Szortal na wynos (nr23) listopad 2014

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNY: Marek Ścieszek OJCIEC REDAKTOR: Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR: Aleksander Kusz LITERATURA: Krzysztof Baranowski, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Aleksander Kusz, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka KOREKTA: Kinga Żebryk, Dagmara Adwentowska PUBLICYSTYKA: Koordynator działu: Hubert Przybylski Recenzenci: Aleksandra Brożek, Aleksander Kusz, Anna Klimasara, Bartłomiej Cembaluk, Daniel Augustynowicz, Dawid Wiktorski, Hubert Stelmach, Joanna Denysiuk, Katarzyna Lizak, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Rafał Sala, Sławomir Szlachciński DZIAŁ ZAGRANICZNY: Koordynator działu: Dawid Wiktorski Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek, Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Damian Olszewski, Katarzyna Koćma, Magdalena Małek, Łukasz Jezierski Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Matylda Zatorska, Dawid Wiktorski, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Martyna Lejman, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko, Małgorzata Lewandowska DTP: Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz OKŁADKA: Jacek Kaczyński WYDAWCA: Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Miniony miesiąc nie był spokojny. Przez świat przetoczyły się wydarzenia różnorakie. Smutne, radosne, zabawne i te, na wieść o których niósł się gremialny zgrzyt zębów… Trudno choćby postarać się wymienić wszystkie. Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury otrzymał Francuz, niejaki Patrick Modiano. Przyznam się bez bicia: usłyszałem o nim dopiero przy tej okazji… Gdzieś tam, wysoko w górze, gdzie nie sięga ludzki wzrok, wiceszef Google pobił cichutko, bez kamer i blasku reflektorów, rekord Felixa Baumgartnera. Gdyby ktoś wyjrzał wtedy przez okno, nawet by tego nie zauważył… Światowa Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju ogłosiła wszem i wobec ranking, według którego Polska jest jednym z trudniejszych miejsc do życia. Nie odczułem, aby informacja ta sprawiła, że stało się łatwiejszym… Nowych prezydentów mają Boliwia i Indonezja a Ukraina nowego ambasadora w Polsce. Niby nic ważnego, a jednak… W Norwegii wprowadzono obowiązkową służbę wojskową dla kobiet… To mi się podoba! Powinni też zaostrzyć system karania, aby wielokrotni mordercy mogli uzyskiwać dostęp do nowoczesnych technologii dopiero po stu latach wzorowej odsiadki. Ale czemu ja szukam tak daleko? Sąd w jednym z miast zachodniopomorskich, ode mnie rzut odrzutowym beretem, przeliczył wartość pojedynczego ludzkiego życia i wyszło mu, że nie przekracza ona dwóch lat spędzonych w więzieniu. Jakaż to ulga dla pijanych kierowców. Bardziej hojny był sąd w RPA. Tam ludzkie życie, okazuje się, warte jest dwa i pół razy więcej niż u nas… Szalała nie tylko ebola. Również gender. Kolejne trzy stany USA zalegalizowały małżeństwa jednopłciowe… Wikipedia doczekała się swego pierwszego na świecie pomnika… W Słubicach! W Kanadzie rozpoczął się sezon polowań na premierów… Agencje prasowe podały, iż w Korei Północnej stracono pięćdziesięciu członków najwyższej partyjnej wierchuszki. Oficjalnie za branie łapówek i oglądanie południowokoreańskich seriali. A propos. U nas wkrótce wybory samorządowe, na wójtów, radnych, burmistrzów… A Szortal? Ma się dobrze i chodzą słuchy, że mieć się będzie jeszcze lepiej. Czekajcie na wieści. Te dotyczące Szortala już niebawem sprawią, że inne nowiny przestaną mieć dla Was jakiekolwiek znaczenie. Choćby wiceszef Google zeskoczył z pomnika Wikipedii a Norwegia ogłosiła sezon polowań na mieszkających w Boliwii Francuzów. Niespodzianka czeka Was jeszcze w tym roku. Marek „terebka” Ścieszek

4


ZAGRANICZNIAK Trzymaj piekło w ryzach Sam Clough . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Więzienie Duncan Shields . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 Caveat Ereptor Patricia Stewart . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Kopiarka Shane Halbach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 Sibyl Deborah Walker . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14 Dziewięć miliardów imion Boga Kathy Kachelries . . . . . . . . . . . . . . . 17

„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE Tomasz Kołodziejczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 Piotr Gociek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23

SZORTOWNIA Córka czarownicy Artur Nowrot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27 Dzień wampira Sławomir Ambroziak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29

STUSŁÓWKA Najsprawiedliwszy Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Rekonstrukcja Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Na łonie Natury Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Fizyka cząstek elementarnych Bogumiła Dziel . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Och, Karol! Agnieszka Kwiatkowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Infolinia Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37 Zekyańska tradycja Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38 Rytuał Bartosz Wrembel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39 Spotkanie Maciej Zawadzki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40

SUBIEKTYWNIE

Jeszcze szlachetniejsza sztuka odmącania* zamąconych głów Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 Dobry schemat nie jest zły Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 Szlachetna sztuka mącenia ludziom w głowach Hubert Przybylski . . . . . . 47 Nasz polski, rodzimy, z naszej ci on ziemi, on nasz i nikomu nie pozwolimy go odebrać Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49 Wypadając z życia Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52 Opowieść mrówek Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . 54 Witaj przygodo po raz kolejny Jakub Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 Szortal Fiction 2 - PoStoSłowie - antologia stusłówek Dawid „Fenrir” Wiktorski . . 59 Komisarz Niedźwiecki znów na tropie Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . 60 Bestia Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Nie ma wody na pustyni Aleksandra Brożek-Sala . . . . . . . . . . . . . . . . 64 Dziennik 1944-1947 Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Maszyna sukcesu? Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68 Bez kompleksów Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 Tożsamość Rodneya Cullacka Justyna Czerniawska . . . . . . . . . . . . . . 72 Paradoks. Dziewięć największych zagadek fizyki Justyna Czerniawska . . . 74

5



Zagraniczniak


TRZYMAJ PIEKŁO W RYZACH Sam Clough Gdy miałem szesnaście lat, podali mi wirusa, aby przystosować moje ciało do skrajnie upalnych temperatur. Proces przebiegał... boleśnie. Nigdy przedtem nie doświadczyłem tak okropnego bólu, jak wtedy. System nerwowy, mięśnie, kości – wszystkie jednocześnie przerobione na coś zupełnie nowego. Pierwszy wirus był super-genołamaczem. Spora dawka podana wraz z rewertazą. Intruz przepisał na nowo część mojego DNA oraz wyrzucił z niego cały niepotrzebny syf, robiąc to na tyle szybko, by organizm nie miał nawet cienia szansy na odrzucenie nowo powstałych komórek. Zanim system immunologiczny zdążył dojść do siebie, moje ciało całkowicie przyswoiło już nowy zlepek aminokwasów. Nie zapominając oczywiście o wyżej wymienionym układzie odpornościowym, którego wydajność znacznie wzrosła. Drugi wirus wywołał wytworzenie się nowych połączeń w mózgu, aby ten mógł zapoznać się oraz przyzwyczaić do nowego mnie, wypełnić jaźń wszelkimi detalami co do nowo nabytych zdolności oraz docelowych kopalń. Ostatni z wirusów zabił pozostałe dwa. I właśnie to bolało najbardziej. Mówili, że zmiany te pomogą w utrzymaniu piekła w ryzach. Podobno dzięki nim o wiele łatwiej będzie znieść ciężkie warunki panujące głęboko w kopalniach. Nie było to jednak do końca zgodne z prawdą. W kwaterze nagle zrobiło się piekielnie zimno. Urosłem i wysmuklałem. Wzdłuż pleców oraz rąk wyraźnie rysowały się grzbiety kości, plecione powiększonymi do granic możliwości naczynkami krwionośnymi. Temperaturę mojego ciała podniesiono do trzystu trzydziestu stopni, aby była identyczna z tą panującą w kopalniach. Temperatura w pokoju utrzymywana była na poziomie dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu stopni. Zachowywano tym samym minimum wymagane do przeżycia, co nie zmienia faktu, że zawsze gdy odwiedzałem to miejsce, zaczynałem drżeć i drętwieć z zimna. Z tego też powodu nigdy nie korciło mnie, by zostawać tam nazbyt długo. Przewrót nie był moim pomysłem, acz przywitałem go z otwartymi ramionami. Nadzorcom ukradliśmy stroje termoizolacyjne i przerobiliśmy je. Włamaliśmy się równo o północy. Całe kierownictwo oraz wszystkich strażników wybiliśmy w pień. Sztab naukowy zmusiliśmy siłą do przyjęcia wirusa. Musieliśmy też wprowadzić pewne „usprawnienia” w środowisku utrzymywanym w kwaterze, by upodobnić ją nieco bardziej do kopalni. Zniszczyliśmy zapas wirusa ostatniego gatunku. Bez ostatniego substratu zmiany w organizmie nasilały się. Jedna zmiana wywoływała drugą. Szydziliśmy ze statystycznie najgorszych, wyśmiewając ich jako słabych, zimnych i powolnych. Mówiliśmy o sobie, że jesteśmy najwyższą możliwą formą istnienia ludzkiego, nawet jeśli na zawsze byliśmy związani z jądrem naszej planety. Wystrzeliliśmy statki zwiadowcze z wirusem na pokładzie, zarażając inne kopalniane światy uodpornionym wirusem. Niedługo później były nas już miliony – wolnych górników, jak i przymusowo ciepłolubnych, skutecznie „przekonanych” do naszej wizji świata. Jesteśmy gorący. Jesteśmy szybcy. Jesteśmy iskierką ucieleśnionej świadomości. Ogniem gorejącym w sercu ludzkości. Jesteśmy piekłem. Przekonajmy się, jak reszta galaktyki utrzyma nas w ryzach.

Przełożył Damian Olszewski 8


WIĘZIENIE Duncan Shields To do zmian fizycznych najtrudniej było się przyzwyczaić. Nie mam na myśli wcale trwającej przez rok fizjoterapii. Chodzi mi o siwe włosy. I wrażliwą skórę. O to, i o stopniowe odkrywanie, że życie wymknęło ci się z rąk. Ludzie patrzyli na ciebie i przytakiwali, lecz zaufanie gdzieś zniknęło. Więzy zostały przecięte. Uroczystości, śmierci, interesy, walka o władzę, małżeństwa, narodziny. To wszystko przeminęło, kiedy spałeś. Zjawiłeś się wiele lat później, wspierający postarzałe ciało na lasce. Nie było wizyt w więzieniu. Nie było gimnastyki. Wszystko było jak pstryknięcie palcami, a zajmowało całe lata. Nie istniało zwolnienie warunkowe za dobre sprawowanie. Dla osób, które dostały ciężki wyrok, była to powolna egzekucja. Dajesz się złapać, idziesz na dno. Taka właśnie była odpowiedź na kryzys więziennictwa. Ludzi stawiano przed sądem, ogłaszano wyrok i dawano zastrzyk. Umieszczano ich w komnacie snów gdzieś w penitencjarnym hotelu, by odbywali karę tkwiąc w śnie bez snów. Liberałowie byli zachwyceni humanitarnym aspektem całego procesu, konserwatyści uwielbiali jego okrucieństwo, zaś ogół populacji wyobrażał sobie więźniów śpiących jak dzieci. Wszyscy byli zadowoleni. Gdy czas kary się zakończył, budzono ich. Lampa przed ich komnatą zmieniała kolor z czerwonego na zielony z cichym odgłosem dzwonka, zupełnie jak mikrofalówka informująca kucharza, że pizza jest już gotowa. Mięśnie trochę się kurczą, jeśli nie ruszasz nimi przez kilka lat, nawet pomimo stymulacji elektrycznej w trumnach. Wprawienie ich w ruch na nowo jest naprawdę bolesne. Zajmuje dużo czasu. Ale tak, jak mówiłem, nie to było najgorsze. Przebywałem na dnie dwadzieścia lat. Trafiłem tam, gdy miałem lat dwadzieścia sześć, teraz mam czterdzieści sześć. Gdy to się stało, miałem ciało sportowca. Moje wspomnienia przepełnione były seksem, morderstwem, bójkami, ucieczką przed glinami, a wszystko dzięki ciału, które z łatwością mogło sprostać tym wyzwaniom. Tamte wspomnienia kończą się w mojej pamięci, zdaje się, gdzieś tak przed ośmioma tygodniami. Nie poznaję samochodów ani strojów. Chodzę wolno. Szukałem dawnych przyjaciół z gangu. Nie żyją wszyscy, z wyjątkiem trzech. Ci trzej współczuli mi i dali trochę pieniędzy, lecz sądząc z wyrazu ich oczu, mogę śmiało rzec, że nigdy nie przyjęliby mnie z powrotem do syndykatu. Szukałem dawnych dziewczyn. Nie znalazłem ani jednej. Zmieniły nazwiska po wyjściu za mąż lub też umarły. Nikt z nas nie wiódł tutaj dobrego życia. Wszyscy chcieliśmy umrzeć młodo i większość z nas zrealizowała to pragnienie. Czuję się jak upiór. Pora, by zdobyć nowych przyjaciół. Ale nie mam zielonego pojęcia, od czego zacząć. Czułem, jak pragnienie popełnienia przestępstwa i powrotu do snu skręca się w mojej głowie niczym gorący drut. Byłem za słaby, by poradzić sobie z nowym życiem.

Przełożyła Katarzyna Koćma

9


CAVEAT EREPTOR Patricia Stewart Jeśli chodzi o kwestię piractwa, Jack Hoorn nie był najbardziej rozgarniętym człowiekiem w galaktyce. Szczerze mówiąc, niedostatki rozumu i przezorności nadrabiał chytrością oraz spontanicznością. Chociaż pokazał kradziony certyfikat bezpieczeństwa ochroniarzom na Stacji Badawczej Telsela, krążącej po orbicie Proximy Centauri, nie miał żadnego planu. Wiedział tylko, że znajdują się tam wartościowe przedmioty i usiłował ukraść kilka z nich. Ruszył korytarzami z poczuciem misji, zatrzymując się na każdym rozwidleniu z nadzieją, że podsłucha kogoś nieostrożnego. W momencie, gdy natknął się na dwóch techników laboratoryjnych, popychających w jego kierunku wózek, uznał że wygrał los na loterii. Pierwszy z mężczyzn gromił drugiego, gdyż tamten prawie strącił jedną miarkę ze średnicy kulistego obiektu, który przewozili. Hoorn niemal dostał orgazmu, gdy usłyszał, jak mężczyzna mówi: – Cholera, Ed, ten prototyp kosztował ponad miliard kredytów. Jeśli ktoś płaci miliard za zrobienie czegoś – kalkulował Jack – mógłby dać miliony, żeby to odzyskać. Wyciągnął więc swój fazer i ogłuszył techników. Następnie chwycił sterowniki wózka i popędził korytarzem ze swym łupem. Gdy przeniósł kulę na swój statek, rozległ się dźwięk alarmu przeciwwłamaniowego. Za późno, cieniasy – triumfował, zajmując fotel pilota i uruchamiając silniki impulsowe. Jego mały, szybki statek wystrzelił ze stacji, lecz niebawem zaczął go ścigać tuzin pojazdów ochrony. Hoorn uśmiechnął się, widząc pościg zakrojony na tak wielką skalę. Bez wątpienia znaczyło to, że jego łup był cenny. Ustawił kurs na Syriusza i zakrzywił pętlę. W połowie podróży ponownie zaprogramował statek, by zmienić kierunek na Tau Ceti. Przebywszy kilka lat świetlnych, ustawił nowy kurs na Mgławicę Kraba. Był pewien, że żaden ze statków ochrony nie będzie za nim podążał przez trzy skoki, a nawet jeśli, mógłby zanurkować w jonizowaną masę odpadów dawnej supernowej i stać się niewidzialnym dla ich czujników ruchu. Po powrocie do normalnej przestrzeni, wprowadził statek w chmurę helowego pierścienia i wyłączył wszystko poza pasywnymi czujnikami ruchu oraz systemem podtrzymywania życia. Ku jego zaskoczeniu, kilka sekund później nadciągnęło sześć statków ustawionych w formacji delta. Cholera – pomyślał – Variangańscy Rangersi. Chyba nie docenił wroga. Wyłączył wszystko, łącznie z kradzionym zabytkowym zegarkiem elektrycznym. – Dokonać rewizji układu diamentowego – zarządził dowódca pułku. – Ustalić granicę na pół miliarda kilometrów. – Mam go na czujnikach, sir – zakomunikował doświadczony snajper. – Wystarczy tylko jedno słowo, a zrobimy z niego grzankę. – Błąd, poruczniku. On już zamienił się w grzankę. Nie ma opcji, żeby ten idiota wiedział, że ukradł gwiezdny buster. W chmurze promieniowania, w której, jak myśli, się ukrywa, prawdopodobnie już uaktywniła się seria automatycznych detonacji. Prawdopodobnie właśnie w tej chwili urządzenie działa niczym wyciskarka owoców i roztapia jego statek. Po prostu niech pan nastawi rejestratory na maksymalną rozdzielczość. Dajmy przynajmniej chłopakom z laboratorium jakieś porządne nagranie.

10


Hoorn tymczasem okropnie pocił się w swym statku, więc częściowo rozpiął mundur. Właśnie wtedy zorientował się, że kula brzęczy. Wstał, żeby to sprawdzić, lecz został powalony przez falę strasznych mdłości. Kolana się pod nim ugięły i zaczął wymiotować. Gdy zwalił się na pokład, kokpit zaczął wirować. Światło oślepiało, mimo mocno zaciśniętych powiek. Brzęk zamienił się w ryk. – Nachodzi, chłopcy. Wycofajcie się do punktu C5. Nagrywajcie. To będzie niezły pokaz.

Przełożyła Katarzyna Koćma

11


KOPIARKA Shane Halbach Kiedy będzie ciemno i nikt nas nie zauważy, włamiemy się do biura. Wjedziemy windą na czwarte piętro, na zmianę chichocząc i udając, że mamy coś bardzo ważnego do zrobienia w biurowcu w samym środku nocy. Wślizgniemy się do środka niczym ninja, przemykając między automatem z napojami a kranem z wodą, aż do kopiarni. Kopiarnia nazywa się tak, bo stoi tam kopiarka. A jak już się tam dostaniemy, to wypełnimy całe pomieszczenie naszymi kopiami. Zrobię kopię ciebie w uwodzicielskim nastroju, a ty zrobisz kopię mnie przekonanego o własnej atrakcyjności. Będę robić kopie rozsądne, kapryśne i romantyczne, a twoje będą wrażliwe, komiczne i rozważne. A jak już będziemy mieć nasze kopie, nigdy nie będziemy samotni. Jak tylko je zrobimy, zrobimy nas, zaczniemy się od siebie różnić. Każde z nas będzie mieć odrobinę inne doświadczenia, poglądy i opinie, więc nigdy nie zapadnie niezręczna cisza. Będziesz dyskutować o polityce z kapryśnym mną, a ja porozmawiam z rozważną tobą o wyższości Avengersów nad Ligą Sprawiedliwych. Poprowadzimy rozmowy okrągłego stołu o zaletach „Fullmetal Alchemist”, „Gry o Tron” i amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Rano, kiedy klasa proletariacka wróci do pracy ledwie widząc na oczy, zastanie nas wypoczywających w stołówce, całujących się na klatkach schodowych i urządzających wyścigi na krzesłach biurowych wzdłuż korytarza. Otoczymy ich, pochłoniemy i skonsumujemy, niczym wielka fala klonów, aż w końcu będzie nas na tyle dużo, aby pomieścić naszego ducha, ucieleśnić. Nie powtórzymy fatalnych błędów naszych braci. Po pierwsze, nie użyjemy klonów do stworzenia nikczemnego imperium galaktycznego. Nasze imperium galaktyczne nie będzie złe. Po drugie, nie damy się nabrać na klona udającego prawdziwych mnie czy ciebie. Wybierzemy opcję „kopia czarno-biała” na kopiarce, żeby nie było żadnych głupich problemów. Po trzecie, nie będziemy robić złych klonów. Nie będziemy robić kopii z kopii. Nasze kopie, kopie nas samych, będą wystarczająco mądre, żeby tego przestrzegać. Co więcej, nie będziemy robić kopii pełni złości, samotni, ani przygnębieni. Nie będziemy robić kopii rozdrażnieni, poirytowani, ani złośliwi. Nie pozwolimy, by nasze kopie były zgorzkniałe, sfrustrowane lub przepełnione pychą. I co chyba najważniejsze, nie będziemy robić kopii śpiewając „Baby”, żeby przypadkiem nasze kopie nie pokochały Justina Biebera. Rankiem rozpędzimy nasze kopie we wszystkie strony świata. Nasza miłość rozleje się po świecie jak niekończący się ocean, aż nie będzie można zamówić herbaty w Indiach czy w Seattle bez natknięcia się na nas. W końcu przyjdzie taki dzień, rzecz jasna, że ja będę rozdrażniony, a ty złośliwa. Przyjdzie taki dzień, kiedy stłumię twoją ambicję, a ty będziesz mieć mi za złe jej brak. Przyjdzie wiele takich dni, aż w końcu powtórzymy najbardziej zgubny błąd z możliwych. Kiedy ten dzień nadejdzie, w towarzystwie krzyku, podejrzeń i żalu, będziemy mogli poszukać ukojenia w fakcie, że gdzieś tam, daleko w świecie, istnieje może gdzieś jedna para, jedna para z tych nieskończonych par nas, para, która to przetrwa.

12


Para, która być może ma odrobinę większe poczucie humoru i przekształci każdą kłótnię w niekontrolowany napad śmiechu. Może odrobina więcej romansu, wrażliwości lub kapryśności – i będzie wystarczająco inaczej. Niezależnie od tego, jakiego składnika nam samym brakuje, reakcja nadal trwa, powtarzając się bez końca w laboratorium wielkości całego świata. W jednym z tych chaotycznych, kompletnie przypadkowych eksperymentów osiągniemy to, o co chodziło. Pełni zazdrości stoimy na brzegu, patrząc jak odpływają, wiedząc, że to nasze ręce przyczyniły się do rozpoczęcia ich podróży. A świadomość, że stworzyliśmy możliwość powstania tej jednej perfekcyjnej i wspaniałej pary sprawia, że wszystko inne, ten cały smutek z nieudanych prób, było tego warte.

Przełożyła: Magdalena Małek

http://flashfictiononline.com/main/article/copy-machine/

13


SIBYL Deborah Walker Życie bywa udręką. Duch mojej przyszłości śmierdzi popiołem. – Myślałam, że miałaś rzucić palenie – mówię. – To był trudny rok. – Przegrzebuje torebkę i wyciąga paczkę Marlboro Lights. – Życie nie zawsze idzie zgodnie z planem, nieprawdaż, Sybil? – Zapala papierosa i wydmuchuje obłoczek dymu w moją stronę. Dym też jest duchem, wielokrotność niematerialności. – Pozwól, że dołączę. – Wyjmuję papierosa z własnej kieszeni, przyglądając się krytycznie mnie z przyszłości. Wygląda o wiele starzej niż rok temu. Brak makijażu jej nie pomaga. Włosy są przesuszone i łamliwe, a do tego ma odrosty. – Nadal nie schudłaś. – Diety to strata czasu. – Wzrusza ramionami. – Czterdziestka za chwilę. Jestem jaka jestem. Znów wpadła w TEN nastrój. – No, to co tam nowego? – pytam. – Niewiele. - Nie pomaga mi to za bardzo – wzdycham. – Musiałam się poświęcić dla tego rytuału, wiesz? – Wskazuję żelazny nóż, który leży na wierzchu miski wypełnionej krwawą wodą. – Myślisz, że o tym nie wiem? – Podciąga rękaw i pokazuje mi prawą rękę. Jest o siedem lat starsza, ma o siedem blizn więcej. To właśnie tak działa, raz do roku mogę spojrzeć siedem lat w przyszłość. – To co, pamiętnik? – pytam. – Okej, pamiętnik. – Wyciąga skórzany pamiętnik z torebki. Kupiłam go w Wenecji, w podróży poślubnej. Mam w nim pisać codziennie, Ilustracja: Małgorzata Lewandowska dziennik mojego życia. Duch kartkuje strony. – W niektórych miejscach nie ma za wiele. Dużo pijesz ostatnio, co? Wzruszam ramionami. Wypijam kieliszek wina czy dwa wieczorem. Pozwala mi się zrelaksować. Kto dał jej prawo, by mnie oceniać?

14


– To co, giełda? – Jasne. Moje przyszłe ja recytuje ceny akcji, a ja notuję. Gram na giełdzie. Choć granie sugeruje, że istnieje możliwość przegranej. A to nie tak, nie przy mojej wiedzy. Jestem kwintesencją spekulacji giełdowych. Kiedy kończy, mówi: – Okej, to na mnie pora. – Nie idź jeszcze. – Co jest? – pyta, zniecierpliwiona. – Nie wyglądasz za dobrze. – Wielkie dzięki. – Chciałam powiedzieć, co ci się przydarzyło w tym roku? Jest mi przykro, ale w sumie bardziej się niepokoję. Muszę wiedzieć. – Nie powinnyśmy rozmawiać o sprawach osobistych, Sybil, dobrze o tym wiesz. – Jak się ma Alex? – Jesteś pewna, że chcesz wiedzieć? – To Alex, prawda? Co się stało? Żyje, prawda...? Zapala kolejnego papierosa. Ja też. – Alex mnie rzucił. – Ale rok temu byliście tacy szczęśliwi. – Niewiedza jest błogosławieństwem. Od trzech lat miał romans. Alice postawiła go pod ścianą i ja przegrałam. – Alice? Moja przyjaciółka Alice? – Ta sama. Ciąga mnie właśnie po sądach, próbując odzyskać „swoją działkę”. – Nie mogę w to uwierzyć. – Czy bym cię okłamała? Czy okłamałabym samą siebie? – Patrzy na mnie. – Co teraz zrobisz, skoro już wiesz? Podchodzę do lodówki i nalewam sobie kieliszek zimnego, orzeźwiającego białego wina. Opróżniam kieliszek. Przygląda mi się z półuśmiechem na ustach. Nalewam kolejny kieliszek wina. – Trzeba było mi nie mówić. – Przynajmniej cię ostrzegłam. To więcej, niż ja miałam. – Nie powiedziała ci? Linie czasowe się rozdzielają. Każda przyszła ja jest odrobinę inna. – Nie, nie powiedziała. Ale pomyślałam, że byś chciała wiedzieć. To właśnie jest nasz problem, zawsze chcemy wiedzieć. – Kolejny obłok dymu sunie w moją stronę. – Możesz wziąć rozwód. – Miałaś za sobą dziewięć dobrych lat w małżeństwie. – Nie, nie miałam. Przez trzy z nich Alex miał romans. Pozwoliła, by papieros upadł na ziemię. – Co teraz zrobisz, Sybil? – Jej twarz jest pełna oczekiwań. Wyraźnie chce, żebym powiedziała, żebym zostawiła Alexa zanim zdąży mnie zdradzić. Kiedy dopadło mnie aż takie zgorzknienie? – Nie wiem, co zrobię. – To twoja decyzja – mówi. – To dla mnie nic nie zmieni. Nadal będę podążać tą linią czasową, w której mnie zdradził. Przeszłości nie da się zmienić, tylko przyszłość. – A ty? – pytam. – Czy znów spojrzysz w przyszłość w tym roku? – Co roku to robię, nieprawdaż? – Pociera ręce. – Żeby się dowiedzieć, jak mogę ulepszyć moje perfekcyjne życie. – Wcale tego nie potrzebujesz. Z pewnością masz mnóstwo pieniędzy zaoszczędzonych do tej pory. – Nie, nie muszę patrzeć w przyszłość. Ale ty też nie musisz. – Trudno się od tego odzwyczaić.

15


Kiwa głową. Widzę cień w jej oczach. Ten strach jest mi znany. To ten sam strach, który mi towarzyszy za każdym razem, gdy rozpoczynam rytuał. Przyjdzie taki dzień, kiedy spojrzę w przyszłość, a moje przyszłe ja nie będzie żyć. Co zobaczę tej nocy? Pustkę, lub coś gorszego, na tyle złego, że nie da się tego znieść? – Jestem młoda – mówi. – Mam tylko trzydzieści osiem lat. Jeszcze mogę spojrzeć. – Tak. Wszystko będzie dobrze. Dziękuję za pomoc. – Nie ma za co. Bądź zdrowa, Sybil. Bądź szczęśliwa. Jednym słowem kończę rytuał, a moje przyszłe ja się rozpływa. Sprzątam, spłukując wodę z krwią w zlewie i myję miskę. Alex niedługo wróci do domu. Czy dam radę zmienić lub wzmocnić nasz związek? Czy tego chciałam? Słyszę zgrzyt klucza w zamku. Alex wrócił do domu. Co mu powinnam powiedzieć? Zaglądanie w przyszłość jest jak narkotyk. Sięgam po paczkę papierosów. Od jutra rzucam palenie.

Przełożyła: Magdalena Małek

http://www.nature.com/nature/journal/v504/n7479/full/504324a.html

16


DZIEWIĘĆ MILIARDÓW IMION BOGA Kathy Kachelries W ciągu tych trzech godzin, stary facet siedzący naprzeciwko mnie położył sześć piw i opowiedział mi wszystkie stare dowcipy z branży pomocy informatycznej, które i tak znałem. Wysuwana podstawka pod kubek, hasło z samych gwiazdek, format c. To są teraz historie barowe. Odpowiednik taakiej ryby, której nie udało się wyciągnąć. – Pozwól, że cię o coś zapytam – powiedział w końcu. Nie protestowałem. Jedna z pierwszych rzeczy, których nauczyłem się jako barman, to udawanie zainteresowania. – Utworzyłeś kiedyś jakąś stronę internetową? Pokręciłem przecząco głową. – Nigdy? Nawet żadnej z tych stron geocity? – dopytywał. – Nigdy. – Może blog? Stronę ‘O mnie’ na ebayu? Nie masz nawet strony AOL, albo czegoś takiego? – Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto ma stronę AOL? – spytałem. Zdaje się, że w dolinie nie ma już nawet numerów dostępu AOL. – Na pewno mam coś, gdzieś – dodałem po chwili, by ratować swoje napiwki. Miałem też mętne wspomnienie jakiejś strony na Angelfire z czasów gimnazjum. – Ale wiesz, co to Google? – Wiem – odpowiedziałem. Traciłem już cierpliwość. – Nie, chodzi mi o to, czy tak naprawdę wiesz? – naciskał. – Że to coś więcej niż strona? Niechętnie pokręciłem głową. – Spotkałeś kiedyś kogoś, kto dla nich pracuje? – kontynuował. – Nie sądzę. – Nie spotkałeś. Nikt już dla nich nie pracuje. Wzruszyłem ramionami i wziąłem jego pusty kufel. Nie zaproponowałem kolejnego. – Są samowystarczalni. Wszystko zautomatyzowane. Pod ziemią. Pchnąłem w jego kierunku koszyczek z precelkami. – Może by pan coś zjadł? Odmawiając, pokręcił głową tak gwałtownie, że wystraszyłem się, że zaraz spadnie ze stołka. – Słuchaj. Tylko posłuchaj. Wiesz, jak działa Google – powiedział i kontynuował, nie czekając na moją odpowiedź. – Indeksują wszystko, tak? Wysyłają te swoje pająki i robią zdjęcia wszystkiego, co znajduje się w sieci, tak że gdy czegoś szukasz, już wcale nie szukasz w Internecie. Słyszałem już tę gadkę, ale nie widziałem problemu. – Jak dla mnie, nie ma żadnej różnicy – powiedziałem. – Zastanawiałeś się kiedyś, czemu Google nie indeksuje swojego indeksowania? – Tak je zaprogramowali. – Nie. Tak ci się tylko zdaje. Tak się wszystkim zdaje. Ale zaczęło się jeszcze wtedy, gdy Google było tylko projektem dyplomowym, gdy było tylko kroplą w morzu danych. Nikt wtedy nie pomyślał o tym, żeby to powstrzymać. Ta strona, którą zrobiłeś i o niej zapomniałeś. Prawie każdy ma coś takiego, co? Ale Google nie zapomina. Google przeglądało ją już tyle razy, że przeglądało też swoje jej przeglądanie. Jak myślisz, co się dzieje, gdy strona staje się tak wielka, że jest większa od całego Internetu?

17


– Ale przecież wciąż jest częścią Internetu. – Nie – odpowiedział. – Teraz to Internet jest częścią Google. Facet miał trochę racji. Przytaknąłem mu. – No i właśnie. Google zapamiętało, kim jesteś. Zapamiętało nas wszystkich, właśnie dzięki tym malutkim zapomnianym bitom, które zostawialiśmy za sobą jak okruszki chleba. Co więcej, zapamiętało swoją własną ideę ciebie. Google jest wszystkowiedzące. Wszystkowiedzące i wszechmogące. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym, gdy zindeksowało swoje własne indeksowanie, Google zrozumiało, czym jest. Powoli docierało do mnie, do czego gość zmierza. – Uważa pan, że Google jest świadome. – Ja to wiem. – Skąd? Uśmiechnął się, ale jakoś tak bez przekonania. – Ja i Google mamy swoją historię. Ale zmierzam do tego - kontynuował swój wywód – że Google nas zna. Nas wszystkich. Jest nami. Po raz pierwszy zamilkł. Zaczął w zamyśleniu wodzić palcem po blacie baru, kreśląc wzory w okręgach wody pozostawionej przez kufle. – Pomyśl o tej stronie, którą kiedyś tam stworzyłeś. Ona będzie istniała już zawsze, rozumiesz? Ta strona odbija się echem w cyberprzestrzeni. Jest jednym z dziewięciu miliardów imion Boga.

Przełożył: Łukasz Jezierski

18



7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

TOMASZ KOŁODZIEJCZAK

Tomasz Kołodziejczak: Kiedy siadam do pisania książki, nie prowadzę taki analiz. Chciałem stworzyć interesujące uniwersum, przyciągających uwagę bohaterów, poruszyć kilka ważnych dla mnie tematów, no i opowiedzieć wciągającą historię. Mogę mieć tylko nadzieję, że ten mój gatunkowy mix będzie dla czytelników intrygujący i wciągający, a nie niezrozumiały. Lubię fantastykę za to właśnie, że pozwala zaglądać do dziwnych, ciekawych oryginalnych światów. Takie też uniwersa zawsze sam starałem się tworzyć. Pytanie drugie: „Biała Reduta” jest oznaczona jako część pierwsza. Ilu zatem części możemy się spodziewać? T.K.: Planuję trylogię, w której przedstawię wielką wojnę ludzi i elfów przeciw balrogom. Pytanie trzecie: Cała seria ma bardzo mocny wydźwięk patriotyczny. Nie obawia się Pan posądzenia o fanatyzm? T. K.: Niespecjalnie interesują mnie opinie ludzi, którzy patriotyzm uważają za fanatyzm. Pytanie czwarte: Obecnie na rynku pism fantastycznych mamy w zasadzie tylko jeden magazyn. Nie korci Pana, aby wskrzesić jeden z nieistniejących już tytułów? Np. „Voyagera” czy „Fenixa”? Ma Pan spore doświadczenie jeśli chodzi o prowadzenie tego typu przedsięwzięć, a wielkie powroty są ostatnio w modzie. A może coś całkiem nowego? T.K.: Niestety, obawiam się, że czas magazynów fantastycznych (i w ogóle – literackich) mija. A szkoda, bo to pisma właśnie organizowały i animowały życie literackie, umożliwiały debiut młodym autorom, wspierały ciekawe książki. Oczywiście, dziś częściowo te funkcję przejęły portale internetowe. Na razie więc pozostaje nam trzymanie kciuków za „Nową Fantastykę” – niech się broni na rynku jak najdłużej. Pytanie piąte: Czy jest szansa na ukazanie się gry planszowej lub karcianej w uniwersum „Ostatniej Rzeczpospolitej”? Wielu autorów promuje w ten sposób swoje książki. T.K.: Jestem miłośnikiem planszówek, grywam regularnie, więc ciekawą grę na podstawie mojego uniwersum chętnie bym oczywiście zobaczył. Pod warunkiem , że to by była naprawdę dobra gra. Stworzyłem kilka gier planszo-

21

Fot. http://fabrykaslow.com.pl/

Pytanie pierwsze: Cykl „Ostatnia Rzeczpospolita”, to solidny mix najróżniejszych gatunków. Nie bał się Pan, że takie pomieszanie z poplątaniem może zniechęcić czytelników? Wszak stare powiedzenie mówi, że „co za dużo, to niezdrowo”.


wych w życiu, ale to były proste projekty dla dzieci. Skonstruowaniem reguł do poważnej gry powinien zająć się fachowiec. Pytanie szóste: Jakie są najbliższe plany pisarskie Tomasza Kołodziejczaka? Kontynuacja znanych nam już cykli, czy może ma Pan w zanadrzu jakąś niespodziankę? T.K.: Na razie skupiam się na pracy przy „Białej reducie”. Mam spisanych kilka innych projektów, na opowiadania, powieści i scenariusze komiksowe w różnych konwecjach – od horroru po space operę -ale na ich realizację na razie brakuje mi czasu. Pytanie siódme: Był Pan jednym z autorów z Klubu Tfurcuf (jak zwał, tak zwał, w końcu nie wiem jaka to była nazwa), który przede wszystkim był nastawiony na warsztaty pisarskie i doskonalenie pisania. Jak Pan myśli, kiedy było łatwiej pisać, debiutować, publikować, wtedy za ‘Waszych czasów’ czy teraz? T.K: W latach 80-tych istniało jedno pismo branżowe (Fantastyka), opowiadania SF drukowało też kilka pism popularno-naukowych (np. Młody Technik). Na druk książki czekało się kilka lat. Dziś wydawcą może zostać każdy, Internet umożliwia natychmiastowy debiut praktycznie każdemu, do niedawna ukazywało się całkiem sporo antologii opowiadań. Wydaje mi się więc, ze obecnie o debiut łatwiej. Z drugiej strony, żyjemy dziś w środku nawałnicy informacyjnej - zasypani tysiącami newsów o nowych książkach, filmach, serialach, więc ten debiut ma znacznie mniejsze szanse na bycie zarejestrowanym przez odbiorców. A Klub Tfurcuf... To było zgromadzenie mocno nieformalne. Grupa młodych ludzi, którzy chcieli się ze sobą spotykać, gadać o życiu, literaturze i własnym pisaniu. Grupa przyjaciół, po prostu. Nie wiem, czy to repetowalny model, ale na pewno bardzo ciekawy i mający istotny wpływ na kształ współczesnej polskiej fantastyki. Z KT związani byli, między innymi, Jacek Piekara, Jarosław Grzędowicz, Andrzej Pilipiuk, Jacek Komuda, Rafał Ziemkiewicz, Krzysztof Kochański, Feliks Kres i wielu późniejszych pisarzy, tłumaczy, redaktorów fantastycznych dzieł i mediów. Niezły zestaw, prawda?

Autorzy pytań: Karol Mitka i Aleksander Kusz Tomasz Kołodziejczak Rocznik 1967. Debiutował w 1985 na łamach „Przeglądu Technicznego”. Autor nowoczesnej SF, social fiction i space opery. Pisał także utwory fantasy, a także fantastykę humorystyczną. Kilkakrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza Zajdla (ostatnio w roku 2006 za opowiadanie „Piękna i graf”), zdobył ją w roku 1996 za powieść „Kolory Sztandarów”. Jest trzykrotnym laureatem Śląkfy, a także wielu innych wyróżnień literackich i komiksowych. Był redaktorem, publicystą i wydawcą w pismach „Voyager”, „Feniks”, „Magia i Miecz”, oraz w programach „Fantastykon” i „Magazyn Fantastyki Radia Wawa”. Od 1995 roku pracuje jako redaktor naczelny największej dziecięcej gazety w Polsce - tygodnika „Kaczor Donald”. W 1999 roku uruchomił w Egmoncie linię komiksową dla dorosłych „Klub Świata Komiksu”, która dominuje na polskim rynku komiksowym. W czerwcu 2010 r. wyróżniony przez Bogdana Zdrojewskiego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Lubi koszykówkę, interesuje się polityką, astronomią, historią. Żonaty. Dwie córki. Dwa koty. Źródło: http://fabrykaslow.com.pl/

22


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

PIOTR GOCIEK

Piotr Gociek: Słuchałem kiedyś, jeszcze w czasach PRL audycji radia „Głos Ameryki” (zakazana wtedy przez władze rozgłośnia z USA), w której pewnemu naukowcowi zadano podobne pytanie: jak pan znajduje czas i na pracę, i na działalność społeczną, i na występy w mediach. A on odpowiedział dość trzeźwiąco „Cóż, wszyscy mamy tyle samo czasu: 24 godziny na dobę”. Myślę, że tak naprawdę da się te zajęcia zgrupować w jedno: publicysta (w tym radiowy czy telewizyjny) czy pisarz, wykonuje tak naprawdę to samo zajęcie: dekoduje rzeczywistość i próbuje ją interpretować. Bycie pisarzem jest jednak najfajniejsze, bo można dokonywać interpretacji bardzo autorskiej i płynnie przechodzić do kreacji. Publicyście nie przystoi alegoria, szkodzą mu metafory, ironia i parodia przydają się tylko w pewnych przypadkach. Pisarz ma dużo większą wolność – dlatego najbardziej lubię te chwile, kiedy piszę. A co do czasu dla mnie i rodziny… Większość czasu kiedy pracuję – czyli czytam, oglądam, rozmyślam – to także czas dla mnie. Staram się jednak rozgraniczać wyraźnie te dni, kiedy pracuję i te, kiedy zajmujemy się czymś zupełnie innym. Chodzeniem po muzeach, podróżami, grami, gotowaniem, zbijaniem bąków, oglądaniem seriali. Na razie udaje mi się czasem model 4/3. Cztery dni pracy od świtu do nocy i trzy dni resetu oraz odpoczynku. Moim celem jest odwrócenie tych proporcji. Pytanie drugie: Niedługo premiera Pańskiej książki pt. „Czarne bataliony”. Czego możemy się spodziewać po tej pozycji? Będzie to kolejne „krzywe zwierciadło” naszej rzeczywistości, czy raczej coś na poważnie? P.G. Po pierwsze uważam że moja poprzednia książka, czyli powieść „Demokrator”, choć w wielu miejscach bardzo śmieszna, była jednak zdecydowanie czymś „na poważnie”. Humor językowy i sytuacyjny pełnił w niej taką rolę, jak w wielu opowieściach Stanisława Lema, która (spójrzcie na „Cyberiadę” czy „Dzienniki gwiazdowe”) po zdjęciu maski kpiarza okazują się opowieściami dość ponurymi i mizantropicznymi. „Demokrator” językowo był dzieckiem Lema, Bułyczowa, Strugackich czy Bułhakowa, a może przede wszystkim Wienedikta Jerofiejewa, ale w warstwie przekazu i poruszanych problemów był potomkiem George’a Orwella, Aldousa Huxleya, Francisa Fukuyamy (lęki przed manipulacjami biotechnologicznymi), Janusza Zajdla czy Eugeniusza Zamiatina. Po drugie „krzywe zwierciadło” naszej rzeczywistości to rzecz bardzo poważna. Bo nieraz dopiero dzięki takiej perspektywie, przejaskrawieniu, wyszy-

23

Fot. Waldemar Kompała

Pytanie pierwsze: Piotr Gociek to człowiek orkiestra. Prezenter radiowy i telewizyjny, wydawca, publicysta, pisarz… Można wymieniać bez końca. Jak godzi Pan ze sobą te wszystkie profesje? Znajduje Pan w tym wszystkim czas dla siebie, dla rodziny?


dzeniu, wyolbrzymieniu i obśmianiu udaje się zwrócić uwagę na rzeczy ważne, groźne, ale na co dzień niezauważane bądź lekceważone. W „Czarnych batalionach” starałem się wyważyć elementy zabawy, ironii, dowcipu językowego oraz sprawy bardzo poważne. Bez wątpienia tytułowa mikropowieść jest tam tekstem najpoważniejszym, ale nie mogło być inaczej, skoro to historia alternatywna w której Związek Sowiecki pod wodzą Stalina i jego następców podbija cały świat. Poważny – choć prześmiewczo pisany – jest tekst „Opowieść Wowy”, w którym przestrzegam przed łatwym optymizmem w sprawach historyczno-politycznych. Poważny – bo o poważnych uczuciach – jest „Chłopiec z plakatem”. Ale takie opowiadania jak „Janek Poranek i jego goście” czy „Inicjatywa oddolna” albo „Dzień oligarchy” to rzeczy lżejsze, zabawne, w tradycji błazenad Lema czy opowiadań Dmitrija Głuchowskiego. To, co je łączy, to nieufność wobec samozwańczych naprawiaczy świata. Pytanie trzecie: Wedle zapowiedzi, „Czarne bataliony” mają być zbiorem opowiadań, zawierającym jednak mikropowieść. Którą formę literacką woli Pan tworzyć? Krótsze formy, a może rozbudowane, wielowątkowe opowieści? P.G. Każda forma literacka przynosi inne radości i smutki – to trochę jak z dziećmi, albo jak z kibicowaniem ukochanej drużynie. Nie ma takiej, która zawsze wygrywa i w której wszystko wiecznie działa perfekcyjnie. Przede wszystkim pisarz musi być czujny i słuchać swoich pomysłów. Są historie, które same proszą się, by opowiedzieć je w formie króciutkiego opowiadania, są takie, które domagają się rozbudowy. „Demokrator” miał być z początku humorystycznym opowiadaniem o superbohaterach, a skończył jako poważna powieść na 500 stron pełną gębą. Uwielbiam pisać opowiadania, bo mam wtedy poczucie, że zajmuję się tym, co naprawdę ważne, a nie tracę czasu na mozolne opisywanie i budowanie całego świata. Wystarczy szkic, aluzja – jeśli zrobi się to dobrze, to czytelnik od razu łapie o co chodzi i nie trzeba mu jak krowie w rowie tłumaczyć, że tutaj mur, a tam brama, a jeszcze gdzie indziej wychodek. Nie o to chodzi w literaturze. Powieści za to dają szansę na mocne, pogłębione postacie bohaterów, na opowieść o przemianach, klęskach i odkupieniach. No i można w nich pomieścić masę punktów zwrotnych. Czyli remis. Ale mam i takie może nie tyle pomysły, ale emocje, zanotowane w papierach, o których wiem, że da się je tylko przekazać tylko w formie wiersza. Pytanie czwarte: „Demokrator” to parodia ponoć „najlepszego możliwego systemu rządów”. Ale i w innych systemach nie brak absurdów. Który z nich uważa Pan za wdzięczniejszy temat do żartów? P.G. Wszystko jest wdzięcznym tematem do żartów, o ile robi się to zręcznie i ze smakiem. No i nie może być to śmiech pusty. ”Najlepszy możliwy system rządów” opisywany w „Demokratorze”, czyli technologicznie zaawansowany komunizm skrzyżowany z bioterrorem jest jednak o tyle istotny w wyszydzaniu i przestrzeganiu przed nim, że niesie ze sobą najbardziej niszczące, katastrofalne skutki. Ciężko kpić z głupawych pozerów bawiących się w demokrację, kiedy w każdej chwili może zmiażdżyć cię zawodowy masowy morderca, czyli tyran. Jestem więc wobec demokracji pobłażliwy, choć bywa niezmiernie głupiutka. Pytanie piąte: Był Pan redaktorem naczelnym pisma science-fiction „Hyperion”. Patrząc na rynek okiem wydawcy i redaktora jak ocenia Pan kondycję polskiej fantastyki? P.G. Odpowiedź na to pytanie jest trudna, chyba nie tylko dla mnie. Tak wiele ukazuje się książek, tak dużo publikuje w sieci, że trudno wszystko ogarnąć. A bez tego z kolei trudno formułować uzasadnione opinie. Na pewno bardzo zauważalna jest atomizacja rynku i czytelników. Mnóstwo jest premier i zjawisk, ale bardzo niewielu ludzi sięga jednocześnie po propozycje z różnych nisz, co mnie martwi. Podobało mi się w latach 80., kiedy byłem członkiem klubu miłośników SF i jeździłem na wszelkie możliwe konwenty, że spotykałem tam ludzi, z którymi całe noce mogłem przegadać

24


o wspólnych lekturach. Nie tylko fantastycznych. Dziś jak ktoś czyta horrory, to zwykle nie czyta hard sf, jak czyta o wampirach, to nie czyta o cyberprzestrzeni, i tak dalej. Są klany czytelników, graczy, fanów komiksów, które zamykają się w swoich niszach i nie interesuje ich nic poza tym. Ale wierzę, że da się pisać książki, które będą choć trochę przełamywały bariery między klanami. Mam apel do czytelników: zwracajcie uwagę na emocje i przesłanie, a nie na sztafaż. Jedną rzecz wiem na pewno – bardzo brakuje mi pism fantastycznych drukujących opowiadania. To jest sól fantastyki, to jest kapitalna sprawa. Szkoda, że padł na nie taki pomór. Czy aby owo rozdrobnienie czytelników nie jest jedną z przyczyn? Pytanie szóste: Jakie dalsze plany po ukazaniu się „Czarnych batalionów” ma Piotr Gociek jeśli chodzi o rynek fantastyczny? P.G. Większość moich planów wiąże się teraz z rynkiem fantastycznym. Pracuję nad kolejnym tomem opowiadań, mam rozgrzebane kilka powieści i tylko od weny oraz entuzjazmu czytelników i wydawców będzie zależało, co i w jakiej kolejności się ukaże. Jednocześnie staram się podciągnąć w scenariuszopisarstwu, bo jest pewna mikroskopijna szansa na ekranizację „Demokratora” (oczywiście nie w Polsce), a i jedno z opowiadań w „Czarnych batalionach” jest moim zdaniem idealnym materiałem na krótki film. Może nic z tego nie wyjdzie, ale przynajmniej chcę wtedy wiedzieć – dlaczego. Pytanie siódme: Zarówno w „Demokratorze” jak i „Czarnych batalionach” można odczytać odniesienia do polskiej i światowej literatury science fiction (Lem, Bułyczow, Dick i wiele, wiele innych). Jacy są Pana ulubieni autorzy sf i jak wpłynęli oni na Pana życie, zarówno te realne, jak i literackie? P.G. Wszyscy składamy się z innych opowieści – chłoniemy je chcąc czy nie chcąc. Historie innych ludzi, życie innych ludzi, książki, filmy, komiksy, wiersze. Zaczynałem od Lema, z prostej przyczyny – w bibliotece osiedlowej, do której jako dzieciak byłem zapisany, na półce z fantastyką było około 50 książek, ale połowa z tego, to były książki Lema. Czytałem je od małego, wszystkie, po kolei, nawet kiedy ich nie rozumiałem. A potem wciągałem wszystko, co tylko można. Kiedy trafiłem do ruchu klubów sf, ludzie których podziwiałem (i podziwiam do dziś), podpowiedzieli, żeby rozszerzyć radar, podsuwali mi Hłaskę, Jamesa Jonesa, Kurta Vonneguta, Josepha Hellera. I jak już człowiek raz wypłynie na ten ocean, to odkrywa, że jest bezkresny. Do dziś czytam mnóstwo, czytam żarłocznie, czytam nałogowo, czekając aż ktoś/coś mnie zachwyci, uwiedzie, zmusi do myślenia. Najbardziej cenię sobie książki, które sprawiają, że od razu sam mam ochotę coś napisać. Spośród fantastów prócz Lema i Strugackich, oczywiście wychowywałem się na Philipie K. Dicku, który jest zjawiskiem wyjątkowym także jeśli idzie o literaturę w ogóle. Jestem wielkim fanem Roberta A. Heinleina, mam jego wszystkie książki wydane po angielsku (łącznie ze zbiorem wystąpień i szkiców oraz tomem wspomnień z podróży), pamiętam do dziś, jakim pozytywnym szokiem było dla mnie przeczytanie „Neuromancera” Williama Gibsona. Ale ta lista tak naprawdę nie ma końca, bo przecież kapitalnymi pisarzami są i Dan Simmons, i Neal Stephenson, i Neil Gaiman. Myślę że w moim pisaniu ślady wszystkich tych fascynacji są albo będą widoczne. Tak jak i innych, niefantastycznych, od literatury rosyjskiej, przez angielską, po amerykańską. Wszystkim, którzy piszą, polecam też czytanie dobrych poetów – nic tak nie rozwija wyobraźni i znajomości języka, jak wiersze. A gdybym miał wskazać pisarzy fantastycznych, którzy mieli wpływ nie tylko na moje pisanie, ale i na życie, to wskazałbym dwóch. Tolkien, którego „Władcę pierścieni” zacząłem czytać w pewien wigilijny wieczór jako nastolatek. I Philip K. Dick, którego bohaterowie żyjący w pokręconych, szalonych światach pomagali mi znaleźć siłę na zmaganie się z naszym pokręconym światem.

Autorzy pytań: Karol Mitka i Aleksander Kusz 25


Szortownia


CÓRKA CZAROWNICY Artur Nowrot

e-mail: nowrot.a@gmail.com

Czarownica mieszka sama w domu na końcu ulicy. Asfalt urywa się wkrótce potem, dalej są już tylko pokrzywy i wysoka trawa. Wiosną i latem pielgrzymują tędy chłopcy i dziewczyny. W rosnącym jeszcze dalej lesie urządzają ogniska. Czarownica rzuca czasem dyskretne uroki, żeby nie przydarzyło im się nic złego. Wokół domu kręcą się koty. Wychodzą spomiędzy traw i miarowym krokiem przemierzają podwórze, ich grzbiety falują, ogony sterczą sztywno w górę i dopiero czubek zagina się w znak zapytania. Wylegują się w słońcu. Czarownica wystawia na podwórze miski z karmą i wodą. Koty podchodzą bez obaw. Czasami, gdy wśród zwierząt trafi się kotka, czarownica dotyka jej grzbietu różdżką i wtedy kotka zamienia się w dziewczynę. Czarownica prowadzi ją do domu i nakrywa do stołu. Dziewczyna próbuje jeść – łapczywie, niezdarnie, nie używając rąk. Czarownica pomaga jej, podając porcje na wyciągniętej dłoni. Po posiłku idą razem do malutkiego pokoju pełnego kolorowych, dziecięcych mebli. Dziewczyna zwija się na łóżku i zamyka oczy. Nim obie zasną, czarownica głaszcze jej włosy; rankiem ponowny dotyk różdżki przemienia dziewczynę w kotkę.

Ilustracja: Milena Zaremba

Kiedyś czarownica miała córkę, Ninę, która chodziła do szkoły nieopodal. Czarownica często pozwalała jej zapraszać koleżanki, ale nigdy nie zgadzała się, by Nina szła do nich. Córka czarownicy skończyła jedną szkołę, a potem drugą. Wyrosła na wysoką dziewczynę o czarnych włosach i postanowiła wyjechać z miasta razem ze swoimi koleżankami. Czarownica nie chciała się na to zgodzić. Wspomina: Nina siedzi przy stole. Mięśnie na jej policzkach napinają się, gdy patrzy na matkę. Dlaczego? – pyta.

27


Czarownica załamuje bezradnie dłonie. Jak ma jej wytłumaczyć, że świat jest pełen okrutnych chłopców i niebezpiecznych mężczyzn, a moc czarownicy nie sięga aż do miasta? Nie będę mogła cię chronić – mówi. – Ale ja nie chcę, żebyś mnie chroniła – odpowiada Nina, wstając. – Chcę, żebyś pozwoliła mi podjąć decyzję. Wychodzi z domu, czarownica – z różdżką w dłoni – wybiega za nią. Chce tylko zatrzymać córkę. Czarna kotka patrzy na nią przez chwilę zaciętym wzrokiem, po czym przemyka przez podwórze i znika w wysokiej trawie. Czarownica zawsze zostawia uchylone drzwi. Czasami – kiedy ciszę przerywają głosy walczących lub marcujących kotów, gdy rozbrzmiewa śmiech wracających z lasu dziewcząt i chłopców – zastanawia się, gdzie jest Nina. Wie, jak niebezpieczny bywa dla kotów świat. Pamięta, jak pełzła przez wysoką trawę z ciężkim brzuchem i poparzonymi łapami. Wie, że świat jest pełen okrutnych chłopców i niebezpiecznych mężczyzn. Ale przypomina sobie też, że żyją na nim czarownice i wtedy czuje słabe trzepotanie nadziei. Pamięta nachyloną nad sobą twarz i pieszczotę, przed którą nie miała siły się uchylić. Pamięta dotyk różdżki.

28


DZIEŃ WAMPIRA Sławomir Ambroziak – Blada i osłabiona? Pewnie jakiś wirus, mamy jesień. Dwa ukłucia na szyi? Pluskwy. Roi się od tego w starych deskach – zawyrokował doktor. Nikt nie wierzył w jego diagnozę. Gdy tylko lekarz zniknął za progiem, gospodarz pogonił babę do komórki, po czosnek. Girlandami wianków obwiesił okna i drzwi. Utarł jedną główkę z solą, ukroił kilka kromek chleba, teraz smarował je grubo smalcem: – Zje? – burknął na Andrei. – Dobre to? – Andrei przełknął ślinę. – Sam świnię chowałem, sam topiłem słoninę. – Czy dobre na…? Nooo, na… – Ostatnie słowo nie chciało mu przejść przez gardło. – Nie zaszkodzi. Andrei zjadł trzy kanapki z czosnkiem, wypił szklankę wina, zabrał ze sobą butelkę piwa i podreptał po stromych schodach, do pokoiku na poddaszu. Pół nocy buszował w Internecie, szukając czegoś z historii tej wioski. Wyczytał, że onegdaj władała nią jakaś szlachcianka, że zmarła młodo i w dziwnych okolicznościach, że potem ludzie chorowali i umierali, znikały gdzieś młode dziewice. Współcześnie nie odnotowano jednak podobnego, dobrze udokumentowanego przypadku. Czyżby więc strzyga ocknęła się po latach? Andrei pisał pracę o wampirach – studiował kulturoznawstwo. Mył całe lato okna, uciułał trochę grosza, trochę pomogli rodzice: kupił stary skuter i ruszył na zwariowaną eskapadę po Transylwanii. Chciał zobaczyć wszystkie te miejsca, popytać starych ludzi, cofnąć czas, poczuć klimat. Skuter zdechł w połowie drogi pod górę. Musiał taszczyć to włoskie gówno bite pięć kilometrów. Był w wiosce mechanik, na szczęście! Odpowiednich części nie miał jednak, oczywiście! Uśmiechał się i zapewniał, że to nie problem, że zaraz zamówi; wszystko potrwa góra kilka dni. Internet trafił pod strzechę. Na szczęście w wiosce była też mała gospoda, zupełnie pusta o tej porze roku… Andrei zbudził się niemal w porze obiadu. Za oknem – szaruga i deszcz. Zjadł obiad, wrócił na górę, otworzył książkę, ale ta spadła mu na twarz... Chyba znowu się zdrzemnął. Gospodarze wczoraj paplali, że trzeba by spytać grabarza. Ten pewnie coś widział, coś wie. Nikt się nie kwapił do podobnej rozmowy, żaden z mieszkańców wioski nie darzył starego opoja szczególną sympatią. To była znakomita okazja dla Andrei – on przecież chciał rozpytywać o wampiry. Wepchnął nogi w kalosze, zarzucił na grzbiet pelerynę i poczłapał w kierunku cmentarza… Grabarz pił i wegetował w stróżówce przy cmentarnej bramie. Słońce już zaszło, ale Andrei tego nie zauważył. Było szaro, a zrobiło się ciemno. Jedyne okno budynku przysłaniała niezbyt szczelnie ciężka kotara. Wąska szpara emanowała snopem przyćmionego światła. Andrei wykorzystał sytuację i zajrzał przez dziurę w zasłonie. Mimowolnie postawił się w roli świadka niedwuznacznej sytuacji. Grabarz akurat dochodził, a i ciałem jego partnerki targał właśnie paroksyzm rozkoszy. W jednym z miłosnych uniesień kobieta zwróciła oblicze ku szybie. Andrei z wielkim trudem stłumił krzyk przerażenia. Szeroko rozwarte, karminowe usta zdobiły dwa bielutkie, ostre jak szpilki kiełki. Uskoczył w cień nocy i przerażony zamarł w bezruchu pod cmentarnym murkiem. Z tej perspektywy widział wszystko dokładnie. Snop światła latarki rozjaśnił mrok, grabarz niósł ciało w kierunku największej, centralnej krypty. Andrei nie miał już wątpliwo-

29


ści. Grabarz to sługus strzygi, który zaspokaja jej ziemskie potrzeby, w zamian za gwarancję siły, zdrowia, długowieczności i nietykalności. Wrócił do gospody, zjadł w milczeniu kolację. Wdrapał się na górę. Nie mógł jednak zasnąć w gorączkowym oczekiwaniu świtu: i jemu przyszło w końcu zmierzyć się z wampirem. Wschodu też nie widział. Ciemność ustąpiła miejsca szarówce. Dzień gwarantował jednak poczucie bezpieczeństwa. Obmacał pelerynę – sprawdził, czy tkwi pod nią wszystko, czego potrzebuje. Wianek czosnku na szyi, wielki krzyż na piesi, młotek w kieszeni, osikowy kołek za pasem – wszystko na miejscu. Murek cmentarny przeskoczył po przeciwnej stronie bramy – w najodleglejszym od stróżówki punkcie. Siąpiący kapuśniaczek otulał lepką mgiełką sylwety nagrobków i cyprysów, szarówka jesiennego dnia czyniła jeszcze bardziej ponurymi to miejsce i ten czas. Kalosze zagarniały kępy opadłych liści. Ciężkie drzwiczki krypty stawiły opór, jęknęły jednak głucho i w końcu ustąpiły. Przez szparę wdarł się mdły blask szarego dnia: Andrei dostrzegł ciało złożone na katafalku. Wycelował niezwykle precyzyjnie, oparł ostrze kołka dokładnie na dołku pomiędzy ponętnymi krągłościami wydatnych piersi. Prawą ręką zatoczył szeroki łuk. Młotek runął na kołek z ogromną siłą. Pomieszczenie rozdarł nieprzyzwoity dźwięk, zwielokrotniony dudniącym echem, odbijanym od starych murów. Brzmiało to tak, jakby strzydze puścił zwieracz. Kołek przez chwilę drgał, raptem wystrzelił w górę, odbił się od sufitu i dźwięknął z impetem o posadzkę. Zębiska cofnęły się w kierunku ust, twarz zmarszczyła się i zapadła, cała postać zwinęła się i rozpłaszczyła. – Aaach, te sex-shopy; te akcesoria dla dewiantów... Internet trafił pod strzechę!

30


Stusล รณwka


NAJSPRAWIEDLIWSZY Bartłomiej Dzik Sędzia John Janovsky był niedoścignionym wzorem bezstronności, zbawieniem niesłusznie oskarżonych i młotem na zbrodniarzy. Najmądrzejszych rozstrzygnięć nie nazywano już potocznie Salomonowymi, ale właśnie Janovskimi, zaś adwokaci i prokuratorzy przestali odwoływać się od jego wyroków, by nie marnować czasu i publicznych pieniędzy. Pewnego dnia znaleziono panią Janovsky zastrzeloną w sypialni kochanka z broni męża. Tak delikatna sprawa wymagała najlepszego z najlepszych, toteż oskarżony o morderstwo w afekcie John Janovsky został wyznaczony do osądzenia samego siebie. Ekspresowa rozprawa zakończyła się pełnym uniewinnieniem, jednak tym razem twardogłowy prokurator wniósł apelację. Oczywiście, oddelegowany do wyższej instancji sędzia John Janovsky uznał ją za całkowicie bezzasadną.

32


REKONSTRUKCJA Małgorzata Lewandowska – Perfekcyjna stymulacja manualna. Panie Kowalski, właśnie tak powinien wyglądać penis gotowy do penetracji. Teraz proszę wprowadzić go tutaj. – Szef wskazał palcem pomiędzy nogi pani Kowalskiej. – Jak się państwo czują? Dobrze? – Odpowiedziały mu skinienia głów. – W takim razie proszę o ruchy jak na treningach, pozwólcie naturze objąć władzę nad ciałem. Uwolnijcie ukrytego w was dzikiego przodka! Patrząc na parę, szef Bractwa Miłośników Początku XXI Wieku zatęsknił za cyberkapsułą. Nadal nie potrafił zrezygnować ze wszystkich XXXI wiecznych udogodnień. Jutro nauka obsługi starożytnych komputerów za pomocą myszki i klawiatury, potem spluwy, jazda samochodem i najlepsze – cielesny clubbing! Ech – pomyślał – kocham tę barbarzyńską epokę!

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

33


NA ŁONIE NATURY Bartłomiej Dzik Las gigantycznych czarnych sekwoi wywarł niesamowite wrażenie na uczniach. – Nadszedł czas – wyjaśnił Mistrz – by wyjawić wam Najpierwszą Tajemnicę. Dotarliśmy na łono Natury. Prawdziwe łono, nie metaforyczne, bowiem Natura jest kobietą, wylegującą się na plaży gwiezdnego piasku. Te słowa wiele rozjaśniły uczniom – choćby to, dlaczego mijane tydzień wcześniej wielkie zapadlisko nazywano „Pępkiem Świata”. – Ale to oznacza, że zmierzamy do… – zaczął jeden młodzieniec, po czym poczerwieniał jak burak, Mistrz zaś przytaknął skinieniem. Przeszli może trzy mile, gdy posłyszeli trzask gałęzi i krzyk ucznia zamykającego pochód. Nieszczęśnik znikał w paszczy wielkiej ośmionogiej bestii. – Jasna cholera! – zaklął Mistrz. – Że też nie pomyślałem o wszach!

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

34


FIZYKA CZĄSTEK ELEMENTARNYCH Bogumiła Dziel

Ilustracja: Agnieszka Wróblewska

To nie była emocja. Nie fizyczne doznanie. Gdzieś na styku granic pozostało tlące się w niej - istnienie? Może tylko pamięć o istocie. Może fragment innego bytu, przebłysk, echo, mgła, która pozostała w świecie żywych i nie chciała odejść. Jako dziecko obcowała z nią częściej, choć ten skrawek pamięci przerażał ją i paraliżował. Ale czuła, że jest coś winna zmarłej bliźniaczce, coś więcej niż wyobrażanie sobie jej dorosłej twarzy i tonu glosu. Skoro tamta nie dorośnie, trzeba zatrzymać w sobie jedyne, co po niej pozostało, zamrożony w pamięci moment jej śmierci. Fizyczną pustkę i psychiczny chłód, perwersyjną wersję ujemnej materii.

35


OCH, KAROL! Agnieszka Kwiatkowska Karol miał rwanie. I to jakie! W pracy stażystki szczerzyły doń zęby, recepcjonistka przekazywała wiadomości z uśmiechem od ucha do ucha, a kostyczna księgowa zapraszała go do biura na kawę z ekspresu. I żeby to jeszcze Adonis… A to był przeciętny, niepozorny blondas. W dodatku bardzo skryty. Nie dało się go o nic podpytać. Ani o metody, ani o jakiekolwiek szczegóły. Któregoś dnia przypadkiem zobaczyłem go w klubie. Siedział w kącie, ale nie sam, a splecione pod stołem dłonie mówiły same za siebie. Zamurowało mnie. Wiedzieliśmy, że Karol ogląda się za spódniczkami. Ale nie spodziewaliśmy się, że za szkockimi. Kiltami.

36


INFOLINIA Joanna Maciejewska Witamy w dziale obsługi klienta agencji „Odmień Swoje Życie”. Aby rozpocząć zmiany, naciśnij jeden. Aby uzyskać więcej informacji, naciśnij dwa. Aby przedłużyć abonament, naciśnij trzy. Aby połączyć się bezpośrednio z przedstawicielem agencji, naciśnij cztery. Wybrano jeden. Proszę czekać, rozpoczynamy wprowadzanie zmian. Proces może potrwać do kilku minut i w tym czasie nie należy przerywać połączenia. Uczucie swędzenia i łaskotania, a także przejściowe zawroty głowy są normalnymi objawami i ustąpią po zakończeniu zmian. Jednocześnie chcielibyśmy przypomnieć wszystkim naszym klientom, że agencja nie może być pociągnięta do odpowiedzialności w przypadku, gdy po naciśnięciu „jeden” użytkownik zostanie zmieniony w sposób uniemożliwiający naciskanie przycisków.

Ilustracja: Piotr Kolanko

37


ZEKYAŃSKA TRADYCJA Joanna Maciejewska U nas, w Zekyan, naukę czytania i pisania zaczyna się od własnego imienia. Taki zwyczaj – gdy pozna się litery, trzeba je wyryć na zboczu góry Huan. Wiadomo, niektórzy mają łatwiej, wystarczą trzy znaki po wszystkim. Inni z kolei muszą poświęcić trochę czasu. Moi rodzice postawili przede mną nie lada wyzwanie, ale nie poddaję się. U nas, w Zekyan, jesteśmy wytrwali. No i cieszy mnie, że w końcu otrzymam pozwolenie na naukę czytania, może nawet pójdę do szkoły. Myślę, że już za rok, po prawie osiemdziesięciu latach trudu, dokończę wreszcie pisanie własnego imienia. Jeśli tylko wystarczy miejsca na skałach Huan.

38


RYTUAŁ Bartosz Wrembel Niedawno obchodziła siódme urodziny. Była maleńka. Zza oparcia ławki widać było tylko czubek jej głowy. Główki, którą pokrywały długie blond włosy. Do jej uszu dobiegał anielski śpiew. Przyszedł jej czas, czuła to. Wstała, wyszła z ławki. Ustawiła się za niską staruszką. Ruszyły. Z naprzeciwka, po jej lewej stronie, wracali ludzie. Mieli nieobecny wzrok. Niektórzy zamknięte oczy. Z kącików ust spływały im strużki krwi. Była coraz bliżej. Staruszka przed nią podniosła się z kolan i oddaliła nieśpiesznie. Teraz ona. Uklękła. – Ciało Chrystusa – powiedział łagodnie ksiądz, patrząc jej w oczy. – Amen – odpowiedziała przejęta. Do jej ust trafił ciepły jeszcze kawałek krwistego mięsa.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

39


SPOTKANIE Maciej Zawadzki Dotykał delikatnie jej długich, kręconych czarnych włosów, opadających na odkryte, zmarznięte piersi. Złożył subtelny pocałunek na ustach, pomalowanych ciemnym odcieniem czerwieni. Ich ciała tworzyły jedność. Patrzył na nią tym samym wzrokiem, co w dniu pierwszego spotkania. Pragnął jej ciała, zapachu, bliskości. Uronił kilka łez, które spadły na jej blady policzek. Przez chwilę zdawało mu się, że kobieta poruszyła rzęsami. Znów posmutniał, zdając sobie sprawę, że to tylko urojenia zbolałego z tęsknoty serca... Nagle usłyszał, jak ktoś w pobliżu stawia niepokojąco szybkie kroki. Zgasił latarkę i ukrył się za pobliskim nagrobkiem, modląc się, by nikt nie zakłócił mu spotkania z narzeczoną.

Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk

40



Subiektywnie


JESZCZE SZLACHETNIEJSZA SZTUKA ODMĄCANIA* ZAMĄCONYCH GŁÓW Hubert Przybylski Czasami jest tak**, że Autor solidnego, tysięcznostronicowego, zamieszkanego przez dziesiątki bohaterów cyklu ździebko fabularnie namiesza. Namiesza tak, że można by czasami sobie pomyśleć, że czegoś takiego już się raczej nie da rozplątać. I często, niestety, się nie da. A przynajmniej nie bez nadużywania „nadludzkich wysiłków woli” i przypadków***. Chlubnymi wyjątkami są Steven Erikson i Neal Stephenson. Dziś zajmiemy się wycinkiem twórczości tego drugiego Autora. Cykl barokowy to świetny przykład tego, jak na miejscu odchodzącego starego rodzi się chaos nowych możliwości, z których w końcu wyłania się nowy ład. Co więcej, jest to przykład wielowymiarowy. Tak jest zbudowana fabuła, takie przemiany zachodzą w wnętrzach bohaterów i to samo dzieje się w tle akcji poszczególnych tomów. I to niezależnie od tego, czy weźmiemy pod uwagę geopolitykę, rozwój nauki czy myśli ekonomicznej. Mówiąc krótko - era „Żywego srebra” przemija, a z „Zamętu” rodzi się nowy „Ustrój świata”. A teraz króciutkie wprowadzenie do fabuły „Ustroju...”. Jest rok 1714. Daniel Waterhouse wraca do Anglii, aby na prośbę księżniczki Karoliny pogodzić dwóch zwaśnionych geniuszy - Newtona i Leibniza. Wraca i po raz kolejny staje się pionkiem w intrygach wszystkich możliwych, walczących o cokolwiek, o co warto (lub nie) walczyć, frakcji. Czyli mówiąc zwięźle - momentalnie ładuje się w tarapaty. W tych samych tarapatach, choć po różnych stronach (i wcale nie są to tylko dwie strony), uczestniczą też i inni bohaterowie cyklu: Eliza, Jack „Półkuśka” Shaftoe, Bob Shaftoe i inni. Tak jak w poprzednich częściach Cyklu barokowego, tak i tutaj, oprócz samej warstwy fabularnej dostaniemy solidną porcję informacji historycznych, tyle że zmienił się środek ciężkości tych informacji. W pierwszym tomie na pierwszym miejscu była nauka, w drugim polityka, a teraz główne skrzypce przypadło ekonomii. I nie ma co się temu dziwić - początek XVIII wieku to czas przemian. To właśnie wtedy zaczęto dostrzegać, że pieniądz oparty na ziemi nie ma większej przyszłości i że trzeba mu znaleźć inne podparcie. Z chaosu różnych pomysłów wybrano jeden i choć dziś już wiemy, że obrana droga niekoniecznie była strzałem w dziesiątkę i w ciągu następnych kilkudziesięciu lat trzeba będzie małe co nieco pozmieniać, to przez prawie trzysta lat system lepiej lub gorzej działał. W każdym bądź razie, Stephenson z prawdziwą maestrią opisuje ówczesną gospodarkę i zachodzące w niej zmiany. Przyjmowanie tak serwowanej wiedzy to prawdziwa przyjemność. Moja ocena? 9.75/10. Tak. Wszystkim tomom Cyklu barokowego daję taką samą ocenę i zarazem jest to też ocena zbiorcza całości. Dlaczego? „Ustrój świata” nie odstaje jakościowo od reszty cyklu - mimo, że ma troszkę inaczej położony środek ciężkości, to przyjemność i lekkość lektury jest równie, jak w przypadku „Żywego srebra” i „Zamętu”, zachwycająca. I tak oto kończy się moja przygoda z Cyklem barokowym. Cyklem tak bliskim ideałowi, jak to tylko możliwe. cyklem, który uważam za chyba najlep-

43


szy, jeśli chodzi o literaturę historyczno-przygodową****. A przynajmniej nie przychodzi mi na myśl inne, równie genialnie napisane dzieło. Tak sobie jeszcze pomyślałem - Stephenson umieścił akcję cyklu w okresie, kiedy zachodziły przemiany w nauce, polityce i ekonomii. I tylko popatrzcie - my też żyjemy w czasach przemian, które idealnie nadają się na tło jakiegoś cyklu. Umieszczając akcję utworu w naszych czasach Stephenson z pewnością napisałby kolejne, równie dobre co Cykl barokowy dzieło. Hmmm... A może już napisał? P.S. Zapomniałem wspomnieć o szacie graficznej nowego wydania. Może i nowe wydanie wygląda niesamowicie elegancko, ale mnie zwyczajnie brak tych świetnie dobranych, klimatycznych okładek z pierwszego wydania „Zamętu” i „Ustroju świata”. Z drugiej strony, na widok stojących na półce grzbietów starego wydania nie dałoby się poderwać żadnej dziewczyny, a te nowe z pewnością zachwycą nawet analfabetkę... Hmmm... Tytuł: Ustrój świata Autorzy: Neil Stephenson Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Wydawnictwo: MAG Wydanie: II Data wydania: 10.10.2014 Liczba stron: 898 (w tym troszkę reklam) ISBN: 978-83-7480-439-4 * Jak już się pewnie domyśliliście, od dziś można używać tego słowa nie tylko w mowie potocznej, ale także grając w s(a)cr(e)(ab)ble(u). ** Zauważyliście, że lubię zaczynać swoje recenzje takimi zwrotami? Wiedziałem. Jestem z Was dumny :) *** A to się komuś dowolna noga podwinie, a to bad-boss się na jednej psiej kupie pośliźnie i na drugiej nieszczęśliwie (znaczy, dla siebie, bo dla bohaterów to jak najbardziej szczęśliwie) głowę rozbije, a to zupełnie niechcący ten kompletnie zagubiony i tak daleko, jak to tylko możliwe, leżący od uczęszczanych szlaków komunikacyjnych rejon kosmosu odwiedzi główny trzon gwiezdnej floty, i tak dalej, i tak badziewniej, i tak byle jak... **** Tak. Oczywiście. Wiem, że cykl „wymyka się wszelkim klasyfikacjom”. Ale dla mnie to jest to opowieść historyczno-przygodowa. Howgh*****. ***** Dla tych, którzy w dzieciństwie nie czytali Karola May’a wyjaśniam, że „howgh”, to po „niemiecko-indiańskiemu” to samo co „rzekłem”, „powiedziałem”, „bez dyskusji”, czy „i pozamiatane”.

44


DOBRY SCHEMAT NIE JEST ZŁY Anna Klimasara Swoją znajomość z Arno Strobelem rozpoczęłam mniej więcej rok temu przy okazji książki „Trakt”. Nie była to miłość od pierwszego, ani nawet drugiego wejrzenia, choć nie było to też całkowite rozczarowanie. Dobrze o tej powieści świadczy fakt, że zaskakująco dokładnie ją pamiętam, trochę gorzej już to, że nie miałam wcale ochoty zapoznawać się z „Istotą”, która ukazała się w tzw. międzyczasie. Kiedy jednak przeczytałam o „Schemacie”, do głosu doszła moja ogromna słabość do książek o książkach, z której się Wam już zwierzałam. Zawtórowała jej słabość do kryminałów i tak oto po raz drugi sięgnęłam po powieść niemieckiego autora. Trzeba przyznać, że Strobel troszkę się nagimnastykował. Mamy książkę o pisarzu, na książce którego wzoruje się seryjny morderca i choć wiele (łącznie z okładką i tytułem) wskazuje, że książka-wzorzec jest książką, którą czytamy, to przecież wiemy, że tak naprawdę nią nie jest, bo to, co wyczytujemy na temat treści wzorca różni się od tego, co czytamy. Sami rozumiecie. Albo i nie, ale wierzcie mi, że lektura „Schematu” wszystko to klaruje. Chciałam po prostu, żebyście poczuli mniej więcej klimat metaliteratury, z jaką mamy tu do czynienia, bo odniosłam wrażenie, że o to głównie chodziło autorowi. Reszta tak naprawdę (jak zresztą sugeruje tytuł) jest schematem, co także stanowi jeden z elementów gry, jaką autor podejmuje z czytelnikiem. Mamy więc schematycznych bohaterów reprezentujących wymiar sprawiedliwości. Ona – trzymająca się nieco na uboczu, nie do końca zrozumiana, z głęboko skrywaną tajemnicą z przeszłości, która ukształtowała jej obecną postawę wobec świata. On – nieco narcystyczny, zadufany w sobie, zmuszony sięgnąć do swoich rzadko poruszanych pokładów wrażliwości, by przebić się przez skorupę nowej partnerki, gdyż od tego zależy powodzenie śledztwa. Nad nimi dwojgiem – apodyktyczny szef, prowadzący prywatne wojenki, który zdaje się zapominać, że najważniejsze jest rozwiązanie sprawy. No i wreszcie mamy samą sprawę – znika córka potentata medialnego. Dość szybko okazuje się, że mogła trafić w ręce szaleńca naśladującego zbrodnie opisane w powieści poczytnego autora kryminałów. Sam motyw jest zapewne Wam znany i chętnie eksploatowany nie tylko przez pisarzy, ale także twórców filmowych (i naprawdę nie sprowadza się tylko do „Nagiego instynktu”), przez co tym lepiej wpisuje się w schemat. Jeśli jednak skupimy się na samej zbrodni – wycinaniu kawałków skóry i zapisywaniu na nich fragmentów powieści (przez niedocenionego pisarza, przynajmniej w powieści, na której wzoruje się morderca ze „Schematu”, który czytamy*), wracamy do punktu wyjścia, czyli książki w książce o książce, w której najważniejsza jest książka. I tak to wszystko w „Schemacie” kołuje, zazębia się i przenika, składając się na pokrętne studium miejsca autora i jego miejsca… gdzie? W świecie? W wyobraźni czytelników? Czy może w machinie wydawniczej, bo tej kwestii Strobel poświęca całkiem sporo miejsca, opisując proces wydawniczy i zaangażowanych w niego ludzi w dość gorzkim tonie. Jak można się domyślić, w podziękowaniach od-

45


żegnuje się od wszystkich krytycznych słów i zapewnia, że nie ma to nic wspólnego z jego doświadczeniami, ale całość przedstawił w tak spójny i przekonujący sposób, że jednak ziarenko wątpliwości pozostaje... Jak na tym tle broni się kryminał? Cóż, jest tak jak bohaterowie dość schematyczny, co nie jest wcale zarzutem, bo przecież wszystkie kryminały sprowadzają się do tego samego – mamy zbrodnię, poznajemy grupę podejrzanych oraz stopniowo lepsze lub gorsze motywy, które mogłyby pchnąć ich do morderstwa, a ten, którego najważniejszy motyw poznamy najpóźniej, na tego bęc. Tutaj rozwiązanie może nie jest szaleńczo zaskakujące, ale nie jest też nazbyt oczywiste, w związku z czym chyba nawet osoby zainteresowane wyłącznie wątkami kryminalnymi nie będą zawiedzione. Mnie zainteresowało także, jak szczegółowo Strobel analizuje sposób pisania swojego powieściowego autora – Christopha Jahna – wraz z jego obsesyjnym zamiłowaniem do szczegółów. Ciekawa jestem niezmiernie, ile w tej analizie zdradził własnych tajemnic. Na stronie wydawcy pod opisem książki „Trakt” można znaleźć fragmenty wypowiedzi Strobela, które zaczynają się od zdania: „Zawsze, kiedy zaczynam nową powieść... sam jestem ciekaw, jak potoczy się historia”. Wydaje mi się, że w przypadku „Schematu” pisarz nie puścił swoich bohaterów tak do końca na żywioł, tekst sprawia wrażenie szczegółowo zaplanowanego (żeby nie powiedzieć ściśle dopasowanego do schematu) i bardzo dobrze zrównoważonego. Nie ma w nim może wielkich wzlotów, ale i spektakularnych upadków brak. Cieszę się, że pomimo wątpliwości skusiłam się znów na powieść niemieckiego autora. Arno Strobel bez wątpienia zaskoczył mnie swoją umiejętnością zabawy schematami, w którą z przyjemnością dałam się wciągnąć. *Drugim „Schematem” jest oczywiście ten fikcyjny, do którego dostęp mamy tylko we fragmentach istotnych dla sprawy opisywanej w „Schemacie” opublikowanym naprawdę. Autor: Arno Strobel Tytuł: Schemat Tytuł oryginału: Das Skript Tłumaczenie: Sławomir Kupisz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Liczba stron: 440 Data premiery: 23 września 2014 ISBN: 978-83-7961-037-2

46


SZLACHETNA SZTUKA MĄCENIA LUDZIOM W GŁOWACH Hubert Przybylski Wiecie, co będzie, kiedy Autor ma milion zainteresowań i każdym z nich chce się podzielić z czytelnikami? Kiedy chce nam opowiedzieć o alchemii i o nauce, o polityce i ekonomii, o religii i filozofii, o geografii i metafizyce, o wojnie i o miłości. Kiedy na dodatek wpadnie na pomysł, aby jego utwór był dwiema, równolegle rozgrywającymi się powieściami, w których bohaterowie przemieszczają się z jednej powieści do drugiej i na odwrót. Żeby nie było za prosto, wraz z częścią tych bohaterów odbędziemy także pełną niesamowitych przygód podróż dookoła świata. Kiedy na każdej stronie będzie nas chciał rozbawić, przerazić, wzruszyć i, przede wszystkim, zmusić do myślenia? Tak, jest tylko jedno słowo, które dokładnie oddaje to, co wyjdzie spod pióra takiego autora. Zamęt. I tak też nazywa się drugi tom Cyklu barokowego Neala Stephensona, bohater mojego dzisiejszego omówienia. Zacznijmy jednak od króciutkiego wprowadzenia do akcji obu, składających się na „Zamęt” powieści. Pierwszą z nich jest „Bonanza”, która opowiada o zamieszaniu, jakie wywołuje cudownie ozdrowiały* Jack „Półkuśka” Shaftoe wraz z kolegami z galerowej (galernej? galernianej? galeryjnej? galerzej?**) ławki, a które to zamieszanie, pod postacią niewielkiej góry mającego tajemnicze właściwości złota, wiąże się m.in. z zemstą na diuku d’Arcachon, planami Isaaca Newtona i handlem w całej zachodniej Europie. Tymczasem druga powieść, „Juncto”, kręci się wokół przygód Elizy, brata Jacka - Boba - oraz jak zawsze usiłującego niewplątywać się w żadne, zwłaszcza te o charakterze politycznym, kabały Daniela Waterhousa. Podobnie, jak to było w przypadku „Żywego srebra”, „Zamęt” to nie tylko kilkanaście lat z życia naszych bohaterów, ale także zapis dziejów Zachodniej Europy z przełomu XVII i XVIII wieku, kiedy to kształtowała się jej nowożytna geopolityka - układy sił, które przetrwały w nieco tylko zmienionej formie do końca I wojny światowej (w niektórych przypadkach nawet dłużej). To zapis tych wszystkich zawieruch politycznych, walk o trony***, powiązań polityki, gospodarki, nauki i religii, wewnętrznych sporów między frakcjami i tak dalej. I podobnie, jak w pierwszej części cyklu, tak i tu Stephenson opowiada nam o tym wszystkim w sposób niesamowicie luźny i przystępny. Powiem wprost - jeszcze nigdy taki solidny kawał wiedzy nie trafił do mojej głowy tak łatwo i przyjemnie. A najlepsze jest to, że ta wiedza przydaje się także dzisiaj - wszystko to, co widzimy w wiadomościach, o czym czytamy w gazetach czy internecie, o czym opowiadają dokumenty na satelitarnych kanałach Planete, to uwspółcześniona wersja tego wszystkiego, co już kiedyś było. Wystarczy tylko wykorzystać wiedzę o mechanizmach rządzących światem, które tak elegancko ukazuje Stephenson, odpowiednio powiązać przyczyny i skutki i oto pojawia się spora szansa na wewnętrzną przemianę ze sterowanej socjotechnicznymi narzędziami owieczki w świadomego i myślącego człowieka. I choćby tylko dlatego warto przeczytać „Zamęt”. Ale jeśli zamiast pomyśleć wolicie się rozerwać, to w tym względzie również nie mogliście trafić lepiej. Nie dość, że Autor zabierze nas w podróż doo-

47


koła świata (normalnie zdrowo od A do W, przy czym X, Y i Z znajdziemy gdzieś w środku), to jeszcze zrobi to w tak szalony i zaczarowany sposób, że nie ma szans na porządne wyspanie się przed końcem lektury. Mnie się udało zawalić tylko kilka nocy, ale to pewnie tylko dlatego, że dość szybko czytam. I drugą połowę książki czytałem w weekend. Moja ocena? 9,75/10. Choć troszkę inny, to „Zamęt” jest równie dobry, co „Żywe srebro”. Jest dużo bardziej rozrywkowy - tak pod względem awanturniczo-przygodowym, jak i zawartego w książce humoru - co świetnie równoważy realistycznie przedstawiony, brudny**** i brutalny świat. Jakby jednak nie było, czyta się „Zamęt” z równie wielką przyjemnością i zaangażowaniem, jak i pozostałe tomy Cyklu barokowego. Tytuł: Zamęt Autorzy: Neil Stephenson Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Wydawnictwo: MAG Wydanie: II, twarda oprawa Data wydania: 03.10.2014 Liczba stron: 818 (zero reklam) ISBN: 978-83-7480-436-3 * Cudownie, gdyż udało mu się przeżyć „kurację”. ** pal licho - skoro każda wersja brzmi odpowiednio źle i głupio, więc od dziś możecie używać ich zamiennie. *** Swoje lub cudze. **** Polityka zawsze była i będzie brudna. Niezależnie od tego, jak wysoko cywilizacyjnie zajdziemy, zawsze będzie to najłatwiejsza droga to zaspokojenia dwóch najniższych i najbardziej negatywnych pragnień człowieka - potrzeby dominacji i chciwości.

48


NASZ POLSKI, RODZIMY, Z NASZEJ CI ON ZIEMI, ON NASZ I NIKOMU NIE POZWOLIMY GO ODEBRAĆ Aleksander Kusz No i trafił mi się następny komiks. Normalnie nie wiem, co się dzieje. Wziął i przelatywał obok mnie, więc złapałem go, co miałem zrobić? Spadając, czy lądując mógłby sobie zrobić krzywdę. Od razu wiedziałem, że komiks będzie o superbohaterze, bo przecież tylko superbohaterowie potrafią latać (no, oprócz ptaków, smoków i różnych innych takich, co to niby wrodzone mają). Ja mówię (piszę) o ludziach. Ludzie nie umieją latać, no, chyba, że superbohaterowie. Oj, ci to umieją latać, no, chyba, że nie umieją, bo posiadają inną moc. Korzystają wtedy z tejże i w związku z tym nie latają. Tyle tytułem wstępu. Latającym superbohaterem, który to przelatywał obok mnie, jest nasz rodzimy Wilq, a książka, którą chciałbym Wam omówić, to „The Best of Wilq Superbohater”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Opowieści o Wilqu ukazują się od 2003 roku. Niedawno ukazał się tom 20, który mieliśmy przyjemność Wam omówić na Szortalu. I to dwukrotnie, jak dobrze pamiętam. Ukazały się także na rynku dwa zbiorcze wydania komiksów - Wilq 1234 i Wilq 5678 Jak cyferki wskazują, wydania obejmują po cztery pojedyncze tomy. W tak zwanym międzyczasie Wilq przeniósł się także do Internetu, jest na FB i, jak na prawdziwego superbohatera przystało, ma nawet swój fanpage. Ma także swoje kąciki z kawałami rysunkowymi w czasopismach i gazetach. Ostatnio nawet film o nim nakręcili, może jeszcze brakuje mu trochę do efektów rodem z Hollywood, ale bardzo niewiele, za to we wszystkich innych wrażeniach artystycznych bije tamte na głowę (na przykład w krótkości). Co by nie powiedzieć, Wilq to najbardziej znany superbohater z Polski, a nawet z całej Europy Środkowo Wschodniej. Nie mamy się czego wstydzić, bo w końcu, jak mówi hasło reklamowe Wilqa – „Jaki kraj – taki superbohater!”. Zastanawiałem się chwilę, jak mam przedstawić tę książkę. Nie jestem znawcą Wilqa, pracy magisterskiej, czy licencjackiej o nim nie pisałem (w odróżnieniu od Huberta, on to się musiał przynajmniej doktoryzować), nawet tyciutkiej rozprawki nie popełniłem. Opiszę więc Wam „The Best of Wilq Superbohater” tak, jak to powinno być, albo inaczej – tak, jak sobie wyobrażam, że powinno być, czyli „od laika dla laika”. Bo kto zna Wilqa i kocha go miłością zażartą i niespełnioną (jak Słaby Wielbłąd), to już zna te wszystkie historie, przeczytał je wielokrotnie zaśmiewając się do rozpuku, budząc przy okazji sąsiadów. Oczywiście taki ktoś i tak kupi tę książkę, bo piękna jest, ma ładną błękitną okładkę i na dodatek twardą oprawę. Ale to nie dlatego ją kupi, tylko dlatego, że kocha Wilqa miłością zażartą i niespełnioną (jak Słaby Wielbłąd i Hubert na ten przykład, że dodam kogoś nowego, żeby się już tak mocno nie powtarzać) i musi mieć wszystko, co jest z nim związane (wyobrażam sobie Huberta w piżamce z Wilqiem tam, gdzie Wilqu ma żółwia - to musi być widok).

49


Zbiór jest przede wszystkim przeznaczony dla tych, którzy jeszcze nie pokochali Wilqa, bo amerykańscy naukowcy udowodnili ostatnio, że istnieją jeszcze na świecie, a podobno nawet w Polsce ludzie, którzy nie kochają Wilqa. I to tylko dlatego, że go nie jeszcze nie poznali, bo kiedy już poznają, to pokochają (oczywiście miłością zażartą i niespełnioną). Właśnie dla tych, którzy do tej pory chowali się w różnych ciemnych zakamarkach naszego globu, jest przeznaczona ta pozycja. Jakby Wam przybliżyć Wilqa? Cóż, może prostu z mostu? Kawę na ławę? Wilq - główny bohater tego komiksu (pewnie nigdy byście się nie domyślili, nie?) to nieustraszony obrońca Opola (bo Wilq z Opola pochodzi, a nawet uczył się w tamtejszym liceum ogólnokształcącym). Jest superbohaterem, znaczy się potrafi latać, oczywiście jak chce, bo czasami po prostu jeździ autobusem. Jest także Alc-Man, kolega Wilqa z liceum, też superbohater, ponieważ ciągle chodzi w stroju superbohatera, ale nie do końca wiadomo jakie ma moce. Nie każdy lubi się tak asić* na prawo i lewo, po prostu z godnością wykorzystuje swoje moce, znaczy się tylko wtedy, jak to jest potrzebne. a że do tej pory nie były potrzebne, to sami wiecie… Entombed - również kolega Wilqa z liceum, który jednak wybrał ciemną stronę mocy i jest superłotrem, charakteryzuje go to, że często mówi: „Dziwnym nie jest”. Mikołaj - to następny superbohater i kolega Wilqa. Znerwicowany z lekka, na dodatek ciągle powtarza: „Ba, ba, ba”, co pewnie ma coś znaczyć, ale nikt nie wie, co. Z pozostałych postaci warto jeszcze wymienić mieszkającego na Zaodrzu doktora Wyspę – szalonego naukowca, oraz Komisarza Gondora, który za dużo pali i zleca niewykonalne zadania naszemu superbohaterowi. Tyle o bohaterach, teraz będzie o miejscu akcji. Miejscem akcji jest w większości Opole, miasto rodzinne Wilqa i autorów komiksu, wystarczy? Wystarczy. W „The Best of Wilq superbohater” dostajemy Wilqa z różnych lat. Znaczy się, nie z jego różnych lat, ale rysowanego przez autorów w różnych latach. Taki przegląd, rozumiecie? To chyba dosyć normalne w zbiorach: The Best of. Dostajemy opowieści krótkie (jednostronicowe) i długie, nawet takie, których można się było nie spodziewać (znaczy się wielostronicowe, co mam napisać!?). Jaki jest Wilq? Toporny. Mamy tu toporną, prymitywną kreskę, czarno białe obrazki, rodem z najczarniejszych snów wielbicieli komiksów. Język komiksu jest prymitywny i wulgarny, bezlitośnie chłoszczący nasze zmysły i inteligencję. Jednak dawno się tak dobrze nie bawiłem, jak podczas czytania (przeglądania?) tego komiksu. Czasami nawet na mojej twarzy pojawiał się lekki, ni to grymas, ni to uśmiech, a z gardła bulgotało coś, co mogło przypominać w najbardziej optymistycznej wersji śmiech. I pisze Wam to facet, który nie lubi humorystycznych kawałków, który, jak wieść gminna niesie, nie śmieje się nawet przy czytaniu kawałów. To są świetne komiksy, dowcipy, kawały rysunkowe, obnażające nas i naszą rzeczywistość w kilku prostych, trafnych obrazkach. Czytając, co jakiś czas trafiałem na jakąś perełkę, którą chciałoby się zaznaczyć, wpisać do kajecika złotymi literami. Nawet przez moment zastanawiałem się, czy aby nie spisać kilka najlepszych haseł, ale wiecie jak to jest, nie chciało mi się wstać po długopis i zeszyt, więc musicie mi uwierzyć na słowo. Oczywiście są w zbiorze kawałki lepsze i gorsze (jak to w życiu bywa, że tak mainstreamowo polecę), ale całość sprawiła mi niesamowitą frajdę podczas czytania, czego i Wam życzę. Zostałem kolejnym wielbicielem Wilqa. Kocham go miłością zażartą i niespełnioną, jak każdy jego fan. Bardzo polecam, bo czytanie Wilqa to sama przyjemność.

50


* stwierdziłem, że też sobie machnę gwiazdkę z przypisem, czemu tylko Hubertowi wolno? A ja co? Że niby gorszy? (wiadomo, że gorszy, ale to takie hasło co się rzuca, rozumiecie). Asić to taka gra słów mi się zrobiła, rozumiecie, przesłanie od inteligenta do inteligentów. Ale wolę wytłumaczyć na wszelki wypadek. Znaczy się, że asić, to chwalić się, to po Śląsku jest. To od Asa pochodzi, że niby najlepszy w talii. A przy okazji, że As, to superbohater, tak mi się skojarzyło, super, nie? PS: Zauważcie, że w tym omówieniu nie napisałem żadnego wulgarnego słowa, tak jak to Wilq ma w zwyczaju, ale muszę przyznać, parę razy cisnęły mi się na klawiaturę. PS1: Może dla zobrazowania zajebistości Wilqa zacytuję Wam jego wypowiedź z czwartej strony okładki? Mam nadzieję, że autorzy i wydawnictwo pozwolą :) Powaliło was? Jestem superbohaterem, do cholery! Bronię Opola i dobra, walczę ze złem i Mysłowicami! Nie będę wisiał na sznurku jak jakiś himalaista na Brokeback Mountain! A latać we wnętrzu wnętrza też nie mam życzenia! Żeby w powałę wyrypać? Wiecie jak się w powietrzu ciężko hamuje?! I dlatego zgodziłem się na dublera. Ale nie na coś takiego! Gnom z nosem jak łechtaczka słonia! Jakby Chopin wrócił z derbów Podkarpacia! Co wyście casting na niego przeprowadzali za pomocą dalekopisu? To ma być The Best of? Chyba The Srest of! The Dupest of!!! Banda cweli!!! PS2: Jeżeli już musiałbym wybierać najlepszy kawałek ze zbioru, bo wszystkie dobre, część bardzo dobra, a i znaczna część rewelacyjna, to byłby to na pewno odcinek: „W imię kebaba”. PS3: Minkiewiczowie – nie macie czasem do sprzedania piżamki z Wilqiem? Rozmiar XL, albo XXL, w zależności czy zjadłem, czy akurat poszczę od godziny. Bardzo proszę… Autor: Tomasz i Bartosz Minkiewiczowie Tytuł: The Best of Wilq Superbohater Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: październik 2014 r. Liczba stron: 128 ISBN: 978-83-7961-106-5

51


WYPADAJĄC Z ŻYCIA Paulina Kuchta Wyobraźcie sobie, że znikacie. Ludzie przestają was rozpoznawać, zauważać, patrzą jak na osobę, którą widzą pierwszy raz w życiu. I teraz pytanie, czy jest to cud niepamięci, faktycznie zniknęliście, wszyscy wokół uknuli spisek, czy może ludzkość ogarnęła zbiorowa ślepota. Nic z tych rzeczy, oj ludzie, toż to proste, wpadliście w szczelinę świata. Kto czytał Nigdziebądź, wie o czym mówię, resztę zapraszam do omówienia siódmego już wydania jednej z najsłynniejszych powieści Neila Gaimana, będącej adaptacją telewizyjnego serialu BBC (uff). Obok nas istnieje inna rzeczywistość. Choć czasem wydaje nam się, że to my jesteśmy inni, albo świat zwariował. Co nie jest takie niemożliwe. Prawda? Gaiman wyobraził sobie, że takie miejsce jest pod nami. Trafiają tam ludzie zapomniani i niezauważani. Wpadają w szczeliny świata. To właśnie tu trafia Richard Mayhew po tym, jak ratuje znalezioną na ulicy ranną młodą kobietę, o wdzięcznym imieniu Drzwi, obdarzoną niezwykłym darem otwierania... No właśnie, zgadnijcie czego :) Odtąd wspólnie wędrują poprzez ciągnące się pod miastem kanały i podziemne przejścia, by znaleźć ludzi, którzy pozbyli się całej rodziny Drzwi i odkryć sposób na powrót Richarda do normalnego (czytaj nudnego, pozbawionego adrenaliny) życia. Pomocnej ręki, a właściwie skrzydła, ma udzielić legendarny anioł Islington. Ale najpierw trzeba go znaleźć, co utrudnia fakt, że tropem Richarda i Drzwi podążają Pan Croup i Pan Vandemar - para okrutnych najemnych morderców. Londyn Pod jest miejscem z jednej strony trochę przytłaczającym, ciemnym, jak to w podziemiach, ale też pełnym życia i zaskakującym. Na przykład nasze targi, nie zmieniają często lokalizacji, choć może to i dobrze. U Gaimana normą zaś jest Ruchomy Targ, za każdym razem zorganizowany gdzie indziej. Spotyka się na nim większość mieszkańców Londynu Pod by wymieniać towary, wynająć ochronę, albo zwyczajnie zasięgnąć języka (bo jak wiemy, informacja też kosztuje). Jest to jedyne miejsce gdzie obowiązuje rozejm, nie można zabić, a żeby nie było tak różowo, są miejsca nie tak bezpieczne. Więc równie dobrze możemy natknąć się na Szczuromówców, Lamię wysysającą pocałunkiem życie. A jak będziecie mieć naprawdę, ale to naprawdę pecha, to wpadniecie na Pana Croupa i Pana Vandemara. Ale tego nikomu nie życzę, chociaż... Na uwagę zasługuje nie tylko Londyn Pod, ale także postacie występujące w powieści. Począwszy od Richarda, traktującego wszystko, co go spotyka, z pewnym dystansem i ironią (co zważywszy na sytuację, w jakiej się znalazł, niejednemu z nas przyszłoby z trudem), szalonego Baileya sprzedającego ptaki, kombinatora markiza de Carabas (ach te przysługi), a skończywszy na parze morderców, którzy nawet jak zrobią krzywdę, pozostaną nadal uprzejmi. Widać, zabijać też można z klasą... Nie będę odkrywcza, gdy napiszę, że Nigdziebądź to przykład dobrej urban fantasy, chociaż można byłoby się pokusić, by w tej fantastycznej historii dostrzec coś więcej, może opowieść o szaleństwie? Może Richard odbył podróż

52


w głąb siebie, a Londyn Pod nie istniał, był tylko formą ucieczki od życia? Możemy oczywiście traktować Nigdziebądź czysto rozrywkowo i zwyczajnie dobrze się bawić podczas lektury, tym bardziej, że autor ma poczucie humoru. Zwłaszcza ujął mnie ironicznym spojrzeniem na rzeczywistość. Nawet na tę okoliczność i potwierdzenie przygotowałam parę cytatów, ale Hubert pewnie by je wyciął :( Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, tak to może prędzej sięgniecie po Gaimana by sprawdzić, czy mam rację. I kto wie, może też doszukacie się drugiego dna. Tytuł: Nigdziebądź Tytuł oryginalny: Neverwhere Autor: Neil Gaiman Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawnictwo: MAG Data wydania: 26.09.2014 Wydanie: VII Oprawa: twarda z obwolutą Ilość stron: 334 ISBN: 978-83-7480-450-9

53


OPOWIEŚĆ MRÓWEK Olga „Issay” Sienkiewicz Historię opowiada się z perspektywy gigantów. Półki działów historycznych zdobią opasłe opracowania dotyczące wielkich wojen, w których za punkt widzenia obiera się losy całych narodów – można tam znaleźć również biografie tych, których imiona zapisały się w pamięci ludzkości. Rzadko kiedy zdarza się, aby wśród najpopularniejszych książek historycznych, i nie mowa tu o fabularyzowanych opracowaniach, pojawiały się opowieści skupiające się na bardzo konkretnych grupach jednostek – i choć w czasie ostatnich dwudziestu lat trend ten zaczął ulegać powolnej zmianie, wciąż łatwiej znaleźć historię narodową, niż tę konkretnych grup osób. Jedną z najbardziej wpływowych opowieści dotyczących jednostek, które przed publikacją były znane tylko nielicznym, była „Kompania braci. Od Normandii do Orlego Gniazda Hitlera. Kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej”, napisana przez jednego z najwybitniejszych amerykańskich historyków, Stephena E. Ambrose’a. Jak w swoich pamiętnikach wspomina major Richard D. Winters, Ambrose napisał tę książkę niejako przypadkiem, podczas tworzenia innego opracowania – słynnego „D-Day 6 czerwca 1944”. Zafascynowany historią o powołanej w czasie drugiej wojny światowej Dywizji Powietrznodesantowej, dotarł do żołnierzy Kompanii E, którzy brali udział w walkach w Normandii, operacji Market Garden, heroicznej obronie Bastogne w Ardenach i zajęli Orle Gniazdo, rezydencję Hitlera w Berchtesgaden. Jak Winters podaje w swoich wspomnieniach, „Beyond Band of Brothers” (niestety niewydanych jeszcze w Polsce), książka Ambrose’a o kompanii E nie cieszyła się zbytnim zainteresowaniem aż do premiery siostrzanego „D-Day”. Wtedy ekranizacją zainteresowała się stacja HBO i w ten sposób doczekaliśmy się znakomitej mini serii „Kompania braci” z której, jak podejrzewam, większość czytelników kojarzy majora Richarda ‚Dicka’ Wintersa oraz kompanię E. Styl Ambrose’a jest jednym z najlepszych sposobów pisania książki historycznej – zamiast budować monumentalną narrację umiejscawiającą opowiadaną treść w konkretnym momencie historii gigantów, zaczyna od perspektywy swoich jednostkowych, nieznanych niemal nikomu bohaterów na wydarzenia historyczne. W tym wypadku jest to szkolenie kompanii E w Camp Toccoa w 1942 roku – proces przemiany cywili w żołnierzy zajmuje u Ambrose’a zaskakująco dużo miejsca. Zazwyczaj mamy do czynienia z weteranami, którzy widzieli już walkę: nie z grupą młodych patriotów, którzy zaciągnęli się po ataku na Pearl Harbor, lub, tak jak Dick Winters, akurat wtedy odbywali swoją obowiązkową roczną służbę wojskową. Jednak dzięki temu zabiegowi czytelnik ma okazję zaobserwować przemianę zachodzącą w bohaterach, tym szczególniejszą, że opowiadaną przez samych żołnierzy. Ambrose przeprowadził liczne wywiady z weteranami kompanii E oraz korzystał z ich spisanych wspomnień, a także listów wysyłanych z frontu do Stanów Zjednoczonych w tych przypadkach, w których się takowe zachowały. To unikalne połączenie historycznej precyzji Ambrose’a z żołnierskim przekazem, który często ma charakter anegdotyczny. Ta właśnie narracja prowadzi nas z obozów szkoleniowych do Anglii, na kolejne długie miesiące szkolenia, po pierwszy skok kompanii: D-Day.

54


Muszę przyznać, że o ile moja wiedza historyczna z zakresu drugiej wojny światowej nie jest mała, wszystkie przeczytane przeze mnie publikacje Ambrose’a w pewien sposób otworzyły mi oczy. Żołnierze kompanii E opowiadają bez ogródek o chaosie, który zapanował w czasie ich skoku – o torbach z uzbrojeniem, które odczepiały się z powodu pędu oraz o byciu zrzuconym kilka kilometrów od miejsca przeznaczenia. Jako nieźle znający historię czytelnik nie miałam pojęcia, jak wyglądał „najdłuższy dzień” z perspektywy organizacyjnej. Dick Winters – ledwie porucznik, przechodzący w Normandii swój chrzest bojowy, musiał objąć dowództwo swojej kompanii ponieważ oficer odpowiedzialny za żołnierzy z E nie dotarł do punktu zbornego (jego samolot został zestrzelony). Niesprawdzeni wcześniej w boju żołnierze zostają wysłani aby wykonać zadania kluczowe dla lądowania na plaży Omaha, zaś w całej północnej Normandii walczyły jednostki liczące zaledwie kilka do kilkudziesięciu procent swojej normalnej liczebności ponieważ spadochroniarze nie zdążyli dotrzeć do nich na czas. Z takiego samego żołnierskiego punktu widzenia poznajemy Market Garden oraz niemal spisaną na straty obronę Bastogne oraz odbicie miasta Foy. W tym ostatnim szczególnie wbił mi się w pamięć genialny epizod z udziałem Ronalda Speirsa, późniejszego podpułkownika, który jest jednym z najlepszych przykładów na żołnierskie męstwo w kompanii E. Można powiedzieć, że cała „Kompania braci” składa się z epizodów widzianych oczami żołnierzy. To bezcenne świadectwo, ponieważ w przeciwieństwie do pamiętników pojedynczych uczestników wydarzeń, oferuje bardziej obiektywne spojrzenie nie pozbawiając jednak czytelnika subiektywnych wrażeń i emocji. Richard Winters w swoich pamiętnikach jest niezwykle skromny – jego żołnierze są o wiele bardziej elokwentni w jego pochwałach. Jednak nie jest to książka o Wintersie, jakkolwiek fascynującą postacią by on nie był – to przede wszystkim opowieść o braterstwie. Zapoczątkowanym wspólną niechęcią do kapitana Sobela, pierwszego dowódcy kompanii E, zahartowanym przez ogień Normandii i zimową obronę Bastogne. Braterstwie broni i krwi, oznaczającym lojalność przede wszystkim względem ludzi, z którymi dzieliło się okopy. Narratorzy często podkreślają rolę tych, którzy o swoim udziale w wojnie opowiedzieć nie mogą. O tych towarzyszach, którzy na zawsze zostali w Europie. Opowiadają też o ranach, które pozostawiła wojna. Dziś otwarcie mówimy o syndromie stresu pourazowego, jednak w latach czterdziestych opieka nad weteranami nie była tak zaawansowana i wszechstronna, jak w dwudziestym pierwszym wieku. Opowiadają o trudach pogodzenia się z własną śmiertelnością, o trzech fazach przez jakie przechodzi żołnierz (nic mi się nie stanie – coś może mi się stać, jeśli nie będę uważny – coś mi się stanie, jeśli tu zostanę) oraz o gestach, po których rozpoznawali towarzyszy złamanych przez to, co widzieli na froncie. Żołnierze kompanii E nie opowiadają o miłości do ojczyzny czy o obronie światowego pokoju. To chyba najbardziej niesamowita dla mnie, polskiego czytelnika przyzwyczajonego do bogoojczyźnianego podejścia i wszechobecnej narodowej martyrologii, cecha „Kompanii braci” Ambrose’a. Ci niesamowici mężczyźni, których obwołano bohaterami i którzy krwawili za wolność Europy od nazizmu, mówią wprost, że nie chcieli iść na wojnę. Nie chcieli umierać. Ale czasy były takie, że trzeba było iść – więc poszli. Przyznam szczerze, że do tego fantastycznego opracowania Ambrose’a nie dotarłabym, gdyby nie mini seria HBO. Znajomość obu mediów pozwala mi zauważyć jedną rzecz: ekipa produkcyjna wykonała kawał niesamowitej roboty, zachowując niemal stuprocentową wierność materiałowi źródłowemu. Kiedy czytałam książkę po raz wtóry, przygotowując się do napisania niniejszej recenzji, zorientowałam się, że w czasie lektury widzę w głowie obrazy z serialu i słyszę głosy bohaterów. To nie przypadek, że „Kompania braci” pozostaje jedną z najlepszych i najpopularniejszych serii wyprodukowanych przez HBO – to opowieść, która po-

55


zostaje razem z odbiorcą, czy to przez słowo pisane czy obrazy na ekranie. Niezwykła, ponadczasowa i stworzona z perspektywy mrówek, szarych ludzi, którzy poszli, bo trzeba było iść. Tytuł: Kompania braci. Od Normandii do Orlego Gniazda Hitlera. Kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej Autor: Stephen E. Ambrose Tłumacz: Leszek Erefencheit Wydawnictwo: Magnum Data wydania: 17 stycznia 2012 Liczba stron: 460 ISBN: 9788389656810

56


WITAJ PRZYGODO PO RAZ KOLEJNY Jakub Lizak Z wielką przyjemnością siadam do recenzji kolejnej, choć nie nowej książki Wojciecha Cejrowskiego pt.„Rio Anaconda”. Istnieje dużo recenzji tej książki, ale mam nadzieję, że w swojej uchwycę coś nowego i pokażę jakiś inny punkt widzenia. Zaznaczę tylko, że nie czytałem innych recenzji tej książki, tak żeby moje myśli płynęły swobodnie i żebym się niczym nie sugerował. Do rzeczy więc :) Tytuł książki jest zainspirowany nazwą rzeki, którą nadał jej sam Autor. Rzeka ta leży bardzo, bardzo głęboko w dżungli. Nie ma jej na żadnej mapie. Nad jej brzegiem leży jedna z ostatnich osad Indian południowoamerykańskich nietkniętych przez cywilizację. Wojciech Cejrowski opisuje przygodę, jaką przeżył, kiedy spotkał plemię Indian mieszkających w rzeczonej osadzie i kiedy mieszkał wśród ‚Dzikich’. W odróżnienia od książki „Gringo wśród dzikich plemion”, akcja „Rio Anaconda” jest jednowątkowa i opisuje tylko jedną wyprawę. Czytając książkę można odnieść wrażenie, że nie wystarczy ogromna determinacja i pasja, żeby dotrzeć do celu. Tu przede wszystkim potrzebny jest uśmiech losu. Szczególnie kiedy mówimy o spotkaniu plemion rdzennych Indian żyjących w dżungli. Bohater bowiem pokonuje naprawdę wiele trudności zmierzając do celu podróży i przeżywa tak groteskowe historie, że albo się śmiałem i myślałem sobie „Nie to nie prawda!”, albo opadała mi szczeka. Książka zyskuje wiele dzięki temu, że Wojciech Cejrowski ma ogromne poczucie humoru i w świetny sposób opowiada o wszystkich zdarzeniach. Może czasem odrobinę przekoloryzuje? W książce oddaje szacunek Indianom i chyli przed nimi czoła. Nie tylko za to, że umieją dostosować się do dżungli, która zabija na każdym kroku, ale przede wszystkim za to, że posiadają swoją kulturę oraz wierzenia i potrafią tłumaczyć otaczający nas świat, jak niejeden filozof. Opowiadając o Indianach pan Cejrowski najwięcej miejsca poświęca szamanom oraz o ich sekretom. Można się naprawdę zdziwić czytając o tym, co znaczy plemienna magia. Zdarzyło mi się odczuć podczas lektury strach. Wojciech Cejrowski mówi też niestety o tym, że możemy nie mieć już możliwości spotkać prawdziwego dzikiego plemiona Indian, ponieważ napór cywilizacji niszczy tę kulturę i być może teraz, kiedy piszę tę recenzję, kultury tej już nie ma. Zapomniałbym. W książce znajdują się czarne strony, na łamach których pan Cejrowski przedstawia rzeczowo niektóre tematy bądź ciekawostki związane ze swoją opowieścią, np. tłumaczy znaczenie jakiegoś słowa, opisuje wojnę domową w kraju, albo tradycje kulinarne Indian, ewentualnie przybliża magię szamanów, i nie tyko. Jest to bardzo ciekawe i urozmaica lekturę. Dobra koncepcja. Dodam jeszcze tylko, że znowu miałem szczęście obcować z książką naprawdę świetnie wydaną – twarda oprawa, papier dobrej jakości, świetne zdjęcia i mapki.

57


Reasumując, opowieść była fascynująca i czułem niedosyt, gdy skończyłem czytać, bo bardzo mnie wciągnęła. Książka sprawiła, że sam chciałbym wyruszyć na podróż ku prawdziwej przygodzie. Autor: Wojciech Cejrowski Tytuł: Rio Anaconda Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 06-09-2014 Wydanie IV Liczba stron: 440 ISBN: 978-83-7785-567-6

58


SZORTAL FICTION 2 - POSTOSŁOWIE ANTOLOGIA STUSŁÓWEK Dawid „Fenrir” Wiktorski Teksty literackie są tworami osobliwymi - poziom trudności w ich tworzeniu wzrasta logarytmicznie wraz ze skracaniem objętości. Potężne, opasłe papierowe kobyły liczące sobie tysiące stron stworzyć łatwo (o ile ma się w planach uśmiercenie czytelnika nudą wionącą ze stronic). O dobre, krótkie opowiadania już trudno, zaś opowieści zawarte w stu słowach (bo tyle liczą sobie opowieści zebrane w „PoStoSłowiu”) to już prawdziwe majstersztyki. Jak ta sztuka udała się autorom tekstów opublikowanych pierwotnie w Szortalu? „PoStoSłowie” liczy sobie blisko pięćset stron - by uświadomić sobie ilość „szortów” zebranych w recenzowanej antologii wystarczy dodać, że każdy z nich zajmuje jedną stronę. I mimo iż nie oznacza to, że czytelnicy zapoznają się z próbką twórczości takiej samej ilości autorów (wielu z nich otrzymało w antologii kilkanaście, a niekiedy nawet kilkadziesiąt stron), to i tak w jednym tytule udało się zawrzeć kilkaset różnych historii - co byłoby niemożliwe w żadnym innym przypadku. Nie ma co rozpisywać się o kunszcie poszczególnych autorów, bo jest ich zwyczajnie zbyt wielu - trzeba jednak wspomnieć, że ogromna większość zaprezentowanych tekstów trzyma naprawdę wysoki poziom. Oczywiście można zapomnieć o złożonych historiach - takie po prostu nie mieszczą się w stu zaledwie słowach. W efekcie tego stusłówka zebrane w antologii to raczej śmieszno-gorzkie pointy szarej codzienności, rzadziej coś, co można nazwać bardzo skondensowanym opowiadaniem. Szkoda jednak, że w antologii znalazły się też hybrydy stusłówek z poezją - efekt w tych konkretnych przypadkach jest tak mdły, że aż niestrawny. Na szczęście tego typu teksty należą do zdecydowanej mniejszości. Znacznie więcej wskazać można tytułów udanych, jednak lista ta byłaby tak obszerna, że zupełnie mijałoby się to z celem. Owszem, „PoStoSłowie” to antologia bardzo nietypowa, bo naprawdę nieczęsto ukazują się na rynku zbiory opowiadań kilkudziesięciu autorów. Jednakże zawarcie poszczególnych historii i anegdot tylko w stu słowach pozwoliło redaktorom na zmierzenie się z takim wyzwaniem, efekt końcowy jest zaś co najmniej zadowalający. To nie rzecz dla miłośników długich historii, niemniej fani dobrej literatury powinni być zadowoleni. Bo gros udanych tekstów skutecznie zaciera niesmak po kilku - kilkunastu niewypałach. Pozostaje mieć nadzieję, że seria Szortalowych antologii będzie kontynuowana w przyszłości. Tytuł: Szortal Fiction 2 - PoStoSłowie - antologia stusłówek Autorzy: legion, normalny zdrowy legion Wydawnictwo: Solaris Data wydania: 02-09-2014 Liczba stron: 500 ISBN: 978-83-7590-199-3

59


KOMISARZ NIEDŹWIECKI ZNÓW NA TROPIE Anna Klimasara Zauważyliście, że Polacy mają jakąś obsesję na punkcie leczenia się? Takie wnioski można wysnuć chociażby na podstawie ilości reklam niezliczonych suplementów diety, przytłaczającej liczby aptek (w moim niewielkim przecież mieście jest ich szesnaście) oraz czasu, jaki statystyczny Polak spędza na rozmowach o rozmaitych dolegliwościach. Jeżeli dołożymy do tego ogromną popularność wszelkich seriali o lekarzach, pielęgniarkach i szpitalach jak ze snów, każdy zmuszony będzie przyznać, że coś jest na rzeczy. I tylko literatura popularna zdaje się nie być aż tak zafascynowana tematem, dlatego bardzo zainteresowała mnie wydana w zeszłym roku powieść „Z chirurgiczną precyzją”, reklamowana jako „pierwszy polski thriller medyczny”. Książkę oczywiście nabyłam, przeczytałam, a teraz doczekałam się kontynuacji i to właśnie powieść „Niech strawi cię płomień” będzie bohaterką tego tekstu. Skoro już o bohaterach mowa, muszę zacząć od kilku słów na temat komisarza Niedźwieckiego, którego Błażej Przygodzki zmusza w obu powieściach do mierzenia się z tą mroczniejszą stroną Wrocławia. Jakiś czas temu narzekałam, że śledczy portretowani w kryminałach to najczęściej przytłoczeni życiem alkoholicy, nie radzący sobie z własnymi problemami, przeszłością lub – co jest rozwiązaniem optymalnym – problemami z przeszłości. A tu proszę, pojawia się Niedźwiecki, który na tym tle jest wręcz nieprzyzwoicie normalny. No dobrze, może i wygląda jak prawnuk Lenina*, jeździ na chińskim skuterze i brzydzi się przemocą, ale prócz tego zdaje się być całkiem zdrowy na umyśle, nie ma żadnych skłonności autodestrukcyjnych i nie popłakuje po kątach z tęsknoty za utraconą miłością. Ma za to kochającą żonę, od której nie ucieka wieczorami do najgorszych spelun w mieście. Kreację głównego bohatera Przygodzki zaliczył zatem na piątkę. Możemy więc przejść dalej – jest bohater, dajmy mu jakieś zajęcie. Schemat fabularny w „Niech strawi cię płomień” jest podobny do tego, jaki poznaliśmy w „Z chirurgiczną precyzją”. Obserwujemy historie kilku osób, które z początku wyglądają na zupełnie ze sobą niezwiązane, ale z czasem zaczynają się w mniejszym lub większym stopniu zazębiać. Zaczynamy od zabójstwa malarza Nikodema Potockiego i pobicia jego żony. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak wypadek w trakcie rabunku, ale już na drugi kilka rzeczy przestaje się zgadzać, a Niedźwiecki ma właśnie talent do wyławiania odbiegających od normy szczegółów. Druga historia opowiada o studentce Poli Rajewskiej, która składa jednemu z wykładowców niedwuznaczną propozycję, a chwilę potem wszystko nieprzyjemnie się komplikuje. Co charakterystyczne dla obu powieści (chyba można już stwierdzić, że to nie przypadek), autor nie stara się na siłę szokować okrutnymi opisami. Najbardziej drastyczne informacje przedstawia rzeczowo, bez zbędnych szczegółów, z ogromnym wyczuciem. Poza tym całość czyta się lekko i przyjemnie, szczególnie że Przygodzki na szczęście nie wychodzi z założenia, że poczucie humoru i kryminał nie idą ze

60


sobą w parze. Na przykład taki Inspektor Henry Kolasa – transfer ze Scotland Yardu do wrocławskiej komendy wojewódzkiej – jest przezabawną postacią, odrobinę przerysowaną, stanowiącą doskonałą przeciwwagę dla powagi prowadzonego śledztwa. Zresztą wszyscy bohaterowie przewijający się przez powieść – zarówno stróże prawa, jak i przestępcy, a także przeciętni obywatele – są doskonale dopracowani. Każda z osób ma własną historię do opowiedzenia, mówi swoim językiem i jest w pełni wiarygodna. Jeżeli thriller medyczny kojarzy się Wam z tajemniczymi wirusami dziesiątkującymi pacjentów, to możecie być zawiedzeni. Zresztą ci, którzy czytali „Z chirurgiczną precyzją” już wiedzą, że Błażej Przygodzki podchodzi do tematu nieco inaczej. Nie wiem nawet, czy „Niech strawi cię płomień” możemy rozpatrywać w kategoriach thrillera medycznego, bo choć pojawia się kilka wątków lekarsko-szpitalno-chorobowych, mających znaczenie dla fabuły, nie stoją wcale w jej centrum, a tym bardziej nie mają decydującego wpływu na rozwiązanie zagadki. Ale odłóżmy klasyfikacje na bok, bo tak naprawdę liczy się tylko podział na książki godne polecenia i te niewarte czasu, jaki trzeba poświęcić na ich lekturę. „Niech strawi cię płomień” zdecydowanie zaliczam do tej pierwszej grupy i mam nadzieję, że już niedługo spotkamy się z komisarzem Niedźwieckim ponownie. *Jak raczył to zgrabnie ująć autor w książce „Z chirurgiczną precyzją”. Autor: Błażej Przygodzki Tytuł: Niech strawi cię płomień Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Liczba stron: 320 Data premiery: 16 października 2014 ISBN: 978-83-08-05397-3

61


BESTIA Dawid „Fenrir” Wiktorski Mimo iż już od dawna dysponujemy metodami błyskawicznego przesyłania danych i zaawansowanymi technikami śledczymi, to nadal poszukiwania jednego człowieka mogą nastręczać nie lada trudności. Szczególnie wtedy, gdy zbiegłym jest groźny więzień, co do którego istnieje uzasadnione podejrzenie, że błyskawicznie powróci na ścieżkę zbrodni. Jak czarny charakter „Bestii”. Całej opowieści nie byłoby, gdyby nie nad wyraz pobłażliwe podejście administracji więziennictwa i samych konwojentów do niezwykle niebezpiecznego więźnia. Zrezygnowanie z dodatkowej eskorty skutkuje fatalnym następstwem - ucieczką pedofila. W tym samym momencie machina policyjna w całym kraju zostaje postawiona na nogi, a priorytetem jest odnalezienie uciekiniera, zanim zdąży dopisać kolejne nazwiska do swojej listy ofiar. „Bestia” to dość specyficzny rodzaj kryminału, głównie ze względu na typ zbrodni popełnianych przez antagonistę-pedofila. Nie dość, że wykorzystuje on swoje ofiary, to potem morduje w nad wyraz brutalny sposób - tylko ten fakt sprawia, że nad całą powieścią unosi się dość ciężka, osobliwa atmosfera. Jeśli dodać do tego pogoń za zbiegiem, użycie przez autorów motywu zacieśniającej się pętli i w końcu wywrócenia na nice pozornego happy endu, to otrzymamy tekst dość brutalny, ale i zarazem niepokojąco rzeczywisty. Często popełnianym błędem przez autorów powieści kryminalnych jest nieumiejętna kreacja życia zawodowego bohatera (w czym przodują amerykańscy autorzy). Gdyby bohaterami „Bestii” byli wysoko postawieni policyjni urzędnicy lub też po prostu ludzie z wyższych szczebli drabiny społecznej, to otrzymalibyśmy powieść, jakich wiele na księgarskich półkach: oderwaną od naszych realiów, niemalże czystą fikcję, co najwyżej w jakimś stopniu inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Na szczęście jednak autorzy odwrócili ten schemat (mniej lub bardziej świadomie - ale to akurat najmniej ważny czynnik) oferując czytelnikom coś w rodzaju literackiego katalizatora, który pobudza do refleksji nad tym, co dzieje się w ich otoczeniu. Szwedzcy autorzy brutalnie pokazują, w jaki sposób dzień jakich wiele może zamienić się w prawdziwe piekło - wystarczy tylko drobny szczegół, który zwróci uwagę zbrodniarza na bliską nam osobę. I, co gorsza, bynajmniej nie będzie on kierował się logicznym dla nas systemem wartości i potrzeb - w „Bestii” występuje coś, co nazwać można „motywacją” psychopaty. Dla normalnego człowieka zupełnie niezrozumiała - dla niego będąca czymś, co przysłania cały świat. „Bestia” pozytywnie wyróżnia się wśród innych szwedzkich kryminałów - mimo iż na dłuższą metę ciężki klimat może być dla czytelnika męczący, to sprawna żonglerka elementami powieści przez autorów przynosi wymierne efekty. Nie zmienia to jednak faktu, że o sile książki stanowi zdecydowanie jeden element - czyli wykorzystanie elementów codziennego życia każdego z nas. A to w zderzeniu z psychopatycznym mordercą buduje napięcie lepiej, niż najbrutalniejsze opisy zbrodni.

62


Autor: Anders Roslund, Borge Hellstrom Tytuł: Bestia Tłumaczenie: Wojciech Łygaś Wydawnictwo: Albatros Data wydania: sierpień 2014 r. Liczba stron: 406 ISBN: 978-83-7885-984-0

63


NIE MA WODY NA PUSTYNI Aleksandra Brożek-Sala Przypuszczam, że Grahama Mastertona nie trzeba nikomu przedstawiać. Autor od lat przyprawia nas o gęsią skórkę, każąc śledzić niespodziewane zwroty akcji na kartach swoich powieści. Mimo że pisze też thrillery, poradniki seksualne, a nawet wiersze, zasłynął głównie jako autor licznych horrorów. Dlatego słysząc nazwisko Masterton, liczymy z reguły na to, iż troszeczkę się poboimy, troszeczkę rozerwiemy, a troszeczkę też zapomnimy o nudnej codzienności. Na początku należy więc wspomnieć, iż „Susza” nie należy do powieści grozy autora. To książka, która porusza wątki apokaliptyczne, a równocześnie jest też połączeniem kryminału z thrillerem. Główny bohater, Martin Makepeace, to ojciec, pracownik socjalny, a jednocześnie weteran wojenny. Kiedy w pewnym kalifornijskim miasteczku na skutek suszy zabraknie wody, będzie musiał nie tylko ratować własną rodzinę, ale też stawić czoło własnym demonom. Niewątpliwą zaletą książki jest, że czyta się ją łatwo i szybko. Śmiało można powiedzieć, że to lektura na jeden wieczór. Akcja galopuje na złamanie karku, a czytelnik zaciska kciuki i kibicuje bohaterom. Może niekoniecznie robi to z wypiekami na twarzy, bo podobne lektury już były i będą, ale na pewno można mówić o przyzwoitej rozrywce. „Susza”, podobnie jak wiele innych pozycji Mastertona, naładowana jest emocjami. Autor tak „podchodzi” czytelnika, iż trudno jest pozostać obojętnym na przedstawione wydarzenia i odłożyć książkę, nie sprawdziwszy najpierw, jak skończy się ten cały bałagan. Wspomniałam, że w „Suszy” pojawił się wątek katastroficzny. Pozbawieni wody mieszkańcy San Bernardino stają w obliczu śmierci i to nie tylko z powodu pragnienia, ale przede wszystkim z ręki dotychczasowych sąsiadów, kolegów czy współpracowników. Mamy tu wariację na temat „co by było gdyby”, która pojawiała się już w innych książkach autora, choćby w „Zarazie” czy „Głodzie”. Możemy obserwować zachowanie różnych typów ludzkich w obliczu zagrożenia. Nie jestem jednak przekonana, czy wspomniane typy są przekonujące. Bohaterowie wydają się dość schematyczni i wiele im brakuje do wyrazistych, rozbudowanych psychologicznie postaci. Mimo że temat apokalipsy daje duże pole do popisu, podczas czytania miałam wrażenie, że autor nie wykorzystał choćby połowy tego potencjału, a „Suszy” daleko pod tym względem do takich książek jak choćby „Pod kopułą” Kinga oraz czysto postapokaliptycznych klasyków typu „Droga” McCarthy’ego czy „Wojna światów” Wellsa. Sam Makepeace (nazwisko nieprzypadkowe?) natomiast, któremu niestraszne żadne niebezpieczeństwo, przypomina trochę bohatera kultowych komiksów. Nie chodzi co prawda po ścianach budynków, ani nie zamraża przeciwników wydychanym powietrzem, ale mam wrażenie, że niewiele mu do tego brakuje. To taki powieściowy Mac Gyver, który w irytujący sposób, prawie w każdej możliwej sytuacji, wciąż wspomina swoje uczestnictwo w wojnie w Afganistanie.

64


Reasumując, „Susza” nie jest książką złą. Jeśli ktoś liczy na rozrywkę, czy chce na kilka godzin zanurzyć się w powieści dla zabicia czasu, na pewno nie będzie zawiedziony. Za to osobom, które liczą na nieco więcej i cenią sobie oryginalność czy ciekawe portrety psychologiczne, może się ona wydawać zwykłym „sucharem”. Ocena: 6/10 Tytuł: Susza Autor: Graham Masterton Tłumacz: Wiesław Marcysiak Wydawnictwo: Albatros Ilość stron: 400 Data wydania: 11 sierpnia 2014 ISBN: 978-83-7885-956-7

65


DZIENNIK 1944-1947 Katarzyna Lizak Jakiś czas temu podzieliłam się z Wami moimi wrażeniami po przeczytaniu opowiadań Anais Nin zebranych w zbiorze zatytułowanym „Małe ptaszki”. Przyznaję, że opowiadania zaskoczyły mnie odwagą i bezpruderyjnością. Przede wszystkim jednak zaintrygowała mnie wtedy postać Autorki i Jej życiorys. Dlatego też z wielkim zaciekawieniem sięgnęłam po Jej Dziennik, który ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Omawiany przeze mnie tom pamiętnika Anais Nin dokumentuje Jej pobyt w Nowym Jorku i obejmuje lata 1944 – 1947. Pierwszy wpis pochodzi z kwietnia 1944, tuż po wydaniu Jej pierwszego zbioru opowiadań pt. „Under a Glass Bell”, który bywa uznawany za najlepszy w dorobku Autorki. Dziennik jest podzielony na rozdziały zatytułowane nazwami kolejnych miesięcy. Anais Nin pisała o wydarzeniach i spotkaniach z wieloma ludźmi, ale przede wszystkim przelewała na papier swoje wrażenia i odczucia. Odbierała rzeczywistość i ludzi wokół siebie duszą, dlatego też Jej zapiski zawierają głównie spostrzeżenia i przeczucia na temat ludzi i tego, co działo się wokół Niej. One były treścią życia Anais, a nie zdarzenia jako takie. Oczywiście, każdy dziennik to dość specyficzna lektura. Nie jest to przecież powieść z wyraźnie zarysowanymi postaciami i przemyślaną akcją. To wgląd w umysł i serce autora. Życie wewnętrzne Anais Nin było wyjątkowo bogate, co znajduje odzwierciedlenie w Jej dzienniku. Jest w nim coś na rodzaj chaosu, który oddaje obfitość Jej wnętrza. Przewijają się tu dziesiątki ludzi, tak jak w Jej życiu. Niektórzy byli na chwilę, z innymi stworzyła silne związki, czasem wymykające się utartym schematom, jak związek z Henrym Millerem i jego żoną June. Wszystkie te spotkania i rozmowy stanowią źródło przemyśleń Autorki na przeróżne tematy, takie jak społeczeństwo, sztuka, podświadomość i wiele innych. Dziennik zawiera też Jej korespondencję, co sprawia, że zapiski stają się jeszcze bardziej intymne. Wiem, że stawiano Anais Nin zarzut, iż język, jakim się posługuje, jest napuszony i zbyt wyszukany. Może coś w tym jest. Ale uważam, że tylko taki język może oddać całe Jej bogactwo. Mnie osobiście czytało się bardzo dobrze. Na swój sposób delektowałam się wysublimowanymi metaforami i porównaniami, dzięki którym Autorka potrafiła uchwycić i wyrazić to, co chciała. Niejednokrotnie były to sprawy ulotne bądź niuanse. Nie przeczytałam Dziennika na jednym oddechu. Czytałam go bez pośpiech, po czym odkładałam na bok na dłuższą lub krótszą chwilę. Nie raz lektura skłoniła mnie do spojrzenia na siebie samą i świat wokół mnie. Znalazłam tu też wiele inspirujących cytatów, jak ten: „Tajemnicą radości jest opanowanie bólu.”Na pewno sięgnę po inne tomy dziennika Anais Nin. I serdecznie polecam tę pozycję tym, którzy lubią wszelakie podróże w głąb.

66


Tytuł: Dziennik 1944-1947 Autor: Anais Nin Tłumaczenie: Barbara Cendrowska Tytuł oryginału: The diary of An Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 09. 09. 2014 Liczba stron: 368 ISBN: 978-83-7961-034-1

67


MASZYNA SUKCESU? Aleksander Kusz Pojawił się właśnie na rynku pierwszy tom nowej serii antologii Solarisu pod redakcją Wojtka Sedeńki. Po siedmiotomowych „Rakietowych szlakach” oraz po czterotomowym „Złotym Wieku SF”, to następna seria antologii redagowana przez Wojtka. Obecnie wydawana seria nie ma jednego wspólnego tytułu (a szkoda, dla kronikarzy i maniaków wszelkiego rodzaju antologii byłoby w sam raz), ale według zapowiedzi redaktora ma się składać z trzech lub czterech tomów. Ma być przedłużeniem, dalszym ciągiem „Złotego Wieku SF”. W tamtej serii mieliśmy przede wszystkim opowiadania z lat ’30, ’40 ubiegłego wieku, czasami późniejsze, to jest lata ’50 i parę wyjątków z lat późniejszych (Sheckley). W obecnej serii opowiadania z lat pięćdziesiątych będą najstarsze, pewnie będzie ich najwięcej, ale będą też młodsze. Byłoby fajnie, gdyby Wojtek dociągnąć ze swoimi antologiami do lat ’80, no, może ’90, kiedy to weszła już na rynek „Fantastyka”, kiedy to były już wydawane różne zbiorcze antologie w stylu „Don Wollheim proponuje”. Mielibyśmy wtedy w miarę pełny przegląd dobrych zagranicznych angielskojęzycznych opowiadań. Tak sobie myślę, że Wojtek Sedeńko wyrósł po cichu na następną osobę propagującą w Polsce opowiadania i antologie. Jak Lech Jęczmyk i Jego sławne, kultowe wręcz „Kroki w nieznane” tak dobrze teraz kontynuowane przez Mirka Obarskiego i (znowu) wydawnictwo Solaris (o „Rakietowych szlakach” nie wspominam, bo to tylko dwa tomy, objętościowo oczywiście, bo jakościowo biły na głowę większość wydanych w Polsce antologii). I chwała Wojtkowi za to, bo przecież On wydaje antologie na całkiem innym rynku, niż robili to poprzednicy. Wtedy sprzedawało się wszystko (nawet antologie opowiadań autorów z bratnich krajów, jak Rumunia czy DDR), tylko papieru brakowało. Dzisiaj żeby coś sprzedać, trzeba trafić do odbiorcy, obojętnie jak, nie wiem, dać mu długopis, zainteresować, inaczej książka zginie w zalewie innych książek. Wtedy trzeba było wybierać, bo nie można było wydać wszystkiego (chociaż sprzedałoby się o wiele, wiele więcej). Teraz trzeba wybierać, przebierać, żeby wybrać to, co najlepsze, ewentualnie inne, bo również nie można sprzedać wszystkiego. Chwała Solarisowi, że jeszcze im się chce, o czym świadczą zarówno niskonakładowe serie z „Galaktyki Gutenberga”, jak i wydawane corocznie „Kroki w nieznane” (następny tom już niedługo, koniec listopada, już przebieram nóżkami, bo dla mnie to coroczne święto fantastyki, naprawdę rewelacyjna antologia, bardzo bardzo polecam, jak jeszcze nie mieliście okazji przeczytać). Po tym przydługim, jak to zwykle u mnie wstępie, możemy przejść do antologii „Maszyna sukcesu”. Pewnie zauważyliście, że w tytule zręcznie wstawiłem znak zapytania, może nawet zastanowiliście się dlaczego? Już odpowiadam. Mianowicie, dla mnie ta antologia nie jest maszyną sukcesu, tylko zestawieniem poprawnych opowiadań - nie słabych, ale też nie bardzo dobrych, czy rewelacyjnych, jak przyzwy-

68


czaił nas w swoich antologiach Wojtek Sedeńko. I to pomimo bardzo mocnego zestawu autorów. Myślę, że normalnie każdy redaktor biłby się o taki właśnie zestaw. Tutaj jednak, jako całość wyszło to raczej średnio. Nadszedł czas na mały księgowy akapit, bez którego przecież się nie obędzie. Antologia składa się z siedmiu opowiadań siedmiu autorów. Trzy opowiadania były już znane wcześniej, w tym jedno z wydanego przez Solaris SFinksa (3/2012) i jedno z kultowego już zbioru „Kryształowy sześcian Wenus” z 1966 roku pod redakcją Juliana Stawińskiego. Cztery opowiadania nie były publikowane wcześniej w Polsce, a objętościowo stanowią grubo ponad ¾ książki. W zbiorze mamy dwie nowele: Fritz Leiber – „Noc długich noży” i Poul Anderson – „Wrażliwy człowiek” (zajmujące ponad połowę książki), pozostałe pięć to objętościowo typowe opowiadania (niestety, nie ma żadnego szorta). Teraz będzie parę słów o najlepszych według mnie opowiadaniach. Antologię otwiera tytułowym opowiadaniem jedyny autor, którego wcześniej nie znałem – Henry Slesar. „Maszyna sukcesu” to miła i wesoła, czasami przerażająca wizja przyszłości, w której maszyny biurowe dominują nad człowiekiem. Dzisiaj, pięćdziesiąt lat później, ta wizja się sprawdza. Wprawdzie nie dokładnie tak, jak opisał autor, ale niestety się sprawdza. To jedno z lepszych opowiadań w zbiorze. „Porywacze ciał” Boba Shawa to świetna opowieść o przekręcie w przekręcie i o tym, że mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiety. „Ostateczne zniknięcie” Alfreda Bestera opowiada o przedziwnych podróżach w czasie i odpowiada na pytanie, dlaczego na jednym szpitalnym oddziale nie ma pacjentów. „Stary wędrowny dom” Franka Herberta przestrzega nas przed pochopnym zakupem nieruchomości po bardzo okazyjnej cenie. Wygląda na to, że doceniłem najkrótsze opowiadania, natomiast nowele mnie nie zainteresowały, pomimo tego, że były pisane przez bardzo uznanych autorów. Cóż… i tak bywa. To poprawna antologia. Nie ma słabych opowiadań, nie ma też rewelacyjnych. Mamy tu opowiadania poprawne oraz kilka dobrych. Tyle. Autor: różni – antologia opowiadań Tytuł: Maszyna sukcesu Wydawnictwo: Solaris Data wydania: sierpień 2014 r. Liczba stron: 354 ISBN: 978-83-7590-196-2

69


BEZ KOMPLEKSÓW Rafał Sala A gdyby tak pewnego dnia skończył się świat? Wyobraźcie sobie, że właśnie zmierzacie do pracy samochodem, siedzicie w kinie, albo też rozwiązujecie krzyżówkę w kolejce do lekarza, gdy ni stąd ni z owąd świat, który znaliście, znika, a spadające z nieba bomby rujnują całe dzielnice, miasta, państwa. Wy, jak gdyby nigdy nic, albo umieracie, co w pewnym stopniu upraszcza sytuację, albo też cudem udaje się wam przeżyć i teraz musicie zmierzyć się z nową sytuacją. „Kompleks 7215” Bartka Biedrzyckiego jest opowieścią o czasie po katastrofie. Wojna atomowa, która rozegrała się dwie dekady wcześniej, sprawiła, że przeżyli nieliczni. Część z nich schroniła się w warszawskim metrze, które po pewnym czasie stało się krainą zamieszkaną przez wszelakiej maści ugrupowania. Mamy zatem policjantów, usiłujących z uporem utrzymać porządek na swoich ziemiach, neonazistów, dążących w zasadzie do tego samego, ale ich rozumienie porządku jest zupełnie odmienne. Mamy w końcu sojusz Kryształowego Pałacu, z którego pochodzi główny bohater - stalker Borka. Główna oś fabularna w książce skupia się na jego wędrówce po metrze, a czasem i po powierzchni zasypanej czarnym śniegiem Warszawy. Borka jest najemnikiem, a tacy w metrze są niezwykle cenieni. Dowodzi oddziałem stalkerów, będącymi zaprawionymi w boju weteranami gotowymi do walki z każdym przeciwnikiem. A tych akurat nie brakuje, bo po wojnie atomowej człowiek człowiekowi wilkiem, a tu i tam spotkać można pokręcone mutanckie ścierwo czekające na świeże ludzkie mięcho z nieostrożnego wędrowca. Nie ma lekko. Tytułowy kompleks 7215 ma być wojskowym obiektem w Puszczy Kampinoskiej, w którym po wojnie atomowej ktoś miałby przetrwać katastrofę. Borka usilnie pragnie sprawdzić, czy legendy o kompleksie są prawdziwe. Sama powieść nie jest długa, bo liczy zaledwie dwieście pięćdziesiąt stron. Czyta się ją szybko, sprawnie. Bartek Biedrzycki, który jest scenarzystą, wydawcą oraz publicystą komiksowym, interesuje się także wojskowością. Daje się to zauważyć szczególnie w opisach walk, a tych w książce jest całkiem sporo. Wydaje mi się, że nieco gorzej wypadły dialogi pomiędzy poszczególnymi bohaterami, które niekiedy brzmiały odrobinę sztucznie. Powieść „Kompleks 7215” od samego początku była porównywana do „Metra 2033” oraz książek z serii S.T.A.L.K.E.R. Nie wiem, czy jest w ogóle sens doszukiwać się podobieństw i różnic. Bartek ma swój styl pisania, który mnie w niektórych momentach drażnił, a sama historia za bardzo przypominała mi liniową grę zręcznościową, w której idziemy wciąż dalej i dalej, i jedyne, co się zmienia, to przeciwnicy na naszej drodze. Odniosłem wrażenie (podkreślam: wrażenie), że „Kompleks 7215” został napisany bardzo szybko i nie wszystko, co mogłoby zostać w nim rozwinięte, zostało pokazane. Przez to, że książka jest, nie ma co ukrywać, cieniutka, świat stworzony przez Bartka

70


Biedrzyckiego trochę mi gdzieś umknął i dopiero w połowie książki zacząłem czuć klimat warszawskiego metra. Mam nadzieję, że przy kontynuacji będzie więcej okazji, by wejść głębiej w ten pokręcony postapokaliptyczny świat. Oprócz głównej historii czytelnicy dostają bonus. Otóż na samym końcu zamieszczono dwa opowiadania Biedrzyckiego z akcją umiejscowioną w uniwersum powieści. Jedno faktycznie rozgrywa się w metrze, drugie w zupełnie innym miejscu. Jedno muszę napisać. Oba opowiadania mają niesamowity klimat. Gdyby taki klimat udało się utrzymać w powieści, byłbym niezwykle rad i zostałbym fanem Marcina Biedrzyckiego. Obecnie mam wrażenie, że dopiero kolejna powieść pokaże, co tak naprawdę możemy z autora „wycisnąć”. Głęboko wierzę, że przy kolejnej powieści dostaniemy dzieło kompletne i bardziej przypominające klimatem opowiadania, które miały być przecież dodatkiem. Trudno mi o ocenę „Kompleksu 7215”, bo uważam, że jest to zaledwie prolog do właściwej opowieści. Pamiętam, jak przy „Mrocznej wieży” Kinga miałem ten sam problem. Pierwszy tom sprawiał wrażenie tworu niekompletnego, nawet niekiedy mdłego. Ale warto było przeczytać, żeby przejść dalej. Bo dalej było lepiej. I niech tak będzie i w tym przypadku. Dobrej Zony... znaczy się suchego metra! Tytuł: Kompleks 7215 Autor: Bartłomiej Biedrzycki Wydawnictwo: Fabryka Słów Data wydania: 27 sierpnia 2014 Liczba stron: 330 ISBN: 9788375749878

71


TOŻSAMOŚĆ RODNEYA CULLACKA Justyna Czerniawska Po dość długim epizodzie z literaturą stricte kobiecą (której nawiasem mówiąc mam trochę dość) przyszła pora na konkrety. Wiadomo, skoro była przystawka, to znak, że najwyższa pora na danie główne. Z obszernego menu literatury światowej wybrałam danie krajowe, w myśl zasady „cudze chwalicie swego nie znacie”, czyli „Tożsamość Rodneya Cullacka”. Kto nie jest gotowy na jazdę rollercoasterem, niech lepiej nie wsiada. Kilka słów o fabule. Rodney i Richard spotykają się pewnego pięknego dnia. Rodney wyjawia tajemnicę, Richardowi opada szczęka, Rodney znika. Znika bardzo skutecznie, bowiem Richard nie jest w stanie go znaleźć, na dodatek posiadł wiedzę, której nie chciał, a która wywróciła mu życie do góry nogami. Mogła to zrobić również „innym”, tylko czy „inni” tego chcą? Może wolą żyć w błogiej nieświadomości? Jaką decyzję podjąć i czy Richard ma prawo do podejmowania jej za kogoś? Opisu udzieliłam dość lakonicznego. Nie da się przytoczyć fabuły bardziej szczegółowo, by nie wyjawiać przy tym istotnych informacji, które mogą zepsuć przyjemność z lektury. No dobrze, skoro wiadomo już, że „ktoś coś komuś gdzieś i po coś”, trzeba by powiedzieć jasno, dlaczego trzeba sięgnąć po tę powieść. Otóż, od momentu, kiedy tylko wzięłam ją do ręki, wyjścia były dwa - albo okaże się totalną klapą i czas będzie zmarnowany, lub będzie rewelacyjna. Jak myślicie, czym się to spotkanie skończyło? Jeńców nie było. Fenomenalne, spektakularne zwycięstwo autora nad szarą masą niedowiarków i sceptyków. Jak dla mnie, bomba. Skąd takie pianie z zachwytu? Mianowicie stąd, iż na polskim rynku wśród rodzimych pisarzy dawno nie ukazało się (w mojej subiektywnej ocenie rzecz jasna) nic tak świeżego. Choć brakuje Przemkowi Angermanowi jeszcze wiele do sław gatunku, w którym to postanowił grzebać, trzeba przyznać, że wyróżnia się stylem. Jest surowy, wulgarny, a dialogi kanciaste, ale nie z powodu braku umiejętności, raczej dla potrzeb podtrzymania klimatu, który potrafi wytworzyć już od samego początku. Postanowiłam podsunąć książkę znajomym. Wyniki tego „eksperymentu” trochę mnie zszokowały, gdyż otrzymałam kilka skrajnych opinii. Z jednej strony potwierdziło to moje początkowe przypuszczenia, jakoby książka mogła okazać się bardzo dobra lub kiepska do kwadratu. Z drugiej jednak, zdziwiła mnie ta rozbieżność. Wiadomo, że tego typu literatura nie trafia do każdego, lecz biorąc pod uwagę głębię, rozpatrując sedno, całość powinna wypadać zdecydowanie na plus. Przychodzi mi na myśl jedno wytłumaczenie, nie przeczytali do końca lub czytali nieuważnie. Nie dam powiedzieć o autorze złego słowa, będę bronić jego debiutu swą wątłą piersią, gdyż jest za czym się wstawiać. Niech chłop pisze dalej, pisze, i to jak najwięcej równie interesujących powieści. Jako scenarzyście z wykształcenia, pomysłów nie powinno mu zabraknąć ;-) Okładka jest fantastyczna, komiksowy motyw idealnie oddaje charakter opowiedzianej historii. Nie można było stworzyć lepszej oprawy graficznej,

72


nie mówiącej nic, a zarazem tak wiele. Jeszcze te wszystkie żłobienia i wypukłości. Mogłabym ją macać i macać. Nie wiem tylko dlaczego, gdy myślałam o głównym bohaterze, cały czas stawał mi przed oczami Bogusław Linda… dziwne… „Tożsamość Rodneya Cullacka” to mocna rzecz dla odważnych i ciekawych. Autor nie bawi się z czytelnikiem w przedszkole, nie trzyma za rączkę i nie robi przerw na siusiu. Albo nadążasz za nim, albo odpadasz z gry. Kto da radę, kto dotrwa do końca, tego czeka nagroda, finał, który wbija w fotel, wypacza umysł, sieje zwątpienie. Jeśli jesteście gotowi, wkroczcie do świata Rodneya Cullacka. Jeśli nie, sczeźnijcie w swojej nieświadomości… Moja ocena: 5/5 Tytuł: Tożsamość Rodneya Cullacka Autor: Przemek Angerman Wydawnictwo: Uroboros Oprawa: broszurowa Ilość stron: 384 Data wydania: 21.06.2014 ISBN: 9788328009301

73


PARADOKS. DZIEWIĘĆ NAJWIĘKSZYCH ZAGADEK FIZYKI Justyna Czerniawska Świat skrywa przed nami wiele tajemnic, których rozwikłanie zajmuje od wieków najtęższe umysły. Wiele problemów i zagadek udało się okiełznać naukowcom, inne nadal pozostają nieodgadnione. Niektóre bywają na tyle skomplikowane, że ich logiczne rozwiązanie wydaje się niemożliwe. Paradoksy (albowiem to one występują tu w roli głównej), to twierdzenia sprzeczne z ogólnie przyjętymi założeniami. Jim Al-Khalili postanowił przybliżyć nam dziewięć z nich. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, iż autor wybrał te najciekawsze. Książka podzielona została na rozdziały, z których każdy poświęcony jest innemu paradoksowi. Zawierają one wstępne przedstawienie problemu z punktu widzenia naukowego oraz przełożenie na życie codzienne, co ułatwia ich zrozumienie nawet kompletnemu laikowi. Dodatkowo autor „wykłada” niezbędne minimum wiedzy, jakie musi posiadać czytelnik, aby nie tylko odkryć rozwiązanie zagadnienia, lecz przede wszystkim czerpać z tego przyjemność. Oczywiście każdy z paradoksów doczekuje się finalnie szczegółowego wyjaśnienia. Paradoks teleturnieju, Achilles i żółw, paradoks Olbersa, demon Maxwella, tyczka w stodole, paradoks bliźniąt, paradoks dziadka, demon Laplace`a, kot Schroedingera, paradoks Fermiego… Zaraz, zaraz wymieniłam dziesięć zagadek, a w tytule widnieje ich dziewięć. Pomyłka? W żadnym wypadku. Ostatni rozdział dotyczący paradoksu Fermiego doskonale pokazuje, jak wiele jeszcze pozostaje do rozwikłania. Udowadnia również, że bardzo często nie ma jednego słusznego rozwiązania, lub wiele z nich może być prawdziwych jednocześnie. Lecz, które z nich są? Tego prawdopodobnie nie dowiemy się za naszego życia, gdyż, jak podkreśla autor, poruszane kwestie wybiegają bardzo daleko w przyszłość i nie jesteśmy w chwili obecnej, przy stanie obecnej wiedzy, udzielić rzetelnego wyjaśnienia. Czy poleciłabym tę książkę? Oczywiście! Autorowi należą się wielkie podziękowania. Jego podejście do czytelnika jest niezwykłe. Traktuje go jak partnera równego sobie, co dodatkowo uwidacznia się przy narracji. Ponadto w trakcie lektury byłam mile zaskoczona tym, iż Jim Al-Khalili w żaden sposób nie wywyższał się, nie stawiał bariery między sobą a odbiorcą zbudowanej na fundamencie odpowiedniego wykształcenia, a wszelkich wyjaśnień jakich udzielał, dokonywał w poszanowaniu dla inteligencji potencjalnego czytelnika. Podsumowując. Aby zrozumieć i czerpać przyjemność z „Paradoksu” wystarcza wiedza, którą każdy z nas nabył w szkole średniej. Resztę w bardzo przyjemny, często przezabawny, klarowny sposób objaśni i przybliży sam autor. Synergia solidnej dawki nauki, dowcipnego podejścia do tematu i przyjemnego stylu daje w efekcie bardzo dobrą książkę, której nie powstydziłby się żaden pisarz. Ubolewam nad tym, iż książka pierwotnie wydana została w 2012 roku i musiały minąć dwa lata, aby ukazała się na polskim rynku. Rzadko się zdarza, aby autor potrafił stworzyć swoja prozą tak miłą atmosferę, w której czytelnik

74


czuje się ważny. Każdy z nas mając do wyboru nudny wykład z fizyki, a rozmowę z szalenie interesującym człowiekiem z pasją, dokonałby oczywistego wyboru. W tym wypadku pada on jednoznacznie na „Paradoks”. Wciąga od pierwszych stron, lepiej niż niejedna powieść. Zaskakuje wielokrotnie, a nie tylko na końcu, zwrotów akcji nie jestem w stanie zliczyć, gdyż świat jest nieobliczalny (nie wspominając o wszechświecie). Myślę, że większej zachęty nie potrzeba. Sięgnijcie po tę książkę, a nie pożałujecie. Moja ocena: 5+/5 Tytuł: Paradoks. Dziewięć największych zagadek fizyki. Autor: Jim Al-Khalili Tłumacz: Julia Szajkowska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Oprawa: broszurowa Ilośc stron: 248 Data wydania: 21.08.2014 ISBN: 978-83-7961-018-1

75




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.