Szortal na wynos (nr25) styczen 2015

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR: Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR: Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ: Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Dagmara Adwentowska, Anna Klimasara DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzje: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz, Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski, Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga, Justyna Czerniawska, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Magdalena Golec. DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek, Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Damian Olszewski, Katarzyna Koćma, Magdalena Małek, Łukasz Jezierski, Patryk Kajtoch Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Matylda Zatorska, Dawid Wiktorski, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Marta Pijanowska, Piotr A. Kaczmarczyk DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA: Milena Zaremba WYDAWCA: Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Nastał rok, o którym na samym starcie możemy już więcej powiedzieć, niż dwanaście miesięcy temu o tym minionym. Z grubsza wiemy, jak to będzie wyglądało. Do powszechnego użytku wejdą deskolotki – prototypy już stworzono. Samochody wzniosą się w powietrze odbierając wreszcie monopol dużo większym i droższym w eksploatacji samolotom. Trójwymiarowe hologramy zastąpią zwykłe staroświeckie billboardy. Odzież wyposażona zostanie w funkcję autoosuszania, zaś obuwie – samodzielnego zawiązywania się. Pana wyprowadzającego czworonoga na spacer zastąpi elektroniczna smycz. Video gogle, tablety, Videokonferencje, czy multimedialna telewizja od dawna nie są niczym nowym. To już znamy, orientujemy się też, jak już zostało powiedziane, czego trzeba się będzie spodziewać. Dopiero teraz jednak będziemy mogli zobaczyć na własne oczy świat takim jakim widział go Marty McFly w drugiej części „Powrotu do przyszłości”. Będzie to również rok kontynuacji projektu, z którym Szortal wystartował niespełna miesiąc temu. Odsłona druga Szortal Na Wynos – Wydanie Specjalne powinna się pojawić na wiosnę i będzie zawierać opowiadania dotąd niepublikowane. Szorty, drabble, ale również, czego do tej pory nie było, teksty przekraczające pięć tysięcy znaków. Znowu postaramy się wszystkich zaskoczyć nazwiskami. Mile, rzecz oczywista. Będzie to dobry rok. Lepszy od poprzedniego. Tego wszystkim życzę. Marek „terebka” Ścieszek

4


Baranek mówi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4

ZAGRANICZNIAK

Badania terenowe Holly Schofield . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Hypoch Andrea B. York . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Błogosławieni cisi G. C. Edmondson . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12

SZORTOWNIA

Subtelność Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gra w kości Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . By żyło się lepiej Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Opowieści Zofii Olga Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wariacja z powtórzeniem Konrad Jaskólski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Grill girl Jacek Jarecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ślady Anna Bichalska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

STUSŁÓWKA

Donica Sylwia Błach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nareszcie wolny Jerzy Wiśniewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Epidemia Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zdolność widzenia Błażej Jaworski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jesień Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gdzie oni są? Jerzy Wiśniewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Obietnica Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Szara zima Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ostatnia rata Maciej Zawadzki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

17 19 21 23 25 28 30 33 34 35 36 37 38 39 40 41

„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Michał Gołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44 Piotr Kulpa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47

SUBIEKTYWNIE

Michael Jordan Maciej Rybicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kątem oka Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pozaświatowcy. Świat bez bohaterów Laura “Visenna” Papierzańska . . . . . . . Lata pożogi Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Transplantacja Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zobaczyć Paryż i...zagrać? Olga “Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Samotny krzyżowiec. Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . W drodze do domu Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Chór zapomnianych głosów Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jak Hitler ocalił Europę Olga “Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nie tylko dla koneserów Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tramwaj zwany przemijaniem Jacek „Franco” Horęzga . . . . . . . . . . . . . . . . . Literacka wprawka Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Miejska magia Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Sodoma Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kryminalne fantasy Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dziwy, panie dziejku Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tani drań. Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kiedy dostajesz Kinga w puszce, wiedz, że coś się dzieje! Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Baśnie braci Grimm dla młodzieży i dorosłych. Bez cenzury Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wiedźmin: Dom ze szkła Maciej Rybicki . . . . . . . . . .

5

52 54 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 77 80 82 84 86 88 90 92 94


Zagraniczniak


BADANIA TERENOWE Holly Schofield Zjechałem na pobocze autostrady nr 16 i otworzyłem drzwi autostopowiczowi. Gdy je zamykał, po twarzy spływał mu pot, za który odpowiadał letni upał. Jego brudne dżinsy były niedbale wepchnięte do cuchnących łajnem gumowców. Właśnie takiej osoby szukałem. – Muszę tylko dotrzeć do Township Road 255. Zostawiłem tam kombajn na polu. Mam nadzieję, że zbiorę cały dzisiejszy plon – powiedział po tym, jak już podziękował i usadowił się na rozprutym fotelu pasażera. Wrzuciłem bieg starej impali i wjechałem z powrotem na autostradę. – Cieszę się, że mogę cię podwieźć. To pewnie jedyna okazja, by zamienić dziś z kimkolwiek kilka słów – powiedziałem, co miało zabrzmieć równocześnie spontanicznie i głupkowato. Nieznajomy ściągnął czapkę firmy Viterra Feed i podrapał się w czoło tam, gdzie kończyła się charakterystyczna dla rolników opalenizna. – Jestem Rick, miło mi. Miał około trzydziestu lat. Wokół oczu pojawiły mu się już pierwsze zmarszczki, a jego zaczerwieniona od wiatru skóra kontrastowała z krótkimi blond włosami i jednodniowym zarostem. Stanowił uosobienie stereotypu rolnika z Saskatchewan. Wątpliwości zostawiłem dla siebie. Widziałem, jak przygląda się mojemu kucykowi, brodzie, dżinsom i tatuażowi z Nietzschem. Być może troszeczkę przegiąłem z wizerunkiem „typowego magistranta”. Powiedziałem mu, że jestem studentem z Ameryki Południowej na wymianie i piszę pracę z socjologii na temat Kanadyjczyków ukraińskiego pochodzenia, a obecnie jadę do Reginy spotkać się z przyjacielem. Było w tym nawet sporo prawdy. Nie wydawało się, by przeszkadzały mu moje zdawkowe pytania dotyczące religii, diety, związków czy poziomu technologicznego maszyn rolniczych. Udzielał standardowych odpowiedzi. Nawet kiedy rozmawialiśmy o odmianach pszenicy, dzielił się tylko taką ilością wiedzy, jaka była konieczna. Podczas gdy ja prowadziłem, przeliterował swoje nazwisko i nabazgrał je, upewniając się, że napisał odpowiednią liczbę „Y”. Pośmialiśmy się razem z jego głównego źródła dochodu. Myślę, że subwencje rządowe na rolnictwo bawią farmerów praktycznie wszędzie. Odwróciliśmy się równocześnie, kiedy myszołów rdzawosterny zanurkował w targanej przez wiatr trawie przy autostradzie. – Biedna mysz – odezwałem się, testując Ricka. – Celny atak – odparł jak typowy rolnik, który na co dzień spotyka się z pomniejszymi zgonami. Możliwe, że też wzruszył ramionami, ale moją uwagę rozproszyła mijająca nas ciężarówka, pierwszy pojazd od godziny. Township 255 była wąską, żwirową drogą, przy której rosły topole lombardzkie. Tuż za nami ciągnął się pióropusz kurzu. – Jeszcze tylko jakiś kilos tą drogą – poinformował. – Mam nadzieję, że to nie problem. *** – Dzięki wielkie – powiedział Rick, zamykając drzwi samochodu z odpowiednim wysiłkiem i właściwym użyciem mięśni. Zawróciłem na trzy, a Rick w tym czasie skierował się w stronę dużego, zielonego kombajnu firmy John Deere, którego każde koło było wysokości człowieka. Za nim lśniła w polu niesko-

7


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

szona jeszcze sucha trawa. Wspiął się po drabince na siedzenie kierowcy, machnął mi na pożegnanie i zajął się swoją pracą. Zaparkowałem samochód za następnym niewielkim wzniesieniem. Topole, wysokie i gęste latem, stanowiły dobrą kryjówkę . Rozprostowałem mierzący ponad dwa i pół metra szkielet, dotąd skompresowany do ludzkich rozmiarów i odgiąłem drugie uszy. Kurczę, co za wspaniałe uczucie. Bezszelestnie i szybko dałem kilka susów za topole. Rick wysiadł już z kombajnu i mocował się z piastą koła. Ponieważ piasta otworzyła się, odsłaniając śluzę powietrzną, potrząsnąłem triumfalnie ręką, zupełnie jak człowiek. Cholera, miałem do nich nosa, czy jak ! Już czwarty dzisiaj! Rick wszedł do środka i otworzył następny zamek. Zanim zamknął za sobą śluzę, zobaczyłem przelotnie tablicę rozdzielczą statku kosmicznego klasy piątej. Glisyjczyk z galaktyki Andromedy, bez wątpienia. Jego jedynym błędem było łapanie okazji z dala od jakiegokolwiek gospodarstwa. Siedzenie impali nagrzało się od słońca. Skompresowałem się ponownie i wyregulowałem mój wewnętrzny termostat. Po uruchomieniu samochodu i powrocie na autostradę westchną-

8


łem z zadowoleniem. Jeszcze tylko kilku autostopowiczów i będę miał wystarczającą ilość danych do mojej pracy. Uniwersytet Socjologii Galaktycznej (kampus Wegi) zatwierdził już mój temat: „Miejscowy napływ obcych: badania modeli akulturacji oraz zdolności adaptacyjnych pozaziemskich badaczy upraw na wiejskich terenach Kanady na planecie Ziemi”.

Przełożyła Aleksandra Brożek-Sala Tekst pierwotnie opublikowany na stronie: AE-The Canadian Science Fiction Review, lipiec 2013, pod tytułem „Off–Campus Housing”.

9


HYPOCH ANDREA B. York Andrea nigdy wcześniej nie musiała zmyć krwi z dłoni. Gdy starannie obmywała palce dużą dawką wody utlenionej, szkarłatny płyn uciekał do zbiornika z odpadami przeznaczonymi do recyklingu. Pot spływał jej z czoła i policzków, ale nie docierał do ust, ponieważ wcześniej założyła maskę tlenową. Dlatego chrapliwy, zniekształcony przez urządzenie dźwięk jej oddechu odbijał się echem w wyłożonym niebieskimi kafelkami pomieszczeniu. Zawzięcie myła ręce, aż cała krew zniknęła. Następnie pociągnięciem otworzyła plastikowe opakowanie. Wyjęła ręcznik i do sucha wytarła nim dłonie. Wtedy ekran łączności w jej łazience ożył. Na początku były tylko zakłócenia, ale później czyjaś głowa pojawiła się na wyświetlaczu. – Panno Nickels, Konsorcjum Zdrowia przyjęło pani niedawną pomoc w ich sprawie. Czy przyniosła pani zdobycz? Ciągle dysząc, Andrea sięgnęła do wnętrza worka próżniowego. Wyjęła z niego zakrwawioną licencję. Kiedy trzymała ją w stronę obrazu głowa przechyliła się i przyjrzała się jej. – Proszę umieścić przedmiot do przeskanowania w skrytce dekontaminacyjnej. Otworzyła małą, szarą szufladę poniżej ekranu, wsunęła tam licencję i zatrzasnęła ją. Potem patrzyła jak zielone światło zmienia barwę na czerwoną, usłyszała też syczący odgłos dochodzący z urządzenia. Ponownie spojrzała na komunikator i kiedy zadała pytanie, maska zniekształciła jej głos.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

10


– Kiedy będę mogła oddychać świeżym powietrzem? – Gdy skanowanie się skończy, będziemy mogli pozwolić na wprowadzenie czystego, wolnego od wirusów powietrza do pani kwater. Czekając, przypominała sobie o nożu, którego użyła w kuchni. Musi go zabrać i wyrzucić. Nie może pozwolić, żeby zanieczyszczona krew oraz cząsteczki pyłu trafiły do przefiltrowanego powietrza. Cena była za wysoka by do tego dopuścić. – Czy policja będzie mnie ścigać? – Denerwowała się coraz bardziej i wiedziała, że jej rozmówca to wyczuł. – Andreo, nasze usługi są stuprocentowo bezpieczne. Część naszych funduszy przelaliśmy na rządowe konto. Twoje działania zostały uznane za całkowicie legalne według Aktu o Samoobronie dla Zdrowego Życia. W tym momencie czerwona lampka zmieniła kolor na zielony, a zza ściany dobiegło ciche kliknięcie. Andrea poczuła powiew świeżego powietrza wlatującego do mieszkania, więc od razu szarpnęła maskę. Zdjęła ją, pozwalając szyi odpocząć. Odetchnęła głęboko, potem zaśmiała się głośno i zaczęła kręcić się w kółko, zupełnie jak energiczne dziecko w trakcie letniego deszczu. – Konsorcjum Zdrowia przesyła podziękowania za pani usługi i ma nadzieję, że ucieszy się pani z trzech miesiący czystego tlenu. Prześlemy również darmowy katalog zakażeń, które można złapać na pani terenie. – Twarz zniknęła, a ekran się wyłączył, ale Andrea ciągle rozkoszowała się absolutnie świeżą atmosferą. Jednak kiedy zniknęły zakłócenia na monitorze, podeszła, by ponownie umyć twarz. Krople wody spłynęły po jej dłoniach i zniknęły w ręczniku. Uśmiechała się, dopóki nie dotknęła nim twarzy. Wtedy zaczęła martwić się o wodę.

Przełożył Patryk Kajtoch Tekst pierwotnie opublikowany na stronie: http://365tomorrows.com/04/20/hypoch-andrea/

11


BŁOGOSŁAWIENI CISI G. C. Edmondson Każda siła jest słabością, a każda słabość siłą. I kiedy Silny zaczyna miażdżyć cudzą siłę, Słaby może tak dla odmiany okazać się Mądrym. Obcy wylądowali tuż przed świtem, paląc przy tym ponad li ziemi. Ich maszyny zaczęły już pieczołowicie przekopywać wierzchnią warstwę gleby. Starszy przyglądał się temu, mrużąc oczy w porannym blasku słońca. Westchnął, związał swoje szafranowe szaty i ruszył w kierunku obcych. Griffin odwrócił się, nawet nie próbując ukryć ekscytacji. – Jesteś językoznawcą, sprawdź, co uda ci się z niego wyciągnąć. – Mógłbym – stwierdził kwaśno Kung Su – gdybyś umieścił zioło w przewodzie wentylacyjnym czy coś. To będzie wystarczająco trudne nawet bez tłumu ograniczających mnie gapiów, którzy na dodatek przerażają Starego Piernika niemal na śmierć. – Rozumiem, co masz na myśli – odpowiedział Griffin. Odwrócił się i wrócił do wykopów. – Daj znać, jeśli uda ci się ustalić coś nowego na temat miejscowego języka. Przestał gwizdać, zmagając się ze sobą, by przejąć kontrolę nad beztroską lekkością swojego kroku. Na pewno jest tu mniejsze ciążenie i więcej tlenu, pomyślał. Od trzydziestu lat nie zdarzyło mi się tak podskakiwać. Niezłe miejsce, żeby się osiedlić, o ile jakiś deweloper nie zrobi z niego domu starców. Westchnął i zerknął na wykopy. Ściany z ubitej gliny były już niemal starte z powierzchni ziemi. Nic straconego, pomyślał. Mamy wszystko nagrane i nie widać, żeby różnili się pod jakimkolwiek względem od tysięcy innych. *** Griffin otworzył drzwi przezroczystej bańki, z której Albañez zarządzał kopaczami. – Cokolwiek? – zapytał. – Jak dotąd nie – zaraportował Albañez. – Jakieś wyniki? Nie było mnie na odprawie. – Swoją drogą, co znaleźliście na III? – Jak zawsze, skorupy garnków i zwykłe śmieci. Jeśli już raz je widziałeś, widziałeś wszystkie. – No dobrze – zaczął Griffin – wygląda na to, że mamy tu do czynienia z tym samym. Całkiem nieźle pokryliśmy cały system i wiesz, jak to wygląda. Ściany z ubitej ziemi tu i tam, skorupy garnków, krzesiwa, brąz, żelazne przedmioty – i to wszystko. Na wszystkich planetach osiągnęli epokę żelaza i wyparowali. – Jak przypuszczam, wszystkie przedmioty zostały stworzone na potrzeby humanoidów. Ciekawe, czy byli wystarczająco podobni do ludzi, by się z nami krzyżować. – Nie mam pojęcia – stwierdził sucho Griffin. – Patrząc na Starego Piernika wątpię, czy kiedykolwiek udałoby nam się znaleźć ludzką kobietę o wystarczająco skrzywionym guście, byśmy mogli to sprawdzić. – Kim jest Stary Piernik? – Dzisiaj rano zszedł ze wzgórza i wszedł do obozu. – To znaczy, że wreszcie znaleźliście żywego humanoida?

12


– Na wszystko przychodzi ten pierwszy raz. Griffin otworzył drzwi i ruszył w górę wzgórza w kierunku Kung Su i Starego Piernika. *** – Udało ci się wreszcie wyjść poza fazę „ja Charlie”? – zagaił Griffin na śniadaniu dwa dni później. Kung Su obdarzył go swoim nieodgadnionym uśmiechem ze wschodniego Los Angeles. – W zasadzie jestem już troszkę dalej. Joe wykazuje niezwykłą chęć do współpracy. – Joe? – Przeliteruj to jako Chou, jeśli chcesz, żeby brzmiało bardziej egzotycznie. Nadal jednak wymawia się to jako Joe i tak właśnie ma na imię. To język monosylabiczny i tonalny. Tak się składa, że znam podobny. – Twierdzisz, że ten humanoid mówi po chińsku? – Griffin nigdy nie był pewien, czy Kung go nie wkręca. – Nie po chińsku. Słownictwo się różni, ale składnia i fonetyka są niemal identyczne. W przyszłym tygodniu będę się biegle posługiwać tym językiem. To tylko kwestia zapamiętania dwóch albo trzech tysięcy nowych słów. Tak się składa, że Joe chce wiedzieć, dlaczego przekopujecie jego ziemię. Był już przygotowany na to, żeby dzisiaj ją zalać. – Tylko mi nie mów, że sadzi ryż – wykrzyknął Griffin. – Raczej nie chodzi o ryż, ale i tak wymaga zalania. – Zapytaj go, ilu humanoidów żyje na tej planecie. – Jestem już kilka długości przed tobą, Griffin. Twierdzi, że zostało ich już tylko kilka tysięcy. Reszta zginęła w wojnie z barbarzyńcami. – Barbarzyńcami? – Wyginęli. – Ile tu było ras? – Dojdę do tego, jeśli przestaniesz przerywać – odparł cierpko Kung. – Joe twierdzi, że są tylko dwa rodzaje ludzi – ten, do którego należy on sam, o ciemnej skórze i prostych włosach, oraz barbarzyńcy. Mają kręcone włosy, białą skórę i okrągłe oczy. Według Joe wychodziłoby na to, że jesteś barbarzyńcą, tylko że nie masz włosów. Chciałby się dowiedzieć, co się dzieje na innych planetach. – Przypuszczam, że to dla mnie znak do oblania się zimnym potem i otwarcia na przeczucie nadchodzącej porażki. – Griffin spróbował się uśmiechnąć i prawie mu się to udało. – Niekoniecznie, ale wygląda na to, że nasz człowiek z epoki żelaza jest całkiem nieźle poinformowany w kwestiach pozaplanetarnych. – Chyba najlepiej będzie, jak zacznę się uczyć języka. *** Dzięki przeprowadzonym przez Kung Su w trakcie opracowywania hipno–nagrań pracom przygotowawczym, Griffin posiadał praktyczną wiedzę na temat języka Racjonalnych Ludzi już jedenaście dni później, kiedy wraz z Joem i innymi Starszymi zasiadł w niskim, drewnianym budynku, by napić się gorącej wody z ziołami. Dookoła znajdowała się wioska zamieszkiwana przez dwustu humanoidów. Wiercił się pomiędzy kolejnymi niekończącymi się rytualnymi filiżankami gorącej wody. W końcu Joe schował dłonie w rękawach szaty i odwrócił się z wyrazem uprzejmego zaciekawienia na twarzy. Teraz przechodzimy do rzeczy, pomyślał Griffin. – Joe, teraz już wiesz, dlaczego wykopujemy twoją ziemię. Jakoś ci to zrekompensujemy. Może tymczasem podzieliłbyś się ze mną odrobiną miejscowej historii?

13


Joe uśmiechnął się jak najedzony Bodhisattwa. – Mniej więcej jak daleko w przeszłość mam się cofnąć z opowieścią? – Do samego początku. – Ile trwa rok na waszej planecie? – spytał Joe. – Wasz rok jest dłuższy o osiem i pół dnia. Nasz dzień jest dłuższy od waszego o trzysta uderzeń serca. Joe kiwnął głową w podziękowaniu. – Więcej wody? Griffin odmówił, powstrzymując dreszcz. – Pięć milionów lat temu byliśmy ograniczeni do jednej planety – zaczął Joe. – Nadworny astronom miał wizję naszego świata w ogniu. Można powiedzieć, że nasze słońce miało w krótkim czasie przekształcić się w supernową. Zaniepokojona cesarzowa zarządziła zgromadzenie wieszczy. Jeden z nich medytował bardzo długo i zobaczył odpowiedź. Tak jak przewidział umierający wieszcz, z nieba zstąpił Syn Niebios z ziejącymi ogniem smokami. Zabrał najpiękniejsze z naszych dziewcząt i najsilniejszych z naszych młodzieńców, aby usługiwali jego wojownikom. Służyliśmy im wiernie i z oddaniem. Tysiąc lat później ich imperium upadło, pozostawiając nas rozrzuconych po całym wszechświecie. Trzy tysiące lat później nowa rasa barbarzyńców podbiła nasze planety. Naturalnie poddaliśmy się i już wkrótce służyliśmy nowym panom. Minęło pięćset lat i sami doprowadzili do swojej zagłady. Od tamtej pory właśnie tak wygląda wzór naszego istnienia. – Twierdzisz, że od pięciu milionów lat jesteście niewolnikami? – Griffin był pełen niedowierzania. – Służba zawsze była schronieniem dla nauki i filozofii. – Ale jaki jest sens takiego życia? Dlaczego wciąż prowadzicie taką egzystencję? – Jaki jest sens jakiegokolwiek rodzaju życia? Nieprzerwana egzystencja. Nieśmiertelność jednostki nie jest ani pożądana, ani możliwa. Osiedliliśmy się, żeby rasa mogła przetrwać. – A co z samozaparciem? Znacie się na astronomii na tyle, by zrozumieć proces powstawania supernowej. Na pewno zdajecie sobie sprawę, że to może się powtórzyć. Co możecie zrobić bez technologii umożliwiającej budowanie statków kosmicznych? – W całej naszej historii wiele gwiazd stało się supernowymi. Zazwyczaj barbarzyńcy przybywali na czas. Kiedy nie... – Tak naprawdę was to nie obchodzi? – Wcześniej czy później wszyscy barbarzyńcy zadają to pytanie. Czasami, zbliżając się do nieuchronnego końca, oskarżają nas nawet o doprowadzenie do ich upadku. To nie my. Każda technologia nosi w sobie ziarno własnej zagłady. Gwiazdy są starsze od odkrywających je maszyn. – Używaliście technologii, by przemieszczać się między systemami. – Korzystaliśmy z niej, ale nigdy nie byliśmy jej częścią. Kiedy maszyny zawodzą, ich ludzie umierają. Nie mamy maszyn. – Co byście zrobili, gdyby słońce miało zamienić się w supernową? – Możemy wam służyć. Nie jesteśmy pozbawieni inteligencji. – Chcecie zapracować sobie na dalszą drogę przez galaktykę, hm? A co, gdybyśmy odmówili zabrania was? – Rasa istniałaby dalej. Kung Su mówi, że na planetach tego układu nie ma życia, ale jest w innych systemach. – Czcze gadanie – zadrwił Griffin. – Skąd wiesz, że którykolwiek z Racjonalnych Ludzi przeżyje? – Jak daleko wstecz sięga wasza historia? – spytał Joe. – Trudno to dokładnie określić – odpowiedział Griffin. – Najstarsze źródła pisane datuje się na jakieś siedem tysięcy lat.

14


– Wszyscy należycie do tej samej rasy? – Nie, być może zauważyłeś, że King Su lekko się od nas różni. – Tak, Griffin, zauważyłem. Kiedy wrócisz, poproś Kung Su, żeby opowiedział ci legendę o stworzeniu. Jeszcze gorącej wody? – Joe zamieszał w wodzie i Griffin domyślił się, że rozmowa dobiegła końca. Wypił kolejną rytualną filiżankę, pożegnał się i zamyślony ruszył spacerem z powrotem do obozu. *** – Kung – zagaił Griffin następnego popołudnia przy kawie – jak dobrze znasz chińską mitologię? – Hm, chyba dobrze. To nie moja działka, ale pamiętam niektóre opowieści, które dawniej opowiadał mi dziadek. – Jak brzmi wasza legenda o stworzeniu? – nalegał Griffin. – Jest trochę pokręcona, ale pamiętam coś o Synu Niebios przynoszącym na grzbiecie swojego ziejącego ogniem smoka pierwszych osadników z kraju o dwóch księżycach. Smok zachorował i padł, więc nie mogli już nigdy wrócić do nieba. Jest tam też pełno fragmentów o demonach. – Co z tymi demonami? – Kiepsko to pamiętam, ale według legendy miały robić ludziom, a nawet ich nienarodzonym dzieciom okropne rzeczy, jeśli tylko dali się złapać. Ale musiały być dosyć głupie, bo nie umiały skręcać. W sklepie mojego dziadka we wszystkich drzwiach były ekrany przeciw demonom – należało skręcić, żeby wejść. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem przednie przegrody przy drzwiach komory reaktora statku, poczułem się jak w domu. Swoją drogą, dzisiaj kręcili się tu jacyś młodzi ludzie z wioski. Chcą sobie zapracować na podróż na następną planetę. Co o tym myślisz? Griffin milczał przez dłuższą chwilę. – No, co ty na to? Przydałoby się kilka dodatkowych par rąk do kopania. Przydzielimy ich do tego? – Czemu nie – odparł Griffin. – Tramwaj i tak odjeżdża co millenium. – Co masz na myśli? – I tak nie zrozumiesz. Sprzedałeś swoje przyrodzone prawo barbarzyńcom.

Przełożyła Joanna Triss Baron

15


Szortownia


SUBTELNOŚĆ Aleksandra Brożek-Sala Siwiutka kobieta zażywająca relaksu na ławce przed chatą patrzyła na mnie ze spokojem. Jak zwykle moją uwagę w pierwszej kolejności przykuły jej lekko uniesione kąciki ust. Uśmiech Mona Lisy, pomyślałam. Spracowane dłonie wystające z rękawów znoszonego sweterka spoczywały na kolanach. Obok babuleńki siedział mężczyzna. Był tak mały i pokurczony, że dałabym mu co najmniej sto dwadzieścia lat. Można było odnieść wrażenie, że lada chwila się rozsypie. „Lubelskie typy” – widniało pod zdjęciem. Od przeprowadzki, czyli od ponad dwóch tygodni, widziałam wiekową fotografię co najmniej dwa razy dziennie. Wystarczyło wyjść z windy, otworzyć drzwi do zabudowy i przejść kilka kroków w stronę mojego nowego mieszkania, by stanąć oko w oko z sędziwą parą. Staruszkowie ze ściany mogli być pradziadkami jednego z sąsiadów. Tacy mili ludzie. Dobrze by było poznać ich potomków, pomyślałam. Fotografia miała swoisty magnetyzm. Szczególnie upodobałam sobie kobietę. Była piękna. Liczne zmarszczki nie psuły szlachetnych rysów, wręcz przeciwnie, nadawały twarzy wyraz powagi. Głęboko osadzone, mądre oczy patrzyły w obiektyw z zadumą, a zarazem lekkim rozbawieniem. Przyszło mi do głowy, że w każdej kobiecie, bez względu na wiek, kolor włosów i oczu, figurę czy rysy twarzy, drzemie piękno. Każda białogłowa ma urok, subtelność, nawet powiedziałabym pewne takie... dostojeństwo. – Drzwi są do zamykania! – usłyszałam zza pleców, od strony windy. – Słucham? – Odwróciłam się, by zobaczyć przysadzistą blondynkę. – Drzwi są do zamykania! – powtórzyła, po czym zatrzasnęła prowadzące na korytarz drzwi. – Witam panią – zaczęłam pogodnie. – Zdaje się, że jesteśmy sąsiadkami? Otworzyła usta i zamarła na chwilę, po czym zamknęła je z powrotem. – Nie zamknęłam? – zapytałam. – Musiałam się zamyślić, zawsze, gdy wchodzę na korytarz, zerkam na to... – Proszę zamykać drzwi! – ... zdjęcie. W porządku. W zasadzie zwykle o tym pamiętam, tylko czasem... – Drzwi są do zamykania! – Nie musi mi pani tyle razy tego powtarzać, mówiłam, że... – Proszę zamykać drzwi! – powtórzyła mimo wszystko i, donośnie stukając obcasami, ruszyła w moim kierunku. – Dobrze, będę, będę – sapnęłam zniecierpliwiona i odwróciłam się do niej tyłkiem, grzebiąc nerwowo w torebce. Gdy mnie mijała, poszukiwane od kilku chwil klucze upadły z brzękiem na ziemię, a już po chwili zostały kopnięte czubkiem masywnego kozaka. – Proszę uważać! – zawołałam. – Komediantka. – Wariatka! – Głupia franca! Plask! Nieczęsto bijam po twarzy, zwłaszcza kobiety, ale tym razem musiałam uczynić w pełni uzasadniony wyjątek. Blondi szybko otrząsnęła się z szoku i zacisnęła dłonie na mojej szyi.

17


Zareagowałam instynktownie. Szybki koślawy cios w żołądek, który w zamyśle miał być prawym sierpowym, załatwił sprawę. Lasencja opierała się o ścianę, dysząc ciężko. – Zabiję cię – wysyczała. – Uważaj, bo poprawię! – ostrzegłam poważnie rozeźlona. Nieznajoma milczała, więc schyliłam się, by podnieść z podłogi klucze. Nim się spostrzegłam, coś ciężkiego spadło mi na plecy, a moje zęby znalazły się niebezpiecznie blisko podłogi. – Ty flą... flądro – wybełkotała mi do ucha. Znów próbowała złapać mnie za szyję, ale tym razem byłam szybsza. Zrzuciłam ją z siebie, przygniotłam całym ciężarem mojego dziewięćdziesięciodziewięciokilogramowego ciała, a na koniec z całej siły ugryzłam. W gardło. – Ughrrrr... To zabawne, pomyślałam, luzując uścisk. Byłam pewna, że ten dźwięk to tylko twór nieudolnych autorów tanich komiksów. – Dziwko... przyślę do ciebie mojego Kubusia... Zobaczysz... Nie obchodziło mnie już, czy pomyliła mnie z dawną koleżanką z liceum, czy najzwyczajniej w świecie miała fisia. Wbiłam jej klucz w oko, a potem dźgałam na oślep, aż twarz agresorki zmieniła się w krwawą miazgę. No więc rozwaliłam tę sukę. Na dobre. Z właściwą sobie subtelnością. Zapadła grobowa cisza, po czym rozległ się cichutki szmer, który zmieniał się w coraz głośniejszy charkot. Jak gdyby ktoś się... krztusił? Jeszcze raz zerknęłam na zmasakrowaną twarz wielkomiejskiej Barbie. Nie, to nie ona. Rechot narastał. Podniosłam głowę, by zobaczyć, że staruszek ze zdjęcia chichocze w zapamiętaniu. Trząsł się jak galareta i poruszał ustami, ale nie był w stanie wydusić ani słowa. Babcia zaczęła śmiać się chwilę po nim, ale za to głośno i szczerze. W pewnym momencie klepnęła męża w ramię: – Waldorf! Ten, targany atakiem śmiechu, nie odpowiadał. – Waldorfie! – krzyknęła głośniej, tłukąc go dłonią w tył głowy. – Co? – wyjęczał. – Podobał mi się ten ostatni numer. – Co ci się w nim podobało? – Był ostatni!

18


GRA W KOŚCI Antoni Nowakowski – Ustalmy stawkę… – Cavendish oblizał wargi. – Rozstrzygnijmy też, czy znowu gramy w kości. Zapewne zgodzisz się, że na partię szachów jest zdecydowanie za gorąco. Z widoczną na twarzy satysfakcją pociągnął łyk zimnej whisky ze szklaneczki. Wybierając się rankiem na plażę, on i Masterson zabierali metalowy kufereczek pełen lodu. W środku pojemnika, oprócz napojów chłodzących, tkwiła butelka Johnny’ego Walkera. Cavendish dolał sobie alkoholu. Nagle rzucił z niespodziewanie brzmiącą w głosie irytacją: – George, przestań gapić się w morze! Chłopcze, przypływ jest sprawą najzwyklejszą w świecie – nic nadzwyczajnego. Potem następuje odpływ. Jego kochanek i towarzysz życia, George Masterson, wygodniej wyciągnął się na leżaku. Koncentrował swoją uwagę na wpatrywaniu w brzeg złocistej plaży. Niekiedy odwracał wzrok i przyglądał się paznokciom stóp. Wczoraj wieczorem dokładnie je opiłował i pomalował karminowym lakierem. John Cavendish, trzy lata starszy od Mastersona, często zachowywał się jak opiekun nieopierzonego młokosa. George zbywał te próby śmiechem, przypominając, że nauczyciel fizyki nie może pouczać jego, znanego maklera giełdowego – i świetnego pokerzystę. A także oszusta w grze w kości, posługującego się perfekcyjnie przygotowanymi kostkami, z przemyślnie wtopionymi w środku grudkami ołowiu. Latami wypracowywane ułożenie dłoni powodowało, że zawsze uzyskiwał taką ilość oczek, jaką chciał. John niekiedy straszył kochanka, że ktoś kiedyś pogruchocze mu palce młotem kowalskim. – W szachy grają stare pryki, jeśli kutas już im nie staje – bez wahania odpowiedział Masterson. – Możemy powalczyć o to, kto dzisiaj przygotuje obiad. Użyjemy niefałszowanych kości – zabrałem je. Cztery rzuty. Najwyższa uzyskana ilość oczek wygrywa, pokonany szykuje ucztę. Przegrasz – nie masz szczęścia w grze... Potem możemy rzucać o to, kto dziś w nocy będzie aktywny. Zęby znanego maklera błysnęły w uśmiechu. – Przyglądam się palikom, bo chcę sprawdzić, dokąd dojdzie przypływ – dodał niepodziewanie poważnym tonem. – Zdaje się, że za każdym razem jest większy. Sięga coraz dalej i dalej… Dziwne. – Przypuszczasz, że w końcu nas zaleje? – Cavendish pokręcił głową z wyraźnym niesmakiem. – Pewnie obserwujesz dalekie echo jakiegoś tsunami. Za parę dni wszystko wróci do normy. Niepotrzebnie fatygowałeś się z wbijaniem tych zakichanych tyczek. Starannie przeczesał długie włosy. Wczoraj ufarbował je na żółto, starając się uzyskać taką barwę, jaką osiągnął Van Gogh, malując „Słoneczniki”. Masterson i Cavendish poznali się dawno temu – i szaleńczo w sobie zakochali. Każdego roku spędzali urlop na małej wyspie Morza Karaibskiego, w niewielkiej willi, wynajmowanej przez agencję turystyczną osobom, pragnącym samotności. Nigdy nie kryli, że są gejami, ale tutaj mogli zrzucić maski przejętego swoją pracą nauczyciela i ciągle głodnego sukcesów byznesmena. Raz w roku ubierali się tak, jak pragnęli, i zachowywali, jak chcieli. Bez przerwy oddawali się temu, co stanowiło esencję ich życia – wzajemnej miłości. Wynajdywali nowe sposoby kochania, smakowali je, a potem o nich dyskutowali. Przez miesiąc czuli się naprawdę wolni. – Wyjątkowo wielkiego tsunami… – George pomachał palcem wskazującym lewej dłoni. Ten gest oznaczał namysł. – Nie zauważyłeś, ale ciągle dodaję

19


nowe paliki. Pierwsze dawno zalała już woda – chyba na stałe. Wiesz, że nie działają nasze telefony? Zniknęły też mewy. Dzieje się coś dziwnego… – Anomalia magnetyczna spowodowała brak zasięgu. – Cavendish wzruszył ramionami. – Nie sądzę, żeby w naszej samotni dopadł nas niespodziewany koniec świata… Bzdura. Jednakże możemy o to zagrać – czy mamy do czynienia z końcem świata, czy nie. Chłopcze, obstawiam, że tak. – Doskonale. – George uśmiechnął się szeroko. – Jeden rzut. Zagramy niefałszowanymi kośćmi. Nie zostawiłeś mi wyboru – twierdzę, że narastające fale są zjawiskiem naturalnym. Dłonią o pięknym palcach potrząsnął kubkiem z kostkami. Te palce każdej nocy przyprawiały Cavendisha o spazm rozkoszy. – Dwie szóstki i piątka. – Masterson zatarł dłonie. – Nie wygrasz. Nigdy nie wygrywasz. Cavendish pogardliwie prychnął. Kości ponownie potoczyły się po blacie stolika. – Trzy szóstki… – W głosie George’a zabrzmiało zdziwienie. – Odkąd się znamy, pierwszy raz zwyciężyłeś. Spróbujmy ponownie. Nie czekając na odpowiedź, rzucił kości. – Chryste, trzy jedynki! – Masterson pokręcił głową. –Jeszcze raz! Rzucali raz za razem, ciągle uzyskując ten sam wynik: trzy jedynki i trzy szóstki. – Ciekawe, czy ktoś gdzieś indziej też nie zagrał w kości, a potem o czymś zadecydował. – Twarz Johna stężała w grymasie zastanowienia. – Teraz pokazuje nam, że wynik jest już ustalony... George, może dzisiaj zrobię obiad nieco wcześniej. – Tak, bo dzieje się coś dziwnego. – Masterson otarł pot z czoła. – Graliśmy fałszowanymi kośćmi. Ruszyli do willi, po drodze namiętnie się całując. Nie odwracali głów i nie widzieli, że fala przypływu minęła ostatni palik i niepowstrzymanie prze naprzód. 30 września 2014 r. Antoni Nowakowski E-mail: fortcox99@outlok.com

20


BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ Jacek Jarecki

Idę sobie z Różyczką zwiedzać łąkę i, zamiast kontemplować przyrodę w świetle dogasającego lata, ustawicznie drę mordę na moją psicę, która rozgrzebuje kretowiny, chcąc koniecznie obdarować mnie żywym kretem. – A co to ja jestem, liderem jakiejś partii, bym się musiał otaczać kretami? Poza tym nie wiem, czy taki kret, przypadkiem, nie śmierdzi w domu. A tych kretowin mnóstwo. Mijamy olszynki, a Różyczka w szczek. O mało nie zemdlałem! Nawet człowiek miastowy wie, jak wygląda kretowisko, a co dopiero ja, który na co dzień widuję krowy, kaczki, kury, kozy, a nawet gęsi, żeby nie było, że u nas żyją tylko zwierzaki nazywające się na „k”. Wysoka na półtora metra kupa ziemi i coś w niej się rusza! Skoro taka kretowina, to jaki kret być musi! – Weź pan tego psa! – odzywa się spod ziemi domniemany kret. Podchodzę, biorę Różyczkę na smycz, zaglądam i widzę mojego znajomka, Dżonego Mamarony, dziabiącego saperką w korzenie rosnącego obok czarnego bzu. Nie uwierzycie, ale choć to znany gaduła i uliczny publicysta, przez pół godziny nie mogłem z niego wydusić, w jakim celu kopie tę dziurę, a gdy w końcu raczył mi wyjaśnić, naprawdę się zdziwiłem. Okazało się, że Dżony poszukuje skarbu z zatopionego w szesnastym wieku na Karaibach galeonu, należącego do dawno nieżyjącego króla Hiszpanii. Na wszystkie moje obiekcje natury historycznej i, przede wszystkim, geograficznej oraz niezbyt grzeczne pukanie się w czoło odpowiadał z tajemniczym uśmiechem, że to w sumie nic nie szkodzi, po czym niejako w kontrze roztaczał przede mną wizję skrzyń pełnych kosztowności. – Samego złota w sztabach szacuję na dwie tony! Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to bogactwo? Ja mu na to, że Golina to nie Karaiby, na co on wylicza szmaragdy wielkiej wartości oraz korony inkaskich królów i jeszcze dodaje sentencjonalnie: – Kto szuka, ten znajduje! Zezłościł mnie oślim uporem i już miałem odchodzić, gdy rzucił we mnie ostatecznym argumentem: – Władza mnie popiera! Co prawda okazało się, że to tylko posterunkowy Ignaczak zaalarmowany przez jakiegoś przeciwnika rozkopywania łąki przybył przedwczoraj, by przegonić Dżonego, a dał się uwieść jego gadaniną i zgodził się przymknąć oko za jeden procent wartości skarbu plus dwa nowe komputery dla posterunku policji. – Ech, to niewiele – zwróciłem uwagę Dżonemu, na co on zaciągając się mocnym i głaszcząc Różyczkę po łbie zaczął mi opowiadać, co zrobi z forsą, gdy już wykopie skarb. Okazało się, że nie kopie w ziemi z czystej pazerności, gdyż większość pieniędzy wyda na cele publiczne. Naprawdę miło było posłuchać tych planów: Całkiem nowe chodniki, nowe drogi w całej gminie, kanalizacja tam, gdzie nie ma, oświetlenie i zadaszona trybuna na stadionie, hala sportowa, dom kultury, liceum, stypendia dla zdolnej, acz ubogiej młodzieży, że nie wspomnę o laptopie dla każdego ucznia i darmowym szerokopasmowym internecie dostępnym na terenie gminy i wielu, wielu innych rzeczach.

21


Kiedy wracałem z Różyczką do domu, zorientowałem się, że Dżony wypalił mi wszystkie fajki. Poszedłem do sklepu. A przed sklepem słup, a na słupie plakat. Z plakatu śmieje się Dżony, a pod spodem każdy umiejący czytać znajduje łatwo detaliczne wyliczenie tego, co planuje zrobić Dżony, gdy zostanie burmistrzem. – No tak, przecież zbliżają się wybory! Koło słupa stoi niepozorny Józio i pije piwo. – Co pan o tym sądzi? – pytam, wskazując na plakat – Dżony jest super i oczywiście będę na niego głosował! Gdy oddalam się, zły na siebie, że nad dziurą w ziemi straciłem dwie godziny, słuchając bredni godnych przedszkolaka, rzuca za mną tajemniczo: – By żyło się lepiej, Jacek, by żyło się lepiej!

22


OPOWIEŚCI ZOFII Olga Sienkiewicz 1. O babci Moja matka była gojką. To chyba dlatego babcia nigdy mnie nie polubiła. Nie, babcia kochała całą naszą trójkę. Rachelkę o czarnych oczach i ciężkich warkoczach, małego Aarona, którego za szybko zabrakło, i mnie. Ale babcia – numer obozowy zaczynał się na 58, dalej nie pamiętam – mnie nie lubiła za te niebieskie oczka i jasne włoski. Może dlatego, że nadludzkim wysiłkiem przeżyła łapankę, wywózkę w bydlęcym wagonie i obóz, moje aryjskie rysy były dla niej jak policzek. Babcia była samotna, bo Niemcy zabili wszystkie jej przyjaciółki. Z nudów uczyła nas jidysz, tłumaczyła co to minjan i czemu nie wolno nam nosić tefilin. 2. O domu Dworek był bielony i miał zielone drzwi. Ojciec był wojskowym, dobrze zarabiał, więc rodziców było stać na dom pod Wrocławiem, w małym sztetł, jak nazywała go babcia. Na Ziemiach Odzyskanych nie było ważne, kto w jakiego boga wierzył i czy był obrzezany. Po wojnie brakowało ludzi, nikt nikogo nie oceniał. Chyba. Nie za dobrze pamiętam te czasy, a byłam z rodzeństwa najstarsza. O czym to ja? A, dom. Ja i Rachelka miałyśmy wspólny pokój na piętrze, przez ścianę z rodzicami. Za oknem rosła jabłoń. Aaronek też miał dostać swój kąt, wydzielony z gościnnej sypialni, ale zmarł. Wiesz, teraz to chyba nazywają zespół nagłej śmierci niemowląt, ale wtedy dzieci po prostu umierały i już. Było mi strasznie żal tego domu, kiedy wyjeżdżałam. 3. O książkach Zawsze mieliśmy ich mnóstwo. Dużych, małych, starych, nowych. Pachnących drukarnią i tych śmierdzących stęchłą piwnicą. Ale kochałam wszystkie. Ratowaliśmy je z bibliotecznych wyprzedaży, antykwariatów, od znajomych. Kupowaliśmy za ciężkie pieniądze, a czasem okazyjnie u mrówek, te po niemiecku i angielsku. Legalne i nie tylko, wszystkie w końcu – oczyszczone, obłożone szarym papierem (luksus!) i opisane, kończyły na półkach. Widzisz, nie mogliśmy mieć dzieci, więc zostały nam książki. Trochę ich tu jeszcze mam, ale większość musieliśmy wyrzucić po powodzi, zalało nam mieszkanie po pas. Bardzo wtedy płakałam, po tych książkach. 4. O mężu Lubiłam mojego męża. Zawsze myślałam, że małżeństwo będzie jak z romansu, a tu co? Hyc! Biała kiecka i zaraz starość. Gdzieś pomiędzy zaczął pić. Był wykształconym człowiekiem, inżynierem, ale pił. Nie zrozum mnie źle, nigdy nie uniósł na mnie ręki. Jak popił,

23


to zaraz robił się czuły, tak kochany, jak tylko może pijak. Mamrotał jakieś komplementy i zasypiał w pół słowa. To nakrywałam go kocem, a do łóżka zabierałam jakiegoś poetę albo innego dramaturga w twardej oprawie. I zapominałam, że w pokoju obok chrapie mój pijany mąż. Rano go budziłam i wyprawiałam do pracy, potem sama szłam. I tak w kółko, a młodość gdzieś uciekła między obiadem i kocem... 5. O starości Czasem rozumiem moją babcię. Moich koleżanek nikt nie zabił, no chyba że starość. Ale tak czy tak, zostałam sama – męża złapała wątroba, przyjaciółki rak i Alzheimer, a nikomu już się nie chce gadać ze starą babą. Poza tobą, oczywiście. Żal mi czasem tych starowin, które jeżdżą autobusami. Wiesz, czemu ich zawsze tyle w MPK? Darmowe przejazdy. Wsiadają, przejeżdżają całą trasę, zmieniają linię. Może ktoś z taką babcią porozmawia, może się coś wydarzy, a o czym będzie mogła opowiedzieć kotom albo pustym ścianom. Cieszę się, że nie jestem babcią z autobusu, wiesz? 6. O kotach Jak patrzę na mojego kota, to tak myślę, że pan Bóg jednak człowieka lubił, skoro mu takiego zwierzaka dał. Wolę koty od psów, są czyste i nie trzeba z nimi wychodzić, a wychodzenie już nie jest na moje stawy. Poza tym wolę, jak futerko jest miękkie. I grzeje mnie w kostki, kiedy bolą na deszcz, mówię ci, lepszy jest kot niż jakaś tabletka. No, i to mruczenie, szczególnie w środku nocy, kiedy świat jest ciemny i straszno na zewnątrz. A tu kot ci mruczy nad uchem i jakoś jest lepiej. Dobrze jest mieć kota, nawet kosztem kuwety, do której trzeba się schylać!

24


WARIACJA Z POWTÓRZENIEM

Jesienny wiatr dmucha od morza. Fale rozbijają się przy plaży i daleko od lądu. Szum niesie się po wymarłym miasteczku. W parku, przy opustoszałym bulwarze, w ulicznych zakamarkach słychać tylko puste powietrze. Jest zimne, wilgotne, przeszywające. Wbija się w materię, dociera do komórek, atomów. Ławka przy skwerze, na której jeszcze parę dni temu tłumnie wysiadywali turyści, stoi bezużytecznie jak na środku pustyni, smagana tylko wiatrem. Listwy w siedzisku i oparciu przytwierdzone są do stali śrubami. Rzeczy, przestrzeń, światło wróciły na swoje miejsca po sezonie. Po nastrojowych spacerach wzdłuż plaży nie ma już śladu. Z wypożyczalni sprzętu turystycznego została jedynie konstrukcja wiaty. Chorągiew z logo trzepoczą na sztywnym maszcie. Szkielet parasola z porwanym materiałem toczy się samotnie przez trawnik. Ostatnie światła gasną w hotelowych pokojach. Market spożywczy skrócił godziny otwarcia. Tylko kilkoro stałych mieszkańców będzie od czasu do czasu przemykać po zakupy. Koń, samochód, kaczor, łabędź, ciuchcia, helikopter, koń, samochód, kaczor. Karuzela wydaje się nie mieć nic wspólnego z atrakcją dla dzieci. Przypomina egzotyczny krzak o symetrycznym kształcie. Kolorowe żarówki martwo zwisają z okapu. Pewnie zaraz odpadną z gniazd, jak zeschnięte liście z drzew. Śmietnik przy zejściu do plaży wypełnia się piaskiem. Kilka mew wygrzebuje ostatnie frytki. Nie ma już wydarzeń, faktów, planu dnia ani porządku spraw. Jest tylko byt sam w sobie, głuchy, bezosobowy. Pozbawione chronologii zjawiska pojawiają się momentalnie i tak samo giną. Zachodzą na siebie, nawarstwiają się jak fale na silnym wietrze. Drewniana furtka prowadząca do opustoszałego ogródka piwnego zamyka się i otwiera, wydając skrzypiący dźwięk. Kot przeskakuje bramkę i wchodzi na obity dookoła blachą kontuar. Z dala słychać autobus. Nie trzeba nadstawiać uszu. Wjeżdża do miasteczka z pełną prędkością. Mija przystanek i ostro hamując, zatrzymuje się sto metrów dalej. Niezdecydowany pasażer postanawia jednak wysiąść. Kierowca klnie, na czym świat stoi. Nie wolno mu zatrzymywać się w niewyznaczonych miejscach. Nie zauważył nawet kota, który ledwie uszedł z życiem, uciekając spod kół. Zimne powietrze coraz bardziej daje się we znaki. Głowa sama chowa się w kołnierzu. Mężczyzna rzuca torbę pod nogi i staje obok drzewa. Złożona gazeta wystaje pod pachą.

25

Ilustracja: Marta Pijanowska

Konrad Jaskólski


Spod hotelu odjeżdża luksusowy samochód. Oddala się, ale nagle zwalnia i zawraca pod market. Opatulona szalem kobieta biegnie po ostatnie zakupy. Umyka przed chłodem i wiatrem. Kierowca, elegancki mężczyzna, wysiada z auta i próbuje zapalić papierosa, osłaniając się od podmuchów z każdej strony. Widzi mężczyznę z torbą. Pyta o ogień. Po chwili obaj już palą, ale pan z torbą kończy, a właściciel limuzyny trze ręce z zimna. – Czytał pan ostatnie wieści o aferze?! – zagaja właściciel limuzyny, dostrzegając gazetę. Mówi głośno. Wiatr zabiera słowa jeszcze z ust. – Nie! – mężczyzna zaprzecza podniesionym tonem. – Ciekawe, jak z tego wybrną! Idę o zakład, że głowy polecą! – Tak pan myśli?! – Mężczyzna obojętnie wzrusza ramionami. – Nie wiem! Cholera… – Właściciel limuzyny rozgląda się po okolicy z kwaśną miną. Przestępuje z nogi na nogę. – Jeszcze dwa dni temu były tu tłumy ludzi, a teraz?! Patrz, pan! Nikogo nie ma! Całkiem pusto! Mężczyzna z torbą unosi tylko brwi w odpowiedzi. – Nie wie pan, czy na dojeździe do autostrady są korki?! – właściciel nie ustępuje. Chwyta się czegokolwiek, żeby zagadać, jakby chciał tym zmylić przenikliwy chłód. – Niestety, nie wiem! – Pojutrze wylatujemy do Australii! Dwadzieścia godzin lotu! Wyobraża pan sobie?! – z uśmiechem mówi właściciel limuzyny. Kobieta wychodzi ze sklepu. Daje znak, że można jechać. Samochód rusza. Kierowca macha na pożegnanie. Warkot silnika cichnie za pierwszym zakrętem. Znów słychać tylko szum morza i kilka mew. Mężczyzna odwraca głowę i zapomina o zdarzeniu. Wiatr podrywa z ziemi śmieci i rozrzuca je po okolicy. Zapada zmierzch. Nieliczne latarnie rozświetlają ulicę mętnym blaskiem. Pierwsze krople deszczu potęgują chłód. Torba leży obok nóg. Podlatuje mewa. Ostrożnie czai się w nadziei na kęs. Za moment zjawia się druga, niemal identyczna. Piskiem przypominają o swoim istnieniu. Deszcz się wzmaga. Mężczyzna umieszcza gazetę nad głową i odchodzi. Latarnie świecą coraz jaśniej. Przejście dla pieszych i skręt do hotelu. Fotokomórka uruchamia elektryczne drzwi. Hol jest pusty. Mężczyzna staje przy recepcji, ale nikogo nie ma. Spogląda w lustro, wiszące nad skórzaną sofą. Odnajduje siebie. Sztruksowa marynarka, dżinsowe spodnie, zarost na twarzy. Z wentylacyjnych szybów dobiegają szmery gwałtownych podmuchów. Gdzieś z głębi holu słychać audycję w radiu. Na szybach okien wiatr roztrzaskuje krople deszczu. Wózki na bagaże zalegają w rogu frontowych ścian. Na podłodze rozciągnięta wykładzina. Żółte, nieforemne wzorki na niebieskim tle, jakby gigantyczny rój pszczół utknął w tkaninie. Nad windą odzywa się cichy dzwonek. Mężczyzna odwraca głowę. Wyświetlacz pokazuje cyferki od czterech do zera. Ze środka wychodzi starszy pan z walizką. Głuchy, stłumiony przez wykładzinę dźwięk kroków jest odczuwalny w nogach. – Przepraszam pana bardzo – zagaduje staruszek, sapiąc od ciężaru walizki. – Wie pan, przysnęło mi się i nie zdążyłem zapisać, o której godzinie dokładnie zaczął padać deszcz. Pamięta pan? – Nie, nie zwróciłem uwagi, przykro mi – odpowiada mężczyzna. – Szkoda. Bo wie pan, ja mam wszystko zapisane – Staruszek klepie się po kieszeniach. – Zaraz, gdzie on jest, ten mój notes. Zaniepokojony staruszek otwiera walizkę, wyjmuje kilka koszul, kosmetyczkę, książkę. – O, jest! Znalazłem. Tutaj mam wszystko. Niech pan zerknie. Mężczyzna bierze w ręce kalendarz wielkości zeszytu. Kartkuje, zatrzymując się co rusz na przypadkowych stronach. Rzeczywiście, dni wypełnione są skrupulatnymi notatkami dotyczącymi pogody: zachmurzenie, temperatura, deszcz, mgła, wiatr.

26


– Widzi pan, wczoraj o tej porze było słonecznie prawie przez cały dzień. Dopiero o siedemnastej dwadzieścia słońce zaszło za chmury. Godzinę później już wiało – z dumą referuje staruszek. – A rok temu… Zaraz panu powiem... Tak, rok temu padał grad. Dokładnie przez czterdzieści minut. Mężczyzna przysłuchuje się staruszkowi, którego słowa wydają się zupełnie pozbawione sensu. Brzmią jałowo, bezsilnie. Przewalają się przez zdania jak połamana parasolka, toczona wiatrem po trawniku. – Od dawna pan to spisuje? – pyta mężczyzna. – Proszę pana, sam nie pamiętam, ale myślę, że na długo zanim przeszedłem na emeryturę. Siedemnaście lat, zdaje się. Tak, siedemnaście. W domu mam pełno tych kalendarzy. Mężczyzna trzyma przed sobą kalendarz, który bezwiednie, razem z dłońmi, opada w dół. Patrzy na staruszka z trwogą. Ten wyczuwa, że coś jest nie tak. Stara się unikać kontaktu wzrokowego. Atmosfera staje się niezręczna między rozmówcami. Nastrój gęstnieje. Można go niemal dostrzec w lustrze. Staruszek rozgląda się za recepcjonistą. – No nic, nie będę czekał – mówi staruszek. – Muszę, niestety, wyjechać już dzisiaj. Szkoda, że zapłaciłem z góry, cha, cha. Mógłby pan przekazać, że zwalniam pokój? Czterdzieści osiem, zapamięta pan? – Zapamiętam. – No, to do widzenia. – Do widzenia – żegna się mężczyzna. – Pański kalendarz! – woła do staruszka, unosząc zeszyt ku górze. – A, prawda. – Staruszek klepie się po czole i zawraca. – Skleroza, panie. Najlepszy sposób na kondycję, cha, cha. Mężczyzna milczy. Patrzy teraz na kartę od pokoju zostawioną przez gościa. Zabiera ją i odchodzi do windy. Pokój jest na końcu korytarza. Zielone światełko zezwala na wejście. Karta wejściowa włącza prąd. Torba ląduje na łóżku. Firany w oknie rozsuwają się. Widać tylko ulicę. Morze spowija noc. Wiatr nieco ucichł. Mała butelka whiskey stoi już na stole. Guziki w koszuli są rozpięte. Poskładane ubranie zakrywa krzesło. Ciepły strumień wody leci z prysznica. Odświeżony mężczyzna zasiada do stołu. Gazeta otwarta jest na drugiej stronie. W Ullapool grupa cyganów pobiła uczestników wesela. Cztery osoby zostały ranne. Interweniowała policja. Szklanka wypełnia się trunkiem. Porcja przechodzi przez gardło jednym łykiem. Twarz nieznacznie się wykrzywia. W pokoju gaśnie światło. Miękka poduszka przyjmuje kształt głowy. Nazajutrz jest dużo chłodniej. Wiatr się wzmógł, a chmury pędzą po niebie, jakby miały silniki odrzutowe. Powietrze jest ostre, metaliczne. Winda posłusznie zjeżdża na parter. Karta od pokoju zostaje w recepcji, przy której wciąż nikogo nie ma. Mężczyzna podciąga kołnierz i chowa ręce w kieszeniach. Zajmuje ławkę z widokiem na morze. Spogląda na zegarek. Autobus będzie przejeżdżał dopiero za pięć godzin. Papieros jest w ustach. Przynajmniej czas szybciej mija. Pająk nie zastanawia się. Przywiązuje marynarkę do oparcia ławki. Wiatr odrywa liście z drzew. Fale rozbijają się jedna o drugą. Szum narasta. Czysty, nieustanny, bezużyteczny szum. Ten sam od milionów lat. Z nitki robi się pajęczyna. Kierowcą autobusu jest ten sam typ, co wczoraj, z wąsami, łysiejący, nadęty. Z dala nie widać, żeby mężczyzna płacił za bilet. Nie ma pieniędzy. Typ wymachuje nerwowo rękami. Mężczyzna wychodzi. Kierowca zamyka drzwi i odjeżdża. Parę metrów dalej zatrzymuje się. Klaksonem przywołuje pasażera. Mężczyzna z torbą biegnie i wsiada z powrotem. Mija puste miejsca i siada na końcu, przy oknie. Opiera głowę o szybę, podciąga kołnierz, zamyka oczy.

27


GRILL GIRL Jacek Jarecki Pięć kartek wyrwanych z zeszytu w kratkę. Przeczytałem. Oddałem i ze złości nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Dzieci wracające przez park ze szkoły przebiegły obok nas, płosząc gołębie, które karmiła, krusząc czerstwą bułkę ze śladami pleśni. Sto złotych. Płacił jej pieprzoną stówę za taki bełkot! Pierdolony pisarz! Nie żebym był tym jakoś specjalnie urażony. Nic z tych rzeczy. Tyle tylko, że w weekend będę musiał zrobić z tego cholerne piętnaście stron, a moją zapłatą będzie żarcie i możliwość przespania dwóch nocy w jego cholernej piwnicy. Opowiedziała mi swoją historię i była ona równie nieskładna jak jej pisanina. Ale budziła sympatię, a ja wiedziałem, że opowieść jest prawdziwa. Pierwsza prawdziwa opowieść, którą usłyszałem od jednego z tych biednych, oczekujących śmierci sukinsynów, do jakich staram się upodobnić. W branży słuchaczy panuje deficyt prawdziwych życiorysów. Wypiła z plastikowego kubka łyk wiśniówki, otarła usta wierzchem dłoni i splunęła. – To nawet nie boli, ale to jest bardzo dziwne. Kiedyś zrobił to przy dziecku. Skurwysyn. I wiesz, co powiedział? Powiedział, że się stara, bo inaczej skończy jak ja, jeśli nie będzie się starał. No, ze skurwysyństwa to robi, ale nie bije mocno. Najpierw bierze kartki, potem daje mi stówę, a potem mnie policzkuje, żebym zapamiętała, że płaci stówę za możliwość dania w pysk kobiecie. Nawet takiej jak ja. Skurwysyn, nie pisarz. Impotent! W czwartek dostaje tekst. W piątek przepisuje na czysto, a w weekend ja muszę się męczyć z tym szajsem. Jak to tłumaczy? Prawda. To jest wiadome od dawna, że wszyscy piszą, a nikt nie chce czytać. Trudności obiektywne z powodu braku kontaktu z prawdziwym życiem. W związku z tym musimy się wspierać. Ja jego, a on mnie. Tyle że do dzisiaj byłem przekonany, że zmagam się z jego zapiskami, a tu takie coś. Taka, kurwa, niespodzianka. Nie mogłem jej nic powiedzieć – jasne, że nie mogłem. – Wiesz co? – Uśmiechnęła się tym swoim żabim, szczerbatym, a jednak ujmującym uśmiechem. – Jak wrócę, to po drodze kupię coś dobrego i zrobimy sobie grilla za kościelną górką. Tylko się stąd nie ruszaj, dobrze? Jasne, zrobimy sobie grilla! Fajna propozycja, prawda? Sprzedałem trochę złomu i też miałem parę złotych. Cholera jasna, czemu nie? Czemu się nie zabawić po ludzku? Jeszcze nie zima przecież! Jeszcze nie zima. Oparłem się wygodnie o pień dębu i zmrużyłem oczy. Obudziło mnie szturchnięcie. Ktoś mnie kopnął w wyciągnięte na żwirowej alejce nogi. Są. Pan i pani ze straży miejskiej. – Spierdalaj stąd, śmieciu – mówi pan, a jego partnerka rozgląda się czujnie, czy nie ma nikogo w pobliżu. – Wstawaj, śmierdzielu, bo ci przyjebię – rozkręca się pan, a ja widzę moją Grill Girl, jak sto metrów dalej zatrzymuje się i sprytnie kryje za krzewami. Nie wstaję. Zamiast tego odzywam się żartobliwie, spod przymrużonych powiek starannie obserwując jego reakcję. – A gdzie masz, chuju, czapkę? – pytam. On kipi i nie wie, czy mnie uderzyć, czy, szarpiąc za klapy jednej z dwóch marynarek, które mam na sobie, najpierw postawić mnie na nogi. Wtedy pokazuję mu blachę i rzucam magicznym słowem:

28


– Spierdalaj! Odchodzą, nie oglądając się za siebie. – Myślałam, że cię uderzy. Tak skakał… Co mu powiedziałeś, że poszli? – Żeby spierdalał – odpowiadam zgodnie z prawdą i razem oglądamy, co też kupiła na grilla. – To będzie prawdziwa uczta – orzekam i poślinioną chusteczką ścieram spod jej nosa drobny, całkiem nieznaczny skrzep krwi. – A jakoś tak odrzuciłam głową i mnie zahaczył w nos, ale nie bolało. To skurwysyn! Wrażliwy społecznie skurwysyn! – myślę, ale nic nie mówię i tylko drapię się po zarośniętej szyi. Najgorszy w naszej branży jest zarost. Nie wiem jak innych, ale mnie cholernie swędzi i przeszkadza mi myśleć.

29


ŚLADY Anna Bichalska Zawsze miałem cholernego pecha. Nie zdziwiło mnie więc, że kiedy Gruby postanowił zastosować jakąś durną, dziecinną wyliczankę, wypadło właśnie na mnie. I tak oto szedłem do nocnego, żeby uzupełnić zapasy browarów. Tego wieczora mieliśmy jechać na koncert jakiejś mało znanej kapeli rockowej. Nie pamiętam nawet już nazwy. Kiedy jednak zajechaliśmy po Gruchę, znaleźliśmy go w opłakanym stanie. Dosłownie i w przenośni. Otworzył nam drzwi i smętnie wtoczył się do mieszkania. Światła były przygaszone. Tylko w pokoju, do którego nas poprowadził, paliła się lampka. Grucha rzucił się na kanapę i rozryczał jak dzieciak. Wytrzeszczyliśmy z Grubym oczy. Nigdy nie widzieliśmy go takiego. Twarz miał mokrą, oczy zapuchnięte. – Co się stało, stary? – zapytałem. – Aśka mnie rzuciła – wybełkotał, ścierając gile z twarzy. Kompletnie się rozkleił. Do tego wyglądało na to, że zdążył już sobie coś golnąć.. – Skończyły mi się piwa. – Popatrzył błędnym wzrokiem i pociągnął nosem. Problem z Gruchą polegał na tym, że jak już zaczął pić, musiał się nieźle nawalić, bo kiedy wypił za mało, popadał w depresyjny nastrój. Czyli było gorzej niż przed piciem. Nastrój wracał mu ponownie, kiedy schlał się porządnie. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, żeby go pocieszyć, ale Gruby wpadł w końcu na genialny pomysł. Trzeba iść do nocnego. Chociaż sklep, wedle tłumaczeń Grubego, znajdował się niedaleko, zdążyłem już nieźle przemoknąć. Tej nocy lało jak cholera. Szedłem i błądziłem. Chyba pomyliły mi się kierunki. Wydawało mi się, że łażę tak już całe wieki. Za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie to było. Miałem już dzwonić do Grubego, kiedy zauważyłem te dziwne ślady. Czerwonawe plamy na chodniku. Powtarzały się co kilka kroków. Przystanąłem i przyglądałem im się przez chwilę. Ruszyłem dalej. Ślady ciągle tam były. Jakby ktoś szedł, krwawiąc i zostawiając niewielkie krople, a potem co chwilę przystawał. W tych miejscach plamy były o wiele większe. Rozejrzałem się, ale było pusto. Nie miałem czasu na zabawę w Sherlocka. Skręciłem w lewo, bo wydawało mi się, że gdzieś tam musi być nocny. I wtedy go zobaczyłem – jakiś facet siedział na ławce przy placu. Kiedy mnie spostrzegł, wstał i ruszył w moim kierunku. Utykał. – Źle się czuję… – wymamrotał, kiedy do mnie podszedł. – Muszę do szpitala. Był młody, mniej więcej w moim wieku, wysoki i szczupły. Twarz miał posiniaczoną, oczy podkrążone. I noga. Cała nogawka była we krwi. Wtedy zrozumiałem. To on musiał zostawić te ślady. – Co się stało? – zapytałem. – Samochód…ja… Nie pamiętam. – Oczy miał wytrzeszczone, oddech ciężki. Wyglądało na to, że był w szoku. Jakiś dupek musiał go potrącić. – Niech pan się nie rusza – powiedziałem i usadziłem go na pobliskiej ławce. – Zadzwonię po karetkę. Zacząłem grzebać w kieszeniach, ale telefonu nie było. Musiałem go zostawić u Gruchy. Nie wiedziałem, co robić. Nagle uświadomiłem sobie, że przecież niedaleko jest szpital. Wystarczy podejść kawałek. Tak będzie najszybciej. Ludzie nie byli chętni otwierać w nocy drzwi nie wiadomo komu.

30


Chwyciłem mężczyznę pod ramię i podniosłem z ławki. – Może pan iść? – zapytałem. W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego. Uznałem to za potaknięcie i ruszyliśmy powoli chodnikiem. Facet nie był zbyt ciężki, więc jakoś nam szło. Wkrótce zobaczyłem szpital. Odetchnąłem z ulgą. Jeszcze tylko kawałeczek. Kiedy się zbliżyliśmy, zauważyłem przy bramie jakiś ruch. Podeszliśmy bliżej i wtedy spostrzegłem sanitariuszy, lekarzy i kilkoro gapiów. Pochylali się nad nieruchomą sylwetką na chodniku. Mężczyzna oparł się o ogrodzenie, ciężko dysząc. – Muszę chwilkę odsapnąć – powiedział cicho. Podeszło do nas dwóch facetów. Jeden wyglądał na sanitariusza. – Szkoda chłopaka – mruknął, zapalając papierosa. – Jeszcze kawałek i może udałoby się go uratować. – Przed samym szpitalem – westchnął palacz. – To dopiero trzeba mieć pecha. Odwróciłem się, żeby zerknąć na rannego, ale ten gdzieś zniknął. Może sam poszedł do szpitala. Postanowiłem na wszelki wypadek poszukać go i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Minąłem tłumek. Zawróciłem. Przecisnąłem się przez gapiów. Leżący mężczyzna twarz miał nieruchomą i bladą. Wokół niego czerwieniała plama. Przyjrzałem mu się i zamarłem. Kogoś mi przypominał. Czyżby… Nie. To przecież głupie. Podszedłem bliżej. Teraz nie było już wątpliwości. Znałem tę twarz. Tyle że nie była to twarz, jak w pierwszej chwili pomyślałem, nieznajomego, którego spotkałem. Była to moja twarz. Odwróciłem się i zacząłem wycofywać przerażony. Wtedy stanął na mojej drodze. Facet, którego tu przywlokłem. Teraz wyglądał o wiele lepiej. Ubranie miał czyste, bez śladów krwi. Twarz spokojną, oczy czujne. Dopiero teraz zauważyłem, że jest do mnie podobny. Może trochę wyższy. Rysy też miał bardziej regularne i gładkie. Wyglądał jak lepsza wersja mnie. Albo starszy brat. Albo jak … – Chodź ze mną – powiedział i wziął mnie pod ramię. Poczułem się bardzo znużony. Obok rozbłysnął złotawy tunel. Migotał światłem. Rozejrzałem się, ale nikt nas nie dostrzegał. Poszedłem. Anna Bichalska annabe008@gmail.com

31


Stusล รณwka


DONICA Sylwia Błach – Kulfon, Kulfon, co z ciebie wyrośnie... – wesoło podśpiewując, Monika zbliżyła się do brata. Szczerząc się radośnie, spojrzała na jego twarz, wielki nos i delikatne chłopięce rysy. Wydało jej się, że Kulfon odpowiedział uśmiechem. Przechyliła konewkę. Z zainteresowaniem patrzyła, jak woda powoli wsiąka w ziemię. Przyklepała brązowe grudki, a potem wytarła rączki w zakrwawioną sukienkę. Cofnęła się o krok, by podziwiać swoje dzieło. W rozpłatanej klatce piersiowej Kulfona ziemia mieszała się z krwią, a fiolet kwiatu kontrastował z bielą wyłamanych żeber. – Co z ciebie wyrośnie? – powtórzyła ostatni wers piosenki. Pomyślała, że brat jest jakiś taki niemrawy. Ale przynajmniej storczyk wyglądał kwitnąco!

33


NARESZCIE WOLNY Jerzy Wiśniewski Nie wierzył własnym zmysłom – tym razem się udało! Wbrew logice tego miejsca, na przekór nieśmiertelnym. I co wy na to, sukinsyny?! Moja wola okazała się silniejsza od waszej. Jak długo się męczył? Sto lat? Tysiąc? Nieistotne. Ważne, że osiągnął cel i że zniknął zniewalający przymus. Leżał krótko. Nie potrzebował odpoczynku, przywykł bowiem do nieustannej harówki. Nawet ją polubił. Nadawała sens nieżyciu. Oparłszy się o swój głaz, spojrzał tęsknie w dół – tam, gdzie w półmroku Tartaru nikło strome zbocze. Podumał. – Leć, cierpliwy towarzyszu – rzekł wreszcie, spychając kamień. Następnie ruszył za nim, nie mogąc się doczekać, kiedy znów potoczy go pod górę.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

34


EPIDEMIA Aleksandra Brożek-Sala Stało się. Koszmar o żywych trupach w końcu się ziścił. Świat nie jest już taki jak dawniej. Nie można ufać najlepszemu przyjacielowi. Kulę się pod wiatą na przystanku i ukradkiem wyszukuję zarażonych. Po ich czołach spływa pot. Nerwowo oblizują wargi, przestępują z nogi na nogę. Ich błędny wzrok zdradza postępującą infekcję, a ja mam coraz mniej odwagi, by wsiąść z nimi do autobusu. W przekrwionych oczach przyszłych współpasażerów dostrzegam nienazwane pragnienie, głód i gniew. Gorączkę. Kobieta w kwiecistej sukience, facet w brudnych spodniach, dziewczyna w trampkach – łączy ich jeden detal. W drżących dłoniach ściskają tę samą zdobycz. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.

35


ZDOLNOŚĆ WIDZENIA Błażej Jaworski Nagle wszystko się zmieniło. Woda w dalszym ciągu była mokra, chleb pachniał chlebem, a mimo to czułem, jakby wszystko było odrealnione. Istniałem, ale nie żyłem. Nie umiałem tego zmienić, więc pozostało walnąć się na wyro i czekać. Zżerał mnie brak. Czego? Cholera wie… Trzyletnia bratanica wzięła z parapetu ramkę ze zdjęciem i podbiegła do szwagierki. – Kto to? – zapytała małą matka. – Wujek! – A to? – Ciocia! – wykrzyknęło radośnie dziecko. Uśmiechnąłem się smutno. Dzieci mają zdolność widzenia wyraźnie tego, do czego dorośli boją się przyznać sami przed sobą. „Ciocia”, kimkolwiek była w rzeczywistości, była bardzo daleko. Na drugim końcu świata. Tęskniłem jak diabli…

36


JESIEŃ Małgorzata Lewandowska Otarła łzy tęczowymi dłońmi i wplotła babie lato we włosy. Rozpaliła purpurowe ogniki wśród traw i koron zielonozłotych. Potem pognała rzeki deszczowymi dniami, splotła ciemne klucze ptaków i rozcięła pastelowy spokój wieczoru krakaniem na gałęziach kasztanów. Rano utkała suknię z kłosów, wyhaftowała ją grzybami, a na szyję założyła kolie zdobne jarzębinami. W południe zerwała owoce i zaszyła się w mysiej norce, lecz po chwili wyszła, by pomóc ukryć zapasy rudej wiewiórce. Wreszcie poszła zamyślona w noc, płakać łzami srebrnymi nad tymi, którzy już odeszli, których nie zobaczymy. Otuliła me rozpalone czoło mgieł chłodnymi palcami i musnęła spragnione wargi oszronionymi ustami.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

37


GDZIE ONI SĄ? Jerzy Wiśniewski Przesypując piasek między palcami, Jabłoński obserwował otępiale, jak promienie obcej gwiazdy rozpryskują się tęczowo na ulatujących z wiatrem ziarenkach. – Nic – zawyrokował smutno. – Tylko piasek i kilka krzaków. A obcy komunikat zapewniał, że znajdą tu stolicę myślących ras Galaktyki. – Jaka zagłada was spotkała, o bracia w rozu…? – Słyszałeś? – przerwał mu Alvarez. – Trzask na łączach. Planeta ma silne pole magnetyczne. – Fakt. – Wracam. Przygotuj prom do startu. Wreszcie wyplątali się z krzaków. – Przez twoje parsknięcie nieomal nas odkryli. – Wybacz, ale to dowcip eonu. Lepszy niż milczenie i śledzenie ich śmiesznych teorii. Dotarli tu, rozumiesz, na podświetlnej. Lecieli tysiąc lat! Obaj kosmici ryknęli śmiechem.

38


OBIETNICA Małgorzata Lewandowska Znalazłam ją rano, zamykając okno. – Nie martw się, zaraz ci pomogę – obiecałam. Oczywiście nie odpowiedziała, tylko w ostatnim momencie uciekła przed moimi palcami. – Zobacz, otworzyłam okno. Możesz teraz wylecieć. Będziesz wolna. Machnęłam ręką pokazując kierunek, ale ona jedynie odleciała przestraszona w głąb pokoju. Zdenerwowałam się trochę brakiem współpracy z jej strony. Przecież w domu na pewno umrze! – pomyślałam. Wzięłam więc chusteczkę i po kilku niepowodzeniach wreszcie udało mi się schwytać intruzkę. Tryumfalnie wypuściłam ją na zewnątrz, lecz ćma poleciała koślawo, dramatycznie trzepocząc skrzydełkami. Spadała. Spojrzałam na chusteczkę. Srebrzysto-szary pył pozostawił wyraźne smugi na bieli papieru. – Przepraszam – powiedziałam – naprawdę chciałam pomóc.

Ilustracja: Katarzyna Serafin

39


SZARA ZIMA Małgorzata Lewandowska

Ilustracja: Marta Pijanowska

– Zimo, Zimo, sypnij śniegiem! – prosili narciarze, właściciele wyciągów i hoteli w górach. – Zimo, Zimo, gdzie jest śnieg?! – wołały dzieci, skore do zabaw i budowania igla. – Zimo, Zimo, tak nie można! – Pogroził jej palcem przegrzewający się w podbitym futrem stroju Święty Mikołaj, stojąc obok smętnych elfów i liniejących reniferów. Lecz Zima nadal śpiewała dźwiękiem topniejącego lodu i klaskała na przekór szarą pluchą. – Po co wam śnieg? Przecież tak jest lepiej – szeptała szumem uwolnionej wody. – Dlaczego? – pytali turyści, górale, dzieci, Święty Mikołaj... Nawet elfy pytały. A ona tylko odpowiadała deszczowymi kroplami: – Może nie do końca lepiej... ale... naprawdę znudził mi się biały.

40


OSTATNIA RATA Maciej Zawadzki W całym banku słychać było płacz tego nieszczęśnika. Na twarzach zaskoczonych pracowników malował się grymas niezadowolenia. W końcu w swoim CV wpisywali umiejętność obsługi pakietu Office, nie empatii. Po kilku minutach, kiedy płacz zamiast ustać, rozwinął się w atak histerii, któremu towarzyszyło głośnie zawodzenie, ze swojego biura wyszedł kierownik. Poprawił krawat, którym przed chwilą bawiła się nowa stażystka. Namierzył łkającego mężczyznę i podszedł do niego pewnym krokiem. – Przepraszam. Czy coś się stało? – zapytał z udawanym przejęciem. – Przyszedłem… spłacić… ostatnią… ratę… kredytu… na mieszkanie. Po czterdziestu latach… – odpowiedział mężczyzna. – To chyba powód do zadowolenia. – Zadowolenia? A po co teraz mam żyć?

41



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

MICHAŁ GOŁKOWSKI

Pytanie pierwsze Ostatnio spotykaliśmy się bodaj tuż po premierze „Ołowianego Świtu”. Od tamtej chwili nie minęło wcale dużo czasu, a wydarzyło się niemało. Co tu dużo mówić, zapieprzałeś jak mało kto, bo oto możemy przeczytać „Drugi brzeg” i „Drogę donikąd” czyli kolejne części stalkerskiej opowieści. Będziesz jeszcze wracał do Stalkera? Michał Gołkowski No, to fakt – wydarzyło się niemało od tego kwietnia 20…13 ? o rany, chyba tak, trzynastego; już nawet mi się daty mylą, niespecjalnie mam czas o nich myśleć. Rzeczywiście zasuwam jak mała maszyna parowa, piszę w każdej dostępnej chwili, a więc nie zmieniło się w tej gestii nic. Co do S.T.A.L.K.E.R.a, to bynajmniej nie powiedziałem Fot: http://fabrykaslow.com.pl jeszcze ostatniego słowa; Wielka Wojna złapała mnie po prostu i trzyma, lecę na fali natchnienia, ale Zona zawsze miała i będzie mieć u mnie miejsce specjalne. Zaraz (w kwietniu też) wychodzi „Sztywny”, moja czarna perełka w serii, bękart i książka której miało nie być, a mimo to powstała i cholernie ją lubię… Będzie się działo jeszcze! Pytanie drugie Już w styczniu premierę ma mieć Twoja najnowsza książka „Stalowe szczury. Błoto”. Czytałem opinię Adama Przechrzty, autora bardzo fajnie napisanych „Demonów wojny” i „Demonów Stalingradu”. Chwalił powieść. Podejrzewam zatem, że będzie dobra. Czy masz jakieś obawy co do „Stalowych szczurów”? Wszystko dopięte na ostatni guzik czy może jest jakaś niepewność? Przy okazji zdradź nam kilka szczegółów. M.G. No proszę, to nawet o tym nie miałem pojęcia, że Adam Przechrzta już widział „Stalowe Szczury”… Czuję się bardzo mile, choć przedwcześnie połechtany, bo to przecież niekwestionowany numer 1 jeśli idzie o tematykę wojskowości bodajże nie tylko w FS, ale całej PL. Niepewność jest zawsze, a im bliżej premiery, tym głębsza. Jestem na 100% pewien wyrywającej z kamaszy okładki i ryjących mózg ilustracji, nie obawiam się o skład ani nic, czego nie robiłem sam… Ale jak zawsze gniotą mnie wątpliwości co do samego tekstu. Może trzeba było inaczej? Może więcej, może mniej? Ale na całe szczęście jest już za późno, „Stalowe Szczury” są poskładane i przygotowane do druku, prasa rusza zaraz po Nowym Roku. Pytanie trzecie Fabryka Słów pędzi ostatnio podobnie jak Ty. Fabryczna Zona rozkręciła się na dobre i ledwie się człowiek obejrzy, a już nowa powieść. S.T.A.L.K.E.R, Survarium, Metro (warszawskie). Co dalej? Czy znasz może plany wydawnictwa? M.G. Plan jest taki, żeby z Fabrycznej Zony zrobić największą (i jedyną przez to) serię post-apo w Polsce. Już w tej chwili mamy 3 kolory (STALKER, Kompleks7215, Survarium), niedługo planujemy dorzucić czwarty, a na tym się nie

44


zatrzymamy. Nie będę ukrywał, że liczymy też na kreatywność polskiego czytelnika – bierzcie przykład z Bartka! Pytanie czwarte Ostatni konkurs Fabryki Słów „Stalkerzy do piór” pokazał, że książkowy S.T.A.L.K.E.R ma w Polsce wielu fanów, na dodatek takich, którzy nie tylko czytają, ale też piszą. Pomimo, że nie udało się dociągnąć sprawy do końca, bo antologia nie powstanie, dwie osoby otrzymały wyróżnienie. To cieszy. Czy myślałeś kiedyś, że pociągniesz za sobą tylu ludzi? Czy spodziewałeś się, że będziesz wielkim zonowym inspiratorem? Jesteś rozpoznawany? M.G. Taaaak, niedoszła antologia mnie trochę zabolała, ale z drugiej strony mamy kontakt do dwóch świetnie rokujących autorów, więc nie ma tego złego. Nigdy nie wątpiłem w potencjał polskiego czytelnika (i autora), więc… można powiedzieć, że jest to potwierdzenie moich nadziei i oczekiwań. Nie sądzę, żebym kogokolwiek musiał za sobą „ciągnąć” – ci ludzie już od dawna byli spakowani, zwarci i gotowi, ja po prostu jako pierwszy przeszedłem pewną magiczną (zresztą zupełnie iluzoryczną) linię pomiędzy czytelnikiem a wydawcą. Liczę na to, że będzie nas coraz więcej. Czy jestem rozpoznawany… Wiesz co, nie wiem. To chyba pytanie nie do mnie, tylko do tzw. ludzi – ja sam siebie jeszcze poznaję w lusterku, chociaż też nie zawsze, a czasami mam kłopot z określeniem w jakim mieście (kraju!) się budzę. Nie, nie odczuwam brzemienia sławy czy czegoś w tym rodzaju, chociaż na pewno kontaktuje się ze mną o wiele więcej osób i muszę sporo czasu spędzać odpowiadając na pytania. Uważam jednak, że to normalne i naturalne – zawsze odpowiem, jeśli ktoś zapyta, a ludzie to czują i dlatego zaczepiają. Ja wyłącznie ich do tego zachęcam Pytanie piąte Skąd się wzięło Twoje zainteresowanie Związkiem Radzieckim i Rosją? Opowiedz nam o swojej fascynacji Związkiem Radzieckim i Rosją. M.G. Typowa patologia miłość-nienawiść. Jesteśmy z naszymi wschodnimi sąsiadami zbyt blisko, rozumiemy się zbyt dobrze, żeby móc normalnie funkcjonować – to tak jak z najbliższą rodziną, gdzie okresy euforii i uwielbienia przeplatają się z cichymi dniami i fochami po kątach. Moja fascynacja to gorzki owoc trzech lat na Białorusi we wczesnych ’90 – jednak coś takiego zmienia człowieka na zawsze, nie da się od tego uciec. Pół mojego serca zostało na drugim brzegu Bugu…. Pytanie szóste Oglądając zapowiedź „Stalowych Szczurów. Błoto”, tę, w której siedzisz we wnętrzu „najbardziej obłąkanej maszyny”, odniosłem wrażenie, że bardzo mało albo prawie nic nie wiem o wielkiej wojnie. Zbieranie materiałów do powieści musiało być niezwykłym, choć pewnie też pracochłonnym zajęciem. Ile czasu zajmuje Ci tzw. research? M.G. Cały czas pisania i jeszcze więcej. Materiały zbieram na bieżąco, nigdy nie dzielę procesu twórczego na „przygotowania” i „pracę”, tylko grzebię po źródłach na bieżąco, czasem nawet zmieniając to, co już napisałem. Zawsze świetnie się bawię przy wyszukiwaniu nowych rzeczy – powiedziałbym wręcz, że tę część lubię najbardziej. Nie ukrywam, że w „Stalowych Szczurach” chciałem pokazać właśnie jak najwięcej tego, o czym co poniektórzy mogą nie mieć nawet pojęcia, więc musiałem kopać odpowiednio głęboko…. Jest tam ukrytych kilka easter eggów, mam nadzieję, że ktoś je znajdzie! Pytanie siódme Kontynuując trochę temat z pytania szóstego, chciałem zapytać o sam aspekt wojny w Twojej książce. Choć wiadomo, że wojna to zło, to jednak jest coś fascynującego w rozwoju technologii wojennej. Co było dla Ciebie najbardziej zdumiewające w odkrywaniu historii wielkiej wojny?

45


M.G. Wojna jest ukoronowaniem wszelkich dokonań człowieka. To w niej splata się cała technologia i filozofia, znajdują swoje odbicie postawy ludzkie i sposób myślenia o świecie jako takim. Wojna to czas największych skoków cywilizacyjnych, niesamowitych odkryć, spektakularnych sukcesów i równie imponujących porażek…. Mnie w całej Wielkiej Wojnie najbardziej uderzyło to, jak mało zmieniło się przez te dwadzieścia lat, jakie dzieliło ją od wybuchu Drugiej Wojny Światowej w 1939 roku – można by wręcz rzec, że mieliśmy do czynienia z regresem w uzbrojeniu i technologii, nie mówiąc o samym sposobie prowadzenia działań wojennych i wynikających z tego wnioskach. Mamy przed sobą cała ogromną panoramę globalnego konfliktu, która przysypana warstewką kurzu stoi gdzieś w ciemnym, zapomnianym kącie muzeum naszej pamięci. Pora rzucić trochę światła na ten spowity mrokiem niepamięci krajobraz, wskrzesić duchy i upiory dawnych pól bitwy. Pora przypomnieć sobie, dlaczego ta wojna naprawdę była Wielka.

Pytał Rafał Sala Michał Gołkowski • Zodiakalnie, patologiczny Wodnik z roku Stanu Wojennego. Wbrew pozorom samotnik, mizantrop i introwertyk. • Z wykształcenia lingwista, z zamiłowania historyk wojskowości, z zawodu na co dzień tłumacz kabinowy ang-pol-ros. • Obecnie stalker. • Czarnobylem zafascynowany, odkąd tylko dowiedział się, po co brał wiosną ’86 ten niedobry proszek w kapsułkach z opłatka. • Swoje związki ze Wschodem i stosunek do słowiańskości określa jako typowy love-hate relationship. • Od zawsze rozerwany pomiędzy Skansenem w Łowiczu a Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, osiadł w końcu pod lasem niedaleko Sochaczewa. Źródło: http://fabrykaslow.com.pl

46


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

PIOTR KULPA

Pytanie pierwsze Pisze Pan wiersze oraz dramaty, śpiewa, prowadzi grupę teatralną. Można powiedzieć, że zajmuje się Pan sztuką w jej najbardziej krystalicznym wydaniu. Skąd nagle zainteresowaniem horrorem, według wielu gatunkiem niszowym, stojącym w opozycji do choćby poezji śpiewanej? Piotr Kulpa Zanim wydawnictwo Videograf dostrzegło wartość mojej opowieści o Wisiołach, napisałem trzy powieści dla dzieci, jak ja to nazywam familijne, bo do czytania cała rodziną: „Ciepełko”, „Hala i Bas” oraz „Ciepełko: Oddech zimy”. Pierwsze dwie ukazały się drukiem. Mimo dobrego odbioru przez czytelników nie czułem, że to pozwoli mi realizować się jako pisarzowi, a nie zamierzałem odpuszczać, bo pomysłów ci u mnie dostatek. Postanowiłem sięgnąć po sferę – jak mi się wydawało – najbardziej komercyjną. Wysyp żywych trupów, rozlew krwi i kult dziwactw to dziś przecież najbardziej chwytliwy obraz i ujęcie konfliktu dobra Fot: Z archiwum autora i zła. Pomyślałem, że napiszę opowiadanie na konkurs Fantastyki. Pomysł na oś fabuły miałem od dawna, nie spodziewałem się tylko, że już sam prolog przekroczy dopuszczalną objętość. I tak rozpocząłem pisanie powieści „Pan na Wisiołach”. To po pierwsze. Po drugie – moje pragnienie tworzenia jest wprost proporcjonalne do poczucia ulegania zniszczeniu. Dlatego realizuję się w zasadzie we wszystkim, co mi wpadnie w ręce. Po trzecie, ja nie do końca mam poczucie, że napisałem horror. Pytanie drugie Bohaterowie Pańskich powieści to pod względem charakterów prawdziwie zagmatwane postaci. Skąd czerpał Pan inspirację do nadania im takich, a nie innych cech? Czy Pańscy znajomi mogliby rozpoznać się w którejś z osób występujących w książkach? P.K. Moi znajomi? Raczej nie, choć kilka postaci faktycznie ma swoje pierwowzory wśród autentycznych osób, nie wiem tylko, czy jeszcze żyjących. Już raczej znajomi tych znajomych ich rozpoznają, bo tak się zdarzyło. Jednakże prawda jest taka, że wystarczy być uważnym obserwatorem codzienności, najbliższego otoczenia, rodziny, kolegów z pracy, ludzi mijanych na ulicy, by pojawiały się w głowie odpowiednie osoby. Kiedy mijam na ulicy bezdomnego, liczącego z trudem zebrane grosze i patrzącego na mnie przekrwionymi oczami, oprócz obawy przed zaczepieniem, którą odczuwam, staram się też zawsze zastanowić nad tym, jak minęła mu noc? Gdzie spał? Kiedy jadł? Co sprawiło, że jest tu w tym stanie? Kiedy starcza mi odwagi, zadaję te pytania ludziom. Oni mają gotowe wspaniałe opowieści. Ale bardzo dużo z cech moich bohaterów to moje własne zalety i wady. To również projekcje mrocznych mrzonek i wrednych słabostek. Kto z nas nie mówił, odczuwając wściekłość: Ja go zabiję! No, to ja go po prostu zabijam.

47


Pytanie trzecie Czy myślał Pan o stworzeniu przedstawienia dziejącego się w świecie książek z serii „Pan na Wisiołach”? P.K. Nie, ale myślę, że ta historia nadałaby się na film. Zresztą mój sposób pisania jest podobno bardzo obrazowy, umożliwia łatwe zobaczenie scen. Bardzo mnie to cieszy, bo moim marzeniem jest też napisanie scenariusza do filmu, ale to jeszcze daleka droga. No i oczywiście to zupełnie co innego, nawet dobry pisarz może być beznadziejnym scenarzystą i odwrotnie. Pytanie czwarte Jakie są dalsze plany odnośnie cyklu? Skończy się na trylogii, czy możemy spodziewać się części czwartej? A może coś całkiem nowego? P.K. Pierwsze dwa tomy: „Mroczne siedlisko” oraz „Krzyk mandragory”, powstały jako jedna książka. Jednak wydawnictwo uznało, że lepiej będzie ją podzielić na pół, była po prostu bardzo obszerna. Stąd powstał ów dziwny podział – pierwszy tom urywa się nagle i bez uzupełnienia o drugi, historia nie ma satysfakcjonującego finału. Trzeci tom, „Trzeba to zabić” to już ewidentna, celowa kontynuacja. Miała kończyć całość. I w zasadzie może tak zostać. W moje j głowie ci bohaterowie żyją jednak nadal i wołają o opowieść o nich. Należy im się, więc planuję za dwa, trzy lata dopisać ostatni tom. Teraz piszę opowieść z gatunku fantasy, ale nie z krainy miecza, elfa i magii. Choć to może najłatwiej byłoby przepchnąć. Moja opowieść „Oriana i Ramiona Atlety” to dzieło, wobec którego sam mam ogromne wymagania i oczekiwania, na tyle indywidualne - mam nadzieję –że jeszcze trochę minie, zanim je skończę, a także zanim znajdzie uznanie wydawców i czytelników. Pytanie piąte Proszę wymienić trzech artystów, niekoniecznie pisarzy, którzy mieli największy wpływ na twórczość Piotra Kulpy i dlaczego. P.K. Pink Floyd – za ponadczasowość, idee, przesłanie, autentyczność Bolesław Leśmian – za trochę wierszy, w tym cykl „Malinowy chruśniak” Marilyn Monroe – za to, że była Pytanie szóste Jak rozpoczęła się Pańska przygoda z literaturą w ogóle i co radziłby Pan młodym twórcom chcącym zawojować polski rynek? P.K. Napisałem na bloku „DUPA”, za co zebrałem solidne klapsy od mamy. Nie za treść, a za formę, co nie pozostało bez znaczenia dla mojego podejścia do pracy. Trzeba wiedzieć nie tylko co powiedzieć, ale jak i kiedy. Również od wierszowanej bajki w stylu Krasickiego napisanej jako praca domowa z języka polskiego. A naprawdę od czytania. Co poradzić młodym twórcom, chcącym zawojować polski rynek? Nie wiem. Sam jestem młody i chciałbym zawojować rynek. Czasy są, jakie są, jedni mówią, że trudne, innym zdają się idealne do wojowania. O wszystkim i tak decyduje kasa. Może jedno, czego bym życzył każdemu, to pokory w codziennym życiu, pielęgnowania chęci pochylania się nad prostym człowiekiem, bo każdy ma do opowiedzenia jakąś ważną historię. Pytanie siódme Zajmowanie się realizacją tylu pasji musi zajmować sporo czasu. Jak zapatrują się na to Pańscy najbliżsi? Znajduje Pan dla nich czas? A może wciąga ich Pan w swoje projekty? P.K. Tak, dobrze Pan to ujął. Można powiedzieć, że wciągam bliskich w swoje projekty. Podczas pisania zawsze miałem duże wsparcie mojej żony i córki,

48


komfort pracy, można powiedzieć. Poza tym to właśnie osoby z którymi współpracuję to w pewnym sensie moi bliscy. Ogólnie rzecz biorąc, jestem dość samotnym typem.

Pytał Karol Mitka

Piotr Kulpa • Człowiek orkiestra. • Pisze wiersze, powieści, dramaty, piosenki. • Frontman zespołu „meakulpa”. • Prowadzi amatorski teatr Trupa Propaganda. • Mieszka w Bełchatowie, z żoną, córką i psem. • Do tej pory wydał dwie powieści familijne: „Ciepełko” oraz „Hala i Bas”, a w marcu i lipcu 2014 r. - dwa pierwsze tomy cyklu „Pan na Wisiołach” „Mroczne siedlisko” i „Krzyk mandragory”. Trzecia część cyklu pt. „Trzeba to zabić” ukazała się z końcem listopada 2014 roku. Źródło: www.videograf.pl

49



Subiektywnie


MICHAEL JORDAN Maciej Rybicki Truizmem jest stwierdzenie, że Michael Jordan stał się kimś więcej niż tylko sportowcem – ikoną amerykańskiej popkultury, symbolem sportowego i biznesowego sukcesu, przykładem dążenia do wyznaczonych celów za wszelką cenę. W pewnym momencie wydawało się wręcz, że ten człowiek ma magiczną moc – nie tylko dlatego, że potrafił „latać”, ale przede wszystkim dzięki temu, iż czego się nie dotknął, zamieniało się w złoto: podrzędnych, wyśmiewanych Chicago Bulls uczynił najpopularniejszym klubem w całej NBA, samą ligę wyciągnął z cienia rozgrywek futbolowych i baseballowych stając się motorem napędowym jej niebywałego rozwoju i ogromnego wzrostu oglądalności amerykańskiej koszykówki na całym świecie, z Nike – niewielkiej firmy produkującej sportowe obuwie uczynił zaś (w wymiarze marketingowym w zasadzie jednoosobowo) rynkowego potentata generującego niewyobrażalne wręcz zyski. Takie osoby intrygują i choć to, co w życiu Jordana działo się w blasku fleszy, na parkietach całego świata jest wszystkim znane i dostępne za pomocą kilku kliknięć, to jednak to, co zakryte, mające miejsce w ciasnych salach treningowych, zadymionych kasynach i na ekskluzywnych polach golfowych, stanowi równie ważny element tego, kim jest człowiek, zwany „jego Powietrznością” – najwybitniejszy koszykarz naszych czasów. Roland Lazenby pisząc biografię Jordana stanął przed trudnym zadaniem pogodzenia wizerunku MJ’a jako znakomitego sportowca, z jego obrośniętą plotkami i mitami skłonnością do szukania rywalizacji i dominacji w każdym aspekcie życia. W sensie struktury otrzymujemy jednak biografią dość typową, ułożoną chronologicznie (choć punktem wyjścia staje się osoba pradziadka Jordana i kolejne pokolenia jego rodziny, aż do niego samego). Tym, co ją wyróżnia, są przede wszystkim znakomity temat i świetny styl autora: żywy, plastyczny, powodujący, że pewne sceny na kartach książki wydają się znacznie bardziej emocjonalne i epickie, niż oglądane na ekranie (choćby słynny The Shot w play-offowym starciu z Cleveland). Pisząc historię dotychczasowego życia Michaela Jordana Lazenby skupił się przede wszystkim na wspomnianej już wcześniej niepohamowanej żądzy walki i wygrywania, która przejawia się w praktycznie każdym aspekcie jego życia. Ważny wątek książki stanowi więc poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Jordan taki jest? Co go ukształtowało? Autor dokonuje tu skrupulatnej analizy warunków, w jakich przyszło żyć kolejnym pokoleniom Jordanów, relacjom i rywalizacji młodego MJa z rodzeństwem, wreszcie dominującym, skonfliktowanym ze sobą nawzajem rodzicom. Powstaje portret człowieka, który już od najmłodszych lat musiał mierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami, który był z założenia skazywany na porażkę i który każdy mały sukces musiał sobie sam wywalczyć. Być może stąd wzięła się legendarna umiejętność radzenia sobie Jordana z presją - z wiary we własne siły i świadomości ciężkiej pracy, którą wykonywał. Książka Lazenby’ego jest jednak czymś więcej niż tylko kroniką sportowej drogi Jordana i próbą odpowiedzi na pytanie o to, co stoi za jego osiągnięciami. To także historia ciemnej strony sukcesu. Mimo, iż autor jest pod ogromnym

52


wrażeniem talentu i dokonań Jordana, obraz, jaki wyłania się z kart książki, daleki jest od gloryfikowania jej bohatera. Wręcz przeciwnie – Jordan jawi się tu jako osoba wyjątkowo antypatyczna, szukająca konfliktów, lekceważąca swoich przełożonych, traktująca innych z góry, często w dość okrutny, ocierający się o mobbing sposób. Daleko też Jordanowi do ideału ciężko pracującego na treningach sportowca, gdyż mimo hektolitrów potu przelanych na treningowych salach bynajmniej nie stronił on od całonocnych wypadów do kasyna, czy też gry w golfa na horrendalnie wysokie stawki. Dostajemy więc obraz wielowymiarowy, pozwalający przyjrzeć się osobie gwiazdy Chicago Bulls (a potem Washington Wizards) z różnych perspektyw. Słowa uznania należą się Lazenby’emu także ze względu na to, iż pisząc swoją książkę sięgnął po bardzo zróżnicowany materiał: zarówno po archiwalne wypowiedzi Jordana, jego współpracowników czy też członków rodziny, ale także postarał się on zasięgnąć języka współcześnie, pozwalając przyjrzeć się niektórym wydarzeniom z perspektywy czasu, na chłodno. Warto również zauważyć, iż Lazenby traktuje Jordana jako coś więcej niż po prostu człowieka, raczej jako zjawisko: wręcz swoisty kombinat pozwalający na szeroko zakrojoną działalność biznesową – kombinat, dla którego prawidłowego działania niezbędni są ludzie inni, niż sam Michael. Można tu wymienić choćby rodziców Jordana, Sonny’ego Vaccaro, Deana Smitha, Phila Jacksona czy Scottiego Pippena, ale Lazenby zwraca uwagę, że biorąc pod uwagą fakt, iż nic tak nie motywowało bohatera książki jak konflikty, nie sposób pominąć tu choćby Jerry’ego Krause czy Isaiah Thomasa. Historia „Jego Powietrzności” jest bowiem historią pokonywania kolejnych przeciwności losu, konsekwentnej i bezwzględnej drogi człowieka na sam szczyt, bez względu na koszty. Muszę przyznać, iż nie spodziewałem się tak znakomitej książki. Lazenby napisał biografię niebanalnego człowieka, wręcz ikony współczesnej popkultury, sportowca, na którego wizerunku zbudowane zostały biznesowe potęgi, jak NBA czy Nike i którego boiskowe dokonania do dziś elektryzują fanów koszykówki. Myślę, że znajdą tu coś dla siebie nie tylko miłośnicy NBA (dla nich, szczególnie tych z mojego, wychowanego w latach 90. pokolenia, osoba Jordana do dziś stanowi kwintesencję koszykarskiej maestrii – bez względu na to, czy wtedy kibicowali Bulls, Jazz, Sonics czy Knicks), ale także Ci, którzy chcą przeczytać opowieść o przełamywaniu barier, kulisach wielkiego sportowego biznesu i tworzeniu kultury popularnej. I choć historia Michaela Jordana wciąż się pisze, choć szefując Charlotte Hornets musi się mierzyć z własną stworzoną na pakiecie legendą, trudno się oprzeć wrażeniu, że epilog tego i kolejnych epizodów może być tylko jeden. Może faktycznie, ten chorobliwie ambitny skurczybyk z Północnej Karoliny skazany jest na sukces. Tytuł: Michael Jordan. Życie Autor: Roland Lazenby Tytuł oryginału: Michael Jordan: The Life Tłumaczenie: Michał Rutkowski Wydawca: Sine Qua Non Data wydania: 24 listopada 2014 Oprawa: twarda Liczba stron: 688 (672 tekst , 16 wkładki zdjęciowe) ISBN: 978-83-7924-290-0

53


KĄTEM OKA Justyna Chwiedczenia Koontz jest poetą prozy. W przeciwieństwie do Kinga, który preferuje proste, krótkie zdania, autor Kątem oka buduje długie, czasem skomplikowane, a jednocześnie bardzo ładne, „melodyjne” frazy. Tworzą one niesamowicie sugestywne pejzaże, które stymulują nawet najbardziej oporne umysły i wprowadzają je do magicznego świata opisywanych miejsc i zdarzeń. Np.: „Nazajutrz, we wtorek po południu, na niebie czarnym jak kocioł czarownic pojawiły się mewy, które sfrunęły z diabelskiego wywaru na swe bezpieczne grzędy, w dole zaś zbierały się wilgotne cienie nadchodzącej burzy.” Opisy najzwyklejszych czynności pobudzają zmysły jak poranna kawa. Podążałam za nimi od pierwszej do ostatniej strony wiedziona nie tylko ciekawością czy chęcią poznania nowego świata, ale również przez wewnętrzny przymus odkrywania wszystkiego co poruszające, nietuzinkowe, niedzisiejsze. Koontz pieści czytelnicze podniebienie i dba o każdy detal swojej historii. Siadałam w autobusowym fotelu i zagłębiałam się w innej czasoprzestrzeni. Choć tak naprawdę znajdowałam się wtedy w wielu miejscach jednocześnie. W niektórych czytałam tę książkę, ale w innych nigdy nie nauczyłam się czytać, a istnieją takie, w których nawet nie noszę okularów. Tak powiedziałby Barty Lampion. I ja mu wierzę. Bartholomew jest niezwykłym dzieckiem. Nie tylko dlatego, że kocha książki i czyta je płynnie już jako trzylatek. Nie dlatego, że na swój niezwykły sposób pojmuje teorie fizyki kwantowej i nie dlatego, że cały jego świat jest matematyką. Barty jest niezwykły, ponieważ nosi na swoich małych barkach historie wszystkich bohaterów książki (nawet jeśli ani on, ani oni, o tym nie wiedzą) i świetnie sobie z tym radzi. Świat Barty’ego to wspaniałe opowieści, godziny spędzane na czytaniu, nieszczęśliwi wujkowie, zapach placków i twarz jego matki. Najpiękniejszej kobiety pod słońcem. W tym alternatywnym świecie, w którym srebrna moneta pojawia się i znika w dłoniach Toma, żyje również Enoch Cain. Jego umysł jest jak zbiór wszystkich rynsztoków i najbrudniejszych zakamarków tego świata. Niesie za sobą opary smrodu, niegodziwości, szaleństwa, a potrafi w tym wszystkim wzbudzić litość. Jest martwy za życia, bo nie ma duszy, bo to, co robi, wydaje mu się jedyną słuszną drogą. Jego podświadomość wywołuje specyficzne wyrzuty sumienia, co sprawia, że jest bardziej ludzki, a przez to jeszcze bardziej przerażający. Padam na kolana i biję przed Koontzem pokłony za te niesamowite stadium psychozy, które wprawia w ruch kamień, a wraz z nim prawdziwą lawinę wydarzeń. Ta książka to ludzie. Zapachy. Dobre i złe decyzje. Wszystko to, co w sensacji może być najlepszego, a w prozie obyczajowej najpiękniejszego. Poza drukiem. Mikroskopijne litery tej książki są jak najgorsza zbrodnia wykonana z zimną krwią na czytelniku. Wolałabym, żeby zostały przeznaczone dla wydań kieszonkowych. Ale to przecież nie wina autora. Koontz rozwija opowieść powoli, żeby nie napisać sennie, jakby od niechcenia. Buduje swoje piękne zdania, zapoznaje nas z bohaterami, stara się,

54


abyśmy odnaleźli w nich prawdziwych przyjaciół lub dozgonnych wrogów. Uprzedza nas, alarmuje, że już za chwilę, już za moment, wydarzy się coś złego, coś tak potwornego, że nie będziemy w stanie pojąć tego swoim rozumem. Czekam, z zapartym tchem, uśmiecham się do siebie i wchodzę w opowieść jak w szafę prowadzącą do Narnii. Pod skórą wyczuwam, że ten ostateczny moment się zbliża i nagle…nic się nie dzieje. Kilkaset stron trzymania w napięciu do granic możliwości, by zakończyć wszystko jednym pchnięciem. Koontz serwuje nam długie wprowadzenie, które jest jak powietrze naelektryzowane przed burzą. Ma specyficzny zapach, a chmury zmieniają barwę w jednej chwili by wypluć z siebie błyskawicę, a za nią potężny grzmot. Niestety ta końcowa burza w „Kątem oka” jest bardziej jak letni, przelotny deszcz. Można go przegapić i nawet nie zmoknąć. Rozczarowujące, ale nie przekreśla wcześniejszych doznań. Może jednak o to w tym wszystkim chodzi. Nie o te kilka ostatnich chwil, nie o to jak skończyli bohaterowie, jak żyją dalej i jak radzą sobie ze swoimi traumami. Może chodzi o to, żeby móc zatopić się w powieści jak w pachnącej kąpieli i chłonąć wszystkie emocje. Pośmiać się z malutką Angel, bać się szalonego Caina, wzruszać w każdej chwili razem z Barty’m i czerpać dobro z jego matki. Może ta książka to nie wywód filozoficzny, ale komu on potrzebny, kiedy coś może sprawić tak ogromną radość i siać wiarę, że coś, co niektórzy nazwą „klasycznym amerykańskim czytadłem”, jest po prostu wspaniale napisanym przesłaniem, byśmy byli dla siebie dobrzy i zwracali więcej uwagi na innych. Tak, panie Koontz, przez pana utknęłam w kuchni i piekę placki. Autor: Dean Koontz Tytuł: Kątem oka Tytuł oryginału: From the korner of his eye Tłumaczenie: Jan Kabat Wydawca: Albatros Dada wydania: 28. 11. 2014 Liczba stron: 718 ISBN: 978-83-7885-519-4

55


POZAŚWIATOWCY. ŚWIAT BEZ BOHATERÓW Laura “Visenna” Papierzańska Powieści Brandona Mulla cieszą się dobrą sławą, czy to przez oceny, którymi obdarzany jest przez internautów, czy to dzięki umiejętności sięgania do kieszeni czytelnika, bo nie bez powodu Świat bez bohaterów pojawił się na liście bestsellerów New York Times’a. Pisarz oferuje nam wcielenie się rolę dwojga nastolatków, którzy trafiają z USA prosto do baśniowego kraju, zaś autor wplątuje tych biedaków w serię zdarzeń, których mógłby im pozazdrościć sam Bilbo Baggins. Choć moim skromnym zdaniem to w dalszym ciągu Mull może pozazdrościć kreatywności twórcy imć Bilba. Zacznijmy jednak od początku… Pierwszy tom Pozaświatowców można określić, jako twór celujący w ludzi młodych, dopiero poszukujących literackich ścieżek. Mull nie komplikuje czytelnikowi absolutnie niczego, kreśli proste zdania i ożywia swoje równie proste pomysły. Ich prostota nie jest jednak nadmiernie uwierająca, jeśli rozpatrujemy ją w granicach targetu, do jakiego prawdopodobnie chciał dotrzeć pisarz. Wybaczyć ją można również dlatego, że mając w tym przypadku do czynienia z fantasy, nie spotkamy na swojej czytelniczej ścieżce nawet pół elfa, czy krasnoluda, gdyż autor pożegnał się z klasyką gatunku, stawiając na powiew świeżości połączony ze znanymi motywami. Świat Lyrian, do którego trafili Jason i Rachel, ma w sobie wiele bajkowości, a stwory stawiane na drodze bohaterów spokojnie mogłyby się znaleźć w jakieś nowej autorskiej mitologii. Każda z ras ma swoją historię i stoi po danej stronie barykady z konkretnego powodu, dzięki czemu autorowi udało się uniknąć syndromu hurtowej produkcji ras mających wprowadzać złudne wrażenie różnorodności. Gorzej jest jednak na polu kreacji politycznego tła wydarzeń. Po raz setny mamy okazję na spotkanie ze złym cesarzem, który jest bardzo niesprawiedliwy, okrutny... ogólnie niemiły z niego gość. Myślę, że nawet dziesięciolatek czytający tę książkę uderzy się w czoło i sapnie „No to już wiem, co teraz będzie robił główny bohater…ratował świat i uciekał przed sługami Saur…cesarza!”. Zdanie to nie odbiega od rzeczywistości, bo Świat bez bohaterów to motyw drogi, ucieczki przed złem z obowiązkowym od zera do bohatera. Niby nic złego w fantastyce dla młodszych, ale czy odgrzewanie kotletów w jakiejkolwiek kategorii wiekowej jest uświęcone jako sposób na postawienie fabularnego szkieletu? Fenomen Mulla nie wziął się jednak znikąd i mimo, że pisarz ma tendencję do serwowania czegoś, co wszystkim zdążyło się już przejeść, można go nazwać niższej klasy magikiem. Magii takiej służy odpowiedni stopień naiwności i niewinności bohaterów, wrzuconych do fantastycznej krainy wprost ze współczesnych Stanów Zjednoczonych, oraz ich przeurocza determinacja w walce ze złem połączona z odpowiednią dozą nieporadności. Magiczne jest też Lyrian, po którym podróżuje para przyjaciół. Jest to całkiem zgrabnie zaaranżowana kraina oferująca niezwykłe, baśniowe miejsca, w których przesiadują intrygujący drugoplanowi bohaterowie oraz wspomniane już wcześniej autorskie fantastyczne stworzenia. Mull ma szczególny talent do tworzenia postaci z dalszego planu, obdarza je ujmującymi historiami i sprawia, że są prawdziwie integralną częścią swojego świata. Nawet sam cesarz okazuje

56


się być indywiduum wartym uwagi, różniącym się od klasycznych wcieleń zła. I ten gabinet osobistości niestety stanowi mocny kontrast z głównymi bohaterami, którzy są lekko mówiąc bezpłciowi. Ich los niespecjalnie porusza, a o wzajemnej relacji między Rachel i Jasonem można powiedzieć tyle, że ponoć jakaś istnieje. Według mnie to największy mankament tej książki i wielu jej podobnych, które potrafią zaczarować nas światem, uruchomić wyobraźnię, ale wszystko zostaje spłycone kartonowymi bohaterami. Ostatecznie Świat bez bohaterów czytało się dobrze. Mimo paru zapożyczeń i innych mankamentów to nieźle obmyślony ciąg przygód, dynamiczny, barwny, zapraszający w baśniowe progi łatwą i przyjemną lekturą. Doza naiwności nie zaszkodzi nikomu, kto jest świadom, dla jakiej grupy książka została napisana. W swojej kategorii to naprawdę smaczny książkowy kąsek, unikający aktualnej mody na dystopie, bliższy duchem wchodzeniu przez szafę do Narnii. Mull porzuca kunszt pisarski na rzecz przystępności, ale istnieje spora szansa, że tą serią wciągnie niejednego młokosa w czytanie, zaintryguje i otworzy drzwi do dalszych poszukiwań. Tytuł: Świat bez bohaterów Autor : Brandon Mull Wydawnictwo: MAG Seria: Pozaświatowcy Wydanie III Data wydania: 2014 Ilość stron: 532 ISBN: 978-83-7480-522-3

57


LATA POŻOGI Hubert Przybylski Co normalny zdrowy Polak, nawet taki, który ma maturę, wie o Słowianach połabskich? Nic. Ot, może gdzieś tam hen, za górami i lasami, błyśnie coś pod kopułą, że skoro Słowianie, to na pewno nasi Bracia Słowianie, z którymi, ramię w ramię, walczyliśmy z przeróżnymi Krzyżakami, Branderburgami i innymi Szkopami, tudzież Szwabami*. I w ogóle. Może u kogoś, kto studiował historię błyśnie nawet ze dwa razy, może przy tym pojawi się pojęcie “poganie” i to będzie tyle. Tymczasem z połabskimi Słowianami wiąże się pół tysiąca lat mniej lub bardziej udokumentowanej historii, na którą składają się zmieniające z roku na rok warunki geopolityczne, społeczne i religijne, setki wojen i konfliktów, tysiące wypraw łupieżczych, tragedie i chwile chwały, rozwój i upadek. To wszystko znajdziemy w najnowszym opracowaniu Artura Szrejtera - Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian połabskich od VII do XII wieku. Książka Szrejtera jest podzielona na pięć głównych części, w których skupia się on na pięciu podstawowych ludach, które wchodzą w skład Słowian połabskich. I tak poznamy dzieje ludów obodrzyckich, wieleckich, Serbów połabskich, Milczan i Łużyczan oraz Głomaczy. Dzieje każdego z tych ludów są z kolei podzielone chronologicznie na okresy władztwa poszczególnych, znanych ze źródeł historycznych książąt. To wszystko uzupełniają tablice genealogiczne dynastii połabskich oraz aneks poświęcony marchiom niemieckim, które zakładano na Połabiu. Dodatkowo znajdziemy w opracowaniu także przedmowę dr Wojciecha Wróblewskiego, podwójny wstęp napisany przez Autora oraz posłowie, w którym Szrejter podsumowuje przyczyny upadku tych ludów oraz przedstawia kulisy ich germanizacji. Wspomnieć też trzeba o pojawiających się w tekście miniaturowych opracowań dotyczących szczególnie ciekawych wydarzeń, miejsc czy ludzi. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to skrupulatność, z jaką Autor podszedł do badania tematyki Słowian połabskich. Przez lata odszukiwał teksty źródłowe, przekopywał się przez nie w poszukiwaniu najmniejszej nawet wzmianki o ludach Połabia. Aby odsiać możliwie dużo konfabulacji dawnych dziejopisów i ówczesnej propagandy skonfrontował tak uzyskaną wiedzę z odkryciami archeologów oraz badaniami językowymi. Wszędzie tam, gdzie pozostały wątpliwości odnośnie prawdziwego przebiegu zdarzeń, nie wahał się tego podkreślić, często przytaczając odmienne, wyznawane przez naukowców teorie. Przyznam szczerze, że ta książka sporo zamieszała w moim postrzeganiu historii Połabia. Dziś już wiem, że Słowianie połabscy byli naszymi braćmi, jak najbardziej, ale tylko wtedy, kiedy to pasowało rządzącym nami i nimi władcom. Kiedy nie pasowało, tłukliśmy ich wespół w zespół z Niemcami, Czechami, czy choćby Duńczykami**. To, że nie mogło być inaczej, skoro Słowianie połabscy równie często wyprawiali się “na zakupy”*** na tereny Cesarstwa, jak i do nas, oczywiście nas tłumaczy, choć pamiętać trzeba, że nasi przodkowie również lubili wyprawiać się “na zakupy”. Najmocniej jednak uderzyły mnie dzieje germanizacji podbitych ludów Połabia, która odbywała się praktycznie rzecz biorąc tymi samymi metodami, jakie są używane również i dziś. Tak

58


jest - w Niemczech wciąż żyje mniejszość Łużyczan****, których w dalszym ciągu przesiedla się, przy okazji ściągając na to miejsce repatriantów z byłego ZSRS i imigrantów. Łużyczanie w dalszym ciągu nie mogą wyegzekwować unijnych praw związanych z mniejszościami religijnymi. Wciąż prowadzone są akcje mające na celu jak najdotkliwsze ograniczenie prób krzewienia ich kultury, likwidowano szkoły i przedszkola, w których używano języków łużyckich. Dotyczy to zwłaszcza Słowian mieszkających na Dolnych Łużycach, ale Górni Łużyczanie nie mają wcale dużo lepiej. Na szczęście, jak to prawdziwi Słowianie, nie poddali się i wciąż walczą o swoje prawa. Czy jest coś, co mi się w książce nie podoba? Na dobrą sprawę mam do niej tylko dwa zastrzeżenia. Są takie informacje, które przytaczane są, i to obszernie, kilkukrotnie na przestrzeni kilku zaledwie stron. Wg. mnie można się było pozbyć tych redundancji na etapie redagowania i korekty tekstu. Na szczęście nie jest to jakiś przesadnie wielki problem. Ot, drobna uciążliwość. Troszkę mocniej odczuwa się brak skorowidzu haseł: imion, nazw i miejscowości. Gdy przychodzi znaleźć jakąś konkretną informację, należy się przygotować na dłuższe poszukiwania. Moja ocena? 9.5/10. Po raz kolejny przychodzi mi chylić czoła przed Arturem Szrejterem, albowiem znowu udowodnił, że można, i że trzeba pisać na tak słabo znane tematy. Nie mogę wyjść z podziwu dla wieloletniej pracy, dzięki której powstało tak szczegółowe i rzetelne opracowanie. Jednym słowem - lektura Pod pogańskim sztandarem... to najlepsze dostępne remedium na niedostatki naszej wiedzy o Słowianach połabskich. Z pewnością przyda się każdemu miłośnikowi historii, nie tylko tej średniowiecznej. Tytuł: Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian połabskich od VII do XII wieku Autor: Artur Szrejter Seria: Wojny wikingów i Słowian Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Data wydania: 10 października 2014 Liczba stron: 360 Oprawa: twarda ISBN: 978-8364-185-588 * Jako humorystyczną ciekawostkę przytoczę, że na Suwalszczyźnie w dalszym ciągu uważa się, że Krzyżacy mieszkają (tak, to nie jest błąd - mieszkają) pomiędzy doliną Rospudy a Olsztynem, natomiast wszystko to, co nad morzem i na zachód od Olsztyna, to Branderburgia. I pomyślcie tylko, że blisko pięćdziesięcioletnia socjalistyczna edukacja oraz następująca po niej dwudziestopięcioletnia kapitalistyczna edukacja nie tylko nie wyprostowały tak błędnego poglądu ludzi żyjących w okolicy grodu nad Hańczą, ale wręcz przeciwnie - pogłębiły go tylko. Ale to wszystko na pewno przez turystów. ** Zresztą, bardzo to podobnie wyglądało w kwestii Prusów czy Jaćwingów. *** I robili to częściej niż Wikingowie, bo nie byli aż tak zależni od pogody. **** W książce znaleźć można informację, że liczba osób znających języki łużyckie wg. spisu ludności z 1990 roku wynosiła dziewięćdziesiąt tysięcy (choć tylko połowa się przyznawała do słowiańskich korzeni).

59


TRANSPLANTACJA Dawid „Fenrir” Wiktorski Jednym z poważniejszych problemów, z jakim boryka się obecna medycyna, jest brak narządów do przeszczepów – pomimo dużej ilości potencjalnych dawców znalezienie narządu dla osoby wymagającej przeszczepu nadal przypomina mały cud. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że przy obecnej wartości rynku farmaceutycznego wynalezienie sposobu na zapewnienie ciągłości „dostaw” narządów będzie Niagarą złota. Jednakże ryzyko wiążące się z podobnymi projektami może być absurdalnie wysokie – co pokazuje zresztą początek Transplantacji, gdy wojsko detonuje bombę atomową w laboratorium opanowanym przez przypadkiem stworzonego wirusa. Przez dość długi czas nie wiadomo, o czym Transplantacja tak naprawdę będzie – początkowa scena zniszczenia wyżej wspomnianego laboratorium sugeruje, że losy świata będą (znowu) zagrożone przez grupę naukowców fanatycznie zapatrzonych w swój projekt. Niestety, prawda okazuje się znacznie bardziej banalna, a sama afera ma zasięg zdecydowanie lokalny – nie przeszkodziło to jednak autorowi książki, Scottowi Siglerowi, rozdmuchać jej do rozmiarów międzynarodowego spisku. Z wielkiej chmury mały deszcz. Wcześniej warto wrócić jednak do sedna, czyli tytułowych transplantacji. Czym zajmować będą się bohaterowie powieści przez większość czasu? Głównie eksperymentem naukowym mającym na celu stworzenie istot z genomu wspólnego praprzodka wszystkich ssaków – hodowla takich istot pozwoliłaby na praktycznie niewyczerpane źródło narządów do przeszczepów. Szczytna idea, szczególnie w czasach, gdy zapotrzebowanie będzie coraz większe. Jednakże powierzanie stworzenia genomu kobiecie z poważnymi zaburzeniami psychicznymi nie jest… najlepszym pomysłem. Największym problemem Transplantacji jest to, że cała powieść wręcz ocieka pięknymi hasłami. Rządy inwestujące ogromne pieniądze w projekt w rzekomej trosce o obywateli? Powtarzana jak mantra „pomoc milionom ludzi” przez naukowców, podczas gdy czynnik ekonomiczny jest naprawdę skrzętnie przez autora ukrywany? Cóż, autor zdecydowanie zbyt mocno popuścił wodze fantazji i najwyraźniej zapomniał, że medycyna jest dziś żyłą złota, nie misją. Najgorsze jednak, że ten fabularny populizm w pewnym momencie posłuży autorowi do przedstawienia czytelnikowi prostego schematu: naukowcy są po stronie tych dobrych, zaś koncern farmaceutyczny to przedstawiciele prawdziwego Imperium Zła. Co oferuje zatem Transplantacja od strony fabularnej? Generalnie to… nic. W wielkim uogólnieniu to skrzyżowanie Wyspy doktora Moreau Wellsa z Kolorem z przestworzy (inne tłumaczenie - Kolor z innego wszechświata) Lovecrafta. Dwa tuzy gatunku, chociaż odrobinę zapomniane, jako źródło inspiracji dla autora thrillera z wątkami fantastycznymi. To nie mogło się nie udać? Niestety, jesteście w błędzie. Trudno powiedzieć, w którym momencie w Transplantacji pojawia się wątek grozy i nieuchronnego starcia z tym, co wyhodował zespół naukowców

60


zamknięty na wyspie odciętej od świata. Niemniej to on przez długi czas trzyma czytelnika w napięciu i pozwala mu snuć możliwe scenariusze takiej nierównej walki. Trudno jednak nie powstrzymać się od porównania tej atmosfery do bańki mydlanej – wygląda pięknie i nadyma się do granic możliwości, by w końcu pęknąć i zniknąć. I tak właśnie jest z finałem Transplantacji – autor miał naprawdę spore pole do popisu. W praktyce to, co otrzymali czytelnicy, przypomina tekst co najmniej poważnie okrojony. Nietypowa tematyka, nawiązania do klasyków fantastyki (a jeśli poszuka się głębiej, to i do powieści takich jak, na ten przykład, Mutant Robina Cooka) i mocne uderzenie jeszcze w prologu – cóż, nieczęsto na naszym rynku wydawniczym pojawiają się równie intrygujące thrillery. Jednak Scott Sigler okazał się mistrzem iluzji – wokół swojego pomysłu bardzo szybko zbudował woal tajemniczości i grozy, którego pozbywa się brutalnie w miarę postępów czytelnika w lekturze. To wszystko podlane najzwyklejszą w świecie naiwnością i wzniosłością przekonań bohaterów daje Transplantację – książkę, którą czyta się całkiem przyjemnie. Pod warunkiem, że nie wymaga się od niej niczego więcej niż tylko zabicia czasu. Autor: Scott Sigler Tytuł: Transplantacja Wydawca: Albatros Data wydania: grudzień 2014 Liczba stron: 510 ISBN: 978-83-7885-672-6

61


ZOBACZYĆ PARYŻ I...ZAGRAĆ? Olga “Issay” Sienkiewicz Paryż! Jedna ze stałych pozycji każdego zestawienia typu “najpiękniejsze miasta na świecie” oraz cel podróży milionów turystów z całego świata, którzy co rok tłumnie odwiedzają stolicę Francji. Niezależnie od tego, czy odwiedza się Paryż dla zabytków, atmosfery, niezliczonych imprez kulturalnych i muzeów, czy też może dla kuchni lub w interesach - to miasto zawsze zachwyca. Zimą czy latem, nawet w najgorszą niepogodę, jakimś sposobem zawsze jest piękny - co sprawiło, że uwieczniło go w swoich dziełach setki artystów. Nie dziwię się więc ani trochę, że twórcy gier Assassin’s Creed, poszukując lokalizacji dla najnowszej odsłony serii, zdecydowali się właśnie na magiczny, pełen sprzeczności Paryż, w którym historia jest przecież zapisana w każdej cegle. Ale tu wcale nie o grze będzie mowa. Lubię wiedzieć, jak powstają rzeczy. Szczególnie te bardziej skomplikowane i wymagające dużych nakładów pracy oraz ludzkiej kreatywności, dlatego też pasjami oglądam wszelkie programy dokumentalne, materiały z planów zdjęciowych i czytam wspomnienia pisarzy, a czasem nawet ich redaktorów. Ale jak pracuje się nad grami komputerowymi? O, to dla mnie zagadka, choć w całym procesie bardziej niż animacje i inne, bardziej “mechaniczne” kwestie, interesuje mnie warstwa graficzna. W jaki sposób tworzy się świat gry, szczególnie tak rozbudowany, jak w przypadku serii o asasynach? Czy twórcy bazują na szkicach albo schematach, a może po prostu tworzą to ot, tak, z głowy? Kiedy dostałam więc w swoje ręce album wypełniony grafiką koncepcyjną, dowiedziałam się kilku naprawdę ciekawych rzeczy. Nie miałam wcześniej pojęcia, że na potrzeby gry tworzone są kolorowe, pełne detali obrazy, rozmachem przypominające mi fanowskie ilustracje do wielkich sag fantasy, których to galerie zdarza mi się podziwiać w Sieci. Ilość oraz czysty artyzm grafik, które naprowadzają twórców gry na to, jak ostatecznie będą wyglądać wirtualne realia Paryża epoki rewolucji francuskiej jest wręcz oszałamiająca. Samo to, ile postaci trzeba było stworzyć na potrzeby rozgrywki - każda z nich potrzebuje rysów twarzy, włosów, charakterystycznego ubioru pasującego do zawodu i pozycji społecznej - zapiera dech w piersi. Ale i tak najbardziej monumentalnym zadaniem było stworzenie osiemnastowiecznego miasta w przełomowym momencie dziejowym. Paryż już wtedy był gigantyczny, a twórcy nie ograniczyli zbytnio mapy dostępnych lokalizacji. I tak, zarówno w grze, jak i w albumie, możemy podziwiać stolicę Francji we wszystkich jej odsłonach - od Wersalu i innych siedzib monarchii, poprzez mieszczańskie kamieniczki i zaludnioną przez studentów Dzielnicę Łacińską, slumsy biedoty aż po kanały i katakumby pod miastem. A naprawdę jest co podziwiać - ilość detali jest wręcz powalająca. Bardzo podoba mi się również sama idea wydania drukiem albumu z grafiką koncepcyjną i to w bardzo estetycznej formie, w twardej oprawie oraz dobrej jakości papierze. Wiem, że podobne wydawnictwa pojawiły się przy okazji filmowego Hobbita, co też było bardzo przyjemną niespodzianką dla fanów ekranizacji powieści Tolkiena, a także dla takich, jak ja, maniaków zerkania za kulisy

62


wielkich produkcji. W końcu szkoda, aby po zakończeniu prac te wszystkie kunsztowne grafiki, będące owocem godzin wytężonej pracy sztabu artystów, miały się zmarnować - o wiele lepiej (i sprawiedliwiej względem ich kreatywności!) po prostu pozwolić odbiorcom cieszyć się nimi także poza wirtualnym Paryżem. Szczególnie, że sama gra jest przeznaczona na najnowocześniejsze urządzenia, co ma swoje plusy, bo pozwala na stworzenie tak kompleksowego wizualnie świata, jednak wyłącza dużą grupę graczy. Ja, choć osobiście w jakiekolwiek gry komputerowe gram tylko od święta, po obejrzeniu grafik z Assassin’s Creed: Unity zdecydowanie czuję się zachęcona, aby przyjrzeć się serii bliżej. Niestety - wymagania techniczne nie pozwalają. Ale kto może, niech gra. Chociażby i po to, by napatrzeć się na ten wciąż piękny, choć krwawy i ponury, Paryż. Tytuł: Paul Davies Autor: Oficjalny album Assassin’s Creed: Unity Tłumacz: Tomasz Zysk Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 14 listopada 2014 Liczba stron: 192 ISBN: 978-83-7785-579-9

63


SAMOTNY KRZYŻOWIEC. Mirosław Gołuński Od czasów ataku na WTC krucjaty stały się – jak zauważył jeden z anglosaskich historyków – jednym z „topowych” tematów nie tylko w dyskusjach medialnych, ale również w kulturze popularnej. Bez tego wzmożonego zainteresowania nie pojawiłaby się choćby seria Assassin’s Creed, nawet jeśli z czasami wojen o Ziemię Świętą ma ona jedynie źródłowy związek. Trudno się dziwić, że zareagowali na niego również pisarze i w ciągu kilku ostatnich lat tylko w naszej rodzimej popkulturze można naliczyć przynajmniej kilka utworów mniej lub bardziej z krucjatami związanych. Zabrali się za niego zarówno znani twórcy fantasy – jak Marcin Mortka (Miecz i kwiaty) czy Mieszko Zagańczyk (Czarna ikona), jak i pisarze z tym nurtem niekojarzeni, jak Leszek Biały (Źródło Mamerkusa). Jeśli więc ktoś chce napisać powieść o krucjatach, musi mierzyć się nie tylko z tuzami polskiej literatury (Zofia Kossak czy Jan Dobraczyński), ale i bezpośrednią konkurencją. Jak na tym tle wypada późny debiutant, Marek Orłowski? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Osadzając akcję w czasie trzeciej krucjaty, musi stanąć w szranki ze sprawnością pióra Marcina Mortki i uwodzicielską hollywoodzką produkcją Królestwo niebieskie. Co więcej, nie tylko bohater Orłowskiego wydaje się swoistym odbiciem postaci z Miecza i kwiatów: Czarny Rycerz to wojownik za wiarę, przybyły przed laty do Ziemi Świętej, by pokutować za nie swoje winy, który stał się legendą nie tylko rycerskich pojedynków, ale również bitewnych pól – pozostając jednak samotnym nosicielem głęboko skrywanej tajemnicy, która go w te strony przygnała. Gdy bohater Mortki dojrzewa w czasie swych przygód w świecie rozrywanym zatargami między templariuszami a joannitami, prowadzony przez ducha zabitego brata, Roland de Montferrat z templariuszami żyje w przyjaźni, a uczyć się już nie musi, bo o świecie Outremer wie wszystko; ich wrogami zaś w obu przypadkach są mroczni asasyni ze Starcem z Gór na czele. Obaj również poszukują tajemniczego artefaktu – demonicznego u Mortki, a boskiego u Orłowskiego. Na tym jednak związki między nimi właściwie się kończą. Opublikowane dotąd dwa tomy Samotnego krzyżowca (Miecz Salomona i Ścieżka przeznaczenia) zdecydowanie się między sobą różnią. Pierwszy to interesująca, pełna inteligentnych przygód i zadań historia Rolanda de Montferrat, nieźle osadzona w historycznych realiach, w sposób uzasadniony narracyjnie przenosząca czytelnika między kilkoma równolegle prowadzonymi wątkami. Zastosowane w niej stereotypy i uproszczenia nie rażą, wskazując na dobrze wykonaną, rzemieślniczą robotę. Takie jest jednak przeznaczenie tej powieści. To bardzo męska literatura, w której właściwie nie ma miejsca dla kobiet, a jedyna ważniejsza postać niewieścia w obu tomach może pojawić się wyłącznie pod postacią sennej mary prześladującej głównego bohatera, jednocześnie swą obecnością sprawiającej mu swoistą radość.

64


Sprawa z właśnie opublikowanym drugim tomem powieści jest mniej przyjemna. To, że właściwie nie ma w niej bitewnych fajerwerków z pierwszej części, nie byłoby problemem, gdyby zastąpiła je ciekawa fabuła i trzymająca w napięciu akcja. Tymczasem czytelnik skazany jest na schematycznie (choć z przez wiele stron ciągnącymi się detalami – ponad 30-stronicowy opis ucieczki lochami zwyczajne nudzi, skoro wiemy, że musi zakończyć się powodzeniem) przedstawioną fabułę typu „zabili go i uciekł”. Częściowo wyjaśnione tajemnice z tomu pierwszego nie zaskakują ani oryginalnością (co w tego typu powieści nie dziwi), ani fabularną komplikacją (czytelnik nie musi się domyślać intencji bohaterów, gdyż jest o tym uprzejmie informowany przez narratora lub w nieco naciąganych dialogach). A wprowadzony w zakończeniu motyw dobrze jest znany fanom fantasy, a jego wykonanie mocno przypomina Sherwood Tomasza Pacyńskiego. Autor sam zastrzega, że w drugim tomie powieść skręciła od powieści historycznej z domieszką fantasy ku powieści fantasy (dodałbym, z małą domieszką historyczności). I nie wyszło to jej na dobre. Sprawnie napisana, chwilami naprawdę niebanalna, z dużą dbałością o szczegóły historyczne opowieść niebezpiecznie uciekła w „łatwość” jakżeż rozpowszechnionej pulpy. A szkoda, bo techniczna sprawność pisarza wskazuje, że opowieść mogłaby być o wiele ciekawsza. Czy będę czekał na zapowiadany tom trzeci? Zdecydowanie tak, bo mimo wszystkich wskazanych uchybień przywiązałem się do Czarnego Rycerza i jego niezwykłego konia (wciąż zastanawiam się, czy jego eksponowanie to jedynie wyraz słabości pisarza do tych szlachetnych zwierząt, czy jednak odegra on ważną rolę w kolejnej części?). Nie ukrywam, że będę również miał nieco perwersyjną uciechę, zastanawiając się, do jakich powieści ów tom będzie najbardziej podobny. Po lekturze zakończenia tomu drugiego mam już kilka typów. Autor: Marek Orłowski Tytuł: Samotny krzyżowiec. T. I. Miecz Salomona Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Rok wydania: 2014 Liczba stron: 361 ISBN: 978-83-64185-55-5 Autor: Marek Orłowski Tytuł: Samotny krzyżowiec. T. II. Ścieżka przeznaczenia Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Rok wydania: 2014 Liczba stron: 311 ISBN: 978-83-64185-66-3

65


W DRODZE DO DOMU Katarzyna Lizak Jeśli ktoś nie ma jeszcze pomysłu na prezent pod choinkę, ewentualnie wie, że ma to być książka, ale nie potrafi zdecydować, którą wybrać, bardzo polecam zbiór opowiadań W drodze do domu autorstwa Levi Henriksena. To również świetna książka dla tych, którzy chcą poczuć świąteczną atmosferę i przypomnieć sobie białe święta Bożego Narodzenia, jakimi to kiedyś się cieszyliśmy. I proszę się tu nie spodziewać przesłodzonych świątecznych historii rodem z disney’owskich filmów. Święta Bożego Narodzenia to bardzo szczególny czas, wyjątkowy w całym roku. Dzieci go uwielbiają, bo w czasie wigilijnego wieczoru doświadczają bajkowej magii i cudownych zdarzeń. Niektórym dorosłym też się to jeszcze szczęśliwie przydarza. Ale doskonale wiemy, że Boże Narodzenie to często bardzo trudny czas, kiedy wszystko co boli, potrafi boleć jeszcze mocniej i kiedy tęsknota za kimś, kogo nie może przy nas być, doskwiera dotkliwiej. Zdarza się też nierzadko, że akurat wtedy na wierzch wychodzą różne problemy, do których w codziennym zabieganiu nie przywiązujemy należytej wagi, bądź na których nie mamy czasu się skupić. To inny wymiar świątecznej magii. Właśnie taki aspekt świąt opisuje Henriksen. Bohaterowie jego opowiadań w Święta Bożego Narodzenia muszą się zmierzyć z tym, co w ich życiu jest nie tak. I są to bardzo różne historie. Czasem chodzi tylko o nostalgię za czymś nienazwanym i za tym, co było kiedyś, a innym razem przeczytamy o dramacie człowieka, którego życie potoczyło się bardzo źle z powodu jednego krytycznego momentu. Wszystkie historie łączy miejsce akcji – miasteczko Skogli w Norwegii. Łączy je również tęsknota bohaterów za prawdziwym Szczęściem, tym wypływającym z poczucia spełnienia i spokoju oraz tęsknota do drugiego człowieka. Niektórym z nich uda się to wszystko odnaleźć. Dla innych, niestety, jest to niemożliwe, albo jest już za późno. Byłam bardzo ciekawa tych opowiadań. Ja - fanka prozy Alice Munro, zastanawiałam się, jak odbiorę opowiadania nieznanego mi norweskiego pisarza. Muszę przyznać, że jestem nimi urzeczona. Są bardzo głębokie, bardzo prawdziwe, bardzo ciepłe. W kilku z nich odnalazłam wątki albo sytuacje znane mi z życia. Autor świetnie opisuje uczucia i reakcje swoich bohaterów. Wszystkie opowiadania, jak u Alice Munro, są „o zwyczajnych ludziach w ich zwyczajnej codzienności.” Tym bardziej skłaniają do refleksji nad swoim życiem i życiem w ogóle. Dodatkowo, są bardzo dobrze napisane i równie dobrze przetłumaczone. Świetnie się je czyta. Na koniec wspomnę jeszcze tylko o doskonałym wydaniu książki - twarda oprawa, piękna nastrojowa okładka, dobrze zaprojektowane strony - co sprawia, że lektura książki jest samą przyjemnością. A jest co czytać, gdyż mamy tu aż 25 opowiadań. Ja postanowiłam zainteresować się twórczością nieznanego mi dotąd Levi Henriksena, ponieważ urzekł mnie bardzo i to już na pierwszej stronie. Na

66


stronie z podziękowaniami znajduje się cudny wiersz pt. Wkrótce przyfruną anioły, który stanowi przepiękną zapowiedź tego, co znajdziemy na kolejnych stronach. Bardzo polecam! Autor: Levi Henriksen Tytuł: W drodze do domu Tytuł oryginału: Hjem til jul Tłumaczenie: Iwona Zimnicka Data wydania: 2014 Wydawnictwo: Zysk i S-ka Liczba stron: 470 ISBN: 978-83-7785-574-4

67


CHÓR ZAPOMNIANYCH GŁOSÓW Marta Kładź-Kocot Chór zapomnianych głosów Remigiusza Mroza brzmi dobrze. Właśnie – brzmi. Od pierwszych słów uderza ładna, gładko płynąca polszczyzna. Taki język kształtuje powieściowy świat w sposób odpowiednio transparentny, sprawiając zarazem przyjemność przy czytaniu. Rzecz niby oczywista, a cieszy. Fabuła płynie równie gładko jak język. Zaczyna się mocnym uderzeniem: kiedy główny bohater budzi się z krionicznego snu, pierwszym widokiem, jaki ma przed oczami, okazują się zakrwawione zwłoki, tyleż zgrabnie, co nietaktownie zsuwające się z jego kapsuły. Obecność nieboszczyka stanowi jednak zaledwie preludium do stwierdzenia ogólnej hekatomby na pokładzie. W opanowaniu odruchów wymiotnych i innych – zrozumiałych w takiej sytuacji – pomaga bohaterowi malowniczo wyrażający się muzułmanin, Dija Udin – najbardziej barwna postać w powieści, łącząca łotrzykowską swadę, cierpkie poczucie humoru, egzotyczny koloryt (na obcej planecie potrafi klęknąć i odmawiać modły do Allaha!) oraz trudną do wyjaśnienia tajemnicę (ale o tym sza!). Bohaterowie muszą początkowo tylko we dwóch stawić czoła ponurym faktom. Zagadka masakry na pokładzie Accipitera nie tylko nie znajduje błahego wytłumaczenia, ale zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, angażować innych ludzi, inne przestrzenie – wikłać się i pogłębiać, stając się pytaniem o szansę przetrwania zagrożonej ludzkości. I w tym momencie recenzent może zadać pytanie o wszystkie długi, jakie autor zaciągnął u swoich poprzedników – w klasycznej hard sf. Mróz stworzył bowiem sf najbardziej klasyczną z klasycznych, a mianowicie historię przyszłości. Mamy tu wszystko, co tylko w tym gatunku możemy sobie wymarzyć: ogromny projekt kolonizacji kosmosu (odhaczone), cały sztafaż statków-kabin-kombinezonów-komór krionicznych-mostków kapitańskich (odhaczone), niebezpiecznych Obcych (odhaczone), podróże w czasie (odhaczone), komunikację z prędkością ponadświetlną przy pomocy ansibla – „wynalazku” Ursuli Le Guin (odhaczone), tajemniczy artefakt z innej planety (odhaczone) męską przyjaźń (odhaczone), romans (odhaczone). Nie wszystkie z wymienionych elementów fabuły konstytuują gatunek, rzecz jasna. Ale w większości są dla niego bardzo charakterystyczne. Miłośnicy hard sf odnajdą zatem to, czego pragną – i to złożone w całkiem zgrabną całość, z wystarczająco nieprzewidywalną fabułą, odpowiednią dozą zwrotów akcji, wyważonym suspensem, niemal filmowym punktem kulminacyjnym (bardzo dobrze zwizualizowana scena strzelaniny na pokładzie!). Czytając, miałam reminiscencje z Lema, a konkretnie z Niezwyciężonego, w którym również załoga statku musi zbadać okoliczności tajemniczej śmierci innej załogi. Tam czynnik sprawczy okazuje się ponadosobowy czy raczej bezosobowy, działający nieintencjonalnie. Kontaktu z nim nawiązać nie można, bo samo pojęcie kontaktu z czymś pozbawionym świadomości należałoby przedefiniować (i tu z kolei kłania się w pas wybitne aż do niesamowitości Ślepowidzenie Petera Wattsa z Echopraksją tegoż do kompletu). W powieści Mroza sprawca masakry jest co prawda

68


jedynie częściowo bezosobowy i nieintencjonalny, ale za to stanowi nawiązanie do kolejnego z wariacko-filozoficznych pomysłów Lema: koncepcji Kosmosu jako Gry. I znów sznuruję sobie usta, a raczej splatam palce na klawiaturze, aby nie zdradzić, jakimi gra się tu pionkami i jakie obowiązują zasady. Czy kosmogoniczną (lub życiosprawczą) Grę trzeba wygrać, czy też wystarczy ujść z niej cało – o tym niech już Czytelnik lub Czytelniczka osobiście się przekona. Nadmienię tylko, że przy okazji wyścigu o życie (jakżeby inaczej!), bohaterowie zaprząc muszą do pracy kolejny fantastyczno-filozoficzny problem: czasoprzestrzenne paradoksy. Gra o przetrwanie będzie toczyła się wokół falsyfikacji teorii samo-spójności Nowikowa (w popularnym wydaniu: czy cofając się w przeszłość, zniknę, jeśli zabiję własnego dziadka?), której prawdziwości bohater ze wszystkich sił będzie starał się zaprzeczyć. Pytanie o to, czy mu się uda, generuje sporo przyjemnego dla czytelnika napięcia. Mróz wszystkimi wymienionymi problemami całkiem zgrabnie się bawi, tworząc z nich dość ostatecznie bezproblemową, ale miłą w lekturze układankę. Pikantne dialogi Lindberga i Dija Udina czyta się, wybuchając momentami szczerym śmiechem – zwłaszcza drugi z bohaterów ma zarówno wyrazistą osobowość, jak i czarująco wredne poczucie humoru. Chór zapomnianych głosów nie ma co prawda nawet połowy filozoficznego potencjału twórczości Lema czy Wattsa – jednak pozwolę sobie zamknąć recenzję klamrą: brzmi dobrze. Autor: Remigiusz Mróz Tytuł: Chór zapomnianych głosów Wydawnictwo: Genius Creations Data wydania: grudzień 2014 Liczba stron: 410 ISBN 978-83-7995-016-4

69


JAK HITLER OCALIŁ EUROPĘ Olga “Issay” Sienkiewicz Już tytuł niniejszej recenzji zawiera założenie śmiałe, żeby nie powiedzieć - nader kontrowersyjne, jednak nie jest to wcale najbardziej ryzykowna myśl, jaka pojawia się w omawianej pozycji, Alfabecie Suworowa. Bardzo dobrze sygnalizuje natomiast, z jakiego typu publikacją czytelnik ma do czynienia: odważną, bezkompromisową i wymagającą od swojego odbiorcy otwartego umysłu, który umożliwi mu odejście od wpajanych mu w szkole uproszczonych przyczyn i skutków ważnych wydarzeń historycznych. Gotowi? W takim razie zaczynamy. Wiktor Suworow nie jest historykiem. Jest natomiast byłym oficerem GRU i wielkim znawcą Rosji, który z zapałem prawdziwego pasjonata tematu omawia w Alfabecie... najważniejsze dla historii tego państwa postacie, wybrane zarówno na podstawie kryteriów obiektywnych, jak i subiektywnych, bazujących na własnych doświadczeniach i przekonaniach. To bardzo egzotyczna mieszanka - nigdzie indziej nie spodziewałabym się natknąć na Katarzynę II obok Borysa Jelcyna oraz Putina w sąsiedztwie Reagana i “pożytecznych idiotów”. Suworow tworzy tym samym dualistyczny obraz historii. Z jednej strony jest ta wielka, powszechna, która cechuje się globalnymi skutkami, jednak z drugiej jest jeszcze opowieść bardzo osobista o ludziach cenionych, nieodżałowanych, a czasem nawet pogardzanych przez autora. Alfabet... nie ma pretensji do bycia źródłem podręcznikowym, wręcz przeciwnie, jego treść raczej nie szybko znalazłaby się w pozycjach stricte akademickich. Nie jest to też jednak ani zbiór anegdot, ani forma publicystyczna - pod względem gatunkowym bardzo ciężko jest mi porównać recenzowane wydawnictwo do innych książek, jednak wydaje mi się, że najtrafniejszym określeniem byłoby “osobiste kompendium”. Szczerze mówiąc, słownikowa forma książki wzbudziła we mnie na początku podejrzenie, czy nie ucierpiał na tym charakterystyczny styl Suworowa, doskonale znany tym czytelnikom, którzy już mieli z nim styczność. Bardzo gawędziarski i lekki, stanowiący miłą odmianę po jednostajnych stylistycznie tekstach naukowych, jest moim ulubionym elementem lektury każdej kolejnej publikacji tego autora, w związku z czym byłabym bardzo niepocieszona, gdyby coś miało ulec zmianie. Na szczęście Suworow także i w Alfabecie... opowiada z wielką swadą i swobodą języka - moim zdaniem warto tę pozycję przeczytać chociażby dla tego aspektu pisania o historii. To, plus bardzo interesująca tematyka opowieści sprawiły, że wręcz nie zauważałam, jak ilość nieprzeczytanych stron topniała w zastraszającym tempie. Ze względu na aktualną sytuację geopolityczną, jesteśmy w doskonałym okresie dla książek o Rosji - w mediach mówi się o tym kraju bardzo wiele, co zwykle wzbudza wzrastające zainteresowanie nie tylko sferą polityki, ale także społeczną i kulturową tego państwa. Dlatego też Alfabet Suworowa nie mógł wyjść w lepszym momencie, szczególnie, że mało kto pisze o Rosji z taką miłością, ale też brakiem złudzeń, że wcale nie jest to państwo utopijne. Autor jest bardzo surowym krytykiem rosyjskiej historii najnowszej, zaczynając od początków Związku Radzieckiego (Suworow kilkukrotnie pod-

70


kreśla, że Rosja i Sowiety to dwa odrębne twory i nie godzi się na zamienne użycie tych pojęć), a na kontrowersjach wokół aneksji Krymu kończąc. Nie trzeba jednak bać się nadmiernego subiektywizmu, bo wszystkie opinie są dobrze uzasadnione oraz uargumentowane. Zresztą, obrywa się wszystkim po równo, nawet osobom współcześnie żyjącym, takim jak Depardieu, którego co prawda nie spodziewałam się w tej publikacji zobaczyć, jednak którego obecność w tym zestawieniu doskonale ilustruje, jak szerokie jest spektrum analizy Suworowa. Polski czytelnik może natknąć się na anegdoty czy postacie, z których istnienia nie zdawał sobie wcześniej sprawy, jednak wcale nie przeszkadza to w lekturze, a wręcz przeciwnie - może tylko zachęcić do doczytania i poszerzenia swojej wiedzy. Mnie w ten sposób zafascynowała osoba generała Dragomirowa, zwolennika ludzkiego traktowania żołnierzy, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, a z którego filozofią chętnie zapoznam się przy najbliższej okazji. To fantastyczna cecha recenzowanej pozycji, nie tylko oferuje gotowe rozwiązania czy opinie, ale także podsuwa tematy, które mogą odbiorcę dodatkowo zainteresować i poszerzyć jego horyzonty. Nie wiem natomiast, czy Suworow odrobinkę nie przesadza, przypisując Rosji wielkie znaczenie w procesach historycznych, które ukształtowały dwudziesty wiek. Czy Hitler naprawdę odniósł tak wielki sukces i był tak popularny tylko dlatego, że był potrzebny Stalinowi w jego dążeniach do wojny totalnej, która z kolei oczyściłaby drogę komunistycznej rewolucji w Europie? Czy gdyby nie operacja Barbarossa, Związek Radziecki rzeczywiście mógłby opanować terytoria zachodniej części kontynentu? Choć Suworow nie owija w bawełnę i nie boi się napisać, że taka a taka postawa lub osoba wzbudza w nim odrazę, gniew czy obrzydzenie, nie jestem pewna, czy swego rodzaju patriotyzm nie sprawia, że rola Sowietów bądź Rosji nie jest przez niego powiększana. To jest jednak kwestia, którą zostawiam do oceny każdemu czytelnikowi. Sam Alfabet... nie jest wcale publikacją długą więc wydawnictwo dołączyło do niego aneks w postaci rozmowy Piotra Zychowicza z autorem. Celowo nie używam tutaj słowa “wywiad” ponieważ ta część książki ma bardziej charakter pogawędki dwóch specjalistów od historii dwudziestego wieku, niż często sztywnej wymiany pytań i odpowiedzi. Aneks zdecydowanie poszerza treści zawarte w tym “osobistym kompendium”, momentami ocierając się nawet o historyzm. Obaj panowie omawiają rolę Rosji w przede wszystkim drugiej połowie minionego stulecia, co prawda zaczynając od II wojny światowej i bardzo interesującego porównania nazizmu ze stalinizmem, jednak płynnie przechodzą do wydarzeń znacznie późniejszych. Rozmowa oferuje wgląd w teorie Suworowa, przybliżając je tym czytelnikom, dla których jest to pierwsze spotkanie z autorem. Zychowicz zadaje również kilka dość osobistych pytań, przede wszystkim na temat ucieczki ze Związku Radzieckiego, ale także planów na przyszłość, jednak moją ulubioną częścią ich rozmowy jest swego rodzaju zabawa intelektualna polegająca na tworzeniu historii alternatywnej, opartej na pytaniu “co by było, gdyby”. To fascynujący element Alfabetu... i myślę, że każdy zainteresowany historią czytelnik zapozna się z nim z bardzo wielką przyjemnością - podobnie zresztą, jak i z pozostałymi częściami książki. Tytuł: Alfabet Suworowa Autor: Wiktor Suworow, Piotr Zychowicz Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 21 listopada 2014 Ilość stron: 323 ISBN: 978-83-7818-642-7

71


NIE TYLKO DLA KONESERÓW Anna Klimasara Pozostając w temacie najlepszych prezentów (niekoniecznie świątecznych, choć pora nie pozwala nam uciec przed tą myślą), chciałabym napisać Wam kilka słów o prawdziwej perełce – książce, jaka zdarza się raz na wiele lat i która nie ma prawa przejść niezauważona. Perełką jest imponujących rozmiarów księga Był jazz Krzysztofa Karpińskiego, warta każdego centymetra papieru potrzebnego do jej zapakowania. I choć rok jeszcze się nie skończył, Był jazz został już nagrodzony za poziom edytorski Piórem Fredry, otrzymując tym samym tytuł Książki Roku. Co proponuje nam Krzysztof Karpiński? Prawdziwą podróż w czasie w poszukiwaniu początków polskiego jazzu, który dość nieśmiało wkraczał do kraju na początku lat dwudziestych. Autor bardzo przejrzyście uporządkował informacje, dzięki czemu łatwo jest podążać śladami ówczesnych twórców jazzowych i miejsc, w których jazz można było usłyszeć. Całość jest solidnie udokumentowana i bogato zilustrowana (ponad 700 ilustracji po prostu musi robić wrażenie). Mnie szczególnie zainteresowały liczne fragmenty artykułów prasowych – łezka się w oku kręci, gdy widzimy, o ile bogatszym językiem operowali ówcześni dziennikarze i z jaką pasją potrafili pisać o wydarzeniach kulturalnych, szczególnie tych, które budziły ich niesmak. Co ważne, język nawet tych najbardziej niepochlebnych tekstów nawet na chwilę nie traci elegancji. Swoim ładunkiem emocjonalnym zachwycił mnie termin „jazzbandytyzm”, choć według mnie najpiękniej skrytykował jazz Kornel Makuszyński: „Leci na ciebie rumowisko dźwięków, zasypuje cię i dławi; nie możesz odetchnąć, nie możesz zebrać myśli, nie możesz zamknąć oczu, bo coś wyje, ryczy i grzmi głosem tak natarczywym, rozzuchwalonym, bezczelnym i aroganckim, że potrafi zagłuszyć huk strzału i głośniejszy od niego jęk śmiertelnie zranionego serca.”* Poznajemy zatem nie tylko początki jazzu, ale przede wszystkim otrzymujemy unikatowy obraz międzywojennego społeczeństwa ukazany z perspektywy życia kulturalnego. Wydaje mi się, że najwięcej właśnie mówi o ludziach to, czego się obawiają, czego nie rozumieją lub co odrzucają. Jazz przez długi czas był postrzegany jako niegodna uwagi muzyka gorszego sortu niż muzyka poważna. Traktowano go jako wyraz powojennego szaleństwa i rozluźnienia obyczajów. Jeszcze ciekawsze jest to, jak z czasem pojawia się coraz więcej artykułów, które najpierw ostrożnie, a potem z coraz większym przekonaniem zaczynają dostrzegać pewne walory artystyczne w tym nowym, synkopowanym zjawisku. Wydawać się może, że przedwojenny jazz natychmiast podbił serca słuchaczy, odwiedzających liczne kawiarnie, podczas gdy komentatorzy potrzebowali czasu, by się z nim oswoić, otworzyć na nową estetykę, a także nauczyć się go oceniać. Krzysztofowi Karpińskiemu doskonale udało się uchwycić nastrój, jaki wywołało pojawienie się tej szalonej muzyki tanecznej. Od skrajnego uwielbienia i zachwytu po miażdżącą krytykę. Każdy z rozdziałów rozpoczyna się od wiersza zainspirowanego jazzem i już same te fragmenty poetyckie wystarczyłyby, by oddać cały szereg doznań, jakich dostarczało słuchanie wczesnego jazzu.

72


Bez wątpienia Był jazz imponuje skrupulatnością. Autor nie zaniedbuje żadnego z obszarów, których jazz sięgnął. Mamy tu więc przegląd nie tylko zespołów, miejsc, w których występowały, ale także wydań płytowych, czasopism, a nawet książek poświęconych jazzowi, które były wówczas dostępne. Znajdziemy też krótki szkic na temat jazzującej Europy – kogo, gdzie i kiedy się słuchało. Całość dopieszczona jest naprawdę do ostatniego słowa. Nawet notki biograficzne osób związanych z jazzem w przedwojennej Polsce, zajmujące sporą część książki, nie są tylko suchymi informacjami biograficznymi. Każda przygotowana jest wyjątkowo starannie i można z nich wyłowić cały szereg ciekawostek (jak choćby to, kto jako pierwszy używał w Polsce gitary elektrycznej). Był jazz to po prostu niezwykle rzetelnie opracowane kompendium wiedzy na temat początków jazzu. I tylko żal, że kiedy już czytelnik da się całkowicie pochłonąć lekturze, odwiedzając wraz z autorem przedwojenne kawiarnie, książka nagle się kończy. Tak, tak… Siedemset stron mija nie wiadomo kiedy i trzeba powrócić do rzeczywistości. Na osłodę pozostaje dołączona do książki płyta, stanowiąca doskonałe dopełnienie treści. Wystarczy wrzucić ją do odtwarzacza, przymknąć oczy i pozwolić, by muzyka znów przeniosła nas choć na chwilę w przeszłość… Jak wiemy, wystarczyło kilka dekad, by z początku niedoceniana muzyka jazzowa przeszła ogromną metamorfozę i nabrała szlachetności. Może jej grono odbiorców się zmniejszyło i nie usłyszymy jej tak powszechnie we współczesnych odpowiednikach przedwojennych kawiarni, ale zyskała dzięki temu status muzyki dla koneserów, stawianej znacznie wyżej niż obecna muzyka rozrywkowa. Jeżeli jednak obawiacie się, że Był jazz to hermetyczna propozycja, przeznaczona dla bardzo wąskiego grona odbiorców, to czuję się w obowiązku wyprowadzić Was z błędu. Krzysztof Karpiński znalazł złoty środek między rzeczowym kronikarstwem a zajmującą opowieścią, która umieszcza początki jazzu w szerszym kontekście zachodzących wówczas przemian społecznych i obyczajowych oraz rodzącej się na nowo państwowości. Dlatego właśnie po Był jazz może sięgnąć każdy, kto choć trochę interesuje się historią. Książka oferuje unikatowe spojrzenie na społeczeństwo przez pryzmat konkretnego zjawiska, jakim było wkroczenie do kultury rewolucyjnego gatunku muzycznego, który w zestawieniu z muzyką poważną mógł brzmieć w uszach konserwatywnych odbiorców jak barbarzyństwo, ale na stałe zakorzenił się w świadomości słuchaczy i dał nam wiele nieśmiertelnych przebojów. Tytuł: Był jazz Autor: Krzysztof Karpiński Wydawca: Wydawnictwo Literackie Ilość stron: 794 Data wydania: wrzesień 2014 ISBN: 978-83-08-05413-0 * Fragment felietonu Kornela Makuszyńskiego cytowany na str. 132 „Był Jazz”.

73


TRAMWAJ ZWANY PRZEMIJANIEM REMINISCENCJE NAD BIOGRAFIĄ VIVIEN LEIGH, AUTORSTWA ANNE EDWARDS (Z CYKLU: „BIEGNĄCY PO KŁĄCZU”)

Jacek „Franco” Horęzga Tere-fere. Wojna, wojna, wojna. Gadanie o wojnie psuje każde przyjęcie. Znudziłam się już jak mops. Poza tym, nie będzie wojny. Scarlett O’Hara w „Przeminęło z wiatrem” Była sobie kraina jeźdźców i pól bawełnianych, Południe, ostatni ukłon elegancji. Tutaj widziano ostatnich Rycerzy i Damy, Panów i Niewolników. Dziś istnieje tylko w książce, jak zapamiętany sen. Cywilizacja, która przeminęła z wiatrem… Margaret Mitchell Tych światów już nie ma. Przeminęły. Pozostały strzępy wspomnień, jawiących się coraz jaskrawiej i wyraźniej, w miarę blaknięcia konturów wydarzeń z dnia wczorajszego. Światła przygasły. Ukazał się klaps z napisem kredą „Panna Vivien Leigh – Test – Scarlett O’Hara”. Kadr miał marne oświetlenie i mętne kolory. Potem pojawiła się ona, chwytając oddech, kiedy Mammy sznurowała jej gorset. Miała [...] ogień w oczach, pasję w każdym ruchu [...] była niepowtarzalna. Umiała uchwycić życie i zamknąć je w sobie, wydawała się niepokonana... Reminiscencja. Domena nadciągającej starości. Pomaga osobom z bogatym bagażem doświadczeń, najczęściej po przekroczeniu 50 roku życia, w optymistycznym podsumowaniu ziemskiej egzystencji. Zaciera negatywne emocje, uwypuklając i idealizując wspomnienia o charakterze pozytywnym. Znam dobrze te stany. Dopadły mnie przed czterdziestką, tuż po rozwodzie. Dziś dobijam pięćdziesiątki (od razu zresztą przechodząc do następnych...) i wspominam coraz częściej dobre chwile, w niepamięć starając się puszczać psychodelę, jakiej dostarczała mi exmałżonka. A bywało ostro... Nie wiedziałem jednak, że podobne piekło mogli przeżywać mężczyźni życia przeuroczej aktorki, w tym sir Lawrence Olivier... Odrzuciła głowę do tyłu i zdjęła kapelusz, jej ciemnokasztanowe włosy natychmiast rozwiał wiatr. Płomienie ognia oświetliły jej twarz, a zielone kocie oczy zamigotały. Uśmiechnęła się, a kąciki jej prawie dziecięcych ust uniosły się do góry, gdy wyciągnęła rękę do reżysera. Taką ją zapamiętały miliardy ludzi. W tym moja Matula, dla której między innymi sprowadziłem biografię, i która twierdzi, że książka będzie znakomitym prezentem świątecznym dla jej rówieśników. Bo przecież większość widzów nigdy nie poznała prawdziwej twarzy i duszy aktorki. Wyobraźnią miliardów ludzi na całym świecie zawładnęła dramatyczna maska. Kreacja. Ekranowy konterfekt. Selznick wpatrywał się z niedowierzaniem w młodą kobietę, która podawała mu rękę. Vivien Leigh była właśnie taką Scarlett O’Harą, jaką opisała

74


Margaret Mitchell. Mimo słodkiej twarzyczki jej zielone oczy miały buntowniczy, żądny życia wyraz, zdecydowanie sprzeczny z eleganckim sposobem bycia. Takiej dwoistej osobistości szukał u każdej dziewczyny, z którą rozmawiał, poszukując idealnej odtwórczyni tej roli; tej nieuchwytnej cechy [...] Znalazł swoją gwiazdę i wreszcie świat miał zobaczyć żywe wcielenie jednej z najsłynniejszych bohaterek powieściowych wszech czasów. Film „Przeminęło z wiatrem” miał premierę 15 grudnia 1939. Miliony zafascynowanych Amerykanów śledziły na ekranie wydarzenia sprzed niecałych stu lat, w tym spalenie Atlanty przez wycofujących się Konfederatów. Równolegle wtedy, w rzeczywistości pozaekranowej na innym kontynencie, w pożodze odchodziła w przeszłość niepodległa II Rzeczypospolita wraz z jej kulturą, majątkiem, dorobkiem, dziedzictwem i milionami ludzkich istnień. Hattie McDaniel była pierwszą czarnoskórą laureatką Oscara. Otrzymała tę nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową w “Przeminęło z wiatrem”. Na ekranach kin wybudowanych na gruzach przedwojennej Polski, „Przeminęło z wiatrem” zagościło dopiero w 1963 roku, aby powrócić jeszcze trzykrotnie w 1978, 1989 i 2009. Mieliśmy możliwość obcować ze Scarlett także dzięki polskiej telewizji, czy też firmie Warner Bros Poland, która nasyciła rynek polski najpierw kopiami VHS, a następnie płytami DVD. Dojrzały polski widz, doskonale zatem lokalizuje poniższe słowa: Nie mogę teraz o tym myśleć, bo oszaleję. Pomyślę o tym jutro (Scarlett O’Hara) Ludzie ją uwielbiali i kochali. Zapamiętana została także za role w „Moście Waterloo”, „Annie Kareninie” i „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Za ten ostatni zdobyła drugiego Oscara (pierwszego za rolę Scarlett). A jaką była po zdjęciu maski? Mogła być ogromnie wysublimowaną, elegancką damą – w takiej właśnie zakochał się Olivier – lecz bywała także okropnie zdzirowatą i niechlujną jędzą. Była najspokojniejszą i najmilszą istotą, lecz potrafiła się zmienić w dziką, nieokiełznaną wariatkę. Mogła być niezwykle uprzejma, czuła i troskliwa, ale umiała też być okrutna. Kiedy była „na haju”, ogarniał ją szał wyrzucania pieniędzy, przeważnie na prezenty. Wiązało się to z jej chorobą. Nie chciała się przyznać sama przed sobą, że Olivier odszedł z powodu jej choroby. Będziemy podróżowali bez zbędnego bagażu! – oznaczało to dla niej zabranie dwudziestu ośmiu walizek, Poo Jones, jej posłania i kuwety oraz Renoira. Udało im się upakować wszystko do samochodu, chociaż góra bagażu uniemożliwiała korzystanie ze wstecznego lusterka. Vivien Leigh tworzyła swoje życie z marzeń i fantazji, w których nie istnieją porażki, żyła w przyszłości, gdzie wszystko może się zdarzyć, i wierzyła [...], że każdy z nas ma prawo do odrobiny magii. I tak przeżyła swoje życie. Wstała i próbowała dojść do drzwi sypialni. Wtedy zapewne poczuła, że się dusi. Nie wiedziała, że jej płuca wypełnił płyn, który ją zabijał. Nikt jej nie

75


powiedział, że gruźlica często w ten sposób odbiera życie swoim ofiarom. Jack podniósł ją z podłogi i ostrożnie położył na łóżku. Trzech mężów, bogactwo, sława, podróże i choroba. Znakomicie przełożone na język polski życie gwiazdy filmu i teatru, ukazane w cieniach i blaskach innych gwiazd. Bez aktorskich masek. Opowieść przede wszystkim o ludziach, ich namiętnościach i prawdziwych miłościach, gdzie machina Hollywood jest tylko tłem narracji. Świat fascynujący, wzruszający. Przekonujący zwłaszcza osoby, którym nieobca jest ambiwalencja wynikająca ze świadomości bycia obiektem chorobowych obsesji, objawiających się atakami nienawiści ze strony osób najbliższych i kochanych. 15 sierpnia 1967 trzej mężczyźni, którzy ją kochali, Leigh, Olivier i Merivale, siedzieli osobno, każdym pogrążony we własnych wspomnieniach [...] Ostatnie słowa pożegnania wygłosił John Gielgud: Nigdy jej nie zapomnimy, ponieważ miała unikalną, magiczną cechę. Wielka piękność, urodzona gwiazda, doskonała aktorka filmowa i wszechstronna osobowość teatralna, obdarzona talentem o ogromnej skali [...] To koniec mego życia! Nic już mi się nie zdarzy! (Scarlett O’Hara) Opowieść zapewne profilowana, idealizująca postacie dramatu, jak na reminiscencje przystało. W końcu biografia, to kolejna kreacja. Kolejne maski. Ale przecież taka jest literatura. Każdy w niej może odnaleźć to, czego sam w życiu doświadczył. Ja przez kilka godzin byłem Lawrencem Olivierem. I pozostanę nim już na długo. 12-14 XII 2014 Tytuł: Vivien Leigh Autor: Edwards Anne Tłumaczenie: Łomnicka Zofia (czapka z głowy – przez opowieść „się płynie”!) Wydawca: Prószyński Media Numer wydania: I Data premiery: 2014-11-06 ISBN: 978-83-7961-064-8

76


LITERACKA WPRAWKA Bartłomiej Cembaluk Została wam godzina do bardzo ważnego spotkania o pracę, ale nie wychodzicie jeszcze z domu, ponieważ nie możecie się oderwać od niesamowicie wciągającej książki. Kiedy już odłożycie ją na półkę, założycie płaszcz i dotrzecie na przystanek, okazuje się, że wasz autobus przed chwilą odjechał. W związku z tym musicie jechać następnym, w którym spotykacie niezwykłą kobietę/niezwykłego mężczyznę i postanawiacie iść razem na kawę, rezygnując z rozmowy kwalifikacyjnej. Jedna, pozornie błaha decyzja znacząco wpłynęła na życie co najmniej dwojga ludzi. Co najmniej, gdyż nie wykluczone,że dzięki niej pracę dostał ktoś, kto w innych okolicznościach nie miałby na nią szans, a za zarobione pieniądze kupił córce piękną suknię, czyniąc ją tym samym królową balu. Listę następujących po sobie wydarzeń można ciągnąć jeszcze długo, ale nie ma to w tej chwili sensu. To wyłącznie ilustracja do twierdzenia, wg którego wszystko co robimy w życiu ma ogromne znaczenie. Coś, co z naszej perspektywy jest nieistotne, w rzeczywistości może uratować życie komuś w innym kraju, a nawet na innym kontynencie. Między innymi o tym opowiada Widmopis autorstwa Davida Mitchella. Powieść Brytyjczyka składa się z dziewięciu części, a każda z nich traktuje o innym bohaterze. Znaleźć tu można młodzieńca pracującego w sklepie muzycznym, sędziwą właścicielkę herbaciarni, didżeja radiowego, zamachowca, członkinię grupy przestępczej, a nawet przemieszczającą się z ciała do ciała duszę. To właśnie na ich przykładzie można zauważyć zasygnalizowaną we wstępie tezę. Każda z opowieści rozgrywa się w innym kraju, ale mniej więcej w tym samym okresie. Pozornie wydaje się, że nie mają one ze sobą nic wspólnego, jednak wystarczy trochę się przyjrzeć, by zauważyć osoby lub miejsca, które występują częściej niż raz. Zachowania pierwszego protagonisty wpływają na życie drugiego, a ten z kolei sprawia, że trzeci podejmuje takie, a nie inne decyzje, które kończą się tym, że czwarty... Mogą być tego zupełnie nieświadomi, nie zmienia to bynajmniej faktu, iż rozpoczynająca książkę japońska historia wpływa pośrednio na finałowe wydarzenia w Stanach Zjednoczonych. Fabuła nie stanowi najmocniejszej strony Widmopisu, ale nie o nią tutaj chodzi. Ma ona być wyłącznie tłem dla rozważań bohaterów nad życiem. Czy rządzi nim przypadek, a może sami wybieramy drogę, którą będziemy podążać? Czy istnieje coś takiego jak przeznaczenie i wszechpotężna istota decydująca o naszym losie? Czy można w naukowy sposób wyjaśnić wszystkie otaczające nas wydarzenia, nawet jeżeli wydają się pochodzić z innego świata? Co tak naprawdę jest w naszym życiu najważniejsze – miłość, przyjaźń, rodzina, pieniądze, sława, pozycja? Mitchell nie odpowiada wprost na te pytania, dając szansę swoim czytelnikom, dla których historie książkowych bohaterów są wyłącznie wskazówką. W powieści Mitchella najlepsze wrażenie robią opowieści koncentrujące się wokół kobiet. Są one silne, niezależne i nieustępliwe, a jednocześnie nie wstydzą się wyrażania emocji. Na uwagę zasługuje zwłaszcza historia chińskiej herbaciarki, która przez kilkadziesiąt lat prowadziła interes u stóp Świętej Góry. Ustrój

77


się zmieniał, następowały roszady na szczytach władzy, ale ona wciąż trwała. Nie poddała się, mimo że była bita, gwałcona i okradana. Sił dodawała jej wiara i rozmowy z bohaterem innej części Widmopisu, którego prawdziwej tożsamości nigdy jednak nie poznała. Każdy czytelnik powinien znaleźć w tej książce opowieść, która go zauroczy, bowiem autor postawił na różnorodność, która dotyczy zarówno opisywanych wydarzeń, jak i uczestniczących w nich postaci. Za duży plus omawianej powieści należy uznać fakt, że narratorami są jej protagoniści, dzięki czemu odkrywamy kierujące nimi uczucia i emocje, a także wypełniające ich życie rozterki z pierwszej ręki. Nie są to osoby jednoznaczne i o żadnej z nich nie można wypowiadać się w samych superlatywach. Krzywdzą siebie i innych, choć nie zawsze czynem. Czasami jedno słowo lub jeden gest potrafi wyrządzić wiele szkód. Niszczymy również otaczający nas świat poprzez wojny i konflikty, do których niejednokrotnie dochodzi z powodu żądzy pieniądza i władzy lub braku tolerancji dla inności. Tak skonstruowana książka sprawia, że Mitchell ma okazję zaprezentować odmienne kultury i zwyczaje, lecz skupia się przede wszystkim na ich powolnym zanikaniu. Otaczający nas świat staje się coraz bardziej homogeniczny. Na ulicach europejskich, amerykańskich i azjatyckich miast stoją te same sklepy i lokale usługowe, zaś młodzi ludzie podążają za jednakową wszędzie modą, ubierając się tak samo i słuchając tej samej muzyki. Warsztat autora stoi jak zwykle na wysokim poziomie, aczkolwiek różnorodność tworzących książkę części pod względem formalnym nie jest tak duża, jak choćby w Atlasie chmur. Jest to przede wszystkim spowodowane faktem, iż na tamto dzieło złożyły się utwory należące do innych gatunków i dziejące się w wyraźnie od siebie oddalonych okresach. W Widmopisie podstawą jest natomiast pewna poetyckość narracji. Pojawia się w nim bardzo dużo muzyki, a także opisów snów. Jeżeli dodamy do tego wspomniane już zacięcie filozoficzne bohaterów, jawi się nam powieść, która nie każdego przekona. Trafi z pewnością do osób mających ochotę na chwilę refleksji, odrzuci zaś miłośników mocnych wrażeń. Czytając Widmopis nie można nie zauważyć podobieństw do Atlasu chmur, o którym była mowa w poprzednim akapicie. Tam również czyny bohaterów mają wpływ na życie innych ludzi, żyjących nie tylko na innych kontynentach, ale i w zupełnie innych czasach. Przekaz obydwu książek jest więc podobny, ale zupełnie inaczej opakowany. Widmopis to krótkie, nie zawsze porywające opowieści, natomiast w Atlasie... otrzymujemy nie tylko różnorodność gatunkową, ale także bardziej rozbudowane fabuły i lepiej zarysowane miejsca akcji. Należy jednak zauważyć, że Widmopis był debiutem Mitchella i być może w czasie jego pisania brakowało mu jeszcze pomysłów oraz wprawy, które przyszły kilka lat później. Teza, że Atlas... stanowi wersję poprawioną Widmopisu jest dość ryzykowna, ale kilka elementów zdaje się ją potwierdzać. Przykładem postać wydawcy Tima Cavendisha lub znamię w kształcie komety na ciele jednego z bohaterów. Na koniec kilka gorzkich słów o jakości wydania. Okładka prezentuje się znakomicie, użyty papier również jest dobrej jakości, ale problem dotyczy czegoś innego – literówek. Ich liczba woła o pomstę do Nieba. Co gorsza nie są to wyłącznie błędy typu o jedno „a” za dużo bądź za mało. Męski bohater potrafi powiedzieć „zrobiłam coś” zamiast „zrobiłem coś” i to wielokrotnie. To samo tyczy się również kobiet. Z czasem można się do tego przyzwyczaić, ale początkowo czytelnik czuje się mocno skołowany. Jeżeli dodamy do tego miejscami przekręcone imiona i zasygnalizowane już drobniejsze pomyłki, otrzymamy coś naprawdę odpychającego. Widmopis nie jest najlepszą książką Davida Mitchella, ale nie oznacza to, że jest książką złą. To jedna z tych powieści, których głównym zadaniem nie jest

78


dostarczenie rozrywki, ale zmuszenie do chwili refleksji i zastanowienia się nad swoim życiem. Warto po nią sięgnąć, ponieważ tego typu lektura też jest nam czasem potrzebna. Tytuł: Widmopis Tytuł oryginalny: Ghostwritten Autor: David Mitchell Tłumaczenie: Maria Gębicka-Frąc Wydawca: Wydawnictwo MAG Data wydania: 31 października 2014 r. Liczba stron: 432 ISBN: 978-83-7480-440-0

79


MIEJSKA MAGIA Magdalena Golec Wybieracie się na spacer po parku. Siadacie na ławce. Rozglądacie się i widzicie radośnie bawiące się dzieci. Dostrzegacie piękne kolory kwiatów albo niezwykłe kształty drzew. I nagle ogarnia Was spokój i harmonia. Może to magia tego miejsca tak na Was zadziałała? Innym razem idziecie ulicą, mijają Was ludzie, którzy niespodziewanie zaczynają przyjaźnie się do Was uśmiechać. Może pod tą ulicą zakopany jest jakiś artefakt wywołujący pozytywne emocje? Kto wie, może magia krąży nieustannie w naszych miastach, tylko my nie zwracamy na nią uwagi? Herbert pracuje jako krawiec, ale jego prawdziwą pasją jest magia. Wiedzie sobie spokojne życie w Podkowie Leśnej, które pewnego dnia zakłóca wizyta tajemniczego jegomościa. Składa on Herbertowi propozycję nie do odrzucenia. O określonej godzinie musi dostarczyć do Warszawy pewien artefakt. Jeśli tego nie zrobi, wówczas już nigdy więcej nie zobaczy swojej ukochanej Melanii. Herbert nie ma wyboru - musi podjąć się zadania, które nie wydaje się specjalnie skomplikowane. W końcu Podkowę Leśną od Warszawy nie dzielą nie wiadomo jak długie kilometry. Nie będzie jednak tak łatwo, kiedy na jego drodze pojawią się osoby, które będą robiły wszystko, żeby na wyznaczone miejsce nie dotarł. Okup krwi to powieść bardzo dynamiczna. Wiele się tutaj dzieje. Są pościgi, spiski, ucieczki, starcia magów. Nie dostajemy jednak tylko nieustannej bieganiny, jest również chwila na złapanie oddechu. Bieżąca akcja przeplatana jest scenami wyjaśnień czy retrospekcji. Właśnie w tych przerwach między pościgami, możemy poznać przeszłość głównego bohatera czy też lepiej zrozumieć magię. Autor nawiązuje do historii Warszawy, która, co naturalne, wpływa również na teraźniejszość. Ciekawym elementem jest także sięgnięcie do warszawskich legend miejskich, dzięki którym historia jest bardziej barwna. Mimo, że fabuła nie jest specjalnie wymyślna, to w książce pojawia się parę interesujących rozwiązań, chociażby dotyczących magii. To może teraz trochę poczarujemy? W dzisiejszych czasach wszyscy dookoła są zabiegani, a doba jest za krótka na wypełnienie obowiązków. Może więc załatwimy sobie trochę czasu? Co też będzie nam potrzebne? Różdżka? Magiczna formułka typu “abrakadabra”? Nie. Każdy z nas kiedyś spóźnił się do pracy czy na spotkanie, bo autobus nie przyjechał na czas, albo stał w niekończącym się korku. Czemu więc nie skorzystać z tego straconego czasu? Weźmy więc bilet komunikacji miejskiej. Dołóżmy formułę magiczną: “Opóźnienia w komunikacji miejskiej... w związku ze zmianą organizacji ruchu... autobusy mogą kursować nieregularnie...”. I załatwione! Taka jest właśnie magia Herberta. Nie potrzebuje jakiś wymyślnych akcesoriów czy niezrozumiałych, udziwnionych zaklęć. Korzysta ona z tego, co jest pod ręką, wymaga od maga kreatywności, wyobraźni, a nie wklepywania na pamięć gotowych formułek. Magię uprawia się, żeby dostosować otoczenie do swoich potrzeb, czerpać z niej jakieś korzyści, ale sposób Herberta wydaje się być mniej agresywny, za to bardziej harmonijnie włącza się w naturalny rytm otoczenia.

80


Na brak akcji narzekać nie można. Znajdzie się również chwile wywołujące uśmiech na ustach. Całość czyta się niezwykle lekko. Oczywiście, zawsze można znaleźć coś, do czego można się przyczepić - np. że scena finałowa mija nie wiadomo kiedy, pozostawiając po sobie pewien niedosyt, albo że postacie wzbudzają raczej obojętność niż sympatię czy niechęć. Trzeba jednak przyznać, że w zakresie niewymagającej i przyjemnej rozrywki Okup krwi sprawdza się bardzo dobrze. Jeśli macie więc ochotę na chwilę wytchnienia od nadmiaru obowiązków, lektura tej książki powinna Was zadowolić. Może nawet poczujecie się zachęceni do sięgnięcia po kolejne tomy przygód maga Herberta. Autor: Marcin Jamiołkowski Tytuł: Okup krwi Seria: Herbert Kruk, tom I Wydawca: Genius Creations Data wydania: 29 września 2014 Liczba stron: 201 ISBN: 978-83-7995-010-2

81


SODOMA Marek Adamkiewicz Pomysł na Sodomę wydaje się być banalnie prosty. Bierzemy na warsztat historię biblijną, dodajemy nieco sensacji, bohatera obdarzamy zdolnościami paranormalnymi, w krzywym zwierciadle przedstawiamy dzisiejszą rzeczywistość... I voila! Efekt końcowy powinien być wyśmienity. Mix lubianych motywów i szczypta moralizatorstwa. Wydawałoby się, że to idealny przepis na sukces. Jednak w tym mieszaniu coś autorowi ewidentnie nie zagrało. Sodoma, mimo potencjału, nie zachwyca. Główny bohater powieści, Tol Willer, mężczyzna doświadczony przez los, wiedzie spokojną egzystencję. Nie jest kimś anonimowym w mieście. Dzięki posiadanym zdolnościom paranormalnym potrafi w pewnym stopniu dostrzegać przyszłość innych ludzi. Pewnego dnia, za pośrednictwem transmisji telewizyjnej, kontakt z Willerem nawiązuje przedstawiciel siły wyższej. Mewa, bo o niej mowa, zleca bohaterowi misję znalezienia w mieście Amodos dziesięciu sprawiedliwych. W przypadku niepowodzenia, miasto ma zostać zniszczone. Tol niezwłocznie przystępuje do działania. Jedną z pierwszych osób, które napotyka na swojej drodze, jest Claire Hastings, uciekinierka ze specyficznego zakładu dla dziewczyn. Na kartach Sodomy autor nader często trafnie piętnuje dziwne kierunki, w których podąża dzisiejsze społeczeństwo, pętane przez poprawność polityczną i galopujące rozpasanie moralne. Poszczególne wątki i konkretne sceny, dotyczą tutaj dosyć drażliwych tematów. Autor bierze np. na warsztat kwestię człowieczeństwa osoby poczętej w wyniku sztucznego zapłodnienia. Bohaterka, której to dotyczy, mimo że myśli i czuje jak każdy inny, musi się zmierzyć z negatywnym nastawieniem niektórych współobywateli. Problem jest naprawdę ciekawy, szkoda tylko, że ledwie przez autora liźnięty. Innym interesującym motywem jest wskazanie przez Wolskiego potencjalnego kierunku, w jakim może pójść w przyszłości eutanazja. Nie zawsze dobrowolna, często zasądzana przez sąd jako kara dla nieletnich przestępców, czy też dzieci upośledzonych lub niechcianych, jawi się jako prawdziwy społeczny horror. Nierealne? Niekoniecznie. Być może nikt nie odważyłby się wprowadzić podobnego rozwiązania dzisiaj, jednak przecież już obecnie widać próby oswajania z tematem „dobrej śmierci” przez różnej maści wpływowe media i autorytety. Mimo, że poruszana tematyka jest z gatunku tych, o których „warto rozmawiać”, to ciężko oprzeć się przy okazji wrażeniu, że całość jest mocno przerysowana. Autor aż do przesady wyolbrzymia niektóre zjawiska. Scena, gdy Claire ucieka przed pościgiem, spokojnie mogłaby się obyć bez motywu starszego mężczyzny, który (jak się dowiadujemy) chciałby „potrzymać paluszek w dziurce bohaterki”, gdyż robienie tego psu już mu nie wystarcza. Zamiast szoku i obrzydzenia, jest tu jedynie efekt, prawdopodobnie niezamierzonej, karykatury. To wrażenie potęguje fakt, że swoją Sodomę, Wolski zaludnia przede wszystkim takimi właśnie indywiduami. Na każdym kroku wynaturzenia, donosicielstwo, konformizm, jednak w takim natężeniu, że fabuła traci pozory prawdopodobieństwa.

82


Ciężko niestety przywiązać się do któregoś z bohaterów Sodomy. Ten, który powinien ciągnąć fabułę do przodu, czyli wykonawca „misji od mewy”, jest wyjątkowo nijaki. Niby stara się uratować miasto przed zagładą, ale jego przygody i poszukiwania sprawiedliwych nie wywołują żadnego głębszego uczucia. Gdy dodamy do tego sposób, w jaki bohater wpakował się w całą tę kabałę, jest jeszcze gorzej. Otóż podczas oglądania telewizji, z ekranu wylatuje gadająca mewa, która zapowiada zniszczenie Amodos, chyba że Willer odnajdzie kilku dobrych ludzi w tym pełnym zgnilizny moralnej mieście. Oczywiście bohater z miejsca i praktycznie bezrefleksyjnie się zgadza. A co go do tego skłania? Pogawędka z magiczną mewą, nieoperującą żadnymi logicznymi argumentami. Nie mam pytań. Sodoma na pewno nie jest powieścią złą, ale też sporo jej brakuje, by zasłużyć na miano dobrej. Ma kilka interesujących elementów, chociażby poruszaną problematykę i celne wytknięcie ślepych zaułków dzisiejszego modelu społeczeństwa, jednak całościowo jest mocno nieprzekonująca. Reinterpretacja biblijnej historii, zwłaszcza tak spektakularnej, jak zniszczenie Sodomy, miała spory potencjał. Niestety, Wolski wykorzystał go w stopniu marginalnym. Autor: Marcin Wolski Tytuł: Sodoma Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 10. 12. 2014 Liczba stron: 309 ISBN: 978-83-7785-582-9

83


KRYMINALNE FANTASY Magdalena Golec Smoki obecne są od zawsze. Znajdziemy je w mitologiach, legendach, baśniach, i oczywiście w literaturze i filmie. Wyglądem raz zbliżone są bardziej do węży, innym razem przypominają wielkie jaszczury. Są sprawcami deszczu, symbolizują płodność, cechuje je słabość do złota, zieją ogniem, sieją zniszczenie i chaos, pożerają niewinne dziewice, mają głos Seana Connery, są też inteligentne, bywają zabawne, potrafią również zaprzyjaźnić się z człowiekiem. A jakie są smoki w powieści Rachel Hartman? A może to wcale nie jest opowieść o smokach? Witajcie w królestwie Goreddu, w którym wspólnie mieszkają ludzie i saarantrai - smoki w ludzkiej postaci. Od czterdziestu lat między tymi dwoma gatunkami panuje pokój. Czy ma on jednak solidne korzenie? Zobaczymy. Nadszedł czas próby, bo oto zostaje zamordowany członek królewskiego rodu Goreddu. Odnalezione ciało księcia Rufusa nie jest w pełni kompletne. Brakuje mu jednego istotnego elementu - głowy. Wszytko wskazuje na to, że jest to zbrodnia dokonana przez smoka. Czy faktycznie tak jest? Czy może ktoś z ludzi podstępem próbuje przerwać pokój? Jaka jest prawda? Tego wszystkiego próbuje dowiedzieć się Serafina - szesnastoletnia Asystentka Nadwornego Kompozytora. Dostajemy do ręki powieść fantasy i kryminał w jednym. Pojawia się też wątek miłosny, który szczęśliwie nie przytłacza i nie odciąga od właściwej akcji. Jednak poszukiwanie zabójcy księcia Rufusa, ród smoczy, interakcje między gatunkami nie są najistotniejszym tematem powieści. Stanowią jedynie tło. Największy nacisk autorka kładzie na przedstawienie głównej bohaterki - jej bogatego życia wewnętrznego oraz historii jej rodziny. To opowieść Serafiny i o Serafinie - kochającej muzykę, utalentowanej, dojrzałej mimo młodego wieku, dziewczynie, która - w zależności od punktu widzenia - nosi w sobie skazę lub dar. Musi zmagać się nie tylko z samą sobą, z brakiem samoakceptacji własnej natury, samotnością, ale również ze skomplikowanym i nieco kłopotliwym dziedzictwem swojej matki. Autorce dobrze udało się przekazać te wszystkie emocje, wątpliwości, poczucie wyobcowania. Z łatwością można wczuć się i zrozumieć sytuację bohaterki. Interesująco przedstawione są również relacje występujące w rodzinie Serafiny, które do najprostszych nie należą. W Serafinie spotykamy dwa odmienne gatunki zwierząt, które różni nie tylko wygląd. Z jednej strony są ludzie (ssaki), których wypełniają emocje. Z drugiej strony mamy smoki (gady) - które kierują się rozumem i uwielbiają wyższą matematykę. Ludzkie emocje traktują jako słabość, a wręcz jako wypaczenie. Pierwsze smoki, które nauczyły się przybierać ludzką postać zaskoczyła intensywność emocji związanych z tym ciałem. Musiały posiąść umiejętność kontrolowania ich, co nie było łatwe, ponieważ ludzkie namiętności potrafią być niezwykle silne. Czemu więc smoki decydują się jednak na przemianę? Czemu się tak męczą żyjąc jako saarantai? Wszystko to robią dla wiedzy, która stała się ich skarbem, zastępując tym samym ich ukochane złoto. Robią to z nieodpartej ciekawości, chęci poznania filozofii, dyplomacji, sztuki, muzyki. Oba te gatunki współistnieją ze sobą w pokoju już od czterdziestu lat. Czy jednak taki okres jest wystarczający, aby dojrzeć do

84


wzajemnej akceptacji? Wydaje się, że nie. Cały czas tkwi gdzieś w środku lęk przed nieznanym. Zawsze znajdzie się grupa, która będzie nawoływała do nienawiści, zniszczenia, chaosu. Będzie wzmacniała przekonanie, że wszystko co jest niezrozumiałe, obce, nieznane, musi od razu być złe albo gorsze, musi stanowić dla nas zagrożenie, przed którym trzeba się bronić. A jedynym sposobem na obronę nie jest próba poznania, zrozumienia, ale atak. Powieść napisana jest sprawnym, przyjemnym językiem. Autorka pisze tu o całym wachlarzu ludzkich emocji. Zabrakło jednak sugestywności w ich przekazywaniu. To z kolei sprawia, że nie czuje się intensywności tych uczuć - rozumie się je, ale nie poruszają one duszy, a lektura książki nie wciąga. Serafinie brakuje również nieco dynamizmu, wyrazistych postaci, większego rozmachu. Miałam wrażenie, jakby autorka pisała tę powieść w zachowawczym tonie, jakby bała się użyć mocniejszych akcentów, jakby obawiała się wstrząsnąć czytelnikiem. Może wynika to z tego, że swoją powieść pisała z myślą o młodszych fanach tego gatunku. Nie wiem. Nie ulega jednak wątpliwości, że taka ostrożność sprawia, że lektura przelatuje i żadnego szczególnego wrażenia po sobie nie zostawia. Tytuł: Serafina Tytuł oryginału: Seraphina Autor: Rachel Hartman Tłumaczenie: Anna Studniarek Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG Data wydania: 8 października 2014 Ilość stron: 480 ISBN: 978-83-7480-452-3

85


DZIWY, PANIE DZIEJKU Hubert Przybylski Dziwny jest ten świat? No pewnie, że dziwny. A dlaczego dziwny? Bo my, ludzie, go zamieszkujemy. I to nikt inny tylko my, ludzie, nadajemy metkę “dziwu” rezultatom pracy Boga/Bogów/natury* oraz innych ludzi. Rezultatom, które, zdaje się, nie mają żadnego logicznego wytłumaczenia, solidnej, wiarygodnej podstawy zaistnienia. A czy książka, którą zamierzam dziś opisać, Nowy Patrol Siergieja Łukjanienki jest dziwna? Cóż... Ale zacznijmy od fabuły. Główny bohater, Wysoki Jasny mag Anton Gorodecki, zupełnie przypadkowo jest świadkiem proroctwa wypowiedzianego przez dziesięcioletniego, nieinicjowanego Innego. Mało tego, chwilę później pada drugie, przerwane proroctwo - pod jego adresem. I nagle, nie wiadomo kiedy, prosta sprawa zmienia się w walkę z wszechpotężną istotą. Walkę o przetrwanie nie tylko Antona czy innych członków Nocnego Patrolu. To walka o przetrwanie samego Zmroku... Jeśli chodzi o postacie, czy inne strony powieści, to tu akurat żadnych dziwów nie ma - ta książka to oczywisty objaw pełni oczywistego talentu Łukjanienki. Bohaterowie są pełnokrwiści, realni jednych momentalnie polubimy, innych znielubimy, a wobec reszty, jak w życiu, będziemy obojętni. Nowy Patrol jest pełen inteligentnego humoru, przejawiającego się przeważnie w dialogach, nieco mniej w postaci humoru sytuacyjnego czy gagów. W rezultacie książkę czyta się znakomicie, niesamowicie lekko i przyjemnie. Aż do samego jej dziwnego końca. Uważam, że największym dziwem Nowego Patrolu jest jego fabuła. Logiczna, choć mocno zagmatwana i pełna tajemnic, niedopowiedzeń, które w miarę wyjaśniania rodzą jeszcze większą ich ilość. Fabuła, w której stawka, o którą walczą pojawiające się postacie, rośnie ze strony na stronę do prawie maksymalnego poziomu. Fabuła generująca napięcie jak stado długowłosych kotów w laboratorium jakiegoś mentalnie rozchwianego naśladowcy Mikołaja Tesli**. Fabuła, która jeszcze dwie strony przed końcem książki zapowiada jedną z najjaśniejszych gwiazd cyklu. I wreszcie - fabuła zamknięta na połowie strony, na zasadzie trzech machnięć pisarskim piórem wytłumaczonych prostym “Bo tak”. Was coś takiego by nie zdziwiło? Jest jeszcze jedna rzecz, na którą muszę zwrócić uwagę. Prawie piętnaście lat temu Borys Strugacki powiedział - “to jest podstawowy motyw [w twórczości] Łukjanienki: jak uchronić wewnętrzne dobro w świecie zła, kiedy jest się silnym i dobrze uzbrojonym”***. I ten motyw jest ciągle przez Autora podtrzymywany. Tyle że Łukjanienko coraz bardziej staje się autorem upolitycznionym, proputinowskim, czemu momentami daje wyraz w Nowym Patrolu, a czego w jego wcześniejszej twórczości nie było. W związku z tym wszystkim można wyraźnie zauważyć, że owo “wewnętrzne dobro” w Nowym Patrolu ździebko straciło swój uniwersalny wydźwięk, charakter. Może nie raziłoby to tak, gdyby Łukjanienko był w opozycji do Putina****, albo gdyby Putin był u nas popularny?

86


Moja ocena? 6/10. To byłaby świetna książka, gdyby nie tak banalne, niczym nie umotywowane zakończenie i delikatne (ale jednak) jej upolitycznienie. Trochę szkoda, że tak jest, ale w dalszym ciągu jest to dobra i obowiązkowa lektura dla wszystkich miłośników Patroli. Do których, oczywiście, zaliczam się i ja. A wracając do dziwów - najbardziej (znaczy, zaraz po fabule) dziwi mnie, że ta książka została wydana dopiero teraz, trzy lata po swojej premierze. W czasie, kiedy to Łukjanienko, przez swoją proputinowską działalność, zaczyna być literacką persona non grata wszędzie tam, gdzie ludzie boją się Putina... Tytuł: Nowy Patrol Autor: Siergiej Łukjanienko Tłumacz: Ewa Skórska Wydawnictwo: MAG Data wydania: 22 października 2014 Liczba stron: 351 (w tym dwie reklamy) ISBN: 978-83-7480-465-3 * W zależności od poglądów niepotrzebne skreślić. ** Przy czym sam Tesla do tych normalnych zdrowych raczej się nie zaliczał. *** Tak, to moje tłumaczenie. W angielskojęzycznym “oryginale” brzmi to - “this is the underlying theme for Lukyanenko: how to preserve your goodness in the world of evil when you are strong and well-armed.” **** Bo tak już jakoś jest na tym świecie, że pisarze-fantaści, jeśli bawią się w politykę, to prawie zawsze są w mniej lub bardziej głębokiej opozycji do aktualnie rządzących. Nie wierzycie? Popatrzcie na nasze podwórko ;)

87


TANI DRAŃ

COŚ DLA TYCH, KTÓRZY BYLI W TYM ROKU GRZECZNI ALBO PRZYNAJMNIEJ SIĘ STARALI

Anna Klimasara To żaden przypadek, że w okolicach świąt oferty wydawnictw zapełniają się książkami, którymi chcemy dzielić się z innymi. Mam nadzieję, że wybierając podarunki dla najbliższych nie kierujecie się zasadą ze starego dowcipu „Eee, nie, książkę to on(a) już ma” i w poszukiwaniu prezentów chętnie kierujecie swoje kroki do księgarni. Tylko jak się odnaleźć w tym zalewie nowości? Pomocy warto szukać we wszystkich dostępnych źródłach, a na przedświąteczne „polecanki” można się obecnie natknąć w wielu audycjach radiowych i telewizyjnych, często zupełnie znienacka. Doszłam do wniosku, że Szortal nie może być gorszy, dlatego w najbliższym czasie postaram się skupiać na tytułach, które mogą zainteresować osoby szukające prezentu doskonałego (bo wierzę, że książka takim właśnie prezentem jest). Na pierwszy ogień idzie niedawno wydany „Tani drań”, będący zapisem rozmowy Wiesława Michnikowskiego z synem Marcinem. Czy jest na sali ktoś, kto nie słyszał nigdy o Wiesławie Michnikowskim? Nie potrafię sobie tego wyobrazić, bo pan Wiesław Michnikowski po prostu jest z nami od… chyba od zawsze. A przynajmniej ja mam wrażenie, że towarzyszy mi, od kiedy tylko cokolwiek pamiętam. Co prawda oglądając „Smerfy”, nie wiedziałam jeszcze, że Papa Smerf przemawia do nas jego głosem, ale taki „Sęk” oglądałam już z pełną świadomością, który z panów to Wiesław Michnikowski, o ukochanych piosenkach z Kabaretu Starszych Panów czy „Seksmisji” nie wspominając. I pozostaje mi tylko żałować, że urodziłam się za późno, by obejrzeć pana Wiesława Michnikowskiego na scenie któregoś z warszawskich teatrów, bo to właśnie tam – jak dowiadujemy się z „Taniego drania” – czuł się najlepiej. Zanim jednak pan Wiesław Michnikowski trafił na deski teatru i na dobre się tam zadomowił, zajmował się zupełnie innymi rzeczami i wcale nie myślał o aktorstwie. O swoim dzieciństwie i młodości opowiada w książce głównie przez pryzmat konkretnych miejsc i świata, który przeminął. We wspomnieniach powraca do przedwojennej Warszawy i maluje naprawdę piękny obraz tego miasta, diametralnie różny od znanej nam wersji współczesnej. Znajdziemy zatem w książce szczyptę melancholii, ale przede wszystkim jest to zapis dokonań artystycznych pana Wiesława Michnikowskiego, dlatego rozmowa szybko trafia właśnie na artystyczne tory. Dowiadujemy się, jak to się stało, że mimo wszystko pan Wiesław Michnikowski został aktorem doskonale znanym w całym kraju, a potem śledzimy kolejne lata jego pracy w teatrze, filmie, kabarecie. Naturalnie nie chodzi tu o to, bym streściła Wam całość ze szczegółami, może więc po prostu napiszę, co wydało mi się najciekawsze w opowieści snutej przez pana Wiesława Michnikowskiego. Przede wszystkim, kiedy czytam wywiady z innymi artystami, których kariera rozpoczęła się w PRL-u, często na pierwszy plan wysuwają się w nich problemy z systemem, który wszystkich przytłaczał i ograniczał. Tymczasem tutaj nie znajdziemy tego typu utyskiwań. Owszem, czasy były ciężkie, ale Prawdziwy Artysta, jakim niewątpliwie pan Wiesław Michnikowski jest, wydaje się być

88


niejako ponad systemem i problemami, z jakimi musiał się borykać. Naturalnie nie sposób nie wspomnieć o pewnych absurdach „ustroju słusznie minionego” (spośród których zabezpieczona przed kradzieżą łyżeczka z bufetu TVP najbardziej utkwiła mi w pamięci), ale obecnym czasom chyba dostaje się od pana Wiesława Michnikowskiego bardziej. Za bylejakość, schlebianie najniższym gustom i stawianie na piedestale miernoty. I słusznie. Jednak to tylko drobny dodatek do „Taniego drania”, który przede wszystkim jest niezwykle pozytywną historią o tym, jak można wspiąć się na szczyty popularności nie w pogoni za sławą, ale raczej uciekając przed zaszufladkowaniem, nieustannie szukając nowych wyzwań i coraz trudniejszych zadań. Sądzę, że ta pokora wobec zawodu, widzów i po prostu życia stanowi najpiękniejsze przesłanie, które powinien sobie wziąć do serca każdy z czytelników. Posiłkując się słowami piosenki: „nie potrzeba mnożyć zdań, by powiedzieć, czym dla pań i dla panów tani drań”. Niczym innym jak najlepszym prezentem pod słońcem*! Jeśli ktoś ma co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, to spieszę dodać, że niezwykłej treści wydawnictwo nadało bardzo elegancką formę. Tekst wzbogacają nie tylko liczne zdjęcia głównego bohatera, ale i recenzje z gazet, programy przedstawień, a nawet zapisy nutowe. No, to teraz wystarczy „Taniego drania” przewiązać wstążką i podarować komuś jako gwarancję uśmiechu i pogody ducha na każdą szarą chwilę nie tylko w nadchodzącym roku, ale i wielu kolejnych. Tytuł: Tani drań Autor: Marcin Michnikowski, Wiesław Michnikowski Wydawca: Prószyński i S-ka ISBN: 978-83-7839-771-7 Ilość stron: 304 Data wydania: 18 listopada 2014 *Żeby nie napisać słoneczkiem. Szczególnie takim zachodzącym za mój zimowy stół. To nieuchronnie przywiodłoby nas do pomidorów, a obiecałam sobie, że o nich nie wspomnę, bo pan Wiesław Michnikowski zdradza w książce, że nie przepada za tą piosenką… sami wiecie którą. Tak więc addio pomidory! Nie ma tu dla was miejsca!

89


KIEDY DOSTAJESZ KINGA W PUSZCE, WIEDZ, ŻE COŚ SIĘ DZIEJE! Aleksandra Brożek-Sala

Niedawno odebrałam z poczty nowiutką, pachnącą jeszcze farbą drukarską powieść Stephena Kinga. Do paczki włożono też podejrzany, podłużny obiekt, który jednak nie okazał się laską dynamitu (to dopiero byłoby Przebudzenie!), a puszką napoju energetycznego, którą możecie podziwiać na załączonym zdjęciu. Na kartach powieści poznajemy Jamiego, dorosłego już bohatera, który wspomina swoje dzieciństwo, młodość oraz znajomość z pewnym pastorem – Charlesem Jacobsem - poznanym jeszcze w wieku sześciu lat. Jak zwykle u Kinga, na kartach powieści pojawia się niewielkie, amerykańskie miasteczko, a czytelnik ma okazję dogłębnie poznać życie, mentalność i problemy jego mieszkańców. Nici losu pastora i Jamiego wydają się nierozerwalnie związane, a ci dwaj mężczyźni, bez względu na zachodzące w ich życiu, drastyczne nieraz, zmiany, co pewien czas „wpadają” na siebie. W pewnym momencie czytelnik zaczyna zastanawiać się jednak, czy Jacobs z anioła miłosierdzia nie zmieni się w anioła śmierci… Wydawnictwo reklamuje Przebudzenie jako mroczną, a zarazem elektryzującą opowieść. Licząc jednak na wartką akcję i typową powieść grozy, możemy się nieco zdziwić. Owszem, nie można powiedzieć, by historia była nużąca czy płytka, niemniej książka bardziej zakrawa na obyczajową niż fantastyczną. King, podobnie jak stało się to w przypadku również stosunkowo niedawno napisanego Joyland, dużą wagę przywiązał do poruszenia kwestii ludzkiego życia i jego celowości. Przybliża czytelnikowi człowieka jako istotę myślącą i czującą, a przede wszystkim walczącą z odwiecznymi rozterkami i strachem. Jest tu obawa przed śmiercią i przemijaniem, pojawiają się pytania o celowość naszej egzystencji czy zamysł Wielkiego Demiurga. Wybór narratora pierwszoosobowego pomógł autorowi zbliżyć bohatera do czytelnika. Nawet jeśli nie utożsamia się on z Jamiem, którego życiowe wybory nieraz mogą zdawać się irytujące, łatwiej jest mu „wciągnąć” się w przedstawione wydarzenia. Jeśli chodzi o interesujące rozwiązania narracyjne Kinga, to znacznie bardziej podobała mi się pod tym względem choćby Dolores Claiborne, także jako wybitne i przenikliwe studium obyczajowe. W Przebudzeniu zabrakło mi podobnego „kopa”. Jest dobrze, ale nie wybitnie. Czy sugeruję, że Przebudzenie to tylko pamiętnik starego pierdoły, a czytelnik przez trzy czwarte powieści czeka na wybudzenie narratora ze starczej drzemki? W zasadzie nie, bo książka jest dobra i wciągająca. Autor, jak zwykle, wykazał się znajomością ludzkich charakterów, umiejętnością budowania napięcia i ciekawymi spostrzeżeniami. Wątek fantastyczny rzecz jasna też się pojawia, choć bardzo, bardzo późno. Prawda jest jednak taka, że nie nazwałabym tej powieści elektryzującą. Ocena: 7/10

90


Tytuł: Przebudzenie Autor: Stephen King Tytuł oryginału: Revival Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 13. 11. 2014 Liczba stron: 536 ISBN: 978-83-7961-070-9

91


BAŚNIE BRACI GRIMM

DLA MŁODZIEŻY I DOROSŁYCH. BEZ CENZURY Rafał Sala

Jak się wydaje, każda recenzja czy omówienie książki powinny zaczynać się od błyskotliwego wstępu, który to zadziała jak wabik na czytelnika, robak na rybkę, książka na bibliofila. Przyznam, że często zaczynam pisać wstęp, nie bardzo wiedząc, jak ugryźć temat, w jaki sposób stworzyć swego rodzaju klamrę, która mogłaby zamknąć jakoś wszystko w jednym worku. Zazwyczaj recenzent może zacząć od napomknięcia, gdzie daną książkę czytał, w jakich okolicznościach przyrody i, ewentualnie, czy czytanie poszło sprawnie, a może właśnie nie za bardzo. Nie zrobię tego, bo musiałbym wymienić dziesiątki miejsc, w których akurat znalazłem pięć czy dziesięć minut na czytanie. No i od razu ucinamy kwestię szybkiego czytania, bo ja na przekór pędowi świata czytam wolno, nie zamierzając tego zmieniać. Może właśnie dlatego lektura Baśni braci Grimm dla dorosłych i młodzieży. Bez cenzury była bardzo przyjemnym doświadczeniem. Jako szortowy wyjadacz, tudzież drabblowy smakosz, jestem amatorem krótkich historii, a już szczególnie dobrze napisanych krótkich historii. Dostając do ręki książkę Philipa Pullmana, poczułem tę szczególną czytelniczą radość, przejawiającą się bezwiednym głaskaniem okładki, na której wyczuwalne są dziwne, niedostrzegalne gołym okiem formy, wąchaniem papieru, przerzucaniem stron i ogólnym zachwytem. Po tej krótkiej ceremonii mogłem przejść do czytania. Z całego repertuaru baśni braci Grimm Pullman wybrał pięćdziesiąt utworów, od najbardziej popularnych, takich jak Kopciuszek czy Czterech muzykantów z Bremy, aż po takie, z którymi sam spotkałem się po raz pierwszy. Szczególnie smakowite były takie kąski jak Dziewczyna bez rąk, Zagadka oraz Mysz, ptak i kiełbasa. Czego tu nie ma! Mnogość tematów, historii, bohaterów, scen, ludzkich dramatów, humoru oraz też szlachetności, piękna, brzydoty, dobra i okrutnego zła. Muszę przyznać, że swego czasu myślałem o „prawdziwych baśniach” w nieco inny sposób. Zdawało mi się, że znajdę tu same okropieństwa czy wręcz ohydności będące wymysłami chorych umysłów. Rzecz jasna Internet kłamie, a przekazywane z ust do ust plotki są... no, tylko plotkami. Warto podkreślić, że sam Pullman postawił sobie za cel pokazanie baśni braci Grimm w sposób nie tyle najbliższy oryginałowi, co temu, czym prawdziwa baśń powinna się charakteryzować. Niejeden raz musiał podejmować decyzję, która wersja opowieści będzie „najlepsza”, albo czy dana historia nie będzie logiczniejsza, jeśli zmieni się to i tamto. Sprawiło to, że baśnie nabrały nowego charakteru, a jeśli już wspomniałem o cechach prawdziwej baśni, to na pierwszy plan wysuwa się surowa forma każdej opowieści. Baśń jak pociąg pośpieszny pędzi do przodu, scena goni scenę, nie ma miejsca na ubarwianie tekstu opisami, opisywanie tego, co bohater przeżywa. To nie są opowiadania. Baśnie powinny być maksymalnie proste, a prędkość narracji wręcz zabójcza. To są historie pod szyldem „dzieje się” i nie ma czasu na refleksję. Bo chyba taki też jest świat baśni. Czasem krwawy i okrutny, ale przede wszystkim prosty. Bohater idzie na koniec świata po jakąś rzecz i robi to w jednej linijce. W drugiej wraca, by w trzeciej już poderwać piękną księżniczkę z po-

92


bliskiego zamku. Każde zdanie, a nawet słowo, w baśni jest na właściwym miejscu i nie potrzeba nic więcej, by historia miała sens. Nie ma owijania w bawełnę, zwodzenia czytelnika albo ukrywania czegoś przed czytającym. Jeśli jest coś, co ma być w historii, to my o tym wiemy. To niezwykła cecha baśni, bo przecież przywykliśmy, że czytając dowolny tekst czekamy na tajemnice, zagadki, tak zwane „trzymanie czytelnika w napięciu”. Zapomnijcie o tym. Tu w każdym zdaniu dostajemy prostą odpowiedź. Każde słowo prowadzi nas dalej i jest motorem wszystkiego. Wsiadamy na niego i jazda do ostatniej linijki, po której mówimy sobie: aha! Nie odkrywamy Ameryki, nie zdobywamy szczytów. Kolejna historia i jeszcze jedna. To coś zupełnie innego niż literatura, do której przywykliśmy. Na końcu każdej baśni znajduje się krótki komentarz Pullmana, który w zależności od utworu albo opisuje alternatywne historie, albo wyjaśnia motywy, lub też tłumaczy, dlaczego coś pominął, czy dodał. Znajdziemy też informację, od kogo bracia Grimm daną baśń usłyszeli i dowiemy się nieco o podobnych baśniach. Moim zdaniem to całkiem ciekawy dodatek, szczególnie przydatny dla tych, którzy chcieliby sobie porównać dane baśnie z innymi. Wspominałem nieco wyżej, że po baśniach braci Grimm spodziewałem się czystej makabry. Nie jest jej aż tak dużo. Narracja jest sucha i oszczędna, a przez to mamy wrażenie, że okrucieństwo w pewnych sytuacjach jest po prostu bardziej wyraziste. Jak ktoś komuś ucina ręce, to je ucina i tyle, gdy ktoś widzi wypadające z kominka fragmenty ciał, to po prostu je widzi. Jeśli ktoś chce w baśniach braci Grimm szukać nie wiadomo jakich drastycznych scen, litrów krwi, gwałtów czy mordów, będzie rozczarowany. W gruncie rzeczy wydaje się, że są to doskonałe opowieści dla nieco starszych dzieci, które idealnie nadadzą się na czytanie podczas wyjazdu pod namiot czy do pociągu. Nie chcę tu opowiadać poszczególnych baśni, bo nie ma to najmniejszego sensu. Każda z nich jest inna (choć niektóre zbudowane są na podobnym schemacie) i zdarzało się mi przy niektórych naprawdę uśmiechnąć, przy innych zasmucić czy wzruszyć. Baśnie mylnie nazywane baśniami braci Grimm, bo przecież oni je tylko spisali, są w swojej prostocie niezwykłe i chyba nikt nie wyobraża sobie dzisiejszej popkultury czy świata dzieciństwa bez tych historii. Co takiego zatem zrobił Pullman? Prawdopodobnie ktoś może rzec, że autor Baśni braci Grimm dla dorosłych i młodzieży... nie stworzył czegoś innego, ale pewnie niewielu miało też okazję porównać tę książkę z oryginałem, a raczej oryginałami, bo przez wiele lat powstało mnóstwo najróżniejszych wersji z innymi zakończeniami czy elementami fabuły. Pullman prezentuje nam jedną z nich. Nie wiem, czy najlepszą, ale chyba nie o to chodzi. Autor dążył do prostoty narracyjnej i w miarę logicznej fabuły. Czy mu się udało, powinniście ocenić sami. Dla mnie książka stanowiła miły przerywnik w czytelniczych wojażach. Mimo wszystko wydaje mi się, że jest to książka na jeden raz. Ot ciekawostka warta uwagi, ale jednorazowej, do której wracać mogą jedynie ci, którzy chcieliby daną baśń opowiedzieć. Ale baśń opowiadana to już zupełnie inna bajka. Tytuł: Baśnie braci Grimm dla dorosłych i młodzieży. Bez cenzury Autor: Philip Pullman Tytuł oryginału: GRIMM TALES FOR YOUNG AND OLD Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński Wydawca; Wydawnictwo Albatros Oprawa: twarda Liczba stron: 467 Data wydania: 19 listopada 2014 ISBN: 978-83-7885-994-9

93


WIEDŹMIN: DOM ZE SZKŁA Maciej Rybicki Ostatnimi czasy trudno oprzeć się wrażeniu, że multimedialna marka Wiedźmin ma się ostatnimi czasy wyjątkowo dobrze, przynajmniej w wymiarze rynkowym. Wraz ze zbliżającą się wielkimi krokami premierą kolejnej części gry komputerowej produktów związanych ze stworzonych przez Andrzeja Sapkowskiego uniwersum będzie pewnie coraz więcej, warto jednak odnotować, że fanom Geralta zaproponowano w ostatnim czasie m.in. książkowe wznowienia całej sagi (w dwóch wersjach, w tym kolekcjonerskiej w twardych oprawach), ebooki, audiobooki czy też grę planszową. Do tego medialnego szaleństwa przyłączyło się też wydawnictwo Egmont prezentując polskim czytelnikom komiksową opowieść zatytułowaną Wiedźmin: Dom ze szkła. Muszę przyznać, że przed rozpoczęciem lektury miałem dość ambiwalentne odczucia. Zawsze bowiem uważałem stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego bohatera i jego uniwersum za twór z ducha słowiański, bardzo mocno osadzony w naszej kulturze, folklorze itd. Ogromny sukces komputerowej inkarnacji Geralta mógłby w zasadzie świadczyć o tym, że to, co można nazwać stworzoną w literackim pierwowzorze „wiedźmińską konwencją” (a co udało się w grach całkiem nieźle oddać) jest czytelne i atrakcyjne także poza naszym kręgiem kulturowym, wciąż jednak miałem w głowie, że gry są jednak dziełem Polaków. Pytanie brzmiało, czy Amerykanie będą w stanie stworzyć „wiedźmina”, który zachowa swój charakter i będzie odpowiednio osadzony w konwencji. Z drugiej strony fakt, iż opublikowany pierwotnie jako miniseria Dom ze szkła wyszedł ze stajni Dark Horse Comics – jednego z trzech największych graczy na amerykańskim rynku – mógł być powodem do optymizmu. Tym bardziej, że obiecująco prezentował się odpowiedzialny za niego duet autorów. Autor scenariusza Paul Tobin jest bowiem laureatem prestiżowej nagrody Eisnera i wieloletnim współpracownikiem m.in. Marvela i DC (spod jego pióra wychodziły choćby takie serie jak Spider-Man, Fantastic Four, Batman: Legends of the Dark Knight i wiele innych). Joe Querio ma z kolei na koncie rysunki do takich serii jak B.P.R.D. Hell on Earth i Lobster Johnson – jednoznacznie można więc skojarzyć go ze grupą twórców kojarzonych z osobą Mike’a Mignoli (który zresztą stworzył kapitalną okładkę dla zbiorczego wydania Domu ze szkła). Można by się zatem po tym duecie spodziewać komiksu utrzymanego w konwencji grozy. Czy jednak wiedźmiński horror wpisze się w klimat oryginału? Amerykanie stworzyli opowieść bardzo kameralną, zamkniętą, opartą na klasycznym motywie nawiedzonego (?) domu, gdzieś w lesie Caed Dhu. W warstwie fabularnej otrzymujemy zatem dokładnie to, czego można się spodziewać – niespiesznie, acz konsekwentnie prowadzoną opowieść z umiejętnie stopniowanym napięciem i dobrym rozłożeniem akcentów między akcją, dialogami, retrospektywami itd. Całkiem nieźle udało się Tobinowi w ten nieco gotycki schemat wpisać samego Geralta – tym bardziej, że zachowuje on bez wątpienia swoje cechy charakterystyczne: pewien filozoficzny dystans do świata, lekko ironiczne poczucie humoru czy też skłonność do oddawania się prostym rozrywkom. Pozostali bohaterowie również prezentują się całkiem nieźle. Przede wszystkim, co nie-

94


zwykle istotne, daleko im do jednoznaczności - potrafią zaintrygować czytelnika i przykuć go do lektury. A o to przecież chodzi. Bardzo dobrze prezentują się także rysunki Querio – widać tu pewne pokrewieństwo ze stylem Mignoli, choć prace autora Hellboya są zwykle dużo prostsze, a kreska nieco „czystsza”. Querio daleko jednak do hiperszczegółowego sposobu rysowania – za to pozostawia on sporo miejsca na kolor. Szczególnie dobre wrażenie robią sceny dynamiczne (często ujmowane bardzo schematycznie, z uproszczonymi tłami), a także szersze, dopracowane plany. Między tymi skrajnościami Querio wypada nieco gorzej, ale wciąż co najmniej poprawnie. Jest mrocznie, jest nastrojowo, jest w klimacie wiedźmina – jest dobrze. Jak wspomniałem wcześniej: miałem pewne obawy odnośnie tego komiksu – okazały się jednak niepotrzebne. Nastały po prostu czasy kultury zglobalizowanej i multimedialnej, w której dostajemy polskie tłumaczenie amerykańskiego komiksu opartego na polskiej grze, stworzonej na motywach polskich powieści. I wszystko tu gra, wszystko jest na miejscu, wszystko jest czytelne i zrozumiałe. Dom ze szkła powinien zadowolić zarówno fanów literackiego pierwowzoru, jak i tych, którzy wiedźmińskie uniwersum znają przede wszystkim z gier. Wydaje mi się też, że spokojnie mogą sięgnąć po ten komiks także Ci, którym postać Geralta nie jest znana (są w ogóle tacy?), gdyż autorzy, z myślą o takim czytelniku, nienachalnie wprowadzają w kilka kluczowych zagadnień (kim są wiedźmini, co to znaki, itd.). Czy jest to najlepsza z komiksowych inkarnacji Geralta? Trudno powiedzieć. Na pewno jest wyraźnie inna niż klasyczne adaptacje opowiadań autorstwa Parowskiego i Polcha, czy też wydana przy okazji premiery drugiej gry Racja Stanu Gałka, Klimka i Pollera. Komiks Tobina i Querio ma jednak charakter i stanowi interesujący wkład do świata stworzonego przez Sapkowskiego. Tytuł komiksu: Wiedźmin: Dom ze Szkła Numer tomu: 1 Scenariusz: Paul Tobin Rysunki: Joe Querio Przekład: Karolina Stachyra Oprawa: twarda Liczba stron: 136 Format: 170 x 260 ISBN: 978-83-281-0264-4

95




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.