Szortal na wynos wydanie specjalne (s6) wiosna 2016

Page 1


Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek POMYSŁODAWCA Krzysztof Baranowski KOORDYNACJA Milena Zaremba DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Agata Sienkiewicz, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Dawid Wiktorski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek–Andryszczak, Aleksandra Brożek–Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Agnieszka Baranowska, Black Behemot, Małgorzata Brzozowska, Mateusz Buczek, Dominika Cis, Domisea, Dzierzba, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Małgorzata Kmieć, Larienne, Justyna Latoń, Małgorzata Lewandowska, Sylwia Malon, Anna Marecka, Pyokola, Joanna Rosa, Joanna Sapielak, Sylwia Smerdel, Strumir, Wanda Szczygielska, Włodzimierz Urbanowicz, Milena Zaremba WYWIADY Aleksander Kusz, Karol Mitka, Rafał Sala DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena–zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Marta Młyńska http://marlamzkn.deviantart.com/ WYDAWCA Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74–304 Nowogródek Pomorski Email: redakcja@szortal.com

2


Krótko przed premierą niniejszego numeru, przypadał Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich, obchodzony od lat przeszło dwudziestu. Nie jest to data przypadkowa, osculuje bowiem przy– lub zbiega się z rocznicą urodzin Szekspira, Druona i Nabokova oraz śmierci Cervantesa. Święto literatury o wymiarze globalnym, a więc i nasze krajowe. Tymczasem krzywa czytelnictwa w przeuroczym kraju, gdzie świerzop, gryka i dzięcielina, śledzi raczej tor lotu jaskółki zwiastującej opady deszczu. Mało budujące. Nie czas na to aby przytaczać wyniki badań – wystarczy powiedzieć, że są kiepskie.

Co możemy zrobić, aby krzywa poszła w górę? Czy jest w ogóle na to szansa, gdy książka musi rywalizować z zalewem trywialności? Żyjemy w epoce krótkich newsów, które mogą się zawrzeć w jednym twittcie. Już nawet sms wydaje się być zbyt długi aby przyciągnąć uwagę. Nośnikiem informacji liderującym pośród innych przestał być papier; tak jak sam niegdyś wyparł słowo mówione, tak teraz ustąpił pola medium, jakiego wcześniej nie było: zdolnemu przenieść wieści w ciągu kilku sekund na przeciwległy punkt kuli ziemskiej do audytorium liczonego już nie w setkach czy tysiącach, lecz milionach. Nie da się rywalizować z czymś tak potężnym na równych warunkach, można się jednak zintegrować. Literatura da sobie radę, z jej ciała wypączkowały książki elektroniczne, e-booki. Gorzej jest ze zdobywaniem widowni, przy całym swoim bowiem spektrum wspaniałości, Internet to nie przejrzyste jezioro – to ocean błota. W tej lepkiej gęstości spraw błahych, grzęzną rzeczy wartościowe. Sposobem jest je wypatrzyć. Ale literatura sobie poradzi. Jeśli nie na papierze, to w formie plików i jeśli nie jako tysiącstronicowe cegły, to jako drabble, szorty i longary. Marek „terebka” Ścieszek

3


Fabryka Tomasz Duszyński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 A teraz im dowal! Dagmara Adwentowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12 Wiosna Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Najbardziej znienawidzony człowiek w mieście Konrad Jaskólski . . . . . . . . . 20 „7 pytań do . . . ” MARTA KRAJEWSKA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 O tym, jak maszynę frazotwórczą w szrankach zastosować przyszło, o rękę królewny Szarpidruty walcząc Antoni Kaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Artysta–Programista Michał Brzozowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Pomagacze Sebastian Uznański . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Przebacz zimie Angela Kudenko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52 Sweet Street Małgorzata Lisińska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 Rekonstrukcja wiosny Monika Kasprowiak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Skrzyżowanie Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71 Piktogram Aleksandra Brożek–Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77 Wioska Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80 Karzeł, maester i wieści od kruka Tomasz Przyłucki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 87 Wzrok, który zabija Rafał W. Orkan . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91

4


„Zaklinacz Kur” / Zofia „Timka” Ejsymont http://timka–chan.deviantart.com/ https://www.facebook.com/creepycupcakestuff


FABRYKA Tomasz Duszyński Bazak. Wydaje mi się, że ten gbur mnie nie lubił. Ja zresztą też nie darzyłem go zbyt ciepłym uczuciem. Poznałem go miesiąc temu, gdy zacząłem pracę w fabryce. Miał dziwną manierę odchylania do tyłu głowy i szczerzenia pożółkłych zębów. Denerwował mnie. Tak samo jak jego przetłuszczone włosy, strąki formujące się w lśniące brudem pasy. Same końcówki postrzępionych białkowych witek przypominały zniszczony pędzel. Z hali produkcyjnej na podwórko prowadził długi, wąski korytarz. I właśnie tam pędzlowate kitki Bazaka malowały na ścianach nieokreślone wzory. Wtedy, gdy szef zmiany wychodził w przesiąknięte mgłą podwórko, by zapalić papierosa i wtedy gdy wracał. Ostatnio przyjrzałem się tłustym liniom i zawiasom na ścianach korytarza. Tylko z pozoru nie miały sensu. Tylko z pozoru wydawały się dziełem szalonego, niedomytego artysty. Tak naprawdę były świadomym wyborem, koncepcją, która rozrosła się do dzieła super–art i która sama w sobie mogła nieść przesłanie. Bazak był artystą? Być może. Za drzwiami linii produkcyjnej przeradzał się jednak w rzemieślnika. Niczym automat podejmował pracę, kolejne zadania wykonywał w tym samym tempie, z tym samym zaangażowaniem, jednocześnie kontrolując otoczenie. Sam stawał się trybikiem w machinie, którą stanowił pas produkcyjny, boksy pomocników, tryby, łożyska i taśmy. Odkąd tu jestem, ani razu produkcja nie zatrzymała się. Jeśli w dzielnicy zabrakło prądu, włączały się agregaty, gdy pomylił się jeden z pracowników, zastępował go drugi, a w ostateczności sam Bazak. W tym ciągłym jednostajnym ruchu podajników, szumie transmisyjnego pasa można było odnaleźć coś pierwotnego i zarazem szalenie nowoczesnego. Pewną stałość, część wspólną łączącą dwa przeciwstawne bieguny. Szum wnikał do uszu, wsączał się w umysł, stawał się moją częścią, jakby drugim symbiotycznym bytem. Bez tego szumu coraz trudniej było mi zasnąć, coraz trudniej zebrać myśli. Podobnie wstrząsy, drżenie dobiegające z trzewi budynku niczym z głębin, odmętów, czeluści budzącego się ze snu potwora. Po raz pierwszy ten dźwięk przeraził mnie tak mocno, że przerwałem pracę, rzuciłem się do drzwi, by jak najszybciej uciec z walącego się budynku. Nikt nie zareagował na moje zachowanie, nie pojawiły się złośliwe docinki, kpiące uśmiechy. Nie przerywali pracy, dali mi szansę, bym uspokoił myśli, bym zebrał się w sobie i oswoił z nową sytuacją. Potem tylko raz poklepali mnie po plecach, wszyscy po kolei, na końcu Bazak, który podał mi nawet papierosa. Do dziś przesiąkniętego potem skręta trzymam w kieszeni fartucha. Powoli przywykłem do drżenia budynku, do wstrząsów fundamentów i dochodzącego z podziemi grzmotu. Równo co cztery godziny byłem świadkiem febry, która poruszała w konwulsjach starym gmachem. Równo co cztery godziny przytrzymywałem się ścianki boksu, a potem wracałem do pracy, czekając na kolejną dostawę, materię organiczną, którą ciąłem na równe pasy. W pierwszy dzień, w którym pojawiłem się u Bazaka, zastąpiłem chudego chłopaka o oczach trawionych gorączką. Uścisnęliśmy sobie dłonie, on uniósł podbródek do góry w jakimś dziwnym pozdrowieniu. Usłyszałem odgłos, jaki czasem wydają palce, gdy kość wychodzi z torebki stawowej. Ten dźwięk dobiegł jednak gdzieś z tyłu jego głowy. – Zastąpisz mnie. – Tak.

6


– Teraz idę krok dalej. Byłem tu najdłużej. Podjęliśmy z Bazakiem decyzję, że teraz moja kolej. Zawahałem się wtedy. Wykorzystał to i wepchnął mi pakunek. Wiedziałem, co tam jest, zestaw noży, który miał mi pomóc w pracy. Potem znów wykonał ten ruch głową. Nerwowy nieprzyjemny tik. Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Tej czynności towarzyszyło kliknięcie, jakby zwielokrotniony nieprzyjemny odgłos wydawany przez jego stawy. Pociągnąłem za klamkę, bo nagle postanowiłem oddać prezent, o który się przecież nie prosiłem. Drzwi jednak były zablokowane. Zabezpieczenia puściły chwilę później. Wszedłem na korytarz, potem otworzyłem zewnętrzne przejście. Po chłopaku nie było śladu. Przy schodach stał Bazak. Patrzył na mnie uważnie i zaciągał się dymem. – Czas zacząć pracę. Wróciliśmy razem, wchodząc ponownie na wąski korytarz. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak tłuste kity Bazaka muskają ściany, jak pozostawiają ślady na szarym tynku. Ten korytarz śni mi się każdej nocy. Gdy Bazak wychodzi, drzwi blokują się, czasem na dłużej, czasem na krótką chwilę. Gdy słyszę kliknięcie, wiem, że jakiś wewnętrzny, niewidoczny mechanizm otwiera się i zamyka. Szarpię za drzwi, otwieram je i wchodzę w długą betonową arterię. Wydaje się spłaszczać, wydłużać, oddychać i pocić. Przechodzę przez nią. Czuję, jakby ściany napierały na mnie i zgniatały w lepkim uścisku. Wychodzę jednak na zewnątrz, szukam wzrokiem Bazaka. Czasem jest tam, przy schodach. Pali, nasze spojrzenia spotykają się, dotykają, a Bazak unosi brwi, wciąga ostatniego macha i gasi papierosa na ścianie. Potem wraca do hali. Gdy patrzę na ścienne malowidło, próbuję dostrzec w nim sens i znaleźć odpowiedzi. Myślę, łączę linie, oddzielam je, zmieniam perspektywę, by dodać głębi, ostrości, nowego wymiaru. Pamiętam pewną zabawę. Kupowaliśmy z kumplami karty zadrukowane geometrycznymi wzorami. Wystarczyło długo się w nie wpatrywać, by do naszej rzeczywistości przedostał się trójwymiarowy obrazek: ryba, piłka, kameleon, pies… A wszystko z geometrycznych bazgrołów. Przechylam głowę, mrużę oczy, gubię ostrość widzenia, potem znów skupiam wzrok na punkcie… jednym, drugim. Szukam. Gdy już wydaje mi się, że na granicy postrzegania pojawia się cień, wydłużony, nabierający kształtów, drzwi od hali otwierają się i staje w nich Bazak. – Praca czeka. Kiwam głową, wracam. Od tamtej chwili moje myśli zaprzątnięte są tylko jednym. Jestem obecny przy leniwie płynącej taśmie, ale czuję się, jakbym znajdował się gdzieś zupełnie indziej. Jakby ten ruch i mojemu ciału nadawał rytm, kierunek. Organiczna materia nadpływa z lewej strony. Jest lepka, oślizła. Trzy cięcia, znów trzy, odjeżdża w zmienionym kształcie, formacie. Znajdzie się za chwilę w puszkach, upchnięta przez pakowacza. Trzy cięcia, znów trzy. Wszerz i wzdłuż. Zmieniam perspektywę, oddzielam tymi samymi cięciami rzeczywistość. Zamieram. Próbuję patrzeć na otoczenie jak na ten trójwymiarowy rysunek z dziecięcych karteczek. Z obrazu, który znam, przebija inny, szary, nierzeczywisty. Podłoga oddala się, jakbym stał nad przepaścią. Znów coś na granicy postrzegania. Kształt, który budzi we mnie strach. Podnoszę oczy. Przede mną inny boks. Mężczyzna, który w nim stoi, wygląda teraz inaczej. Pochylona głowa, sina, zwisa mu z ramiton, jakby ledwo trzymała się korpusu. Błyśnięcie ostrza. Długie, patykowate ręce i dłonie, metaliczne, z palcami przypominającymi rozmokły makaron. Chcę odrzucić od siebie tę wizję. Znów zmieniam perspektywę. Patrzę w bok. Kolejna kukła, jej dłonie, dwie, trzy pary odnóży. Unosi głowę, wyczuwa moje spojrzenie. Widzę zszyte grubymi nićmi powieki. Usta napuchnięte, nabite ostrymi ćwiekami.

7


Wypuszczam nóż z rąk. Muszę wyjść z hali. Bazak schodzi z podwyższenia kontrolnego, wymija mnie bez słowa. Jego włosy falują. Ten ruch, te falujące kitki, przypominają pasy transmisyjne. Emitują w powietrzu ledwie widoczną mgiełkę. Jest mi niedobrze. Opuszczam halę, w korytarzu zamykam oczy, nie chcę widzieć zawijasów i linii wcinających się w ściany. Idę przed siebie, wystawiając na oślep dłoń. Krok za krokiem, coraz szybciej. Niewiarygodne, bym szedł tak długo i nie natrafił na przeciwległe drzwi. Kolejne kroki. Moja dłoń nie natrafia na żaden opór. Przystaję zaskoczony i próbuję otworzyć oczy. Mam z tym problem. Serce bije coraz mocniej. Dotykam drżącymi palcami powiek, ostrożnie, jakbym spodziewał się natrafić na grube szycia nici. Rozklejam je, patrzę przed siebie. Wyjście daleko przede mną, na końcu korytarza. Jakbym nie wykonał żadnego kroku przed siebie. Oddycham głęboko, powietrze przesycone jest potem. Nacieram na przestrzeń niczym taran z wysuniętą w przód głową. Tracę impet dopiero przy malowidle. Mam wrażenie, że coś się zmieniło, linie połączyły się w prostokąty i trójkąty. Coś wprawiło je w ruch, wirują wolno, ledwie zauważalnie, ale jednak. Ten ruch skupia się w jednym punkcie, wokół niego szaleją fale przypływu i odpływu. Drgania linii rozchodzą się do środka i na zewnątrz. Wszystko razem odcina się na szarej powierzchni ściany. Jestem pewny, że jeszcze chwila i otworzy się przede mną inna przestrzeń. Bezmiar nicości, która wciągnie mnie do środka, wessie i pogrzebie. Bronię się przed tym. Zataczam się w stronę drzwi. Popycham je z całej siły. W pierwszej chwili nie dostrzegam wiele. Na siatkówce oka przesuwają się powidoki, wirują, zaciemniają obraz. Z czasem jednak słabną, rozmywają się, a mój wzrok nabiera ostrości. Przestrzeń przede mną, geometria domów i ulic oddala się, a potem znów przybliża. Światła umierających neonów błyskają arytmią barw. W tym szaleńczym rytmie próbuję odnaleźć drogę. Mijam zaledwie kilku przechodniów. Boję się spojrzeć w ich twarze. Gdy przechodzą obok mnie, po prostu odwracam wzrok. Dostrzegam coś w ich chodzie, przesadnym wygięciu górnych partii ciała, w workowatych głowach rozszerzających się niczym balony przy wdechu i opadających jak sflaczałe dętki przy wydechu. Odwracam się w stronę szyby przy kiosku z gazetami. Wbijam wzrok w szpalty dziennika, szukając punktu zaczepienia. Główna strona nie przypomina znanego dziennika. A może ma go tylko imitować? Kolumny i nagłówki wypełnione są rombami, szarymi okręgami. Wykonuję krok w tył, jeden i drugi. Gdyby popatrzeć z dalszej odległości, trudno byłoby dostrzec różnicę pomiędzy rzeczywistą gazetą a tą imitacją. Unoszę głowę, patrząc na szyld. Znam ten kiosk, swego czasu widniał na nim napis: „PRASA”. Teraz litery zostały zastąpione przez figury geometryczne, a ja dostrzegam, że i one zaczynają się poruszać. Zmieniają się, falują, przeistaczają… Stoję znów przed malowidłem Bazaka. Jakież to proste. Dostrzec w nieskończoności początek i koniec. Znajduję punkt odniesienia, transformuję go tysiące razy, dobieram przekształcenie nieprzypadkowe, swój własny układ krwionośny. Poszczególne punkty nie chcą się poddać, rozbiegają się ku nieskończoności, lecz ja wiem, jak je zatrzymać, jak nadać im formę. Wyciągam dłoń przed siebie, popycham płaszczyznę. Przede mną widnieje prostokąt, w dół wiodą metalowe schody. Kilkanaście schodów, kilkadziesiąt, kilkaset. Znów płaska powierzchnia, platforma prowadząca w stronę jaśniejszej plamy. Przechodzę przez ciepły owal pulsujący zielonym światłem, wyczuwam wibracje o wysokiej częstotliwości. Przenika mnie tchnienie do złudzenia przypominające oddech, muśnięcie gorącego podmuchu na twarzy, pochodzące z gigantycznych płuc. Jestem w hali, na jednej z odnóg rusztowania, dopiero po chwili zaczynam dostrzegać to, co pode mną. Wilgotna materia pulsuje, pełznie, prześlizguje się, wydając mlaskające odgłosy. Wypełnia ogromną rynnę, w której ledwie się mieści

8


i zdaje się z niej wypływać jak ciasto, które wchłonęło za dużo drożdży. Na lśniącej, potliwej powierzchni pojawiają się bańki powietrza, sam twór pode mną przypomina ogromny zbitek mięśniowy. Dostrzegam naczynia krwionośne i nerwy, dziwne wyrostki wystające ponad śluzówkę sprawiają, że organizm upodabnia się do gigantycznego języka. Przez twór przebiega drżenie. Gdzieś z góry dochodzi szczęk metalu, skrzypią źle naoliwione wrota. Słyszę szum, z otworu wysuwa się długi podajnik z obracającą się taśmą. Nagle od powierzchni organizmu oddzielają się duże kawałki materii i wędrują w górę. Znam je, wiem, że trafią na taśmę produkcyjną, a potem upchniemy je w puszki. Trzy cięcia… i znów trzy. Drżenie przechodzi z rynny wypełnionej organizmem na ściany budynku. Przytrzymuję się rampy, gdy wszystko zaczyna się chwiać. Już wiem, czym jest drżenie, które odczuwałem zawsze o tych samych porach. Godzina czwarta, pora karmienia. Donośny grzmot wprawia w febrę aluminiowe części rusztowania. Zaciskam zęby, próbując opanować mrowienie u nasady kręgosłupa. Patrzę przed siebie. Wydaje mi się, że widzę kogoś naprzeciw, macha do mnie. To chłopak o rozognionych oczach, którego zastąpiłem w pracy. – Wiedziałem, że przyjdziesz, wiedziałem, wiedziałem, ja wiedziałem. Śmieje się. Głośno i chrapliwie. Znów drżenie, jakby stwór go usłyszał. Tracę równowagę, spadam. Plaśnięcie. Tracę oddech od siły uderzenia. Materia pode mną na szczęście jest miękka, elastyczna. Jestem cały oklejony mazią, która przenika mnie, wypełnia. Mam ją w płucach, dostaje się do oczu, krwiobiegu. Jest tak jak z obrazem Bazaka. W myślach tworu odnajduję ten punkt, który można nazwać źródłem, początkiem. Przechwytuję linie czasu, dotykam poplątanych sznurów świadomości. To co było obrzydliwe, staje się piękne, to czego nie rozumiałem, staje się zrozumiałe. Rozdwojenie, którego doświadczałem, znikło. Otworzyłem te drzwi, które trzeba. Czułem, jak moje ciało rozpuszcza się powoli, a może to moje ciało wchłaniało twór? Jego myśli stały się moimi, i na odwrót. Odczucia zwielokrotniły się, dostrzegłem więcej niż to miejsce w piwnicach starej fabryki. Czułem, jak moje arterie wydłużają się, przenikają dalej, podziemnymi korytarzami w stronę innych miast, jak okrążają glob, rozszerzając świadomość. Oni wszyscy, Bazak i coraz większa rzesza ludzi… oni wszyscy stanowią cząstkę mnie. Żywią się mną, a ja… nimi. Kim jestem? Powiedzmy, że moje postrzeganie świata różni się od waszego. Powiedzmy, że istnieję tylko po to, by dać wam szansę przejrzenia się w odbiciu mojej duszy. Przypuśćmy, że byłem wami dziś rano i wczoraj, gdy zamykaliście oczy przed snem i jestem wami teraz, gdy czytacie moje słowa, a co gorsza, będę wami jutro i w kolejnych dniach. A jeśli wreszcie otworzycie oczy, które przez całe życie pozostawały zamknięte, będę towarzyszył wam do śmierci. I sprawię, że ta śmierć przyjdzie po was szybko.

Strzelin, marzec 2016

9


„You’re back” / Beata Cholewińska http://www.ithilloth.deviantart.com



A TERAZ IM DOWAL! Dagmara Adwentowska Od rana padał upierdliwy pseudośnieżek, coś na kształt łupieżu, a ja zaliczałem kolejne misje – i nic, powiadam wam, żadna siła ludzka ani boska nie mogła mnie powstrzymać. Byłem jak mistrz Yoda i Obcy w swoich złotych latach, jak najazd Hunów, jak skarbówka i sezon grypowy w jednym. Byłem, co tu ukrywać, nie do pokonania. Oczywiście nawet to, co dobrze żre, musi w końcu zdechnąć. Dobra passa nie jest wyjątkiem. Ale o zdychaniu potem. Najpierw był dzień upstrzony sukcesami jak atmosfera mego rodzinnego Krakowa cząsteczkami benzopirenu. Ostrożnie złożyłem pachnący wodą kolońską pocałunek na ustach śpiącej małżonki. Przebudziła się na tyle, by odnotować, że żegnam się z nią czule i przyjąć do wiadomości mój wyjazd na delegację, ale nie na tyle, by odzyskać pełną przytomność i odpalić reakcję „znowu wyjeżdżasz, za chwilę święta, nie kochasz mnie, dowiem się, kim jest ta twoja zdzira”. Pierwszy sukces. Na rynku wypiłem kawę, zamówiłem dla żony pod choinkę złoty wisiorek i koronkowe stringi dla kochanki, wydębiłem numer komórki od ładnej kelnerki i ustawiłem telefonicznie na baczność asystentkę, niech czeka na moje przybycie w pełnej gotowości. Zrobione. Po wejściu do firmy skończyłem prezentację. Zaliczone. Opierdzieliłem podwładnych jak bure suki, że znowu wszystko za nich muszę robić, dział marketingu ma działać jak maszyna, a nie jak poeta czekający na wenę. Załatwione. Punkt główny dnia. Przez trzy godziny bombardowałem klienta argumentami i slajdami prezentacji, aż wreszcie zarząd uznał, że tylko my, nikt inny. Odhaczone. Z rozpędu i nadprogramowo podziabałem jeszcze kilka projektów, a w przerwie opierdzieliłem podwładnych kolejny raz i namówiłem prezesa do startowania w przetargu. Taki mały krok do czegoś większego, na przykład większych pieniędzy. O siedemnastej trzydzieści wyjeżdżałem już z parkingu, a o dziewiętnastej, w smętnych ciemnościach i deszczośniegowej mżawce właściwym produktowi zwanemu „białe święta” (nie wierzcie reklamie), w efektownych rozbryzgach wody sunąłem moją beemwicą drogą numer siedem w stronę Warszawy. Sunąłem sobie, Last Christmas z radia ściszyłem do szmerku, by nie zagłuszały obietnic złotych wisiorków i wspólnych kolacji, które mechanicznie wypluwałem w telefon na użytek mojej ślubnej. W tym czasie prymitywne instynkta produkowały mi w trybie przyspieszonym wizję kochanki, czekającej na mnie w Warszawie w czerwonych stringach już lekko zsuniętych z bioder, a analityczna część mózgu trzaskała argumenty na jutrzejsze spotkanie w kuluarach sejmu (Lobbing? Ależ skąd. Współpraca państwowo–prywatna). I pewnie nic by się nie stało, gdybym nie postanowił jeszcze sobie zapalić. Ale postanowiłem. Gdy schylałem się po zapalniczkę, dostawczak przede mną nagle przyhamował. Dałem po hamulcach i ja, auto wpadło w poślizg i sunęło sobie, sunęło na zablokowanych kołach jak kulig, do wtóru szmerku z radia, krzyku mego, mej ślubnej i roznegliżowanego wyobrażenia kochanki. Ktoś walnął mi w tył, ja gruchnąłem w zdezelowanego volkswagena. Wyleciałem z fotela, wybiłem się przez przednią szybę w brzęku szkła i trzasku miażdżonych kręgów na ciemne, mokre i błotniste „białe święta”, i po krótkim, acz efektownym locie wylądowałem w przydrożnym rowie.

12


I w tymże rowie sobie umarłem. Ale nim wybulgotałem w błoto pośniegowe ostatnie tchnienie, w świetle zajeżdżającego radiowozu coś mi zamigotało podejrzanie znajomo i zorganizowanie. Nie, nie choinka. Coś jak litery. GAME OVER NEW GAME? Y/N *** – Yes, yes, yes! – wydarłem się ekstatycznie jak swego czasu nasz ekspremier, ale w zupełnie odmiennym kontekście. – Następny – usłyszałem westchnienie, ktoś mnie popchnął, ktoś szturchnął, ktoś zażądał, żebym zamknął japę. Otworzyłem zaciśnięte szczelnie powieki. Falujące morze ludzkich głów ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Wyżej rozpościerało się obojętne niebo migoczących niczym miriady galaktyk świetlówek. Stałem w tłumie. Tłum zaś czynił to, co wszystkie tłumy świata. Cisnął się i kłębił. Tuptał w miejscu i przepychał się niezbornie w przypadkowych kierunkach. Szemrał średnio zrozumiale i średnio sensownie, za to nieprzerwanie; od czasu do czasu różne jego sektory wiedziały więcej i w ogóle lepiej, przez co wybuchały bluzgami i świętym oburzeniem. Przedstawiciel tłumu po mojej prawicy nadepnął mi na stopę i, o dziwo, przeprosił. Inteligent pewnie, ale co taki robiłby w tłumie? – Pan nowy? – zagaił uprzejmym szeptem, więc kiwnąłem głową. W tym samym momencie z przodu tłumu coś się poluzowało. Ludzka ciżba wyczuła bezbłędnie wolne miejsce i jak woda ruszyła, by je zalać. Razem z inteligentem zostaliśmy przeniesieni o jakieś trzy kroki. – Co się, do diabła, dzieje? – odzyskałem wreszcie rezon i pełny głos, i od razu postanowiłem z tego skorzystać. Kilka twarzy obróciło się ku mnie, przybierając nieprzychylne miny, i już rozwierało gęby... Towarzystwo było podejrzanie różnorodne i wielokulturowe. Zlot zarządów oddziałów krajowych w międzynarodowej korpo, czy co? – On jest nowy! – Inteligent nieoczekiwanie stanął w mojej obronie. – Ani–słowa–więcej – wyszeptał do mnie półgębkiem, uśmiechając się w uprzejmy i lekko obłąkany sposób, właściwy osobom wystraszonym i kompletnym wariatom. – Wypadek miałem, do szpitala muszę – sprowadziłem go na ziemię. – Pan w tym wypadku na śmierć umarł, proszę pana, a teraz pan znajduje się w zaświatach – oderwał na powrót nas obydwu od twardej gleby, trzeba przyznać, że delikatnie. – I trochę pan poczeka, zanim pójdzie dalej. Skonsolidowano systemy różnych wierzeń, wprowadzono nowy, interaktywny program obsługi dusz oparty na wspólnym dla większości współczesnych kultur doświadczeniu gry komputerowej. – Miałem wrażenie, że recytuje treść ulotki reklamowej, którą napisał ktoś ode mnie z branży. – I... – Niech zgadnę – wszedłem mu w słowo. – Genialny produkt nie działa jak trzeba, a my to pokrzywdzeni klienci... – Problem w tym, że nie możemy pójść do sądu. I nie możemy stąd wyjść i iść do domu – podsumował inteligent. – Tak z ciekawości – jaki pan komunikat zobaczył po śmierci? – Czy chcę zagrać jeszcze raz. – Wierzy pan w reinkarnację? – Nigdy... w życiu. – Sam pan widzi. Nie działa!

13


Tłum drgnął i naparł. Blondyn po mojej lewicy, drapiący mi twarz kolczugą i wrzynający się w bok – mam nadzieję – trzonkiem topora, rozwarł gębę i zaskowyczał przeciągle niczym zwierzę. – Pan się nim nie przejmuje – zaczął tłumaczyć ospale inteligent. – On wiking. Rozwalił system, zanim system na dobre powstał, jeszcze przed pierwszą konsolidacją. Ochrzcił się ze trzy razy. Siedzi w poczekalni z tysiąc lat, to i trochę zwariował. Pomyślałem, że to ja zaraz zwariuję. I że nie będę potrzebował tysiąca lat. Inteligent opowiadał, że w życiu trzeba wiedzieć, czego się chce, bo inaczej ma się przesrane po śmierci. Raz, że historia osądzi, a dwa, że system długo mieli konwertytów, i że jak popatrzę trochę na prawo, to zobaczę Marszałka Piłsudskiego. Nie chciałem zobaczyć. Z niemałym trudem obróciłem się w przeciwnym kierunku niż stali wszyscy. Zza pasa wikinga wyrwałem topór i zawinąłem nim nad głową. Wokół jakby się rozluźniło. Nieboszczycy, zapominając, że śmierć im przecież nie grozi, włazili jedni na drugich, byle mnie przepuścić. Ruszyłem biegiem w mgłę snującą się za ostatnim rzędem zawieszonych w pustce świetlówek. Spodziewałem się anioła z ognistym mieczem albo chociaż Jedi z mieczem świetlnym. Nic z tych rzeczy. W białym oparze wyświetlił się tylko komunikat ostrzegawczy. Po polsku – bublowaty system obsługi umarlaka załączył właściwą wersję językową. WYLOGOWANIE SPOWODUJE UTRATĘ WSZYSTKICH NIEZAPISANYCH DANYCH *** Niestety, była to prawda. Ocknąłem się i odkryłem, że na nic nie mam wpływu. Snułem się po Krakowie trzy miesiące jak ostatnia sierota albo dusza potępiona. Czego się nie dotknąłem, moje widmowe palce przenikały bez oporu na wylot, a w kąciku prawego oka migał uparty komunikat o braku dostępu. Z nudów odkryłem w sobie żyłkę kinomana. Unosząc się pod sufitem, oglądałem wszystkie filmy dziesiątki razy. Wreszcie, w ramach przerwy od bezczynności, monotonii i siermięgi fabularnej ostatnich superprodukcji, przepłynąłem sobie mą niematerialną emanacją do siedziby firmy, której sukces kułem za życia. I zaraz za pierwszą przeszkloną ścianą stałem się świadkiem spektakularnej porażki jakiegoś chudeuszka, pewnie mojego następcy, walczącego o przetarg, który zdążyłem nakręcić przed śmiercią. Zmiażdżony przez urzędników niegodny spadkobierca mego marketingowego imperium schronił się przed gniewem prezesa w męskim kiblu. Tam też go dopadłem, jak stał i patrzył rozpaczliwie w oczy swojego odbicia w lustrze. Poczułem się na ten znajomy widok taki... ożywiony. – Ty patafianie, ty łajzo bez talentu! – zacząłem ochrzan, jak za dawnych, dobrych, żywych lat. Urwałem, bo młody podskoczył, jakby coś go ugryzło. Rozejrzał się trwożliwie. Usłyszał mnie. Naprawdę mnie usłyszał. To dawało pewne możliwości. Uśmiechnąłem się widmowo, lecz szeroko. Podłączony do systemu czy nie, nadal mogę stać za plecami kogoś, kto ciągle jest w grze. I robić to, co robią wszyscy wiszący nad graczami. – Słuchaj mnie, sieroto, a uratujesz ten przetarg – zagaiłem słodko wśród zielonkawych kafelków. Młody zachował się właściwie, czyli zbladł, struchlał i słuchał. – Coś ty narobił! – ryknąłem. – Nie! Nie tam! Nie uciekasz! Wracasz do sali konferencyjnej, nim urzędasy zwieją! Masz tam wejść i powiedzieć, że to nie koniec! Wracaj tam i dowal im wszystkim! Wylogowany? Brak dostępu? No to jeszcze zobaczymy.

14


„Hejo!” / Domisea http://fav.me/d9zef46


„Wiosenne Drzewa” / Alina Kurbiel https://www.facebook.com/AlinaKurbiel.ArtStudio/


WIOSNA Marcin Jamiołkowski Tego roku wiosna nie nadeszła. Nie o to chodzi, że było zimno, bo na tej szerokości geograficznej to żadne wydarzenie – po prostu nie zaczęły się Święta. Wielki Tydzień, jak zwykle, wystartował Niedzielą Palmową. Księżyc odczekał z pełnią do środowego popołudnia i kiedy wzeszedł, zaświecił z całych sił, obwieszczając nadejście Wielkiejnocy. Nazajutrz miało zacząć się Triduum Paschalne: Wielki Czwartek, Piątek i Sobota przygotowywały się do celebrowania. Święconki się szykowały, pisanki malowały, a baranki cukrowe chowały się przed dziećmi. Ale przygotowania wzięły w łeb, bo wiosna nie nadeszła. Wszyscy spanikowali. Wszczęto szeroko zakrojone poszukiwania, w których udział wziął kto tylko mógł – od zająca i kurczaczków, przez wielkanocne baby, aż po Świętego Mikołaja. Szukali ludzie, szukały zwierzęta, nawet samo Słońce szukało, choć tylko do zachodu. Pusto. Konstelacje wypatrywały oczy gwiazd przez całą noc. Zodiak w pełnym składzie węszył wzdłuż ekliptyki. Nic. W poszukiwania włączył się nawet Rok, który dokładnie przeszukał swoje zapuszczone kwartały. Bez rezultatów. Już prawie mieli się poddać, kiedy w końcu Miesiąc wyświecił ją z orbity. Wiosna, zgwałcona, sponiewierana i pobita leżała zanurzona do połowy w górskim potoku. Przywalona krą, przysypana szronem, w podartej, ledwo okrywającej ją sukience, wychłodziła się prawie na śmierć. Później, w krzakach, odnaleziono jej sandały i zerwany przez napastnika wianek. Uratowano ją w ostatniej chwili. W toku dochodzenia wyłoniono podejrzanego: pana Zimę, który początkowo nie przyznawał się do winy. Był oziębły, nieuprzejmy, nie odpowiadał na pytania, a przesłuchujących obdarzał jedynie chłodnym spojrzeniem swych błękitnych oczu. Nadeszła pora na wezwanie Jesieni – specjalistki od mokrej roboty. Jej pomocnik, Lato, aż palił się do przesłuchania. – Skuję ci mordę lodem! – groził. Przyciśnięty Zima przyznał się do wszystkiego, a za karę skazano go na parę lat Efektu Cieplarnianego. Tego roku, na Święta Bożego Narodzenia znowu nie spadł śnieg.

17


„April” / Hinia https://www.facebook.com/hiniazwioski/



NAJBARDZIEJ ZNIENAWIDZONY CZŁOWIEK W MIEŚCIE Konrad Jaskólski Szmer suszarki niesie się łagodnie po mieszkaniu. Jest cichy, ale wyraźny. Robert otwiera oczy i rozgląda się niepewnie. Rozrzucone po podłodze i meblach części damskiej garderoby mówią same za siebie: czerwona, kraciasta koszula przy drzwiach, przewieszony przez krzesło stanik. Obok poduszki leży gumka do włosów i rajstopy. Dwie puste butelki po winie razem z kieliszkami ozdabiają parapet okna. Zdejmuje z siebie pościel i siada na łóżku. Na środku dużego pokoju jest kwadratowy, niski stolik zrobiony z dębowego drewna. Stoi na klockowatych nogach połączonych nieforemnymi wspornikami. Jest niewielki, ale masywny. Wytrzymałby ciężar samochodu, podczas gdy na blacie leżą tylko teczka z dokumentami i telefon. Nieco dalej wysoka, jednodrzwiowa szafa. Wygląda jak słup przytwierdzony do sufitu. I komoda. Komoda jest najcięższa i najbardziej toporna spośród mebli, jakby wycięta nie z dębu, ale ugnieciona z planety. Kurz, który na niej osiada, mógłby ważyć tony i okrążać komodę po jej własnej orbicie. Powietrze wisi nieruchomo, rozpięte w całym mieszkaniu. Sztywne, nieco zleżałe mimo uchylonego lufciku, jakby przybite zardzewiałymi gwoździami do przestrzeni. Szmer suszarki zastępuje dźwięk włączonego czajnika. – Dzień dobry. – Cicho, niemal półszeptem, Joanna wita Roberta. Na sobie ma majtki i biały szlafrok. Wysuszone włosy puszą się i prężą jak lwia grzywa. – Kawy? – pyta, wlewając wrzątek do dwóch kubków. Robert stoi w progu kuchni, wodząc leniwie oczami po przedmiotach. – Nosisz ze sobą suszarkę? – zagaduje zaspanym jeszcze głosem. Mieszka sam i dźwięk suszenia włosów słyszy tylko przez ściany od sąsiadów. – Nie, znalazłam ją w twojej szafce – radośnie tłumaczy Joanna. – Leżała pod ręcznikami, razem z lokówką. Robert milczy. – Był tam też lakier do paznokci i tusz do rzęs. – Joanna próbuje rozluźnić atmosferę. – Hej, obudź się wreszcie. Pytałam, czy chcesz kawy? – Poradzę sobie – odpowiada mężczyzna od niechcenia, po czym wycofuje się z kuchni. W pokoju szuka papierosów. Na stole ich nie ma. Sprawdza koło łóżka, wśród ubrań. Przeszukuję torebkę Joanny. Wraca do kuchni. Zbiera siły, żeby zapytać, ale odechciewa mu się. Joanna przygląda się Robertowi z uwagą, po czym odwraca głowę w stronę okna. Papierosy leżą na parapecie. Z paczki wyciąga jednego dla siebie i częstuje Roberta. – Usiądziesz? – pyta wciąż jeszcze z uśmiechem. Robert nie reaguje. Jest niewzruszony i ponury. Joanna sięga po popielniczkę. Strzepuje popiół i umieszcza papierosa w rowku. Słodzi kawę, ale razem z cukrem topnieje jej uśmiech, nadając ustom gorzki wyraz, a oczom smutne spojrzenie. Brwi się marszczą, zaś tempo mieszania kawy spada do zera. Odkłada łyżeczkę, unosi kubek, ale nie popija.

20


Robert wyciąga papierosa, zabiera zapalniczkę i odchodzi do pokoju. Otwiera okno. Zimny wiatr jest nieprzyjemny. Szare chmury pędzą jak oszalałe. Gęste i ciężkie, jakby zrobione z cementu. Co pewien czas pojawia się słońce. Jaskrawy blask wylewa się nagle zza chmur jak fluorescencyjna farba. – Wczoraj byłeś milszy – oświadcza Joanna, stojąc w drzwiach z kubkiem kawy. – Wczoraj byłem milszy – powtarza Robert bezmyślnie. – Powiesz coś więcej? – Nie wiem. – Może byś się zastanowił? – Nie będę się zastanawiał. Joanna odstawia kubek na stół i w pośpiechu zbiera zewsząd swoje rzeczy. – Daj znać, jak zmienisz zdanie. Drzwi do mieszkania trzaskają. Razem z nimi drżą szyby w oknach. Słychać nerwowe kroki na schodach. Robert zamyka okno. Ze stołu bierze kawę Joanny i siada przy obładowanym gratami biurku: niewykończone wyklejki, gilotyna, zwinięty w kulę szpagat, parę kości introligatorskich, noże do zaciągania grzbietów. Obok biurka stoją prasa z kołem do podnoszenia i opuszczania płyty oraz szywnia. Ot, pasja po godzinach pracy. Wyrwane z chmur słońce rozświetla jedną z okładek. Robert próbuje skupić myśli, obserwując powolny ruch światła. Trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Osiem minut ze Słońca i dwie godziny od parapetu do łóżka, myśli w duchu i zabiera się do wykończenia notesu, nad którym pracuje od tygodnia. Koncentrację myśli przerywa głośne walenie w drzwi. Robert ignoruje hałas, podejrzewając, że Joanna czegoś zapomniała powiedzieć albo zabrać. Huk jednak nie ustaje. – Jest tu moja żona? – pyta w drzwiach Janusz. Jest podenerwowany, ale chowa złość pod szatami kowbojskiej pozy. – Wyszła kwadrans temu – obojętnie oświadcza Robert i zaprasza gościa do mieszkania.– Napijesz się czegoś? Wody, kawy, piwa? – pyta, jak gdyby nigdy nic. – Kawę poproszę. – Białą, czarną? – Może być czarna. – Rozgość się, zaraz ci podam. Garnuszek z nienaruszoną kawą Robert wstawia do mikrofalówki. Odczekuje minutę i zanosi razem z cukierniczką do pokoju. – Czym mogę służyć, Januszu? – Robert znów pali przy oknie, odwrócony tyłem do gościa. – Liczę, że to raczej ty powiesz mi coś ciekawego. – Nie rób scen. Nie przyszedłeś tu chyba, żeby się upewnić, że twoja żona spędziła ze mną noc. – Masz rację. Ale to jeszcze nie powód, żeby nie zapytać, jak ci się układa z moją własną małżonką? – Janusz próbuje być ironiczny, ale na Robercie nie robi to żadnego wrażenia. – Właśnie zabrała swoje rzeczy i mnie zostawiła. – Dogaszony papieros ląduje za oknem. Robert wraca do biurka. Swoje zamiłowanie traktuje poważnie. Każdy notes wykonany jest z największą precyzją. Każdy jest inny, na swój sposób jedyny i niepowtarzalny. Jest czymś więcej niż tylko sumą oprawionych w twardą okładkę kartek. To bezsłowny zapis pracy, czasu, nastojów, myśli. Po rodzajach użytych materiałów jak nici, papier, zaklejka, a także po drobnych błędach w wykonaniu jak nierówności stron czy nieco luźny grzbiet, Robert potrafi odczytać wszystko: wspomnienia, jakie towarzyszyły mu pod-

21


czas pracy, dokładny czas produkcji, nawet pogodę za oknem, dźwięki otoczenia i wydarzenia, które miały wówczas miejsce. Troska o szczegóły przekładała się na szacunek do robionych notatników. Tylko znaczące, zasługujące na pamięć i trwałość obserwacje miały szansę znaleźć się w notesie. Zdarza się, że Robert kartkuje puste strony, jedna po drugiej, przyglądając im się z uwagą jakby odczytywał to, co dopiero będzie w nich zapisane. – Nie dziwi mnie decyzja Joanny – mówi Janusz, gdy cisza zaczyna robić się niezręczna. – Robisz fatalną kawę. – Kawę przyrządziła akurat twoja małżonka. Ja tylko ją podgrzałem w mikrofali. – Nie ma cię już tydzień w pracy – Janusz zmienia temat. Jego głos i oczy wypełniają się długo wyczekiwaną satysfakcją. – Dodzwonić się do ciebie nie można. – Wiesz, że nie odbieram telefonów. Szczególnie od nieznanych numerów. – Nieznanych numerów? – Januszowi załamuje się głos. Bierze w dłonie aparat Roberta i otwiera listę kontaktów. – No tak. Masz, bracie, podejście, nie ma co gadać. Gigabajty pamięci, najszybszy software, nielimitowane rozmowy, wiadomości, Internet, a tymczasem... Straż pożarna, pogotowie ratunkowe i policja? To ma być lista kontaktów? Trzy numery? To jest służbowy telefon, a nie pilot do telewizora! Nieprzyjęty słowami Janusza Robert zajmuje się sprawdzaniem notesu. Gładzi okładkę, grzbiet, dotyka szycia. Bada dokładnie układ i szelest stron. – Zabierz go sobie. Nie potrzebuję telefonu. – Ze świecą szukać świrów takich jak ty, naprawdę. – Jeszcze coś? – Robert popędza gościa. – Zresztą, to już nie ma znaczenia. Dobra wiadomość jest taka, że nie jesteś niezastąpiony. Twoją rubrykę zajął Idziak. – Chcesz mnie zwolnić? – pyta Robert, zaglądając pod światło do wnętrza grzbietu w notesie, jakby patrzył przez teleskop. – Nie dajesz mi wyboru. Robert zakłada na okładkę przygotowaną wcześniej folię, po czym z całej siły rzuca notesem o podłogę. Kilka razy kopie go nogą tak, żeby odbił się od ściany. – Wyluzuj. – Janusz unosi ręce. – Dasz sobie radę. Należysz w końcu do czołówki. – Co mówisz? – Robert spogląda na gościa z niesmakiem. – A, nie. To taki test, czy wszystko jest dobrze zrobione. Trzeba wstrząsnąć. – Słyszałem o tym twoim hobby… – Janusz popada w zadumę. – Czym ty się właściwie zajmowałeś, zanim trafiłeś do gazety? – Wykładałem etykę na uczelni. – I co się stało? – Wyrzucili mnie za łapówki. – Serio? – Janusz wybucha kpiarskim śmiechem. – Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Cudowne zestawienie. O czym były twoje wykłady? – Janusz wyczuł moment, żeby poznęcać się nad kolegą. – Same mądre rzeczy… – Zdanie urywa się w pół. – I ani słowa prawdy. Spodobałoby ci się. – Tak. Teraz rozumiem, dlaczego jesteś… przepraszam, byłeś najbardziej znienawidzonym człowiekiem w firmie. – To samo powiedziała mi twoja żona, gdy mnie podrywała. Janusz odstawia kubek i wstaje z krzesła. Znów jest podenerwowany. – Sam sobie wymyśl powód zwolnienia. Ja nie jestem w stanie ich zliczyć, panie wykładowco etyki. Robert rzuca notes w stronę Janusza. – Łap! Prezent na odejście! Jest trochę błędów, ale to dobry notes.

22


Janusz chwyta prezent dwoma rękoma, jakby łapał piłkę plażową. – I jeszcze to. – Robert wskazuje palcem teczkę, leżącą na stole. – Do kompletu. Janusz podchodzi do stołu. Niepewnie podnosi teczkę, przyglądając się Robertowi. Rozwiązuje sznurki i zagląda do środka. Z wierzchu bierze umowę, którą pobieżnie przegląda. – Chyba cię Bóg opuścił, jeśli myślisz, że to podpiszę – burzy się Janusz. – Ty się w ogóle dobrze czujesz? – Sięga po resztę dokumentów: konspekty, zapisy rozmów, kwity, zdjęcia z różnymi ludźmi. Nogi Janusza gną się w kolanach pod ciężarem informacji, z którymi się właśnie zetknął, jakby teczka zamieniła się w stukilogramową sztangę. Krew uderza do mózgu, twarz zalewa się czerwienią i zimnym potem. W obawie przed upadkiem, Janusz siada, a właściwie opada na krzesło niczym bokser w narożniku po nokaucie. Wszystkie papiery rozłożone są na stole. – Skąd to masz? – pyta drżącym głosem. – Nieważne. Ważne jest teraz, żebyś to podpisał. Resztą nie musisz się przejmować. Robert otwiera okno i zapala papierosa. Mijają długie minuty milczenia, podczas których słychać sapanie, jęki, ściekający z czoła na podłogę pot, pełne niedowierzania przekleństwa Janusza. – Prawdziwy z ciebie skurwysyn. – Janusz wstaje z krzesła i, przytrzymując się ściany, wychodzi z mieszkania. Nie udaje mu się trzasnąć drzwiami. Parę godzin później pojawia się Joanna. Jest cała podekscytowana. – Jesteś?! – krzyczy na wejściu. – Słyszałam! Jak to zrobiłeś?! Nawet Idziak się cieszy! Powiedział, że teraz już nie tylko w firmie, ale w mieście będziesz najbardziej znienawidzonym człowiekiem! – Uspokój się. – Robert łagodzi nerwy Joanny. – Napijesz się kawy? Wstawiłem wodę. – Z przyjemnością – z uśmiechem odpowiada Joanna.

23


„Late April” / Joanna Rosa http://joarosa.deviantart.com


„Oczekiwanie” / Barbara Boroń http://nekoeater.deviantart.com/


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

MARTA KRAJEWSKA

Pytanie pierwsze: Co zainspirowało Cię do napisania „Idź i czekaj mrozów”? To był impuls, czy efekt dłuższego planowania? Marta Krajewska: Sam świat powstał już niemal dwadzieścia lat temu. Obie z siostrą coś tam hobbistycznie skrobałyśmy i w pewne wakacje postanowiłyśmy napisać jakąś historię wspólnie. Tak nas to wciągnęło, że bawiłyśmy się tym pisaniem długie lata, wciąż dla rozrywki, ale wiadomo, w końcu każda z nas założyła rodzinę, poszła do pracy. Skończył nam się czas na zabawę. Życie. Dopiero na macierzyńskim pisanie znów mnie wciągnęło, wtedy już solo. Początkowo też tylko dla własnej przyjemności. Im jednak realniejsze stawało się, że naprawdę skończę powieść, im bardziej wkręcałam się w świat, tym mocniej odzywało się dawno porzucone marzenie, żeby wydać książkę, zobaczyć swoje nazwisko na jakiejś pięknej okładce. I tak powstało „Idź”. Pytanie drugie: Jak długo przygotowywałaś sie do stworzenia świata Wilczej Doliny i jak te przygotowania wyglądały? Interesowałaś sie już wczesniej mitologią Słowian, czy musiałaś zaczynać „edukację” w tym temacie od zera? Marta Krajewska: Zaczynałam od poziomu, jaki każdy z nas wyniósł ze szkoły, czyli praktycznie od zera. Według naszego systemu oświaty przed Mieszkem I na ziemiach polskich hulał jeno wicher. Nasza historia zaczyna się od chrztu. Nie wiedziałam więc prawie nic o pogańskiej Słowiańszczyźnie. Musiałam nadrobić zaległości, a im dalej w las, tym więcej drzew. Słowian bardzo trudno się nauczyć, bo pewników mamy niezmiernie mało. Ja wciąż uczę się nowych rzeczy. A to o bartnictwie, a to o rybołówstwie, zależne od tego, co akurat jest mi potrzebne. To bardzo wzbogaca, ale jednocześnie często kończę poszukiwania z wrażeniem, że wiem, że nic nie wiem. Pytanie trzecie: Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem w ogóle? Marta Krajewska: Oficjalnie uważam, że w wieku dwunastu lat zaczęłam spisywać opowiadania o przygodach nastolatków, wiecznie pakujących się w historie o wilkołakach, wampirach i duchach. Ale jakiś czas temu znalazłam „powieść”, zeszyt w szeroką linę, w której zawiera się pasjonujący kryminał o detektywie Brałnie. Napisałam to gdzieś w wieku dziesięciu lat, więc wcześniej. A jeszcze wcześniej miałam zeszyt, w którym pisałam bajki. Jedna była o zmarzniętym wróbelku, tyle pamiętam. I miała ilustracje. Tak więc chyba trzeba uznać, że pisanie zawsze mnie pociągało. Pytanie czwarte: Słyszałem, że wielu autorów w ogóle nie czyta książek z gatunku, w którym tworzą. Jak to jest z Tobą? Jakie książki preferujez jako czyteniczka?

26


Marta Krajewska: Obecne czytam bardzo mało, raczej kolejkuję książki, niż je pochłaniam. Wciąż mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. Dawniej, kiedy jeszcze pożerałam książki jedną za drugą, przerobiłam większą część zasobów biblioteki publicznej w mojej wiosce. Leciały kryminały, horrory, przygodówki, fantastyka, klasyka, co tyko było. Ale w mojej kolejce do przeczytania, pierwsze miejsca zajmują właśnie te powieści, które są zbliżone klimatem do tego, co piszę. Dobrze jest trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co tworzą inni, żeby nie powielać cudzych pomysłów, schematów. Pytanie piąte: Co sądzisz o publikowaniu tekstów na portalach literackich? Opinie wypowiadających sie tam ludzi pomagają, czy raczej zniechęcają do podróży po pisarskiej drodze? Marta Krajwska: Mi pomogły. Trafiłam na portal Nowej Fantastyki zaledwie trzy lata temu, bardzo aktywne udzielałam się przez jakieś dwa lata i wiem, że to pomogło mi się rozwinąć, skonfrontować to, co mi się wydaje, że umiem, z czytelnikami. Niestety jestem z pokolenia, które dorastało bez komputerów, więc pisałam powieści w zeszytach i chowałam je do szuflady. Internet, portale, blogi, oferują niebywałą szansę rozwoju młodym adeptom pisarstwa. Inna rzecz, że nie wszyscy mają w sobie dość pokory, żeby przyjmować krytykę. Pytanie szóste: Jak zapatrujesz sie na kwestię self–publishingu? To według Ciebie dobry sposób promowania się, czy wręcz odwrotnie? Marta Krajewska: Self–publishing ma doczepioną etykietkę czegoś bez większej wartości, czego wydanie autor po prostu kupił. Wielu ludzi tak myśli, dlatego nie daje takim powieściom szansy, przez co nie ma okazji się przekonać, czy to prawda, czy nie. Choćby ze względu na tę złą opinię nie brałam tej drogi wydania „Idź i czekaj mrozów” pod uwagę. Bez względu na to, jak dobra będzie książka, część ludzi i tak powie pogardliwie, że to self. Wkurzałoby mnie to. Pytanie siódme: Czego możemy spodziewać się po Marcie Krajewskiej w najbliższym czasie? Jakie masz plany literackie? Marta Krajewska: Jestem w trakcie pisania kontynuacji „Idź i czekaj mrozów”. Oprócz tego lada dzień rozpoczynamy prace redaktorskie nad powieścią dla dzieci „Noc między Tam i Tu”. Jej akcja dzieje się również w Wilczej Dolinie. Chciałabym, żeby ta historia była w stanie w przystępny sposób zaszczepić najmłodszym trochę wiedzy o demonologii i życiu codziennym naszych przodków. Świat Wilczej Doliny jest przecież mocno przesiąknięty słowiańszczyzną. Obie książki ukażą się nakładem Genius Creations. A co potem? Zapewne trzeci tom historii Vendy.

Pytał Karol Mitka

Marta Krajewska – cierpi na chroniczny brak czasu i nadmiar pasji, dlatego wiecznie musi dokonywać wyborów na co poświęcić wolny czas, którego ma bardzo mało. Nie lubi tego. Nie lubi też zimnej kawy, jazgoczącej telewizji i pająków. Tych ostatnich nawet bardzo. Lubi lato, zumbę i święty spokój. Kocha swoją rodzinę i pisanie. Nominowana do nagrody im. A Zajdla za opowiadanie „Daję życie, biorę śmierć” w 2015r. Niedawno w księgarniach pojawiła się jej debiutancka powieść „Idź i czekaj mrozów”. https://www.facebook.com/krajemar/

27


„Marzanna” / Agnieszka „Seledyna” Banaś http://seledyna.deviantart.com/ Instagram: @seledynart


„Wiosna – Ekwinokcjum” / Darkieneko http://darkieneko.deviantart.com


O TYM, JAK MASZYNĘ FRAZOTWÓRCZĄ W SZRANKACH ZASTOSOWAĆ PRZYSZŁO, O RĘKĘ KRÓLEWNY SZARPIDRUTY WALCZĄC

Antoni Kaja Za siedmioma galaktykami, za siedmioma słońcami, na planecie Papladocji, w zamku lśniącym i błyszczącym, co ociekał kruszcem oraz bogactwem wszelakim, mieszkał razu pewnego król–mędrzec imieniem Ślinotok. Był to monarcha obdarzony naturą dociekliwą, spragniony wiedzy erudyta, jakiego zazwyczaj znaleźć niełatwo. Miał on na swym zamku czternaście przepastnych bibliotek, połączonych ze sobą korytarzem, którym niczym tunelem przedostać się można było z jednej czytelniczej ustroni do drugiej, droga ta zaś zajmowała mniej więcej dwa lata, tak rozległa była to przestrzeń. W ciągu swego żywota przeczytał monarcha wszystkie pięć milionów dwadzieścia dziewięć tysięcy trzysta czterdzieści dwa woluminy i poznał cały ogrom słowa, jakiego plony wydały z siebie przez tysiąclecia twórcze głowy z wszech stron kosmosu. Literacki świat nie krył już przed nim tajemnic, znane mu były sztuczki każdego genre znanego ludzkości – wybiegi kryminału, podstępy fantazji, podchody dzieł na poły faktograficznych, zasadzki dramatu, a nawet dwulicowość satyry. Jednak zamiast przynieść mu ukontentowanie, wszechwiedza owa nużyła i dręczyła króla niepomiernie, nękało go bez ustanku potworne wręcz znudzenie. Miał ów władca jedyną córkę, Szarpidrutę, istotę największego powabu i łagodnych obyczajów, która w każdym, na kogo skierowała swe oczy, wzbudzała miłość natychmiastową, trawiącą niczym gorączka, zapamiętałą. Ujrzawszy, że jego dziecię dobiega wieku zamążpójścia, Ślinotok wykoncypował idealny sposób doboru właściwego dla jego duszki absztyfikanta, a zarazem metodę zabicia tak ciążącej mu monotonii. Postanowił, że każden mąż, który zaprezentuje mu zgoła nieznane wcześniej, nowe, wyszukane słowo, otrzyma rękę pięknej królewny wraz z połową ziem Papladocji, bowiem był to glob cokolwiek rozmiarami niewielki. Zrazu, gdy rozeszły się wieści, kandydatów przybywało na dwór co niemiara. Lingwolodzy z Wokalonu, fraziści orazjańscy, słowomani, wyrazjusze, pismokleci, wierszaci, a także literaki. I choć każdy wykazywał predylekcję do mowy oryginalnej, wymyślnej oraz pięknie brzmiącej, żaden wyzwaniu sprostać nie był w stanie. Król wyśmiał otwarcie „eksternistycznego”, „tergiwersację”, „parweniusza”, a co dopiero mówić o „tromtadracji”. Odrzucił bez ceregieli „doboraka”, „szumnowiłę”, „wklęsłoklęka”, „ścięgnorzuta”, a przy „ryżyprysku” nawet pogardliwie prychnął. Nie dla niego także okazały się „turlokręgi”, „pokątnice”, „sprzęglerampy”, „jusznodziwy”, ani choćby „ujemtrąbki”. Niby na wiatr rzucali coraz to bardziej w konsternacji pogrążeni mężowie, z rozpaczą wciąż rosnącą: – Grzebiotarg! Pośladniczy! Huknogrzmiąc! Fragmentroska! Jednomielniadło! – aż huczało i grzmiało w sali tronowej, a dźwięk niósł się echem. Odsyłano ich z kwitkiem, a zasmucona królewna Szarpidruta żegnała ich machnięciem dłoni, w milczeniu, bo nakazano jej odezwać się dopiero do szczęśliwego wybrańca. Lecz coraz mniej śmiałków zjawiało się na dworze i Ślinotok począł powoli tracić nadzieję, ponownie w stan głębokiej melancholii popadając. Wtedy to zjawił się dziwny przybysz, konstruktorem Trurlem się mieniący, wraz z obiektem równie kuriozalnym, kształtem nie przypominającym niczego, co znane było jak Papladocja długa i szeroka. Przyjezdny przywitał się, jak nakazuje etykieta, do pasa pokłonił, z wielką galanterią ucałował dłoń monarszej córy, i wreszcie odezwał się takimi słowy:

30


Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

31


– Wasza Wysokość, jak sądzę, nie wspominał nic o uciekaniu się do stosowania jakowej pomocy. Przywiozłem ze sobą przeto urządzenie własnej konstrukcji w tym celu jedynie zbudowane, aby odnaleźć tak bardzo przez Waszą Miłość upragniony konstrukt wyrazowy. Nazwałem je maszyną frazotwórczą. Król przyjrzał się zaciekawiony prezentowanemu cudowi techniki, na jego planecie bowiem nie znano równie zaawansowanej technologii. Po chwili uśmiechnął wypłynął na jego usta i skinął dłonią w geście przyzwolenia. Następnie poprosił Trurl o dostęp do bibliotek przestronnych w celu zebrania wszystkich książek i podania ich swemu tworowi do wnikliwej analizy. I na to przystał władca, dając mu do dyspozycji wszystkich mieszkańców państwa, którzy do pracy bezzwłocznie w gremium przystąpili. Przy ich asyście proces ów zajął lat zaledwie trzy z kawałkiem, zaś niebotyczna sterta woluminów, w ejdetycznym władyki umyśle trwale zachowanych, wylądowała w trzewiach maszyny frazotwórczej. Długo doprawdy buczało, burczało, brzęczało, bzyczało, brzdękało i bębniło urządzenie, w końcu jednak, w drugim tygodniu oczekiwania, wypluło z siebie stosowną odpowiedź na niewielkim karteluszku. Nie spoglądając nań, podał go Trurl władcy, a ten aż pokraśniał, klasnąwszy w dłonie, zwycięstwo jego niezwłocznie ogłaszając. Ani konstruktor, ani nikt inny nie dowiedział się nigdy, jak brzmiało owo niezwykłe, unikatowe słowo. Przekonał się za to rychło tryumfalny zwycięzca i szczęśliwy pan młody, dlaczego królewnie odzywać się do tej pory nie dano, a zarazem skąd początek swój wzięła jej godność, o ileż mniej piękna od promiennego oblicza.

32


„Wedding Dress” / Kei2000 http://kei2000.deviantart.com



ARTYSTA–PROGRAMISTA Michał Brzozowski Profesor ściskał w dłoni ołówek, próbując uspokoić nerwy. Prokurator właśnie przedstawiał zarzuty. – Bezbronna staruszka, zajmująca się handlem bionicznymi protezami, zmarła po serii siedmiu uderzeń pneumatyczną siekierą. Kod wskazuje, że ostatnio do urządzenia logował się Rodion, robot oskarżonego. To oczywiste, że maszyna złamała pierwsze prawo! Oskarżony jeszcze mocniej zgniótł ołówek, gdy usłyszał piskliwy głosik swojego mecenasa. Chudy człowieczek co chwila zacinał się i mylił. Próbował powołać się chyba na siódmą poprawkę do trzeciego paragrafu drugiego aneksu do piątego punktu pierwszego prawa Asimova. Profesor Czepek westchnął. Wiedział, że to na nic. Obrońcy z urzędu pewnie nawet nie musieli mieć doktoratu z cybernetyki. Po chwili ołówek trzasnął. * Nazywano go artystą–programistą. Legendy o nim obijały się o uszy każdego studenta, który trafił na Wydział Informatyki Uniwersytetu X. I, jak to z legendami bywa, trudno oddzielić ziarnka prawdy od plew plotek i bzdur. Biorąc pod uwagę wyłącznie ubiór i fizjonomię, trudno zrozumieć, dlaczego postać profesora Czepka obrosła tak wieloma mitami. Jedynym wyróżnikiem był ponadprzeciętny wzrost i upodobanie do kraciastych garniturów. Żeby pojąć rdzeń tych pogłosek należy udać się głębiej, przyjrzeć się zachowaniu naukowca. On sam zawsze preferował, gdy nazywano go twórcą, a nie informatykiem. Programowanie traktował jako dziedzinę sztuki równą lub nawet szlachetniejszą od malarstwa czy literatury. Czepek, ku utrapieniu studentów, przywiązywał ogromną wagę do schludności i estetyki kodu. Program nie tylko miał działać, powinien również jakoś się prezentować. Podobno profesor potrafił ocenić pracę, patrząc wyłącznie na kod, nie czekając nawet na wynik algorytmu. Studenci żartowali, że pewnie ma w siwej głowie kompilator. No i oczywiście wcięcia. Nie cierpiał, gdy aspirujący do miana programistów zapominali o wcięciach. Było to o tyle zrozumiałe, że kody studentów czasami naprawdę przypominały amazońską dżunglę. – Bez maczety ani rusz – żartował wówczas profesor. – Ale przecież działa – tłumaczył się bezbronny student. – Zepsuty toster kwantowy też da się naprawić taśmą klejącą. Ale, do licha, jak to wygląda! Pedanterię Czepka można by nawet zrozumieć, gdyby naprawdę chodziło wyłącznie o czytelność programu. Ale kiedyś jeden uczeń w przypływie irytacji wysłał profesorowi kod pomalowany wszystkimi kolorami tęczy i pocięty na tyle specyficznie, że bardziej przypominał kaligram Apollinaire’a niż algorytm Euklidesa. Student wytrzeszczył oczy, gdy dwa dni potem otrzymał od Czepka maila o następującej treści:

35


„Gdy zobaczyłem pański program poczułem się niczym Dante, gdy pierwszy raz ujrzał Beatrycze! Wspaniałe dzieło, właśnie tego oczekuję od moich studentów! Cudowne wyczucie piękna i harmonii. Wydaje mi się tylko, że do instrukcji warunkowych bardziej pasowałby karmazyn aniżeli ciemny brąz. Jestem bardzo ciekaw Pana opinii. Z niecierpliwością czekam na odpowiedź.” Ponadto Czepek należał do grona dziwaków, którzy nawet po pracy zajmują się pracą. Choć profesor wolałby określenie „kreacja”. Każdego wieczoru siadał i tworzył. Tak bardzo pragnął stworzyć najpiękniejszy kod na świecie. Chodził po całym gabinecie, próbując spojrzeć na linijki programu pod najwłaściwszym kątem, usłyszeć słodką melodię algorytmu. Chwilami wydawało mu się nawet, że już dostrzega uśmiech informatycznej Mony Lisy. Ale potem mara znikała i zostawał tylko ponury grymas. – Nie tak! Ciągle nie tak! – wydzierał się, rwąc włosy z głowy. Włosy spadały na podłogę, po czym były starannie sprzątane przez Rodiona, robota domowego trzeciej generacji. Znalazł nawet w internecie forum dla ludzi z podobnym idée fixe. Planowali rozmawiać i dzielić się fragmentami programu, próbując wspólnymi siłami wyrzeźbić Wenus programowania. Niestety, kolaboracja nie przyniosła większych efektów, bo forumowicze nie potrafili nawet dogadać się co do języka, w którym Wszechświat zakodował Harmonię. Ilustracja: Laniidae Lecz pewnej niespokojnej nocy, Czepek poderwał się z łóżka i pobiegł do komputera. Nie krzyczał „Eureka”, co by nie zapeszyć. Po trzech godzinach intensywnej pracy, profesor oblepił ściany wydrukowanym programem. Poczuł olbrzymią euforię widząc, jako pierwszy człowiek, najpiękniejszy kod Wszechświata. Dopiero po dłuższym czasie wzdychania i triumfalnych podskoków przyszło mu do głowy pytanie, które wcześniej podświadomie ignorował: „No dobrze, ale co właściwie robi najpiękniejszy kod Wszechświata?” Rozmyślania przerwało pikanie Rodiona, który udławił się kawałkiem papieru.

36


* Prokurator grzmiał, zagłuszając dźwięk trzaskającego ołówka: – Robota przesłuchano, to znaczy zdekompilowano. Biegli sądowi nie mieli żadnych wątpliwości. Maszyna została celowo zaprogramowana na anihilację całej rasy ludzkiej! Profesor spojrzał na niesymetryczną twarz sędziego, na której entropia wygrywała z harmonią. Koniec ludzkości – pomyślał. – Zatem tak brzmiał manifest Natury. Z twarzy sędziego wyczytał coś jeszcze. Wyrok. Ale przecież wiedział, że jest winny. Mimo to, uśmiechnął się. Zanim do drzwi zapukała policja, zdążył umieścić treść manifestu na forum artystów kodu. Poznał tam przecież wielu ciekawych ludzi. Haktywistów, profesorów z CERN, fizyków wysokich energii, specjalistów od kwantów, balistyków, inżynierów elektrowni atomowych, techników rakietowych... Wszyscy tak bardzo kochali Harmonię.

37


„Wiosna�/ Magdalena Isbrandt/ Vegeta3690 http://vegeta3690.deviantart.com/ http://vegeta3690.digart.pl/


„Spring Spirit” / Hanna „Hana Kaeru” Dobaczewska http://hanakaeru.deviantart.com/


POMAGACZE Sebastian Uznański – Noor, zawołaj ojca na obiad! – Dobrze, mamo. – Odpowiedział chłopiec. Upuścił trzymany w ręku nóż i osełkę, wstał z krzesła i pospiesznie wyszedł z chaty. Przedmioty, przez nikogo nie zauważone, zniknęły, nim dotknęły podłogi. – Już idę! Noor był dziesięcioletnim chłopcem o blond włosach, ściętych równo w koło głowy, niewysokim, jeszcze o charakterystycznej dla dzieci pulchności ciała, która wkrótce, na ramionach było to już widać, miała ustąpić miejsca twardym postronkom mięśni. Opuścił osadę i raźnym krokiem ruszył szerokim gościńcem, coś sobie podśpiewując, zaś na obrzeżach drogi, gdzie tylko spojrzał, tworzył łąki pełne kwiatów, szumiące na wietrze drzewa, gdy zaś popatrzył w górę, pojawiała się nad nim złota kula słońca na jedynie odrobinę ozdobionym chmurami lazurze nieba. Gdziekolwiek tylko spoczął jego wzrok, jego fantazja odruchowo kreowała obrazy pogodne i ciepłe. Noor na moment mógł zapomnieć o chaosie i pustce, jaka czai się poza polem widzenia, o tym, że jak tylko przestaje coś postrzegać, to wszystko rozsypuje się w pył. Gorzej, w niewyobrażalną grozę chaosu. Chłopiec zdawał sobie sprawę, że choć przed nim droga przecina malownicze łąki, zbiega po zboczach pagórków lub znika w lesie, za nim zawieszona jest w pustce. Oczywiście, gdyby się nagle odwrócił, zobaczyłby drzewa i krzewy, lub polanę skąpaną w słońcu, jeziora, stawy... Jego umysł już niemal odruchowo organizował chaos w uporządkowaną rzeczywistość. Co nie zmieniało faktu, że gdyby tędy nie przechodził, istniałaby jedynie droga. Droga była „utwardzona”. Podobnie jak ściany i dachy domów w osadzie, najważniejsze meble. Dzięki temu można było jakoś żyć. Jednak nietrudno zrozumieć, że Noor nie lubił oglądać się za siebie. Dlatego nie mógł zobaczyć, jak za jego plecami pospiesznie biegnie olbrzymi, niemal metrowy włochaty pająk, tworzący przed sobą dywan z trawy i liści, i gwałtownie skracający dzielący ich dystans. Dostrzegł za to motyla, który nadleciał nie wiadomo skąd i zamigotał radośnie tęczowymi skrzydłami. – Cześć, Aryll – odpowiedział przyjacielowi na powitanie chłopiec. Motyl zrobił dwie roztańczone ósemki w powietrzu, następnie odleciał kawałek, a potem wrócił jakby prowokował do zabawy. – Myślisz, że cię nie złapię!? – Chłopiec się roześmiał i puścił biegiem, wymachując rękami, przez łąkę, zmniejszoną poważnie tylko do pola uwagi, jakie mógł jej poświęcić zaabsorbowany motylem chłopiec. Za jego plecami tymczasem nadal pędził wielkimi susami czarny pająk. Od chłopca dzieliło go raptem kilka metrów. Noor stworzył przed sobą niewielki głaz, wskoczył na niego, odbił się... I jego rozcapierzona dłoń znów o cal chybiła od skrzydeł owada. A chłopiec nagle przeraził się, spadał bowiem na przestrzeń łąki za głazem, wcześniej niewidoczną. Spadał w ziejącą chaosem pustkę. Gdyby tak bardzo się nie bał, zapewne odruchowo upadłby na solidną murawę, lecz zdjęty lękiem, nie potrafił uformować niczego. Rozszerzonymi jak spodki oczami wpatrywał się w ziejącą otchłań, gotową wessać jego ciało, poddać je bezlitosnemu procesowi entropii. Otworzył usta do krzyku, lecz zdał sobie sprawę, że nikt go nie usłyszy. I wtedy przestał spadać. Coś szarpnęło go za koszule na plecach,po czym delikatnie przesunęło nieco w bok i ostrożnie postawiło. Noor upadł bezwład-

40


nie na trawę i zamknął oczy. Otworzył je dopiero, gdy jego ciało przestało dygotać. Spojrzał na przyczajonego obok włochatego pająka. – Dzięki, Aryll. Było blisko. Nie wiem, co mi się stało... Gdybyś nie zdążył... – Od tego się ma przyjaciół, by pomagali – wyskrzeczał pająk. Chłopiec z wdzięczności chciał przytulić i uściskać włochatego towarzysza. Ale zatrzymał się w pół kroku. Przypomniał sobie, że Pomagacze nie lubili być dotykani przez ludzi. Lubili być blisko, lubili, gdy ludzie podchodzili do nich i nie okazywali lęku, ale nie lubili kontaktu fizycznego. Po prostu lubili być obok. Jakby przyczajeni, pomyślał chłopiec i zaraz znienawidził się za tę myśl. Wychodziło teraz z niego parę tysięcy lat uprzedzeń jego gatunku. Uprzedzeń, których jedynym źródłem była odrażająca powierzchowność Pomagaczy. A jednak to właśnie te okropne pająki pomogły ludzkości podnieść się po Śmierci Boga. Za nieprzyjemną powłoką człowiek odnalazł jedynego sojusznika w tych ciężkich czasach. Cennego sojusznika. – Utwardzę dla ciebie ten kawałek łąki aż do drogi – przemówił Aryll, wyrywając go z zamyślenia. Z odwłoka pająka wypłynął strumień mlecznej substancji, która bezszelestnie wniknęła w glebę, jakby się rozpływając. Jednak chłopiec wiedział, że choć niewidoczna, będzie trzymać rzeczywistość w nadanej wcześniej formie, nawet gdy dawno ich już tu nie będzie. – Nie trzeba, Aryll... Już mi lepiej... Jakoś dojdę... – Bzdura! Jesteś jeszcze słaby – zaskrzeczał gwałtownie Pomagacz, po czym dodał łagodniej, z nutką perswazji: – Daj sobie pomóc... – No dobrze – poddał się chłopiec, idąc za pospiesznie przędącym swe nici przyjacielem. – Ten jeden raz przyznam ci rację. – Jeden raz, jeden raz... – gderał pająk. – Gdybyś częściej mnie słuchał, w ogóle by do tego nie doszło. Dlaczego w ogóle wyszedłeś z osady beze mnie? Co za lekkomyślność?! Wiesz przecież, że w dwójkę jesteśmy silniejsi. – Wiesz, my ludzie potrzebujemy czasem trochę samotności. Lubimy wtedy robić, co chcemy... – Nonsens! Nie w takich trudnych czasach. – Pomagacz był niezwykle poirytowany. – Nieusprawiedliwiona brawura. Wiesz, co by się stało, gdyby dzisiaj nie było mnie w pobliżu? To, co zrobiłeś, było krańcowo nieostrożne! Noor poczuł się zawstydzony reprymendą swojego osobistego Pomagacza. Już miał przeprosić pająka, gdy do głowy przyszła mu pewna myśl . Nie zastanowiwszy się, wypowiedział ją na głos: – Skoro o ostrożności mowa, to dlaczego stworzyłeś motyla, następnie zaś kazałeś mu lecieć poza ścieżkę, na łąkę? Trochę to dziwne, nieprawdaż? Pająk przez moment nic nie mówił, zaś Noor nie potrafił odczytać nastroju przyjaciela. W końcu rozległ się cichy skrzek: – Chciałem, żebyś się dobrze bawił... Tylko tyle. Ale wy nam nadal nie ufacie, prawda? – Pająk odwrócił się od niego z godnością. Mówił gdzieś w przestrzeń. – Cholerny wywyższony gatunek. Myślicie, że dla nas wyglądacie szczególnie pięknie? Gdybyśmy wyglądali jak wasze samice, nie przyszłoby wam do głowy żadne podejrzenie. A tak... Nieważne. Lepiej chodźmy już po twojego ojca. Matka się będzie niepokoić. * Nagi tors ojca lśnił od potu, jakby płonąc w promieniach zachodzącego słońca. Dwa skórzane pasy wpijające się w barki przymocowane były do gigantycznego pługa głęboko zanurzonym w ziemi lemieszem. Krok po kroku, z wysiłkiem, ojciec rzeźbił kolejny równy pas ziemi. Noor przystanął i milczał z szacunkiem, przyglądając

41


się wykonywanej tytanicznej pracy. Ale ojciec podniósł ku niemu głowę i przerwał pracę, widocznie usłyszał jego kroki lub, co bardziej prawdopodobne, dostrzegł krótkotrwałą zmianę w oświetleniu, gdy na niebie przez moment jarzyły się dwa słońca, Noora w zenicie i jego, krwawo zachodzące. – Czas do domu, synu? – krzyknął ku chłopcu. Noor kiwnął głową. – Mama woła na obiad. Ojciec oswobodził się z pasów. Energetycznym krokiem podszedł do chłopca i bez żadnego wysiłku podniósł go do góry. Zawirował nim dookoła. – Spieszmy zatem. Musisz więcej jeść, bo lekki jesteś jak piórko. Śmiejąc się, postawił go na ziemi. Niezauważany pług zniknął. – Jem dużo. Po prostu ty jesteś strasznie silny, tato! – Mały mądrala. – Mężczyzna zmierzwił mu z roztargnieniem głowę. – Jestem silny, bo dużo jem, pamiętaj o tym. Przekomarzając się zapomnieli o przeoranym kawałku ziemi. Ten zafalował i wygładził się w równą, jakby udeptaną murawę. Możemy utwardzić jakiś przedmiot lub kawałek terenu, mówili ojcu Pomagacze, lecz nie możemy sprawić, by pozostawały na nim zmiany, jakie wprowadzicie. Na tym polega utwardzanie, zamrażamy naszą nicią kawałek rzeczywistości, broniąc go tym samym przed chaosem, ale także przed waszą kreatywnością. W przypadku naczyń to się sprawdza, nawet lepiej, bo się nie stłuką, żartował Henegott, osobisty Pomagacz jego ojca. Ale tutaj, dodawał poważniej, jesteśmy bezsilni... Nic nie urośnie, przykro nam. Ojciec wtedy pokiwał tylko powoli głową z ponurym, ale i zawziętym wyrazem twarzy. – Zróbcie, co możecie – powiedział wtedy krótko. I od tej pory codziennie rano wychodził w utwardzone przez pająki pole i orał do wieczora. Wtedy Noor nie rozumiał dlaczego, wydawało mu się to głupie. Zapytał o to wówczas ojca. – Widzisz, Noor, dawno temu, gdy ludzie próbowali wyobrazić sobie świat po śmierci Boga, wyobrażali sobie co najwyżej jakieś kataklizmy, spadające samoloty, walące się budynki... Nikt nie przypuszczał, że to będzie tak wyglądać. Kompletny rozpad czegoś zasadniczego w osnowie rzeczywistości. Jakby jaźń Boga wcześniej utrzymywała to wszystko w porządku, wszystko, rozumiesz? Drzewa, krzewy, ptaki, cykle pokarmowe i rozrodcze, procesy chemiczne... Wiązania atomowe. Mówiąc wszystko, mam na myśli, iż nie rozumiem nawet skali zjawiska. Teraz zaś wszystko niepodtrzymywane przez Boga runęło w nicość. W chaos. Tylko ludzie, mając w sobie najwidoczniej kroplę boskiego daru, są w stanie scalać maleńkie fragmenty świata w działającą całość. Ale nie wszyscy. Część z nas już się rozpadła. Ci, którzy mieli zbyt mało porządku wewnętrznego, by być w stanie narzucić go rzeczywistości. Wątpliwości utorowały im drogę do chaosu i przestrzeń wokół nich przestała istnieć. Ojciec zaczerpnął tchu i zaczął znowu: – My nie możemy być tacy jak ci ludzie. Musimy być silni wewnętrznie. Uporządkowani. Porządek wewnętrzny to nasza tożsamość. A co buduje tożsamość? Pamięć. Tradycja. Musimy pamiętać, kim byliśmy. A byliśmy rolnikami, kupcami i sprzedawcami. Dlatego matka obiera ziemniaki, mimo że mogłaby wymyślić obrane. Musimy dbać o to, kim jesteśmy, bo inaczej rozsypiemy się w pył, jak wszystko wokół. Noor był wtedy pod wrażeniem słów ojca. Ale Vitor, jego o siedem lat starszy brat, słuchał tego z cynicznym uśmiechem i tak mu potem, gdy rodzice nie słyszeli, powiedział: – Stary safanduła stwarza w imię tradycji słońce, a potem go głowa boli, bo orząc cały dzień dostał udaru. Też w imię tradycji, jak zrozumiałem. Nie wierz we wszystko, co się do ciebie mówi Noor. W rytu-

42


ałach nie znajdziesz tożsamości. Jedynie ucieczkę przed lękiem. Chłopiec odrzucił precz wspomnienia. Spojrzał na potężną sylwetkę idącego obok ojca. Jak to możliwe, by tak silne ciało mogło być wewnętrznie kruche? Jak możliwe, by taki człowiek kiedykolwiek oddał życie zdruzgotany przez chaos? Rzecz niepodobna. W pamięci znów zabrzmiały słowa ojca z przeszłości. – My nie jesteśmy zbudowani z pajęczyny jak ta droga czy te domy. Musimy sami się utwardzać. Rzecz niepodobna. * Na obiad była zupa jarzynowa. Noor w milczeniu bawił się kartoflem. – Nie ma Vitora – zakomunikowała sucho matka, patrząc na stojący obok chłopca pusty talerz. – Znowu nie zje obiadu – dodała po chwili, wbiwszy wzrok w stół. Po chwili odezwał się ojciec: – Jak wróci, dostanie pasem. Przypomnę mu pewną tradycję. Matka odłożyła łyżkę. Niespokojnym ruchem odgarnęła kosmyk włosów opadający na twarz. – Po prostu martwię się o niego. Po co na niego krzyczałeś? A jak mu się coś stanie? – Nic mu nie będzie... Jak chwilę posiedzi sam, to może dojrzeje do pewnych rzeczy. – Ale ton ojca zdradzał, że nie jest pewny bezpieczeństwa syna. Matka wyczuła to od razu. – Może to jednak sprawdźmy? – I dodała jeszcze szybko, by ojciec nie zdążył nic wtrącić: – Noor, czy Aryll mógłby skontaktować się z Pomagaczem Vitora? Ot, tak by zapytać, czy wszystko w porządku. – To bezcelowe – odezwał się niechętnie ojciec, jakby miał powiedzieć coś, czego się wstydził. – Sam prosiłem Henegotta, by skontaktował się z Sethem. Wygląda na to, że Seth także nie wie, gdzie podziewa się nasz syn. – Boże... – załkała matka, jednak uświadomiwszy sobie bezsens tego zawołania, spojrzała tylko błagalnie po wszystkich i wyszeptała: – Nawet jego Pomagacz nie wie, gdzie on jest. Obawiam się... – I ukryła twarz w dłoniach. Chłopiec stłumił chęć, by się przytulić do matki. Było mu wstyd za brata. – Mamo, wiesz przecież, że Vitor często ukrywa się przed swoim Pomagaczem. On po prostu taki jest. – Po co ktoś miałby się chować przed swoim przyjacielem? Przecież Pomagacze są dobrzy. Chyba, że ten Seth jest jakiś inny... Ale na mnie zawsze robił znakomite wrażenie! – Dobre pytanie! – wtrącił się ojciec. – Aryll mówił Henegottowi o twoim dzisiejszym wybryku. Wyszedłeś z wioski, nie powiadamiając Pomagacza. Zapomniałeś, jakie to niebezpieczne? Wstyd mi za ciebie, synu. Vitor ma na ciebie wyraźnie zły wpływ. Chłopiec poszukał spojrzeniem ratunku u matki. Ta jednak patrzyła na niego jednoznacznie potępiająco. – Mamo, Vitor lubi się chować przed nimi, bo nie sądzi, że Pomagacze są dobrzy. – wypalił mimo wszystko. I natychmiast tego pożałował. Jak mógł przewidzieć, nie obyło się bez kazania. – Przecież tyle razy wam mówiłem/powtarzałem, że Pomagacze nas uratowały. Przybyły, gdy Bóg umarł, gdy w naszych sercach zapanowała straszna żałość, której nie umieliśmy wyjaśnić, zaś struktura rzeczywistości wokół nas zaczęła pękać. A przez szczeliny wtargnął chaos, który zaczął pożerać naszych słabszych braci. Kto wówczas utwardził nasze domy i miejsca najczęstszego pobytu, zapewniając spokojny sen, enklawę odpoczynku? Kto nas

43


nauczał, byśmy trzymali się razem, bo inaczej zginiemy? Kto przypominał nam tradycje i Stare Prawa? Kto zaprzyjaźnił się z nami, nie oczekując za to wszystko niczego w zamian? Niczego! Oni chcą nam tylko pomagać! Ojciec przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Noora zawstydziło nieco jego zachowanie. Czuł się winny wobec ojca i Arylla. – Słuchaj, synu, Vitor jest teraz w pewnym wieku... W którym i ty niedługo będziesz. Wówczas nie dostrzega się niczego poza powierzchownością. Pamiętaj o tym za parę lat. Liczy się bowiem to, co jest w środku. Zdolność akceptowania kogoś, mimo że jego wygląd... – Ojciec zawahał się na chwilę. –...no, może nie do końca nam odpowiada. Posłuchaj, nasi przodkowie kilkadziesiąt lat temu beztrosko deptali pająki, bo się ich bali, bo uznawali, że skoro są brzydsze, to i są złe. My teraz jesteśmy mądrzejsi. Udało nam się porozumieć z pająkami i możemy zgadywać, że są kimś na kształt aniołów. Czy inaczej, są jedynymi aniołami, jakie kiedykolwiek istniały. Wiesz, że gdy Bóg umarł, one nawet zrezygnowały ze swego dawnego rozmiaru, który przybrały ze względu na naturalną pokorę, i stworzyły się nieco większe, wiedząc, że w tak trudnych czasach potrzebny nam solidny, także pod względem gabarytów fizycznych, sprzymierzeniec? A czego one chcą za to wszystko? – Pomóc – odpowiedział odruchowo chłopiec. * Samotna postać siedziała po turecku na szczycie skały. – Cześć, Vitor! – wykrzyknął chłopiec. – Cześć, Noor! – odpowiedział wesoło jego brat, lecz spojrzawszy na markotną minę dziesięciolatka zaraz spoważniał. – Coś się stało? – Myślę, że powinieneś wracać – ze spuszczoną głową, niechętnie rzekł chłopiec. – Rodzice ci kazali po mnie przyjść – oblicze brata zachmurzyło się, jakby przesunęła się po nim chmura gradowa. – A ty, grzeczne dziecko, oczywiście posłuchałeś... – Vitor zaśmiał się ze zgryźliwą ironią. Noor skulił się w sobie. Czuł, że przyjście tu nie było najlepszym pomysłem. Lecz nie był w stanie wytłumaczyć tego ojcu. Dwa pająki zjawiły się nie wiadomo skąd. Aryll szybkimi krokami podreptał ku młodszemu z braci, drugi zaś zaskrzeczał: – Zostaw chłopca. Wypełnia tylko wolę rodziców. Nie chciał zrobić nic złego. Vitor drgnął, wykrzywił usta w parodii uśmiechu. – Witaj, Seth. Chyba znowu urosłeś, przyjacielu. – Na ostatnie słowo położył specjalny akcent, zabarwiając je nutą dziwnej zjadliwości. – Złudzenie – skwitował krótko pająk. – Martwimy się o ciebie. Całymi dniami przesiadujesz samotnie – odezwał się Aryll. – Chcemy tylko pomóc... – dokończył Seth. – Zjeżdżajcie! – rrzucił gniewnie siedemnastolatek i machnął energicznie ręką. Między braćmi a pająkami pojawiła się linia półotwartych drzwi, ustawionych koło siebie od jednego krańca horyzontu do drugiego. Vitor machnął drugi raz i cały, niekończący się rząd drzwi zatrzasnął się z hukiem, tworząc jednolitą ścianę. – No! – powiedział chłopiec, wycierając ręce o spodnie. – Dobitniej nie mogłem tego wyrazić. Chyba nawet ich niedorozwinięty system nerwowy pojął aluzję. A ty... – zwrócił się bezpośrednio do Noora – Myślę, że możesz wejść. – To nie twoja wina – rzekł, gdy chłopiec był już przy nim. – Pająki jak zwykle namieszały ojcu w głowie. I tobie pewnie też, co?

44


– One chciały tylko pomóc, Vitor. Myślę, że byłeś dla nich za surowy. Mogłeś je zranić – ujął się za Aryllem chłopiec. – Więc jednak. Tak właśnie myślałem. Słuchaj, Noor. Musisz więcej zastanawiać się nad tym, co się wkoło ciebie dzieje. Cholerne pajęczaki... Po co wszędzie za nami łażą? Chyba nas pilnują, żebyśmy tylko nie zaczęli samodzielnie myśleć. Uważaj na nich, braciszku. – Tata mówi, że one o nas dbają... – Ograniczają nas! – przerwał mu z pasją młodzieniec. – Przejmują wszystkie nasze zdolności i funkcje, wszystkie, które kiedyś były nasze. Bo dla nas to zbyt niebezpieczne... Zbyt męczące... Dajcie sobie pomóc... – Wykrzywił zjadliwie usta,po czym podniósł nieco głos. – Pomyśl, my słabniemy, a one rosną w siłę! A właśnie... – brat zatrzymał się w pół słowa, jakby coś sobie przypomniał. – Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego, gdy Bóg żył, one były takie małe? – Nie było potrzeby, by były większe... – Bzdura! To Bóg im na to nie pozwalał. Jego wszechmocna wola zmuszała je do skurczenia się do tak nikczemnej postaci. Pomyśl, jeszcze odrobinę mniejsi, a przestaliby istnieć. Co musiały czuć tak potężne istoty zmuszone do egzystencji w tak nikłych rozmiarach? Niemal wyrzucone z naszego świata, przez naszego Pana? Chłopiec szukał właściwego słowa. – Żal? – Nienawiść, Noor... Wielką nienawiść. A gdy teraz Bóg umarł, zaś jego wola zanikła, od razu urosły niemal do metra. Czym to grozi? I co one teraz czują do nas, do Jego ukochanych dzieci, władców tego globu? Cisza, która zapanowała, dudniła w uszach. – Zdajemy się coraz bardziej na ich łaskę, a one wciąż rosną. Niedługo będą tak silne, że będą w stanie... – Co będą w stanie? – zapytał nagle spierzchłymi wargami Noor. – Nas pokonać! Chłopiec się wzdrygnął, jakby chciał strząsnąć z siebie obrzydliwego owada. – Przeraziłeś się, co braciszku? A dla naszych przodków byłoby to śmieszne! Jakże mogłoby ich pokonać coś, co mierzyło raptem centymetr!? Chyba wiele się od tego czasu zmieniło... Seth mówi, złudzenie, co? Im nasz duch jest słabszy, tym więcej jest miejsca dla nich. Jesteśmy ukochanymi dziećmi Boga. Nosimy w sobie jego kroplę. One są wszystkim tym, czym Bóg nie jest. Nie jest człowiek. Są innym Bogiem, dla którego nigdy nie było miejsca na tym świecie, i który zmuszony był przesiadywać w kącie naszych domostw, niemal na skraju rzeczywistości. I który teraz walczy o dominację nad tym wymiarem. Zbiera siły do rozstrzygającego uderzenia. Usypia resztki boskości, jakie w nas zostały... – Aryll dziś rano uratował mi życie! – przerwał mu Noor. Vitor zacisnął tylko gniewnie pięści, nie znajdując na to odpowiedzi. Po czym podjął znowu przemowę, zaś chłopiec zaczął się zastanawiać, na ile jego brat słucha, co on ma do powiedzenia. Na ile słucha kogokolwiek? Vitor był tak zaabsorbowany swoją wizją świata, że nie chciał nawet do siebie dopuścić myśli, że mogłoby być inaczej. – ...dali nam także Dawne Prawo, to fakt. Ale takie, jakie chcieli! – dokończył zapalczywie. – No dobrze, ale jakie widzisz dla nas wyjście? – Spojrzał na niego niezwykle poważnie Noor. – Dobre pytanie! A ja znam odpowiedź. Dawni wielcy myśliciele ludzkości także ją znali lub chociaż przeczuwali. – Zakreślił dłonią okrąg i pojawiły się oprawione w skórę grube księgi. Biblia, Koran, I Ching zaszeleściły stronnicami, następnie zamknęły się i po kolei zniknęły. – Budda, Berkeley, może także Jezus... Oni coś przeczuwali. Podania mówią, że mieli niezwykłą moc. A jeżeli ktoś kiedyś miał moc jeszcze większą?

45


– To znaczy? – Pytam, co jeżeli kiedyś jeden z nas, ludzi, został Bogiem? A skoro raz coś się wydarzyło, ma szansę stać się ponownie. Mamy w sobie kroplę Boga, to fakt, któremu nie da się zaprzeczyć. Potrafimy stwarzać. Ojciec mi mówił, że niegdyś jak się czegoś bardzo pragnęło, to się spełniało. Teraz, nieprzytłoczeni Boskim porządkiem, potrafimy o wiele więcej, bo żadna siła poza bezrozumnym chaosem nie stawia oporu naszej wolnej woli. Musimy tylko ćwiczyć ten dar, rozwijać go... Teraz, gdy Bóg umarł, tylko nasza wewnętrzna moralność, uporządkowany pęd do samostawania się, może uchronić nas przed rozpadem. I wtedy może jeden z nas, kto wie...? Noor spojrzał na swego brata i bez zastanowienia ocenił, że był szalony. Przytłoczony panującym wokół bezwładem i bezsensem znalazł jedyne oparcie w wielkościowych fantazjach, które donikąd nie prowadziły. Ułomny, jakby niekompletny niby–Bóg Vitor był tragikomiczny. Ale czy jego ojciec także nie wyglądał jak postać z jakiejś farsy? Potężny mężczyzna, który, gdy wychodzi z osady, zawsze zerka pospiesznie przez ramię, czy na pewno podąża za nim jego Pomagacz? Noorowi zdało się, że z nich wszystkich pająki zachowują się zgoła najwłaściwiej. – Nie wierzysz mi, prawda? Nie wierzysz we mnie, w moją odrodzoną moc? – Wierzę w to, że twoja moc to ułuda. Dzięki pająkom mamy spokojne noce. Nasze łóżka i osady nie znikają, gdy zasypiamy. Możemy je nawet opuścić, a one zawsze będą na nas czekać. Pomagacze dają nam dom, bracie. Co ty nam dasz poza rojeniami o boskości? – Więc coś ci powiem. Spójrz na tę górę. A co jeżeli usłyszysz, że gdy odchodzę, to ona istnieje? Nawet gdy jej nie obserwuję? – Wątpię, byś był taki dobry w kreowaniu świata. Zresztą nie można tego sprawdzić. Bo przecież tylko patrząc na nią już powołujemy ją do życia z powrotem! – Noora ta dyskusja męczyła. Był jednak bardzo dumny ze swej argumentacji. Miał wrażenie, że po raz pierwszy jest w stanie dyskutować z bratem jak równy z równym. Jak dorosły. Ale Vitor, wytrawny gracz, jak zwykle wpędzał go tylko w kolejną erystyczną pułapkę. – Właśnie! Tak samo jak nie można sprawdzić, czy utwardzanie Pomagaczy rzeczywiście nas chroni! Noor poczuł się zapędzony w kozi róg. Rozpaczliwie szukał luki w rozumowaniu brata. W końcu ją znalazł: – Jednak śpimy w utwardzanych osadach na utwardzanych łóżkach i nie znikamy. Nie pojawiają się pod nami żadne dziury, nie wciąga nas wir entropii. – Widzę, że pająki nie zalepiły ci całkowicie rozumu, braciszku. Tylko widzisz, ja kiedyś spałem poza osadą. Pewnie, że nie w nocy, rodzice by na to nie pozwolili. Ale w dzień, w czasie jednej z moich wycieczek. Na tej górze. I co ty na to? Stoję przed tobą cały i zdrowy. – Może akurat Seth na ciebie patrzył... – rzekł powoli chłopiec i już wiedział, że wygrał. Jego brat machnął ręką, nagle niezwykle zniechęcony. – Jak mawiali starożytni Grecy, każdemu argumentowi można przeciwstawić kontrargument o równej mu sile przekonywania. Tylko kwestią umysłu jest, czy jest w stanie go znaleźć. Brawo braciszku. Widzę, że mój rozum cię nie przekona. Ale i tak wyboru, którego kiedyś dokonasz, dokonasz sercem. Tak to już jest ze wszystkimi ważnymi wyborami. Noor nie wiedział, co powiedzieć. Ostatnie słowa brata zaskoczyły go. Próbował poukładać sobie to wszystko w głowie. Zamyślony, nie zauważył, jak świat wokół niego się zmienia. W miejsce rozżarzonej kuli słońca pojawił się srebrzysty sierp księżyca, łąka wokół nich upstrzyła się kwieciem, zaś nad trawami roztańczyły się świetliki. Na skale, tuż obok nich, pojawił się stół nakryty białym obrusem. W dwóch złotych

46


lichtarzach zabłysły świece. Vitor odezwał się cicho, jakby tłumacząc się z czegoś: – Widzisz, braciszku, nie jestem taki całkiem sam, jak sądzą Pomagacze. Widać nie wiedzą wszystkiego... Ścieżką łagodnie trawestującą zbocze szła ku nim dziewczyna o prostych blond włosach, w jasnej sukience o nieskomplikowanym kroju, w talii przewiązanej szerokim pasem. – Witaj, Noor – powiedziała melodyjnie. – Witaj, Anette – odrzekł. A potem ci dwoje jakby zupełnie o nim zapomnieli, zatracając się w pocałunku. Noor zdał sobie sprawę, że na niego już czas. Jego brat jakby usłyszał te myśli. Wciąż objęci, obrócili się ku niemu. – Nie wracam na razie do domu... Sam rozumiesz... Ale powiedz ojcu, żeby się nie martwił, postaram się... Postaramy się wrócić dzisiaj wcześnie. Pewnych rzeczy nie da się zbyt długo ukrywać. Anette, gdy to mówił, spłoniła się lekko. Noor odczuł nagle przemożną siłę tych dwojga. Coś, czego nie dostrzegł nigdy przedtem. Zaczynał niemal wierzyć, że Vitor i Anette są w stanie stworzyć Boga kompletnego, doskonałego. Sama rzeczywistość nawet zdawała się z szacunkiem traktować tych dwojga, chaos na obrzeżach widzenia zniknął, wszystko zdawało się być jakby utrwalone. Ciekawe, czy Pomagacze też to czują? * Umysł pogrążonego w rozmyślaniach Noora rzeźbił jedynie cieniutką ścieżynkę wiodącą do domu. Wokół niego, nad nim i pod nim szalał chaos. Bezkształtne wiry pulsowały i rozpadały się, zaś amebowate fantomy zdawały się sięgać ku niemu swymi mackami. Dlaczego ojciec, Vitor i pająki nie mogą po prostu pogodzić się i razem współpracować dla wspólnego dobra? Przecież na pewno jest jakieś rozwiązanie satysfakcjonujące wszystkich zainteresowanych. Zapalczywość brata, chęć pomagania Arylla i Setha, mądrość ojca, to wszystko razem mogłoby służyć jakiemuś celowi, nie zaś ścierać się ze sobą bezustannie, mnożąc tym samym chaos. Lecz rozum chłopca nie był w stanie odgadnąć, jak przekonać dorosłych, by ci nie kłócili się ze sobą. Ojciec i brat wymagają ode mnie mądrości, której nie mam, pomyślał gorzko. Ostatnie rozmowy są dla mnie stanowczo zbyt trudne. Choć przecież dorównał intelektualnie bratu... To było coś. Ale nadal miał wrażenie, że Vitor przewyższa go w jakiejś innej, nie związanej tylko z intelektem dziedzinie. I że dużo jeszcze musi się nauczyć. – Powinieneśśś go unikać – rozległ się skrzeczący głos. Noor nie zauważył, że koło niego pojawiły się nie wiedzieć skąd trzy pająki. Dwa znał doskonale, trzeci to zapewne Pomagacz Anette. – Dlaczego? To przecież mój brat. – Zakłóca ssstrukturę rzeczywissstości – odezwał się sycząc i prychając Aryll. Noor zauważył, że pająki są podenerwowane bardziej niż kiedykolwiek. Biegały wokół niego we wszystkie strony, jakby nie mogąc utrzymać wewnętrznego napięcia, ich mowa stawała się niezrozumiała. Coś w ich korpusie, może zresztą to ocierające się o siebie odnóża, wydawało dźwięk jak dziecięca grzechotka, którą ktoś bardzo niespokojnie potrząsał. Pająki się bały? – Ssswoją butą i pychą. Ssswoją indywidualnością i sssamotnością – dołączył się Seth. – Ssss... Otwiera wir, który wciągnie nas wszystkich. Wielki wir. Większy niż cokolwiek innego. Ossstateczna zagłada... Noor nie wierzył w wielkościowe fantazje brata i gotów był je wyśmiać. Miał już swoje dziesięć lat i dobrze wiedział, do czego jest zdolny człowiek, a co leży absolutnie poza jego zasięgiem. Jego umysł

47


potrafił funkcjonować zaskakująco konkretnie i rojenia brata oceniał jednoznacznie. Lecz co teraz, gdy podobne w formie, choć o biegunie zasadniczo przeciwstawnym, rojenia podsuwają mu jego przyjaciele? Pająki wyczuły jego zwątpienie. Drążyły dalej. – Ci dwoje tworzą świat inny niż wszyscy ludzie. Ssspotykają się zbyt długo bez innych. Są już czymś różnym od was. Ssss... To zagrożenie! Pomyśl sam! Będą zderzenia rzeczywissstości... Wy wszyscy będziecie chcieli w danym miejscu jezioro, oni zaś ssskałę. A on jest pyszny. Nie ugnie się. A jego struktury są silne. I rzeczywissstość pęknie. – Wasze nici utwardzające tego nie wytrzymają? Zlepicie na powrót dziurę i będzie dobrze... – Ssss... – Pająki zdawały się być jeszcze bardziej rozłoszczone, jakby irytowało je poddawanie w wątpliwość ich potęgi. – Wytrzymają wszystko. Ale niestety nie wszędzie są. – Ssss... Pęknięcia w różnych miejscach... Wiele... Wiele potencjalnych źródeł chaosu. On tworzy entropię. Gdy urośnie bardziej w siłę, będziemy żyli w oceanie wrażeń, które będą szturmowały strukturę naszych nici. Nie wiemy ani jak długo one wytrzymają, ani my. – Czemu po prostu nie zapajęczynujecie całego świata? – Chłopca zawsze nurtowała ta myśl. Skoro można utwardzić jedną wioskę, reszta powinna być tylko kwestią czasu i wysiłku. Noor odczuł olbrzymie zadowolenie bijące z pająka na samą tę myśl. Chłopcu nagle zrobiło się bardzo zimno. – Ssss... Pajęczyny trzeba odnawiać co pewien czas. Bo popękają. Za mali... Za mało nas do tego. * Na placu przed wioską stało dwóch mężczyzn. – Cześć, tato! – przywitał się Noor. W drugim mężczyźnie rozpoznał ojca Anette, więc także skłonił się grzecznie. Dookoła roiło się od pająków. Wszystkie były wyraźnie rozzłoszczone, wydawały te swoje straszne dźwięki, biegały wokół bez wyraźnego sensu. – Co się dzieje? – spytał chłopiec. – Ssss... Stare Prawo zostało złamane... Trzeba interweniować... – odpowiedział chłopcu Henegott. – Jeszcze nie wiem – przerwał Pomagaczowi ojciec. – Idź do domu. Na pewno nie jest to nic groźnego. – Sssss... Ssssami zobaczcie... Jak to nic groźnego...?! – wyskrzeczał zwycięsko jeden z pająków, wskazując na coś jednym z odnóży. Wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Do wioski zbliżały się dwie osoby, trzymające się za ręce. Pająki zasyczały tryumfalnie. Vitor i Anette stanęli w pewnej odległości od Pomagaczy. Noor, korzystając z tego, że wszyscy o nim zapomnieli, postanowił zignorować polecenie ojca. – Ssss... Widzicie?! Zakażcie im tego! Ssssą za młodzi... Ssstare Prawo... – Skrzeczały pająki jeden przez drugiego. Jednak dwójka mężczyzn wydawała się być spokojna. Chyba nawet popatrzyli po sobie porozumiewawczo. Wymienili uśmiechy, jakby dawno coś podejrzewali. – Cóż, jeżeli tylko o to chodzi... Wydaje się, że najwyższy czas, by do naszej osady zawędrowało trochę szczęścia... – Szkoda tylko, że młodzi nie mieli do nas tyle zaufania, by powiedzieć nam o tym. Cieszylibyśmy się razem z nimi. – Myśmy chcieli... – Podniósł pewnie głowę Vitor. – Wcześniej jeszcze nie byliśmy pewni... – Ale teraz już jesteśmy! – dodała szybko Anette, delikatnie się czerwieniąc.

48


– Cóż, wypada to jakoś uczcić... I podziękować naszym przyjaciołom za troskę, tym razem szczęśliwie niepotrzebną – odezwał się pojednawczo ojciec. – Henegott, Seth i wszystkie Pomagacze są również zaproszone. – Sssss... Ssssstruktura rzeczywissstości jest zagrożona... Będą pęknięcia... – Biegały między nimi dalej jak oszalałe. – Jestem pewien, że razem jakoś damy sobie z tym radę – machnął ręką ojciec. – Porozmawiam o tym z moim synem, jeżeli was to uspokoi. Tymczasem chodźcie już! Czas się bawić... Zdawało się, że pająki nagle podjęły jakąś wspólną decyzję. Uformowały półkole i zaczęły powoli zbliżać się do młodych. – Sssss... Wejdźcie do domów. My się ty zajmiemy... Ssss... – zwróciły się do mężczyzn. – Nie podoba mi się to – odezwał się ojciec Anette. Vitor cofnął się o krok, pociągając za sobą dziewczynę. Jego twarz poszarzała. – Ojcze, zejdź z utwardzonej ziemi. Zejdźcie wszyscy! – krzyknął rozpaczliwie. Pająki, nadal sycząc, zacieśniały półkole. Chłopiec patrzył na to wszystko, niczego nie rozumiejąc. – Trzeba coś z tym zrobić... – odezwał się ktoś. – Zejdźcie z utwardzonej ziemi! – krzyczał desperacko Vitor. Wiedziony impulsem Noor usłuchał, zrobił kilka szybkich kroków. Czułki z przodu pająków obnażyły ostro zakończone kolce. Po ich powierzchni spływała zielonkawa substancja. Chyba zapomnieliśmy, że pająki były jadowite... Anette skuliła się ze strachu, przytuliła mocniej do Vitora. Młodzieniec wykonał szybki ruch ręką i ziemia przed pająkami zniknęła, odsłaniając ziejącą czernią pustkę. Odsunęły się, nieco nerwowo przebierając odnóżami. Zaraz potem jednak ponowiły szturm. Grzechotanie i syk stały się nie do zniesienia. – Nie pozwolę na to! – wykrzyknął ojciec. Próbował ruszyć do przodu, lecz zauważył, że jego stopy są jakby zespawane z podłożem. Nagle ściany domów, dachy, nawet trawa na ziemi wyparowały, odsłaniając kryjącą się pod nimi jedną gigantyczną pajęczynę zawieszoną w próżni. – Boże, pomóż... – wyszeptał zbielałymi ustami ojciec. Po niciach zbiegało się ku nim coraz więcej czarnych pająków. Tymczasem uwięzieni w kokonach–domach ludzie miotali się bezsilnie. I krzyczeli, i krzyczeli, i krzyczeli...

Kraków 25.05.2002

49


„Wiosna” / Malwina Walczak www.facebook.com/Morska117


Kamila Stankiewicz http://kamilastankiewicz.tumblr.com/tagged/ilustracje


PRZEBACZ ZIMIE Angela Kudenko Wiosną podróżuje mi się najlepiej. Mam wrażenie, że zwiedzam więcej niż tylko jeden świat. Jestem w stanie zauważyć zmianę w każdym krajobrazie. O. Na przykład moment między wjazdem na stację w Koluszkach a minięciem jakiegoś małego peronu, należącego do wsi niedaleko. Tam jest kilka drzew, które zaczynają pokazywać swoje piękne ubarwienie i jednocześnie swoją potęgę, zielone pola, konie na wypasie; jeżeli będziesz w stanie widzieć świat, to pewnie i je dostrzeżesz niedaleko linii nieboskłonu. Widzę te warstwy, dość wyraźnie. Są ładne, tak po cichu, prawie nikt ich nie dostrzega. Kto jeszcze patrzy ze mną przez okno? Jest tak wcześnie rano, ludzie śpią. Przyciskam twarz do zimnej szyby , czując, jak pęd pojazdu wstrząsa moim ciałem. Nieprzyjemne uczucie. Ale widoki zawsze na pierwszym miejscu.

Za pięć lat nie będę tak dużo podróżować pociągami. Za pięć lat zamierzam skończyć studia i mieć samochód, byśmy mogły jeździć po Polsce i podziwiać wiosnę w pełnej krasie, zwłaszcza w weekend majowy. Dziś na razie mamy kwiecień i to pociągowy krajobraz rozciąga się przede mną, pozuje mi, a ja obserwuję i spisuję przemianę bytów. Wiem, wiem, może trochę za dużo filozofii chcę tu przenieść, ale to dlatego, że matura z tego przedmiotu sama się nie napisze. Ktoś musi powtarzać ten sensualizm, tego Schopenhauera czytać i memić nim na potęgę w necie. A, i nie zapominajmy o sofistach, bo do nich jest mi chyba najbliżej ostatnio. Prawie nikt mnie nie zauważa, wszyscy siedzą w swoich światach, zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Co się dziwić – zajęci własnymi myślami i marzeniami, których nigdy nie spełnią, pewnie będą jeszcze tak siedzieć kilka, kilkanaście lat. A potem pewnego dnia się obudzą i dojdą do wniosku, że mogli od czasu do czasu spojrzeć za siebie, przed siebie, na siebie. Uśmiechnąć się. Wiedzieliby, że szczęście tak łatwo się dostaje, kiedy człowiek ładnie stoi. I nieprawda, że jest to zbyt trudne. To chodzenie wymaga od nas skoordynowanego, nadludzkiego wysiłku.

Ale wiosna już jest. Wiosna jest; to ładne, miłe, jeszcze nie krwiożercze słoneczko. Z psem można pochodzić, kwiatki pooglądać, a bzy za miesiąc będą kwitnąć. Nad zalew może wyskoczymy. Pies mógłby poznać, co to znaczy przyjemna, polska wiosna. Zresztą – już widziała – chciała zeżreć małe, biedne, drżące krokusy. A ja widziałam przebiśniegi! Pierwszy raz. Klękłam przy przyblokowym ogródku i gapiłam się na nie jak zaklęta. Były drobne, a ich bielutkie główki patrzyły w ziemię, jakby bały się oślepiającego świata. Obok mnie przejeżdżały samochody, przebiegały dzieci. Obok nas działa się realność. A my, niedaleko tego uniwersum, związywałyśmy swój – lepszy, ładniejszy, ułożony, mistyczny.

Tak, tak – nadal jadę. To niby tylko niecałe dwie godziny, ale zawsze strasznie mi się ten czas dłuży. FB nudzi, piosenki wiecznie takie same lecą,

52


a książki zostały w torbie, zaś ona bezpiecznie na specjalnym miejscu w korytarzu. Odchylam się na krześle, przymykam na chwilę oczy, wyobrażając sobie, że coś nagle może mnie zabić. Dziwne, częste myśli. I zamiast snów ten snop światła na końcu tunelu. Noc w noc. Ostatnio ze śmiercią mam sporo do czynienia, ale może to sprawa zimy? Coś w tym jest. Mróz skuł lodem nie tylko stawy, ale także wybrane ludzkie serca, którym mdło na widok rozpaczy świata. Przepłakałam noce razem z tysiącami płaczących ludzi – bo wiecie, na pewno ktoś w tym momencie płacze. A wyobrażacie sobie wiosnę stworzoną ze smutku? Ja też nie. Dlatego przestałam płakać. Zaraz dojadę. Czuję pod żebrami podniecenie – złota wstęga, która zaciska się na brzuchu. Drżę z radości, że znów będziemy mogły się zobaczyć. I chociaż jest dla mnie ucieleśnieniem lata, to na wiosnę zdawała się być młodsza. Jeszcze dziesięć, może osiem minut. Pociąg zwalnia. Ostatnio na tej linii króluje Ondraszek. Tak przynajmniej się nazywa. Nowoczesny, szybki i wygodny. W końcu wstaję, biorę bagaż, uśmiecham się do konduktora. Nie odwzajemnia – pewnie jest zbyt zajęty.. Prawie na mnie wpada, zresztą nie on jeden. Ludzie pchają się, a ja ledwo uskakuję przed ich tobołkami. To nic, każdemu się zdarza – wszystkim się spieszy. Wytaczam się z pociągu. Nie, nie dzwoniłam do niej, bo telefon zgubiłam w lutym. Pechowo, wiem. Wyskakuję z pojazdu i idę przed siebie, z uśmiechem. Odwracam się, będąc już przy taksówkach. Zawsze tutaj czekała, ale dziś… Może zapomniała godziny? Ostatnio przesuwali czas do przodu... I moje życie też. Nie chcę w to wierzyć, ale kiedy się kładę w pustym domu, słyszę ten głos. Mówi, że nie żyję. Nikogo nie ma, mój pokój też jest pusty, meble zakryte płachtami materiału. Nadal jednak popłakuję, bo nawet nikt mi nie sprzedał nowego telefonu – nikt mnie nie widział. A, i złapałam się na tym, że te dwa miesiące nic nie jadłam…

Jakiś człowiek wpada na mnie, łamiąc granice mojego świata. Ktoś wytrąca mi z ręki wyimaginowany bagaż. Padam na kolana. Nie czuję bólu. Nie krwawię, mam na sobie grubą, zimową kurtkę, poznaczoną krwią. Jestem w połowie, moje nogi leżą po drugiej stronie ulicy. Trzewia rozmazują się na kamiennym chodniku. W głowie mi szumi, zastanawiam się, czy nadal jest na miejscu, ale chyba tak. Krew. Przebłysk bólu. Dużo, dużo czerwieni. I to wcale nie ta płomienna, ta ostra, wściekle czerwona na niebie, kiedy słońce lutowe umiera, chowając się za purpurą. Ta już, już połyka czerwień, przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. A może pluje nią na oślep…?

Chyba jestem martwa. Martwa. Może jeszcze o tym nie wie, nie ma pojęcia, czeka w domu z babcinym obiadem. Może nie wyszła po mnie na peron. Może jeszcze chodzi z naszym psem? Oby. Nagłówek porzuconej gazety, leżącej niedaleko śmietnika przy bloku: Dziewiętnastoletnia dziewczyna wpadła pod koła pociągu. Zginęła na miejscu. Świadkowie mówią, że poślizgnęła się na oblodzonym peronie. Uważajcie przy zimowych podróżach. Mrozy są niebezpieczne.

53


Dziewczyna nie chciała w to wierzyć. Próbowała doczołgać się do reszty swojego martwego ciała. Ale wiosna niczego nie mogła zmienić. Kobieta wszystko widziała. Dziś w rękach trzymała pudełko ze zwiędłymi przebiśniegami.

Witaj, wiosno

54


„Marzanna” / Małgorzata Lewandowska http://mgoria.deviantart.com/



SWEET STREET Małgorzata Lisińska Długonoga Anie wpadała zawsze w piątki. Wchodziła cichuteńko, prawie niezauważona. Właściwie, jak się tak zastanowić… rzeczywiście nikt nigdy nie widział Anie wchodzącej. Dopiero gdy stawiała na biurku duży wiklinowy koszyk, dopiero wtedy zauważaliśmy, że jest. Zdejmowała z wierzchu kraciastą serwetę i wyciągała babeczki. Ogromne i niekształtne, śmietankowe, przyozdobione czerwonym lukrem i rodzynkami. Dziesięć śmietankowych babeczek i dwie czekoladowe. Skąd wiedziała, że uwielbiam czekoladę? Nie wiem, ja jej nie powiedziałem, a chłopaki mieli ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozmowa z Anie o tym, co lubię jeść. Tak więc moje babeczki były czekoladowe, z połyskującym perłowo lukrem śmietankowym. Jak Anie. Czekoladowa długonoga Anie z tlenionymi włosami. Pierwszy raz przymknąłem ją pięć lat temu. Stała na rogu, taka trochę zagubiona w tych wysokich krwistoczerwonych kozakach, z burzą blond włosów i wychudzoną buźką nastolatki ukrytą pod mocnym makijażem. Kusa spódniczka ledwie zasłaniała szczupłe pośladki, a dekolt czerwonej bluzki kończył się poniżej różowej koronki stanika, założonego raczej dla zasady. Mała wyglądała jak dzieciak w ubraniach matki, przebrany na szkolną zabawę. I tylko w czarnych oczach próżno było szukać iskry radości. Było mi jej wtedy żal. Małej, chudej Anie sprzedającej swoje ciało na rogu Sweet Street. Zabrałem ją na posterunek i posadziłem przy biurku. Nakarmiłem i wygłosiłem pogadankę. Słuchała obojętnie, trzymając w szczupłych dłoniach wielki kubek gorącej czekolady. Kiedy skończyłem, oblizała wargi z resztek napoju. Krwistoczerwonym paznokciem dotknęła kącika ust, ścierając niewidoczną kroplę słodyczy, a potem przesunęła po nim językiem. – Chcesz? – zapytała miękko, opuszczając ciężkie rzęsy i spoglądając mi w oczy. Dlatego ją wtedy przymknąłem. Bo zapytała, a odpowiedź, którą prawie wypowiedziałem na głos, kompletnie mi się nie spodobała. Wpadałem na nią później, raz na jakiś czas. Niekiedy kończyła na dołku, bywało jednak, że tylko wymienialiśmy uprzejmości. Miesiące mijały, a Anie wciąż stawała na rogu Sweet Street. Stanik przestał być niepotrzebnym dodatkiem, a krótka spódniczka odsłaniała coraz dłuższe nogi. Wreszcie, któregoś piątkowego ranka, Anie po raz pierwszy przyniosła koszyk z babeczkami. * – Kolejna? Schemat ten sam? – Ten sam, kapitanie. Patolog mówi, że śmiertelne pobicie. Kobieta. Naga, ale brak oznak gwałtu. Twarz zmiażdżona, palce obcięte. Identyfikacja będzie trudna, jeśli nie niemożliwa. Chyba że trafimy w aktach na DNA ofiary. – Jakieś ślady? Cokolwiek? Co, do jasnej cholery, mam powiedzieć prasie?! – To samo, co w przypadku Sercownika, szefie. Że szukamy, że śledztwo w toku, że nie ma obaw, że się nie wymknie. Takie tam pierdoły.

57


* To świetna kawiarnia. Ta przy Sweet Street. Lubię tu przychodzić. Siedzę przy stoliku i patrzę. Widzę całą ulicę. Kawa jest czarna, gorąca i słodka. Jak dziewczyna na rogu. Poparzony wrzątkiem język boli. I dobrze. Lubię, kiedy boli. Czasami mnie, czasami ją. Nie chichoczę cicho – kiedy ona cierpi, lubię bardziej. Ból i rozkosz. Czasami trudno je odróżnić, nie sądzisz? Kawa stygnie. Dziewczyna odchodzi. To nic. Mogę czekać. * W piątki Anie robiła sobie wolne. Cała Sweet Street wyciszała się w piątkowy poranek. Za oknami sennie przesuwały się samochody, ludzie jak w zwolnionym filmie płynęli chodnikami, pary ze splecionymi dłońmi wyruszały na powolny spacer ku spełnieniu. Bez względu na porę roku za oknami naszego posterunku leniwie płynęło życie w dniach, w których wpadała do nas długonoga Anie z koszem pełnym łakoci. Kiedy krzywe olbrzymy z czerwoną polewą przytulały się do rozgrzanych kawą kubków, a słodki lukier spływał drobnymi kropelkami, znacząc krwawe ślady na spodkach, rzeczywistość zdawała się odległa, a świat przestępców, zbrodni i zła rozmywał się w nicości. Anie siadała na brzegu mojego biurka, a krótka spódniczka unosiła się, odsłaniając całą długość niewiarygodnych nóg. Czerwone paznokcie, jak tamtego pierwszego dnia, przesuwały się powoli po wargach dziewczyny, by zniknąć na chwilę między nimi. Ciężkie rzęsy opadały wolno, a czarne oczy w milczeniu zadawały to samo pytanie. Wilgotna słodycz czekolady rozpływała się w moich ustach, a ja wiedziałem, że wreszcie kiedyś odpowiem. * Kolejna gorąca kawa. To będzie dzisiaj. Ból i rozkosz. Jestem mistrzem w łączeniu. Mistrzem przyjemności. Dziewczyna na rogu stawia drobne kroki. Czerwone szpilki stukają po betonie. Wiem, że stukają, chociaż ich nie słyszę. Preludium. Każda rozkosz ma swoją grę wstępną. Melodia stukających obcasów to moja gra wstępna. To i uśmiech długonogiej bogini. Widzę go, mimo przyciemnionej szyby kawiarni. Przyzywa mnie. Ona wie, że sprawię jej ból. Czeka. Lubi czekać. Jak ja. Prawie słyszę przyspieszające bicie jej serca. Drżącego z pożądania i lęku. Wstaję. Nie chcę dłużej odwlekać. Każda gra wstępna powinna prowadzić do zaspokojenia. * Długonoga Anie nie lubiła czwartków. W czwartki zwykle świat wydawał się straszny. Z ciemnych zaułków wychodziły potwory. Wypełzały spomiędzy cegieł, mroczne cienie szepczące w ciszy. Szczerzyły kły. Sprawiały ból. Czasami… czasami zabijały.

58


Długonoga Anie nie lubiła czwartków, bo w czwartki zawsze była głodna. Ale kiedy już wyrwała serce zabójcy, kiedy, nim jeszcze wydał ostatnie tchnienie, nasyciła się jego strachem, kiedy spiła przerażenie jego wielu ofiar… Długonoga Anie pomyślała, że w sumie czwartki nie są takie złe. Przecież w czwartki piekła babeczki dla chłopców z posterunku przy Sweet Street. A jutro znowu usiądzie na brzegu biurka swojego mężczyzny i poczeka na odpowiedź.

59


„Bloom” / Marta Bobko http://www.wolf–minori.deviantart.com www.facebook.com/marytolandia/


„Czas odradza się na wiosnę” / Katarzyna Golcz www.waszapuchatosc.pl


REKONSTRUKCJA WIOSNY Monika Kasprowiak – A podleć mi tu jeszcze, gnoju jeden, to ci kulasy z dupy powyrywam. Bogdan pogroził pięścią krążącemu nad dachem bocianowi. Ptak machnął ciężko skrzydłami, przefrunął nad sąsiednie podwórko i kołował teraz nad domem Praciaków. – A tam to se możesz fruwać – mruknął gospodarz. – Mają większą chałupę, dodatkowy dzieciak się zmieści. Rozejrzał się po obejściu. Choć drzewa demonstrowały bezwstydnie gruzłowate konary, a w miejscu trawnika łyskała w porannym słońcu błotnista kałuża, nad światem władzę objęła już wiosna. Wydeptaną ścieżką, dostojnie kolebiąc się na boki, maszerowała kaczka. Sznur żółtych kaczątek dreptał za nią, co chwila łamiąc szyk na bułach błota i młace. Kogut z wysokości płotu dumnie rozglądał się po podwórzu. Wyciągnął w górę szyję i gotował się do piania. – A pójdziesz ty – Bogdan zamachnął się gumiakiem – zarazo jedna. Drzeć się tylko potrafisz. Spłoszony ptak hycnął ze sztachety i trzepocząc skrzydłami, uciekł za ganek. W stodole przeciągle zabeczała Matylda, a w głębi podwórza kwiknęła Marzanna, upominając się o jedzenie. Bogdan podniósł wiadro wypełnione zlewkami i poczłapał do chlewika. – No już. – Poklepał maciorę. Napełnił koryto, wygrzebał ze słomy butelkę samogonu i usiadł przy ulubienicy. Świnia, przyzwyczajona do codziennego rytuału, skończyła śniadać i czule trąciła go ryjem. Wtem otwarły się drzwi, a do środka wpadł Pietrek, najmłodszy syn Praciaków. – Panie Bogdan, studenty przyjechały – zawołał. – Mama pyta, czy byście na stancję kilku nie wzięli, bo u nas się wszyscy nie zmieszczą. – Z moją starą gadaj – powiedział, chowając butelkę za plecami. – I pukaj następnym razem. Co to, do obory leziesz? – A jakie macie wymagania? Marzena nieufnie przyglądała się gościom. Dziewczyny nie odzywały się w ogóle. Skromnie kiwały długowłosymi główkami, przytakując każdemu słowu kolegi. Chłopak w luźnej bawełnianej koszuli obrębionej haftowaną lamówką i z twarzą najeżoną kolczykami co chwilę odgarniał z twarzy gruby frędzel sfilcowanych włosów i prowadził negocjacje. – Żeby było jak najprościej, naturalnie. Tak, jak kiedyś – tłumaczył, wywracając oczami. – To znaczy się, kiedy? – dopytywała gospodyni. Nie uszło jej uwagi, że jeden z pierścionków młodzieńca przypomina diabelski łeb. – No, najdawniej jak pani pamięta. Pamiętała, że gdy była małą dziewczynką, wieś wyglądała niemal dokładnie tak samo jak dziś. Tylko tam, gdzie teraz był sklep, mieszkali Wiatrowscy, w domu, zamiast kuchenki elektrycznej, mieli gazową, wodę do kąpieli grzali w kotle, a żeby skorzystać z toalety, chodzili do stojących rzędem pod murkiem sławojek. – A konkretnie? – spytała, patrząc na kawałek framugi widoczny przez dziurę w uchu rozmówcy.

62


– Jesteśmy grupą rekonstrukcyjną – tłumaczył chłopak. – Chcemy tu odtworzyć rodzime obrzędy towarzyszące świętowaniu nadejścia wiosny. Dziewczyny kiwnęły główkami i na powrót wlepiły w chłopaka pełne uwielbienia spojrzenia. – Rozumiem – powiedziała Marzena, choć nic nie pojmowała. – Chcemy tu, przez kilka dni, żyć jak wasze dziady – odezwała się wreszcie chuderlawa blondynka. – Nasze co? – Nie, nie – roześmiał się chłopak. – Gosi chodziło o waszych dziadów. To znaczy dziadków, no przodków. – To może w stodole? – rzucił Bogdan. – Kiedyś się tak spało. Ze zwierzaczkami, na sianku. – Ooo – ucieszył się chłopak – możemy zobaczyć? – Pewnie, zaraz was zaprowadzę. I koza tam jest. I kury zaglądają. Jestem pewien, że wam się spodoba. Dziewczyny skrzywiły się, ale widząc entuzjazm kolegi, natychmiast przytaknęły. – Ale jeść będziecie w domu? – spytała z nadzieją Marzena. – No pewnie. – Uśmiechnął się młodzian. Marzena całe popołudnie robiła prażuchy. W pasiastym fartuchu wyglądała jak wielka biało– granatowa makrela, którą ktoś dla psoty wytaszczył z wody i wrzucił między blaszane garnki. Zła i zaaferowana miotała się między piekarnikiem, patelnią i książką z przepisami. Bogdan układał na stole pasjansa i milczał. – Co to w ogóle jest? – westchnęła nad zawartością garnka. – Kolor jakby kot napaskudził. – Mówiłem ci, zrób kanapki – odezwał się wreszcie. – Przecież ty nie masz pojęcia o tradycyjnych potrawach. – A ty może masz pojęcie? – Złapała się pod boki. – Sam ugotuj, jak jesteś taki mądry. – Ja bym zrobił kanapki. Codziennie na kolację jem kanapki, mój ojciec jadł kanapki i dziadek też jadł kanapki. Widać, to nasza tradycyjna kolacja, co nie? – Nie masz o niczym pojęcia – wybuchnęła. – I nie plącz mi się po kuchni. Zdusił ochotę, by odpyskować i wyszedł na podwórze. W samą porę, by przyłapać młodych, jak zaglądają do chlewika. Marzanna kwiczała gościnnie. Szczeciniaste uszy opadły jej niemal na oczy, gdy domagając się pieszczot, wystawiała łeb między prętami kojca. – Och, proszę pana – zawołała Gosia, uważając, by nie dotknąć świni. – Czy może nam pan powiedzieć, gdzie możemy się umyć? – Mój dziad mył się w rzece. Pokazać, jak dojść? – zarechotał. – Oj, żartowałem. Łazienka jest w domu, na piętrze. Stara wam pokaże. – To nasza tradycyjna kolacja. – Marzena postawiła na stole miskę. – Częstujcie się, kochani. Bogdan drewnianą łychą wyławiał pływające w smalcowej omaście kluski. – To co właściwie planujecie? – spytał. – Będziemy rekonstruować dawne obyczaje. No wie pan – Anita nieufnie przyglądała się szarym, bezkształtnym bryłom ciasta – rozpalimy ogniska, pośpiewamy. – To angielskie – przerwał jej Zbyszek. – My będziemy rekonstruować polskie. Utopimy Marzannę i wysmarujemy dziewczyny sadzą. – Tak robili w krakowskim – odezwała się Gosia. – Lepiej zrobić coś bardziej uniwersalnego. Może oprowadzanie siwków? – Za koniki przebierali się tylko na zachodzie – zaprotestował Zbyszek. – Najbardziej popularna jest Marzanna. Utopimy kukłę.

63


– E tam, to w ogóle nie jest egzotyczne. – Anita była wyraźnie zawiedziona. – Bo to nie ma być egzotyczne, tylko rodzime. Ukazujące nasze piękne korzenie. – A może zrobimy Beltane – ożywiła się Gosia. – To takie ładne święto. Z ogniskami i... – Absolutnie nie – przerwał jej Zbyszek. – Nie będziemy odtwarzać cudzych obrzędów. Spalimy kukłę albo powieziemy kurka. – Nie mamy dwukółki – zauważyła Anita. Dźgała z niechęcią kluskę i odsuwała na skraj talerza skwarki. – Ale są taczki. Przyozdobi się i będzie dobrze. Macie, gospodarzu, taczkę? – Mamy, jasne, że mamy. – Widzicie. Jest taczka, koguta sam widziałem na podwórzu. Robimy kurka. – A gdzie chcecie wieźć mojego koguta? – Nigdzie. Po wiosce go będziemy na taczce obwozić, a on będzie piał. Gospodarze popatrzyli po sobie. – A jak, ciekawym, zmusicie go, żeby na tej taczce siedział? – Trzeba mu dać spirytusu – tłumaczył chłopak. – Wtedy grzecznie siedzi i ładnie pieje. – Matko Święta. – Marzena przeżegnała się szybko. – Koguta chcecie upić? – No, tak. – Zbyszek nadział kluskę na widelec i przyglądał jej się z zainteresowaniem. – Tak się kiedyś robiło. Trzeba namoczyć ziarno w alkoholu, dać zwierzakowi i będzie piał. – Andrzej chciał zrobić siwki – przypomniała Gosia. – Konia też chcecie upić? – zaniepokoił się Bogdan. – Nie, my się przebierzemy za konie i będziemy po domach datki zbierać. – Ach – ucieszyła się Marzena, że wreszcie mówią o czymś, co już widziała. – Chodził tu taki, i choć się nie przebierał, też zbierał pieniądze. Mówił, że to na chore dzieci i głuchych. – Za mało nas na siwki – przerwał jej Zbyszek. – Kominiarz, miś, policjant, baba, dziad, że o konikach i grajkach nie wspomnę. Zrobimy Jaryłę i będzie gitara. – Ale to takie niewidowiskowe – jęknęła Anita. – Tylko się sprząta i maluje jajka. – No wiesz? Jest jeszcze topienie kukły i rozpalanie ognisk na wzgórzach. I jak chcesz przywitać wiosnę? W nieomiecionej izbie? Właśnie, gospodarzu, znajdzie się u was wierzba? Trzeba zrobić dziewczynom miotełki. Nieformalne spotkania mieszkańców wsi odbywały się na sklepowych schodach, gdzie zawsze kilku stałych bywalców delektowało się piwem. Często dołączali do nich klienci sklepu bądź ci, którzy akurat odczuli potrzebę rozmowy, napicia się albo pomilczenia w towarzystwie. Tam, w cieniu kasztanowca, przy piwie i z widokiem na drogę, wymieniano plotki i opinie. – I gada mi – Jan Praciak pociągnął z butelki – że przebiorą się za konie, a baby będą smarować sadzą. – Ale swoje? Te dwie, co ze sobą przywieźli i u Bogdana w stodole trzymają? – upewnił się Paweł, ojciec czterech córek. – Bo jak się do której mojej z łapami zabiorą, to im przy łokciach poprzetrącam. Będą sobie dupy stopą podcierać. I to kolegi. Bo na sportowców mi nie wyglądają. – Oj tam, nie gadaj bzdur – żachnął się Bogdan. – Chcą się młodzi bawić, niech się bawią. Pewnie nie będą się nikomu naprzykrzać. – Bronisz ich, bo na kwaterę trzech wzięliście. Nie chcesz zarobku stracić. – Moja stodoła, mogę brać, kogo chcę. Nic ci do tego. Też mogłeś wziąć. Kto ci bronił? – Ja tam obcych do domu nie wpuszczę. I do stodoły też nie. Kto to wie, co im w głowie siedzi? Przecież to jakieś pajace. Chłopy z kolczykami, w koralikach. Poobwieszali się, jak moja świętej pamięci babka, gdy się na odpust szykowała. Jeszcze się pewnie w sukienki poubierają. Gender jeden.

64


– Gender? – zaniepokoił się Jan, który zakwaterował w swojej stodole pięciu letników. Choć znaczenie słowa było dla niego niejasne, budziło niepokój. Ksiądz kilkakrotnie na mszy świętej je wypowiedział, gdy mówił o złego zakusach i podstępnych działaniach. – Właśnie tak – parsknął Paweł. – Sami zboczeńcy. – Mnie te ogniska martwią – powiedziała Dorota. – Podpalą coś jeszcze i bieda z tego będzie. – A ja chcę zobaczyć, jak będą pijanego koguta na taczce wozić. No co? – Bogdan uśmiechnął się chytrze. – Nie słyszeliście? Spirytusem go będą poić. Anita starała się nie pobrudzić. W gumowych rękawicach, z włosami spiętymi w koński ogon szorowała sedes i oddawała się ponurym myślom. Z trudem się hamowała, by nie rzucić ohydnej szczotki i wrócić do domu. Do miasta. Miała dosyć wsi, natury, zwierząt i tradycji. Zupełnie nie tak wyobrażała sobie wspólny wypad ze Zbyszkiem. Miało być nastrojowo i poetycznie. Wiosna, kwiaty, świergot ptaków i pierwsze promienie słoneczne muskające ich twarze, a wylądowali w najmniej romantycznym miejscu na świecie. W stodole z cuchnąca kozą. I z Gośką, która nie odstępowała ich na krok. Jakby nie mogła zająć się którymś z pozostałych chłopaków, ślepiła wypukłymi oczyskami za Zbyszkiem i mizdrzyła się jak kocica w rui. Głupia pinda. – Panienka się tak nie męczy. – Marzena zajrzała przez uchylone drzwi. – Jak to tak, na wywczas przyjechaliście i będziecie mi dom sprzątać? – Taki zwyczaj. – Anita zmusiła się do nieszczerego uśmiechu. – Przed obrzędem trzeba wszystko umyć i wyczyścić. Taka tradycja. Żeby przyjąć wiosnę, trzeba wymieść pozostałości zimy. Marzena przysunęła sobie stołek, przysiadła i przyglądała się dziewczynie. – Naprawdę dobrze się bawisz? – spytała. – I to jak. – Skoro tak twierdzisz, kochanieńka. A może zawołamy twoją koleżankę i pójdziemy narwać tych wierzbowych gałązek. Przynajmniej trochę sobie odpoczniecie. – A co jej będziemy głowę zawracać. Same narwiemy – powiedziała, biegnąc do drzwi. Bogdan rozsiadł się na ławce przed domem, otworzył piwo i obserwował letników. Ostatni raz tak dobrze się bawił, gdy zabrał dzieciaki do cyrku. Studenci najpierw przyozdobili wyszorowaną taczkę wydębionymi od Praciakowej wstążkami. Później Zbyszek, niekwestionowany lider grupy, ustroił się w kwiecistą spódnicę, haftowaną bluzkę z bufiastymi rękawami i haftem wokół dekoltu, i z pomocą kolegów wysmarował się sadzą. Bogdan popijał piwo i klepał się w uda z uciechy. – Marzena, chodź no tutaj. Popatrz sobie, co uniwersytety robią z dzieciakami – zawołał, gdy na podwórze wszedł Krzysiek ze szmatą zamotaną na głowie. Kobieta wychyliła się z okna. – Czego wrzeszczysz? – Popatrz na nich – rzekł ze śmiechem. – A ty chciałaś naszego Miecia na studia posłać. Szczęście, że go nie wzięli. – Głupi jesteś – parsknęła i zniknęła w domu. – Nie ma stroju kominiarza. – Andrzej w uczernionych węglem kalesonach krytycznie oglądał wełnianą czapkę z pomponem. – I nie wiem, jak z tego zrobić cylinder. – Więcej optymizmu. Bądź kreatywny. Zobacz, jak Rysiek sobie fajnie radzi. – Zbyszek wskazał chłopaka obwiązanego pękami słomy. – Wygląda jak strach na wróble. – Nie słuchaj go. – Gosia poklepała kolegę po plecach. – Od razu widać, że jesteś misiem. Normalnie miś jak u Barei.

65


– Obiad! – zawołała z okna Marzena. – Chodźcie, zanim wystygnie. – I pomóżcie chochołowi – dodała, wskazując na Ryśka. – Jemu się pewnie trudno ruszać. Bogdan zerwał się z łóżka z samego rana. Szybko oporządził zwierzęta i rozsiadł się na ławie przed chałupą, by patrzeć, jak studenci szykują się do wiosennego pochodu. – Nie chce siedzieć – krzyczał Andrzej, biegnąc za kogutem. – Może za mało zeżarł? – powiedział Zbyszek. – Daj mu więcej. – Daj mu, daj mu – denerwował się chłopak. – Nie chce żreć. Przecież mu siłą do dzioba nie wepchnę. – Widziałem film o tuczu gęsi. – Rysiek pomagał Gosi mocować słomiane uszy do wiklinowego kosza. – Wsadzali im rurę i przez nią wsypywali ziarno. – Gdzie? – No, w telewizji pokazywali kiedyś. – Gdzie wsadzali tę rurę? – Do dzioba, a gdzie mieli wsadzać? Przecież z drugiej strony jajka by się potłukły. Przyozdobiona czerwonymi wstążkami taczka czekała na pasażera, który z wysokości płotu łypał okrągłym okiem na chłopaka. Andrzej wrzucił do ziarna garść wykopanych w ogródku dżdżownic, zamieszał palcem i postawił przed ogrodzeniem. Ptak zeskoczył, nieufnie okrążył naczynie i ostrożnie spróbował. Po chwili walił dziobem w blachę miski, aż bębniło. Wtem zakołysał się i obalił na ziemię. Andrzej szybko wziął kura i wrzucił do taczki. Przyglądali się nieruchomemu zwierzęciu. Zbyszek szturchnął go patykiem, ale ptaszysko tylko anemiczne machnęło skrzydłami i przekulało się na grzbiet, godząc w niebo podkulonymi łapami. – Zabiliśmy go. – Przerażony podniósł wiotkie ciało. – Cholera jasna. Zabiliśmy go. Bogdan wyrwał mu ptaka, obejrzał, osłuchał. – Żyje – powiedział – ale pijany w trupa. Nie będzie piał. – No trudno. – Zbyszek westchnął z wyraźną ulgą. – Poradzimy sobie. Zebrali się przed furtką i ze śpiewem wymaszerowali na ulicę. Przywitały ich posępne twarze, na których próżno było szukać śladów wiosennej radości i chęci do zabawy. Tylko dzieciaki podbiegły i śmiejąc się, pokazywały ich sobie palcami. Anita, przebrana za babę, obwiązana ciasno sznurkiem, by zaakcentować talię, wypięła dumnie pierś i słała uśmiechy do widzów. Obok niej Andrzej w samych kalesonach uczernionych sadzą, ze zwojem sznura na ramieniu i garnkiem pod czapką, wymachiwał klozetową szczotką. Gośka, zgięta wpół, rżała, przytupując pod burą narzutą. Zbyszek, z plączącą się między nogami spódnicą, dzielnie pchał taczkę z pijanym do nieprzytomności kogutem. Co chwila piał ochryple w zastępstwie zwierzęcia. Rysiek kręcił się w kółko i ryczał jak prawdziwy miś. Krzysiek brykał, jak źrebak, a Tomek, przebrany za dziada, stukał łyżką w żelazny garnuszek. Gdy rozochocony Rysiek dmuchnął w blaszaną gwizdawkę, w obejściach rozszczekały się psy. Rozzłoszczone darły ziemię pazurami i ujadając, wystawiały pyski przez pręty ogrodzeń i między sztachetami płotów. Tomek ukłonił się młodej kobiecie i wyrecytował tradycyjny wierszyk. Uciekła, trzaskając za sobą drzwiami, a wyglądający zza furtki malec pokazał im język. Spektatorzy patrzyli na nich coraz mniej przyjaźnie, a kilka matek odwołało dzieci z podążającej za studentami grupy. – Chyba nic z tego nie będzie – powiedział Artur. – Tylko się wygłupiliśmy. – Nie marudź.

66


– Łatwo ci mówić, nie musisz iść w samych kalesonach. – Jestem Siuda Baba, jeśli nie zauważyłeś, idę w spódnicy. – Spalmy Marzannę i skończmy tę szopkę – wycedził Rysiek. – Marzanna. – Zbyszek klepnął się w czoło. – Zapomnieliśmy o kukle. Nie mamy co utopić. Ludzie tracili zainteresowanie pochodem, a ci, którzy zostali, nie przejawiali chęci przyłączenia się do zabawy. Rysiek ryczał coraz mniej przekonująco, a Gośka pochyliła głowę i nie odrywała wzroku od własnych stóp. – Skończmy to – syknął Zbyszek. – Jedno okrążenie i koniec. Przyspieszyli kroku, by prędzej znaleźć się w przytulnej stodole z Matyldą. – Szkoda mi ich – westchnęła Marzena. – Chyba się zniechęcą do tych rekonstrukcji. A tak się starali. Członkowie historycznej grupy rekonstrukcyjnej szli w milczeniu z opuszczonymi głowami. Byle szybciej. Znudzone dzieci wróciły do domów. Pod koniec drogi orszakowi towarzyszył tylko umorusany kundel, który podskakując, usiłował zajrzeć do taczki. Gdy już zatoczyli pełne koło, symbolizujące odwieczny cykl narodzin i śmierci, następujących po sobie pór roku i Uroborosa pożerającego własny ogon, z ulgą wrócili do stodoły. Matylda zastrzygła uszami i przywitała ich beczeniem. – A może już dziś wrócimy do domu? – spytała Gosia z nadzieją. Nikt nie protestował. – Siadajta na wóz. – Bogdan czekał na nich przed furtką. – Podwiozę was, co się będziecie męczyć z tymi tobołami. Kobyła parsknęła, gdy strzelił lejcami i ruszyła błotnistą drogą. Furmanka kolebała się na wybojach, a rosnące po obu stronach drogi koślawe kasztanowce powoli przesuwały się przed ich oczami. Letnicy, niepomni na urodę budzącej się wiosny i malowniczość trasy, siedzieli ponurzy i zniechęceni. Wtem Andrzej zerwał się z miejsca. Rozwarł usta i nie mogąc dobyć głosu, pokazał ręką na pola. Ścieżką, od strony lasu, szła dziewczyna. Kłosy zbóż wplecione w wianek lśniły w słońcu złotem. Biała, luźna sukienka łopotała na wietrze, opinając delikatny materiał na kształtnych nogach. U jej boku dreptała świnka. Z drugiej strony, podskakując i łasząc się, truchtała koza, a za nimi podążała chmara ptactwa. Tam, gdzie przeszli, zdawało się, że słońce lśni jaśniej, a ziemia przybiera głęboką żyzną barwę. – Dziewanna – wyszeptał Zbyszek. Zacisnął dłonie na burcie furmanki, aż pobielały mu kłykcie. – Ano – rzekł Bogdan, spojrzawszy na widowisko – to Żywia. Co rok tu przychodzi. Cmoknął na kobyłę i nie poświęcając zjawisku więcej uwagi, skupił się na drodze. Młodzi patrzyli, jak Żywia szła wśród pól, a wszystko, co żywe, lgnęło do niej. Droga skręciła ostro i drzewa przesłoniły widok. Studenci wychylali się za burtę, ale nie zobaczyli już nic prócz powyginanych gałęzi i masywnych pni. Przez resztę podróży, by nie spłoszyć magicznej aury, rozmawiali ściszonymi głosami. Na stacji Bogdan uścisnął im ręce, życzył szerokiej drogi, cmoknął na kobyłę i wrócił do domu. Odjechał, jakby nigdy nic. Jakby po drodze nic się nie wydarzyło. Jakby nie był świadkiem cudownego zjawiska. Patrzyli oszołomieni, jak wóz oddala się i znika za zakrętem. Bogdan wracał tą samą drogą. Uśmiechał się do strzelających pąkami gałęzi i wychylających się z ziemi źdźbeł trawy. – Prr, mała.

67


Zatrzymał wóz obok siedzącej na pniaku dziewczyny. Mięła w dłoniach słomiany, poprzetykany sztucznymi kwiatkami wianek. Na polu kaczka dostojnie wiodła młode wzdłuż bruzdy po bronie, a kury pazurzastymi łapami grzebały w ziemi, szukając robaków. – I jak, panie Bogdanie? Dobrze było? – spytała. – Wspaniale, Jaguś, byłaś cudowna. A teraz pomóż mi to wszystko załadować. Marzanna podbiegła i czule trąciła go ryjem, Matylda wesoło tryknęła w rękę, a kogut stanął na szczycie polnego kamienia, wyprężył się i gromko zapiał.

68


„Wiosna” http://meggie–m.deviantart.com



SKRZYŻOWANIE Artur Grzelak Niedaleko wioski Tamerville, Północna Normandia 18 czerwca 1944 roku – Wypowiedział moje nazwisko! – warknął Fischer. – Słyszałeś to, prawda? – Uspokój się, Ralf – starałem się brzmieć przekonywająco. – Kaffenberger to popieprzony weteran. Za dużo przeżył na wschodzie i teraz wariuje. – Dwa dni temu jak powiedział, że zbombardują posterunek Elfingera, też wariował?! Nie! Kurwa, przewidział to i teraz wszyscy nie żyją. A dziś rano wypowiedział moje nazwisko. Wiesz, co to znaczy!? – Co? – Że tu, kurwa, dzisiaj zginę. Na tym pieprzonym skrzyżowaniu. – Zamknąć się! – ryknął feldwebel Ness. Szedł skulony na nasze stanowisko ogniowe. – Zamiast narzekać, sprawdźcie broń. Langer, o co tyle krzyku? – Fischer martwi się poranną przepowiednią Kaffenbergera – odpowiedziałem, jednocześnie sprawdzając celownik i pas z amunicją w MG–42. Feldwebel spojrzał na nas dziwnym wzrokiem. Na temat gefreitera Falko Kaffenbergera krążyły legendy w całej siedemset dziewiątej dywizji piechoty. Słuchy o jego prekognicyjnych umiejętnościach dotarły nawet do sztabu generała von Schliebena. Gefreiter służył na froncie wschodnim od samego początku operacji Barbarossa. Jako żołnierz osiemnastej armii przeszedł szlak bojowy przez kraje bałtyckie, Psków, aż do oblężenia Leningradu. To właśnie tam, jeśli wierzyć plotkom, ujawniły się jego tajemnicze zdolności. Kaffenberger i jego kompania atakowali radzieckie umocnienia. Przełamali linię oporu i wdarli się do okopów i bunkrów. W jednym z nich natknęli się na obłąkaną grupę żołnierzy. Na stołach i hakach walały się poćwiartowane ciała zabitych we wcześniejszych potyczkach. Radzieccy sołdaci w obliczu głodu i długotrwałego oblężenia jedli własnych zmarłych. Ponoć zabijali też ciężko rannych, a ich mięso wysyłali do Leningradu jako racje żywnościowe. Kaffenberger wraz ze swoim oddziałem rozstrzelali kanibali na miejscu, a umocnienia spalili do gołej ziemi. Po tym wydarzeniu gefrejter załamał się psychicznie i zaczął ukazywać swoje dziwne zdolności. Potrafił przewidzieć kto i kiedy zginie. Gdy podczas odprawy powiedział swojemu hauptmanowi, żeby wycofali się na wcześniejsze pozycje z powodu zbliżającego się ostrzału artyleryjskiego, ten mu nie uwierzył. Godzinę później w sztab kompanii uderzył pocisk z haubicy. Po tym wydarzeniu Kaffenberger został odesłany na tyły, a następnie przeniesiony do Austrii, gdzie trafił do sanatorium dla weteranów. Lekarze stwierdzili przemęczenie związane ze zbyt długim przebywaniem na froncie i po kilku miesiącach odpoczynku przenieśli go do Francji. Tak trafił do naszej kompanii. – Nie mazgaj się, Fischer – powiedział twardo Ness. – Być może dzisiaj nawet nie dojdzie do potyczki. Nie mamy informacji, gdzie są Amerykanie. Fischer nie wyglądał na uspokojonego. Drżącymi rękami wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru paczkę papierosów, wyjął jednego i przypalił.

71


– Langer – zwrócił się do mnie feldwebel. – Idź na wzgórze, oberleutnant chce cię widzieć. Skinąłem głową, chwyciłem swój karabinek Mausera, wyczołgałem się z rowu na drogę i skulony przebiegłem przez skrzyżowanie. Trzeba przyznać, że nasz dowódca, mimo młodego wieku i braku doświadczenia, doskonale wybrał miejsce zasadzki. Nad skrzyżowaniem górowało niewielkie, zarośnięte krzakami i drzewami wzgórze, na którym starannie zamaskowane czekały trzy osiemdziesiątki ósemki. Działa przeciwlotnicze, rozsławione przez feldmarszałka Rommla w Afryce. Używane jako przeciwpancerne doskonale nadawały się do niszczenia amerykańskich Shermanów i Stuartów, których się spodziewaliśmy. W głębokich rowach ustawiono stanowiska bojowe ciężkich karabinów maszynowych, które miały oczyścić przedpole z wrogiej piechoty. Dwa plutony strzelców zapewniały osłonę ogniową w razie wrogiego ataku. Naszym zadaniem było zatrzymanie amerykańskich oddziałów podczas przekraczania mostu na pobliskiej, niewielkiej rzeczce. Mieliśmy pozwolić kilku czołgom przeprawić się przez rzekę, a następnie zniszczyć je, oraz zatarasować drogę wrakami. Zablokuje to trasę na Cherbourg, a naszym oddziałom, rozbitym na całym półwyspie, da czas na taktyczny odwrót i przegrupowanie. Oberleutnant Lukas von Ronstadt w skupieniu obserwował okolicę przez lornetkę. Był to młody, ledwie dwudziestoletni mężczyzna. Szybki awans zawdzięczał wysokiemu urodzeniu, nie można mu jednak było odmówić talentów dowódczych. Od czasu alianckiej inwazji nie zdradzał żadnych objawów stresu. Jego rozkazy były przemyślane i jak do tej pory chroniły kompanię przed niepotrzebnymi stratami. Załoga dział sprawdzała przyrządy celownicze i krzątała się przy skrzyniach z amunicją. Gotowi byli na natychmiastowe rozpoczęcie ostrzału. Tuż obok, oparty plecami o pień drzewa kucał, Falko Kaffenberger. Bujał się i bezgłośnie powtarzał coś pod nosem. Jego oczy były nieobecne, a twarz zdradzała przerażenie. – Na rozkaz! – Zbliżyłem się do dowódcy. Von Ronstadt oderwał oczy od lornetki, przetarł je grzbietem dłoni i powiedział: – Amerykanie niedługo tu będą. Dostałem informację, że dwie godziny temu wyruszyli z Montebourga. Główne siły naszej dywizji starły się z nimi w Volognes. Ponieśliśmy ciężkie straty, ale odparliśmy atak. Ku nam zmierza co najmniej kilkanaście czołgów i dwie kompanie piechoty. Czy wszyscy wiedzą, co robić? – Tak. Czekamy na stanowiskach. Jedynie Fischer lekko panikuje. – Rzuciłem okiem na skulonego nieopodal Kaffenbergera. Dowódca podążył za moim wzrokiem. – Właśnie o niego chodzi. Zabierzesz go na wasze stanowisko. Nie mogę pozwolić, żeby dostał ataku paniki kiedy artylerzyści będą prowadzić ostrzał. Na tyły też go nie odeślę. Kierowcy ciężarówek czekają na zakończenie akcji, żeby po wycofaniu się przez Amerykanów zaprzęgnąć działa. Nie będziemy mieli wiele czasu, najwyżej kilkanaście minut, zanim przylecą tu alianckie samoloty. Na pierwszej linii wyrządzi najmniej szkody. Co dalej z nim zrobić, pomyślę w Cherbourgu. Jasne? – Tak, herr oberlautnant! – Zasalutowałem i podszedłem do Kaffenbergera. Chwyciłem go lekko za ramiona, pomagając wstać. – Chodź, pomożesz Fischerowi przy MG–42. Gefreiter spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, nie przestając bełkotać. Dopiero teraz, będąc tuż obok niego, mogłem dosłyszeć co dokładnie mówi: – Fischer, Kramer, Kaffenberger. Fischer, Kramer, Kaffenberger. Fischer, Kramer, Kaffenberger… – powtarzał raz za razem.

72


*** Zbliżali się. Coraz wyraźniej słychać było ryk silników amerykańskich czołgów. Wychyliłem się z rowu, starając się dostrzec wrogów. Zobaczyłem nadjeżdżające drogą smukłe sylwetki Shermanów. Pojazdów, o których wiele słyszałem od weteranów z Afryki i Włoch. Były kilkaset metrów od naszych pozycji, na wieżyczce pierwszej z maszyn zauważyłem żołnierza również obserwującego okolicę. Schowałem się do rowu i dałem znak Fischerowi. Kolejny raz sprawdził czy MG–42 ma podpięty pas z amunicją oraz poprawił trójnóg, aby broń nie poruszała się w trakcie ostrzału. Kaffenberger bujał się wtulony w zbocze, zawodząc bezgłośnie. Zerknąłem w drugą stronę. Feldwebel Ness wraz z plutonem strzelców również sprawdzali broń. Spojrzałem na wzgórze. W tej samej chwili rozległy się trzy skoordynowane wystrzały. Osiemdziesiątki ósemki plunęły ogniem na zbliżających się nieprzyjaciół. Usłyszałem huk oraz odgłos rozrywanej stali. W niebo uniósł się kłąb czarnego dymu. Fischer rozpoczął ostrzał z MG–42, podobnie żołnierze ze stanowiska po drugiej stronie skrzyżowania. Zanim Amerykanie odpowiedzieli ogniem, nasze działa wypuściły następną salwę. Kolejne wybuchy świadczyły o celnych trafieniach. Wychyliłem się z rowu, starając się rozeznać w sytuacji. Cztery Shermany przekroczyły rzekę, trzy z nich płonęły. Piechota starała się ukryć w rowach. Tam czekała na nich niespodzianka w postaci stanowisk ogniowych ciężkich karabinów maszynowych. Serie z MG–42 przecinały powietrze wydając charakterystyczny dźwięk, przypominający jazgot piły tarczowej. Kolejne dwa czołgi tarasowały most, a na ich pancerzach ziały dziury od pocisków artyleryjskich. Amerykanie wpadli w panikę, odcięci od reszty sił znajdujących się za rzeką. Kilku żołnierzy starało się przebiec pole, aby dostać się do dającego osłonę skupiska krzewów. Uniosłem Mausera, wycelowałem i strzeliłem. Jeden z przeciwników upadł, trafiony w nogę. Przeładowałem i wystrzeliłem ponownie. Tym razem chybiłem, a pocisk wrył się w ziemię. Zanim zrepetowałem, dwóch Amerykanów leżało martwych. Ness i jego strzelcy nie próżnowali. Ze wzgórza dochodziły kolejne wystrzały. Pociski trafiły Shermana po drugiej stronie rzeki, zmuszając Amerykanów do odwrotu. Zobaczyłem jak jeden z czołgów odpowiedział ogniem, nie trafiając jednak w nasze linie. Piechota wroga kryła się za dwoma płonącymi wrakami, z rzadka prowadząc nieskoordynowany ostrzał. Fischer przestał strzelać, przeładowując MG–42. Amerykanie wykorzystali chwilę, ostatni z Shermanów uwięzionych po tej stronie rzeki ruszył do przodu. Za jego pancerzem chowało się kilkunastu piechurów. Czołg strzelił. Pocisk wybuchł niedaleko stanowiska ogniowego po drugiej stronie skrzyżowania. Drugi ciężki karabin maszynowy również zamilkł. Rozległy się krzyki rannych. Strzeliłem w jednego z żołnierzy który wychylił się zza osłony. Kula rozerwała mu krtań, fontanna krwi zachlapała żółty piasek pokrywający drogę. Jego koledzy starali się wciągnąć go za osłonę i udzielić pomocy. Przeładowałem i już miałem wystrzelić, ale drogę przed Shermanem rozerwała eksplozja. Artylerzyści starali się zatrzymać kontratakujących Amerykanów. Dwa pociski nie trafiły, dopiero trzeci rozerwał poszycie czołgu. Ten zatrzymał się płonąc. Wieżyczka obróciła się, załoga starała się oddać jeszcze jeden strzał. Spojrzałem z przerażeniem jak lufa czołgu kieruje się w stronę naszych stanowisk. Fischer, któremu w końcu udało się przeładować MG–42, nie zauważył zagrożenia. Zaczął strzelać w ukrytą w rowie piechotę. Dookoła świstały kule, mój ostrzegawczy krzyk utonął w ogłuszającej kakofonii dźwięków. Rzuciłem się na ziemię w momencie kiedy lufa Shermana plunęła ogniem. Wybuch nastąpił zaledwie kilka kroków ode mnie. Obsypała mnie ziemia, w uszach dudniło. Ogłuszony podniosłem głowę dopiero

73


po chwili. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą było stanowisko ogniowe Fischera, ział dymiący lej. On sam zamienił się w bezkształtną masę mięsa, krwi i kości. Jego szczątki rozrzucone były w promieniu kilku metrów. Usłyszałem charkot, rozejrzałem się, starając się ignorować ból i szum w głowie oraz zatkane uszy. Kaffenberger leżał na dnie rowu. Jego hełm gdzieś się zapodział, a na twarzy miał paskudnie wyglądającą ranę. Czaszka była roztrzaskana i sączył się z niej dziwny płyn, zmieszany z krwią. Prawą nogę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem, nogawki szybko barwiły się czerwienią. Wpatrywał się we mnie oczami wypełnionymi przerażeniem i niedowierzaniem. Cały się trząsł w nerwowym spazmie. Podczołgałem się do niego, nie mogąc ustać na drżących nogach. Wokół cały czas świstały kule. Ze wzgórza słychać było kolejne salwy artylerii. Kaffenberger ścisnął mnie zakrwawioną ręką za mundur. Przyciągnął do siebie i szeptał coś bełkotliwie. – Nie idź do Cherbourga – charknął. Krew wylała mu się z ust gęstym, szkarłatnym strumieniem. – Zginiesz za dwa dni. Dwa dni… – Co? O czym ty mówisz? – Dwa dni… Kaszlnął, jego chwyt zelżał, ręka opadła bezwładnie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że umarł. *** – Udało się. Odparliśmy Amerykanów. Zniszczyliśmy siedem Shermanów, zabiliśmy około czterdziestu piechurów. – Von Ronstadt wyglądał na zadowolonego. – Droga jest zablokowana, co da nam czas na zorganizowany odwrót. Jakie straty, Ness? – Trzech zginęło – powiedział feldwebel, zaciągając się mocno papierosem. – Fischer, Kramer i Kaffenberger. Poza tym jeden ranny w rękę, drugi oberwał szrapnelem w bark. Nic groźnego, opatrzyliśmy ich i mogą dalej walczyć. Ness zamilkł, rzucił niedopałek na drogę i przydeptał. Dodał cichym głosem: – Przewidział to, herr oberleutnant, Kaffenberger to przewidział. Von Ronstadt popatrzył na niego spod przymrużonych powiek. Jeszcze raz rozejrzał się po skrzyżowaniu. Osiemdziesiątki ósemki ściągnięto ze wzgórza i zaprzęgnięto do ciężarówek. Ciała poległych i rannych ułożono na jednej z nich. Pozbierano skrzynie z amunicją oraz przeszukano plecaki i mundury zabitych Amerykanów. Zostawiono jedynie MG–42 ze stanowiska Fischera. Pocisk artyleryjski razem z obsługą zniszczył również karabin. – Zbieramy się! – krzyknął von Ronstadt. – Za kilka minut zaczną ostrzał. Do tej pory musimy być już daleko stąd. Langer! Pakuj się na ciężarówkę, zmierzamy do Cherbourga. Głos oberleutnanta wyrwał mnie ze stuporu. Chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę pojazdów. Chwyciłem rękę podaną mi przez jednego z żołnierzy. Usiadłem na skrzyni z amunicją i jeszcze raz spojrzałem na skrzyżowanie. Za plecami zostawialiśmy dopalające się wraki czołgów, a także zabitych przeciwników. Ciężarówka podskakiwała na wybojach, przyprawiając mnie o ból głowy. Po wybuchu wciąż szumiało mi w uszach. Nie przejechaliśmy nawet pół kilometra, kiedy na wzgórze i skrzyżowanie padły pierwsze pociski z haubic. Zanim zjawi się tu lotnictwo, będziemy już daleko. Odjechaliśmy w idealnym momencie. Nasze zadanie zakończyło się sukcesem. Na podłodze leżały zawinięte w koce ciała poległych. Wpatrywałem się w zwłoki, a w głowie wciąż dudniły mi ostatnie słowa Kaffenbergera. „Zginiesz za dwa dni…”, uparcie powtarzał głos zabitego weterana. Zmierzaliśmy do Cherbourga. Ku przeznaczeniu.

74


„Into a glorious summer” / Milena Zaremba https://www.facebook.com/MilenaZarembaArt/ http://milena–zaremba.deviantart.com/


Kinga Schossler www.crystal–chidori.deviantart.com


PIKTOGRAM Aleksandra Brożek–Sala Lało jak jasna cholera. Skryty przed deszczem Filip, który dopiero co biegiem pokonał dystans pomiędzy domem a podziemną stacją, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. W butach chlupotało. – W kosmos latają, ludzi klonują, a porządnych trampek zrobić nie mogą! – warknął pod nosem, wypierając zupełnie z pamięci fakt, że z własnej, nieprzymuszonej woli zaopatruje się w obuwie w Stonce. Wkrótce na stację wjechał przykrótki skład trójmiejskiego metra. W środku – tradycyjnie – tłok i smród. Średnia wieku pięćdziesiąt pięć, miejsca poobsiadane jak grzędy w kurniku. Dostrzegłszy jedyne, jakimś cudem wolne siedzenie w tylnej części przedziału, ruszył szturmem w jego kierunku, potrącając po drodze sarkających współpasażerów. – No – mruknął triumfalnie, kładąc sobie na kolanach zdjęty plecak i opierając się wygodnie. „Czas na drzemkę”, pomyślał, ale w tej samej chwili do jego uszu dobiegło ciche kwilenie, które wkrótce przerodziło się w donośny płacz. „Nosz kurwa jego mać”, zaklął w duchu. Tymczasem drzwi pojazdu zamknęły się z sykiem. Pociąg ruszył ze stacji. Jakieś pół milisekundy później Filip poczuł przejmujący ból. Coś wbiło mu się w tyłek i krocze! Szok sprawił, że pierwszy krzyk wydał z siebie dopiero po dłuższej chwili. A potem wrzeszczał już bez opamiętania, z przerażeniem wpatrując się w kolce, które przebiły na wylot uda. Z niedowierzaniem gapił się na splamione krwią dżinsy. Krzyczał. Coraz ciszej i ciszej… – Niech ktoś wezwie sanitariuszy! – Co za dureń, nie zauważył piktogramu. – Ale go pokłuło. Ludzie wokół dyskutowali gorączkowo. Słyszał ich coraz słabiej i słabiej… „Piktogramu? Jakiego piktogramu?”, kołatało mu po głowie. – Idą już! – Cztery minuty od wezwania. Wstydziliby się. W roku 3015 pogotowie zjawiało się na miejscu wypadku w ciągu jednej do trzech minut. To zdecydowanie obniżyło śmiertelność wśród obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. Filip poczuł ukłucie igły. Ból ustąpił niemal od razu, jak ręką odjął. Silne ramiona ułożyły go na noszach. Z tej pozycji dokładnie widział obryzgane posoką siedzenie i wystające z niego metalowe kolce. Tuż obok, na ścianie, widniał piktogram przedstawiający sylwetkę niewiasty spoczywającej na krześle i trzymającej na kolanach malutką postać. – Następnym razem nie będzie się wpychał na miejsce dla matki z dzieckiem. – Jakaś babcia nachyliła się i pogroziła mu palcem. – Słabsi mają pierwszeństwo!

77


„Grzech pierworodny” https://www.facebook.com/piotrkaofficial



WIOSKA Antoni Nowakowski – Nie wolno tam chodzić, bo po drugiej stronie płotu mieszkają potwory. Okropne… – Sue oblizała łyżeczkę. – Moglibyśmy się zarazić. Ja nie chcę. Odwróciła się plecami od zapory z rur i drutu kolczastego. I od szczupłej postaci, stojącej za ogrodzeniem – wychudzonego chłopczyka, trzymającego palec w ustach. Wpatrywał się w Sue, jej siostrę Harriet i starszego braciszka, Dicka. Dziecko trzymało w dłoni przedmiot wykonany z grubej tkaniny. Sue pierwsza powiedziała, że to chyba zabawka, jednak nikt z rodzeństwa nie potrafił powiedzieć, czym ona jest. Na pewno miała cztery nogi. Już nie rozmawiali, co ta dziwna rzecz może przedstawiać. Z rozkoszą pałaszowali podwieczorek. Jak zwykle, napracowali się. I, tak jak zwykle, sami zebrali owoce na popołudniowy posiłek. – Zaraz zarazić. – Harriet dosypała resztkę cukru do miseczki z borówkami i poziomkami. Porcja była naprawdę kopiata. – Pewnie, że jest potworem. Tacy tam się gnieżdżą. Chrząknęła z niesmakiem. Rozgniatała teraz owoce, żeby uzyskać soczystą maź. – Jednak ten – kontynuowała z wyraźnym namysłem, poważnym tonem – nie jest wcale taki straszny. Właściwie wygląda prawie normalnie. Harriet zawsze miała swoje zdanie i nie bała się go wyrażać. – Różni się od nas, ale już się do tego przyzwyczaiłam – podkreśliła. – Ja bym się z nim pobawiła. Tym czymś, co teraz przyciska do piersi. Może zna jakieś fajne zabawy? Niespodziewanie westchnęła. – Ciągle gramy w klasy i chowanego – kontynuowała. – I od rana do wieczora pracujemy. To nudne. Jakbyśmy znali nowe zabawy, byłoby ciekawiej. No bo jesteśmy przecież dziećmi. Uśmiechnęła się radośnie jakby obwieściła rzecz bardzo ważną. Dick mruknął coś niewyraźnie. Też zajmował się wyskrobywaniem resztek cukru ze swojego pojemnika. Susan, matka rodzeństwa, wydzielała każdemu ściśle odmierzone, skąpe porcje. Wszyscy w wiosce tak postępowali. Dzieciaki nie protestowały – każdy wiedział, że zapas słodkich kryształków w podziemnym magazynie dramatycznie się kurczył. Cukier przeznaczano już tylko dla maluchów. Dick kiedyś podsłuchał rozmowę ojca, Elmera, z sąsiadami. Mężczyźni zastanawiali się nad pozyskiwaniem miodu od leśnych pszczół. Dookoła wioski rozciągała się wielka knieja i nikt nie wiedział, czy gdzieś się kończy. Elmer twierdził, że bzyczące owady wytwarzają gęsty i słodki płyn w miejscach, nazywanych barciami. Przytaczał opowieść, zasłyszaną od swojego dziadka, a ten z kolei dowiedział się o miodzie od kogoś dawno już zmarłego. Wyprawa nie byłaby łatwa – groziła dotkliwym poranieniem żądłami, a nikt nie potrafił przewidzieć, jaki byłby skutek licznych ran. Rodzeństwo długo dyskutowało o wieściach, przyniesionych przez Dicka. Tak jak dorośli, nie mieli pojęcia, jak smakuje miód. Sue przypuszczała, że pewnie będzie sytny niczym brukiew, którą dzieciaki napychały sobie brzuchy. Dick dowodził, że, jeżeli jest lepki i słodki, przypomina w smaku ulęgałki. Wszyscy tęsknili za słodkościami, a soczyste gruszki świetnie też zaspokajały głód. Żywności już nie brakowało, jednak w pamięci mieszkańców ciągle tkwiło wspomnienie ponurych dni

80


rozpaczliwego braku jedzenia, więc wykorzystywano każdy wydarty naturze kawalątek pożywienia. Dzieciakom pozostawało już tylko zebranie trawy dla królików i ich nakarmienie. Susan i inne kobiety błogosławiły zwierzęta z długimi uszami. Wspaniale się rozmnażały i dawały smaczne mięso. Coraz rzadziej polowano na szczury. Teraz w końcu odpoczywali. I przyglądali się chłopczykowi po drugiej stronie. Pojawiał się od kilku dni. – Ja bym mu nawet w nagrodę za dobrą zabawę dała cukierka… – podjęła Harriet. Mówiła tak, jakby obwieszczała rzecz bardzo ważną. – Oni pewnie nie mają słodyczy. W sumie te potworzyska są bardzo biedne. – Tata mówi, że coraz szybciej wymierają. – Chłopak wzruszył ramionami. – Mają mało jadła, bo zajęliśmy im dużo pól. Gdy sczezną – dodał po chwili zastanowienia, z zadowoleniem używając zasłyszanego gdzieś trudnego słowa – nie trzeba będzie bać się zakażenia. Jego twarz wyrażała jednak inne uczucia – zaskoczenia i niepewności. Wypowiedź siostrzyczki brzmiała dziwnie. Patrzył na nią uważnie, jakby zbierał myśli. Sue prychnęła pogardliwie. Oboje przyglądali się Harriet i w ich wzroku kryło się teraz inne, nieme pytanie – skąd wzięła kawałek słodkiej masy, owiniętej w papierek? Cukierki stanowiły rzadkość. Wyjmowano je z podziemnego składu. Rozdawano wcale nie tak często, jako nagrody za dobre sprawowanie, wytężoną robotę i posłuszeństwo rodzicom. Dick nawet już nie pamiętał, kiedy ostatnio otrzymał taki dar. Elmer wspominał ze smutkiem, że cukierki się kończą. – Bo ja sobie zachowałam na później i nie zjadłam – wyjaśniła Harriet. – Chciałam zebrać dwa, żeby mieć więcej i się pochwalić. Z kieszeni spódnicy wyjęła zawiniątko, zrobione z chusteczki. Przełknęła ślinę, a potem błogo się uśmiechnęła. – W płocie jest mała dziura tuż nad ziemią – dodała konspiracyjnym szeptem. – Nie widać jej, bo tata rzadko tam kosi zielsko. Pewnie nie chce się zranić zadziorami na drucie. Chwilę się wahała, jednak w końcu dodała zdecydowanie: – Ja sobie z nim tylko pogadam, bo on wcale nie jest taki potworzasty. No i jest taki smutny. Wstała i obciągnęła ubranie, szykując się do zrobienia pierwszego kroku. Harriet często miała swoje zdanie, a jeszcze częściej upierała się przy nim. Susan to martwiło, bo córka, nie wiadomo, dlaczego, niejednokrotnie kwestionowała oczywiste prawdy. Niby w żartach, jednak w tym rozbawionym głosiku Harriet brzmiał wyjątkowy upór. Elmer wtedy lekceważąco machał ręką. – Niedługo wszystko pojmie – powiadał. – Dzieci to dzieci… Trzeba tylko pilnować, żeby nie zaraziła się chorobą przeklętych mutantów. Oni i tak ledwo dychają i wkrótce to plugastwo wymrze. Zanim Harriet zdążyła się ruszyć, siostrzyczka zerwała się na równe nogi. Narośla na jej twarzyczce nabrzmiały, może od nagłego przypływu emocji. Wyglądały teraz jak krwawe pręgi, znamiona wściekłości. Dziewczynka kiedyś, dawno temu, też próbowała pogadać z dzieciakiem potworów. Dostała od Elmera straszliwe lanie. Z furią siekł ją grubą rózgą, krzycząc: – Nie chcę cię stracić! Zainfekujesz się, rozumiesz to, głupia?! Coś ci zaraz wyrośnie i zostaniesz wygnana! Kolejne razy spadły na ciało dziecka. – Zdechniesz z głodu – wrzeszczał ojciec – bo oni i tak ciebie nie przyjmą! Zapamiętaj to sobie! Od tej pory Sue nie cierpiała potworów. Nienawidziła ich. Obwiniała mieszkańców drugiej części wioski za zeszpecenie twarzy. Cią-

81


gle powtarzała, że najlepiej byłoby ich wybić. Czasami rzucała kamieniami w dzieciaki odmieńców, jeżeli zbliżyły się do zapory. – Przestaniesz być człowiekiem! – wrzasnął Dick, chyba czując, że Harriet mówi poważnie. – Będziesz miała szczęście, jeżeli potem cię nie utłuką i tylko wygnają na śmierć głodową! Daj sobie spokój! Niespodziewane i nagłe ciosy grubego pasa powaliły na ziemię dziewczynkę z cukierkiem w dłoni. Kawałek dalej, tam, gdzie zaczynały się pola, Elmer i jego parobek, Danny naprawiali druciany płot. Rodzic pewnie wszystkiego się domyślił, obserwując zachowanie dzieciaków. A może też po prostu je usłyszał. Elmer dysponował doskonałym słuchem, tak jak kilku innych mieszkańców. Czasami śmiał się, twierdząc, że bez trudności łowi odgłos myszki, grzebiącej łapką w jakiejś dziurze, Przesadzał, choć niewiele. Kilku sąsiadów z kolei doskonale widziało i wypatrzenie gdzieś w oddali drobnego szczegółu nie sprawiało im trudności. Tych mieszkańców wioski, tak jak Elmera, przepełniała duma, i takich jak oni było coraz więcej. Czuli zadowolenie, że ludzie nadal tak dobrze się rozwijają, Teraz jednak rosły mężczyzna walił bez opamiętania, aż w końcu Danny go odciągnął. – Nie chcemy stracić człowieczeństwa! Nie chcemy stać się zmutowanymi wyskrobkami! – Jedyna ręka Elmera wskazała przestrzeń za zwojami drutów kolczastych. – Harriet, pamiętaj o tym, bo inaczej cię wyrzucę! Już się uspokoił. Sprawnie wkładał pas w szlufki samodziałowych spodni. Pomagała mu Susan. Przybiegła, pewnie zaniepokojona hałasem i spazmatycznym płaczem najmłodszej córki. Gdy skończyła, ż rozmachem cisnęła kamieniem w stronę dzieciaka, nadal trzymającego palec w buzi. Uciekł, oglądając się za siebie. Szmaciana zabawka wypadła mu z piąstki, jednak wrócił po nią. Przytulił do piersi i pędem puścił się ku nieodległemu domostwu. Trzasnęły drzwi. Kobieta w dziurawej sukience wciągnęła malca do środka , a potem pogroziła pięścią. Susan pogardliwie splunęła. Starannie wytarła pot z czoła męża. Wielu zazdrościło Elmerowi żony. Była naprawdę rosła i bardzo silna. I, jak niekiedy z zazdrosnym uśmieszkiem podkreślał Danny, bardzo piersiasta. Takie kobiety cieszyły się szacunkiem, bo nie miały problemów z wykarmieniem dzieci. Młody parobek o tym wiedział. Rozglądał się za przyszłą żoną, podobną do swojej gospodyni. Ponadto Elmer i Susan świetnie się uzupełniali. Bez słowa wiedzieli, jak trzeba się ustawić, żeby wykonać pracę, kto prowadzi robotę, a kto pomaga. Bez słowa, z uśmiechem radości, że wszystko świetnie idzie. Danny marzył, żeby znaleźć wybrankę podobną do gospodyni. Żeby miała, tak jak żona Elmera, lewą rękę, bo przecież on posiadał prawą. I żeby natura podobnie usytuowała oko. Susan dyszała ciężko. Poprawiła chustę na głowie. – Najlepiej byłoby ich jednak wybić – zauważyła wściekłym tonem. – Nikt by się już nie zaraził od tych wywłok. Tyle pracy mamy – kontynuowała gniewnie – że nie zawsze można ustrzec dzieci przed infekcją chorobą potworów. No i zyskalibyśmy tyle nowej przestrzeni! Niespodziewanie uśmiechnęła się, jakby wyjawiła hołubione w myślach marzenie. Sue podniosła z ziemi cukierek. Obejrzała go dokładnie, po czym schowała do kieszonki bluzki. Może doszła do wniosku, że należy jej się nagroda. – Pewnie, że tak – zauważyła rzeczowo. – No i mielibyśmy nowy plac zabaw. Nikt nie zwracał uwagi na łkająca z bólu Harriet. Wszyscy wiedzieli, że Elmer wymierzył słuszną karę. Danny bardzo lubił dzieci. Pogłaskał ją po głowie.

82


– Niepotrzebnie się nad nimi litujesz – zauważył flegmatycznie. – Oni nie są ludźmi. Te wywłoki zdegenerowały się dawno temu… Nadal przenoszą zarazki swojej choroby. Dziewczynka, nadal chlipiąc, kiwnęła głową. Elmer zarzucił sobie na bark nowy zwój drutu. – Ci nieszczęśnicy pochodzą z tego samego pnia, co my, ludzie – mruknął z niesmakiem. Rozejrzał się uważnie, oceniając, co jeszcze przydałoby się poprawić w konstrukcji ogrodzenia. – Danny dobrze mówi – kontynuował gawędziarskim tonem – niebawem sami wymrą. Potem trzeba będzie spalić zwłoki, żebyśmy na zawsze pozostali czyści. Dick uśmiechnął się radośnie. Zżerała go ciekawość, czym był przedmiot, trzymany przez dzieciaka odmieńców. A teraz już wiedział, że wkrótce przekona się, czy rzeczywiście nadaje się do zabawy. *** Elmer i Danny kończyli pracę przy naprawianiu zapory. Poszła sprawnie. Trawsko też zostało wykoszone, a zasieki wzbogacane o nowe kłęby drutu kolczastego, przyniesione z magazynu. Parobek do transportu wykorzystał dwukołowy wózek i sprawił się naprawdę gracko. Wykonywali ostatnią robotę – łączenie nowych elementów zasieków w zwartą całość. Elmer swoją jedyną ręką zaginał końcówki drutów rozciągniętego zwoju, a Danny łączył je ze słupami. Świetnie im szło, bo Danny dysponował pewną przewagą – z jego lewego barku wyrastał spory kikut, pozbawiony łokcia. Sprytnie go wykorzystywał do unieruchamiania spajanych części. Niekiedy uśmiechali się do siebie, zadowoleni, że praca, jak to mówili, pali się im w dłoniach. Danny bardzo cenił i szanował gospodarza. Elmer władał kilkoma włokami dobrej ziemi, jednak wcale się nie wywyższał. Parobek miał zawsze miejsce przy stole, dobry kąt do spania i jadał to, co Susan przygotowała dla wszystkich. Kilku innych fornali też chwaliło swego chlebodawcę. Nadto Elmer chętnie opowiadał o tym, co wydarzyło się bardzo dawno, tak dawno, że prawie wszystko zaginęło już w mrokach niepamięci. Mówił, jak przetrwali oni, ludzie, i jak zrodzili się zdegenerowani mutanci. Wspominał długi okres zażartych walk, z których przodkowie Elmera, Danny’ego i pozostałych mieszkańców tej części wioski wyszli zwycięsko. Parędziesiąt kroków dalej chłopczyk znowu obserwował wysiłki obu jednorękich, tym razem z bezpiecznej odległości. Palec, tak jak poprzednio, trzymał w buzi, a drugą dłonią grzebał w uchu. Danny soczyście splunął. Może widok chłopczyka mającego dwoje rąk i dwoje oczu, spowodował, że Elmer nawiązał do narodzenia się zwyrodnialców, wciąż wegetujących po drugiej stronie kolczastej przegrody. – Pamiętamy, że wydarzyło się coś, co nazywano Świetlistą Pożogą albo Ognistą Zawieruchą. – Wspominając przeszłość, włodarz sporej połaci ziemi zawsze, z powagą kiwał głową. Teraz zrobił tak samo. – Resztki nas przeżyły pod ziemią, tam, gdzie urządzono składy. Gdy w końcu wyszliśmy ze schronów, pojawili się oni. – Ruchem brody wskazał na nieodległą, drobną postać. – Dobrze, że szybko zajęliśmy polany w leśnej głuszy i wzięliśmy się za uprawę. No i odgrodziliśmy się od tych zwyrodnialców. Uśmiechnął się szeroko. Praca zbliżała się ku końcowi. Sprawdzali teraz spoistość połączeń. Nigdzie nie było już dziur, luk, tylko jedna, długa ściana stalowych zwojów, gęsto najeżonych ostrymi zadziorami, przegradzająca wielką polanę w kniei. – Moglibyśmy ich wykończyć, jednak trzeba być ludzkim – stwierdził nagle Elmer, jakby odpowiadał Danny’emu na niezadane pytanie. – Niebawem i tak zdechną. Mają dwoje rąk, dwoje oczu, uszy, a i tak nic im nie wychodzi. Degeneraci, ale niech sobie jeszcze pożyją…

83


Danny i za to lubił Elmera – za dobre serce. Gospodarz hamował zapędy wielu sąsiadów, łakomie spozierających na sadyby i pola po drugiej stronie ogrodzenia. – Nie ma potrzeby ryzykować ludzkiego życia, skoro i tak wkrótce czeka ich kres – powtarzał. – Moglibyśmy się zarazić. I tak zdechną… Obaj otarli pot z czół. W końcu zakończyli żmudne zajęcie. – Prawdziwym ludziom zawsze wszystko idzie dobrze – stwierdził Danny, wkładając cęgi do skrzynki z narzędziami. W jednym nie zgadzał się z Elmerem i pragnął to zaakcentować. – Wiesz, tych parszywców powinniśmy wytłuc. Tyle miejsca, tyle chat! Danny, myślący o ożenku, gorąco pragnął osiąść na chociażby paru morgach gruntu. Często tęsknym wzrokiem wodził po zachwaszczonych polach potworów. Jego pryncypał wzruszył potężnymi ramionami. – Niedługo skonają z głodu – stwierdził obojętnie. – To bydło już obumiera. Najważniejsze, żebyśmy ustrzegli się ich choroby i nie dali się zmutować. Chłopcze, niebawem doczekasz swego… Kordialnie poklepał parobka po ramieniu, po czym filuternie mrugnął swoim jedynym okiem. Drugie porastała gruba fałda skóry. Danny odwzajemnił uśmiech. Ten czas się zbliżał. Nadchodziło spełnienie jego marzeń. Dick, zbierający trawę, nie za bardzo słuchał rozmowy. Wypełnił już pokosem trzy kosze, a praca jednorącz, samemu, wcale nie należała do łatwych. Pokarm dla królików był cenny i Susan na pewno pogłaszcze go po włosach, gdy przeniesie wielkie kobiałki do domu. Zarobi na sowity kawał mięsa na niedzielny obiad, a pewnie też na cukierka. Wieczorem czekało go jeszcze ważne zajęcie – nauka zarzynania królików. Do tego trzeba było trzech osób i trzech rąk. Jedna dłoń przyduszała zwierzątko do stołu, druga, ciągnąc za uszy, zadzierała łebek, trzecia podcinała nożem tchawicę. Dzisiaj, po raz pierwszy, miał zostać najważniejszą osobą, tą zadającą śmierć. Rozpierała go duma. Dick jednak nie myślał teraz o wieczornych zajęciach. Przyglądał się chłopaczkowi po drugiej stronie, istocie, mającej dwie ręce i duże oczy po obu stronach kształtnego noska. Wyglądała okropnie.. Dicka nadal bardzo interesowała szmaciana zabawka, leżąca na ziemi przed chłopczykiem. Zastanawiał się, czy wtedy, gdy Elmer, Danny i wszyscy sąsiedzie zaczną wreszcie rozbierać płot i gdy ją już zabierze, pobawi się nią z Sue i Harriet. Może znajdzie więcej nieznanych zabawek. Po namyśle zdecydował, że tak. Nie było to łatwe, bo chciał mieć ten dziwny przedmiot tylko dla siebie. Jednoręki chłopiec dobrze jednak pamiętał słowa ojca, że należy być ludzkim. Postępować tak, jak postępują ludzie. I pewnie wtedy, gdy wspólnie z siostrami obejrzy nowe zabawki i się nimi podzieli, otrzyma w nagrodę upragnionego cukierka albo nawet kubek smakowitego miodu.

12 lutego 2016 r.

84


„Kwiaty” / Radosław Sass www.radoslawsass.deviantart.com


„Faun” / Pink Kirin–FX www.facebook.com/pink0kirin


KARZEŁ, MAESTER I WIEŚCI OD KRUKA Tomasz Przyłucki – Panie. Karzeł tylko skinął, patrząc z wysokości tronu na maestera. – Kruk przybył. – Głos maestera drżał. – Czarne skrzydła, czarne wieści. Jak brzmią? – Nadchodzi wiosna. Namiestnik skrzywił się na karykaturę wilczej dewizy. – Cóż to znaczy? – Widzisz, mój lordzie, latryny na północnym froncie odmarzły… – Grozi wybuch epidemii? – Nie to jest problemem, panie. Najemnicy zaczęli walczyć między sobą o wychodek lorda Tywina… – Jaki tron, taka gra. – Plotki głoszą... – ciągnął measter. – Tak, wiem. Podobno pan ojciec ma tyle pieniędzy, że sra złotem. – Po chwili zastanowienia dodał: – Prześlij latrynowym wojakom pozdrowienia od Lannisterów. Maester strwożył się. – Panie? – Niech dostaną tyle cennego gówna, ile uniosą w zębach.

Warszawa, 25 marca 2016

87


„Finally, spring!” / Sylwia Malon „canitiem” http://canitiem.deviantart.com/


Pyokola www.saigonka.deviantart.com



WZROK, KTÓRY ZABIJA Rafał W. Orkan – Panie naczelniku! – krzyknął dziesiętnik, stając w drzwiach karczmy. – Człowiek od szeryfa przyjechał. Naczelnik, człowiek przy kości, o skroniach hojnie obsypanych srebrem, podniósł się ze stołka i zmarszczył brew. – Tak szybko? Gdzie on? Dziesiętnik nie zdążył odpowiedzieć. W drzwiach wyminął go wąsaty, tyczkowaty jegomość w wystawnym odzieniu, przy szabli i samopale zatkniętym za złocony pas. Za nim do izby wtoczyła się trójka nie gorzej uzbrojonych pachołków. – Który tu jest naczelnikiem straży miejskiej? – zapytał nowo przybyły, rozglądając się po karczmie. – Ja. A waszmość... śledczy? Przybysz nie odpowiedział, tylko ruszył rozkołysanym krokiem przez izbę, na środku której na klepisku siedziała trójka skutych kajdanami osób. Pilnujący ich strażnicy wyglądali na lekko znużonych. Śledczy zatrzymał się gwałtownie, cofnął stopę. Brzęknęła ostroga. – Czyja to krew? – wskazał wielką brązową plamę pod nogami. – Którejś z ofiar, wasza miłość. Wynieśliśmy z izby tuzin trupów. – A to są mordercy? – śledczy wskazał trójkę jeńców. – To już waszmość ustali, jak mniemam... Śledczy pokiwał głową i stanął nad podejrzanymi. Potężny mężczyzna o jasnych, wysoko podgolonych włosach, niewiasta w zakrwawionej sukni i śniady konus odziany w czerń i biel. Każde patrzyło na śledczego. Każde milczało. – Gdzie tu można ich wziąć na spytki tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał ani nie nadstawiał uszu? – Na górze są pokoje dla gości... Były puste w czas tej rzezi – odparł naczelnik. – A na dole rozległe kazamaty, służące za spiżarnię i składzik. – Przejdziemy się na dół – postanowił śledczy i skinął na swych pachołków. – Weźcie mi na początek tego dużego. Pachołkowie poderwali z klepiska blondyna o posturze godnej tura i poprowadzili go za śledczym do stromych schodów wykutych w kamiennej ścianie. Towarzyszył im naczelnik z pochodnią, prowadząc ich w głąb kazamat. – Ta kiełbasa gnije. – śledczy wskazał pęta wędliny wiszącej w jednej z mijanych komnat rozległej spiżarni. – Doskonały węch, wasza miłość – skwitował naczelnik. – Tu będzie wam najlepiej, panie. Zatrzymali się w składziku na beczki z piwem. Korytarz ciągnął się jeszcze dalej. Naczelnik zapalił łuczywo zatknięte w ścianie i smarknął na klepisko. Otarłszy mankietem nos, skłonił się lekko. – Zostawię was tu samych, panie. Poślijcie na górę jednego z pachołków, gdyby trzeba było przyprowadzić kolejnego łotra. Naczelnik wyszedł, jego kroki zadudniły na schodach, po czym ucichły. Pachołkowie czekali w korytarzu. Śledczy i blondyn zostali sami w składziku.

91


– Jak cię zwą? – Adan – przedstawił się olbrzym. – Znasz się z resztą podejrzanych? – Wczoraj wieczór pirszy raz ich spotkał. – To ty zabiłeś tych ludzi czy zrobiliście to razem? – Nie ja, panie. Ten drugi to zrobił. – Drugi? Ten w czerni i bieli? – Mówił, że zwie się Moric. I on to był, panie. On jest zabójcą. Śledczy pokiwał głową, odchrząknął i usiadł na jednej z beczek. Inną wskazał Adanowi. – Ulżyj nogom i opowiedz mi, jak do tego doszło, dobrze? – Dziękować. Adan rozsiadł się na beczce i potarł czoło skutymi dłońmi. Zadzwoniły łańcuchy. Następnie głęboko westchnął i zaczął opowiadać.

Opowieść Adana – Ja był w podróży cały dzień i w końcu chciał odsapnąć kapkę, nocleg wziąć pod dachem. Wszedł ja do onej karczmy... – Dlaczego właśnie do tej? – przerwał mu śledczy. – Bo była po drodze, bo duża i ściany bielone... Zrazu ja zoczył, że tu się naje i napije, i grzbiet ułoży na dobrze wypchanym sienniku. – Stać cię na takie karczmy? – Rycerz fortuny, panie – odparł Adan, wskazując na siebie dłońmi. – Albo ma grosz na największe zbytki, albo nie ma go wcale. A wtedy przychodzi mu kłaść głowę na kulbace pod gołym niebem. – I co dalej? Adan wzruszył potężnymi barkami. – No i nic... Pośpi, obudzi się, kości rozprostuje, odsączy jednookiego pytona, żeby dogasić ognisko... – Pytam, co było dalej wczorajszego wieczora. – Aha... A o czym to ja? – Adan zmarszczył czoło, lecz po chwili oczy mu pojaśniały. – No tak, zaszedł ja do tej karczmy, bo zdawała się nielicha. Wchodzi, a tu pełna izba. Zamówił piwo i poszukał zydla. – Widziałeś kogoś z pozostałych podejrzanych? Tę kobietę lub mężczyznę w czerni i bieli? – Ida siedziała nieopodal szynkwasu, przy jednym stole z jakimś postawnym jegomościem – odparł Adan. – Znaczy, wtedy nie wiedział, że jej Ida z imienia. Wtedy ja myślał, że ona zwykła kurew tutejsza. – Rozumiem. A tego drugiego widział? Znaczy... Widziałeś drugiego z podejrzanych? – Morica? Jeszcze nie. Ale to morderca i obmierzły czarownik. Śledczy otworzył szeroko oczy. – Skąd wiesz, że czarownik? Dał jakoś po sobie poznać? – No to niech słucha – rzekł Adan z poważną miną. – Słucha. – Ja zamówił pintę piwa i jął szukać zydla tak, żeby nie siedzieć grzbietem do wyjścia. Nie lubi pokazywać karku nieznajomym. Nigdy nie wiesz, czy ci który z krócicy w łeb nie wypali albo sztyletu między gnaty nie wrazi.

92


– Tak, tak, usiadłeś więc twarzą do wyjścia... – I patrzy po ludziach i widzi tego tam Morica w najgłębszym kącie. Siedzi tak i łypie lśniącymi ślepiami znad pucharu. A z tegoż pucharu dobywa się zielona para. A że mnie dreszcz chwycił, mówię waszmości... – I co dalej? – Ja nie nawykł odwracać wzroku, to i patrzę na niego. A te ślepia błyszczą, jakby u demona, a nie u człowieka zrodzonego z kobiety. Siedzi tak w mroku, lica nie widać, bo śniade... I ta zielona para. Pomyślał ja, że on jakie czary odprawia, ale wtedy zrugał ja się w myślach za takie zabobony. No bo kto by to widział, żeby jaki guślarz tak siedział pośród uczciwych ludzi. – Dobrze, Adan, rozumiem. Ale co było dalej? – Popija to piwo ja i zerka na niego, a on na mnie. I ciarki po grzbiecie mi lezą, i w nerwach cały... Huknął ja na któregoś z gości w tych nerwach, bo mnie przechodząc łokciem zahaczył. I patrzę, ten cały Moric, czarownik przebrzydły, wypija duszkiem ów magiczny trunek, po czym ślepia jak mu nie rozbłysną...! Adan pokręcił głową, westchnął i cmoknął. Śledczy nerwowo poruszył się na beczce. – No, mówże, co się stało. – Ano mówi – odparł olbrzym. – Nagle ów Moric zrywa się na równe nogi, aż zydel przewrócił. I leci do tylnego wyjścia. To ja myśli sobie, kurwi synu ty! Jakie to zaklęcie rzuciłeś?! – Moric rzucił zaklęcie? – Tak ja pomyślał, bo co miał innego pomyśleć? – I co się wydarzyło? – Ano wybiegł ja za nim. Wyleciał za drzwi na podwórze, patrzy w ciemność i szuka. Złaził ja tyły karczmy za nim, ale ni widu, ni słychu, jakby się pod ziemię zapadł. I wtem słyszy ja hałas. – Jaki hałas? Skąd? – Z karczmy. Tumult okrutny i wrzask, jakby ludzi zarzynano. – Czemu nie uciekłeś? – Adan nigdy nie nadstawia rzyci, choćby i do czarów – oznajmił wielkolud z dumą. – Więc...? Wróciłeś do izby? – A jakże. Wrócił ja do środka, a tam pobojowisko. Trupy zalegają w całej izbie, krew z nich ciecze, ale ran nie widać. Jedyna żywa dusza to Ida, klęczy biedaczka na klepisku, na podołku trzyma głowę swego towarzysza, pochylona nad jego ostatnim tchnieniem, suknia we krwi cała... – A Moric? – Był tam cały czas, tylko że ja go nie widział w pirszej chwili. Stał we swoim kącie i czary odprawiał. – Jak to? – A tak to. Ręce w górze, dłonie przy twarzy, szeptał coś pod nosem... On jeden nietknięty, ani kropli krwi na nim. Porwał ja więc zza pasa krócicę i dalej mierzyć do niego. Wtedy mnie zoczył. – Rzucił na ciebie jakieś zaklęcie? – zapytał śledczy, nachylając się ku przesłuchiwanemu. – Nie zdążył, bo ja wcześniej wypalił do niego z krócicy. Ale ten czarnoksiężnik tylko machnął dłońmi, krzyknął coś i kula poleciała w bok, trafiła w ścianę za szynkwasem. Sążny gąsior wina poszedł na zmarnowanie... Rozbity kulą w pył. – Do rzeczy, Adan. – No to ja się porwał za szablę i już chciał Morica brzeszczotem połechtać, bo slyszał ja, że czarownicy boją się żelaza jak wiedźmy ognia, ale wtedy to wpadła straż siłą chłopa, z rohatynami i muszkietami... No i zamarł ja w bezruchu, co by nikt nie pomyślał, że ja to całe zło wyrządził.

93


– A Moric? – Ja już na niego nie patrzył... Zamilkli obaj na dłuższą chwilę. Wreszcie śledczy wstał z beczki, oparł dłoń na rękojeści szabli. – Masz coś do dodania, Adan, zanim wrócisz na górę? Olbrzym zasępił się. Zmrużył oczy. – Gadają, że ta karczma stoi na fundamentach dawnej wieży... Wieży maga. Potężnego i majętnego. – Mówisz? – Nie dziwota, że taki element jak Moric ciągnie tu ze swymi gusłami. Śledczy pokiwał głową i wychylił się z komnaty. – Zabierz go na górę – zwrócił się do jednego ze zbrojnych pachołków. – I zapytaj naczelnika straży, czy często miewa do czynienia z czarami w tej mieścinie. A potem przyprowadź mi tę kobietę. Pachołek dał znać skinieniem, że zrozumiał, po czym z pomocą pozostałej dwójki wyprowadził podejrzanego.

Śledczy ruszył w głąb kazamatów. Większą część stanowiła spiżarnia, składy piwa, wina i gorzałki. Na końcu jednak znajdowało się zamknięte pomieszczenie. Ciężkie, okute stalą drzwi były zatrzaśnięte na wielką kłódkę. Oświetlił ją sobie łuczywem: gruby stalowy bolec nosił ślady po jakimś ostrym narzędziu. Rozedrgany blask ognia połyskiwał w metalowych okuciach drzwi. Mężczyzna wrócił do składziku, w którym przesłuchiwał Adana, akurat na czas, aby zobaczyć światło rozlewające się schodami w dół. Pachołkowie prowadzili podejrzaną. Szła ku niemu wyprostowana, sprężystym krokiem. Stopy stawiała pewnie i twardo, lecz nie bez gracji. Błękitną suknię zdobiły wielkie plamy i rozbryzgi zakrzepłej krwi; w blasku pochodni zdawały się niemal czarne. – Ida, tak? – zapytał śledczy. – Mogę zdjąć czepek? – głos miała nieco ochrypły, ciepły. Zdawał się wybrzmiewać z głębi brzucha opiętego gorsetem. – Całą noc miałam go na głowie. – Proszę się rozgościć. Śledczy wskazał jej miejsce na beczce, na której uprzednio siedział Adan. Kobieta przycupnęła na niej lekko, uniosła dłonie pokryte skorupką zaschniętej krwi i zabrała się za rozwiązywanie tasiemek przytrzymujących czepek pod brodą. Zabrzęczały srebrne nausznice. – Przykro mi z powodu kajdan... – oświadczył śledczy. Uśmiechnęła się do niego bez słowa. Spod czepka wysypały się rude loki. Śledczy zwrócił się do jednego z pachołków: – Pytałeś naczelnika o czary? Tamten skinął głową. – Mówi, że wiosną spalili tu wiedźmę. – Powiedział za co? – Pomór bydła i padaczka u syna burmistrza. – Typowe... A coś poza tą wiedźmą? – Wedle słów naczelnika, to i owo, jak to raczył ująć... – Hmm... W porządku. Czekajcie na korytarzu. Pachołek wyszedł, pozostawiając śledczego i podejrzaną samych w składziku. – Chcesz mnie oskarżyć o magię? – zapytała Ida, mrużąc oczy.

94


– A powinienem? – Czy ja wyglądam na wiedźmę? – A jak powinna wyglądać wiedźma? – odparł kolejnym pytaniem śledczy. – Cóż... Sama nie wiem. Chyba nie jak ja, mam rację? – Nie poszedłbym o zakład nawet o złamanego szeląga. – śledczy uśmiechnął się i przygryzł wargę. – Powiedz mi więc, Ida, kim jesteś i co tu robiłaś wczorajszego wieczoru? Kobieta zmięła w dłoniach jedwabny czepek i zdmuchnęła z czoła rudy lok. – To nie będzie długa ani skomplikowana historia – oznajmiła. – Przybyłam tu samojedna, w interesach.

Opowieść Idy – Byłam umówiona z karczmarzem. – Właścicielem tej karczmy? – Tak. To człowiek majętny, o wyrobionym guście... Przepraszam, powinnam rzec, że BYŁ majętny i obyty. Jego truchło wynieśli strażnicy razem z resztą trupów. – Co takiego chciałaś z nim omówić? – Transakcję – odparła. – W imieniu zacnej winnicy z zachodu kraju. Miałam z nim negocjować umowę na stałe zaopatrzenie karczmy w nasze najlepsze wino. – In vino veritas. – Słucham? – Nieważne. – śledczy machnął dłonią. – Opowiedz mi, proszę, co się wydarzyło podczas tego feralnego wieczoru. – Rozmawiałam, wszystko szło ku dobremu. Byliśmy bliscy podania sobie rąk. Mieliśmy zwiedzić piwnicę... Byłam ciekawa ile można tu pomieścić beczek. I wówczas wszedł ON. – On? – Typ mężczyzny, po którym od razu widać, że zwiastuje kłopoty. – Moric? – Jaki Moric? – Ida ściągnęła brwi, usta złożyła w dzióbek. – No... Ten przybysz. Mężczyzna w czerni i bieli, z którym dzielisz klepisko i kajdany. – Nie – żachnęła się Ida. – To nie jest typ mężczyzny, na którego zwróciłabym uwagę... – Kto to więc był? – Ten drugi. Adan – odparła. – Troglodyta i zbój. Śledczy podrapał się w brodę. Zmierzył kobietę uważnym spojrzeniem. – Dlaczego uważasz go za zbója? – zapytał. – Bo zjawił się tu w zbójeckich zamiarach, rzecz jasna. Wszedł do karczmy, jakby wlazł do stodoły w poszukiwaniu nieprzystojnych uciech. Roztrącił barkami kilku gości, innego popchnął i stanął przy szynkwasie. Piwo zamówił jakby rzucał rozkaz, a potem rozwalił się przy stole jak pan na włościach. Od razu było widać, że czuje się zbyt pewnie. – Co masz na myśli? Kobieta westchnęła głęboko. – Mam na myśli, że on i straż miejska są w zmowie. Śledczy wstał, pokręcił głową. – Czekaj, czekaj... Jaka znowu zmowa? – To było tak – wyjaśniła Ida. – Siedział przy tym stole, pił piwsko i rozglądał się po wszystkich, jakby coś obliczał albo rozeznawał się

95


w nikczemnych celach. Raz jak krzyknął na jednego z gości, to tamten aż uszy po sobie położył. Mój gospodarz zrobił się nerwowy, a tamten zbój jakby wodę stopą badał, czy nie za zimna, czy nie za gorąca... – Sprawdzał, czy ktoś mu się postawi? – Tak to wyglądało – potwierdziła. – W końcu wstał i podszedł wprost do schodów. Widziałam, jak znika w podziemiach. Zszedł tutaj, do piwnicy. – Gospodarz to widział? – Nie, siedział zwrócony plecami w tamtym kierunku. A ja bałam się cokolwiek powiedzieć. Czułam, że zbliża się coś złego. Nie umiałam już skupić się na rozmowie i nasze negocjacje poczęły się nieco rozłazić... – A co w tym czasie robił Moric? – zapytał śledczy. – Moric? Jaki Mo... Aaa, ten... Nie wiem, nie widziałam go. Równie dobrze mogło go tam w ogóle nie być. Zauważyłam go dopiero po wszystkim. – Co znaczy „po wszystkim”? – No... Po tym wszystkim. Po tej rzezi. – Jak do niej doszło? – Duszno mi jakoś... – przerwała Ida, kiwając się na beczce i łapczywie wciągając powietrze. – Powachlować? Śledczy zdjął z jednej z beczek płócienną narzutę, złożył ją na cztery części i zaczął wachlować przesłuchiwaną. – Dziękuję. Trudno mi o tym mówić. To było straszne. – Nie spiesz się, Ido. Oddychaj. Przetarła dłonią czoło i powiedziała: – Nagle ten zbój wyskoczył z piwnicy, wpadł do izby, dobył samopału i wystrzelił w ścianę nad szynkwasem. Ludzie struchleli, a on ujął szablę i krzyknął... – W prawą czy lewą rękę? – przerwał jej śledczy. – Słucham...? – Szablę. W którą dłoń ją ujął... Lewą czy prawą? – Hmm, w prawą. – Więc strzelał lewą, tak? – Chyba, nie wiem, może – odparła, marszcząc czoło. – Czy to ważne? – Ani trochę. Już nie przerywam. Co takiego krzyknął Adan? – No więc, ujął szablę... w prawą dłoń... i krzyknął, że to napad. I wtedy otwarły się drzwi z przodu i z tyłu, i do izby wpadli strażnicy z rohatynami. I się zaczęło. – Walka? – Jaka walka... Rzeź – powiedziała Ida, kręcąc głową. – Strażnicy bez wahania nawlekli biednych gości na groty rohatyn, jednego po drugim. A ten zbój Adan oraz naczelnik straży tylko się śmiali. To było straszne. – Ale ciebie nikt nie tknął, Ido... – Gospodarz zasłonił mnie własnym ciałem. Po chwili padł przebity na wylot. Skonał na moich rękach... Kobieta przerwała, zanosząc się suchym szlochem. Po chwili dodała: – Utuliłam jego głowę na podołku, a on spojrzał mi w oczy i po chwili zmarł. – To okropne – przyznał śledczy. – Ale jak to się stało, że strażnicy cię nie zabili? – To proste. Naczelnik nakazał koniec rzezi. Powiedział, że trzeba zostawić kogoś przy życiu, żeby było komu przypisać winę i postawić przed sądem. – Kobieta taka jak ty miałaby zarżnąć tuzin bywalców karczmy?

96


– Cóż... Na wiosnę spalono tu z rozkazu naczelnika wiedźmę, pamiętasz? Może taki już z niego typ. – A Moric? – Moric...? A, on... Nie wiem, też się tam znalazł. Może to jakiś ich szpieg, nie mam pojęcia. Śledczy splótł dłonie za plecami i począł kiwać się w przód i w tył, intensywnie myśląc. Wreszcie jął przechadzać się w lewo i w prawo. – Słuchaj, Ido – rzekł. – czy przyszedł ci do głowy jakikolwiek pomysł, dlaczego naczelnik straży i Adan mieliby zawiązać spisek celem wymordowania bywalców tej karczmy? Ida wzruszyła ramionami, zmięła czepek. Następnie poprawiła włosy. – Cóż ja mogę wiedzieć? Może chodziło im o gospodarza? O jakąś prywatną zemstę lub zwykły rozbój? – Dlaczegóż to? – Wszak był on, jak mówiłam, majętnym człowiekiem. Powiadano, że położył łapę na bogactwach, jakie niegdyś kryły te piwnice. – Bogactwa? Jakie bogactwa? – Wasza miłość nie słyszał? – zdumiała się Ida. – Tę karczmę pobudowano na pogorzeliskach miejskiego skarbca. Kto wie, ile podziemnych komnat kryje to miejsce... – Rozumiem. Ale dlaczego w takim razie strażnicy skuli także Adana? – Adana? No cóż... – zawahała się – w końcu tacy jak on od razu budzą podejrzenie. Może jego zadaniem jest zrzucić winę na mnie? Może to jakiś grubszy spisek? Ma dopilnować, żeby wasza miłość był zajęty przewozem podejrzanych do szeryfa, a w tym czasie naczelnik ze strażą przeszukają te kazamaty... – Być może, Ido – przerwał jej śledczy. – Wystarczy. Moi pachołkowie odprowadzą cię na górę. – Radzę uważać na naczelnika – oznajmiła z powagą. Śledczy pomógł jej wstać z siedziska i zawołał pachołków. Tamci odprowadzili niewiastę na górę i po dłuższej chwili wrócili, prowadząc ostatniego z podejrzanych.

Mężczyzna w czerni i bieli usiadł na tej samej beczce, co jego poprzednicy. Skute kajdanami ręce zwiesił przed sobą, ogniwa łańcucha zadudniły o drewno. Śledczy przyjrzał się śniadej twarzy, przeciętej wąską kreską ust i rozświetlonej błyszczącymi jak w gorączce oczami. – Wasze imię to Moric, tak? – zapytał śledczy. – Waszmość dobrze mówi, dobrze mówi... – odparł mężczyzna. – Macierz moja, świętej pamięci, Moric mi dała na imię. Chociaż ojciec nie był rad z tego wyboru. Ale on za wiele do gadania nie miał w rodzinnym domu, bo macierz moja, uważajcie, była niewiastą tyleż... – Dobrze już – przerwał śledczy. – Panie Moric, nie mamy czasu na pogaduszki. – Tak mawiał mój stryj, albowiem był to człek starej daty, nad wyraz prostolinijny. Zawszeć gdy zebrało się mojej ciotuchnie na wywody, prał ją od lewej do prawej, mówiąc: zawrzyj usta, kobieto, nie czas na pogaduszki. – Panie Moric... – Prał ją otwartą dłonią, o tak... – Dość! Pytania mam do was. – Waszmość niechaj pyta, niechaj pyta... Moric chętnie odpowie. Macierz moja zawsze powtarzała, że urodziła dwóch synów, jednego od roboty, drugiego od gadania... Śledczy uniósł dłoń w geście zgody.

97


– Rozumiem. Panie Moric, czym się paracie? – Czym się paramy? – Jaka jest wasza profesja? – Profesja? No to będzie, uważajcie waszmości, uczciwa złodziejska robota. Zawsze mówię, jak kto chce nadstawić uszu, że lepszy porządny złodziej od nieporządnego sędziego. Za przeproszeniem, znaczy. – Chcieliście więc okraść tę karczmę? – A jakże! – przytaknął Moric. – Jakem mówił, porządna złodziejska robota. I gdyby okoliczności nie stanęły mi na drodze, miałbym ją dawno za sobą. Śledczy usiadł wygodnie naprzeciw podejrzanego i powiedział: – Opowiedzcie mi więc, co tu się wydarzyło. – A z chęcią, waszmości. Z miłą chęcią opowiem.

Opowieść Morica – Przyjechałem tu trzy dni temu, wynająłem pokój na górze i umyśliłem sobie dokładnie obejrzeć całą karczmę. – Dlaczego akurat TĘ karczmę? – Bo jej właściciel w czasach swej młodości był krwawym i zuchwałym rozbójnikiem. Bił i okradał podróżnych na gościńcach między Białogrodem a Rożewnicą, krył się w górach i tam chował zdobyczne skarby po jaskiniach. Aż wreszcie uznał, że czas zakończyć zbójowanie, popodrzynał gardła kompanom i pod zmienionym nazwiskiem zjechał do tegoż miasteczka, aby przedzierzgnąć się w uczciwego obywatela. – A skarby wziął ze sobą? – Tak jest, tak jest... Zbudował tę oto gospodę, a pod nią rozległe kazamaty, gdzie ukrył nieprzebrane bogactwa. Takoż i gdym się o nich dowiedział od zaznajomionych łotrów i złoczyńców, pogłówkowałem i postanowiłem je sobie przywłaszczyć. Jeśli los da, wszystkie. Jeśli nie, to choć częścią się zadowolić. Bo widzicie, waszmości, mój stryj powiadał, jak popił, że kto szuka, ten znajdzie. Mądry był z niego człek. Mówiłem waszmości, jak prał ciotuchnę? – Panie Moric, zostańmy przy was i waszej złodziejskiej robocie. – Jak waszmość sobie życzy. No więc – podjął po chwili zadumy – pierwszego dnia pobytu zjadłem tu kolację. Mój pech, że kiełbasa była cokolwiek nieświeża, bo nazajutrz zbudziły mnie okrutne boleści. Żywot mi napuchł jak bania, a w środku niby ogień! Cóż za ból... Myślałem, że już po mnie. Nie ruszyłem się cały dzień z łoża. A przeląkłem się nie na żarty, bo mój własny rodzic, uważajcie waszmości, takim właśnie sposobem zszedł z tego łez padołu. Złośliwi gadali, że macierz go obiadem podtruła, ale ja nie daję wiary... – Wystarczy już o waszym ojcu, matce, bracie, stryju i ciotuchnie, panie Moric. – śledczy położył dłoń na rękojeści szabli. – Mówcie, co było dalej tu, w tej karczmie. Jak doszło do owej rzezi? Mężczyzna pokiwał głową, zakołysał łańcuchem kajdan i powiedział: – Otóż trzeciego dnia zwlokłem się z łoża i pofatygowałem na dół. Ból trzymał, ale już nie tak dotkliwie. Jeść nie chciałem, ale żeby złagodzić dolegliwości, zamówiłem napar z kopru, krwawnika i rumianku. Stary przepis mej macierzy, bo kobiecina znała się na ziołach jak mało kto. – Dobrze, dobrze, i co dalej? – Siadłem ja w kącie, żeby mieć spokój i żeby nie drażnić powonienia innych gości, bo jak mówiłem, żywot mi napuchł od trujących

98


gazów... I wtedy zjawiła się ta młoda dama w błękitnej sukni. Rozsiedli się z onym karczmarzem nieopodal i zagadywali do siebie jak para gołąbeczków. Ale coś mnie tknęło, że ona nazbyt miła temu brzydalowi. A nie pomyliłem się ani trochę, bo co rusz pytała go o piwnice, o beczki, że niby wino to, wino tamto... I myślę ja sobie, tu cię mam, muszko! – To znaczy? – To znaczy, że mi się konkurencja zjawiła. – Do rabunku? – A jakże! Wieść o podziemnych skarbach szybko obiegła złodziejską i zbójecką brać. Każdy łotr w bliższej i dalszej okolicy szykował się pozyskać te bogactwa. Nawet znany wam zapewne z opowieści Jano Bez Twarzy miał się ponoć ze swoją bandą na tę karczmę zasadzić. Dlatego tak mi tu było spieszno z robotą. Gdyby nie ta śmierdząca kiełbasa... – Mówcie dalej, panie Moric. – Siedziałem więc tak i nasłuchiwałem, czekając aż napar nieco podstygnie, aż tu drzwi się otwierają i kto wchodzi do karczmy jak nie kolejny niemilec! – Adan? – A jakże! Przepchnął się do szynkwasu, roztrącając gości łokciami, zamówił piwo, usiadł i gapi się na mnie. Widzę, że mnie sprawdza, łotr jeden. Też mu było spieszno do skarbów. – Mówcie, mówcie... – Siedzi tak i łypie na mnie spode łba, aż mnie we flakach ruszyło od nerwów. Wypiłem więc duszkiem mój napar, poderwałem się naraz od stołu i wyleciałem czym prędzej z izby. – Do piwnicy? – A gdzie tam! Tylnym wyjściem na podwórze, wychodka szukać. Mówię przecież, że ruszyło mnie przeokrutnie. Ale to dobrze, bo jak już dorwałem się do wygódki, to nawet raz nie stęknąłem, a cała ta cuchnąca trucizna raz dwa wyleciała ze mnie rzycią jak z rynny... – Już! – przerwał mu śledczy. – Wystarczy o tym, panie Moric. Chcę wiedzieć, co było dalej. – Znaczy, jak już przeczyściło mi trzewia? – Jak już przeczyściło wam trzewia. – Poezja znaczy to nie była, ale ulga taka, że bogom dziękować. Wyszedłem ja więc z wygódki i wróciłem do karczmy. Usiadłem w moim kąciku, rozkoszować się lżejszym żywotem, patrzę, Adana nie ma. Zniknął. Ale wtenczas jeden z gości się zrywa i woła do reszty, żeby straż wzywać. Zląkłem się, że o mnie mu się rozchodzi. – A było inaczej? – dopytywał śledczy. – Rozpoznał niewiastę w błękitnej sukni jako poszukiwaną przez prawo bandytkę i morderczynię. I woła, że ona z listów gończych, że za nią wysoka nagroda, za żywą lub martwą. Ona najpierw w śmiech, ale gdy ów krzykliwiec ruszył do drzwi, ona ucięła ten śmiech w jednej chwili. Moric przetarł spocone czoło i splunął na klepisko. – Nagle – kontynuował. – nie wiedzieć skąd, nie wiedzieć jak, w jej dłoni zabłysnął rapier. Rach– ciach i krzykliwiec kwiknął jak zarzynany wieprzek, gdy rożen w dłoni pani Idy przebił go na wylot. Nagle wszyscy zerwali się z miejsc. W milczeniu. A pani Ida tylko stanęła nad truchłem krzykliwca, objęła wszystkich kolejno spojrzeniem, które naraz było zupełnie inne, lodowate, jakby sam demon jej z duszy spozierał na ludzi... – Do rzeczy, panie Moric. – Oczy jej zabłysły zimną iskrą i wtedy pani Ida zaczęła swój taniec. Nie miała dla nikogo litości. Ja sam wcisnąłem się w kąt i patrzyłem jak zaklęty, a wzrokiem nie mogłem nadążyć, tak szybko pani Ida mordowała gości. Jeden po drugim padał jak rażony piorunem. I rzeczywiście, rapier w jej dłoni uderzał niczym błyskawica. Wrzask się rozległ,

99


tumult, ludzie biegają po izbie szukając dla siebie ratunku... Jeden przez drugiego wołają o litość, o zmiłowanie, zaklinają bogów o łaskę! Ale pani Ida w milczeniu tylko krąży po karczmie w swym bezlitosnym tańcu, rozdając ostrzem śmiertelne pocałunki. Cała jej suknia spływa krwią, przebite gardła ofiar rzygają juchą na ściany i podłogę, ktoś przewraca stół, ktoś inny wylatuje oknem, umierając zanim padnie na ziemię... Mówię waszmości, nigdym nie widział podobnego spektaklu śmierci i przemocy. – A co z wami, panie Moric? – przerwał tyradę śledczy. – A co miało być ze mną? – Uszliście z życiem. Bez szwanku. – Rację ma waszmość. Całkowitą rację. Musiała mnie pani Ida nie zauważyć, kiedym stał wciśnięty w kąt, oniemiały tym widowiskiem. – Nieprawdopodobny łut szczęścia... – To prawda. No i gdy wreszcie padł ostatni z gości, dławiąc się własną krwią, pani Ida porzuciła gdzieś rapier, jakby go nigdy nie było, uklękła przy ciele karczmarza i jęła go dokładnie obszukiwać. – Czego mogła szukać przy karczmarzu? – Zapewne klucza do tajemnej części kazamat. Tam, gdzie skarby. – Znalazła? – Tego nie wiem, bo nagle pojawił się ten wielki płowy zbój. Wyleciał z piwnicy i stanął na środku izby jak kołek. Patrzy na panią Idę, patrzy na mnie... – I dobywa zza pasa krócicy? – Skąd waszmość wiedział?! Widać, że talent śledczy jest przy waszmości – rzekł z uznaniem Moric. – A jakże, dobył krócicy i mierzy do mnie. Ja się już z życiem żegnam, dłońmi lico zasłaniam, żeby śmierci w oczy nie patrzeć, a ten jak wypalił, tak trafił w ścianę za szynkwasem. Jedyne co ubił, to gąsior wina. Moje szczęście, że ten półgłówek nie wie, co to celowanie. – I co było dalej, panie Moric? – Z wściekłości cały poczerwieniał na tej bladej gębie i porwał za szablę. Na moje szczęście, akurat do karczmy wleciała straż z naczelnikiem krzyczącym: „rzuć broń”! Adan popatrzył na pół tuzina luf muszkietów wycelowanych w niego i na drugie tyle błyszczących grotów rohatyn, i rzucił szablę. No i to by było na tyle... Skuto nas, przepytano bez ładu i składu, ze dwa razy kułakiem w wątpia oberwałem, posadzili nas i zaczęli przetrzepywać trupy z co cenniejszych znalezisk. Do rana się uwinęli z wynoszeniem ciał na wóz, a zaraz potem waszmość przyjechał. – Powiedzcie mi, panie Moric... Aby na pewno nie paracie się czarami? – Ja? Czarami? – żachnął się mężczyzna. – Co wy, waszmość, ja i czary? Co by mój stryj powiedział... Śledczy pokiwał głową, podumał i dał znak pachołkom aby odprowadzili więźnia oraz przynieśli mu pióro, inkaust i pergamin.

– I co, wasza miłość? – zapytał naczelnik straży miejskiej, gdy śledczy wrócił już na górę. – Jedno z trojga to idiota, jedno kłamie jak z nut, a jedno jest najpoczciwszym łotrem, z jakim miałem styczność – odparł. – Tak czy inaczej, musimy ich zabrać do szeryfa na dalsze przesłuchanie. – Rozumiem, wasza miłość. Już widzę, jak dobiera się do nich mistrz małodobry... Wszystko pięknie wyśpiewają waszej miłości. Śledczy zmierzył naczelnika uważnym spojrzeniem i powiedział cicho: – Domyślam się, że macie klucz? – Klucz, panie? – Ten, który znaleźliście przy karczmarzu. – Ach... tak – zmieszał się naczelnik. – Rzeczywiście, był przy nim jeden klucz.

100


– Sprawdźmy więc, co otwiera. – śledczy uśmiechnął się. – Na dole widziałem zbrojone drzwi zabezpieczone kłódką. Idę o zakład, że klucz będzie do niej pasował. – Wasza miłość pozwoli, że wezmę pochodnię. Znów zeszli na dół, tym razem docierając do samego końca. Zatrzymali się przy okutych stalą drzwiach. Śledczy wystawił dłoń przed siebie. – Klucz – poprosił. Naczelnik podał mu go. Po chwili zamek w kłódce szczęknął głucho i śledczy odchylił ciężkie drzwi. – Bogowie... – szepnął naczelnik. – A już myślałem, że znajdziemy tu tylko kartofle i stare szmaty. Patrzyli na skrzynie, z których złoto i klejnoty zdawały się wylewać niczym spienione piwo z kufli. Bogactwo tak wielkie, że można by było kupić sobie za nie całe to miasteczko. – Muszę powiadomić burmistrza – oznajmił naczelnik straży. – Ten skarb należy teraz do miasta. – Oczywiście. Dajcie mu od razu ten papier do podpisania. Śledczy podał mu zwój. – Co to? – Zgoda na przewóz podejrzanych. Bez podpisu burmistrza nie mogą opuścić miasta. – Ma się rozumieć... – Moi pachołkowie podstawią tymczasem kryty wóz od podwórza. Po takiej rzezi zapewne niejeden mieszczanin czeka teraz na zewnątrz z nabitym samopałem. Wielu chciałoby wziąć sprawiedliwość w swoje ręce. – Wasza miłość jest bardzo przewidujący. – No już. Nie ma czasu do stracenia. Naczelnik skłonił się i pognał na górę.

Miał wrażenie, że pół dnia upłynęło, zanim wrócił z Ratusza z podpisanymi dokumentami. Martwił się, że śledczy zruga go za opieszałość, ale cóż miał zrobić; biegu pewnych spraw po prostu nie da się przyspieszyć. W karczmie czekali na niego strażnicy oraz jakiś wielmoża ze świtą zbrojnych. Więźniowie wciąż siedzieli na klepisku. Naczelnik skłonił się. – Czym zawdzięczamy wizytę waszej miłości? – zapytał niepewnie, nie mając pojęcia, z kim ma do czynienia. – Ta karczma to w obecnej chwili miejsce zbrodni... – Wiemy – odezwał się srogim głosem przybysz. – Właśnie dlatego tu jesteśmy. – Nie rozumiem – odparł naczelnik. – Gdzie śledczy? Na krótką chwilę w izbie zaległa cisza ciężka jak kajdany, którymi skuto więźniów. – Ten tu wielmożny pan jest śledczym szeryfa, naczelniku – wyjaśnił w końcu jeden ze strażników. – Jak to? Mina naczelnika wyrażała zdumienie tak głębokie, że wielmoża podający się za śledczego jedynie parsknął. Po chwili rzekł do strażnika: – Powiedz swojemu naczelnikowi, co zrobił ten wasz... śledczy. Strażnik przełknął ślinę, odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę. – No bo, tego... Panie naczelniku... Śledczy, znaczy tamten śledczy, załadował ze swoimi pachołkami jakieś skrzynie na wóz i odjechał. Naczelnik zbladł. Oczy rozbiegły mu się na wszystkie strony, a czoło momentalnie zlało potem.

101


– Skrzynie...? – Z piwnicy. Wynieśli ich z pół tuzina. – I pojechali? – głos naczelnika wszedł na wysokie tony. – Ale on dał mi ten dokument dla burmistrza... mam podpis... – Pokażcie mi ten dokument – polecił wielmoża, który kazał tytułować się śledczym szeryfa. Naczelnik podał mu zwój. Mężczyzna rozwinął go i zatonął w lekturze. Po chwili wywrócił oczami i zapytał: – Powiedzcie mi, panie naczelniku, czy wasz burmistrz jest piśmienny? – Hę? – Czy umie czytać? – Nno... nie umie. Ale podpis potrafi złożyć tam, gdzie tego dokument wymaga... – A wy czytacie? – Nigdy nie było okazji do nauki, panie. Wielmoża cmoknął, strzyknął śliną i raz jeszcze rozwinął pismo. – Pozwólcie więc, że ja wam przeczytam. Drogi memu sercu naczelniku straży miejskiej miasta Wołograd, chcę ci z całą mocą podziękować za udzieloną mi pomoc. Z przykrością muszę się jednak pożegnać, gdyż czas mnie goni. Komu w drogę i tak dalej... Obiecuję, że wydam skarb karczmarza najlepiej jak potrafię. Bogactwo zdobyte drogą rozboju nie powinno trafić do skarbca wraz z uczciwie zgromadzonymi podatkami, byłoby to z gruntu niemoralne i źle widziane przez bogów. Pragnę uchronić was przed klątwą, jaka niechybnie spadłaby na miasto, gdybyście przywłaszczyli sobie to skrwawione złoto i wydarte przemocą klejnoty. Potraktuj to więc, drogi naczelniku, jak przysługę z mojej strony dla was, dobrotliwych mieszczan. Co do więźniów, to mam dla ciebie kilka dobrych wiadomości, które na pewno cię uradują i pozwolą osłodzić poczucie straty. Otóż masz w swych rękach znanych i cenionych w moim fachu łotrów, za których będzie ci dane odebrać niezgorsze nagrody, o ile rzecz jasna szeryf uzna za właściwe ci je wypłacić po całej tej drace ze skarbem. Wielki jasnowłosy zabijaka to Adan Topór, choć gdybym to ja miał przyznawać złoczyńcom przydomki, celowałbym w Młot, skoro już jesteśmy przy narzędziach. Ów niemilec ma na koncie kilka zuchwałych rozbojów i schwytanie go z pewnością przysporzy ci chwały. Niewiastę zwą Krwawą Idą. W całym królestwie nie znajdziesz większej morderczyni. Nie ma też w kraju bardziej pechowej małżonki – wszyscy jej mężowie, a było ich już parunastu, kończyli życie nader gwałtowną manierą. Dostaniesz za Idę najlepszy pieniądz z całej trójki... o ile, jak już wspominałem, szeryf w swej łaskawości uzna za stosowne się z tobą rozliczyć. Ostatniego z łotrów traktuj łagodnie, jeśli mogę cię o to prosić. Moric Śniady nigdy nie skrzywdziłby nawet muchy, a za cel swych kradzieży obiera jedynie innych złoczyńców. Nie wiem niestety, czy działali oni razem, czy osobno. To już musisz waść sam rozsądzić. Obie możliwości wydają mi się równie prawdopodobne. I to by było na tyle z mojej strony. Jeszcze raz przesyłam wyrazy mojej sympatii i wdzięczności. Powodzenia. Jano Borowiec znany też jako Jano Bez Twarzy P.S. Pozdrów ode mnie prawdziwego śledczego. Niech ucałuje w moim imieniu szeryfa.

102


Prawdziwy śledczy skończył czytać i zawiesił martwy wzrok na naczelniku. Ten z kolei najpierw spąsowiał, a potem zagotował się w środku i zdawałoby się, że zaraz wybuchnie. Naczelnik podstawił sobie zydel, usiadł i obrzucił spojrzeniem całą izbę – wielmożę ze świtą zbrojnych, swoich strażników, dogłębnie zdumionych więźniów, plamy krwi na klepisku, połamane stołki i potłuczone kufle. Nabrał głęboko powietrza i nie wypuszczał go, aż nie zrobił się siny. Gdyby mógł zabijać wzrokiem, z karczmy trzeba by było znów wynosić tuzin trupów. Koniec

103


Agnieszka Baranowska https://www.facebook.com/featherofangelwing/


WĹ‚odzimierz Urbanowicz http://forrestbump.deviantart.com



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.