Szortal na wynos (nr26) luty 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR: Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR: Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Dagmara Adwentowska, Anna Klimasara DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta KładźKocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Justyna Czerniawska, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Magdalena Golec. DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek, Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Magdalena Małek, Małgorzata Zeller, Agnieszka Magnuszewska Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Marta Pijanowska-Kwas, Piotr A. Kaczmarczyk DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA: Małgorzata Lewandowska WYDAWCA: Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


– Baranku – zagaił znienacka Naczelny na fejsbuku – napiszesz wstępniaka do lutowego „Na Wynos”? – Z dziką przyjemnością – skłamałem natychmiast bez zająknienia. Albowiem, po pierwsze, nie jąkam się na piśmie. Po drugie zaś, w moim wieku wszelkie przyjemności już dawno są oswojone. – Świetnie! – ucieszył się Naczelny. Również płynnie. – Chcesz tekst o czymś konkretnym? – zapytałem. Ot tak, dla podtrzymania rozmowy. I natychmiast pożałowałem tego pytania. Bo co ja, biedny miś, zrobię jeśli rzuci jakiś temat? Albo, co gorsza Temat? Przecież, jako żywo, nigdy jeszcze nie napisałem wstępniaka o czymś konkretnym. Na szczęście Naczelny wiedział z kim rozmawia. W końcu – niegłupi z niego gość. W końcu. No i widział moje nazwisko w okienku czatu. – Nie – odpowiedział. – Nic konkretnego. Idź na żywioł. Idź na żywioł! O żesz ty nieczochrany szympan… Ty Naczelny! Ty! Idź na żywioł? W moim wieku? Ciekawe jakbym potem wrócił?! Idź na żywioł… Żywioł… Żywioł i bronią… „Ogniem i mieczem”? Auć! Już nie na moje zęby takie suchary. Ale słowo się rzekło, trzeba chwycić dzban za ucho i zacząć nosić tę wodę. Woda… Woda… To jest jakaś myśl. Do świąt co prawda jeszcze mnóstwo czasu, ale co mi tam. Najwyżej będę miał to już z głowy. Poszedłem do łazienki i napuściłem do wanny gorącej wody. Swoją drogą… Zauważyłem, że moje kąpiele z czasem stają się coraz oszczędniejsze. Coraz więcej wypieram, dzięki czemu coraz mniej muszę nalewać. Być może za kilka lat będę mógł całkowicie wyeliminować wodę. Wystarczy sama wyporność. Ale póki co – z wrzaskiem, bo prawie wrzątek, ale miękko opadłem do wanny. Wzrost wyporności łączy się bowiem u mnie ze wzrostem miękkości. Opadłem, zanurzyłem się prawie całkowicie, przymknąłem oczy i pozwoliłem myślom swobodnie dryfować. Obudziłem się trzy godziny później zziębnięty i pomarszczony. Znaczy, pomarszczony to ja w zasadzie byłem już wcześniej, ale nie aż tak. I nie wszędzie. Ogień… Ogień… Wytarłem się z grubsza [no tak], otuliłem szlafrokiem i poszedłem do kuchni. I co się okazało? Na dyżurnej półce pusto! Wróciłem do przedpokoju i sprawdziłem w kieszeniach kurtki. Pusto. Kuźwa! Nie mam papierosów! Zapomniałem kupić. Trzydzieści lat palenia, z tego ponad dwadzieścia wyczynowo i zapomniałem kupić papierosy! Nic to. W końcu do sklepu niedaleko, a przy okazji zaliczę jeszcze powietrze i będę miał prawie komplet. Założyłem wyjściowy dres i wyszedłem z domu. Powietrze…

4


Mróz jak jasna cholera. Mróz? W styczniu? Całkiem się już popieprzyło z tą pogodą! Jeszcze trochę i nie będzie śniegu na Wielkanoc. No dajcie spokój – mróz w styczniu! A ja prosto z wanny. Cieniutki ten dres. Dlaczego tego nie robią w wersji z podpinką? Chyba od razu o aptekę zahaczę. Zahaczyłem. Przy kasie pani aptekarka proponowała mi suplement diety [jakbym był na jakiejś diecie] wzmacniający włosy [jakbym miał jakieś włosy]. I geriavit w promocyjnej cenie. Wyszedłem obrażony. Gdyby nie te cholerne ograniczniki, pewnie trzasnąłbym drzwiami. Wróciłem do domu. Zapaliłem papierosa, włączyłem komputer i siadłem do tego wstępniaka. Nic. Zero pomysłów. Zapaliłem znowu. Po chwili jeszcze jednego. Pokaszlałem trochę i ciągle nic. Wreszcie z nudów zacząłem czytać napisy na leżącej przy monitorze paczce coraz bardziej po papierosach. „Palenie zabija” No tak… Ziemia… Pozdrawiam Was serdecznie Trzymajcie się ciepło, bo pogoda naprawdę chyba oszalała. Wasz baranek p.s.: Walentynki są w lutym. Święto zakochanych. Jeśli akurat kogoś kochacie, bądźcie dla niego mili. Dla innych też możecie być mili. Chociaż przy święcie. p.s.2 [no proszę, ledwo skończyłem pisać pierwszy p.s. a tu już kontynuacja]: Tekst powstał przy wtórze płyty „Kicks ‚n’ Chicks” grupy The Bates. Co może wiele tłumaczyć. Choć nie musi.

5


ZAGRANICZNIAK Zagubione w tłumaczeniu Bob Newbell . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ostatnia pizza Frank Roger . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Blizny Bonnie Jo Stufflebeam . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Byłliby syn, zabijcież go... George R. Shirer . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

8 10 11 13

SZORTOWNIA Pora spać Anna Dudało . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sen wampira Sławomir Ambroziak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Telefon Anna Grzanek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Schronienie Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bitwa Michał Wysocki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tusdkomti Bogumiła Dziel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Reguła Rothmana Maciej Bachorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pod palcami Agnieszka Grzywacz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

16 17 18 21 23 25 28 31

STUSŁÓWKA O potędze gawędy Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tell Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nieśmiertelni Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Realizm Dominik Marcinkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Janosik Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

35 36 37 38 39

7 PYTAŃ DO... CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Niedobre Literki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42

SUBIEKTYWNIE O krok dalej Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Pierścieni Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wojna – Nie-wojna Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Eksperyment w moim wieku Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czas się pożegnać, mister Sherlock Holmes Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . Pozaświatowcy. Zarzewie buntu Laura „Visenna” Papierzańska . . . . . . . . . . . Busem przez świat Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czas Fantastyki Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Oblicza bogów Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przez czas i nieśmiertelność Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . I tylko koni żal Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Codzienność magiczna Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Stalowe Szczury. Błoto Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Upadek gigantów Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bajanie starego świntucha Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

6

49 51 53 55 57 59 61 63 65 67 69 71 73 75 77


Zagraniczniak


ZAGUBIONE W TŁUMACZENIU Bob Newbell ZAPIS PIERWSZEGO OFICJALNEGO SPOTKANIA KOSMICZNEGO AMBASADORA NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, JEFFREYA CHATMANA I AMBASADORA VELDRIKA-ORANA REPREZENTUJĄCEGO IMPERIUM ZETA RETICULI. SIEDZIBA ORGANIZACJI NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, NOWY JORK, 15 STYCZNIA 2086 R. CHATMAN: Mam zaszczyt i przyjemność powitać Pana w imieniu narodów Ziemi. ROBOT TŁUMACZĄCY: To pozdrowienie nie może być przetłumaczone dosłownie. Postaram się oddać główny przekaz wypowiedzi. [ROBOT mówi do VELDRIKA-ORANA w języku kosmitów. Ambasador Zeta Reticuli odpowiada.] ROBOT TŁUMACZĄCY: Dziś narody Zeta Reticuli i narody Ziemi są niczym osadzeni z jednego więzienia. CHATMAN: Co? ROBOT TŁUMACZĄCY: To najbliższe tłumaczenie na język angielski. Należy przez to rozumieć, że ziemskie narody i ludy reprezentowane przez ambasadora łączą silne więzy przyjaźni. CHATMAN: Ach. Jestem pewien, że obie nasze planety zyskają dzięki porozumieniu, które dziś wypracujemy. [ROBOT TŁUMACZĄCY i VELDRIK-ORAN prowadzą rozmowę.] ROBOT TŁUMACZĄCY: Nasze stopy utknęły w cemencie. CHATMAN: Co takiego? ROBOT TŁUMACZĄCY: Ambasador podziela Pańskie nadzieje. CHATMAN: Ach. Ludzkość pragnie poznać wasz lud, jego historię i kulturę. ROBOT TŁUMACZĄCY: Mam debet na koncie. CHATMAN: Ke? ROBOT TŁUMACZĄCY: Ma na myśli to, że nie dysponuje środkami, które pozwoliłyby mu wyrazić ogrom nadziei na wymianę kulturową. CHATMAN: Aha. Czy chciałby pan potowarzyszyć mi podczas późniejszej konferencji i odpowiedzieć na kilka pytań dziennikarzy? ROBOT TŁUMACZĄCY: Obsługa w tej restauracji jest okropna. CHATMAN: Że co?! ROBOT TŁUMACZĄCY: Ambasador weźmie udział w konferencji prasowej. Z jego wypowiedzi wynika, że jeżeli się chce, żeby coś było zrobione, należy to zrobić samodzielnie. Innymi słowy, chętnie to zrobi. CHATMAN: Czy jesteś pewny, że tłumaczenie rozmowy jest poprawne? ROBOT TŁUMACZĄCY: Proszę pana, pan i ambasador Zeta Reticuli różnicie się od siebie drastycznie nie tylko w zakresie biologii, ale też kultury i historii. Tłumaczenie w takich przypadkach to sztuka, a nie nauka. Staram się pogodzić dosłowne przekazanie tego, co panowie mówią, zachowując jednocześnie zrozumiałość językową i kulturową. Chwileczkę... Ambasador mówi, że chyba kupił pan swoje ubrania za grosze. CHATMAN: Wypraszam to sobie! Ten garnitur to prezent od żony. ROBOT TŁUMACZĄCY: Ludzie są jak wysypka, której lekarze nie potrafią wyleczyć.

8


ta Le wa nd owska Ilu stracja: Ma łgorza

CHATMAN: Co za absurd. Potrzebujemy innego tłumacza. ROBOT TŁUMACZĄCY: Pragnę pana zapewnić, panie ambasadorze, że rozmowa jest przekładana na tyle dokładnie, na ile pozwalają ograniczenia kulturowe i językowe. CHATMAN: Niech będzie. Zapytaj ambasadora, czy jego ludzie napotkali inne inteligentne istoty w kosmosie. ROBOT TŁUMACZĄCY: Ambasadorze, absolutnie nie mogę o to zapytać! Ambasador Veldrik-Oran prawie na pewno zauważy drugie dno tego pytania. CHATMAN: Koniec tego! Mam dość! Nie jestem w stanie pracować w takich warunkach. Powiedz Veldrikowi-Oranowi, że może wziąć swoją misję dyplomatyczną i wcisnąć ją tam, gdzie słońce nie dochodzi. [ROBOT TŁUMACZĄCY i VELDRIK-ORAN rozmawiają. VELDRIK-ORAN wstaje z krzesła, podchodzi do CHATMANA i ściska go serdecznie.] ROBOT TŁUMACZĄCY: Ambasadorze, ta wypowiedź zachwyciła rozmówcę. Chwileczkę... Ambasador Veldrik-Oran mówi... że światło jest zielone od dziesięciu sekund, na litość boską naciśnij na gaz! CHATMAN: Co to do cholery znaczy? ROBOT TŁUMACZĄCY: Pragnie stworzyć korytarz międzyplanetarny na orbicie planety, tak by narody Ziemi i ludy Zeta Reticuli mogły się wygodnie odwiedzać. Serdeczne gratulacje, Ambasadorze Chatman! Pańska misja dyplomatyczna zakończyła się pełnym sukcesem. KONIEC ZAPISU

Przełożyła Magdalena Małek Tekst pierwotnie opublikowany na stronie 365tomorrows.com

9


OSTATNIA PIZZA Frank Roger – Twoje maniery przy stole są naprawdę karygodne – powiedziałem do człowieka, który właśnie zmaterializował się w pizzerii i przepłynął prosto przez mój stolik, a nawet moją pizzę Quattro Stagioni. – Proszę się nie martwić – rzucił jeden z kelnerów. – Zazwyczaj są niegroźni. Kiedyś było ich więcej. Bierzemy udział w eksperymencie dotyczącym przenoszenia materii – czasem zdarzają się zakłócenia systemu. Nie powinni się tu materializować. Mężczyzna podryfował w prawo i przybrał formę cielesną, podczas gdy jego stopy wciąż znajdowały się pod stolikiem obok. Utknął i wył z bólu, roztrzaskując stół na kawałki. – Przepraszamy za ten bałagan – powiedział kelner. – Zajmiemy się tym. – To wszystko dla dobra nauki – ze zrozumieniem stwierdził mój sąsiad. – Dla mnie wygląda to bardziej jak jakiś terroryzm – odparłem. – Wystarczy spojrzeć na te zniszczenia. Kilku kelnerów zajęło się krwawiącym mężczyzną i wyprowadziło go z sali. Połamany stolik zastąpiono nowym. Mój sąsiad potrząsnął głową i stwierdził: – Mamy szczęście, że ten gość utknął w stole. Mogło być gorzej. Kilka chwil później zobaczyłem materializującą się stopę i dolną część nogi, wystające mi z klatki piersiowej. – Naukę i terroryzm dzieli bardzo cienka linia! – krzyknąłem, spanikowany. Były to moje ostatnie słowa.

I lu

st r

ac

j a:

Ma

łgo

r za

ta

Le

wa

nd

ow

sk

a

Przełożyła Joanna Triss Baron

10


BLIZNY Bonnie Jo Stufflebeam Natalie nie wiedziała, skąd się wzięli muzycy. Kiedy obudziła się po trzygodzinnej, mało rozsądnej drzemce, byli już w jej nieskazitelnym salonie z instrumentami rozłożonymi na brązowym puchowym dywanie niczym starzy znajomi ze szkoły. Zdezorientowały ją puste wnętrza futerałów na instrumenty. Przeszła wokół nich. Nie pytała muzyków, dlaczego się u niej znaleźli. Za dziwne uznała jedynie fakt, że nie grali. Ich instrumenty wyglądały samotnie, opierając się o zakurzony orbitrek, pustą półkę na książki, której zawartość sprzedała w pobliskiej księgarni, żeby zdobyć nieco gotówki, i stolik, któremu brakowało jednej nogi. Stojąc w wychodzących na salon drzwiach kuchni i przełykając granolę z masłem orzechowym, Natalie przyjrzała się instrumentom: jeden okazały kontrabas, jeden keyboard Casio bez podstawki, jedna gitara akustyczna z niebieskim paskiem pośrodku, która wiele już przeszła, jedna matowa trąbka basowa i wreszcie srebrny saksofon, spoczywający w dziwacznej pozycji obok mężczyzny, którego ciemne palce dusiły jego szyjkę. Nieco jeszcze niedowidząc po drzemce przyjrzała się muzykom, próbując przypisać ich do poszczególnych instrumentów. Nagle zdała sobie sprawę, że wszyscy byli mężczyznami – pięcioma obcymi mężczyznami w jej domu. Ten, który ściskał saksofon miał grube, sięgające bioder czarne dredy z koralikami i kwadratową twarz. Za nim siedział po turecku chudy mężczyzna, na którego ustach odcisnęły się dwie blizny układające się w ustnik do trąbki. Nieco okrąglejszy i bardziej zadbany gość o sylwetce wykrzywionej niczym pudło kontrabasu stał w drzwiach do gabinetu, opierając ręce o framugę, jak gdyby chciał uniemożliwić jej ucieczkę – wyjście do przedpokoju pozostawało jednak niezablokowane, nie zamierzał zatem jej uwięzić. Latynos przycupnął za fotelem z palcami zawieszonymi w powietrzu niczym nad klawiaturą fortepianu. Gitarzystę rozpoznała po kawałkach czarnej taśmy oblepiającej każdy palec. Jego kudłate brązowe włosy opadały na jedno oko. Po zjedzeniu wszystkich płatków stała w kuchni jeszcze tylko przez chwilę. Cały ten chaos zaczął ją denerwować, więc ukryła się w sypialni. Uchyliła drzwi i wyjrzała zza nich, przykładając ucho do drewna, jednak muzycy byli zupełnie cicho. Przez cały dzień obserwowała ich, gdy tak siedzieli, opierali się i czekali. Kiedy nie potrafiła już stwierdzić, jak długo ich tak obserwuje, muzycy zaczęli się poruszać, jak gdyby byli pod działaniem zaklęcia czasu, które tylko jego upłynięcie mogło złamać. Ich mięśnie drżały, gdy powoli przytomnieli. Sięgnęli po instrumenty, które zaczęły poruszać się po podłodze i wślizgnęły się w ich ramiona. Trzymali je tak, jak trzyma się dzieci. To ją zaintrygowało, choć miała ochotę zamknąć oczy. Nigdy tak mocno nie kochała żadnego przedmiotu. Nigdy również nie kochała tak mocno człowieka. Nigdy nie pragnęła trzymać tak w ramionach czyjegoś ciepłego ciała, a tym bardziej niczego zimnego. Grali, a ich ręce były klawiszami, strunami, srebrem i mosiądzem, metalem, metalem, plastikiem, metalem i drewnem. Muzyka nic jej nie przypominała, była jak biały szum, jak lód w misce płatków śniadaniowych, jak pudełko lodów zjadanych samotnie w ciemnym salonie każdego poranka, jak bycie zdominowaną przez mężczyzn, którzy cię nie widzą. Nie chciała już tego słuchać, ale gdy zatkała dłońmi uszy, wciąż słyszała rozbrzmiewające w jej głowie echo muzyki, jak gdyby jej dłonie były morski-

11


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

mi muszlami, w których według zapewnień rodziców mieszka cały bajkowy ocean, a tak naprawdę mieszkają tam potwory, które chcą przebić cię na wylot. Nie tak powinien brzmieć ten dom. W końcu przestali grać, a ją wszystko bolało od znienawidzonego hałasu, hałasu tworzonego przez mężczyzn i zabawki. Kiedy muzycy unieśli ręce znad instrumentów, ich dłonie był całkowicie zmienione. Palce stały się strunami, klawiszami na zmianę czarnymi i białymi, metalowymi zatyczkami. A potem to nie były już tylko palce – patrzyła jak struny rozciągają się w żyły, widoczne pod skórą niczym pod cienką warstwą papieru, dochodzą do oczu i wystają niczym metalowe rzęsy. Mosiężne zawory zamiast ramion, czerwony przycisk zasilania keyboardu zamiast źrenic, gruszkowaty kształt ciała kontrabasu i dziura rozciągająca się na brzuchu mężczyzny. Muzycy milczeli, ona również. Chciała, żeby zniknęli. Nie chciała, żeby odchodzili. Pragnęła podbiec i objąć któregoś z nich, wrzeszcząc „Nie! Musimy to powstrzymać!”. Jednak dalej stała w drzwiach kuchni, jak gdyby wrosła w ziemię. Zaburczało jej w brzuchu, ale nie miała ochoty na nic, co trzymała w szafkach. Mężczyźni nie odeszli, nie oddali jej przestrzeni, którą jej wykradli, jednak nie byli już ludźmi. Różowy promień wschodzącego słońca wpadł przez okno, a mężczyźni już nie oddychali – ich ciała tworzyły dziwne instrumenty. Podeszła do keyboardu, a potem do kontrabasu i do saksofonu o bardzo zimnej powierzchni. Uniosła go do ust i ucałowała jego chłód, przyciskając do niego wargi. Srebro smakowało jak orzeszki z cukrem i śliną. Natalie czuła się pełna.

Przełożyła Małgorzata Zeller 12


BYŁLIBY SYN, ZABIJCIEŻ GO... George R. Shirer Dziewczyna jest naga. Długonoga. Przepiękna. Jej zapach daje się wyczuć z miejsca, w którym siedzi mężczyzna, na tyłach klubu, tam gdzie cień kładzie się najgęściej. Dziewczyna przemaszerowuje przez scenę – jej biodra się kołyszą, a piersi falują, gdy przeciska się przez tłum. Jej tlenione włosy powiewają wokół twarzy przypominającej kształtem serduszko. Ma pulchne, różowe usta i ciemne oczy obramowane brokatem i tuszem do rzęs. To właśnie oczy ujawniają, kim jest naprawdę: bezdusznym przedmiotem. Gdy światło pada pod odpowiednim kątem, widać w nich zdradziecki poblask znaczników bioluminescencyjnych. Dziewczyna kończy występ i schodzi ze sceny. Na jej skórze perli się pot. Mężczyzna bierze głęboki oddech, podnosi się ze swojego miejsca i rusza w stronę garderoby. Na jego drodze staje ochroniarz. Goście nie włażą na zaplecze! – warczy góra naszprycowanego sterydami mięcha. Żaden ze mnie gość. Mężczyzna odrzuca połę płaszcza, pokazując odznakę i broń przy pasie. Reakcja goryla jest natychmiastowa. Wycofuje się w stronę biura menedżera. Garderoba jest obskurna. Młode piękności płci obojga w różnych stadiach negliżu. W powietrzu zapach potu, tanich perfum i spalonych przewodów. Mężczyzna dostrzega dziewczynę, która siedzi na krześle, przeczesując włosy grzebieniem. W jego dłoni znajduje się pistolet; dopiero gdy wypala, mężczyzna zdaje sobie sprawę, że w ogóle wyciągnął broń. Widzi, jak dziewczyna pada na plecy, a jej klatka piersiowa zamienia się w kłąb mokrego mięsa. Powietrze rozdzierają krzyki przerażenia. Tancerki kulą się po kątach. Co to ma być, kurwa?! Mężczyzna odwraca się i staje oko w oko z szefem klubu. Twarz menedżera blednie, gdy spostrzega pistolet i rozpoznaje trójlistną odznakę syn-bójcy. Żesz w dupę... No właśnie – mówi syn-bójca. – Wiedziałeś, że ta dziewczyna to syntetyk? Paciorkowate oczka menedżera wędrują w stronę ciała dziewczyny. Nie miałem pojęcia... Mam nadzieję, że w sądzie będziesz lepiej kłamał – odpowiada syn-bójca. – Wykryliśmy w tej twojej norze zagrożenie biologiczne pierwszego stopnia. Idę o zakład, że jego źródłem była właśnie ta dziewczyna. Twarz menedżera staje się biała jak papier. Chryste, nie miałem pojęcia! Jak Boga kocham!... Powiesz to sędziemu – odpowiada syn-bójca. – O ile uda ci się w ogóle dożyć rozprawy. W głównej części klubu wybucha nagła wrzawa. Widzowie wrzeszczą w przerażeniu, gdy do środka wpada kompania sanitarna, chwyta szefa klubu i tancerki i siłą odholowuje towarzystwo do szpitala więziennego. Gdy syn-bójca zostaje wreszcie sam, staje nad ciałem dziewczyny. Przez chwilę czuje smutek, ale nie skruchę. Każdy syntetyk to przecież potencjalny inkubator zarazy. To dlatego karą za ich produkcję jest śmierć. To

13


dlatego tacy jak on są rekrutowani i wysyłani na łowy jak charty szczute na króliki. Wzdychając głęboko, mężczyzna odwraca w końcu wzrok. Nagle chwyta go potworny atak kaszlu. Jakby wciągnął do płuc rój żyletek. Zatacza się. W locie dostrzega swoje odbicie w lustrze. Jego twarz, surowa i zacięta jak zawsze, jest teraz blada jak ściana, a z ust purpurowymi bąblami sączy się krew. Szlag, myśli syn-bójca. Osuwa się na podłogę, tuż obok martwej dziewczyny. Dorwała mnie.

Przełożyła Aga „Shee” Magnuszewska. Tekst pierwotnie opublikowany na 365tomorrows (http://365tomorrows.com/01/29/hate-the-syn/).

14


Szortownia


PORA SPAĆ Anna Dudało

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

Nie chcę spać. Miś z guzikowymi oczami też nie chce. Piszczy, że mogą zrobić nam krzywdę podczas snu. Wystarczy, że znajdą naszą kryjówkę. Głupi miś. Ciągle się boi. Ja się nie boję. W każdym razie nie tak często jak on. Tylko czasami. Jestem głodna. Tata nie pozwala dużo jeść, bo to zwraca uwagę. Dlatego jemy rzadko. Staramy się nie zostawiać śladów. To z powodu śladów mogą zacząć węszyć. Szukać. I będzie po wszystkim. Tata mówi, że lepiej, by o nas nie wiedzieli. Miś marudzi, że co to za zabawa, tylko stale się chowamy. Głupi miś. Boi się, a marudzi. Ja lubię nasz strych – ładny stąd widok. Pachnie woskiem i czymś jeszcze. Kadzidłem? Tak chyba tata to nazywał. Misiowi jedno oczko zaraz odpadnie. Moja wina. Zaczepiłam nim o wieko, gdy wydawało mi się, że słyszę głosy. Miś bardzo się rozgniewał. Tatuś mnie przytulił i poszedł sprawdzić, co to było. Boję się spać sama bez tatusia. Miś mówi, że już nie wróci. Głupi, głupi miś. Tata zawsze wraca! Jestem głodna i nie chcę iść spać. Misiowi przeszkadza brzęczenie much. Dużo ich ostatnio, szczególnie za ścianą. Może tata źle zatarł ślady? Miś martwi się, kto naprawi oczko. Ja się martwię o tatę. Przecież zaraz wzejdzie słońce.

16


SEN WAMPIRA

Ilustracja: Marta Pijanowska-Kwas

Sławomir Ambroziak

Księżyc sączył srebrzystą poświatę przez wąskie okienko krypty. Wieko trumny drgnęło, skrzypnęło, runęło na posadzkę. Dominik usiadł, przeciągnął się i ziewnął. – Kru-cy-fiks! Ale pospałem... Już dobrze po północy? Co wali ta dzisiejsza młodzież?! Dawniej trafiałem na spiryt, laudanum. A, czasem na mandragorę. Oooo, po niej bywały jazdy! Dzisiaj to nie wiadomo, co struje potępionego... Spałem jak zabity. Jeść! Od wieków krążył nocami tam, gdzie wrzało ludzkie życie. Bywał na balach, odwiedzał domy uciech, pokochał dyskotekę. Jakaś parka opuściła lokal. Gość ledwie trzymał pion na rozchwianych kulasach. Dziewczyna dreptała, uczepiona mankietu koszuli. On krzyczał i żywo gestykulował. Odepchnął. Upadła. Dominik szarmancko usłużył ramieniem. Odtrącenie, porozumienie samotnych dusz – kawałki, jakimi karmił przez wieki skrzywdzone kobiety. Słuchała tego na ławeczce w parku, olśniona, machając ciężkimi mantylkami rzęs. Dominik minął złożone do pocałunku usta, kły przebiły atrament tętnicy szyjnej. Po pysku wychlastało go kilkaset woltów. Oczy androida iskrzyły feerią kolorowych blasków. – Kru-cy-fiks! Spałem zdecydowanie za długo...

17


TELEFON Anna Grzanek Diabeł siedział przy telefonie. Błogosławiłby ten wynalazek, gdyby tylko mógł. Telefon pozwalał mu uciec od nudy bez wychodzenia z domu. A diabeł był domatorem. W związku z tym dzwonił. Wybierał przypadkowe numery. Część z nich nie odpowiadała, ale większość owszem. Mówił wtedy: – Witam. Jestem diabłem. Kraj, do którego się dodzwonił, nie robił mu różnicy, diabeł bowiem mówił wszystkimi językami. Świat nie miał przed nim tajemnic. Ludzie nie mieli przed nim tajemnic. Widział, czym są. Nie rozumiał ich wprawdzie, ale zrozumienie nie miało tu nic do rzeczy. Ludzkość fascynowała go na swój sposób. Zadziwiało go zjawisko ewolucji. Kiedyś musiał się naprawdę napracować, by nakłonić do grzechu. Spływał po nim uczciwy, proletariacki pot. Poczynając od symbolicznego jabłka, które było największym wyzwaniem, po sprawienie, że Abrahamowi nie drgnęła ręka, gdy zabijał Izaaka. Prawda, wyciszyli to później ci z Góry, ale diabeł wiedział swoje. Czasy jednak się zmieniały. Praca stała się łatwa, lekka i... nie, nie przyjemna. Raczej monotonna. Ludzie nie potrzebowali już wodzenia na pokuszenie. Przestali wierzyć w pokusę. Przestali wierzyć w cokolwiek. To było smutne i diabeł miał nadzieję, że będzie stanowić wystarczający powód, by Bóg wreszcie zakończył tę farsę. Ale póki co... ...póki co, diabeł dzwonił. – Witam – mówił. – Jestem diabłem. W dziewięciu przypadkach na dziesięć rozmówca odkładał słuchawkę. Ale ten jeden... Ten jeden wart był zachodu. Diabeł kolekcjonował ciekawe rozmowy. Skoro nie było już dla niego pracy, postanowił poświęcić się hobby. * – Znakomicie – ucieszył się ktoś. – Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, sprzedam ci duszę. Za bogactwo i władzę. No dalej, to dla kogoś takiego jak ty powinno być łatwe. Było łatwe. Diabeł obdarował rozmówcę bogactwem i władzą. Choć o dusze ostatnimi czasy nie było trudno, grzechem byłoby wypuścić taką okazję z rąk. * – Doprawdy... – Głos z drugiej strony kabla zabrzmiał martwo. – Miałbyś dość przyzwoitości, żeby zadzwonić dwadzieścia lat temu. Wtedy bym z tobą porozmawiała. Ale nie dzisiaj. Diabeł przez chwilę wsłuchiwał się w sygnał wolnej linii. Zdało mu się, że gdzieś w eterze rozległo się parsknięcie, a może był to szloch. Sięgnął w miejsce, z którym się przed chwilą połączył i zobaczył zwykłą, szarą rzeczywistość: syna jedynaka, który właśnie wyfrunął z gniazda, nudnego męża oraz pekińczyka. Dwadzieścia lat temu... Co tam takiego było? Ach, oczywiście. Perspektywa kariery baletowej, inny mężczyzna, za dużo alkoholu, wypadek samochodowy.

18


Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

Mężczyzna odszedł, złamana wielokrotnie noga pogrzebała marzenia o tańcu, a ten lekarz był taki sympatyczny... Diabeł nie mógł się nadziwić, jak niewiele czasem trzeba, by czyjeś życie zamieniło się w piekło. * – Chciałem zamówić pizzę. Podwójny ser, salami, świeże pomidory i czosnek – powiedział diabeł dla odmiany, bo nieśmiertelna dusza nieśmiertelną duszą, ale jeść trzeba. Podał adres dostawy i rozłączył się. Rezydował w przytulnym mieszkanku na Ziemi i choć nie rozumiał ludzi, doceniał ich kuchnię. W Piekle nikt nie potrafił dobrze gotować. Zawsze przesadzali w przyprawami. * W słuchawce rozbrzmiał ciepły, głęboki głos: – Telefon zaufania Spleen. Diabeł zastanowił się. Miał do wyboru: albo przeprosić i rozłączyć się, bo to pomyłka, albo skorzystać z okazji. Nie honor byłoby się przecież wycofywać.

19


Pani po drugiej stronie kabla wysłuchała jego problemów, udzieliła kilku rad, grzecznie powstrzymała się przed przełączeniem go do psychiatry. Diabeł, ku własnemu wielkiemu zdumieniu, naprawdę poczuł się lepiej. * – To miło, że pan dzwoni – powiedział ktoś. – Właśnie to ja miałem zadzwonić do pana. – Naprawdę? – zdumiał się diabeł. To byłoby interesujące, zważywszy, że jego aparat nie był nawet podłączony do gniazdka. – Naprawdę. Zaraz po tym, jak wykonałbym telefon do Yeti. Diabeł uśmiechnął się. – Niestety, numer do Draculi gdzieś mi się zawieruszył... Diabeł uprzejmie podał rozmówcy telefon do Vlada i rozłączył się. * – Witaj, Lucyferze – odwzajemnił pozdrowienie rozmówca. – Z tej strony Bóg. Słuchawka wypadła z bezwładnej nagle dłoni diabła. Wiedział, że była to prawda. – Przestałeś grać w naszą małą grę – łagodnie skarcił diabła Bóg, gdy ten ponownie uniósł słuchawkę do ucha. – Zapominasz się. Wiesz, jakie są zasady. Diabeł wygiął usta w podkówkę jak skrzywdzone dziecko. – To ludzie przestali grać w naszą grę – oznajmił. – A w mojej naturze leży bunt. Sam mnie takim stworzyłeś, więc teraz się odpierdol. Diabeł rzucił słuchawką. Dopiero po chwili podniósł ją ponownie i, wciąż nieco drżącą dłonią, wystukał kolejny numer. Diabeł nie przestawał dzwonić. Może gdzieś jeszcze była nadzieja.

20


SCHRONIENIE Jacek Wilkos Las przerzedził się i kobieta wyszła na polanę. Rozejrzała się wokoło, ale nie zauważyła żadnego ruchu. Jedynie trawa falowała w rytm delikatnych podmuchów wiatru. W oddali zobaczyła spory budynek otoczony stalową siatką. Nadzieja wypełniła jej serce. Czuła, że znajdzie tam schronienie, a może nawet pożywienie. Ruszyła w kierunku budowli. Wycieńczona, głodna i spragniona, ledwo powłóczyła nogami. Prezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy – brudna, z posklejanymi włosami. Szara, zmizerniała twarz była czysta jedynie tam, gdzie wcześniej spływały łzy. Podczas biegu przez las gałęzie rozdarły w kilku miejscach sukienkę i naznaczyły nogi cienkimi czerwonymi liniami zadrapań. Ręce trzęsły się z nieustannego napięcia nerwowego i strachu. Czuła, że jeszcze dzień, może dwa i przewróciłaby się, bezsilna, skazana na pożarcie żywcem. Przez wiele dni włóczyła się po polach i lasach, uciekając przed potworami. Przed zmarłymi, którzy powstali z grobów. Od czasu do czasu udało jej się znaleźć chatkę lub dom, w którym mogła odpocząć, ale kryjówka była bezpieczna tylko przez chwilę. Teraz mogło się to zmienić. Ogrodzenie, wieże, to wygląda jak więzienie. Muszę być ostrożna, w środku mogą być te stwory. Zbliża się noc, muszę znaleźć jakieś bezpieczne miejsce. Wieża strażnicza. Spędzę w niej noc, a jutro

21

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk


zacznę przeszukiwać budynek. Najważniejsze jest jedzenie i woda. Może znajdę nawet jakieś czyste ciuchy. Jeśli będzie bezpiecznie, zostanę na kilka dni, odpocznę. A może to więzienie jest już zamieszkałe? Jeśli tam są ludzie, na pewno przygarną mnie. Nie będę już musiała uciekać sama przed tymi potworami. Potok myśli przerwał niewielki błysk na wieży strażniczej. Popatrzyła w tamtym kierunku i wytężyła wzrok. Nie była pewna, czy faktycznie coś widziała, czy był to tylko wytwór jej zmęczonego umysłu. Odniosła wrażenie, że widzi jakieś sylwetki na wieży. Coś szarpnęło głową kobiety do tyłu. Upadła na plecy. Przez krótką chwilę widziała jeszcze chmury, zabarwione czerwienią i fioletem przez zachodzące słońce, po czym wzrok i świadomość zalała czerń. Umarła. – Piękny strzał, Tim. – Dzięki, z takiej odległości widzę tylko zarys głowy, ale to mi wystarczy. – Dzięki Bogu, że mamy snajperkę. Przynajmniej nie musimy eliminować szwędaczy z bliska. – John? – Tak, Tim? – Myślisz, że poza nami są jeszcze jacyś ludzie, którzy ocaleli? – Mało prawdopodobne. Co kilka dni jeździmy w różne miejsca w poszukiwaniu jedzenia i od dawna nie widzieliśmy normalnego człowieka. Same trupy. Martwe lub żywe.

22


BITWA Michał Wysocki Minuty poprzedzające bitwę zawsze są najgorsze. Możesz przygotowywać się miesiącami, ale tuż przed rozpoczęciem walki i tak czujesz się jak nieopierzony młokos, który dopiero co wziął do ręki miecz. Nic nie przygotuje cię na strach i niepewność, łzy wymieszane z krwią oraz, a to chyba najgorsze, ciszę tłumiącą wszelkie dźwięki po skończonej bitwie. Armia miała budować poczucie więzi między nami, ale zamiast tego sprawiła, że swoich największych wrogów wyhodowaliśmy we własnym oddziale. Jasne, w sytuacji bez wyjścia chłopaki obok pomogą ci, ale nigdy nie będzie to pomoc bezwarunkowa. Prędzej czy później sukinsyn pojawi się z fałszywym uśmiechem i niepozornym pytaniem „A pamiętasz, jak ci wtedy pomogłem?”. Nikt w naszej grupie nie przypomina przysług, bo chce porozmawiać o starych, dobrych czasach. Zawsze za plecami chowa rachunek, który w najmniej odpowiednim momencie będziesz musiał zapłacić. Mimo wszystko widok towarzyszy broni spadających coraz głębiej w otchłań rozpaczy jest niezłą rekompensatą za wysiłek, który musiałem włożyć w przygotowanie się do boju. Spocone twarze, drżące ręce, rozbiegany wzrok, który nie jest w stanie skupić się na czymkolwiek przez dłuższą chwilę. Na początku jesteśmy jednością, ale gdy zacznie się walka, każdy będzie musiał działać na własną rękę. A ja nie zamierzam płakać nad ich losem. Nie przeczę, to system zrobił z nas bezmyślne kukły, którymi teraz jesteśmy. Królewscy urzędnicy zabierają rodzicom dzieci w wieku siedmiu lat i tresują je w swoich akademiach jak cyrkowe zwierzęta. Mamy robić, mówić i myśleć, co nam każą. Za niesubordynację wymierzają potworne kary. Biją, głodzą, zamykają w ciasnych salach. Nie wiem, jaki potwór to wymyślił, ale chciałbym kiedyś stanąć z nim twarzą w twarz i poszerzyć mu uśmiech mieczem. Atmosfera gęstnieje, już tylko sekundy dzielą nas od rozpoczęcia kolejnej batalii o własną przyszłość. Nie będzie Cezara, który ruchem dłoni uchroni nas od zguby. Nie będzie Jezusa, który wskrzesi nas z martwych albo uleczy ze śmiertelnych ran. Jesteśmy tylko my i Wróg nieznający litości. Rozglądam się na boki wiedząc, że nie znajdę tam wsparcia. Ocieram z czoła zimny, wydzielający kwaśną woń pot. Poprawiam zbroję, mocniej ściskam miecz. Czuję, że się zbliża. Tik. Tak. Tik. Tak. W końcu jest! Kroki uderzające o posadzkę eksplodują w naszych głowach spazmami bólu i przerażenia. Mosiężne wrota otwierają się z piskiem nienaoliwionych zawiasów, a w świetle pochodni staje Wróg. Bestia z najgłębszych kręgów piekieł. Demon żywiący się ludzkim lękiem. Personifikacja ostatecznego koszmaru. Posłaniec otchłani, przyboczny diabła.

23


Nieśpiesznym krokiem podchodzi do pulpitu, uderzając na boki ogonem zakończonym kolcami wielkości mojego przedramienia. Obrzuca nas pogardliwym spojrzeniem i przez zaostrzone, niekompletne kły syczy: – Proszę odwrócić kartki. Kurwa. Znowu arytmetyka.

Ilustracja: Joanna Sapielak

24


TUSDKOMTI Bogumiła Dziel Kapłani przybywali z głębi lądu. Wieczór po wieczorze towarzyszyli nam we wspólnym posiłku i niestrudzenie snuli opowieści. Mówili o dalekich krainach, wędrujących ludach, waśniach władców. W pamięć szczególnie zapadały wieści o dziwacznych stworach, jakich nasze oczy nie miały szczęścia oglądać. Opowieści ciągle się zmieniały, przeplatały, rosły, podobnie jak nasze dzieci, aż w końcu z wielkim trudem rozpoznawaliśmy znajomych sprzed lat. Zmieniali się też wędrowni kapłani, którzy lubowali się w snuciu historii o swoich bogach. Niektórzy utrzymywali, że nieśmiertelnych są setki i że powinniśmy składać im ofiary. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego mamy być coś winni półzwierzęcym stworzeniom kryjącym się przed ludźmi w jaskiniach czy podziemnych labiryntach. Inni utrzymywali, że tłumy bożków są nieistotne, słabe, że same służą komuś innemu –istotom, które stoją na czele. Wielu wędrowców, choć czas ich przybycia dzieliły czasem pokolenia, zdawało się wierzyć, że takich bogów-przywódców było trzech. Mój lud nie potrafił zrozumieć dziwnej, obsesyjnej fascynacji, z jaką cudzoziemcy odnosili się do liczby trzy. Niektórzy utrzymywali nawet, że świat dzieli się na trzy części: ziemię, nieboskłon i podziemia. Wielu przybyszy opowiadało potężne historie, baśnie, które przynosiły wiedzę przodków. Opowieści, w których prawdziwość nie wierzył nikt, a które - mimo to - darzyliśmy szczególnym uczuciem i skrzętnie zapamiętywaliśmy, by z przyjemnością powtarzać jeszcze długo po odejściu wędrowców. Te historie były barwne i żywe, zakończone radosną wieścią - choć nierzadko wewnątrz czaiła się przejmująca groza. W długie zimowe wieczory, spędzane wspólnie wokół palenisk, baśnie przynosiły ulgę. Mimo różnej treści wszystkie zdawały się mówić o tym samym – o pewności, że wiosna powróci. Zawsze wracała. W baśniach tkwił jednak niepokojący nas szczegół – niezrozumiała wszechobecność liczby trzy. Król zawsze miał trzech synów, śmiałków czekały trzy próby, a czarodziejskie rytuały wymagały trzech rekwizytów. Kapłani, coraz częściej wędrujący w grupach po trzech, powracali co kilka cykli pór. Każdy z nich próbował uczyć nas o istnieniu jakiejś nieskończoności. Ci ludzie nie potrafili zrozumieć, że nasz prosty lud rybaków znał nieskończoność od zawsze; żyliśmy przecież na jej skraju. Nadaliśmy jej nawet imię, choć nie leżało to w naszej gestii. Ale uśpione monstrum pozwalało nam żyć w tym miejscu i korzystać ze swoich zasobów, choć moi bracia okupili to ciężką pracą i dławiącym gardła strachem. Fizyczna bliskość nieskończoności pozwoliła nam się z nią oswoić i nazywać ją imieniem, które było rozpoznawalne dla wszystkich naszych gości: Tusdkomti1. Czuliśmy, że żadne inne słowo nie jest tak bliskie tajemnicy potężnego oceanu. Oczywiście, znaleźli się śmiałkowie, którzy wierzyli, że istnieje kraniec nieskończoności i próbowali się tam dostać. Jeden z moich braci, od dziecka pełen buty, przez większą część życia przygotowywał do wyprawy wielką łódź dziadka. Był w drodze przez siedem cykli pór roku, a kiedy wrócił z tułaczki, opowiedział o ciągnących się bez końca przestrzeniach nie do zdobycia i sam śmiał się z legendy o istnieniu krańca. 1

Praindoeuropejskie *tusdkomti – ogrom.

25


26

Ilustracja: Marta Pijanowska-Kwas


Nie mówiłam nikomu o własnych przygotowaniach. Jako jedyna kobieta-rybak budziłam kontrowersje wśród swojego ludu, niektóre matki przestrzegały swoje córki przed rozmową ze mną, Łamiącą Tabu. Miałam dwanaście wiosen, kiedy imię do mnie przylgnęło i pełna urazy uznałam je za wróżbę. Jeśli mi się powiedzie, nigdy nie przyjmą mnie z powrotem. Wypłynęłam na łodzi dziadka w środku nocy, nie chcąc ryzykować, że ktoś mnie zatrzyma. Kiedy słońce zaczęło wyłaniać się zza horyzontu, byłam już na granicy, za którą nie zapuszczali się rybacy. Wiedziałam, że najważniejsze będzie utrzymanie stałego kursu na zachód. Musiałam mieć pewność, że nie kręcę się w kółko po jednostajnych wodach Tusdkomti. Po długim, długim czasie z trudem przychodziło mi pamiętać, że przed wyruszeniem w drogę miałam wokół siebie ludzi, rodzinę i przyjaciół. Trzymając się resztek nadziei na powrót w rodzinne strony, postanowiłam nigdy nie przyznać się do przepłakanych dni i uczucia paniki, gdy patrzyłam na niknące zapasy. Nie potrafiłam określić uczucia, jakie mnie ogarnęło, gdy pewnej nocy przez sen poczułam uderzenie. Łódź się zatrzymała, może wreszcie dotarła do lądu, krańca, czegokolwiek. Podnosząc głowę z posłania, miałam przed oczami kompletną ciemność bezksiężycowej nocy. A potem, niezmiernie powoli, otworzyło się oko zawieszone w pustej przestrzeni między wodą a niebem. Po chwili z taką samą koszmarną powolnością otworzyła się druga powieka bezcielesnej przestrzeni. Miałam wrażenie, że wpatrzony we mnie ogrom istnieje sam w sobie, poza wodą, lądem czy niebem, poza wszystkim, co znałam z opowieści. Wyglądał, jakby wyrastał z Tusdkomti i wrastał w niebo, jakby w swoim ogromie potrafił sięgnąć wzrokiem do mojego ludu, moich braci, rybaków szykujących się do wypłynięcia w morze. Stałam tam, porażona i zachwycona. Wtedy otworzyło się trzecie oko.

27


REGUŁA ROTHMANA Maciej Bachorski Ogień. Płynny ogień, zalewający wszystko dookoła. Wystarczyło pół godziny od rozbrzmienia pierwszego sygnału alarmowego, żeby większa część ponad półtysięcznej populacji zbudowanego na kształt poskręcanej dętki samochodowej Drugiego Słońca roztopiła się jak plastik nad ogniskiem. Praca z syntezą termojądrową to jazda na oparach piekieł, zwykł mówić mój ojciec. Kwestia czasu, kiedy dosięgną nas płomienie. Cholerny dupek nigdy się nie mylił. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Lily nic się nie stało. Pracowała dzisiaj przy obsłudze zachodniego skrzydła razem z Arankianem, ominęło ją więc bezpośrednie zagrożenie, kiedy doszło do rozmagnesowania stellaratora i krążąca wokół stacji plazma przelała się przez tytanowe ściany jak przez papier. Komunikator Lily cały czas milczał, mimo że wywoływałem ją co chwilę. Na Arankiana wpadłem w miejscu, gdzie ciasny korytarz techniczny rozwidlał się na dwoje. Główny inżynier miał przynajmniej trzydzieści kilogramów nadwagi i wyglądał, jakby właśnie skończył bieg na setkę. Po jego pulchnej twarzy spływały wielkie krople potu. – To już koniec… – wydyszał – stacja jest stracona… – Gdzie Lily? Arankian wbił wzrok w podłogę. – Nie mogłem jej powstrzymać, Josh… Tak bardzo cię przepraszam. Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. – Gdzie ona jest? – Poszła do rdzenia stellaratora. – Rozłożył ręce. – Mówiła, że da nam czas na ucieczkę. Zapragnąłem rozbić mu ten świński łeb o ścianę. To ten kutas był odpowiedzialny za zapewnienie bezpieczeństwa stacji, nie moja żona. – No to wypierdalaj do tego swojego promu – warknąłem. – Ale nie waż się startować bez nas. Miłość jest głupia, mówił mój ojciec. Zostawi cię ślepego i głuchego na wszystko inne dookoła. Sprawi, że stracisz czujność. A kiedy ją stracisz, wepchnie cię wprost do trumny. Ale ojciec był cynicznym dupkiem, widzącym świat w postaci rzędów cyfr i kolumn danych. Dupkiem, który umarł, krztusząc się tętniczą krwią w szpitalnym łożu, opuszczony przez wszystkich, na których kiedykolwiek mu zależało. Zacisnąłem zęby, zmuszając się do maksymalnego wysiłku. Nie, nie miałeś racji tato. W tym jednym zawsze się myliłeś. Do śluzy prowadzącej do komory rdzenia dopadłem na ostatnich nogach, mając wrażenie, że za chwilę wykaszlę rozżarzone igły. Zewnętrzne drzwi stały przede mną otworem, za to komora samego rdzenia była zamknięta na amen. Szarpnąłem za manualne otwieranie. Zero rezultatu. Najwidoczniej Lily zatrzasnęła się od środka. Do cholery, dziewczyno, czy ty zawsze musisz postawić na swoim? – Arankian? – Uruchomiłem komunikator. – Jestem.

28


Ilustracja: Małgorzata Brzozowska

– Nie mogę dostać się do wewnętrznej części. Lily musiała jakoś zablokować drzwi. – To przez temperaturę – wyjaśnił inżynier. – System jest tak skonstruowany, żeby odcinać poszczególne sekcje, jeśli temperatura wzrośnie powyżej czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Musisz ręcznie wychłodzić stellarator. – Jak to zrobić? – System działa w trybie awaryjnym. Wszelkie komendy z poziomu konsoli są zablokowane, ale jeśli wywołałbyś w jakiś sposób spięcie w szafie sterowniczej, być może udałoby ci się odblokować drzwi. To jednak nie koniec. Po kilkunastu sekundach system wróci do działania, używając zapasowych serwerów. Kiedy będziesz w środku, natychmiast zwolnij blokadę chłodziwa. To będzie wasza jedyna szansa na odblokowanie śluz w drodze powrotnej. – Już się za to biorę. Nie było czasu na myślenie. Ze wspomnianej szafy zwisały zwoje kabli, przypominających rozgotowany makaron. Rwałem je bez opamiętania jak rolnik chwasty, do momentu w którym coś brzęknęło i drzwi odskoczyły na kilkanaście centymetrów. Równocześnie rozległ się komunikat: UWAGA. INTEGRALNOŚĆ POWŁOKI NARUSZONA. Nie zwlekając, wślizgnąłem się do środka.

29


Za drzwiami panował mrok. Jedynie umieszczona pośrodku wiązka wolframowych prętów żarzyła się jasnym blaskiem. – Lily! – krzyknąłem. Bez odpowiedzi. Była gdzieś tutaj, pośród ciemności, a ja nie mogłem jej zobaczyć. Krzyknąłem raz jeszcze. Jeśli założyła kombinezon ochronny, najpewniej była nieprzytomna, ale wciąż miała szansę na przeżycie. W końcu udało mi się odnaleźć przełącznik, o którym wspominał Arankian. Zapaliły się lampy. Dopiero teraz rozejrzałem się dookoła. Pomieszczenie było mniejsze, niż wydawało mi się po ciemku. I byłem w nim całkowicie sam. UWAGA. PRZYWRÓCONO INTEGRALNOŚĆ POWŁOKI. ZWOLNIENIE CHŁODZIWA ZA TRZYDZIEŚCI SEKUND. W tym samym momencie drzwi zatrzasnęły się z głuchym hukiem. – Arankian, co jest, do kur.. – Tak mi przykro, Josh. Tak mi cholernie przykro. – Co ty wygadujesz? Lily… – … zginęła w sekcji mieszkalnej. Uratowała nas, ale sama nie zdążyła uciec. Twoja żona jest bohaterką, Josh. Tak jak ty. A więc ten gruby wieprz zwyczajnie mnie wykorzystał. – Nie! – ryknąłem, ruszając w stronę drzwi. – Josh, musisz zrozumieć. Jest ze mną dwanaście rodzin, które dzięki tobie mają szansę wrócić do domu. Musiałem dokonać wyboru i zrobiłem to. DZIESIĘĆ SEKUND. Świat zawirował mi przed oczyma. Kocham cię, Lily, pomyślałem, śmiejąc się, płacząc i nie dowierzając na przemian. Mimo wszystko ten cholerny dupek znów miał rację.

30


POD PALCAMI Agnieszka Grzywacz – Możesz mnie mieć, wystarczy jedno słowo. Wydawało jej się, że to mówi, ale nie usłyszała swojego głosu. Przy oknie stał człowiek ubrany w wojskowy mundur. Za firanką, za szybą, gdzieś bardzo daleko, padał drobny śnieg, odbijał się iskrą w jego wąskich zielonych oczach i znikał na zawsze. Mężczyzna przesunął dłonią po ogolonej czaszce, jakby chciał przeczesać nieistniejące włosy. – Powinnaś była ze mną wyjechać już dawno. Nie odzywała się, splecione na kolanach ręce nie drgnęły. Nie znalazła odpowiedzi, spojrzała w dół na swoje bose stopy, ledwie widoczne w ciemności pokoju. Za drzwiami paliło się światło, ktoś tam był, ktoś, kogo nie znała i nie chciała znać. Mieli tylko ten jeden pokój, to musiało wystarczyć. – Zabierz mnie ze sobą. Zabierz mnie stąd. Przypomniała sobie klatkę schodową, przybliżający się odgłos kroków. Odjeżdżający pociąg i to, jak klęczała na peronie i zagryzała do krwi wierzch prawej dłoni. Ktoś krzyczał, ktoś płakał, kolorowy punkt rozpłynął się w dusznym czerwcowym powietrzu, śledziła go wzrokiem, dopóki nie rozmazały go łzy. – Powinnam była wtedy pobiec za tobą. – Nie pobiegłaś. Przepraszam, pomyślała bezmyślnie. Wstała, żeby się pożegnać. Wieczór dobiegał końca. Mogliby już zapalić latarnie, pomyślała. Życie nabrałoby wreszcie kolorów, ciemnych, wojennych barw. Jedynych, które znali. Na chodniku ktoś zostawił ślady, brudne i smutne w błyszczącej bieli śniegu. – Chciałabym... – Nie jestem tym, którego szukasz. Minął ją i wyszedł, nie zdążyła się nawet obejrzeć. Ciężkie kroki żołnierskich butów ucichły bardzo szybko, przez drzwi wpadała cienka strużka światła. Przez długą pustą chwilę tylko stała i przyzwyczajała się do ciszy. Znajome uczucie pustki wypełniło ją całą, bliskie i wręcz bezpieczne uczucie niepokoju. Echo jego oddechu wciąż wisiało w powietrzu, gdzieś obok jej ust. Słodki zapach skóry, jakieś chaotyczne wspomnienia, długie dni i krótkie noce. To było jeszcze w poprzednim życiu. A może właśnie w tym, ostatnim już. Nie mogła sobie przypomnieć, jak dawno go poznała. Musiało to być bardzo dawno temu, nie pamiętała już innego życia. Pociągi, samoloty, walizka, jego uważne spojrzenie, gdy uprawiali seks, jakby próbował za każdym razem na nowo odkryć jej ciało. Cień, który po nim zostawał, jej milczenie i nieśmiały półuśmiech w kąciku ust. Długie dni pełne słońca. Ślady krwi na chodniku, krew gdziekolwiek nie spojrzeć, bezlitośnie czerwona w ciągu dnia. Krótkie noce bez snu. Ludzie, którzy nic nie znaczyli, a jednak przemykali przez jej życie. Wojna, poezja w listach i czarne motyle krążące nad ich głowami. Podeszła do okna, policzyła ślady na śniegu. Było ich wciąż tyle samo, jakby nikogo nie ubyło w tym domu. Za drzwiami w świetle toczyło się ulotne życie, ktoś się śmiał, słyszała głos dziecka.

31


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

Zostawił jej broń, prosiła go o to już za pierwszym razem. Gładki metal pięknie układał się w jej małej dłoni. Odbicie w szybie przyglądało jej się uważnie, trochę niepewnie. Uniosła lewą dłoń, a prawą przesunęła w dół po udzie. Palce lewej dłoni odnalazły spust, a prawej to miejsce, w którym zawsze szukała przyjemności. Przypomniała sobie ocean, na którego brzegu stała i krzyczała, tak by on mógł ją usłyszeć. Cały ocean niewypowiedzianych słów, sekretnych samotnych westchnień i niezapisanych kartek, piękne zdania, które układała w myślach tylko dla niego. Uratowałeś mi raz życie, teraz możesz mi je odebrać, pomyślała, układając palce w odpowiednich miejscach. Myślała o nim, dotykając się, a zimny metal wbijał się w skroń, w mózg, w przeszłość i teraźniejszość. Jedna chwila, by przerwać tę nić bólu, jedna chwila, by nic już nie zostało, ugasić pragnienie, zabić tęsknotę, przepłynąć ocean i wyszeptać te dwa najważniejsze słowa. Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tutaj. Ocean jest ogromny, tak trudno cię w nim odnaleźć. Przyspieszyła, słyszała swój oddech, trochę urywany i bardzo niepewny. Skrzypnęły drzwi, zniknęły resztki światła. Każdy ruch był bardzo precyzyjny, trafiał dokładnie tam, gdzie miał swój cel. Kolejne zmysły budziły się jeden po drugim na jej wezwanie. Schody, pociąg, brązowy sweter z czerwoną nitką, dotyk dłoni i ust, smak i zapach ciała, jego głos przez telefon, żołnierskie buty ciśnięte niedbale w korytarzu.

32


Tęsknota, tęsknota, tęsknota, pustka. Każdy raz, który mógł być ostatnim, rozpaczliwe pożądanie, które nigdy nie zostało zaspokojone. Podsycane od nowa, a potem tłumione i brutalnie zadeptywane grubą podeszwą starannie wypastowanych butów. Przypomniała sobie stanowczy ruch jego dłoni, twarz skupioną na prostych czynnościach. Podwinięte do łokci rękawy koszuli, rany na nadgarstkach i ramieniu, coraz więcej i więcej blizn. Szorstkie, gwałtowne opuszki palców, które dotykały ją dokładnie tak, jak tego potrzebowała. Ostatnie muśnięcie skórą o skórę wydało jej się już prawie bolesne. Spełnienie nie nadeszło, rozpłynęło się gdzieś w przestrzeni między tym, co było, a tym, czego już nigdy nie będzie. Poczuła nagły, nieprzyjemny dreszcz i jej ciało stało się z powrotem przeraźliwie zimne. Zacisnęła mocniej uda i uśmiechnęła się jednym kącikiem ust. Lewym kącikiem ust uśmiechnęła się do śmierci, która czekała cierpliwie za jej plecami.

33


Stusล รณwka


O POTĘDZE GAWĘDY Bartłomiej Balcerzak Adam miałby wiele do powiedzenia, gdyby go zagadać. – Mam konkretny gust jeśli chodzi o kobiety – mógłby wtedy powiedzieć – muszą być jak moje ulubione potrawy, pikantne i ostre. Adam miał dzisiaj szczęście, ta wymarzona siedziała obok niego przy barze w jego ulubionej knajpie. Nie mógł oderwać wzroku od ślicznotki. Ostra jak żyletka w sosie jalapeno. Rudowłosa, z tatuażami... Wszystko pójdzie gładko, powtarzał sobie, byle było pieprznie. Na płci pięknej znał się równie dobrze jak na papryczkach, ale do rudej zagadać nie umiał. Pokonany mężczyzna musiał przyznać się do porażki. Chrzanić prawdziwe kobiety, przeklął w myślach, te w moich fantazjach same zagadują.

Ilustracja: Mar ta Mły ńsk a

35


TELL Jacek Jarecki Tak naprawdę przestrzelił głowę syna, trzydziestoletniego piwosza i rozpustnika. Legenda, która powstała w wyniku tego incydentu, dobrze obrazuje rolę budżetu w kreowaniu narodowych mitów. Cóż z tego, że szwajcarscy producenci jabłek zostali zepchnięci w niepamięć przez banki, fioletową krowę i watykańskich ochroniarzy. Wydane pieniądze zwróciły się stukrotnie, zmieniając naród zawziętych chłopów w pełen godności naród zawziętych chłopów. Co chwilę przekonujemy się, że to nie jest łatwa sztuka. Pomimo stokroć większego budżetu, kreowane przez nas mity rozłażą się w rękach, parcieją. A jabłko, które zostało przy życiu? Nietknięte, zarumienione w gonitwie stuleci. Ono także stworzyło legendę. Historię kompletnie niezrozumiałą dla ludzi.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

36


NIEŚMIERTELNI Jacek Jarecki

Ilustracja: Joanna Sapielak

Nieśmiertelni za nic mają nasze dzienne sprawy. Podczas gdy drżymy w szpitalnych łóżkach, czekając na nieuniknione, oni wylegują się byle gdzie, choćby na plaży. Bezkarnie piją wódkę i palą papierosy. Złośliwie wysiadują na krawężnikach przed aptekami, by szydzić z ludzi, którzy pragną skonsultować się z farmaceutą. Z nieśmiertelnych nie ma żadnego pożytku. Nie czytają gazet, nie wierzą telewizji, nie ufają rządowi, nie kibicują drużynie siatkarzy. Podobno mają nawet własnego Boga. Nasz Bóg im nie imponuje. Czas to bujda – mówią. Nasza pogarda jest gorzką ceną, jaką płacą za swoją inność. W badaniach prestiżu społecznego zajmują niższą pozycję niż politycy i szatniarze.

37


REALIZM

Ilustracja: Marta Pijanowska-Kwas

Dominik Marcinkowski

Głos. Czy należał do niej? Pamiętał. Tamta dziewczyna była piękna. Roland każdego wieczora tonął w jej czarnych oczach. Wsłuchiwał się w każde słowo. Całował zielone wargi i ciemne, gorące ciało. Tego, co robili w nocy, nie pokazałaby żadna telewizja. Volupté. Słabo oświetlony pokój pełen poduszek, a w nim tylko oni. Bez ustanku ze sobą spleceni. Wtedy, tam… To był ich Eden. Ile czasu upłynęło? Może miesiąc, a może rok. Nie wiedział. Chciał trwać. I kochać się ze swoją driadą… – Wstawaj, kurde! Robota czeka! Roland otworzył oczy. Co się dzieje? Gdzie ona jest? A ja? Nie pamiętał. Czuł się staro.

38


JANOSIK Jacek Jarecki

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

Pod wpływem komiksów i seriali telewizyjnych źle wybrał swoją przyszłość. Zaczął od zabierania kolegom bułek z szynką i uporczywych ćwiczeń fizycznych, skończył jako rozbójnik. Napadał na osoby prywatne oraz instytucje uspołecznione. Nie znał lęku. Chciał na haku pofrunąć do legendy. Schwytany, nie okazał skruchy. Wpadł, ponieważ żądał od obdarowywanych biedaków pisemnego potwierdzenia darowizny. Został skazany na osiem lat więzienia. Wyszedł po trzech, za dobre sprawowanie. Nie czyta komiksów, nie ogląda seriali. Zatrudnił się w rzeźni. To dobra praca. Czasem nocą zdejmuje największy hak i przykłada do swojego boku. Uśmiecha się wtedy z niedowierzaniem. Potem odkłada hak i starannie myje ręce.

39



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

NIEDOBRE LITERKI

Niedobre Literki – cóż to takiego, zapytacie. Odpowiedź nie jest wbrew pozorom taka prosta, a to z tego względu, że pozory często mylą. I tak jak pozory nie wyglądają na to, czym w rzeczywistości są, tak Niedobre Literki nie są tym, czym wydają się być. A wydają się być portalem literackim. Ale, ale. Nie jest to taki zwyczajny portal literacki i to jest właśnie ta zmyłka pozorów. Niedobre Literki to portal tworzony przez bandę totalnych świrów, których zapał do tworzenie literatury dziwnej i kompletnie zakręconej spowodował wielki pożar Londynu w 1666 roku. Niemożliwe, myślicie? A gdybym do tego powiedział Wam, że we wznieceniu tego pożaru maczał również czubek głowy jednooki, paskudny stwór z nie wiadomo skąd? Albo banda ślimaków-piromanów z piekła rodem kochających reagge i tańczących w rytm tej muzyki na dachach budynków? Niemożliwe! – krzykniecie. A właśnie, że możliwe. W bizarro wszystko może się zdarzyć, a ten właśnie gatunek literatury propagują Niedobre Literki. Z ludźmi odpowiedzialnymi za powstanie tej machiny szaleństwa udało mi się pogadać podczas suto zakrapianego popołudnia. Co z tej rozmowy wynikło? Zaopatrzcie się w opakowanie Prozacu i jazda!

Fot: z archiwum Autorów

42


Świat nie zna litości. Życie nie zna litości. Wszechświat nie zna litości. Bizarro nie zna litości. Dlatego będziemy grzać ten zielony płyn przywleczony tu przez Paskuda do upadłego. Wy dranie, łajdaki, obszczymury, wyspowiadacie mi się jak księdzu!!! 1. Lufa pierwsza. Jak się to wszystko w ogóle zaczęło i dlaczego? Kazimierz Kyrcz Junior: Zgodnie z teorią chaosu na początku był Chaos. Według teorii wszystkiego, tak naprawdę wszystko było od zawsze. Zaś według teorii bizarro najsamprzód był Kogiel Mogiel. I właśnie od niego się zaczęło… A dlaczego? Bo Kogiel Mogiel tak właśnie chciał. Marek Grzywacz: Winni są inni obecni. Bo najpierw Dawid, a Kazek + Darek spłodzili literki. Ja tylko dobiłem, kiedy już było wygodne poletko do siania zamętu (szara eminencja chaosu to coś, co warto mieć w CV, nie?), więc wszystkie propsy idą do wyżej wymienionych. Dlaczego? Jak wyżej, zamęt, chaos i nieludzkiej skali rozpusta. Paskud: Zaraz, zaraz, a ja to Wajs?! Na początku byłem ja! Darek Barczewski: Proszę go nie słuchać, bo brzedzi! Któregoś dnia obudziłem się z pełnym spokoju i rezygnacji przeświadczeniem, że lubię swoją teściową. Przy drugiej szklance soku ze zboża zrozumiałem, że wydarzyła mi się pierwsza w życiu naprawdę bizarro rzecz i coś z tym trzeba zrobić. Na przykład napisać opowiadanie o lubieniu teściowych. Tylko gdzie je opublikować? Trzeba stworzyć miejsce, gdzie różne aż tak nieprawdopodobne historie będą miały miejsce. A najlepiej znaleźć kilku chętnych frajerów o zaburzonym poczuciu rzeczywistości, którzy też mieliby ochotę bawić się w takie chore sprawy. Dalej już poszło jak z górki na pazurki. Chorzy są. Niedobre literki są. Jeno opowiadanie nie powstało. Jednak... chyba ten pomysł jest po prostu zbyt bizarro. Niech leży i czeka. Dawid Kain: O ile dobrze pamiętam, zaczęło się od prelekcji o literaturze eksperymentalnej i bizarro, którą prowadziłem na konwencie w Bielsku, kilka lat temu. Była to pierwsza taka prelekcja w dziejach państwa polskiego i wywołała spory poklask każdej z dziesięciu czy dwunastu obecnych na sali osób. A że wśród osób tych byli głównie twórcy, redaktorzy i tak dalej, w niedługim czasie akcja rozpowszechniania bizarro rozrosła się w stopniu znacznym a nawet wariackim. 2. Na drugą nóżkę, żeby nie kuleć. Czym dla Ciebie jest bizarro? Kazimierz Kurcz Junior: Reakcją na reakcyjną rzeczywistość. Marek Grzywacz: Bardzo wygodną etykietką. Bo etykietek używa się właśnie dla wygody, tak to sensu nie mają, zwłaszcza w świecie post-postmodernistycznym (tak górnolotnie, żeby był bonus za mądrą myśl). Coś głupiego? Okej, bizarro to przyjmie. Coś poważnego, ale surrealistycznego? Nie ma sprawy, bizarro. Mroczna groteska? A jakże. Minusem tego podejścia może być to, że ludzie potem nie do końca kumają, co to jest to bizarro, tak technicznie rzecz biorąc. Ale o tym już tyle nauczaliśmy, więc nie poczuwam do winy. Jak ktoś chce skumać, to skuma. Darek Barczewski: Odpoczynkiem od wszystkiego, co bizarro nie jest. Bizarro to taka przeciwwaga dla grzecznej literatury. Przeciwwaga konieczna, bo bez niej, cały ten ładunek sensu, powagi i normalności przewróci się na ryja i będzie chryja. Dawid Kain: Eee... literackim odpowiednikiem punk rocka? Paskud: A czym dla Ciebie jest ludzkość, matole jeden? Ja jestem bizarro, a bizarro to ja. Bizarro jem i wydalam. Najczęściej w postaci tekstów, co to je później czytacie. Bo czytacie, prawda? [robi groźną minę, w efekcie wyglądając szalenie pociesznie, coś w stylu: do serca przytul to kalekie, biedne stworzenie...]

43


3. Chluśniem, bo uśniem. Skąd wziął się Paskud i jaką rolę spełnia w Twoim życiu? Kazimierz Kyrcz Junior: Kiedy jeszcze byłem małym chłopcem, Paskud wylądował w moim łóżku jako pluszowa przytulanka, która wieczorami szeptała mi do ucha dziwaczne historyjki. Historyjki były na tyle dziwaczne, że moczyłem się do trzydziestego roku życia. Później moja ukochana przytulanka urosła, kazała tytułować się per inspektor Paskud, no i dopiero teraz mam przesrane... Marek Grzywacz: Nikt nie chce wiedzieć, skąd się wziął Paskud. I nie powinien próbować się dowiedzieć, jeśli mu zdrowie psychiczne i dusza nieśmiertelna miłe. Podpowiedzią dla odważnych jest fakt, że Paskud od tyłu wychodzi Duksap. I cyferki 4 oraz 6, literka ź i symbol ø. A pamięta ktoś, że jak jeszcze nie było konsensusu co do imienia maskotki, ja uparcie mówiłem na jednookiego Pokrak? Darek Barczewski: Ja pamiętam. Ale zarzuciliśmy tę opcję, bo Paskud na opak wychodzi że niby Karkop. Kojarzy się z fanami produktów motoryzacyjnych ukutych w pewnej Niemieckiej firmie. A wracając do pytania, to... jest to dobre pytanie. Skąd się wziął Paskud? Trzeba by o tym napisać. A na szybko, to się mnie wydaje, że Paskud wziął się z całego podskórnego dobra, które w nas po prostu tkwi i które czasami potrzebuje znaleźć wentyl niebezpieczeństwa, by nie rozsadzić układu. Jest też teoria o komórce jajowej, która spotkała parasolkę. Sam nie wiem, która opcja bliższa nieprawdzie. Dawid Kain: Nie wiem, skąd się wziął, ale w chwili obecnej jest moim mężem. Jaką rolę spełnia? Myje garnki, głupio gada, patrzy za okno i trochę się krzywi... jak każdy mąż. Paskud: Za to obgadywanie mnie wszyscy umrzecie! Wy zapaskudzeni konfidenci! 4. To czwarty, żeby było do pary. Skąd bierzesz te wszystkie popieprzone pomysły na opowiadania? Co Cię inspiruje, a co nie bardzo? Kazimierz Kyrcz Junior: Mam w swoim gabinecie Ścianę Prawdy. Każdej nocy ktoś (podejrzewam, że Paskud, sorry, inspektor Paskud zna tożsamość tego ktosia, ale nie chce się nią podzielić) wypisuje na niej różne prawdy objawione… Wklepuję je na kompa, czasami dodając co nieco od siebie, a następnego dnia pojawiają się nowe i nowe… No i jakoś to leci. Marek Grzywacz: Inspiracje? Ja tam od dziecka chłonę jak gąbka popkulturę (kulturę też, jak jest jakaś różnica), potem przesiąka to mózg, dociera do rejonów odpowiedzialnych za skrzywienia psychiczne i reszta jest historią. Doprawia się tylko rzeczywistością zza okna, żeby był w tym ciężki mrok, bo dla mnie musi mrok być, tak już mi się w głowie przestawiło. W tym wypadku ciężko powiedzieć, żeby coś-cokolwiek w ogóle mnie jakoś nie inspirowało. Darek Barczewski: Moje opowiadania są nudne i grzeczne, co znaczy, że reszta towarzystwa nie podzieliła się ze mną towarem, który rozpuszczają w herbacie. Ani nawet - dranie jedni! - nie dali namiarów na dilera! Dawid Kain: Wszystko mnie inspiruje, idę ulicą, widzę kawałek gałązki i myślę: a jeśli to tak naprawdę ramię drewnobota, którego drewnostatek uderzył dziś w nocy o drona, myląc go z własną matką? Pszypadeg?! Paskud: Eee, w sumie to snuję opowieści tylko przy bro... Tak więc pomysły najczęściej czerpię wprost z piwa. Najlepiej takiego z lekka ściemnionego; z nureczkiem denaturatu i aromatem świeżo psikniętego muchozolu.

44


5. Piąty, co nie znaczy, że ostatni. Jak scharakteryzowałbyś scenę bizarro w Polsce i jak chciałbyś, żeby wyglądała? Kazimierz Kyrcz Junior: Jak powiem, że jest prężna, to będą jednoznaczne skojarzenia… Dobra; jest po prostu jedyna, niepowtarzalna i cudowna. Z tego wniosek, że nie ma sensu liczyć na to, że będzie jeszcze lepsza, wszak lepsze wrogiem dobrego. Co jeszcze? Cóż, nie miałbym nic przeciwko większej ilości okazji do zobaczenia się fejs tu fejs… Fajnie by było zorganizować jakiś BizCon… Są jacyś chętni? Marek Grzywacz: SCENA TO MY \m/ !!! Nie, a na serio, to jest to jakaś taka ciekawa zbieranina w może nie straszliwie głębokiej, ale na pewno niszy. Kiedy spoglądasz sobie na opowiadania, które wychodzą na literkach, to znajdujesz tam naprawdę różnych ludzi pióra, z różnymi fascynacjami, mentalnością, wzorcami, patentami i schorzeniami. Jakoś zebrała się taka unikalna mieszanina, a o to chodziła, więc scena jest fajna. Co i rusz gdzieś tam zaistnieje, a jak nawet nie bizarro per se, to ktoś, kto z nami sie w to bawił. Przyszłość? No, jako zwolennik multidyscyplinarności chciałbym zobaczyć więcej kolaboracji „sceny bizarro” z różnymi dziwnymi, specyficznymi, nietypowymi twórcami wszelkich dziedzin z naszej małej Polski (zagranicznymi też, ale już to robimy, a własne podwórko to jednak własne podwórko). Freaki muszą się jednoczyć z innymi freakami, zwłaszcza w kraju smutnym jak klaun z depresją, gdzie freaków potrzeba bardziej niż gdzie indziej. Dla przykładu mam szczerą nadzieję, że 13-sta antologia z naszego bizarro cyklu będzie wydaniem albumowym, w którym znajdziemy mnóstwo ekskluzywnych ilustracji Waliszewskiej i Joanny Krótkiej, na okładce będzie super zdjęcie z udziałem Merzmeat jako modelki, a całość będzie promował kozacki klip do utworu stworzonego w tandemie Wini feat Gospel. No bo co? Jak się wozić, to na bogato. Darek Barczewski: Chciałbym, aby bizarro nie było syfem, ale literaturą dobrą, jakościową. Może nieco bardziej lajtową, chętniejszą eksperymentom, o szerszym zakresie tematycznym, ale jednak jakościową. Odsiałbym to co psuje bizarro, ale póki trwa rewolucja nie można strzelać do własnych żołnierzy, prawda? Przyjdzie czas, że uczynimy bizarro mainstreamem i wtedy pomyślimy nad jakąś niemainstreamową dla niego alternatywą... Dawid Kain: Rozwija się ona szybko, jako że każdy autor, który napisze coś o organach płciowych i szeroko pojętym rozrodzie, ubogacając opisy dużą ilością krwi i dodając pełne przekleństw dialogi, podaje się za autora bizarro (choć w rzeczywistości ludzi piszących prawdziwe bizarro aż tak wielu nie ma). A chciałbym, żeby więcej autorów skierowało się w rejony absurdu, surrealizmu i mrocznej groteski, bo sam takie rzeczy czytam najczęściej. Paskud: Głupie pytanie. Eee... w sensie kolejne głupie pytanie. Scena jak scena, mnie tam występy łaktorskie nie kręcą (choć aktorki, coponiektóre, to i owszem, chętnie bym pomolestował... to znaczy... popodziwiał), natomiast bizarro powinno być takie większe, potężniejsze i bardziej czerwone. Czerwony to mój ulubiony kolor. No i dobrze go widać z daleka. Hmm... jest jeszcze taki jeden kolor co to go dobrze widać z daleka. Jak się na przykład walnie atomówkę w coś, to to coś jest później takie fajnie błyszczące, świeci w nocy i też widać to coś z daleka. Być może jednak gotów jestem poprzestać na życzeniu by bizarro było po prostu czerwone. Wielkie, czerwone bizarro! O, no właśnie. 6. Szósty, szatański. Proszę o kilka argumentów przeciw twierdzeniu: „Bizarro to bezsensowne epatowanie ekskrementami, wulgaryzmami i fabularnym debilizmem”. Kazimierz Kyrcz Junior: Jakie bezsensowne? Chcesz w ryja?! Marek Grzywacz: Chciałem tu zacząć wymieniać w charakterze argumentów nazwiska autorów, ale dotarło do mnie, że wyszłoby tego tyle, że równie dobrze można by po prostu dać tu gołego linka do literek i pójść sobie na piwo z poczuciem należycie spełnionego obowiązku. Naprawdę, wystarczy się wczytać, dużo czytać tego co powstaje, a widać jak na dłoni, że jeśli już ktoś zajmuje się wyłącznie jakimś

45


bezsensownym etapowaniem, to w obrębie bizarro jest to ekstremalna mniejszość. Trochę mam zgorzknienie z powodu, że etykietka bizarro kojarzy się ludziom właśnie z czymś takim... bo my się napracowaliśmy, żeby tak nie było, a ludzie i tak uczepią się tego twierdzenia jakbyśmy nic nie zrobili. Darek Barczewski: By-zy-du-ra. Ale można rzyć w takim błędnym przeświadczeniu, bo zaiste trafiają się utwory, które nawet wobec asensowności świata bizarro są zwyczajnie bezsensowne. Czy jednak po jednym dobrym polityku przekreślimy całą tradycję sejmu nie-niemego? No właśnie. Oceniajmy bizarro na podstawie tego, z czego bizarro jest dobre, a literaturą bizarryczną zajmuje się obecnie kupa świetnych twórców, doskonale panujących nad słowem i mających niestworzone pomysły. Po prostu odjazd. I dobra zabawa. Czasami nawet kulturna. Dawid Kain: Bywa i tak, ale w sumie każdy z tych elementów można też odnieść do literackiego horroru, co przecież nie znaczy, że bizarro czy horror składają się wyłącznie z tekstów durnych, krwawych i wulgarnych. Ja preferuję teksty, które z przedziwnego pomysłu robią coś szalenie nieprzewidywalnego i zarazem mądrego (jak np. niektóre teksty Mellicka). Paskud: Nie zgodzę się z tym, bo żadnych takich rzeczy nie robiłem, a nawet jak robiłem, to nie pamiętam. To prawda, zrobiłem parę razy ekskrementy w różnych miejscach, ale nigdy nimi nie epatowałem, no, może ten jeden jedyny raz rzuciłem nimi w wiewiórkę, co się zaczęła dobierać do nieswoich orzechów. Wulgaryzmów, kurwa, nigdy nie uznam, w pale mi się, kurwa, nie mieści, że są na mieście chuje, co ciągle przeklinają. Laskę kładę na takich! A co do debilizmu, to powiem tylko, że mój iloraz inteligencji pozwolił mi kandydować na członka Mensy (gdzie zostałem odrzucony, ale liczą się przecież chęci). 7. Ciekawe, kto poleci po następną… Plany każdego z Was na przyszłość? Związane z bizarro oczywiście. Kazimierz Kyrcz Junior: Ja nie lecę, bo mnie w głowie strzyka… Zaraz po dołożeniu swojej cegiełki do „Bizarro dla Zaawansowanych” zabiorę się za pisanie tekstu do „Bizarro dla Mega Zaawansowanych”. A w tak zwanym międzyczasie, który podobno nie istnieje, postaram się jakoś udobruchać inspektora Paskuda, żeby nie urządzał mi conocnej kocówy. Jakoś trzeba żyć, no nie? Marek Grzywacz: „Bizarro dla Zaawansowanych” zabije wszystkich. A potem normalnie, żeby się to kręciło co najmniej tak sprawnie, jak się kręci. Reszta planów to czysta prywata – wydać gotową już powieść, napisać drugą, co kisi się w głowie już półtorej roku, szczęście i sielanka, zdobyć świat, wywołać atomową zagładę, przetrwać wraz ze szczurami i karaluchami, mieć pustkowie tylko dla siebie, złowieszczy śmiech. Darek Barczewski: Nie ma co planować. Bizarro żyje własnym życiem. I kiedyś nas po prostu zje. Wtedy dopiero zrobi się zabawa! Dawid Kain: Przyszłość gatunku będzie piękna, upojna i bogata, chociaż ja będę w niej uczestniczył wyłącznie jako czytelnik, nie planuję już żadnych publikacji, które się będzie dało uznać za bizarro-fiction; te, które napisałem do tej pory, uważam za wystarczające. Paskud: Nie ma przyszłości. Przeszłości też. Jest tylko poniedziałek. Wieczny, ociekający śluzem i poczuciem beznadziei poniedziałek. Nie przewiduje się w najbliższym czasie innych opcji kalendarzowych. Klucze żurawi latają jeszcze zbyt nisko, a gwiazdy nie są w porządku, a w bajzlu z szansą na supernowe. Zadowoleni? Chłopaki! Chłopaki! Żyjecie?! Ej! Wstawajcie! Paskud, ty gnoju! To miało tylko skłonić ich do mówienia prawdy! Pytania zadawał Karol Mitka

46



Subiektywnie


O KROK DALEJ Magdalena Golec Przeludnienie, zanieczyszczenie środowiska, konflikty zbrojne, wyczerpywanie się surowców. Przyszłość naszej planety nie maluje się w kolorowych barwach. Ziemia robi się za ciasna dla ludzkości. Potrzebujemy nowych terenów, które moglibyśmy zasiedlić. Ale gdzie ich szukać? W kosmosie? Właśnie w gwiazdy najczęściej spoglądają ludzie mając nadzieję, że tam udałoby się stworzyć kolonie, dzięki którym nasz gatunek miałaby szansę na przetrwanie. Tam też często zwracają swe pióra pisarze. A może nie trzeba patrzeć, aż tak daleko? Jakie rozwiązanie proponuje nam zatem Pratchett i Baxter? Pewnego dnia do sieci trafia schemat krokera - urządzenia niezwykle prostego, które na zawsze zmienia świat. Oto okazuje się nagle, że nasza Ziemia (Podstawowa) nie jest jedna. Istnieje nieskończony korytarz planet Ziemi, jedna za drugą, które razem tworzą Długą Ziemię. I właśnie kroker umożliwia podróż między tymi alternatywnymi Ziemiami. Jest również nieliczna grupka ludzi, która żadnego urządzenia nie potrzebuje - są oni naturalnymi kroczącymi. Jedną z takich osób jest główny bohater - Joshua Valienté. Dostaje on propozycję wyruszenia w podróż badawczą na pokładzie sterowca, którym kieruje sztuczna inteligencja - Lobsang. Od tego momentu rozpoczyna się wyprawa mająca na celu poznanie Ziem położonych miliony kroków od Ziemi Podstawowej. Autorzy pokazują, że Długa Ziemia daje nie tylko nowe możliwości i szansę na zlikwidowanie obecnie gnębiących ludzi problemów, ale i stwarza też nowe kłopoty. Oferuje ona przestrzeń, obfitość przeróżnych surowców, kraje rozwinięte nie mogą już narzekać na nadmierną imigrację. Z drugiej jednak strony, wypływ ludzi z Ziemi Podstawowej wywołuje kryzys gospodarczy - nagle brakuje ludzi, którzy by tę gospodarkę napędzali. Wielkie miasta pustoszeją, pojawia się więcej religijnych szaleńców. Do tego ludzkość na zawsze została podzielona, ponieważ są osoby, które w ogóle nie mogą podróżować po Długiej Ziemi. Nie trudno się domyśleć, że wywoływać to będzie nienawiść i zamęt. Wszelkie wady i zalety przekraczania nie odnoszą się tylko do skali makro. Dotyczą one w równym stopniu skali mikro - nas samych, naszych rodzin. Człowiek dostaje możliwość zaczęcia od nowa, ucieczki od swoich kłopotów, wzięcia udziału w kształtowaniu nowych społeczności, czy po prostu wyruszenia w podróż ze zwykłej ciekawości i chęci przygód. Może dojść jednak do rozpadu rodzin. Bo cóż zrobić, gdy okaże się, że jedno z dzieci nie może przekroczyć? Zostać z nim czy poświęcić je, porzucić i dać szansę na nowy początek pozostałym dzieciom? Razem z Joshuą i Lobsangiem poznajemy kolejne Ziemie. Możemy obserwować powstawanie nowych osad kolonistów. Widzimy, że ludzie chciwie zagarniają nowe tereny, ale są też zdolni do stworzenia społeczności pokojowej i żyjącej w harmonii z otoczeniem. Im bliżej jednak końca książki, tym bardziej miałam wrażenie coraz większej pobieżności. Jakby autorzy chcieli jak najszybciej dojść do zakończenia, rzucając sceny ogólnikowe, nic nie wnoszące do całości. W efekcie koniec jest rozczarowują-

49


cy i jakby urwany w połowie. Niektóre zagadnienia mogłyby być bardziej rozbudowane. Osobiście chętnie poczytałabym więcej, dla przykładu, o przyrodzie ożywionej innych Ziem czy o zdolności naturalnego kroczenia. Książka porusza bardzo interesujący temat, w końcu kolonizacja to niemałe wyzwanie. Człowiek staje na nowym, nieznanym terenie i musi zacząć wszystko od początku. Poznać środowisko, zapewnić sobie pożywienie, miejsce życia dla nowych pokoleń. Jest to na pewno książka dobrze napisana, dojrzała, choć może nie do końca przemyślana. Brakuje tu dynamizmu, napięcia, jakiegoś dramatyzmu. Historia płynie niezwykle monotonnie, bez emocji. To sprawia, że nie jest to powieść, od której nie sposób się oderwać, która ekscytuje i wciąga do ostatniej strony. Ogólnie lektura Długiej Ziemi nieco mnie rozczarowała. Mimo tego jest ona warta przeczytania, chociażby dlatego, że można puścić wodze wyobraźni i snuć również własne rozważania na temat możliwości rozwoju na Długiej Ziemi. Tytuł: Długa Ziemia Tytuł oryginału: The Long Earth Autorzy: Terry Pratchett, Stephen Baxter Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: styczeń 2013 Ilość stron: 360 ISBN: 978-83-7839-409-9

50


11 PIERŚCIENI Maciej Rybicki Tak jak Michael Jordan i Kobe Bryant postrzegani są jako symbole sukcesu odniesionego na parkietach NBA, tak nie ma trenera, który odniósłby większy sukces, niż Phil Jackson. Tytułowe 11 pierścieni mistrzowskich (plus dwa nieudane występy w Finałach) zdobytych jako trener Chicago Bulls i Los Angeles Lakers, a wcześniej jeszcze dwa zdobyte jako zawodnik nowojorskich Knicks, możliwość trenowania największych koszykarzy, osiągających wybitne osiągnięcia indywidualne, a jednocześnie legendarna wręcz umiejętność budowania wspaniałych drużyn grających basket zespołowy i skomplikowany. Gdy dodamy do tego nutkę tajemniczości, którą owiane są nietypowe metody treningowe i motywacyjne popularnego Jaxa, w skład których wchodzą sesje medytacyjne, palenie szałwii w szatni czy też wzywanie drużyny na trening za pomocą bicia w wielki bęben, rodzi się obraz człowieka nieprzeciętnego, który nie tylko potrafił przełamać rządzące zawodową koszykówką schematy, ale przy tym odniósł niebywały sukces stając się najbardziej utytułowanym trenerem w historii NBA. Zawsze mam pewne obawy w przypadku książek sygnowanych oprócz nazwiska głównego bohatera także nazwiskiem „współautora”, zwykle będącego niewiele więcej niż połączeniem ghostwritera, redaktora i dziennikarza spisującego przemyślenia głównego „twórcy” danej pozycji. Tym bardziej, że Jackson i Delehanty przyjęli dość luźną formułę. 11 Pierścieni (nie wiedzieć czemu z okładki polskiego wydania zniknął podtytuł „The Soul of Success” – czy też widoczna w nagłówkach stron ”Istota sukcesu”) jest bowiem czymś w rodzaju połączenia sportowej autobiografii Jacksona, przewodnika po jego filozofii, podręcznika psychologii sportu i poradnika z zakresu skutecznego, niekonwencjonalnego zarządzania. Konsekwencją tego jest dość chaotyczna struktura, w której, mimo ogólnego zachowania klucza chronologicznego (czyli od dzieciństwa, przez karierę zawodniczą, pierwszy i drugi Threepeat z Bulls, aż po dwie trenerskie kadencje w Lakers), wątki dość często przeplatane są refleksjami natury na temat pracy z drużyną i jej wielkimi osobowościami, nietypowym metodom trenerskim, czy też szeroko pojętej filozofii Zen Mastera. Ot, dobrze skrojony przez marketingowców produkt mający trafić do szerokiego grona odbiorców: od fanów basketu po szukających inspiracji menedżerów. Trochę faktów, trochę anegdot, trochę przemyśleń samego Jacksona, całość doprawiona wypowiedziami współpracowników, zawodników, czasem rywali. Oczywiście wszystko jest tu raczej ugrzecznione, więc czytelnicy spodziewający się jakichś sensacyjnych informacji np. na temat konfliktu między Shaquillem O’Nealem a Kobe Bryantem, czy też potwierdzenia spekulacji na temat prawdziwych przyczyn niedyspozycji Michaela Jordana w słynnej Flu Game będą zawiedzeni. Niemniej jednak dla koszykarskich kibiców znajdzie się tu całkiem sporo ciekawostek, przede wszystkim dotyczących budowania mistrzowskich drużyn. W tym sensie jest to zatem książka faktycznie pozwalająca poznać Jacksona bliżej – przede wszystkim jako trenera, pokazując relacje z zawodnikami i działaczami, sposób funkcjonowania wielkiej medialnej machiny jaką jest NBA; ale także jako człowieka ze swoim życiem rodzinnym czy problemami zdrowotnymi… no i ambicjami. 11 Pierścieni to nie jest pozycja, która porywa, choć niewątpliwie potrafi

51


zainteresować. Przede wszystkim pokazuje jak wiele czynników niezbędnych jest, aby osiągnąć sukces – organizacja, motywacja, warsztat, zespół. Myśli Jacksona rzemieślniczo ubrane w słowa i przelane na papier potrafią dać do myślenia i zainspirować każdą z wymienionych przeze mnie wcześniej grup odbiorców. Ale jest tu coś jeszcze, pewna nie wyrażona wprost (choć uważnemu czytelnikowi rzucająca się niemal w oczy) prawda mówiąca wiele zarówno o Jacksonie, jak i o koszykarskich gwiazdach, które trenował: kiedy już raz się na szczyt wejdzie, bardzo niechętnie się z niego schodzi. Jackson dowiódł tego jak nikt inny w historii NBA – raz za razem… nawet jeśli na pierścienie zabrakło już palców rąk. Tytuł: 11 Pierścieni Autor: Phil Jacskon i Hugh Delehanty Tytuł oryginału: Eleven Rings: The Soul of Success Tłumaczenie: Michał Rutkowski i Paweł Wujec Wydawca: Sine Qua Non Data wydania: 10 września 2014 Cena okładkowa: 39,90 zł Format: 150 x 215 mm Oprawa: miękka z skrzydełkami Liczba stron: 368 (352 tekst 16 wkładki zdjęciowe) ISBN: 978-83-7924-239-9

52


WOJNA – NIE-WOJNA Magdalena Golec Terry Pratchett i Stephen Baxter w książce Długa Ziemia pokazali ciekawą wizję alternatywnych światów. Po dziesięciu latach od wydarzeń z pierwszej części ponownie wracamy na Długą Ziemię. Jak wygląda teraz pratchettowo-baxterowy świat? Czy autorzy czymś zaskoczą? W jaki sposób Długa Ziemia wpłynie na rozwój gatunku ludzkiego? Jaka będzie wojna w ich wydaniu? Ludzie coraz pewniej radzą sobie na wykrocznych Ziemiach. Powstają już nie tylko małe osady, ale i pierwsze miasta kolonistów. Dzięki sterowcom znacznie ułatwiony został transport między alternatywnymi światami. Rozwinął się outernet - wieloświatowy internet. Prowadzone są badania naukowe, jak chociażby program kosmiczny w wykrocznej Ziemi znajdującej się przy Szczelinie (Ziemi, która uległa zagładzie) czy wyprawa na alternatywne Ziemie Chin. Joshua Valienté, który w pierwszej części razem z Lobsangiem poznawał Długą Ziemię, teraz prowadzi ustatkowane życie. Ma żonę, syna, pełni funkcję burmistrza osady Diabli Wiedzą Gdzie. Jednak czas spokoju dla niego już się kończy. Musi ruszyć z pomocą Długiej Ziemi, a konkretnie trollom, które nie tylko odgrywają istotną rolę w gospodarce kolonistów, ale wydają się być również bardzo ważne dla zachowania harmonii na całej Długiej Ziemi. W Długiej Wojnie nie zniknęły problemy, które pojawiły się w części pierwszej. Niektóre wręcz przybierają na sile, jak chociażby niechęć mieszkańców Ziemi Podstawowej do kolonistów, których obarczają winą za poważny kryzys gospodarki. Kolonistom zaś nie brakuje na Długiej Ziemi pożywienia, wody, świeżego powietrza, przestrzeni. Żyją swoim życiem, stworzyli własne zasady, mają swoją ekonomię, a Ziemia Podstawowa staje się dla nich odległym światem. Jednak ona wcale nie chce z nich zrezygnować. Ktoś w końcu musi płacić podatki. Stany Zjednoczone postanawiają przypomnieć kolonistom, że nadal są Amerykanami i mają swoje obowiązki wobec Podstawowej Ziemi. Wypuszczają więc w Długą Ziemię sterowce marynarki wojennej, takie jak „Benjamin Franklin”, którym dowodzi kapitan Maggie Kauffman. Nie ma ona łatwego zadania, zwłaszcza na Ziemiach odległych o miliony kroków od Podstawowej. Koloniści nie widzą żadnego powodu, dla którego mieliby słuchać władzy tak bardzo od niej oddalonej. Jest to niewątpliwie sytuacja kryzysowa. Z jednej strony Ziemia Podstawowa chce zachować kontrolę nad Długą Ziemią, a z drugiej - koloniści starają się wywalczyć niezależność. Kolejnym wątkiem, który może przyczynić się do wojny, jest intensywny rozwój kolonii, który wiąże się z coraz większym eksploatowaniem przez ludzi zasobów Długiej Ziemi. Dotyczy to też jej mieszkańców, takich jak humanoidalne trolle - niezwykle przyjazne, pomocne i ufne stworzenia. Lubią przebywać w otoczeniu ludzi, a szczególnie cenią nasze pieśni. Właśnie śpiew jest ich sposobem na komunikację ze sobą, rozbrzmiewa on po całej Długiej Ziemi i łączy ze sobą wszystkie osobniki. Ludzie niezwykle chętnie korzystają z pomocy trolli, ale jak to zwykle bywało w historii - zaczynają pojawiać się nadużycia, wykorzystywanie i przemoc.

53


Temat alternatywnych światów jest na pewno interesujący, jednak w tym wykonaniu nie fascynuje. Fabuła wydaje się być niedopracowana i nieco chaotyczna. W książce, obok dwóch wcześniej wymienionych, znajdzie się również szereg innych wątków, z których niektóre wydają się być zupełnie niepotrzebne. Postacie stają się bezbarwne, schematyczne i mało ciekawe. Po raz kolejny poznajemy dalsze alternatywne Ziemie, jednak ich opisy brzmią nieprzekonywująco. Zawiedzie się też ten, kto patrząc na tytuł spodziewa się akcji i widowiskowych scen batalistycznych. Ponownie zabrakło napięcia, dramatyzmu, emocji, tylko tym razem ta statyczność i monotonność doskwiera przy lekturze znacznie mocniej. W Długiej Wojnie autorzy promują wiele pozytywnych wartości, takich jak tolerancja, postęp, wzajemny szacunek. Chętnie widzieliby ludzkość mniej konfliktową, dążącą do rozwoju, a nie do wojny. Zresztą nie tylko oni - sama chciałabym żyć w świecie, w którym problemy rozwiązuje się bez użycia siły, w którym ludzie są względem siebie bardziej życzliwi i przyjaźni. Przyjemną odmianą jest lektura książek, które tchną jakimś optymizmem, wiarą w ludzkość, jednak w tej powieści to wszystko brzmi trochę zbyt cukierkowo, sztucznie. Niestety Długa Wojna nie jest udaną kontynuacją. Można mieć tylko nadzieję, że kolejny tom zatrzyma ten spadek. Tytuł: Długa Wojna Tytuł oryginału: The Long War Autorzy: Terry Pratchett i Stephen Baxter Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: styczeń 2014 Ilość stron: 448 ISBN: 978-83-7839-681-9

54


EKSPERYMENT W MOIM WIEKU Aleksander Kusz Zabierałem się za napisanie tego omówienia parę tygodni temu, ale przyszły święta i jakoś mi nie wyszło. Zdążyłem napisać tylko tytuł i dzisiaj absolutnie nie wiem, o co mogło mi wtedy chodzić! Też myślicie, że ten tytuł jakiś taki bez sensu, czy co? Już chciałem go skasować, kiedy pomyślałem, że tak naprawdę, to świetnie pasuje do właśnie omawianego komiksu. Jest tak absurdalny, że musi pasować. Zostawiam więc, najwyżej Hubert skasuje swoją przepastną i wielką łapą suwalskiego niedźwiedzia. Będzie tak: napiszę wstęp, potem drugi wstęp, następnie trzeci, a na koniec, jak zostanie trochę miejsca, to napiszę i parę zdań na temat komiksu, ok? Z tej racji, że jest to część większej całości i pewnie omówimy tylko tę jedną pozycję, to pozwólcie, że najpierw Wam opowiem o tym przedsięwzięciu od początku. Drugiego września 2014 roku (czujecie się jak w programie Bogusława Wołoszańskiego? Słyszycie ten głos?) otrzymałem informację, że Egmont będzie wydawał serię komiksów, którą nazwał bardzo prosto: Kanon Komiksu. Założenia serii zacytuję z notatki prasowej, co się będę wysilał: „Kanon to 12 przełomowych, reprezentujących różne style plastyczne i narracyjne komiksów, które powinny stanąć w bibliotece każdej osoby zainteresowanej literaturą i sztuką współczesną. Kanon to próba odpowiedzi, czym jest sztuka komiksu, to dzieła wybitne i nagradzane, to wielkie nazwiska i znakomite opowieści. Kolekcja KANON KOMIKSU powstała z myślą o odbiorcach, którzy chcieliby zapoznać się ze sztuką komiksu i mieć gwarancję, że w ich ręce trafiły najważniejsze albumy w tej dziedzinie”. I tak jest, w serii ukazało się do tej pory 10 pozycji (dwie ukażą się na przełomie stycznia i lutego 2015 roku). Wszystkie znaczące, przełomowe. Myślę, że ciężko było wybrać akurat te dwanaście. Teraz oddaję głos Tomaszowi Kołodziejczakowi – Redaktorowi Naczelnemu Klubu Świata Komiksu: „Wybraliśmy 12 tytułów, stworzonych przez najważniejszych autorów gatunku. Znajdują się wśród nich opowieści fantastyczne i historyczne, mitologiczne i obyczajowe, surrealistyczne i superbohaterskie. Komiksy kolorowe i czarno-białe, wykorzystujące różnorodne techniki graficzne. W kolekcji znalazły się dzieła wybitnych rysowników i scenarzystów takich jak Bilal, Eisner, Gaiman, Loisel, Manara, Miller, Moebius, Moore, Rosiński, Van Hamme”. Następna sprawa – strona edytorska. Tutaj, znając wydawnictwo Egmont byłem pewny, że nie zawiodą i oczywiście nie zawiedli. To świetnie wydana seria: twarda oprawa, dobry papier, kolory, naprawdę kolekcjonerska seria, bardzo cieszy oko. Niestety, za tym idzie także cena (która naszych portfeli już nie cieszy): najniższa cena jednego tomu to 69,99 złotych, najwyższa to 119,99, średnio 89,99 za jeden tom. Jak łatwo policzyć, daje nam to ponad tysiąc złotych za całość. Oczywiście to cena okładkowa, więc jak się dobrze rozejrzeć, to znajdziemy taniej, ale nawet w takim wypadku wychodzi dużo. Jednak coś za coś. Tutaj mamy naprawdę niesamowitą jakość za naprawdę niesamowitą cenę (w końcu, jak sobie przypomniałem, za mojego ukochanego Sandmana płacę podobną cenę i nie płaczę).

55


Kolejna kwestia – kilka zdań na temat narodowości Autora. Zawsze miałem Francuzów za sztywniaków. Wydaje im się, że są najważniejszym krajem na świecie, a jedzą rogaliki na śniadanie, totalna bzdura. Większość z nich uważa, że są tacy „ę, ą”, a tak naprawdę są sztywni do potęgi. Jednak i u nich są wyjątki. Dawno temu poznałem twórczość niesamowicie odjazdowych pisarzy – Borisa Viana i naszego szortalowego guru – Rolanda Topora, a następnie zaznajomiłem się z komiksami Jeana Girauda, inaczej Moebiusa. Oni pokazują, że można inaczej, abstrakcyjnie, surrealistycznie, normalnie nie po francusku. Tak oto właśnie przeszedłem do omówienia komiksu Jeana Girauda – Garaż Hermetyczny. To zbiór opowieści o majorze Grubercie vel Feralnym Majorze. Opowieści te są przeróżne: krótkie, długie, absurdalne i trochę normalniejsze, z sensem, a czasami bez sensu. To podróż przez oceany czasu i przestrzeni, zazwyczaj w oparach czystego absurdu. To czysta improwizacja, tego nie mógł wymyślić normalny człowiek, a już na pewno nie normalny Francuz. To komiks wymykający się klasyfikacjom, bo właściwie o czym jest? Gdzie się dzieje? Jak zostały narysowane poszczególne części? To właściwie komiks o komiksie, o tym, jak się go tworzy, jak można go stworzyć. Teraz łatwa się go czyta, ale wtedy, w latach ’70 ubiegłego wieku to była niesamowita nowość, a wręcz to był zamach na typowy komiks. Bo przecież mnóstwo obecnych komiksów czerpie z Moebiusa, tylko my o tym nie wiemy, no, może czasami się domyślamy. Muszę przyznać, że mnie osobiście bardzo ujęły streszczenia zamieszczane na początku każdego odcinka, dobrze się bawiłem przy ich czytaniu. Oprócz oczywiście samych opowieści, bo jak sami wiecie „Absurd” to moje drugie imię. Dla kogo jest ten komiks? Dla tych, którzy chcą poznać jak rodził się współczesny komiks, dla tych, którzy potrafią żyć w odlotowym świecie. Dla tych, dla których normalność jest nienormalna. Bo przecież różnego rodzaju ‘grzybki’ brały bardzo duży udział w tworzeniu tego komiksu, bo nawet nienormalny Francuz w normalnym stanie nie mógł tego wymyślić. I dla wielbicieli Borisa Viana, Rolanda Topora i innych zwariowanych twórców. Warto! A o czym jest tak faktycznie ten komiks? Tutaj może oddam głos Moebiusowi i zacytuję fragment Garażu Hermetycznego: „Streszczenie: dzisiaj nie będzie streszczenia”. Autor: Moebius (Jean Giraud) Tytuł: Garaż Hermetyczny Wydawnictwo: Egmont Data wydania: listopad 2014 Liczba stron: 120 ISBN: 978-83-281-0275-0

56


CZAS SIĘ POŻEGNAĆ, MISTER SHERLOCK HOLMES Bartłomiej Cembaluk Cykl Arthura Conan Doyle’a z Sherlockiem Holmesem w roli głównej to cztery powieści oraz pięćdziesiąt sześć opowiadań. Słynny angielski detektyw po raz pierwszy pojawił się na scenie literackiej w roku 1887, zaś swój ostatni występ zanotował równo czterdzieści lat później. Towarzyszył swojemu twórcy przez ponad połowę jego życia, stając się najsłynniejszą postacią literacką, którą stworzył. Dorobek Doyle’a jest oczywiście znacznie większy, lecz zapewne wielu osobom kojarzy się on przede wszystkim z Sherlockiem. Sam pisarz w pewnym momencie miał dość historii o Holmesie i zaprzestał ich publikowania, pozbywając się swojego bohatera ze świata żywych. Na prośbę tęskniących za detektywem fanów zmienił jednak zdanie i ponownie rzucił się w wir tworzenia historii kryminalnych. Teksty wieńczące omawiany cykl ukazały się w trzecim tomie zbiorowego wydania utworów o Sherlocku Holmesie, które wyszło nakładem Zyska i S-ki, a którego poprzednie tomy doczekały się już na Szortalu recenzji. Ten ostatni tom opowieści o przygodach detektywa z Baker Street zawiera trzy zbiory opowiadań: Powrót Sherlocka Holmesa, Pożegnalny ukłon oraz Archiwum Sherlocka Holmesa. Pierwszy z nich otwiera tekst, z którego dowiadujemy się, że Sherlock wcale nie zginął w starciu z profesorem Moriartym, zaś fakt, iż wszyscy uważają go za martwego wykorzystał do schwytania współpracowników swojego największego wroga. Na wolności został już tylko jeden członek przestępczej szajki, na którego Holmes zastawia pułapkę, a przy okazji rozwiązuje zagadkę morderstwa, o którym w ostatnim czasie było bardzo głośno. Wśród pozostałych dwunastu historii znajdują się między innymi te o poszukiwaniach zaginionego futbolisty i uprowadzonego ucznia elitarnej szkoły, o śledzonej przez tajemniczego rowerzystę nauczycielce muzyki oraz o próbie rozszyfrowania dziwnych wiadomości w postaci tańczących ludzików, a także o starciu z niebezpiecznym szantażystą i o kradzieży przez studentów materiałów egzaminacyjnych. W czasie lektury pierwszego opowiadania warto zwrócić uwagę na zdanie, które informuje o śmierci żony doktora Watsona. Nie wiadomo dokładnie kiedy do niej doszło i w jakich okolicznościach, natomiast sam lekarz nie wydaje się być nią jakoś bardzo wstrząśnięty. Doyle w tym miejscu niespecjalnie się popisał i odrzucił w kąt rozbudowywany przez kilka lat wątek Watsona, spychając go do roli kręcącej się wokół Holmesa nieciekawej postaci drugoplanowej. Pożegnalny ukłon to osiem kolejnych tekstów, w tym ten opisujący ostatnią sprawę genialnego detektywa. To pierwsze opowiadanie o Sherlocku, w którym doktor Watson zostaje zastąpiony przez trzecioosobowego narratora, ale zabieg ten jest w pełni zrozumiały i uzasadniony, bowiem lekarz oraz detektyw pojawiają się w miejscu akcji dopiero pod koniec utworu. W opowieści tej Holmes wraca z emerytury, by pomóc rządowi brytyjskiemu w ujęciu przebiegłego niemieckiego szpiega, co wymaga sporego nakładu pracy. Temat nadchodzącej I wojny światowej pojawia się również w innym tekście, gdzie Sherlock wraz z Watsonem starają się odzyskać skradzione plany okrętu podwodnego. To nie pierwszy raz, kiedy na kartach książek o Holmesie można odnaleźć wzmianki na temat wydarzeń politycznych, społecznych i kulturalnych. Warto choćby wspomnieć o obec-

57


ności bohaterów walczących w III wojnie burskiej oraz o fragmencie odnoszącym się do początków kościoła mormonów. Dzięki temu współcześni czytelnicy mogą się dowiedzieć, czym żył świat, a przede wszystkim Anglia, przed ponad stu laty. Pozostałe utwory w tym zbiorze dotyczą zasadzki na truciciela, przesyłki zawierającej dwoje obciętych uszu, pochodzącego z Ameryki Łacińskiej dyktatora, poszukiwań zaginionej damy, tajemniczego lokatora oraz serii zgonów i ataków szaleństwa. Na trzeci ze zbiorów składa się dwanaście opowiadań, spośród których warto wyróżnić dwa, ze względu na osobę narratora, czyli samego Sherlocka Holmesa. Detektyw na kartach wcześniejszych utworów wielokrotnie krytykował swojego przyjaciela za sposób prowadzenia opowieści, więc w końcu sam zdecydował się coś napisać. Zabieg ten dawał pole do popisu Doyle’owi, ale wydaje się, że potencjał nie do końca został wykorzystany, gdyż różnice między stylem Watsona i Holmesa nie są zbyt wyraźne. Jedna z tych spraw dotyczy tajemniczych zgonów na plaży i rozgrywa się w okolicach domu, gdzie Sherlock postanowił spędzić emeryturę, zaś druga poszukiwań młodego żołnierza, o którym słuch zaginął. Reszta opowiadań opisuje typowe dla tego cyklu morderstwa i kradzieże wartościowych przedmiotów, ale są też wyjątki, jak na przykład polowanie na domniemaną wampirzycę, próba odkrycia tożsamości kobiety, która twarz ciągle skrywa pod woalką oraz poszukiwania osoby o bardzo nietypowym nazwisku. Sherlock Holmes t. III to kilkadziesiąt świetnych opowieści, które stanowią godne zakończenie cyklu o Sherlocku Holmesie i doktorze Johnie Watsonie. Tak jak poprzednie dwa tomy, to kawałek porządnej literatury detektywistycznej, z którą bez wątpienia warto się zapoznać. Tytuł: Sherlock Holmes t. III (Powrót Sherlocka Holmesa, Pożegnalny ukłon, Archiwum Sherlocka Holmesa) Tytuł oryginalny: (The Return of Sherlock Holmes, His Last Bow, The Casebook of Sherlock Holmes) Autor: Arthur Conan Doyle Tłumaczenie: Jerzy Łoziński Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 17 listopada 2014 r. Liczba stron: 896 ISBN: 978-83-7785-575-1

58


POZAŚWIATOWCY. ZARZEWIE BUNTU Laura „Visenna” Papierzańska Zabierając się za drugi tom serii Pozaświatowców nie oczekiwałam fajerwerków, wiedząc jak Brandon Mull poradził sobie z prowadzeniem tej historii w pierwszej części trylogii. Ot, wiadomo, że będzie przyjemnie, niezobowiązująco i młodzieżowo. Mimo to parę razy zaiskrzyło, parę razy rozbłysło coś więcej, ale dużo się nie pomyliłam – drugi tom to druga dawka tomu pierwszego. Jason Walker i jego koleżanka Rachel dalej wędrują i wygląda na to, że wędrować będą. Czy tam i z powrotem, autor odpowiedzi jeszcze nie udziela, za to wyrywa ze snu całą krainę Lyrian, podżegając ją do buntu. Kraina, którą poznaliśmy w Świecie bez bohaterów była pozbawionym nadziei miejscem, w którym jedyni mieszkańcy nie trwający w stagnacji, to bohaterowie, których spotkaliśmy. Zarzewie buntu to obraz początku mobilizacji wszystkich ludów Lyrian, które pragną przeciwstawić się tyranii cesarza. Po latach strachu i ucisków władzy sympatyczny zbiór tłuszczy wszelakiej postanawia sięgnąć po wolność. Zagranie dosyć klasyczne, ale dla prozy Mulla bardzo korzystne, bo pozwala zapomnieć o tym, że z początku fabuła była popychana nieco na siłę. Teraz dynamika wydarzeń jest niezaprzeczalna, a my, czytelnicy, mamy w końcu okazję naprawdę przejąć się lepszą sprawą, o którą walczą Jason, Rachel i ich przyjaciele. Zacznijmy może od zachwytów, bo zetknięcie z wyobraźnią autora to naprawdę przyjemne zjawisko, odstresowujące i pozwalające zachować wiarę w książkową „młodzieżówkę”. Pisarz oprowadza nas tym razem po kolejnych częściach stworzonego świata i nic się tu nie zmieniło – różnorodność i pomysłowość przeplatają się, pozwalając na wchłonięcie się w barwny Lyrian. Tradycyjnie też dla siebie Mull nie stroni od delikatnych zapożyczeń z klasyki, ale oplata je w nici własnych pomysłów. Poza tym nasi bohaterowie zaczynają nareszcie istnieć, porzucając rolę makiet służących do wprowadzania nowych wydarzeń i drugiego planu, który jak dotąd był znacznie ciekawszy. W dalszym ciągu wygląda to podobnie, ale tym razem Rachel zyskuje nieco na osobowości i przede wszystkim pojawiają się elementy historii skupione głównie na jej osobie. Z postacią Jasona jest nieco gorzej, ale nie uwiera to tak bardzo, kiedy nie jest on już absolutnym centrum wydarzeń i dzieje się znacznie więcej rzeczy odrywających nas od schematu przypatrywania się głównej postaci podczas jej wędrówki. Żeby nie było zbyt słodko, może przypomnę co Mullowi idzie zazwyczaj nie najlepiej. Główny mankament, to według mnie dialogi, które zalatują trochę tekturą, jak niektórzy bohaterowie, czyli w dwóch słowach – są płaskie. Próżno szukać tu udanego dowcipu czy realistycznych emocji. Zresztą, im dłużej się w Pozaświatowców zagłębiam, tym silniejsze jest wrażenie, że o ile autor ma prawdziwą smykałkę do tworzenia uniwersum, o tyle jeżeli chodzi o sferę psychologiczno-emocjonalną zupełnie leży i brak temu wszystkiemu odrobiny autentyczności, która pozwoliłaby zidentyfikować się z kimkolwiek, albo chociaż obserwować obraz z większym zainteresowaniem. Jak na młodzieżówkę jest to jednak do przejścia.

59


Mull zaczyna też wkraczać na innego rodzaju niebezpieczną ścieżkę – chwaliłam jego umiar we wprowadzaniu nowych ras, lecz w Zarzewiu buntu zaczyna on powoli przekraczać granice przesady. Miejscami mam wrażenie, jakby niebezpiecznie zbliżał się odrobinę do naszych rodzimych, nieszczęsnych Kryształów czasu. W jednym tomie upchnął tuż po sobie zombie i ludzi-drzewa, a także wyeksponował przerysowane cechy nacji znanych z poprzedniego tomu. Nie jestem przekonana czy zmierza to w dobrym kierunku, ale jak na razie nie doszło jeszcze do absurdu. Parę rzeczy jest lepiej, parę niepokoi, ale jeśli ktoś odpłynął w Lyrian przy pierwszym tomie, Zarzewie buntu na pewno nie powinno go zawieść. Dostajemy nawet nieco lepszą przygodówkę niż poprzednio, cudownie pasującą do wieczorów z czymś lekkim i podnoszącym na duchu, w stylu ciepłej herbaty w zimowy wieczór. W krótkim podsumowaniu, to godna kontynuacja i żaden sympatyk Brandona Mulla nie powinien czuć się urażony. Tytuł: „Zarzewie buntu” Autor : Brandon Mull Wydawnictwo: MAG Seria: Pozaświatowcy Wydanie II Data wydania: 2014 Ilość stron: 579 ISBN: 978-83-7480-523-0

60


BUSEM PRZEZ ŚWIAT Justyna Chwiedczenia Mentalnie jestem Amerykanką. W myślach podróżuję po pustych autostradach klasyczną starą Impalą z maską dłuższą niż cały mój samochód, zatrzymuję się w przydrożnych barach na tłuste frytki z sosem i Dr. Peppera. Czasem spaceruję po Central Parku i popijam kawę z odtłuszczonym mlekiem, albo oglądam walki bokserskie w Caesar Palace w Las Vegas, a nie przed telewizorem. Przesuwam palcem po mapie i jest mi z tym nieźle. No tak, ja mam mapę, a bohaterowie wyprawy Busem przez świat po prostu tam pojechali i jest im z tym wspaniale. Od pierwszych słów tej książki czułam się kolejnym członkiem ekipy. Razem z Karolem, Paziem i resztą pakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka, martwiłam się o wizy (ten lęk czuję do tej pory) i ulepszałam samochód. Nie podzielałam ich entuzjazmu w aż tak dużym stopniu, bo 8 dolarów na dzień, bez dodatkowego zabezpieczenia finansowego na nagłe przypadki, to dla mnie jednak zbyt wielkie ryzyko. Ale przecież jechałam w tę podróż z mojej kanapy, więc nie robiłam afery o pieniądze. Po przebrnięciu przez pierwsze rozdziały, które może nie porwały mnie pod niebiosa, ale naładowały pozytywna energią, nie mogłam się doczekać opisu tych wszystkich fantastycznych przygód! To miała być moja pierwsza książkowa, noworoczna podróż w nieznane. To nic, że styl autora jest momentami zbyt kolokwialny, a nawet niezrozumiały. Kiedy wraz z bohaterami książki znalazłam się w Nowym Jorku byłam po prostu w siódmym niebie. Wyłączyłam nawet dźwięki w telefonie, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Niestety. Podniecenie opadło równie szybko jak się pojawiło, niczym drożdżowe ciasto na jagodzianki przy którym ktoś postanowił odtańczyć macarenę. Podróżnicy z Busem przez świat postawili przed sobą nie lada wyzwanie. 90 dni, ponad 25 tysięcy kilometrów do przejechania starym busem i wiele miejsc do zobaczenia. Rozumiem, że w takiej sytuacji po prostu nie da się opisać wszystkiego dokładnie, bo musiałaby powstać potężna encyklopedia, ale poświęcenie na każdą obejrzaną rzecz, na każde zwiedzone miejsce tylko krótkiego, czasem dwustronicowego rozdziału to, jak dla mnie, zbyt duże rozczarowanie. Rozumiem, że ta podróż to jedno wielkie szaleństwo, ale czasami miałam wrażenie, że Karol Lewandowski skacze z kamienia na kamień i nie wie, na którym się zatrzymać. Zaczyna jakiś temat, szybko go kończy, żeby przejść do następnego. Można się pogubić. Główne i często powtarzające się zdania w książce są takie, że coś ich rozczarowało, albo zrobiło takie wrażenie, że nie da się tego opisać słowami. Po co zatem pisać w ogóle? Po kilkudziesięciu stronach zaczęła mnie też razić lekka nuta narcyzmu autora. Opisy jak to fani ich śledzą i za nimi jeżdżą pachniały fałszywą skromnością. Jakby nie można się było otwarcie cieszyć, że tyle ludzi im kibicuje. I to nie jest tak, że ta książka jest zła. Jest świetna jako historia kilkorga młodych ludzi, którzy spełniają swoje marzenia. Kiedy przekonują, że warto je spełniać, ja im wierzę, sama zaczynam odkurzać plecak i zastanawiać się gdzie pojechać, kiedy zrobi się trochę cieplej. Jednak jako książka podróżnicza, uważam, że „Busem przez świat” jest niestety

61


przeciętna. Niewiele się dowiedziałam o Ameryce, podobnych zdjęć mogę znaleźć w Internecie setki, za to sporo było tu opisów zup z puszki i psującego się busa. Dlatego czuję duży niedosyt. Zawiodłam się, ale nie na tyle, żeby nie śledzić dalszych losów szalonych podróżników, bo imponuje mi ich odwaga. I beztroska trochę też. Tytuł: Busem przez świat . Ameryka za 8 dolarów Autor: Karol Lewandowski Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 4 grudnia 2014 Liczba stron: 336 ISBN: 978-83-7924-299-3

62


CZAS FANTASTYKI Dawid „Fenrir” Wiktorski W polskiej fantastyce bardzo poważne i nieodwracalne zmiany zaszły w latach dziewięćdziesiątych – otwarcie rynku wydawniczego na Zachód spowodowało potężny zalew księgarnianych półek przez tłumaczone masowo pozycje. Ich jakość bywała naprawdę różna, a zasłużeni autorzy polskiego środowiska fantastycznego zostali niemal z dnia na dzień zepchnięci z piedestału, obecnie co najwyżej zajmując miejsce w prywatnych księgozbiorach i bibliotekach. Jednak nawet dziś można wiele dowiedzieć się z szerokiego wyboru publicystyki z tamtych lat – nowa, uzupełniona edycja Czasu Fantastyki Macieja Parowskiego jest jednym z takich źródeł wiedzy. Pierwsze wydanie Czasu Fantastyki pochodzi sprzed ćwierćwiecza, obecnie czytelnicy mają do czynienia z jego rozszerzoną wersją, która podzielona została na siedem części. Już sam rzut oka na spis treści udowadnia, że nazwanie recenzowanej pozycji kompendium wiedzy na temat polskiej fantastyki z lat osiemdziesiątych nie jest określeniem na wyrost. Parowski pisze praktycznie o wszystkim: zarówno o problematyce poruszanej przez twórców (a trzeba pamiętać, że szczególnie za Polski Ludowej fantastyka stanowiła nad wyraz silny i finezyjny oręż przeciwko cenzurze i systemowi), krytyce literackiej, czy bardziej (lub mniej) znanych tekstach literackich pod kątem poruszanej problematyki. Ciekawą propozycją są z pewnością są także trzy wywiady: z Januszem Zajdlem, Marcinem Wolskim i Adamem Wiśniewskim-Snergiem (szczególnie ten ostatni stanowi nie lada gratkę: autor nazywany „drugim polskim Lemem” został na przestrzeni lat dosłownie zapomniany). Problem z pisaniem o polskiej publicystyce fantastycznej jest jeden, lecz dość poważny, szczególnie dla recenzenta – trzeba wyrazić swoje zdanie na temat czyjegoś zdania. Niemal wszystkie recenzje „Krytyków o fantastyce” (do której należy zresztą rozszerzone wydanie Czasu Fantastyki) można określić za pomocą tych samych słów. A jakie to słowa? Oddające wartość przedruków dla młodszego pokolenia miłośników gatunku, którzy nie mieli okazji bezpośrednio uczestniczyć w życiu fandomu kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy wiele tytułów ukazywało się w wydawniczym podziemiu, a możliwości techniczne dotyczące komunikacji były bardziej niż skromne. Owszem, można protestować, że po kilkudziesięciu latach teksty te nie mają odniesienia do obecnej sytuacji na rynku – i faktycznie, znaczna część poruszanych przez Parowskiego zagadnień jest już raczej nieaktualna (lub też przykryta porcją kurzu), a analizowanych tekstów na próżno szukać na księgarnianych półkach, niemniej jednak w żaden sposób nie umniejsza to wartości jego publicystyki. Bo w połączeniu z innymi pozycjami wydanymi w Krytykach o fantastyce pozwala ona stworzyć czytelnikowi coraz pełniejszy obraz fandomu fantastycznego doby komunizmu, z uwzględnieniem jego ciemnych i jasnych stron (o tych pierwszych sporo można dowiedzieć się z rozmów opublikowanych w „Liście nieobecnych” i wspominanej przez rozmówców niechęci grup autorów do siebie nawzajem). Raczej trudno byłoby o substytut Czasu Fantastyki (i innych zbiorów publicystyki wydanych w ramach Krytyków o fantastyce). Dostęp do tekstów zawartych w recenzowanej pozycji dla wielu potencjalnych czytelników byłby

63


trudny, jeśli nie niemożliwy, a i samo szukanie poszczególnych felietonów czy przemyśleń po czasopismach byłoby raczej zadaniem karkołomnym. Zbierając wszystkie teksty w jednym miejscu Maciej Parowski dołożył swoją cegiełkę do pokazania młodszym czytelnikom jak wyglądały „złote lata polskiej fantastyki”, nawet jeśli z racji ówczesnego ustroju politycznego nazwanie tego okresu „złotym” ma wydźwięk dość sarkastyczny. Bo czas fantastyki nie minął do dziś, nawet jeśli sama fantastyka diametralnie różni się od tego, co można zaobserwować we wspomnieniach Parowskiego. Tytuł: Czas Fantastyki Autor : Maciej Parowski Wydawnictwo: Solaris Seria: Krytycy o fantastyce Data wydania: 2014 Ilość stron: 576 ISBN: 978-83-7590-194-9

64


OBLICZA BOGÓW Magdalena Golec Oficyna Wydawnicza RW2010 w grudniu zeszłego roku wydała ebook pod intrygującym tytułem Do Diabła z Bogiem. Jest to zbiór opowiadań, których tematem przewodnim jest szeroko pojęta religia. W tym wszystkim nie zabrakło oczywiście i fantastyki. W ebooku Do Diabła z Bogiem znajdziemy 10 opowiadań poruszających kwestie wiary. Jest to z pewnością temat dający ciekawą możliwość interpretacji. W końcu religia to nie tylko chrześcijaństwo, islam, buddyzm, hinduizm czy inne większe i mniejsze wierzenia. We współczesnym świecie bogiem dla wielu jest pieniądz, nauka, technika. Religia może zawładnąć umysłem, stać się obsesją, ale też przynieść spokój, nadzieję, zaspokojenie jakiś potrzeb. Każdy z autorów pokazał w tym zbiorze swoje własne spojrzenie na religię, więc jeśli czytelnik będzie szukał różnorodności to z pewnością się nie zawiedzie. Ta odmienność spojrzeń jest zdecydowanym atutem tej antologii. Nie dotyczy ona jedynie kwestii podejścia autorów do tematu, bogactwa ich wyobraźni, ale również samego wykonania opowiadania. Jak to zwykle bywa w przypadku takich antologii, poziom jest zróżnicowany. Znajdzie się tutaj opowiadania, które zaskakują, wciągają, zachwycają językiem, ale i takie, które nużą i nic interesującego nie wnoszą. Jedne opowiadania to po prostu zwykłe historyjki dla rozrywki, inne zaś starają się przekazać jakieś głębsze treści. Gusta są różne, mamy własne oczekiwania w stosunku do opowiadań. Jedni szukają czystej rozrywki, inni - zaskakujących rozwiązań. Czego ja szukam? Historii, która mnie zainteresuje, zaintryguje, wciągnie, wywoła jakieś emocje, a do tego będzie napisana inteligentnym, bogatym językiem, dzięki któremu jej lektura będzie prawdziwą przyjemnością. Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że opowiadanie na dłużej zapada mi w pamięć - umiejętność wplecenia w tę formę literacką czegoś głębszego, jakiś trafnych spostrzeżeń, które odnaleźć można pomiędzy słowami. Czy znalazłam tu coś dla siebie? A i owszem. Jest parę opowiadań, które zwróciły moją uwagę. Historią, która najbardziej zapada w pamięci z całej antologii, wywołuje szereg emocji jest opowiadanie Czterdzieste siódme wcielenie Bernarda V. Istvana Vizvary. Trafiamy do świata przyszłości - świata bardziej sterylnego, bezpieczniejszego, w którym człowiek nie doświadcza już tak intensywnych, różnorodnych emocji, nie wie, czym jest prawdziwy ból, cierpienie czy głęboka radość i rozkosz. Czy w takim świecie potrzebna jest religia? Cóż takiego miałaby ona nam dawać? Autor swobodnie posługuje się groteską, porusza również ciekawe kwestie dotyczące roli religii w naszym życiu, jak i samego życia. Opowiadanie napisane jest niezwykle dynamicznie, językiem sprawnym, inteligentnym i ekspresyjnym, dzięki czemu historia wciąga do samego końca. Bardzo dobrze i interesująco napisane jest też opowiadanie Na pohybel Pawła Ciećwierza. To historia o niebie, piekle, życiu, miłości, niewykorzystanych szansach na szczęście, i o zazdrości w stosunku do tych, którym to szczęście i miłość udało się doświadczyć. Czy tylko Ci, którzy żyją zachowawczo, bezpiecznie i pokornie zasługują na szczęście i niebo? Czy Ci, którzy korzystają w pełni

65


ze wszystkich uroków życia, stają na krawędzi, popełniają błędy, już nie mają prawa przeżyć prawdziwej miłości? Kto miałby o tym decydować? Bartłomiej Dzik zabiera nas do francuskiego klasztoru. Jednym z bohaterów jego opowiadania jest muzyka, bez której nasze życie byłoby o wiele mniej kolorowe. Pomaga ona nam się zrelaksować, dodaje energii, potrafi stworzyć wyjątkowy nastrój, przeniknąć do głębi, poruszyć, ale także, jak pokazuje autor, może mieć również wpływ na naszą wiarę. Smak raju przyciąga przede wszystkim językiem. Jest on niezwykle barwny, malowniczy, co z kolei sprawia, że historię czyta się z przyjemnością. Uwagę zwraca również Kozetka Anny Dominiczak. Tym razem trafiamy do zakładu psychiatrycznego, w którym nie zawsze dobro pacjenta jest najważniejsze. Ślepe, wręcz obsesyjne zapatrzenie we własne metody terapeutyczne prowadzić może raczej do tworzeniem kultu religijnego, niż do niesienia pomocy pacjentom. Z kolei Karolina Cisowska pokazuje, że stworzeni przez ludzi surogaci też mogą mieć pragnienia i własną religię. Humanitarna minimalizacja strat jest opowiadaniem, w którym czuć nieco ponury i pesymistyczny nastrój. W opowiadaniu Za pięć dwunasta Hanny Fronczak trafiamy do małej parafii, nad którą ciąży pewne fatum. Ta historia pokazuje, że wojna o wiernego toczy się nieustannie i jeśli chce się wygrać, trzeba otworzyć się na współczesny świat, nauczyć się korzystać z nowych rozwiązań i sięgnąć po odmienne metody walki. Z kolei Joanna Maciejewska w opowiadaniu Wszyscy jesteśmy bogami zabiera nas do dżungli i piramidy wypełnionej tajemnicami Majów. Brzmi jak prawdziwa przygoda, prawda? I faktycznie tak jest. Historię czyta się bardzo lekko. Możemy zobaczyć także do czego jesteśmy w stanie się posunąć w imię osiągnięcia doskonałości i władzy. W antologii znalazły się również opowiadania, które zupełnie nie trafiły w mój gust. Jednym z nich jest Kismet Grzegorza Piórkowskiego, w którym wykorzystany jest bardzo aktualny obecnie temat rozprzestrzeniający się po świecie islam. Zaskakuje wybranie akurat tego opowiadania na otwarcie antologii, ponieważ jego wykonanie nie przemawia, historia nie porywa. Kolejnym słabym punktem jest Nie ma czasu na Złoty Wiek Stanisława Truchana. Cofamy się tutaj w czasie - wracamy do dawnych wierzeń, zapomnianych bogów. Spoglądamy na kwestię wiary ze strony bogów, jak i ludzi ich czczących. Opowiadanie jednak nie wciąga, wręcz przeciwnie - nieco nuży. Nie porusza również Powrót syna Dawida Juraszka, który wydaje się być jedynie przerysowanym obrazem Polaków, których cechuje przesadna religijność, nieustanne picie i nietolerancja wobec obcokrajowców. To jest oczywiście moja czysto subiektywna ocena. Czy Wasza będzie podobna, czy wręcz przeciwnie - będziecie mieli zupełnie odmienne odczucia, spodoba Wam się coś innego? Myślę, że warto sięgnąć po tę antologię i przekonać się samemu. Jest tu parę naprawdę interesujących opowiadań godnych uwagi. Każdy z pewnością znajdzie w niej coś dla siebie. Tytuł: Do Diabła z Bogiem (antologia opowiadań fantastycznych) Autorzy: Grzegorz Piórkowski, Bartłomiej Dzik, Stanisław Truchan, Hanna Fronczak, Karolina Cisowska, Anna Dominiczak, Paweł Ciećwierz, Joanna Maciejewska, Istvan Vizvary, Dawid Juraszek Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza RW2010 Data wydania: grudzień 2014 Format: pdf (dostępne również w formacie: epub, mobi) Ilość stron: 421 ISBN: 978-83-7949-117-9

66


PRZEZ CZAS I NIEŚMIERTELNOŚĆ Magdalena Golec Teraźniejszość, średniowiecze, paleolit - tam właśnie zabiera nas Glenn Cooper w swojej książce Mapa Przeznaczenia. Autor płynnie przenosi nas w czasie, próbuje zainteresować historią, zapewnia sensację, ale także porusza temat odwiecznej tęsknoty ludzi za nieśmiertelnością. Pewnej nocy, w klasztorze Ruac wybucha pożar. Powoduje on wiele zniszczeń, ale przyczynia się również do odnalezienia pięknie oprawionego manuskryptu, który przez wieki ukryty był w ścianie. Oprócz zaszyfrowanego tekstu, zawiera on również kopie rysunków naskalnych zwierząt i roślin oraz schematyczną mapę. Przy jej pomocy Hugo Pineau - specjalista od renowacji starych ksiąg, oraz jego przyjaciel - archeolog Luc Simard, odnajdują jaskinię, która okazuje się być jednym z najbardziej niezwykłych miejsc z czasów prehistorycznych. Szczególnie interesująca wydaje się być ostatnia, dziesiąta komnata, nazwana przez Luca Salą Roślin. Rozpoczynają się prace archeologiczne oraz deszyfracja manuskryptu. Nie będzie jednak tak łatwo, kiedy na drodze staną osoby, którym zależy, aby pewne informacje pozostały nadal tajemnicą. Czy uda się zatem odkryć zagadkę przeszłości? I w jaki sposób przeszłość łączy się z teraźniejszością? Snując swą opowieść autor czerpie z różnych dziedzin nauki - z archeologii, historii czy biochemii. Wykorzystuje historię Heloizy i Abélarda, postać Bernarda z Clairvaux, wspomina Templariuszy. Sięga po fakty historyczne i naukowe. Kieruje swe spojrzenie również w odległą przeszłość - cofając się o 30.000 lat, zastanawia się nad motywami działań naszych przodków. Do tych elementów autor bardzo sprawnie wplata swoją opowieść, dzięki czemu całość brzmi interesująco i całkiem wiarygodnie. Na stronach tej powieści można odnaleźć duszę naukowca. Widać to nie tylko w fakcie czerpania inspiracji z nauki, ale i w zachwycie naukowca z nowego odkrycia. Czytając jak bohaterzy przeglądają manuskrypt, odkrywają jaskinię, oglądają rysunki naskalne, doskonale czuć ich fascynację danym tematem. Te odczucia oddane są bardzo plastycznie i w efekcie człowiek zaczyna żałować, że sam nie może być tam ciałem, aby móc chłonąć te wszystkie obrazy i zapachy. Jak już wspomniałam, manuskrypt jest zaszyfrowany. Jednak nie do końca - na pierwszej stronie znajduje się jedno zdanie, które nie wymaga deszyfracji. Oto ono: „Ruac, 1307. Ja, Barthomieu, zakonnik klasztoru Ruac, kończę dwieście dwadzieścia lat, a to jest moja historia”. Właśnie... 220 lat... Całe mnóstwo lat życia, prawda? Potraficie sobie wyobrazić tak długie życie? Jakby ono wyglądało? Czy w ogóle chcielibyście tak długo żyć? Czy jest to możliwe? Cały czas trwają badania nad wydłużeniem życia - analizuje się działanie różnych substancji, poszukuje się genów długowieczności. Może nasz dłuższy żywot będzie polegał na odpowiedniej modyfikacji genetycznej albo na regularnej wymianie części zamiennych. Kto wie, może w ogóle zrezygnujemy z naszych niedoskonałych ciał i będziemy żyć w rzeczywistości wirtualnej. Również autor zastanawia się nad tym tematem. Jaka jest jego wizja? I czy takie długie życie ma jakąś cenę?

67


Oczywiście Mapa przeznaczenia to nie tylko nauka. Powieść powinna przypaść do gustu nie tylko osobom, które interesują się historią czy archeologią. W końcu można powiedzieć, że archeolog to również taki trochę detektyw, który na podstawie znalezionych śladów, fragmentów przeszłości, próbuje odtworzyć minione zdarzenia, poznać dawne kultury. W książce tej nie brakuje napięcia, sensacji, morderstw, znajdą się też tajne jednostki rządowe. Zawiera ona niezbędne elementy, które zapewniają dobrą rozrywkę. Czyta się ją szybko, akcja płynie sprawnie, dzięki czemu czas spędzony na jej lekturze można uznać za udany. Tytuł: Mapa Przeznaczenia Tytuł oryginału: The Tenth Chamber Autor: Glenn Cooper Tłumaczenie: Andrzej Leszczyński Wydawnictwo: Albatros Data wydania: 09.01.2015 Ilość stron: 448 ISBN: 978-83-7885-949-9

68


I TYLKO KONI ŻAL Olga „Issay” Sienkiewicz Kiedy fantastyka spotyka historię, pierwsza wojna światowa nie jest w czołówce realiów, w których autorzy najchętniej osadzają swoje opowieści. Ciężko jest odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje – może ze względu na to, że ciężej jest jasno określić, kto z walczących stał po stronie dobra, a kto zła? Jakikolwiek powód by za tym nie stał, bardzo się ucieszyłam widząc, że nowa powieść Michała Gołkowskiego rozgrywa się właśnie w okopach. Choć może była to radość przedwczesna? Wielka Wojna. Niemiecka kompania karna ponownie naciera na umocnienia przeciwnika – nie jest to wcale uderzenie decydujące o losach wojny, a ci żołnierze nie będą dekorowanymi bohaterami. Ot, atak jakich wiele, o kilka metrów błota i trupów. Jest rok 1922. I tu zdziwiłam się po raz pierwszy – bo ta informacja pochodzi z tylnej okładki. Czytając pierwsze karty powieści nie spodziewałam się wyjaśnień, co się stało ze światem i w którym momencie historia weszła w sferę wydarzeń alternatywnych. Nudzenie czytelnika kosmologią w samym wstępie jest błędem, który popełnia bardzo wielu pisarzy i fantastycznie, że Gołkowski się go ustrzegł, w zamian wciągając mnie w opowieść plastycznym, dynamicznym opisem natarcia. Jednak im dalej w tekst, tym częściej obijało mi się po głowie, że dalej nie mam pojęcia, o co tak naprawdę chodzi. Dlaczego walczą? Dlaczego 1922? Gdzie stoi front? Odpowiedzi, przynajmniej częściowych, doczekałam się dopiero w drugiej połowie powieści – zdecydowanie zbyt późno, bo czułam się wręcz zobligowana, żeby cofnąć się do początku i zacząć lekturę jeszcze raz, tym razem bogatsza w wiedzę co do świata przedstawionego, bo może umknęły mi jakieś smaczki? Szkoda, szczególnie że w partiach otwierających powieść znajduje się idealny moment, żeby wpleść kilka informacji, jednak pozostał on niewykorzystany. Nie lubię się cofać. Wynagrodził mi to natomiast stworzony z dużym kunsztem klimat Apokalipsy w działaniu, poczucia, że bohaterowie żyją i umierają w czasach końca świata. Dużym plusem tekstu jest rozpoczęcie powieści. Początek i końcówka zwykle utykają pod względem konstrukcyjnym – tutaj od pierwszych zdań czytelnik może zostać wciągnięty w opowiadaną historię, oczekiwać, co będzie dalej. Na mnie duże wrażenie zrobił opis wojny okopowej, bardzo dokładny i realistyczny (no dobrze, momentami nawet zbyt realistyczny!). Gołkowski miał kilka świetnych i jednocześnie bardzo upiornych pomysłów, których nie bał się wykorzystać w powieści, jak na przykład konie z tytułu mojej recenzji, które na kartach Stalowych Szczurów pojawiają się w maskach gazowych. Było to o tyle ryzykowne, że...no właśnie. W pewnym momencie zorientowałam się, że o wiele chętniej poczytałabym o historii przeklętego fortu, niż o wojennych przygodach Reinhardta i jego ludzi. Skoro już o postaciach mowa – to też aspekt, który wymagałby dopracowania. Owszem, polubiłam żołnierzy kompanii karnej i ich dowódcę, jednak o wiele więcej o poszczególnych bohaterach dowiedziałam się z infografiki zamieszczonej w tomie, niż z samego tekstu (szczerze mówiąc – bardziej przydałaby

69


się taka grafika z informacjami na temat struktury armii Cesarstwa, bo łatwo się w niej pogubić). To też rzutuje na moje odczucia względem Reinhardta: nie jestem pewna, czy polubiłam go, bo jest dobrze opisaną i przemyślaną postacią, czy może dlatego, że pozostali są tak słabo zarysowani. A że to opowieść o wojnie, byłoby dobrze, żeby czytelnik mógł nawiązać jakąś nić emocjonalnego związku z bohaterami. Bo kiedy przyszło co do czego, o wiele bardziej żal mi było ginących koni, niż ludzi. Trochę żałuję też, że Gołkowski nie zdecydował się na rozbudowanie drugiej nitki fabularnej, która owszem, jest obecna w postaci zakulisowych działań poza frontem, jednak nawet w połowie nie tak obszerna, jak by mogła. Ta część opowieści ma bardzo duży potencjał, niestety została całkowicie podporządkowana historii związanej z Reinhardtem i jego ludźmi. Kiedy natomiast dociera się do ostatnich kart książki, nie wszystko zostaje wyjaśnione. I z jednej strony zachęca to do oczekiwania na drugi tom, który niewątpliwie jest w planach wydawnictwa, jednak z drugiej zostawia duże poczucie niedosytu. Tak, „niedosyt” jest słowem-kluczem w przypadku tej powieści. Stalowe Szczury mogłyby być czymś o wiele większym, niż tylko ucieczką od klimatów postapokaliptycznych, będącą tak naprawdę stworzoną po łebkach historią alternatywną z doskonale wykreowanym nastrojem czasów końca świata. Na rynku jest mnóstwo powieści, które nie pozwolą czytelnikowi zasnąć w pociągu, jednak niekoniecznie zaspokoją większe wymagania, szczególnie osób takich, jak ja, lubiących bawić się historią i zastanawiać, co by było gdyby. Jasne, takie sprzedają się dobrze i nie mam wątpliwości, że nowa powieść Gołkowskiego również wyląduje na półkach z bestsellerami. Jednak czy to naprawdę wystarcza? Tytuł: Stalowe Szczury. Błoto Autor: Michał Gołkowski Wydawnictwo: Fabryka Słów Data wydania: 23 stycznia 2015 Liczba stron: 400 ISBN: 9788379640485

70


CODZIENNOŚĆ MAGICZNA Olga „Issay” Sienkiewicz Po co ludzie tak naprawdę czytają książki? Zawsze wydawało mi się, że aby mieć kontakt z rzeczami nieobecnymi w normalnym życiu czytelnika – z miejscami, których nie odwiedzili, z ludźmi, których nie poznali. Powieści nie opisują szarej, nudnej rzeczywistości, zawsze dzieje się w nich tajemnicze, będące osnową całej historii „coś”. Teorii tej bardzo ciężki cios zadają pisarze tacy, jak Christensen, którzy piszą właśnie o rzeczach, które pewnie przydarzyły się wielu z nas. I mimo to potrafią czytelnika całkowicie oczarować. Kiedy odłożyłam na półkę Półbrata, poprzednią książkę tego autora, którą recenzowałam, nie byłam do końca pewna, o czym Christensen napisał całą obszerną powieść. Odpływ, choć o połowę krótszy, wcale nie jest mniej enigmatyczny, choć skłonił mnie do refleksji, która rzuca nieco światła na moje mgliste wnioski z lektury. Ale o tym za chwilę. Odpływ składa się z trzech elementów – dwóch części i epilogu, który wbrew obiegowemu pojęciu na temat części kończącej powieść, wcale nie jest krótki i nieznaczący. Wręcz przeciwnie, ośmielam się sądzić, że te ostatnie sześćdziesiąt stron jest najważniejsze w całym tomie. Pierwsza część jest poświęcona tematom i problemom, które dobrze znamy wszyscy: dojrzewaniu, pierwszym przyjaźniom i miłościom, tajemnicom przed rodzicami, a także poznawaniu narzuconych przez społeczeństwo norm oraz granic. Wątek tajemnic łączy się również z częścią drugą, wydawałoby się że całkowicie oderwaną od pierwszej i nawet stylistycznie nieco odrębną. Dopiero epilog pokazuje kompleksowość powiązań i połączeń, które przebiegają przez całą konstrukcję powieści. Warto zwrócić na ten aspekt uwagę w czasie lektury – bardzo wiele pozycji na rynku to jednowątkowe, proste książki, których autorzy zapewne nawet nie myślą o kwestiach takich, jak budowa narracji. Również w fabule kryje się druga rzecz, która niezmiernie mi się spodobała, a mianowicie zabawa konwencją. Odpływ to powieść pełna niespodzianek, które być może nie zdzielą czytelnika po głowie, ale z całą pewnością zdumieją i może nawet zachwycą. Skoro przy zachwycie jesteśmy, dla mnie osobiście najpiękniejszą częścią prozy Christensena jest jego bardzo charakterystyczny, subtelny styl. W czasie lektury naszło mnie skojarzenie z kompozycjami Maxa Richtera – skojarzenie bardzo słuszne, bo obu panów, choć ich dziedziny sztuki są skrajnie różne, łączy jedna ważna cecha. Nie używają wielkich środków stylistycznych, nie sięgają po patos i epickość, a jednak wywierają bardzo duże wrażenie na odbiorcach. To, co Richter robi z muzyką, Christensen czyni ze słowami. Tu – tak samo, jak i przy Półbracie, należą się gratulacje tłumaczce oraz całemu zespołowi korektorsko-redakcyjnemu. Technicznie jest to książka bez zarzutu, co naprawdę nie zdarza się często. Warto też poświęcić trochę miejsca językowi Odpływu i temu, jak forma dostosowana jest do treści. Bardzo ciężko określić mi tu grupę wiekową, do której powieść ta byłaby adresowana, głównie dlatego, że jest napisana w sposób nader przystępny. Dopiero warstwa fabularna będzie różnie odbierana w zależności od doświadczenia i dojrzałości czytelnika, a także jego skłonności do poszukiwania znaczeń i in-

71


terpretacji. Książkę Christensena czyta się trochę jak przypowieść – z każdego jej elementu można wywieźć pewne uniwersalne prawdy i mechanizmy. Nie zabrakło również elementów humorystycznych (bardzo nie lubię beletrystyki śmiertelnie poważnej), choć niektóre są bliższe czarnej komedii – bardzo ciężko było by mi nie współczuć bohaterowi, który napisał powieść i nie stworzył kopii zapasowej. Jestem nawet ciekawa, czy nie jest to przypadkiem element autobiograficzny autora. Skoro już przy osobie autora jestem – zastanawiam się, czy sprawdziłby się w gatunku innym, niż opowieść obyczajowa (bo chyba do tego gatunku najbliżej Odpływowi), na przykład w kryminale. Choć, biorąc pod uwagę fakt, że historia wciągnęła mnie do tego stopnia, że zamiast zasnąć siedziałam długo w noc, żeby tylko się dowiedzieć, co będzie dalej – Christensen mógłby stworzyć instrukcję obsługi, a pewnie i tak byłaby ona znakomicie napisana i interesująca. Czyż nie jest to najlepsza pochwała autora? Tytuł: Odpływ Tytuł oryginalny: Sluk Autor: Lars Saabye Christensen Tłumacz: Iwona Zimnicka Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Data wydania: 20 stycznia 2015 Liczba stron: 462 ISBN: 9788308053959

72


STALOWE SZCZURY. BŁOTO Rafał Sala Gdy tak zasiadam do pisania tej recenzji, w głowie wciąż pojawiają mi się obrazy z najróżniejszych kronik filmowych czy archiwalnych nagrań, które moim zdaniem w pewien sposób wypaczają obraz przeszłości. Oczywiście są też niezwykłym źródłem wiedzy na temat tego, co było, ale w znacznej mierze pokazują nam świat przez pryzmat czerni i bieli, które nie pozwalają uwierzyć w to, co się widzi. Jest czymś niezwykłym, że kolory sprawiają, iż świat w filmach czy na zdjęciach staje się prawdziwszy. Przecież niebo jest niebieskie, trawa zielona, a krew czerwona. A jakie jest błoto? Jestem świeżo po lekturze powieści Michała Gołkowskiego Stalowe szczury. Błoto. Kilka chwil wcześniej razem z bohaterami utarzałem się w błocie, które towarzyszyło nam przez prawie czterysta stron, bo tyle liczy sobie nowa powieść Gołkowskiego. Od razu powiem, że to stanowczo za mało, a jednocześnie dodam, że Stalowe szczury. Błoto są pierwszym tomem cyklu, więc będzie dalej, będzie więcej. Autor nie zabiera nas tym razem do pełnej anomalii czarnobylskiej zony, ale do roku 1922, w czas Wielkiej Wojny, która nie kończy się cztery lata wcześniej, lecz trwa sobie w najlepsze. Jesteśmy w brudnym, mokrym i śmierdzącym okopie, gdzie grupka żołnierzy kompanii karnej pod dowództwem niejakiego Reinhardta próbuje przeżyć lub też umrzeć w chwale. Oczywiście ta pierwsza opcja jest bardziej ceniona, ale żeby z niej skorzystać, żołnierze muszą się nieźle natrudzić. Oddział szturmowy, którym dowodzi kapral Reinhardt (choć wszyscy zwracają się do niego per Kapitan) bierze na swoje barki najtrudniejsze, najbardziej karkołomne zadania w czasie bitwy. Tu śmierć kroczy (dosłownie wręcz) tuż obok wojaków, co rusz zapraszając któregoś z nich w swoje objęcia. Trzeba przyznać, że nie bardzo mamy czas na zastanowienie się, o co walczą obydwie strony konfliktu, jakie są ich cele, ani też jak przedstawia się sytuacja polityczna. Michał Gołkowski nie zawraca sobie głowy takimi sprawami. Żołnierze, których przyjdzie nam poznać, nie myślą w ten sposób, żaden z nich nie budzi się z myślą: O cóż my tak właściwie walczymy? Po co? Zwyczajnie w okopie nie ma na to czasu. Szczególnie jeśli jest się w oddziale człowieka, który wydaje się tylko czekać na sposobność, by spotkać śmierć. Czy taki jest właśnie kapitan Reinhardt, dowiedzieć się można dopiero w czasie czytania powieści. Drugi wątek, który pojawia się w powieści, skupia się bardziej na intrydze politycznej i walce o wpływy, ale z czasem obie historie mają się w pewien sposób zazębić. Michał Gołkowski co jakiś czas wyrywa nas ze śmierdzącego, ubabranego krwią okopu i rzuca na niemieckie salony. To naprawdę iście diabelski zabieg i przyznam, że prędkość czytania tych fragmentów wzrastała, gdyż pałałem niezmierną chęcią poznania dalszych losów straceńczego oddziału. Czego przeciętny człowiek może się spodziewać po powieści Gołkowskiego? Przede wszystkim przygody i akcji. Dla mnie Stalowe szczury. Błoto są niezwykle wartką opowieścią, w której zatracą się wszyscy fani literatury wojennej

73


o takim właśnie charakterze. Jest to książka krwawa i niejednokrotnie wręcz bardzo dosadna, jeśli chodzi o wszelakie mankamenty wojennych walk. Dodatkowo dla mnie samego czymś niezwykłym było zobaczenie, że pierwsza wojna światowa nie była konfliktem jakoś nam bardzo odległym technologicznie. Owszem działo się to prawie sto lat temu, ale sprzęt służący do zabijania był już wtedy na bardzo wysokim poziomie. Niesamowite są wszelkie pojawiające się w historii Gołkowskiego czołgi czy sterowce. Klimat, który tworzy samo ich pojawienie się, jest niesamowity i przerażający. Ogromnym plusem prozy Gołkowskiego są dynamicznie skreślone opisy walk, a to świadczy o jego znajomości tematu oraz obeznaniu w realiach. Nie mówiąc już o lekkim, przyjemnym piórze, którego mieliśmy okazję posmakować już przy jego wcześniejszych książkach. Pomimo tej całej dusznej atmosfery okopów i śmierci czyhającej co krok, nie brakuje tu humoru, a cała ta mieszanka emocjonalna w pewien sposób się równoważy. Już w trakcie lektury przypomniały mi się dwie książki, które kiedyś miałem okazję czytać, a są poniekąd jakoś tam powiązane tematycznie. Pierwszą z nich jest W księżycową jasną noc Whartona. Może to zbyt daleko idące porównanie, ale elementem łączącym te dwie pozycje są niewątpliwie obrazy wyniszczającej wojny oraz okrucieństw, które towarzyszą każdemu konfliktowi zbrojnemu. Podobnie zresztą jest w powieści Monte Cassino Svena Hassela, która opowiada losy żołnierzy Karnego Batalionu Wermachtu. Gołkowski bohaterami też uczynił zabijaków, kryminalistów czy złodziei. Mamy tu rozmaite typy ludzkie, najróżniejsze charaktery, tchórzy, osiłków, wariatów i innych parszywców, którzy mimo wszystko tworzą zgraną i bitną kompanię. W książce znaleźć możemy sporo ilustracji, których autorem jest Andrzej Łaski, operator ołówka, twórca okładek do powieści o Jakubie Wędrowyczu i nie tylko. Mimo wszystko uważam, że zdecydowanie lepszym posunięciem byłoby pobawienie sie kolorem, tak jak to zrobiono na okładce Stalowych szczurów, która swoją drogą zrobiła na mnie dobre wrażenie. Zarówno ilustracje, jak i krótkie notki biograficzne bohaterów na końcu książki stanowią miłe dopełnienie historii spisanej przez Gołkowskiego. Stalowe szczury. Błoto są historią alternatywną, ale wydaje mi się, że celem Gołkowskiego nie było pokazanie „co by było gdyby?”, a raczej możliwość rozegrania fantastycznej, choć nieraz okrutnej przygody w tamtych realiach. Po ośmiu latach wojny nie jest już ważne, kto zaczął, jakie decyzje spowodowały taki a nie inny obrót zdarzeń. Istotna jest tylko odpowiedź na jedyne słuszne pytanie: kiedy ten koszmar się skończy? Tak długo trwająca Wielka Wojna pozwoliła autorowi rozwinąć skrzydła wyobraźni i stworzyć może nie całe uniwersum, ale nieco podrasowany świat tamtego okresu. Wiele razy przy okazji poprzednich powieści Gołkowskiego zwracałem uwagę na jego lekkie pióro i tutaj muszę znów je pochwalić. Dominują plastyczne opisy, barwnie nakreślona sceneria i sprawnie napisane dialogi. Nie wiem, co Michał ma jeszcze w planach, ale jestem dobrej myśli i głęboko wierzę, że kolejne powieści cyklu będą równie wciągające i porywające jak Błoto. Trudno mi tutaj szukać wad. Czuję niedosyt i apetyt na więcej. Mam nadzieję, że Fabryka Słów nie każe nam długo czekać na kolejną część, a sam Michał utrzyma znakomite tempo pisania, abyśmy już niedługo mieli okazję znów spotkać się z kapitanem Reinhardtem. A jeśli komuś książka się nie podobała... Cóż, nie każdy lubi tarzać się w błocie. Tytuł: Stalowe Szczury. Błoto Autor: Michał Gołkowski Wydawnictwo: Fabryka Słów Data wydania: 23 stycznia 2015 Liczba stron: 400 ISBN: 9788379640485

74


UPADEK GIGANTÓW Dawid „Fenrir” Wiktorski Ken Follett jest twórcą, który pisze teksty dość zróżnicowane – od powieści sensacyjnych, przez historyczne, aż po połączenie tych ostatnich z fikcją czy nawet sagami rodzinnymi, tak charakterystycznymi dla brytyjskich twórców. Upadek gigantów otwiera zaś obszerną trylogię o wiele mówiącym tytule Stulecie – bo i faktycznie, czytelnicy mają okazję śledzić losy pięciu rodzin przez niemal sto lat, od I wojny światowej aż do niedawnych wyborów prezydenckich w USA. Upadek gigantów to tytuł adekwatny do tła historycznego recenzowanej powieści – powieść rozgrywa się w pierwszej połowie dwudziestego wieku, gdy Europa była targana pierwszym konfliktem na skalę światową w dziejach. Wojna pochłonęła zarówno miliony ofiar, jak i zmieniła życie milionom ocalałych. I tak oto poznamy Billy’ego, walijskiego górnika rozpoczynającego swoją „karierę” pod ziemią, jego siostrę Ethel, służącą w domu hrabiego Fitzherberta i księżniczki Bei, Rosjanki i zarazem żony tego pierwszego. Tam zaś pojawi się także Gus Devar, Amerykanin, i Walter von Ulrich, niemiecki dyplomata. A to, wbrew pozorom, nie koniec plejady osobistości, bo Follett przeniesie nas także daleko na wschód, głęboko do Rosji. Tam jednak bohaterowie nie będą nikim szczególnym: to tylko dwaj robotnicy, Lev i Grigorij. Follett do tematu konfliktu podszedł od ciekawej strony – na przekór wszystkim, którzy słowo „wojna” widzą jedynie jako śmierć niewinnych ludzi w imię ideałów rządzących. Brytyjski autor może nie czyni tego bezpośrednio, ale pomiędzy wierszami pokazuje, że za cenę wszystkich ofiar pierwszej wojny światowej świat zrobił duży postęp. Koniec rosyjskiego caratu (aczkolwiek tu można się zastanawiać, czy był to krok do przodu, czy też raczej dwa do tyłu), przyznanie kobietom praw wyborczych w Anglii, chwilowe ustabilizowanie sytuacji politycznej tuż po wojnie i wiele innych pomniejszych wydarzeń i zjawisk – wszystko to składa się na naprawdę namacalny obraz świata pędzącego do przodu, nawet jeśli progres podyktowany jest konfliktem zbrojnym. I za to należy Folletta pochwalić – że postarał się ukazać ten czas w pełnym spektrum, nie skupiając się tylko i wyłącznie na tych bardziej negatywnych aspektach. Lecz i tych drugich nie brakuje – wyzysk robotników, arystokracja, której stosunek do zwykłych ludzi pozostaje niezmienny od setek lat, czy w końcu wojskowy nepotyzm i stopień oficerski zależący od majątku żołnierza, nie jego rzeczywistych umiejętności. Nie ma co jednak łudzić się, że Follett wyszedł zwycięsko ze swojego własnego starcia: tego z bohaterami. Nazwisk występujących w Upadku gigantów jest multum, i mowa tu zarówno o fikcyjnych postaciach, jak i tych historycznych. Niestety, trudno mówić o udanej kreacji – żaden z bohaterów nie jest zbyt charakterystyczny, nikt praktycznie nie wyróżnia się z tłumu. Sytuację odrobinę ratują wątki miłosne (będące ciekawym zestawieniem z brutalnością wojny), ale nie na tyle, by można było przymknąć oko na marną kreację bohaterów. Trzeba jednak przyznać, że historia von Ulricha i małżonki wspomnianego wcześniej hrabiego, Maud Fitzherbert, wygląda całkiem intrygująco: w końcu to uczucie, które połączyło osoby należące do dwóch oficjalnie sobie wrogich narodowości. A w tamtych czasach był to zarówno mezalians, jak i niemały skandal.

75


Ostateczna ocena Upadku gigantów jest raczej mieszana – bo z jednej strony to pierwszy tom trylogii iście monumentalnej i intrygującej pod względem tła, jakie wykorzystał dla swojej historii autor. Z drugiej jednak pod względem fabularnym jest co najwyżej średnio – miałcy bohaterowie i niekiedy raczej nużące fragmenty, to wszystko, co można powiedzieć o tym aspekcie recenzowanej powieści. Pozostaje więc potraktować „Upadek gigantów” jako dobry, fabularyzowany dokument o pierwszej wojnie światowej i przyjrzeć się bliżej procesom zachodzącym mniej lub bardziej bezpośrednio przez konflikt. Bo to informacje nad wyraz ciekawe. Tytuł: Upadek gigantów Autor: Ken Follett Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki i Grzegorz Kołodziejczyk Wydawnictwo: Albatros Data wydania: 2014 Liczba stron: 1072 ISBN: 978-83-7885-521-7

76


BAJANIE STAREGO ŚWINTUCHA Aleksandra Brożek-Sala Bukowski nie bawił się w kompromisy. „Stary świntuch”, jak sam siebie nazywał, walił czytelnika prosto w łeb, epatując brudem, brzydotą i przemocą. Jego teksty ociekają wręcz wyuzdaniem i śmierdzą alkoholowym oddechem. Równocześnie jednak emanują celnością spostrzeżeń, autentycznością i niosą całe pokłady prostej, życiowej prawdy. I choć nie znajdziemy Bukowskiego w klasycznych zestawieniach największych amerykańskich pisarzy, jest on dziś autorem cenionym i chętnie cytowanym, a jego życie i powieści zainspirowały już niejednego reżysera. Najpiękniejsza dziewczyna w mieście to zbiór krótkich opowiadań o mniej lub bardziej wulgarnych tytułach. Choć istotą twórczości Bukowskiego jest fakt, że ma ona silne podłoże autobiograficzne, w niektórych opowiadaniach, takich jak na przykład Odmóżdżarka czy Piętnaście centymetrów, pojawiają się elementy fantastyczne. Większość zawartych w zbiorze tekstów pokazuje czytelnikowi urywki życia „chyba najszpetniejszego faceta w mieście”, nazywanego raz Henrym Chinaskim, innym razem Charlesem Bukowskim. Gdyby ktoś szukał odpowiedzi na pytanie, jak się żyło tej mniej zamożnej, nie uznającej ogólnie przyjętych reguł części społeczeństwa dawno temu w Ameryce (a poniekąd także i teraz), znajdzie ją w naszkicowanych przez autora literackich obrazach. To mroczny świat pełen nieszczęśliwych ludzi, pokazany dosadnie i bez ogródek. Szczerość i bezpośredniość pozwoliły Bukowskiemu na przedstawienie otaczającej go rzeczywistości bez przekłamań i choć granica między tym, co naprawdę się wydarzyło, a co jest jedynie fikcją literacką, może być tu płynna, czytelnik nie ma wątpliwości, że prezentowany mu świat nie został wyssany z palca. Bukowski to nie pierwszy amerykański autor, w którego utworach odnalazłam tak zwane „przegięcia”. Kosiński, Roth czy nawet Irving także nie bali się pokazać rzeczywistości taką, jaka jest. Być może miłośniczki bukolik i romansów będą zaciskać powieki, ale co zrobić – takie jest czasem życie: smutne, złe i brudne. Wizytówką autora jest też konkretny, wyrazisty styl. Bukowski nie nadużywa słów, nie bawi się w kwieciste opisy. Akcja, akcja, akcja... krótko i na temat. Poszczególne historie prezentowane są czytelnikowi z perspektywy pierwszoosobowego bohatera, który, jak już wspominałam, relacjonuje różne wydarzenia, zupełnie jakby opowiadał coś kumplom przy piwie. Ciekawym zabiegiem jest częściowe ignorowanie reguł interpunkcji. Czasem zdanie zaczyna się małą literą, innym razem nie kończy się kropką. Jeszcze w innych miejscach można znaleźć wyrazy czy całe zwroty napisane drukowanymi literami. Ten zamierzony chaos dopełnia wrażenia, iż mamy do czynienia z językiem mówionym, z sarkastyczną, nieco podkolorowaną relacją kumpla z baru. Błędem byłoby zakładać, iż rzeczony zbiór opowiadań to tylko zestaw obrzydliwych, a na dodatek dołujących tekstów. Nie da się ukryć, że „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” to przede wszystkim fajne czytadło. To takie opowieści starego człowieka, który bawi nas swoim bajaniem. Opowiada trochę o sobie, trochę o innych, nie zapominając o osobistych wtrąceniach. Czytelnik co rusz może uśmiać się do łez, śledząc niesamowite poczynania bohaterów. Nie nazwałabym Najpięk-

77


niejszej dziewczyny w mieście książką dla każdego. Będą tacy, którzy jej nie zrozumieją, lub nie odnajdą w niej ani humoru, ani trafnej oceny rzeczywistości. Mam nadzieję jednak, że ta grupa czytelników należeć będzie do mniejszości. Ocena: 8/10 Tytuł: Najpiękniejsza dziewczyna w mieście Tytuł oryginału: The Most Beautiful Woman in Town Autor: Charles Bukowski Tłumaczenie: Robert Sudół Wydawnictwo: Oficyna Literacka Noir sur Blanc Data wydania: 30 sierpnia 2014 (wydanie IV) Liczba stron: 289 ISBN: 9788373924819

78




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.