosmitów wychodzą między ludzi. Obcy w jej interpretacji bez wątpienia zasługują na uwagę, bowiem otacza ich aura tajemniczości i tak naprawdę nic nie wiemy na temat ich przeszłości, rzeczywistego wyglądu i prawdziwych powodów przybycia na

46


Ziemię. Patrzymy na nich oczami bohaterów, a narrator kompletnie nic nie dodaje od siebie, więc jesteśmy zmuszeni budować swoje opinie na podstawie tego, co oni sami chcą nam pokazać, a pokazują się jako ludzie i tak jak ludzie się zachowują. Ziemianom łatwiej jest rozmawiać z przybyszami z gwiazd, którzy wyglądają jak oni sami, bądź bohaterowie Gwiezdnych wojen i rasa Ayodele doskonale zdając sobie z tego sprawę, wciela to w życie. Pewnym rozczarowaniem jest natomiast zakończenie utworu, które pozostawia spory niedosyt. Fabuła przez całą książkę wzbudza zainteresowanie, głównie ze względu na liczne, zazębiające się wątki, jednak w finale brakuje jakiegoś mocnego uderzenia, targającego uczuciami czytelnika. Być może jest to spowodowane tym, że trudno zżyć się z bohaterami utworu, których historie mogłyby być bardziej rozbudowane. Zazwyczaj to miejsce akcji stanowi tło dla protagonistów, tymczasem w tym wypadku mamy do czynienia z czymś odwrotnym. Głównym bohaterem powieści jest Lagos, a Adaora i pozostali ludzie znajdują się na dalszym planie. Laguna to z całą pewnością książka zasługująca na uwagę, głównie ze względu na bardzo atrakcyjne przedstawienie nigeryjskiej metropolii oraz ciekawą wizję pierwszego kontaktu i samych obcych. Nie jest ona pozbawiona wad, ale ze względu na wspomniane powyżej elementy, warto przymknąć na nie oko. Tytuł: Laguna Tytuł oryginalny: Lagoon Autor: Nnedi Okorafor Tłumaczenie: Anna Studniarek Wydawca: Wydawnictwo MAG Data wydania: 4 lutego 2015 r. Liczba stron: 304 ISBN: 978-83-7480-529-2

47


KRONIKI AMBERU TOM 1 Marek Adamkiewicz To już kolejne wydanie Kronik Amberu i tym razem wydawnictwo Zysk i S-ka w końcu podeszło do sprawy na poważnie. Ta klasyczna już pozycja wreszcie doczekała się oprawy, która odpowiada jej randze i znaczeniu dla światowej fantastyki. Twarda oprawa, obwoluta i przyjemna dla oka okładka (tak, ten szczegół ma dla wielu, w tym dla piszącego te słowa, spore znaczenie), jakże różna od koszmarku zdobiącego wydanie z 2010 roku. Otoczka zachęca do czytania. Jednak jak jest z zawartością? Klasyka ma to do siebie, że lubi się starzeć. Pomysły, które dawniej potrafiły olśniewać, z czasem tracą swój blask, a wraz z kolejnymi dziesięcioleciami niejedna powieść zaczyna mocno trącić myszką. Wydaje się jednak, że pierwsza odsłona Kronik Amberu jest wolna od tej przypadłości. Główny bohater, Corwin, budzi się w nieznanym sobie miejscu. Nie wie, ani kim jest, ani w jakim znajduje się położeniu. Dookoła ma sale szpitalne, a sam wydaje się być otumaniony jakimiś lekami. Po uzyskaniu kilku informacji od napotkanego lekarza, udaje mu się uciec z placówki i trafia do domu swojej siostry, gdzie korzystając z podstępu, dowiaduje się paru rzeczy o panującej sytuacji. Wciąż jednak wie o wiele za mało, by dokładnie zrozumieć na czym stoi. Sytuacja poprawia się, gdy do rezydencji przybywa brat Corwina, Random. Mężczyźni razem ruszają w podróż, która może pomóc odzyskać Corwinowi pamięć. Jednak to będzie dopiero początek przygody. Na pierwszy tom dzieła Zelaznego składa się pięć krótkich powieści (Dziewięciu Książąt Amberu; Karabiny Avalonu; Znak Jednorożca; Ręka Oberona; Dworce Chaosu). Zebrane razem stanowią całość i tak właśnie powinny być czytane. Pierwotnie kolejne składowe ukazywały się w odstępie lat, jednak dopiero skompletowane w jednym tomie są tym, czym powinny być – jedną, wciągającą i intrygującą historią. Obecnie możemy je przeczytać zebrane razem i można się tylko domyślać, jaką frustrację musiał odczuwać czytelnik, gdy przez parę lat czekał na kontynuację zawieszonej w ciekawym miejscu fabuły. Bez dwóch zdań, w Kronikach Amberu Zelaznemu udało się stworzyć bardzo interesujący świat przedstawiony. Przy pierwszym spojrzeniu wydaje się być pełen zagadek i niejasności, dosyć skomplikowany jeśli chodzi o reguły nim rządzące, a także w pewien sposób pociągający. Przy przyjrzeniu się bliżej… żadne z tych uczuć nie zanika. Co więcej, wraz z uzyskiwaniem wiedzy odnośnie reguł funkcjonowania Amberu, czytelnik jest coraz bardziej zaintrygowany. Proza autora kipi od inwencji i zaskakuje nieszablonowymi rozwiązaniami, co można docenić jeszcze bardziej, gdy uświadomimy sobie, że te historie powstały około czterdzieści lat temu! To, co rzuca się w oczy podczas lektury, to przede wszystkim umiłowanie Zelaznego do motywu drogi. Corwin właściwie cały czas jest w ruchu. Na kolejnych kartach albo przed kimś ucieka, albo kogoś goni, do czegoś dąży i z kimś walczy, a wraz z postępem fabuły, równolegle zmieniają się lokacje. Dzięki ob-

48


serwowaniu tej podróży, dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o samym Amberze i rzucanych przez niego Cieniach. Mamy również możliwość lepszego poznania samego bohatera - Zelazny uczynił go postacią wielowymiarową. Od samego początku Corwin jest wyjątkowo ambitny, jednak ta cecha jest, jak się okazuje, powierzchowna. Bohater ewoluuje. Dzięki poznawaniu samego siebie, zmienia się jego postrzeganie własnego świata, rodziny i celu, do którego powinien dążyć. Przekonuje się, że jest coś więcej poza osobistymi ambicjami. Autor oddał tę przemianę naprawdę wiarygodnie a zmiany w charakterze bohatera zachodzą płynnie i sprawiają wrażenie logicznych. Zelazny na szczęście nie zapomniał o pozostałych bohaterach. Mimo że poza Corwinem reszta to postaci wybitnie drugoplanowe, to w żadnym wypadku nie można o nich powiedzieć, by byli tylko tłem. Każdy z rodzeństwa Corwina to człowiek wyjątkowy, różniący się od pozostałych i mający inne ambicje. Te różnice są zarysowane na tyle wyraźnie, że trudno o nich zapomnieć. Dzięki przywiązaniu wagi do tego elementu, autor pogłębia opowiadaną historię, sprawiając, że o perypetiach rodu królewskiego krainy Amber, czyta się niezwykle płynnie i ze sporą dozą zainteresowania. Kroniki Amberu napisane są językiem żywym i dynamicznym. Co ciekawe, Zelazny zrezygnował z kwiecistego opisywania toczonych na kartach powieści bitew, co w literaturze tego typu nie jest znowu takim częstym posunięciem. Sprawy rozwiązywane są dosyć szybko, w jedną czy drugą stronę, a większa waga przywiązana jest do opisywania świata i reguł nim rządzących. O tym, że autor kreuje go dobrze, pisałem wcześniej, ale warto także zwrócić uwagę na fakt, że istotną rolę odgrywają tu relacje w rodzinie książąt Amberu. Spiski, zdrady i nieoczekiwane sojusze, zobowiązania i emocje. Wszystko to daje w rezultacie naprawdę interesujący efekt. Nie wszystkim czytelnikom będzie jednak odpowiadało, że w czasie podróży Corwina po kolejnych krainach autor często ucieka się do obrazów dziwnych, czasami wręcz surrealistycznych. Podróże przez Cienie, krajobraz zmieniający się jak w kalejdoskopie, ciągłe zmiany, dziwne lokacje. Taki miks nie zawsze jest łatwo przyswajalny, a w niektórych momentach, gdy Zelaznego ponosi fantazja, może jednak być ciężkostrawny. Zbyt duże natężenie takich elementów nie zawsze jest dobrym wyborem. Czy Kroniki Amberu zasłużenie są uważane za pozycję klasyczną i jeden z tych tytułów, które szanujący się fan fantastyki powinien znać? Wydaje mi się, że tak, choć nie da się ukryć, że mimo wielu zalet, jest to także książka specyficzna. Mnie akurat podeszła i uważam lekturę za udaną, aczkolwiek potrafiłbym zrozumieć kogoś, kto po przewróceniu ostatniej strony poczułby rozczarowanie. Wszystko zależy od oczekiwań. Moje zostały zaspokojone. Autor: Roger Zelazny Tytuł: Kroniki Amberu Tom 1 Tytuł oryginału: The Chronicles of Amber Wydawca: Zysk i S-ka Tłumaczenie: Blanka Kwiecińska-Kuczborska; Piotr W. Cholewa Data wydania: luty 2015 Liczba stron: 639 ISBN: 978-83-7785-580-5

49


BRASYL Justyna Chwiedczenia Na początku swojej podróży Luis Quinn często słyszy zdanie, że Brazylia nie jest taka, jak inne kraje. Nikt nie wyjaśnia, o co konkretnie chodzi, ale ludzie powtarzają to z dużym przekonaniem. Postanowiłam spytać koleżankę podróżniczkę, która właśnie stamtąd wróciła, czy faktycznie tak jest. Koleżanka w pełnym zachwycie oznajmiła, że absolutnie Brazylia nie jest jak inne kraje. Zakochała się w tym genialnym miejscu i zamierza wrócić tam najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Fantastycznie, ale nadal nie wiem dlaczego Brazylia jest tak wyjątkowym krajem i co różni ją od pozostałych? Brasyl jest bardzo amerykańska w swej latynoskiej oprawie. Ta książka to prawdziwa mikstura wybuchowa. Niejeden chemik miałby problem z rozwikłaniem tego skomplikowanego wzoru, a najważniejszym z nich jest teoria fizyki kwantowej i wieloświat, z którym spotkałam się całkiem niedawno przy okazji powieści Koontza. Jednak w przeciwieństwie do wyobrażeń w Kątem oka, McDonald obdziera ten temat z magii najmocniej jak to tylko możliwe i posyła nas w cybernetyczny świat komputerów i techniki. Podoba mi się to. I myśl, że w tej właśnie chwili, gdzieś obok, niemalże we mnie, wcale nie piszę tych słów. Może jestem biologiem, sławną piosenkarką albo bezrobotną alkoholiczką z pięciorgiem dzieci. Za tym ostatnim scenariuszem niezbyt przepadam, ale nadal jest to jakaś odmienna możliwość od tej, w której trwam namacalnie. Jak wiadomo z książki, światów jest nieskończenie wiele, a co za tym idzie, nas też. I na dobrą sprawę tylko drobiazgi mogły zadecydować jak różnie potoczyły się nasze losy tuż obok. Inni my, obcy, a jednak tacy sami. W książkach lubię to, że pozwalają mi chociaż na chwilę przenieść się w odległe miejsca i czas, dzięki którym poznaję ciekawych ludzi i sytuacje. W jednym tygodniu trafiam do XV wieku i szamoczę się wśród sukien i intryg, a w następnym toczy się np. Wielka Wojna i uciekam przed Niemcami. Ian McDonald załatwił mi pakiet trzech tygodni w jednym. Przedstawił trzech bohaterów, mieszkańców Brazylii, których dzieli wiele lat, ale nie czas. Matrix? I to jaki! Każdy rozdział (z tytułami odnoszącymi się do Najświętszej Panienki, która w krajach latynoamerykańskich jest chyba ważniejsza od Jezusa, jesli nie od samego Boga…) jest podzielony na trzy części, a każda z nich to opowieść o innej osobie. I tak, w roku 1732 podróżujemy z tajemniczym, mrocznym ojcem Luisem Quinnem, który może być początkiem i końcem tej historii, chociaż wcale jej nie rozpoczyna. Tego nie można zrozumieć, to trzeba zobaczyć na własne oczy. Rok 2006 to szalona dziennikarka Marcelina. Idealnie wpasowuje się w nowoczesne pokolenie MTV, w którym nie ma teledysków, ale jest botoks, reality show i Kim Kardashian. Jakie czasy takie gwiazdy pop kultury...W końcu (albo w środku) trafiamy do roku 2032, przez który prowadzi nas Edson, młody handlarz-kombinator ze slumsów, który lubi czasem wskoczyć w damską kieckę, lub paradować w stroju superbohatera przed swoim przyjacielem, panem Morelem. Prawdziwy tercet egzotyczny.

50


Co ich łączy poza krajem, w którym toczy się akcja tej powieści? Z początku wydaje się, że zupełnie nic. Po pierwszym rozdziale trochę się nawet pogubiłam i przestałam dostrzegać sens tej historii, która nie ma ze sobą nic wspólnego poza tym, że każdy bohater jest charakterystyczny i mógłby dostać całą powieść tylko dla siebie. Wystarczy jednak trochę cierpliwości, by zacząć łączyć ze sobą rozsiane po stronach kropki, z których powstaje całkiem ciekawa historia. Nie trzyma może w napięciu jak sensacyjny dreszczowiec, czasami przynudza technicznymi sformułowaniami, ale wciąga na tyle, że czekałam z niecierpliwością na kolejne decyzje i kroki tych „Trzech Muszkieterów”. Rok 1732 i 2006 są takie jakie znamy (jeśli mogę tak napisać o tym pierwszym), McDonald przedstawił je w sposób rzeczywisty, natomiast bardzo zaskoczył mnie rok 2032. Poza kilkoma nowinkami technicznymi, wieżowcami do samego nieba i udoskonalonymi komputerami (chipy monitorujące chyba nawet w zębach), Brazylia wygląda całkiem swojsko. Ludzie w ten sam sposób walczą o lepszy byt, tak samo kochają, a przede wszystkim, chyba zupełnie nic nie zmieniło się w kwestii wiary. W końcu ludzie chyba od zawsze muszą w coś wierzyć, bo daje im to siłę. Na przestrzeni lat nic się nie zmieniło, a autor Brasyl wróży, że zawsze będzie to istotny element ludzkiej egzystencji. Nie wyczułam fałszu ze strony McDonalda. Sprzedał mi dobrą historię, z ciekawym zakończeniem. Seria wydawnictwa MAG nazywa się Uczta wyobraźni i chyba faktycznie tak jest. Spędziłam miło czas. Boję się tylko, że jest to powieść, która nie zapada w pamięć. Nie zwaliła mnie z nóg, nie będę się przez nią budziła w nocy oblana zimnym potem, być może za jakiś czas zapomnę, o co było tyle hałasu i dlaczego nie wiedziałam jak ubrać w słowa to, co czuję po przeczytaniu tej książki. Dopiero, kiedy ktoś zdecyduje się ją zekranizować, a będzie to połączenie Matrixa, Incepcji i Łowcy Androidów, wtedy sobie przypomnę, że fizyka kwantowa naprawdę mnie przeraża. Tytuł: Brasyl Tytuł oryginału: Brasyl Autor: Ian McDonald Przekład: Wojciech Próchniewicz Wydawnictwo: MAG Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 380 ISBN: 978-83-7480-530-8

51


BATMAN: POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA Maciej Rybicki W zasadzie w każdej dziedzinie sztuki – bez względu na to, czy mówimy o klasycznej rzeźbie, awangardowym teatrze, czy też komiksie superbohaterskim – istnieją dzieła przełomowe, ważne, takie, które zdefiniowały, bądź zredefiniowały konwencję. I choć czas obchodzi się z nimi różnie, choć po latach niejednokrotnie tracą tę moc rewolucyjnego oddziaływania, którą miały pierwotnie, to nie wolno zapominać, iż w momencie swej publikacji wywoływały burzę, nie tylko zmieniając zasady panujące w danym polu działalności artystycznej, ale także kształtując oczekiwania publiczności i stając się inspiracją i punktem odniesienia dla kolejnych generacji twórców. Gdy przyjrzymy się pozycjom, które ukształtowały współczesny sposób ujmowania tematyki superherosów, jako przełomowe jawią się dwa komiksy wydane w roku 1986 – Strażnicy Alana Moore’a i Davida Gibbonsa, a także Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera. Oba te komiksy zostały zresztą niedawno wznowione przez Egmont w ramach serii Kanon Komiksu, oba zasługują zresztą na to, aby wracać do nich i na nowo je analizować. W tym miejscu chciałbym skupić się na dziele Millera. W momencie przystępowania do prac nad komiksem (pierwotnie wydanym jako czteroodcinkowa miniseria) Amerykanin był już autorem znanym i uznanym zarówno jako rysownik, jak i scenarzysta. W portfolio mógł się pochwalić m.in. cieszącym się do tej pory wielkim uznaniem swoim pierwszym runem Daredevila, stworzoną z Chrisem Claremontem miniserią Wolverine, czy też wydaną przez DC, autorską miniserią Ronin. Zdążył się też znaleźć na rocznicowej liście osób, które przyczyniły się do wielkości DC Comics. Jego największe dokonania miały jednak dopiero nadejść – a wśród nich Powrót... Nie był to co prawda pierwszy raz, gdy Miller tworzył przygody Batmana (w 1980 napisał krótką świąteczną historyjkę wydaną serii DC Special), jednak dzięki niekonwencjonalnemu, nowatorskiemu podejściu do koncepcji bohatera i sposobu prowadzenia narracji, a także tradycyjnemu dla siebie mrocznemu, uciekającemu od oczywistości i banałów klimatowi udało się stworzyć dzieło, które zdefiniowało Mrocznego Rycerza takiego, jakim znamy go obecnie. Punkt wyjścia fabuły jest tu w zasadzie bardzo prosty: w Gotham City źle się dzieje. Nie, żeby była to jakaś specjalna nowość, ale tym razem dzieje się naprawdę źle – miasto paraliżowane jest przez grasujący gang Mutantów, komisarz Gordon powoli odchodzi na emeryturę czując ciężar upływających lat, a Batman… od dziesięciu lat się nie pokazał, stając się dla mieszkańców czymś w rodzaju miejskiej legendy. W pewnym momencie w podstarzałym Bruce’ie Waynie coś pęka, co owocuje ponownym przywdzianiem nietoperzego kostiumu i kolejną krucjatą przeciwko występkowi na ulicach. Fabuła rozkręca się raczej powoli, z wyraźnym podziałem na rozdziały: w pierwszym Miller buduje scenę dla tryumfalnego powrotu Człowieka-Nietoperza do Gotham (co następuje w rozdziale drugim). Z czasem dołączają jednak kolejne postaci (jak Robin, Superman czy Joker), a historia nabiera sporego tempa, tym bardziej, że wyraźnie widać jak znakomicie rozegrane zostaje przewartościowanie dobra i zła, rozmycie tego co (i kto) jest pozytywne, a co negatywne. To zresztą

52


jedna z rzeczy, które bardzo u Millera cenię –fakt, iż choć w graficznej stronie jego twórczości zasadniczą rolę odgrywają czernie i biele, to przedstawiane za ich pomocą idee są w zasadzie niczym więcej jak przebogatą paletą szarości. Podobnie jest i w tym przypadku – kilka fabularnych twistów i znakomicie budowany klimat powodują, iż nic tu nie jest oczywiste. Najlepiej widać to na przykładzie bohaterów. Jak zaznaczyłem wcześniej Powrót Mrocznego Rycerza jest do tej pory jedną z pozycji kluczowych dla przedstawienia i zrozumienia Batmana – takiej, jaką znamy obecnie. Miller nie tyle odszedł daleko od campowego wizerunku tej postaci rodem z komiksów czy serialu z 60., ale skupiając się na ciemnej stronie jego osobowości zbudował archetyp nocnego władcy Gotham. To nie Batman jest alter-ego Bruce’a Wayne’a, ale raczej Bruce Wayne staje się konieczną maską dla Batmana. Kilkukrotnie przywoływana scena morderstwa rodziców małego Bruce’a staje się więc momentem, w którym de facto umiera także on, a w miejsce osieroconego dziecka rodzi się idealistyczna, ale mroczna, i złowieszcza istota. Millerowskiego Batmana możemy poznać bardzo dobrze nie tylko dzięki jego czynom, ale także poprzez liczne monologi i kilka znakomitych scen dialogów, gdy staje on twarzą w twarz z Gordonem, Jokerem czy Supermanem. Zresztą w przypadku pozostałych bohaterów również możemy bez trudu wychwycić charakterystyczny „pęknięty” rys osobowości – Gordon wahający się między zmęczeniem, a obowiązkiem, Joker klasycznie sportretowany jako alter ego Bruce’a Wayne, ucieleśniające szaleństwo milionera, nemesis Gacka, które podobnie jak Harvey Dent/Two-Face jest w zasadzie stworzone przez Batmana – to bowiem Nietoperz nadaje sens ich zbrodniom. Do tego świetna kreacja Clarka Kenta /Supermana, będącego niewolnikiem własnej potęgi rozdartym między poczuciem obowiązku względem Ameryki i jej władz, a lojalnością i szacunkiem względem Wayne’a. Obrazu dopełniają liczne, znakomicie budujące tło historii postaci polityków, urzędników i dziennikarzy. Media stanowią zresztą niezwykle ważny element narracji. Miller wykorzystuje bowiem poetykę telewizji informacyjnej, z jej licznymi debatami i wypowiedziami ekspertów, do budowania kontekstu i pokazania działań bohaterów w nieco prowokacyjnym świetle. I choć z perspektywy współczesnego komiksu można mieć pewne zastrzeżenia co do dynamiki, to na dobrą sprawę przyczynia się do niezwykłego klimatu Powrotu Mrocznego Rycerza. Pełno tu psychologicznych gierek, gry postawami i wartościami, kreowania medialnych bohaterów w rytm telewizyjnej szopki – a wszystko to w upale i narastającym politycznym napięciu miedzy Wschodem, a Zachodem, które w połowie lat 80. choć na pozór odległe, wciąż było realne. Bardzo charakterystyczna dla autora jest też oprawa graficzna. O ile Miller jako scenarzysta potrafi stworzyć złożone, intrygujące i niejednoznaczne koncepcje, o tyle jego rysunki zawsze charakteryzowały się pewną prostotą, wręcz topornością. To chyba właśnie wizualna strona Powrotu Mrocznego Rycerza najbardziej wyróżnia się na tle współczesnych tytułów z Batmanem w roli głównej. Bazujące na konturach i plamach koloru (i czerni) ilustracje mogą się jednak podobać – szczególnie tam, gdzie Miller odchodzi od schematu przeplatania plansz 16-kadrowych wielkimi kadrami na pół strony, a daje sobie trochę więcej miejsca na formalne zróżnicowanie. To stopniowo rosnące zróżnicowanie w ilustracjach przekłada się też na bardziej urozmaiconą i wyraźniejszą paletę barw, z jakich korzysta odpowiadająca za kolory żona (obecnie już była) Franka Millera – Lynn Varley. O ile więc miłośnicy detalu mogą być nieco rozczarowani tym, jak komiks wygląda, o tyle zwolennicy nieco bardziej stonowanej (choć wciąż bardzo espresyjnej) oprawy graficznej powinni być zadowoleni. Choć moja znajomość z twórczością Franka Millera zaczęła się od Elektry wydanej jeszcze przez As-Editor, a następnie opublikowanego w Mega-Marvel Daredevila z rysunkami Johna Romity Jr., to jednak przez wiele lat sztandarowe dzieło Amerykanina omijałem szerokim łukiem. Trudno zresztą powiedzieć dlaczego – szczególnie, że zarów-

53


no postać należy do moich ulubionych herosów, a i późniejsza twórczość autora (jak choćby 300 czy Sin City) jak najbardziej do mnie przemawiała. Muszę jednak przyznać, iż nadrobiwszy tę lukę odczuwam pewne wyrzuty sumienia, iż tak długo spychałem Powrót Mrocznego Rycerza na dalsze pozycje swojej listy planowanych lektur. Mimo pewnych dostrzegalnych wad i bezlitośnie upływającego czasu, to pozycja wciąż potrafiąca wciągnąć. Po części jest to zasługą ciekawie nakreślonego konceptu, i stworzenia napięcia poprzez wywrócenie klasycznego schematu triady herosa, oprawcy i ofiary. Wywrócenie archetypów na nice to jednak tylko drobny element tkwiącego w tym komiksie potencjału. Przede wszystkim stał się on forpocztą trendu zmieniającego sposób pisania historii o superbohaterach, wpisując je w kontekst ówczesnego świata: polityczny, społeczny i kulturowy. Pokazał samotnego herosa i jego osobistą podszytą tragedią vendettę, jako narzędzie walki o wpływy i hasło w ustach telewizyjnych ekspertów od własnego ego. To, że gdzieś w tym wszystkim zgubił się człowiek walczący o prawo, porządek czy bezpieczeństwo dla innych, zeszło gdzieś na dalszy plan. Już choćby ten historyczny wymiar powoduje, że warto się z pomnikowym dziełem Millera zapoznać. A tak po prawdzie, to który z fanów komiksu nie zainteresuje się słysząc o jadącym na koniu Batmanie, Supermanie ścigającym się z sowieckimi rakietami, czy Robinie płci żeńskiej? Prawie każdy? No właśnie. Tytuł: Batman: Powrót Mrocznego Rycerza Scenariusz: Frank Miller Rysunki: Frank Miller Tusze: Klaus Janson Kolory: Lynn Varley Seria: Kanon Komiksu Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Batman: The Dark Knight Returns Wydawnictwo: Egmont Data wydania: 8 września 2014 Wydanie: II Liczba stron: 208 ISBN: 978-83-287-4787-1

54


LICHOTEK I CZARNOKSIĘŻNIK Rafał Sala Znów dałem się namówić na recenzowanie książki dla dzieci. Uległem, choć przecież w kolejce do przeczytania czeka na mnie kilka interesujących czytadeł z Panem Mercedesem na czele. Nie walczyłem opornie, bo i nie miałem zbyt wielkich szans na pokonanie dziecka, które mam w sobie. Właściwie muszę przyznać się, że nie bardzo pamiętam, co czytałem jako kilkuletni chłopiec. Gdzieś w zakamarkach pamięci pojawiają się historie takie jak Piesek i kotek (wydanie z wspaniałymi ilustracjami, które udało mi się po wielu latach odnaleźć zupełnie przypadkiem), czy baśnie bodaj lapońskie (tych nie udało mi się do tej pory namierzyć). Były też znakomite baśnie w zbiorze Dar rzeki Fly. To było naprawdę coś. Obecnie wydaje mi się, że coraz młodsze dzieciaki sięgają po dojrzalsze pozycje książkowe, przez co trudno określić, dla kogo jest dana pozycja. Dorośli mają z tym problem i nawet najbardziej doskonałe metody psychologiczne nie podpowiedzą nam, co dzieciakom może się podobać. Postanowiłem zatem sam rozprawić się z serią o Lichotku. Wydawnictwo Literackie oddaje w ręce naszych pociech pozycję, która na pierwszy rzut oka prezentuje się bardzo interesująco. Podoba mi się rysunkowa okładka. W środku zresztą znajdziemy sporo rysunków i rysuneczków, które szczególnie młodszym czytelnikom ułatwią wejście w świat Lichotka. Autor powieści, Ian Ogilvy, jest aktorem znanym między innymi z serialu telewizyjnego Powrót Świętego, będącego kontynuacją kultowego Świętego. Ponoć serial nie odniósł sukcesu, ale my się tym nie zrażamy, bo ani nam przez myśl nie przeszło, żeby oceniać grę aktorską pana Iana. Lichotek i czarnoKsiężnik jest pierwszym tomem serii o Lichotku, a zarazem stanowi zamkniętą opowieść. To dobrze, bo nie lubimy czekać. Zastanawiam się, dlaczego wydawcy tak uparcie szukają porównań do innych powieści? Rozumiem, że reklama rządzi się swoimi prawami, każdy stara się wypromować swój produkt, ale czasem przynosi to skutek odwrotny do zamierzonego. Porównywanie do takich serii, jak choćby ta o Harrym Potterze, jest strzałem w stopę, kolano, żeby nie powiedzieć w łeb. Moim zdaniem ten zabieg nie był wcale potrzebny. Wracając do samej książki, to, jak już się domyśliliśmy, bohaterem jest tytułowy Lichotek, który mieszka w mrocznym, brudnym i strasznym domostwie, a jego opiekunem jest niejaki Bazyli Deptacz. Opiekun to zresztą bardzo nieodpowiednie słowo, bo prawie jedenastoletni Lichotek zajmuje się sobą sam. Bazyli ma go najzwyczajniej w nosie. Zupełnie zaniedbuje chłopaka. Z treści dowiadujemy się, że rodzice Lichotka zostali zabici przez tajemniczego węża, a Bazyli łaskawie się nim zajął. W strasznym domu Lichotek ma jedno ulubione miejsce, gdzie, gdyby tylko miał okazję (a jej nie ma), bawiłby się całymi dniami. Na strychu Bazyli zbudował ogromną makietę kolejki, która odwzorowana jest w najdrobniejszym szczególe. Podobnie sprawa ma się z miniaturowym miasteczkiem i jego mieszkańcami. I właśnie cała awantura rozpoczyna się w dniu, gdy Lichotek postanawia się tą kolejką pobawić.

55


Co z tego wynikło, dowiecie się podczas lektury. Na ponad dwustu stronach (duża czcionka) śledzimy przygody Lichotka, którego można polubić, nawet mimo tego, że kąpie się bardzo rzadko (dzieci drogie – nie bierzcie przykładu!). Jest ciekawie, historia wciąga i mimo sporych uproszczeń można nieźle bawić się w świecie, który stworzył Ogilvy. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, a sami bohaterowie pokazani są bardzo podobnie jak w baśniach. Tu nie ma miejsca na rozległą charakterystykę, czy skupianie się na szczególe. Bohaterowie, w tym sam Lichotek, są nieco płascy... co jest ogromną zaletą, jeśli książka jest przeznaczona dla młodszych czytelników (celowo nie podaję wieku, bo każdy dzieciak jest inny). Sam świat przedstawiony też nie jest rozległy, nie ma tutaj zawiłych zależności występujących między bohaterami, krętych ścieżek, którymi czytelnik miałby podążać. I to wszystko dobrze, bo pomimo tych cech (które dorosłego czytelnika by irytowały), Lichotek i czarnoKsiężnik jest naprawdę przyzwoitą pisaniną dla dzieciaków. Autor stara się być zabawny, co wiele razy mu się udaje. Odpowiednia dawka strachu i humoru powodują, że lektura jest idealna na wieczorne czytanie. Językowo jest ładnie. Ogilvy ma swój styl, co sprawia, że czyta się bardzo płynnie, bez oporów, jak to się zdarza w niektórych bajkach albo baśniach pisanych dla dzieciaków. Głównym problemem może być prostota fabuły. Jeśli dziecko przeczytało wcześniej Hobbita czy choćby Opowieści z Narnii, to Lichotek wyda się mu bardzo dziecinny. Co innego, gdy dziecko dopiero zaczyna przygodę z czytaniem, wtedy może to być niezły wstęp do poważniejszych rzeczy. Ja sam bawiłem się znakomicie, choć nie mogłem pozbyć się wrażenia, że autor mógł tutaj bardziej rozwinąć skrzydła i podkolorować zarówno bohaterów, jak i sam świat. Ale może wtedy nie byłaby to historia dla kilkulatków, a dla młodszej młodzieży? Może. Przy tej okazji przypomniała mi się Księga cmentarna Gaimana. Niby też historia dla dzieci, też jest strasznie i śmiesznie, ale podobała mi się bardziej. Mimo to daję Lichotkowi mocne 7/10 w kategorii „dla młodszych dzieci” i zabieram się za drugą cześć. Tytuł: Lichotek i czarnoKsiężnik Autor: Ian Ogilvy Tłumaczenie: Paweł Łopatka Oryginalny tytuł: Measle and the Wrathmonk Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Data premiery: 12 marca 2015 ISBN: 978-83-08-05504-5

56


KRONIKI AMBERU TOM 1 Laura “Visenna” Papierzańska Na całe szczęście istnieją jeszcze książki, które pozwalają odpocząć od papki przemielonej przez setki autorów w setkach podobnych do siebie tworów z gatunku fantastyki. Błyszczą pomysłem, wciągają i przede wszystkim ustawiają wysoko poprzeczkę. Podstawiają nogę każdemu, kto zapomniał, że fantasy nie musi wcale opierać się wyłącznie na szkielecie powtarzalnych przygód. Roger Zelazny poprzeczkę tę ustanowił na zadowalająco wysokim poziomie, płodząc te kilka woluminów, które obiegają teraz świat zebrane w jeden tom Kronik Amberu. Pierwszą rzeczą, która wysuwa się naprzód podczas czytania, jest bohater. Nabiera on kolorów z każdym kolejnym zdaniem już od pierwszych stron, na tyle gładko i sprawnie, że podświadomość sama garnie się do przejęcia się jego losem. Uruchamia cały szereg neuronalnych ścieżek odpowiedzialnych za poczucie zaintrygowania. Rzecz prosta i tak bardzo kulejąca u wielu autorów, u Zelaznego jest tym, co sprawia, że podczas czytania nie grozi nikomu wrażenie przebywania w papierowym miasteczku z papierowymi ludzikami. Ludziki są bowiem z krwi i kości, mają swoje motywacje, pragnienia i emocje oraz umiejętność wywoływania tych ostatnich u osoby wodzącej wzrokiem po tekście. Książąt i księżniczek Amberu nie da się pomylić z nikim innym. Kiedy już można poczuć się z Amberytami jak ze starymi znajomymi, przychodzi czas na zorientowanie się, gdzie w zasadzie jesteśmy. Śmiało można powiedzieć przecież, że wszędzie, bo mamy do czynienia z nieskończoną liczbą światów równoległych. Zelazny zaplótł urokliwy wzór z nici przeróżnych mitologii, zahaczył o planetę Ziemię i owinął to wszystko wokół Amberu, który jest jedynym prawdziwym wymiarem i jednocześnie ośrodkiem przypominającym różne znane z mitów i historii nieśmiertelne miasta. Amber rzuca cienie, które stanowią jego niepełne i zawsze nieco gorsze odbicie. To światy pochodne, dlatego dla królewskiej rodziny władza nad samym Amberem jest centrum ich własnych pragnień. Wśród tego wszystkiego krąży nieznana siła, której nikt nie nazywa i tylko roboczo możemy nazwać ją sobie magią. Zelazny pilnuje, by nie wpaść w sidła powtarzanych wśród klasyków gatunku pojęć. Wszystkim tym atrakcjom towarzyszy bogaty, ale nieprzesadzony w kwiecistości język. Opisy przejść między wymiarami mogłyby posłużyć niejednemu aspirującemu pisarzowi jako ściąga przydatna podczas budowania emocji na podstawie opisu otoczenia. Zelazny chętnie i często odwołuje się do wyobraźni na różne sposoby, angażuje wszystkie zmysły i zmusza do wytężonych prób wizualizacji podróży Amberytów poprzez Cienie. Trudno znaleźć wśród fantastów podobną umiejętność tworzenia opisów na trzy, cztery strony, które nie niszczą tempa akcji i nie stają się remedium na bezsenność. Zdecydowanie większą oszczędność pisarz zastosował w dialogach. Są one dodatkiem do wewnętrznych przemyśleń głównego bohatera – księcia Corwina, który wprowadza nas w uniwersum. Nie są jednak napisane źle i zwykle służą jeszcze większemu zaplątaniu intrygi lub podkreśleniu tego, co sugeruje nam książę. Bardzo szybko zresztą podczas czytania można nabrać nawyku odgadywania

57


relacji między postaciami poprzez sposób, w jaki ze sobą rozmawiają, nawet w tak skrótowej formie. W tym miejscu pozwolę sobie zaznaczyć, że Kroniki Amberu nie są po prostu nieźle napisaną przygodą księcia Corwina i jego rodziny. Między ich kartami można znaleźć wiele smaczków, które są motywami na tyle rozwiniętymi, że warto byłoby oddestylować je od reszty i zostawić na wieczór z własnymi myślami i herbatą. Relacje rodzinne w rodzinie królewskiej, pytanie o celowość działania, zacieranie czarnobiałego obrazu świata na każdym kroku to jedne z takich perełek, które nadają charakteru powieściom Zelaznego. Między nimi snuje się intryga, być może nie będąca mistrzowskim zawoalowaniem odpowiedzi na pytanie “kto zawinił”, lecz dobrze spajająca historię Amberytów. Niuanse polityki prowadzonej przez liczne rodzeństwo w walce o władzę mają szansę zaskakiwać. Koniec końców, zbiór pięciu książek wydanych oryginalnie w latach siedemdziesiątych okazał się perłą wyłowioną z otchłani czasów, w których tworzył autor. Powołany znowu do życia Amber przypomina o tworzeniu fantastycznej prozy na wysokim poziomie. Honor należy też oddać tłumaczom, którzy nie dają znać w żaden sposób, że Kroniki Amberu napisane zostały w innym języku. Niezależnie, czy wciągnie nas szukanie mitologicznych korzeni opowieści, historia, czy pełna znaków zapytania siatka relacji między bohaterami, te kilkaset stron jest warte poświęconego czasu i pozostawia uczucie niedosytu. Przyjemnością jest przebywać między wymiarami i wiem, że jeszcze nie raz zajrzę do Kronik przypomnieć sobie, że Ziemia to tylko cień rzucany przez dalekie królestwo. Autor: Roger Zelazny Tytuł: Kroniki Amberu Tom 1 Tytuł oryginału: The Chronicles of Amber Wydawca: Zysk i S-ka Tłumaczenie: Blanka Kwiecińska-Kuczborska; Piotr W. Cholewa Data wydania: luty 2015 Liczba stron: 639 ISBN: 978-83-7785-580-5

58


MORIARTY Rafał Sala Prawdopodobnym jest, że gdy piszę owe słowa, dzieło pana Anthony’ego Horowitza zajmuje już odpowiednie miejsce na księgarskiej półce, co, muszę przyznać, choćby z racji pewnych wzmianek o mojej osobie, cieszy mnie niezmiernie. Gdybym jednak musiał nazwać uczucia, które targały moją duszą, gdy zostałem poproszony o wyrażenie swej opinii na temat powieści Moriarty, nie byłyby one jednoznaczne. Jest powszechnie wiadomym, że po ostatecznym starciu pomiędzy Holmesem oraz profesorem Moriarty nad wodospadem Reichenbach obaj dżentelmeni, choć w przypadku tego drugiego trudno użyć tego tytułu, przepadli bez śladu, co jednoznacznie zakończyło pewien czas. Czas, który, zdawałoby się, miał nigdy nie powrócić. Narrator powieści Moriarty rozpoczyna swą opowieść tuż po owych wydarzeniach. Zaledwie kilka dni od feralnego dnia, kiedy to świat stracił najszacowniejszego detektywa, do Reichenbach przybywa niejaki Frederick Chase, starszy śledczy z Agencji Detektywistycznej Pinkertona w Nowym Jorku. Cała opowieść pochodzi właśnie od niego, a ja ze swojej strony dodam, że wiele słyszałem o słynnych Pinkertończykach i muszę przyznać, że z przyjemnością zagłębiłem się w opowieść jednego z nich. Ów Chase nie pojawia się tam bezcelowo. Podąża on tropem pewnego tajemniczego przestępcy, ba, króla przestępców, który od jakiegoś czasu uprzykrza życie porządnych obywateli w Stanach Zjednoczonych. Trop prowadzi do tytułowego profesora Moriarty, którego ciało wyłowiono w Reichenbach. Starszy śledczy Chase spotyka się na miejscu z inspektorem Scotland Yardu Athelneyem Jonesem i wraz z nim rozpoczyna wielce emocjonujące dochodzenie, w czasie którego obaj przeżyją wiele przygód. Pan Horowitz posiadł ów niezwykły talent, który sprawia, że opowieść nie nuży, jest żywa i barwna. Śmiem twierdzić, że styl, którego używa, jest w dużej mierze wzorowany na moich opowieściach o mym nieodżałowanym przyjacielu Holmesie. Czytelnicy, którzy przywykli do tychże historii, z pewnością z radością zaczytają się w powieści Moriarty. Wśród zalet powieści wymienić muszę doskonale skonstruowaną intrygę, której, w rzeczy samej, nie powstydziłby się i sam Holmes. Gdy zasiadałem do czytania owymi wieczorami, kiedy dzieci nie dokazywały niczym diabły wcielone, przenosiłem się do świata, który był mi niezwykle bliski. To był mój Londyn, moje i Holmesa ścieżki, nasze zagadki i tajemnice. Horowitz doskonale oddał atmosferę miasta, które zalewane jest falą brutalnych przestępstw i ohydnych morderstw. Zaczytując się w przygodach naszych bohaterów można poczuć smród rynsztoków i brudnych zaułków. Nie bez znaczenia jest też talent autora do podtrzymywania napięcia na każdej stronicy książki. Aż żałowałem, że ledwie kilka wieczorów starczyło, bym dobrnął do finału, który wstrząsnął mną dogłębnie i sprawił, że owej nocy nie zmrużyłem oka. Samo wydanie powieści robi wspaniałe wrażenie. Aż chce się człowiekowi dotknąć twardej okładki, powąchać papier, na którym wydrukowano słowa pana Horowitza. Mam nadzieję, że pan Horowitz nie po raz ostatni opisuje zagadki kryminalne XIX-wiecznego Londynu, gdyż z przyjemnością sięgnąłbym po kolejną jego powieść. Wszyscy fani (nie zawaham się użyć słowa, które posły-

59


szałem pewnego dnia podczas spaceru) Sherlocka Holmesa i Doktora Watsona (kłaniam się) powinni w powieści Moriarty znaleźć tak dobrze znane im realia, klimat i równie trudne zagadki. Pamiętajcie, że dedukcja to droga do prawdy. A prawdę poznacie dopiero po przeczytaniu książki. Wasz John H. Watson

Autor: Anthony Horowitz Tytuł: Moriarty Tłumacz: Maciej Szymański Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 2015 ISBN: 978-83-7818-668-7

60


TEATR CIENI Marek Adamkiewicz Cykl o Enderze Wigginie to flagowy projekt Orsona Scotta Carda. W obliczu sporej popularności i uznania fanów, decyzja o stworzeniu jego odprysku nie mogła specjalnie dziwić. Teatr Cieni to już trzeci tom tzw. Sagi Cienia, w której autor skupia się przede wszystkim na losach Groszka, chłopca, który uczestniczył w decydującej wojnie z obcą rasą. O ile pierwszy można było uznać za powieść równoległą do Gry Endera, tak jego kontynuacja, Cień Hegemona, bardziej oddalała się od przedstawionych wówczas wydarzeń, skupiając się w zamian na losach targanej konfliktami Ziemi. Tę właśnie linię Card kontynuuje w Teatrze Cieni. Fabuła powieści jest bezpośrednią kontynuacją Cienia Hegemona. Peter Wiggin, Hegemon Ziemi, podejmuje ryzykowną decyzję. Chodzi o przejęcie pracującego dla chińskiego rządu Achillesa de Flandres, taktycznego geniusza i zarazem psychopatycznego mordercy. Wiggin chce wykorzystać jego talenty do swoich celów i łudzi się, że jest w stanie kontrolować swojego przymusowego gościa. W taki obrót spraw zdaje się nie wierzyć Julian Delphiki, czyli Groszek Podejmuje on więc decyzję o dobrowolnym wygnaniu i opuszczeniu osiedla Hegemonii. Wraz z Petrą Arkanian, kolejną z młodych ludzi, którzy brali udział w wojnie z Formidami, Groszek udaje się w podróż po świecie. Dojrzewając do decyzji o posiadaniu potomstwa, oboje muszą stawić czoła nieoczekiwanym przeszkodom, zarówno osobistym, jak i tym o globalnym zasięgu. Jak to zwykle u Carda bywa, powieść jest napisana wyśmienicie. Wizje światowych konfliktów przedstawione są ze sporym wyczuciem. Ich genezy są naprawdę interesujące, choć nie zawsze trafione, to inna sprawa, jednak jest to rzecz, której nie sposób uniknąć przy okazji zabawy w przewidywanie przyszłości. Jednak to, co najlepsze, to oczywiście kreacja bohaterów i relacje między nimi. To, że Card błyszczy w materii dialogów, jest sprawą powszechnie znaną. Również i tym razem „robią one dzień”. Lekkie stylowo, ale odpowiednio inteligentne, ze sporą dozą uszczypliwego humoru. Między innymi, dzięki temu właśnie manewrowi, powieść czyta się błyskawicznie. W Teatrze Cieni dochodzi do dosyć poważnego zbrojnego konfliktu. Niestety, jest to element, który nieco obniża końcową ocenę powieści. Starcie, mimo że istotne dla układu światowych sił, potraktowane jest jako zło konieczne. Opisy działań wojennych są dosyć suche i podawane czytelnikowi jakby za karę. Ruchy wojsk poznajemy nie z relacji z pierwszej ręki, co niewątpliwie dodałoby im realizmu i sprawiło, że musielibyśmy się bardziej zaangażować emocjonalnie w kolejne sceny, ale bardziej z boku, z pozycji sztabów. Tutaj pojawia się kolejny problem. Armiami świata, z bocznego siedzenia, kierują absolwenci Szkoły Bojowej. Oczywiście, są to dzieci wyjątkowo uzdolnione, jednak ciężko uwierzyć, by w kolejnych sztabach nie było absolutnie nikogo dorosłego, mogącego się z nimi równać pod względem intelektu i zmysłu taktycznego. Jest to po prostu dosyć mocno nierealistyczne, zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Odkładając na bok kwestię zadziwiającej wszechstronności młodocianych dowódców, trzeba jednak przyznać, że mimo wszystko są oni przedstawieni

61


w interesujący sposób. Bohaterowie, których poznaliśmy kilka tomów temu, są już nastolatkami. Problemy, z którymi muszą się borykać, są coraz poważniejsze. Do tych o znaczeniu globalnym, dochodzą także osobiste, o większym ciężarze gatunkowym. Tutaj warto wyróżnić wątek Juliana i Petry. W obliczu nieuchronnej śmierci, spowodowanej skazą genetyczną Groszka, oboje coraz bardziej skłaniają się ku decyzji o posiadaniu potomstwa. Jednak czy warto mieć dzieci, gdy prawdopodobieństwo przejęcia przez nie przypadłości ich ojca jest więcej niż duża? Na niektóre pytania nie ma łatwych odpowiedzi, a Card rozgrywa te sceny naprawdę przekonująco.. Dobre wrażenie sprawia też część poświęcona Peterowi Wigginowi. Bohater również dojrzewa, zwłaszcza emocjonalnie. Mimo, że wciąż jest człowiekiem mocno przekonanym o swojej wartości, to w końcu możemy go ujrzeć jako kogoś, kto potrafi przyznać się do błędu. Cały proces nie przebiega oczywiście bezproblemowo. Wiggin musi sobie poradzić z własną dumą i dojrzeć do tego, że przyjęcie pomocy od ludzi, którzy go kochają, wcale nie jest oznaką słabości. Teatr Cieni wydaje się być książką, która nie zawiedzie fanów serii. Poszczególne wątki są kontynuowane w sposób całkiem kreatywny, a autor na szczęście nie zapomniał o ewolucji swoich bohaterów. Wady powieści są z kolei na tyle nieznaczne, że całość wciąż czyta się ze sporym zainteresowaniem, a przede wszystkim wyjątkowo płynnie. Ci czytelnicy, którzy zdążyli polubić Groszka, prawdopodobnie przeczytają trzecią już odsłonę jego przygód ze sporą przyjemnością. A ci, którzy dopiero chcą wejść w ten świat, niech śmiało zaczynają od Cienia Endera i nie boją się sięgać po więcej. Cykl jest warty zainteresowania, a przede wszystkim trzyma dosyć równy poziom, co nie zawsze jest regułą. 7/10 Autor: Orson Scott Card Tytuł: Teatr Cieni Tytuł oryginału: Shadow Puppets Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 19. 02. 2015 Liczba stron: 357 ISBN: 978-83-7961-166-9

62


CZARNO BIAŁE OBRAZKI Aleksander Kusz Nie lubię ekranizacji książek. Jeżeli już, to najpierw książka, a dopiero potem ekranizacja. Dlaczego? To proste. Bo w 98 przypadkach na 100 okazuje się, że mam lepszą wyobraźnię od reżysera, lepszą, bo moją. Pozostałe 2% to nieliczne przypadki, kiedy rozmach i wyobraźnia reżyserska budzą mój podziw i muszę się im z godnością poddać. Dlaczego piszę Wam o tym podczas próby omówienia drugiej już pozycji z nowej serii Egmontu: Kanon Komiksu? (drugiej omawianej przeze mnie na Szortalu, a nie drugiej wydanej, czy też drugiej przeczytanej) Popełniłem bowiem spory nietakt i najpierw zobaczyłem czarno biały film animowany, nakręcony na podstawie tej czarno białej powieści graficznej, a dopiero potem przeczytałem samą powieść. Jednak nie mam w związku z tym poczucia, że powinienem klęczeć na grochu, czy bić się po łapkach dwudziestocentymetrową linijką. Myślę, że w tym wypadku wszystko było ok. Rysunki do komiksu oraz filmu (tu raczej klatki) stworzyła jedna Autorka. Nawet zacząłem się zastanawiać, czy aby nie czytałem książki tyle samo czasu, ile trwa film. Można by powiedzieć, że takie ekranizacje aprobuję. Macie moją zgodę twórcy komiksów, proszę bardzo (jakby tak Gaiman machnął Sandmana…, ale marzenie, to by się działo!). Przejdźmy może jednak do samej książki, w końcu nie miałem pisać o jej udanej ekranizacji. Co dostajemy w warstwie wizualnej? Mamy tu 352 strony, o mniej więcej standardowym rozmiarze (nie tak, jak w Garażu Hermetycznym) z czarno - białymi, prostymi rysunkami. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być strasznie nudne, ale to świetna forma wyrazu tego, co chciała przekazać Autorka. Czarno białą kreską podkreśla przede wszystkim treść, a przecież właśnie to chciała nam przekazać. Na dodatek ta prostota potęguje też gęstą atmosferę, którą udało się Autorce wykreować na kartach książki. Tak więc, tutaj pochwała za takie przedstawienie wizualne książki. Nie wyobrażam sobie teraz, aby można to było inaczej narysować i pokazać. Te rysunki są tak sugestywne, wpadają w pamięć, że teraz jak rozmyślam o książce, to natychmiast pojawiają mi się przed oczami. Duży plus. Co natomiast dostajemy w warstwie fabularnej? Dostajemy autobiograficzną opowieść nastoletniej dziewczynki z dobrego irańskiego domu (no, wszystkim akuratnym przyznam rację, tak, na początku ma 10 lat, ale to nie jest ważne). Opowieść rozpoczyna się w momencie obalenia szacha i rewolucji islamskiej. Następnie obserwujemy stopniowe wprowadzanie ‘reform’. Wszystko to widzimy oczami dziewczynki. Przyznam, że to niezwykłe połączenie. Ojciec Marjane, dobrze sytuowany urzędnik, z rodziny obalonego wcześniejszego szacha, posiadający dom w dobrej dzielnicy Teherahu, cadillaca, okazuje się być rewolucjonistą, o czym nikt nie wie. W tym nie byłoby jeszcze nic złego, w końcu rządy szacha nie były najszczęśliwsze dla ludności. Jednak zaskoczeniem dla mnie było to, że okazał się być komunistą!

63


Oczywiście, był komunistą w swoich przemyśleniach. Ale i to mnie dziwi, bo był to już rok 1979. To czasy, kiedy można było zrozumieć, czym okazuje się wprowadzony w życie komunizm, że z tym teoretycznym komunizmem ma niewiele wspólnego. Cóż, może tata Marjane wcale nie był taki mądry, jak przedstawia go Autorka na kartach książki? A może po prostu nie wiedział, co się dzieje w krajach bloku wschodniego, czy na Kubie? Sam nie wiem. Źle to o nim świadczy, a na dodatek Autorka w pewnym momencie pisze, że jej ulubiony komiks w młodości to „Materializm dialektyczny”… Pamiętajcie, że Iran, to nie zawsze był Iran. To przez długie wieki, od zarania dziejów była Persja - kolebka cywilizacji. I na koniec trafiło im się takie nieszczęście. Wprawdzie ojciec głównej bohaterki mówi, że ludność Iranu od zawsze była ciemiężona, najpierw przez swoich, potem przez Arabów, następnie przez Mongołów, a ostatecznie przez imperialistów, ale to ewidentnie opowieści człowieka patrzącego oczami komunisty. Za szacha żyli, jak żyli, nie będę go wybielał, bo zwalczał opozycję tak samo jak inni, ale naród żył i czerpał ze ‘zgniłego zachodu’. I nagle przyszło coś, co powoli, dzień za dniem cofało ich wstecz: chusty, osobne klasy (dziewczyny, chłopcy), zakaz opuszczania granic, i tysiące innych zakazów dotyczące moralności, muzyki, kultury i nie tylko. Jednak w tych wszystkich opowieściach o rewolucji islamskiej oczami zbuntowanej nastolatki nie ma żadnych okropieństw. Czasami Marjane opowiada o aresztowaniach (rewolucja przede wszystkim pozbyła się z życia publicznego właściwych rewolucjonistów, jak to zwykle bywa), ale one z reguły kończą się tylko więzieniem, rzadko śmiercią. Poza tym czytamy o tym, jak można się uśmiechnąć, kokietować, załatwiać lewe płyty z zachodnią muzyką, odsłuchiwać ich w domu, dzielić się wrażeniami z koleżankami. W pewien sposób przeczy to naszym przemyśleniom na temat tamtych czasów, a właściwie obecnych czasów w Iranie. Okazuje się, że podobnie jak u nas w głębokim socjalizmie, zawsze jest jakaś furtka, jakiś znajomy, ktoś pomoże. To nie jest skrajny reżim, obserwujący nas na każdym kroku i kontrolujący, co robimy. Następnie przychodzi czas wojny iracko-irańskiej, gdzie większość Irańczyków zostaje mocno zmobilizowana wewnętrznie, chcą bronić kraju, tak samo postępuje Marjane. Jest oczywiście przeciwko przebrzydłemu Saddamowi, niecnemu i złemu Irakowi. Ale wojna trwa, dzień za dniem ludzie widzą nieudolność władz, z każdego prawie domu w okolicy dochodzą głosy o śmierci najbliższych. Po pewnym czasie sytuacja w kraju normuje się i władza pozwala wyjeżdżać swoim obywatelom za granicę. W takiej to sytuacji rodzice Marjane postanawiają, że wyślą ją do Austrii. Jest rok 1984, dziewczynka ma 14 lat i udaje się w samotną podróż przez pół świata do oczekiwanej i wyśnionej krainy. Oczywiście dostaje nie to, czego się spodziewała. Tam przecież nikt na nią czeka, tam jest tylko brudną imigrantką, która przeszkadza w życiu prawdziwym obywatelom. Tam poznaje dobre, ale przede wszystkim złe cechy kapitalizmu i wolności – szkołę, prywatki, używki, wyalienowanie, na koniec także miłość. Nie jest też lubiana, czasami zaledwie tolerowana. Po czterech latach, nie potrafiąc znaleźć się w Austrii Marjane podejmuje decyzję o powrocie do ojczystego kraju. Tam jednak też jest źle, bowiem liznęła już trochę zachodniej dekadencji, zachowań, przyzwyczajeń, zwłaszcza w wieku dorastania. Nie potrafi się znaleźć w nowej, starej rzeczywistości. Czuje się jak dwupaństwowiec, a właściwie osobą dwukulturowa, która nigdzie nie potrafi się znaleźć. Tam źle, tam niedobrze. Tutaj jest rodzina, tradycja, tam jest wolność i poczucie tego, że można coś robić, działać. Marjane nie miała jakiegoś super ciężkiego życia, ale przeżyła przez te kilka lat o wiele więcej niż większość jej rówieśników na świecie. I właśnie to nam tak sugestywnie opisała w książce.

64


Prosta i ciężka historia, ale kto powiedział, że komiks ma być łatwy, miły i przyjemny? Bardzo polecam, to opowieść przejmująca, w stylu sławnego komiksu Maus Arta Spiegelmana. To warto, a nawet trzeba przeczytać. PS: Marjane mieszka obecnie w Paryżu. Autor: Marjane Satrapi Tytuł: Persepolis Tłumacz: Wojciech Nowicki Wydawnictwo: Egmont Data wydania: luty 2015 Liczba stron: 352 ISBN: 978-83-281-0287-3

65


SAGA, TOM 1 Maciej Rybicki Banałem jest stwierdzenie, że pewne motywy są na tyle uniwersalne, że bez względu na konwencję dzieła stanowić mogą kanwę znakomitej opowieści. Weźmy na przykład miłość miedzy przedstawicielami dwóch zwaśnionych stronnictw: od Romea i Julii po West Side Story bez względu na formę przekazu, scenografię i czas powstania, historia tego typu potrafi przyciągnąć uwagę odbiorców. Może zatem komiks? Jasne. A może w inspirowanej nieco Gwiezdnymi Wojnami i Flashem Gordonem konwencji space opery przemieszanej z fantasy? Pewnie, czemu nie. A gdyby zakochana para miała dziecko, które musi zostać ukryte przed próbującymi je złapać przedstawicielami obu stron kosmicznego konfliktu? Oczywiście! Powyższa charakterystyka z grubsza opisuje Sagę – jedną z najgoręcej przyjętych serii komiksowych ostatnich lat. Brian K. Vaughan – autor m.in. – autor m.in. Y: Ostatni z mężczyzn, czy też Lwów z Bagdadu wpadł na pomysł świata Sagi jeszcze w dzieciństwie, jednak dopiero doświadczenia małżeństwa i rodzicielstwa zainspirowały go do stworzenia zasadniczych zrębów tej wyjątkowej historii. Początkiem opowieści są zatem narodziny Hazel – córki skrzydlatej Alany i rogatego Marko, którzy zmuszeni są uciekać przed okropieństwami wojny i przedstawicielami własnych ras. Oboje mają bowiem status dezerterów, renegatów, a przez swój międzyrasowy związek ściągają na siebie gniew współplemieńców. Ta banalna na pozór historia o miłości, poświęceniu i pokonywaniu przeciwności losu, jest w dużym stopniu napędzana fenomenalnie nakreślonym napięciem między parą głównych bohaterów – różnica charakterów, postaw, tradycji podkreślona za pomocą błyskotliwych, ciętych dialogów tworzy efektowną oprawę dla banalnej na pozór miłości. Perypetie Alany i Marko umiejscowione zostały w niesamowicie barwnym świecie. Wspomniałem wcześniej klasyczne filmowe space opery z lat 80. – czuć tu przepych charakterystyczny dla tej konwencji: bogactwo barw, motywów i pomysłów nieco doprawione elementami stylistyki fantasy. Vaughan puścił wodze wyobraźni tworząc dzieło, które intryguje także od strony koncepcyjnej. Drzewa-rakiety, rozpoznający kłamstwa kot, humanoidalne hybrydy, duchy, technologia, magia, a do tego mnóstwo przemocy i erotyki – wszystko to powoduje, że Saga wciąga od samego początku, zachwycając i zaskakując czytelnika niemal na każdej stronie. Niezwykle istotną rolę w budowaniu klimatu tej opowieści odgrywa jej strona wizualna. Fiona Staples – rysowniczka do niedawna będąca jeszcze na artystycznym dorobku, za pomocą kilku bardzo prostych zabiegów stworzyła wyrazistą, zapadającą w pamięć oprawę graficzną. Dość prosta kreska, jaskrawe kolory i specyficzne rozmycie tła osiągnięte poprzez stosowanie konturu tylko i wyłącznie na pierwszym planie powodują, iż Saga jest dziełem tyleż efektownym, co charakterystycznym. Wrażenie to potęgują świetne przemyślane, zapadające w pamięć kadry i plansze nadające całości sporej dynamiki. Obraz jest tu zresztą niezwykle istotny dla narracji – często wręcz dużo ważniejszy niż słowo – stanowi bowiem bramę do świata pełnego wizualnych cudów.

66


Nacisk na stronę graficzną, plansze z co najwyżej kilkoma kadrami lub też często wykorzystywane duże jedno- lub dwustronicowe ilustracje powodują zresztą, że dzieło Vaughana i Staples pochłania się błyskawicznie… Po zakończeniu lektury trudno się jednak oprzeć chęci, by choćby przekartkować album jeszcze kilkakrotnie. Saga jest komiksem opartym na wyrazistym kontraście: prosta w swojej istocie opowieść podana została w bogatej i efektownej oprawie. W tym kontekście absolutnie nie dziwi ilość nagród, jakimi została obsypana – w latach 2013 i 2014 zdobyła miedzy innymi sześć (!) Nagród Eisnera (w tym dwukrotnie dla najlepszej kontynuowanej serii, raz dla nowej serii, dwukrotnie dla Briana K. Vaughana jako najlepszego scenarzysty i raz dla Fiony Staples jako najlepszej artystki), sześć Nagród Harveya czy też Nagrodę Hugo dla najlepszej historii graficznej. Lektura utwierdza jednak w przekonaniu, iż jest to aplauz ze wszech miar zasłużony. Mamy bowiem do czynienia ze swoistą kwintesencją „komiksowości”: prostą, choć emocjonującą historią, z dynamicznie poprowadzoną fabułą i zapadającymi w pamięć bohaterami, znakomite dowcipne dialogi, efektowną oprawę graficzną, a przede wszystkim szaloną mieszankę konwencji i nawiązań. Lektura Sagi – choć przecież pełnej przepychu - wywołuje jednak niedosyt: tego świata nie chce się po prostu opuszczać. W moim mniemaniu trudno o lepszą rekomendację. Tytuł: Saga Tom: 1 Scenariusz: Brian K. Vaughan Rysunki: Fiona Staples Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Saga, vol. 1 (#1-6) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: 28 sierpnia 2014 Liczba stron: 168 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-44-3

67


SAGA, TOM 2 Maciej Rybicki Pierwszy tom Sagi autorstwa Briana K. Vaughana i Fiony Staples okazał się być ogromnym sukcesem artystycznym, zdobywając mnóstwo nagród, a także uznanie zarówno krytyki, jak i czytelników. Kosmiczne perypetie Alany i Marko – uciekinierów próbujących chronić swą córeczkę przed okropieństwami wojny – potrafiły przykuć uwagę odbiorców barwnym światem, wyrazistymi postaciami, niezłymi dialogami, a także zapadającą w pamięć oprawą graficzną, pełnymi garściami czerpiącą zarówno ze stylistyki space opery, jak i fantasy. Na szczęście dla polskiego czytelnika już kilka miesięcy po premierze zbiorczego wydania sześciu zeszytów, które otworzyły serię, Mucha Comics postanowiło wydać drugi tom Sagi. I już na wstępie muszę zaznaczyć, ze jest on równie dobry… choć nieco inny. Można przyjąć, że pierwsza odsłona komiksu Vaughana i Staples była typowym „otwieraczem”: wprowadzała głównych bohaterów, zarysowywała świat, zawiązywała główne wątki, wreszcie przedstawiała trzy główne perspektywy narracyjne. Ot, dość klasyczne rozstawienie planszy i figur, plus kilka podstawowych ruchów, na tyle interesujących by wciągnąć do gry możliwie dużą ilość zainteresowanych. Było efektownie i intrygująco, zaś autorzy udowodnili, że nawet posługując się wytartymi do cna schematami są w stanie osiągnąć oryginalny rezultat. W drugim tomie Vaughan idzie za ciosem, rozbudowując i uzupełniając to, co już udało się czytelnikowi zaprezentować. Wprowadza też kilka nowych elementów. W głównym wątku opowieści ni stąd, ni zowąd, pojawiają się rodzice Marko nie tylko zwiększając i tak już znaczną dynamikę relacji między bohaterami, ale także tworząc pretekst do rozciągnięcia narracji w czasie. Za pomocą wprowadzanych retrospekcji poznajemy nie tylko relacje rodzinne ojca Hazel, ale przede wszystkim historię samego mezaliansu miedzy parą głównych bohaterów. Sporo miejsca otrzymują też dwie pozostałem postaci, z których perspektywy snuta jest opowieść: łowca nagród Uparty, który łączy siły z Gwendolyn - byłą narzeczoną Marko - która pomaga mu się wydostać z seksualnej niewoli, zaprezentowane w pierwszym tomie dziecko, a także Książę Robot IV, także podążający tropem głównych bohaterów i ich córki. W tym ostatnim przypadku świetnie wpleciony zostaje motyw pojawiającej się tu i ówdzie książki niejakiego D. Oswalda Heista. W drugim tomie Sagi nieco mniej prezentacji świata przedstawionego – autorzy skupili się raczej na pogłębieniu bohaterów, pokazaniu ich motywacji, wielowymiarowości. Sprawdza się to rozwiązanie całkiem nieźle, tym bardziej, że w odpowiednich momentach pojawiają się fabularne twisty, skutecznie budujące napięcie. Podobnie jak w przypadku pierwszego z wydań zbiorczych, w odniesieniu do wizualnej strony komiksu wyobraźni i talentowi autorów wciąż niczego nie brakuje. Mamy zatem całą plejadę różnorodnych (często groteskowych) humanoidów, tłukącego kością olbrzyma, gwiezdnego potwora i pojazdy kosmiczne. Standardowo nie brakuje też dosadnych przedstawień seksu i przemocy. Rysunki Staples rodzą co prawda kontrowersje, moim zdaniem są jednak znakomite. Przede wszystkim dzięki wybiórczemu stosowaniu czarnego konturu znakomicie udaje się jej wyeksponować to, co w poszczególnych kadrach istotne. Tła są jedynie… no cóż, tłami. Miłośnicy rysunków pełnych

68


detali mogą się więc faktycznie czuć pewien niedosyt. Jest w tych pracach jednak coś innego, co uznaję za ich ogromną zaletę – ilustratorka ma niezwykły talent do oddawania mimiki postaci. Nie ma tu jakichś dziwnych proporcji czy grymasów, jest za to faktyczna ekspresja, wraz dialogami współtworząca dynamikę postaci. Choć tu i ówdzie przebijają głębsze myśli i treści, to jednak trzeba sprawę postawić jasno: nie oszukujmy się – Saga to komiks ze wszech miar rozrywkowy – ma być barwnie, efektownie, dowcipnie, z odpowiednią domieszką brutalności i dosadności; czytelnik ma być co rusz zaskakiwany, bądź wprawiany w zachwyt, a przede wszystkim, ma chcieć być częścią niezwykłej podróży bohaterów. Czy Vauhan i Staples udało się osiągnąć ten rezultat? Moim zdaniem bezwzględnie tak. Warto po Sagę sięgnąć i zanurzyć się w jej świat. Tytuł: Saga Tom: 2 Scenariusz: Brian K. Vaughan Rysunki: Fiona Staples Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Tytuł oryginału: Saga, vol. 1 (#7-12) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: Image Comics Data wydania: 12 marca 2015 Liczba stron: 152 Wydanie: I ISBN: 978-83-61319-51-1

69


NIEWIDOCZNI ZABÓJCY Magdalena Golec Strefa skażenia przedstawia historię badań nad wirusem ebola i chociaż jej pierwsze wydanie pochodzi z roku 1994, to nadal jest aktualna - ebola nie zniknął, raz na jakiś czas wychodzi z ukrycia i z ogromną siłą atakuje bezbronne ofiary. Nowe wydanie Strefy skażenia zostało wzbogacone o przedmowę, którą autor napisał w czasie trwania ofensywy wirusa w roku 2014 w Afryce Zachodniej. Zawartość książki podzielona jest na cztery części. Na początek zapoznajemy się z historią badań nad wirusem. Dowiadujemy się o pierwszych znanych przypadkach zakażeń wirusem marbung oraz wirusem ebola typu zair i sudan. Poznajemy zasady pracy w laboratorium na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego, stosowane środki ostrożności, metody badań zakaźnych wirusów, procedury służbowe i elementy polityki. Preston opowiada nie tylko o wirusie, ale i o ludziach - ofiarach, lekarzach i naukowcach prowadzących badania. Kolejne dwie części dotyczą wydarzeń, do których doszło w roku 1989 roku w mieście Reston w stanie Wirginia. Do małpiarni należącej do firmy zajmującej się importem i sprzedażą zwierząt doświadczalnych trafił transport dzikich małp z Filipin. Wkrótce w jednej z sal małpy zaczęły masowo ginąć. Preston przedstawia szczegółowo rozwój wypadków, łącznie z przeprowadzoną akcją mającą na celu powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa reston. W praktyce polegała ona na zabiciu całego pozostałego przy życiu transportu małp. Na koniec autor zabiera czytelników w podróż, którą odbył w roku 1993. Preston chciał osobiście zobaczyć grotę Kitum na górze Elgon w Afryce, gdzie żyją nietoperze stanowiące prawdopodobny naturalny rezerwuar wirusa. Jak sam autor mówi, jego książka to narracyjna literatura faktu - historia oparta na prawdziwych wydarzeniach. Zebrane materiały dokładnie sprawdził, wiele czasu spędził z ludźmi aby oddać w pełni ich myśli i uczucia. Rzeczywiście, czytając książkę widać, że Preston stara się jak najrzetelniej przedstawić fakty, a także opinie i domysły osób, które miały do czynienia z wirusem. Wszystkie te informacje przekazane są w formie zbeletryzowanej, przez co Strefę skażenia czyta się niczym dobry thiller medyczny. Strefa skażenia w wielu miejscach stanowi prezentację suchych faktów, ale jednocześnie potrafi czytelnika poruszyć. Jest to z pewnością zasługa samego wirusa ebola, którego zakażenie jest dosyć “widowiskowe”. Ebola, w ciągu zaledwie 7-10 dni, dokonuje niezwykłego spustoszenia w zaatakowanym organizmie, co Preston szczegółowo i beznamiętnie opisuje. Ponadto bohaterem książki jest nie tylko wirus, ale i ludzie. Poznajemy lekarzy, naukowców, możemy podejrzeć ich myśli, emocje towarzyszące badaniu tak niebezpiecznych wirusów, strach związany z możliwością zakażenia, ich codzienne życie. Dzięki tym konkretnym osobom historia wirusa nabiera realności.

70


Książka Prestona jest z pewnością pozycją interesującą, do której warto zajrzeć. Wirus ebola jest niezwykle zjadliwy, zabija szybko. Nie jest to jednak jedyny wróg, który nam zagraża. HIV, HCV, wirus opryszczki, wirus grypy - w przyrodzie istnieje wiele wirusów, mniej lub bardziej wirulentnych. Z jednymi człowiek żyje przez wiele długich lat, co prowadzi do stopniowego wyniszczenia organizmu. Z innymi nasza walka jest bardziej skuteczna. W krajach, w których poziom higieny jest na wysokim poziomie, wybuch epidemii wydaje się mało prawdopodobny. Gwarancji bezpieczeństwa jednak nie ma - wirusy są nieprzewidywalne, mogą ulec mutacji, ludzie popełnią błędy, nie zostaną zachowane odpowiednie środki ostrożności. Zachęcam zatem do lektury Strefy skażenia i przyjrzenia się jednemu z mikroskopijnych zabójców. Tytuł: Strefa skażenia Tytuł oryginału: The Hot Zone Autor: Richard Preston Tłumaczenie: Jerzy Kuryłowicz Wydawnictwo: Sine Qua Non Data premiery: luty 2015 Ilość stron: 320 ISBN: 978-83-7924-308-2

71


POWIEŚĆ PRZY HERBACIE Olga „Issay” Sienkiewicz Powieści łączące akcję i romans nie są na rynku niczym nowym – zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że dzięki autorkom takim jak Nora Roberts oraz seriom adresowanym do kobiet jest to jedna z popularniejszych mieszanek gatunkowych. Nie jest więc łatwo napisać takie połączenie i jednocześnie uniknąć popadania w klisze oraz schematy. Na całe szczęście autorska kreatywność nie zna granic... Gdybym miała krótko scharakteryzować Księgę utraconych zapachów, napisałabym: Nora Roberts spotyka Dana Browna. I w sumie jest to najlepsze podsumowanie, gdzie na spektrum literatury popularnej ma swoje miejsce utwór M. J. Rose ponieważ elementy romansowe łączą się z akcją oraz tajemnicą bazującą na mistycyzmie i reinkarnacji. Tym, co odróżnia Księgę… od pozostałych pozycji tego typu (umówmy się, romans dwójki poszukiwaczy przygód nie jest wcale oryginalny), jest ilość płaszczyzn czasowych, na których rozgrywa się akcja. Mamy więc współczesność i kilka wątków oraz postaci, zaczynając od głównej bohaterki, Jac L’Etoile oraz jej brata, Robbiego, przez pasjonatów tematyki reinkarnacji, a kończąc na szemranych typkach należących do mafii. W rozdziały o nich wplecione są fragmenty dotyczące dwóch pozostałych płaszczyzn historycznych: starożytnego Egiptu oraz rewolucyjnej Francji. Przyznam, że mnogość wątków na początku sprawiała mi pewien problem i dopiero jakoś w połowie powieści orientowałam się bez problemu, kto jest kim. Bardzo ciekawym wątkiem jest, o dziwo, romans Jac z mężczyzną, którego kiedyś kochała – M. J. Rose udało się przełamać schemat wielkiej miłości odnajdywanej wraz z odpowiedziami na nurtujące bohaterów pytania. I wcale nie jest to spoiler – rozwiązanie tego konkretnego wątku jest mniej oczywiste, niż mogłoby się wydawać. Sama fabuła przygodowa, osnuta wokół antycznego naczynia oraz zapachu, na który receptura przepadła w starożytności, być może nie jest niczym oryginalnym ale prowadzona jest z dużą sprawnością i z całą pewnością ma więcej sensu, niż niektóre wątki w powieściach wspomnianego już w tej recenzji Browna. „Sprawność” jest tak ogółem słowem-kluczem, jeśli chodzi o Księgę…, ponieważ równie dobrze można określić tak bardzo płynną jej narrację. Moim największym zarzutem względem Księgi utraconych zapachów są postacie – sprawiają wrażenie płaskich i papierowych. Być może jest to wina nadmiernie częstego podkreślania historii ich rodziny, perfumiarzy od pokoleń, w efekcie którego indywidualne osobowości L’Etoile’ów zostały przytłoczone bądź nie rozbudowane w wystarczającym stopniu. Trochę szkoda, bo gdyby aspekt psychologiczny został lepiej opracowany, Księga… miałaby szansę stać się czymś więcej, niż sympatyczna lektura na jedno popołudnie, idealną do kubka aromatycznej herbaty. Co jednak nie zmienia przecież faktu, że książki po prostu przyjemne też są potrzebne, a ich napisanie też wcale nie jest łatwe.

72


Tytuł: Księga utraconych zapachów Tytuł oryginalny: The Book of Lost Fragrances Autor: M. J. Rose Tłumaczenie: Agata Karolak Wydawca: Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz s.c. Liczba stron: 464 Data premiery: 28 stycznia 2015 ISBN: 978-83-7885-547-7

73


GIGANTYCZNA BRODA, KTÓRA BYŁA ZMIANĄ Aleksander Kusz Można powiedzieć, że jestem ostatnio w komiksowym ciągu. Nie doświadczyłem takiego, no… z trzydzieści lat. Ciekawe, czy to oznaka dorastania i innego spojrzenia na świat, czy też wręcz odwrotnie, co również wiąże się ze zmianą spojrzenia na świat. Wolę nie pytać, bo jeszcze ktoś okaże się być szczerym i wtedy co z tym fantem zrobię? Najpierw omówiłem totalnie odlotowy komiks pt. Garaż Hermetyczny, potem poważny, polityczny, czarno-biały Persepolis. Dzisiaj nadszedł czas na połączenie tych dwóch konwencji. Spytacie się: jak to możliwe? Ano możliwe, bowiem Wydawnictwo Komiksowe wydało parę dni temu niesamowicie odlotowy, czarno-biały komiks o jakże groźnym tytule: Gigantyczna broda która była złem (tak, bez przecinka, nikt nie zmusi autora do postawienia przecinka, jeśli sam nie będzie chciał, w końcu to odlotowy komiks, a nie jakieś barachło). Wizualnie jest bardzo dobrze - (Zdziwieni, że tak od razu przechodzę do rzeczy? W końcu jak inaczej omówić odlotowy komiks? Tylko poważnie!) – dużo klatek, zmiana formatu, czasem długie przejścia podkreślające fabułę, a wszystko to rysowane ołówkiem, ładnie cieniowane. Widać, że Autor poświęcił kawałek życia temu komiksowi. Tak przy okazji, to debiut Autora i to od razu jaki! No, szacunek się należy, jak nic. Autor odwiedził Polskę z okazji premiery. Był na festiwalu Komiksu w Krakowie, odwiedził też Warszawę (gdy się jeden komiks rysuje przez parę lat, to potem można sobie pojeździć, żeby odpocząć, to nie fabryka przecież). Muszę też podkreślić nietypowy sposób narracji – mianowicie tradycyjne dymki pojawiają się, oczywiście, ale rzadko. W większości są to informacje wrzucane na rysunek, pod rysunek, wokół rysunku. Taka drobna może sprawa, ale cieszy. Autor stara się złamać konwencję, nawet w sposobie opisu i wychodzi mu to bardzo zręcznie. Wydawniczo jest też bardzo dobrze. Mamy ponad 230 stron kredowego papieru, twarde okładki i gigantyczną broda na okładce, jest co podziwiać! Oczywiście, ta broda jest dedykowana wszystkim miłym, nieogolonym panom, którzy idąc za modą zapuszczają brody, a to krótkie przycięte, a to długie rozwichrzone, albo klasyczne – po hiszpańsku. To również dedykacja dla wszystkich pań, które przedtem twierdziły, że broda to szczyt niechlujstwa, a teraz zakochują się w każdej nieogolonej twarzy. Cóż zrobić, moda… Spotkanie w Warszawie odbyło się w klubokawiarni Tam i z Powrotem. Wiem, że nazwa kojarzy się z czymś innym, ale i tak bardzo ładnie wyszło, bowiem akcja Gigantycznej brody która jest złem dzieje się na wyspie zwanej Tutaj. Nie na Zanzibarze, nie na Madagaskarze, ani nawet nie na swojskim Wolinie. A biorąc pod uwagę fakt, że, Autor jest Brytyjczykiem, to nawet nie na Wyspie Man, tylko na Tutaj. Dlaczego Tutaj? Ano dlatego, że Tutaj jest tutaj. To jest najlepsze miejsce do życia na Ziemi. Tutaj jest otoczone morzem, ale nikt tutaj morza nie podziwia. Budynki przy brzegu nie mają okien wychodzących na morze. Dlaczegóż to? - spytacie się pewnie moje ciekawe owieczki? Ponieważ morze jest ciemne, niedostępne, bo za morzem jest złowrogi ląd o jakże strasznej

74


nazwie - Tam. Oj tam, oj tam! To Sodoma i Gomora, najgorsze rzeczy tam się dzieją. Bo Tam jest tam, po prostu. Na wyspie Tutaj wszystko jest ok., jest poukładane, sprawdzone, drzewka przycięte równo (tak samo jak psy), ulice pozamiatane, a wszyscy wiedzą, co mają robić i jak mają robić. Na Tutaj jest po prostu ład i porządek. Ludzie wyglądają schludnie, bo tak powinni wyglądać ludzie na Tutaj. Bo Tutaj to nie Tam, tam to się dzieją różne rzeczy, wręcz bezeceństwa. Po takim wstępie wiecie, że nie ma piękniejszej krainy niż Tutaj, dlatego też nikt nie wpadł na pomysł, żeby opuścić tę wyspę. Jak już Wam naświetliłem, gdzie toczy się akcja, mogę Wam przedstawić głównego bohatera. To Dave, całkowicie łysy facet. No, nie do końca łysy, pod nosem ma jednego włosa, który obojętnie jak ścinany, tępiony, to zawsze pojawia się z powrotem. Dave pracuje w firmie A&C, gdzie do końca sam nie wie, czym się zajmuje, ale codziennie rano wychodzi do pracy, codziennie porządnie pracuje, potem wraca do domu, żeby słuchając Eternal flame grupy The Bangles szkicować ludzi za oknem. I tak dzień za dniem. Taki to porządny Dave, porządny obywatel wyspy Tutaj. Aż tu nagle… pewnego dnia… przytrafiło się Dave’owi nieszczęście. Patrząc w pracy na pewien wykres, mocno przestraszył się, a przecież nie powinien, bo wszakże miał takie dobre i poukładane życie. Od tego strachu zaczęła mu rosnąć broda, najpierw powoli, jak żółw ociężale, ale potem coraz szybciej. Tutaj akcja, do tej pory powolna, mocno przyśpiesza - Dave ucieka do domu, wzbudzając postrach na ulicy, jak może pokazywać się w miejscu publicznym wyglądając tak niechlujnie. A fe, panie Dave! A fe! - zdawały się mówić do niego wszystkie twarze na ulicy - Idź i zrób coś ze swoją twarzą! Tak przecież nie można, zaburzasz poczucie naszej estetyki, naszego bezpieczeństwa. Więc Dave goni do domu, próbuje obciąć brodę, lecz ta szybko odrasta, na dodatek odrasta coraz mocniejsza i mocniejsza. Rośnie i nie można jej już niczym pokonać. Rząd, jak to każdy rząd, układa coraz ciekawsze (znaczy się, coraz głupsze) plany, ludzie pikietują przed domem Dave, a rosnąca broda nic sobie z tego nie robi. Po prostu rośnie. Wszyscy tracą powoli zmysły, przecież to niemożliwe, przecież to nie mogło się stać u nich, na Tutaj. Przecież tutaj jest tak porządnie… Szaleństwo powoli ogarnia wszystkich mieszkańców Tutaj. Pierwszy nie przytnie prawidłowo grzywki, drugi obróci czapkę daszkiem do tyłu, trzeci pójdzie inną stroną do pracy. I kiedy broda jest już tak wielka, że nie wystarczają już rusztowania, żeby ją podtrzymać, i przysłania już prawie cały świat, rząd próbując rozwiązać problem i podejmując szalony krok, rozwiązuje go przez pomyłkę definitywnie. A co wyszło z tej całej historii dla Dave’a i pozostałych mieszkańców Tutaj? A o tym już sami doczytajcie. Na koniec zawołajmy wszyscy, wspólnie za profesorem Warrenem Blackiem, który był głównym badaczem brody – Wpuść do swojego życia odrobinę Tam! Autor: Stephen Collins Tytuł: Gigantyczna broda która była złem Tłumaczenie: Grzegorz Ciecieląg Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe Data wydania: marzec 2015 Liczba stron: 236 ISBN: 978-83-64638-22-0

75


BATMAN: DŁUGIE HALLOWEEN Maciej Rybicki Gdyby próbować stworzyć coś w rodzaju kanonicznej listy komiksów przedstawiających historię postaci Bruce’a Wayne’a/Batmana, zwykle na pierwszym miejscu wymienia się Batman: Rok Pierwszy Franka Millera i Davida Mazzucchelliego. Zaraz po nich w chronologii najważniejszych wydarzeń z życia Mrocznego Rycerza znajduje się epicka opowieść autorstwa Jepha Loeba i Tima Sale’a zatytułowana Długie Halloween. Swoistą inspiracją, wstępem do tej 13-częściowej serii były trzy halloweenowe numery Legends of the Dark Knight z lat 1993-1995 (zresztą ukazały się one w Polsce: najpierw dwa z nich wydane przez Tm-Semic jako Batman: Halloween, potem wszystkie trzy wypuszczone przez Egmont pod tytułem Batman: Nawiedzony Rycerz). Pracujący w DC w połowie lat 90. Archie Goodwin i Mark Waid namówili jednak autorów, by spróbowali połączyć klimat tych wydań specjalnych ze stylistyką czarnego kryminału. W ten sposób powstała jedna z najlepszych opowieści o Batmanie w historii. Akcja Długiego Halloween ma miejsce w początkach kariery Bruce’a Wayne’a jako nocnego stróża prawa i porządku w Gotham City, gdy w mieście pojawia się zabójca popełniający kolejne zbrodnie w kolejne dni świąteczne. Motyw rozwikłania zagadki kim jest tajemniczy (tajemnicza?) Holiday, kiedy i gdzie uderzy ponownie, jest jednak zaledwie pierwszą, najbardziej powierzchowną częścią stworzonej przez Loeba układanki. Równie istotne dla klimatu opowieści są dwie kolejne warstwy – wątek przyjaźni między trzema osobami zdeterminowanymi by uczynić Gotham lepszym miejscem: Batmanem, kapitanem Jimem Gordonem z gothamskiej policji i ambitnym prokuratorem okręgowym Harveyem Dentem, a także wątek rozgrywek między prominentnymi postaciami lokalnego półświatka, na czele z potężnym Carmine Falcone, zwanym Rzymianinem. W efekcie czytelnik staje się świadkiem złożonej gry podejrzeń, knowań, zamachów, bezwzględnej gry o wpływy i honor, ale też i o własne interesy. Stąd też równie ważna jak samo śledztwo staje się kwestia zaufania, subtelnej relacji między bohaterami i wątpliwości, jakie raz za razem pojawiają się względem każdego z nich. Tak wspaniale zbudowane napięcie nie byłoby możliwe, gdyby nie doskonałe, wyraziste i (co ważne) wielowymiarowe postacie. Nie tyczy się to jednak tylko i wyłącznie głównych bohaterów, ale także i postaci drugiego planu, takich jak przedstawiciele mafijnych rodzin Falcone, Maroni i Viti, najbliżsi Gordona i Denta, Seliny Kyle czy Calendar Mana. Każdy z tych bohaterów znajduje się po coś, wnosi pewien wymiar do historii, a czasem stanowi wręcz osobną zagadkę. Oczywiście, jak przystało na historię z Batmanem w roli głównej, nie może zabraknąć jego klasycznych przeciwników. Mniej lub bardziej eksponowany występ zaliczają więc Joker, Solomon Grundy, Poison Ivy, Riddler, Scarecrow czy Szalony Kapelusznik, jednak na dobrą sprawę tylko w przypadku tego pierwszego ma to wyraźne umocowanie w strukturze opowieści. W pozostałych przypadkach są to jedynie epizody, często nieco wyrwane z kontekstu, jedynie powierzchowne umocowane w całości. Tak naprawdę jest to jedyny większy mankament tego komiksu, znacznie przyćmiony choćby przez fenomenalną kreację Harveya Denta, przeobrażającego się z jednego z najbliższych przyjaciół Batmana w Two-Face’a – jednego z jego najzacieklejszych wrogów.

76


Długie Halloween przykuwa uwagę swoim klimatem: mrocznym, będącym blisko klimatowi kina noir, co potęguje tylko świetna strona wizualna. Można wręcz zobaczyć pewną bezsilność bohaterów, skonfrontowanych ze sobą i realnym zagrożeniem, którego nie są w stanie zgłębić uległszy atmosferze wzajemnej podejrzliwości. Historia, choć ma swój wyraźny rytm nadawany kolejnymi morderstwami Holiday (a na bardziej ogólnym poziomie strukturą kolejnych zeszytów miniserii), potrafi niejednokrotnie skręcić w niespodziewanym kierunku. Loeb całkiem udanie mami czytelnika, podsuwając mu tropy, sugestie i insynuacje, koniec końców zaskakując. W tym sensie mamy do czynienia z kryminałem napisanym zgodnie ze wszelkimi prawidłami sztuki – odpowiedź na pytanie „kto zabił?” pozostaje nieznana w zasadzie do samego końca. Wcześniej wspomniałem o znakomitej oprawie graficznej autorstwa Tima Sale’a – mimo dość klasycznego kadrowania w zasadniczej warstwie komiksu, tu i ówdzie przeplatanego efektownymi „splash-pages”, znakomicie wypadają elementy, w których rysownik wyraźnie nawiązuje do klasyki kina noir i mafijnego kryminału: momentami kadry wpadają w czarno-białą tonację, jedynie drobne mignięcia pokazują przebieg kolejnych zbrodni, postaci snują się w cieniu ubrane w kapelusze i prochowce itd. Sami mafiozi zaś budzą nieodparte skojarzenie z estetyką rodem z Ojca Chrzestnego – wystarczy rzut oka na postać Rzymianina, by przed oczami stanął nikt inny, jak Don Vito Corleone grany przez Marlona Brando. Jest ekspresyjnie, mrocznie – tak jak ma być. Dowodem na to, jak ogromny potencjał tkwi w Długim Halloween może być choćby fakt, iż historia ta była jednym z głównych źródeł inspiracji dla kinowej trylogii Christophera Nolana. Wpływy dzieła Loeba i Sale’a widoczne są szczególnie w pierwszych dwóch częściach, gdzie pojawiają się filmowe wersje Carmine Falcone i Harveya Denta. Popularność serii znalazła swoje odzwierciedlenie zarówno w doskonałych kontynuacjach (Batman: Mroczne zwycięstwo i Catwoman: Rzymskie wakacje), jak i w fakcie, iż regularnie jest wymieniana wśród najlepszych powieści graficznych z Mrocznym Rycerzem w roli głównej (zwykle jednym tchem z Powrotem Mrocznego Rycerza, Rokiem Pierwszym i Zabójczym żartem). Trudno się takiemu stanowi rzeczy dziwić. Loeb i Sale stworzyli komiks niezwykle sugestywny, zawierający wszystko to, za co czytelnicy pokochali historie z nocnym obrońcą Gotham, a jednocześnie niepozbawiony cech oryginalnych. Krótko mówiąc, jest to pozycja, którą każdy fan Mrocznego Rycerza powinien znać, ale myślę, że miłośnicy dobrego, klimatycznego kryminału również nie będą lekturą zawiedzeni. Gorąco polecam! Tytuł: Batman: Długie Halloween Scenariusz: Jeph Loeb Rysunki: Tim Sale Kolory: Gregory White Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz Tytuł oryginału: Batman: The Long Halloween (#1-13) Wydawnictwo: Mucha Comics Wydawca oryginału: DC Comics Data wydania: 2014 Liczba stron: 376 Oprawa: twarda Papier: kredowy Wydanie: I (dodruk) ISBN: 978-83-61319-38-2

77


PODRĘCZNIK DO KAPITAŁU Mirosław Gołuński O książce Jacka Tittenbruna powinno zrobić się głośno, ale podejrzewam, że będzie bardzo cicho. Dlaczego? Ponieważ poznański socjolog opowiada w niej rzeczy, które nikomu nie będą się podobały, ani zwolennikom wilczego prawa rynku, ani jego zagorzałym przeciwnikom – a najważniejsze, że Kolonizację nauki i świata przez kapitał począwszy od tytułu, trzeba czytać niespiesznie i bardzo dokładnie. Bohaterem pierwszych rozdziałów tej niedużej, podzielonej na dwadzieścia dwa rozdziały książki, jest pojęcie kapitału w zestawieniu z różnymi przymiotnikami: „ludzki”, „kulturowy”, itd., które – jak zauważa autor – rozpleniły się w języku różnych dziedzin nauki, ze szczególnym uwzględnieniem socjologii (tu też trzeba by wymienić rozliczne przydatki: kryminologii, wychowania, religii). Profesor Tittenbrun prowadzi czytelnika meandrami pojęć ekonomicznych, socjologicznych, nieustannie podkreślając mgławicowość definicji, ich nieprecyzyjność i przede wszystkim zachodzenie na siebie znaczeń różnych pozaekonomicznych znaczeń kapitału, by wreszcie zadać decydujące pytanie: po co nam wiele znaczeń kapitału? Czy jest to tylko naukowa sztuka dla sztuki, czy za mnożeniem bytów kryje się jakaś głębsza myśl? Ta część zadowoli zwolenników rynku, socjolog sprowadza kapitał do jego podstawowych funkcji, pokazując, że wszystkie one prowadzą do ukazania siły i wartości „niewidzialnej ręki rynku”. Kończąc ją, miałem wręcz wrażenie, że to kolejna książka ukazująca pozytywne strony neoliberalizmu. Nie dajcie się zwieść – już tutaj autor dokonuje dekonstrukcji pojęć przy pomocy języka nauk, w których się ulokowały. Potem wszystko się zmienia. Druga połowa książki - bez ideologicznej interpretacji, a jeśli się czasem pojawia, jest dobrze zakamuflowana - daje w przystępny sposób solidną dawkę wiedzy na temat urynkowienia naszej rzeczywistości - operacja chirurgiczna jako produkt, a student jako konsument wiedzy robią wrażenie! Okazuje się bowiem, że prawdziwym bohaterem książki Jacka Tittenbruna jest język, który zawładnął naszą sposobem myślenia, mówienia, działania. Co więcej, jest to język ekonomiczny, na który tłumaczy się również to, co ekonomiczne nie jest, a już na pewno być nie powinno. Tymczasem możemy się dowiedzieć, że w szczególnych sytuacjach w imię ekonomicznych racji możemy nawet zostać pozbawieni prawa zarządzania własnym ciałem! I nie chodzi o zagrożenie agresją sąsiedniego kraju – wtedy stajemy się przynajmniej częścią kolektywu zwanego narodem – ale jeśli nasz organizm ma szczególne właściwości, np. nasza krew zawiera przeciwciała, które można użyć jako naturalną szczepionkę przeciw groźnej chorobie – koncern farmaceutyczny może pozbawić nas prawa do własnego ciała i dowolnego przekazywania naszej unikalności na przykład dla dobra ludzkości – nie to nie żart, takie sytuacje już miały miejsce w Stanach Zjednoczonych.

78


I choć zarysowany problem może wydawać się nam jeszcze odległy, to znaczenie „odgradzania się” ludzi zamożnych, zamykania w osiedlach pilnowanych przez ochroniarzy możemy już obserwować w większości polskich miast. Według poznańskiego socjologa to właśnie tam idea „kapitału ludzkiego” święci największe triumfy, fundując kolejne pokolenie dzieci neoliberalizmu. Powstaje oczywiście pytanie, jakie będzie miało to konsekwencje społeczne, obyczajowe, wreszcie polityczne. Recenzowana książka zadaje znacznie więcej tego typu pytań, a przede wszystkim z niebywałą konsekwencją pokazuje, że świat staje się coraz bardziej homogeniczny, a kapitał, zgodnie z teorią wypracowaną w połowie XIX wieku przez Karola Marksa, by żyć, musi zagarniać kolejne sfery życia – a co będzie, gdy zagarnie już wszystkie? Kolonizacja… to książka naukowa i wszystkie tego konsekwencje odczuwa się przy jej lekturze, trudny język, rozbudowana składnia, wiele abstrakcji. Mimo wszystko polecam ją z czystym sumieniem, ponieważ właśnie jej naukowość sprawia, że nie odczuwa się ideologiczności wywodów, jak ma to miejsce na przykład przy lekturze niezwykle ważnych książek opisujących naszą rzeczywistość w ostatnich latach: Jana Sowy (Fantomowe ciało króla), Andrzeja Ledera (Prześniona rewolucja) czy Piotra Nowaka (Hodowla troglodytów). Reprezentują oni różne frakcje – od skrajnie lewicowych po głęboko konserwatywne i w ich tekstach bardzo to widać. Jacek Tittenbrun daje dużo materiału do przemyśleń, a zdecydowanie mniej gotowych rozwiązań. Jego książka jest diagnozą stanu świata (wymienionych pisarzy zresztą też) bez nadmiaru emocji – u niego mówią fakty. Tytuł: Kolonizacja nauki i świata przez kapitał. Teoria światów równoległych w wydaniu socjologii wiedzy Autor: Jacek Tittebrun Wydawnictwo: Wydawnictwo Zysk i S-ka Rok Wydania: 2014 Liczba stron: 263 ISBN: 978-83-7785-592-8

79


FUTU.RE Justyna Chwiedczenia Glukhovsky znów zabiera nas w przyszłość. Tym razem proponuje nowy, jeszcze wspanialszy świat, a w świecie tym wszystko, czego zapragniemy. Może poza człowieczeństwem. Poza zwykłą ludzką empatią, zrozumieniem i bezinteresownością. Autor Metra 2033 znów uderza w społeczeństwo z karabinu maszynowego. Wyrzuca mu egoizm i próżność. Spełniło się marzenie wielu. W roku 2455 nie ma już Warszawy, Berlina czy Rzymu. Jest jedna, zjednoczona Europa, która proponuje swoim mieszkańcom nieśmiertelność, a co za nią idzie, niekończące się szczęście. Może nie ma już zwierząt, ale komu są potrzebne, skoro zajmowały tyle miejsca? Może nie ma już lasów, ani rzek, ani łąk, ale po co one komu, skoro powietrze da się tworzyć sztucznie, tak samo jak inne wartości odżywcze, a głównym składnikiem dań stały się koniki polne. Solone, paprykowe, o smaku grillowanego kotleta, mniam! Palce lizać. Cała przyroda i cały świat zniknęły nie bez powodu. Na świecie żyje ponad 120 miliardów ludzi, trzeba ich jakoś pomieścić, więc każdą możliwą przestrzeń zajęły wielopiętrowe, wielokilometrowe wieżowce. A w nich, jak w klatkach, zamknięci szczęśliwi ludzie. Szczęśliwi? Owszem, bo są od tego pigułki. W tej nowej rzeczywistości istnieją pigułki na wszystko, zatem do boju! Można marnotrawić swój niekończący się czas na milion sposobów. Nie ma chorób, nic nie boli, nikt nie umiera, raj! Trochę mnie poniosło. To nieprawda, że nikt w tej nowej Europie nie umiera. W Nowym wspaniałym świecie Huxleya dzieci rodziły się z probówek, a w Futu.re dzieci są trochę jak handel narkotykami. Nielegalne, ale zawsze znajdzie się amator na sprzedaż i kupno. W XXV wieku nie ma miejsca na kolejnych ludzi, dlatego po zarejestrowaniu ciąży jeden z rodziców musi wstrzyknąć sobie akcelerator, co oznacza, że szczepionka nieśmiertelności przestanie działać, powodując starzenie w przyspieszonym tempie i śmierć w ciągu dziesięciu lat. To świadoma, odpowiedzialna decyzja by jeszcze bardziej nie przeludniać. Ale wiadomo, w ludziach prędzej czy później zwycięża instynkt. Co dzieje się z tymi, którzy nie rejestrują ciąży? Tutaj do akcji wkracza Jan, główny bohater. I chociaż trudno w to uwierzyć, nie zdradziłam Wam nawet jednej dziesiątej tego co dzieje się w książce. Jan dzieciństwo spędził w Internacie, koszmarnym miejscu, gdzie tresuje się dzieci z niezarejestrowanych ciąż, by trafiły do Falangi. Co robi Falanga? Tropi i wstrzykuje akcelerator tym, którzy zapragnęli żyć, kochać i się rozmnażać. Jedynym miejscem, do którego nie mają wstępu żołnierze Falangi jest Barcelona. Prawdziwy kiermasz dziwadeł i mieszanka kulturowa. Tutaj ukryje się każdy, znajdzie schronienie i spróbuje żyć po ludzku. Wracając do Jana, poznajemy go jako służbistę, sumiennego pracownika oddanemu pracy i swojemu Państwu. Wszystko się zmienia kiedy odzywa się do niego pewien senator. I skoro nawiązałam do Huxleya, niektórzy mogą domyślać się toku wydarzeń, ale ta książka Was zaskoczy. Od początku do końca. Warto do niego dotrwać, nawet jeśli momentami zrobi się zbyt melodramatycznie i ckliwie. Co z resztą świata? Standardowo. Panameryka stosuje walkę szczurów. Na szczepionkę trzeba zarobić. Rosja jest biedna, brudna i śmierdząca, chociaż

80


wymyśliła szczepionkę na śmierć, nikt jej tam nie dostał. W Afryce chyba wrócili do plemiennego trybu życia, a Chiny próbują zagarnąć Indie zniszczone przez wojnę z Pakistanem. Jednak to jest nieważne, najważniejsza jest Europa. Europa to jedność, moc, siła, zjednoczenie, zakłamanie i ułuda. Zastanawiam się, co bym zrobiła, gdybym nagle dowiedziała się, że mogę żyć wiecznie. Na mojej półce chyba z siedemdziesiąt książek czeka na przeczytanie. W końcu miałabym na nie wystarczająco dużo czasu. Może uzbierałabym pieniądze na wymarzone podróże, umyłabym okna i codziennie malowała paznokcie na inny kolor. Jak długo bym wytrzymała? Rok, dwa? Ludzie z Futu.re wydają się tym nie przejmować. Mają wszystko i niczego nie pragną. Nie przeszkadzają im mikroskopijne mieszkania, brak rzek, drzew, kwiatów, a tylko najbogatsi widzą niebo. To wszystko jest jednak nieważne, bo mogą grać we frisbee przez najbliższe sto lat, przez kolejne sto mogą uprawiać seks w publicznych basenach i przemieszczać się po Europie w mega szybkich pociągach. Poza nieszczęsną Barceloną. Ją omija się z daleka, jak i starych ludzi, którzy mieli czelność coś poczuć i spłodzić dziecko. Stary człowiek w tym nowym, jeszcze wspanialszym świecie jest traktowany gorzej niż trędowaty, a dziecko jest czymś obrzydliwszym niż kawałek zgniłego mięsa, po którym pełzają robaki. Glukhovsky krzyczy do nas, żebyśmy się opamiętali i czasem wyjrzeli zza swoich smartfonów, laptopów, tabletów. Żebyśmy czasem spojrzeli na drugą osobę w autobusie zamiast patrzeć w te małe ekraniki, żebyśmy poszli do lasu i przekonali się, jak pięknie pachnie, zwłaszcza latem. Jest tyle wspaniałych rzeczy dookoła nas, dlaczego ograniczamy się do wirtualnego, cyfrowego świata? Co on nam daje? Sprawdźcie, odłączcie się na chwilę, koniecznie z nową książką Glukhovskiego, bo wciąga, bo jest ciekawa i po prostu dobra. Autor: Dmitry Glukhovsky Tytuł: FUTU.RE Tytuł oryginału: Будущее Tłumaczenie: Paweł Podmiotko Wydawca: Insignis Data wydania: 04. 03. 2015 Liczba stron: 640 ISBN: 978-83-63944-48-3

81


AMERYKAŃSKI HIOB? Mirosław Gołuński Znakomita większość osób chodzących do szkoły zna opowieść o Hiobie, bogobojnym człowieku, którego z woli Boga Szatan wystawia na ciężką próbę – odbiera mu majątek, rodzinę, zsyła na niego trąd i czyni to tak naprawdę bez powodu – bo założył się z Bogiem, że Hiob zacznie mu złorzeczyć, gdy straci wszystko, co miał cennego. Jak pamiętamy, biblijna opowieść kończy się dobrze, Hiob – mimo zwątpienia – przetrwał wszelkie próby i Bóg wynagrodził mu jego cierpienie. Po drodze oczywiście pojawili się fałszywi przyjaciele (a jakość tej przyjaźni bohater miał okazję zweryfikować), a wreszcie spotkał nawet samego Jahwe, który uświadomił mu na czym polegała jego przewina. A jeśli zostawilibyśmy tylko narracyjny szkielet tej fabuły, usuwając całą – dopisaną zresztą znacznie później, jak twierdzą bibliści – metafizyczną otoczkę? O co wtedy chodziłoby w opowieści o (nie)zawinionym cierpieniu? Jeden z największych amerykańskich pisarz nie tylko XX wieku, Philip Roth, opowiada nam długą historię (nie)zawinionego cierpienia. Seymour Levov, ze względu na swe rzadkie wśród Żydów blond włosy całe życie nazywany Szwedem, to przy pierwszym wejrzeniu realizacja amerykańskiego mitu, nie tylko dla swojej społeczności, ale również dla protestantów, a nawet katolików. Urodzony w ulubionym przez Rotha Newark, w żydowskiej dzielnicy, był od dzieciństwa doskonały: w sporcie, w nauce, w pracy. Po ojcu odziedziczył prężnie rozwijającą się firmę produkująca rękawiczki. Tak się złożyło, że gdy kończył szkołę, druga wojna światowa dobiegała końca i choć wstąpił – a jakże – do marines, nie musiał nadstawiać karku dla Ameryki i zamiast walczyć na froncie, dobry Szwed prowadził rozgrzewkę w obozie rekrutów. Ożenił się co prawda z katoliczką, ale za to z Miss New Jersey 1949, śliczną jak marzenie potomkinią irlandzkich imigrantów. Bogaty, szczęśliwy Levov rozpieszczał swoją małżonkę, zabierając ją na wycieczkę do Europy, kupując stary dom ze sporym skrawkiem ziemi, na którym jego anioł bawił się w hodowlę przeznaczonego na mięso bydła (i nawet na tym zarabiali kolejne pieniądze). Gdy na świat przyszła Marry, jego ukochana córeczka, jego szczęście nie miało granic. Nudne? Byłoby, gdybyśmy czytali powieść rozwojową, a bohater Rotha miał faktycznie być realizacją amerykańskiego mitu. Ale historię Szweda Levova rekonstruuje często pojawiająca się w powieściach Rotha postać pisarza, Natana Zuckermana, alter ego autora. W Amerykańskiej sielance jest przyjacielem młodszego brata Szweda, Jerry’ego, zapatrzonego jako dzieciak w idola całej żydowskiej młodzieży Newark. Rekonstruuje ją po tym, gdy dowiaduje się, że Szwed zmarł, a spotkanie, na które zaprosił Natana kilka lat wcześniej idol jego dzieciństwa okazało się swoistą pułapką, której Zuckerman – pisarz i we własnym mniemaniu, znawca ludzkich dusz, nie przewidział. Co ciekawe, w czasie ich jedynego spotkania, Szwed do znudzenia opowiadał o trzech synach, ale ani słowem nie wspomniał o tym, że miał też córkę. O tym narrator dowie się dopiero od Jerry’ego. Dlaczego ojciec przemilczał istnienie własnej córki? Bo to właśnie ona stała się narzędziem świata, czy raczej ubóstwionej Ameryki, by wybić go z poczucia samozadowolenia, odebrać mu spokój sumienia, w którym jako przykładny mąż, troskliwy ojciec, szanowany biznesman żył

82


przez blisko czterdzieści lat swego życia, nieświadom, jak świat wygląda naprawdę. Problemem amerykańskiego Hioba było bowiem quasi-religijne przekonanie, że jeśli będzie robił to, czego wszyscy od niego oczekują, jeśli będzie w porządku wobec otaczającego go świata, to wówczas świat będzie dobry dla niego – Szwed bowiem „zawsze myślał, że w życiu przeważa porządek, a tylko małą cząstkę stanowi nieporządek”. Dlatego nie przewidział, bo niby jak – nadchodzącej katastrofy. Dopiero rekonstruktor jego życia pokaże niemal palcem, co i gdzie było nie tak – co doprowadziło – dosłownie – do wielkiego bum, które fizycznie zniszczyło miejscową pocztę i pozbawiło życia miejscowego lekarza, ale w konsekwencjach zatrzęsło całym światem Szweda-Hioba. Amerykańska sielanka Philipa Rotha to powieść dla koneserów, ludzi, którzy wiedzą, po co sięgają po dobrą, ba, wyśmienitą literaturę. Tę historię się smakuje, przy jej lekturze na myśl przychodzą porównania do najlepszych stron napisanych przez Wirginię Woolf (opis kluczowej kolacji na amerykańskiej prowincji narzuca wspomnienia bankietu w Pani Dolloway), Tomasza Manna (relacje i napięcia wewnątrz rodu Levovów przypominają Buddenbroków) i samego autora w niedawno recenzowanym przeze mnie Kompleksie Portnoya. Kluczowe wydarzenie to jakby dalszy ciąg tamtej powieści zarówno w sensie historycznym (Portnoy leży na kozetce psychoanalityka w 1967, zaś próba Szweda odbywa się w latach 1968-1973), jak i postaci (znów mamy odnoszącego niebywałe sukcesy Żyda, będącego Amerykaninem w trzecim pokoleniu), potykamy się o żydowskie kompleksy i antysemicką Amerykę. Czy Ameryka zastąpiła Szwedowi Boga? A może inaczej: czy wyobrażenie Ameryki okazało się równie mocne, jak wiara Hioba w Jahwe? Co takiego sprawiło, że Szwed nie powiedział ani słowa o dziecku, które przez długie lata było najpierw największą miłością, a później największą tragedią jego życia? Dzieckiem, przez które upadł jako mąż, jako ojciec, może najmniej jako biznesman; dzieckiem, które zabrało mu spokój duszy (przedtem tylko naruszany ekscesami brata – genialnego kardiochirurga i wiecznego rozwodnika) i otworzyło oczy na własną kondycję? Amerykańska sielanka to długa powieść, której nie da się przeczytać jednym tchem; to powieść, którą trzeba smakować, odczuwać, samemu rozważać rację. Dyskretny narrator pomaga nam zrozumieć ludzkie nieszczęście w świecie, który z zewnątrz mógłby się wydawać rajem. Polecam z czystym (oczyszczonym?) sumieniem ten niezwykły moralitet w świecie bez moralności. Tytuł: Amerykańska sielanka Tytuł oryginału: American Pastoral Autor: Philip Roth Przekład: Jolanta Kozak Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Rok Wydania: 2015 Liczba stron: 604 ISBN: 978-83-08-05495-6

83




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.