Szortal na wynos wydanie specjalne (s8) jesień 2016

Page 1


Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek POMYSŁODAWCA Krzysztof Baranowski KOORDYNACJA Marek Ścieszek, Milena Zaremba DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Agata Sienkiewicz, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Małgorzata Gwara Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Agnieszka Baranowska, Black Behemot, Małgorzata Brzozowska, Mateusz Buczek, Dominika Cis, Domisea, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Małgorzata Kmieć, Larienne, Justyna Latoń, Małgorzata Lewandowska, Sylwia Malon, Anna Marecka, Pyokola, Joanna Rosa, Joanna Sapielak, Sylwia Smerdel, Strumir, Wanda Szczygielska, Włodzimierz Urbanowicz, Milena Zaremba WYWIADY Aleksander Kusz, Karol Mitka, Rafał Sala DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/ Autor grafiki: Małgorzata Lewandowska WYDAWCA Marek Ścieszek ul. Wiejska 5/5 74-304 Nowogródek Pomorski Email: redakcja@szortal.com

2


Numer, który trafia w Wasze ręce tej jesieni, drodzy czytelnicy, miał być pierwszym tematycznym. Naszła mnie jednak refleksja, że choć do tej pory nie wyznaczaliśmy tematu, to narzucał się on sam. Każdy dotychczasowy numer określała pora roku, w jakiej się pojawiał. Pomijając ten drobny szczegół macie oto przed sobą jesienną odsłonę niejesienną. Tym razem postanowiliśmy przestraszyć czytelnika. Dokładnie w Halloween wychodzi numer, w całości poświęcony grozie. Są nawet dwa wywiady ściśle horrorowe oraz relacja z tegorocznego Coperniconu ukierunkowana na właściwą tematykę A i graficy dostosowali się do konwencji wyśmienicie. Jesteśmy świadomi tego, iż pojęcie grozy nie jest wąskie. Każdy czytelnik od opowieści z dreszczykiem oczekuje czegoś innego. Jeden chce aby go przestraszono, inny szuka krwi i wnętrzności. Temu trzeba dostarczyć lekkiego niepokoju, tamtym znów solidnie wstrząsnąć. Założyliśmy, iż środowisko polskich twórców grozy jest tak różnorodne, że możemy sprostać wyzwaniu przekazania Wam strachów, spomiędzy których każdy wybierze coś dla siebie. Aleksandra Janusz podarowała horror w konwencji baśniowej. Piękną opowieść, która nie została stworzona po to, abyście skuleni w kącie mogli oczekiwać świtu. Lecz już Tomasz Czarny, w obu swoich opowiadaniach, nasyci Wasze łaknienie makabry i przemocy. Będzie jej tam sporo – to treści zdecydowanie nie dla dzieci. Zwolennicy klasycznej grozy również znajdą coś dla siebie. Dzięki krótkiej historii, opowiedzianej przez Jacka Wilkosa, z postacią do bólu klasyczną. Jestem przekonany, że każdy gust zostanie zaspokojony. W dwudziestu dwóch opowiadaniach zadbało o to dziewiętnastu autorów. Cóż więcej mogę dodać? Pobierajcie i delektujcie się własnym strachem. Marek „terebka” Ścieszek

3


4 kg Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Bąbelek Kornel Mikołajczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Bunkier Andrzej Kozakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Doktorat Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 7 pytań do ... HUBI I WIKARY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Dom nad jeziorem Andrzej Kozakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Dysmorphophilia Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 Farma Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23 In memoriam Marianna Szygoń . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 7 pytań do ... ŁUKASZ ŚMIGIEL . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Koszmarny poranek Huberta Płaczkowskiego Krzysztof T. Dąbrowski . . . . . 40 Lalka Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 Negocjator Dagmara Adwentowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50 Nożyczki Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 COPERNICON 2016. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Groza o smaku piernika Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Projekt: Wolność Konrad Staszewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60 Punkcja świętej Aldony Przemysław Karbowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Saligia Marek Ścieszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 Serce matki Tomasz Jarząb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 73 Strachy Aleksandra Janusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 75 Szał Agnieszka Biskup . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 80 Tajemnica ołtarza (I miejsce w konkursie Tajemnice) Urszula Janiszyn . . . . 82 TAO ARIADNY Stanisław Truchan . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85 Twarz Olaf Pajączkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 104 Upadek Marcin Zwoleń . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107

4


4 KG Marcin Jamiołkowski Tak więc uciekłaś. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, tak często, że temat prawie zupełnie mi spowszedniał i przestał załączać dzwonki alarmowe z tyłu głowy. A przecież pamiętam ten pierwszy raz, kiedy postawiłaś na stole przede mną pudełko po butach. – Patrz! – zawołałaś, aż podskoczyłem nerwowo. Zawsze się tak zapalałaś do wszystkiego, a każdy nowy pomysł zdawał się ładować ci dodatkowo baterie. Promieniałaś, oczy lśniły ci złotymi refleksami, a ja chłonąłem te chwile, napawałem się tą twoją dziką radością, bo w ten sposób, przy okazji, stwarzałaś radość dla mnie. Zawsze trochę trwało, zanim przekonałaś mnie zrobienia czegoś nowego, nierzadko nawet zwariowanego. Opierałem się, ale to był tylko mój hamulec sceptycyzmu, strach przed nieznanym. Nigdy nie zajmowało ci wiele czasu, żeby obejść te moje dziecinne zabezpieczenia. I tak to było – najpierw rozpędzała się twoja idea, potem ty, a za tobą pędziłem ja i, jak tender za parowozem, dostarczałem ci paliwa, kiedy twoje z jakiejś przyczyny się wyczerpywało. Zawsze tak było. Ty nadawałaś pęd, a dalej już wzajemnie orbitowaliśmy wokół twojego pomysłu, tak jak planety podwójne okrążają wspólny środek masy, ciągnąc się wzajemnie niewidocznymi siłami. – Cztery kilogramy – powiedziałaś wtedy, całując mnie w nieogolony policzek. I tak się zaczęło. To był pierwszy raz, kiedy nie zaiskrzyło. Próbowałaś mi wszystko wytłumaczyć, a ja zacząłem się o ciebie zwyczajnie bać. To wtedy między nas po raz pierwszy zakradło się szaleństwo. A kiedy już zapuściło korzenie, rozpoczęła się podróż po równi pochyłej. Ukrywałaś przede mną coraz więcej i więcej, urywałaś w pół zdania, czasem płakałaś, kiedy myślałaś, że nie patrzę, a ja udawałem, że tego nie dostrzegam. Albo nie dostrzegałem. Kiedyś, podczas twojej nieobecności, zerknąłem do tego twojego pudełka po butach i znalazłem kilka przedmiotów. Szylkretową spinkę do włosów twojej dawno zmarłej matki, podniszczony egzemplarz “Stu lat samotności” Marqueza, szklaną kulkę, aż w końcu, pośród kilku mało istotnych bibelotów, znalazło się moje zdjęcie sprzed kilku lat. Byłem na nim uśmiechnięty i miałem zmrużone oczy. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie je zrobiono. Nie mogłem zrozumieć, po co ci to wszystko było. Wtedy nie przypuszczałem nawet, że szaleństwo pozbawione opieki rozplenia się jak chwast w ogrodzie. Wydawało mi się, że nie karmione, pozostawione w spokoju uschnie i sczeźnie samoistnie. Ale nie miałem pojęcia, że ty, za moimi plecami, podlewałaś je starannie, pielęgnowałaś i przesadzałaś w coraz to nowe miejsca. Aż było za późno. „Cztery kilogramy”. Nie wiem, skąd ci się to wzięło. Jak na to wpadłaś. Starałem się to od ciebie wydobyć, na różne sposoby wygrzebać, wypytując cię nad ranem, tuż po przebudzeniu, kiedy w oczach odbijały ci się jeszcze kadry ledwo co przerwanego snu. I potem, kiedy cię wiozłem do pracy i obserwowałem we wstecznym lusterku,

5


a ty, siedząc jak zwykle na tylnej kanapie, chowałaś się przed moimi badawczymi spojrzeniami. I wieczorem, kiedy rozczesywałaś wilgotne włosy przed lustrem, a ja mogłem się wtulić w nie, zaciągnąć ich zapachem, skraść pocałunek z karku. Czy to był twój pomysł? A może trafiłaś na to w jednym z antykwariatów, w których tak lubiłaś buszować. Znałaś chyba je wszystkie, nie tylko w okolicy, ale w całym mieście. Zawsze lubiłaś te alchemiczne bzdury, coś, co traktowałem jako lekkie dziwactwo, może i nawet coś uroczego, jak drobne pęknięcie wewnątrz szklanej kuli, inkluzja, która poprzez swą niedoskonałość podkreśla perfekcję całości. „Cztery kilogramy”. I to pudełko na buty. – Spakuj do niego swoje życie – powiedziałaś. Nie zrozumiałem. – Spakuj wszystko, czego będziesz potrzebował. Dziwnie wtedy zabrzmiały te słowa. Twój głos, zwykle czysty, tym razem stał się ochrypły, naładowany ledwie skrywanym podnieceniem, jakąś nienasyconą pożądliwością. Normalnie byłby to wyraźny sygnał, po którym zdarłbym ci bluzkę, wziął na ręce i zaniósł do sypialni. Ale to było coś innego. Zapytałem wtedy, gdzie mógłbym potrzebować czegokolwiek i o co ci właściwie chodzi. Byłem zdenerwowany, a ton miałem niepotrzebnie wrogi. Jakbym coś przeczuwał. Odwróciłaś oczy. Rozświetlający je jeszcze chwilę wcześniej blask zgasł. Uciekłaś. Twój wzrok stał się pusty, spojrzenie jakby poszarzało, wyblakło, ześlizgnęło się ze mnie. To był ostatni raz, kiedy widziałem twój uśmiech. Ten radosny, bo przecież uśmiechać się można na tysiąc sposobów, a od tego czasu miałaś już dla mnie zarezerwowane tylko chłodne, pełne rezerwy skrzywienie warg. A niedługo potem przestaliśmy się do siebie w ogóle odzywać. Zawsze obawiałem się, że to kiedyś nadejdzie. Nigdy nie potrafiłem ustalić dokładnie, za co cię kochałem. Na początku, kiedy się poznaliśmy, lista naszych zainteresowań była tak diametralnie różna, że rozmowa przypominała balansowanie na wąskiej kładce rzuconej przez rwącą rzekę. Każdy zdradliwy krok mógł zakończyć to kruche porozumienie, nad którym, prawie wbrew sobie, pracowaliśmy każdego dnia. A wzajemnie wymieniane ukradkowe spojrzenia i uśmiechy połączyły nas jakimś tajnym związkiem, dla którego wrogiem mogły stać się nieodpowiednio wyważone słowa czy nieprzemyślany, niepochlebny komentarz o filmie czy książce, którą to drugie ceniło nad życie. Kiedyś się pokłóciliśmy i potwornie mnie to przeraziło. Prawie się rozstaliśmy z powodu twojego Marqueza. “Cztery kilogramy”. Myślałem, że może tyle ważą uczucia. Wspomnienia. Że wiedziona szaleństwem zważyłaś te swoje graty i wyszła ci jakaś wartość referencyjna, do której teraz mogłaś się odnieść. Miarka, do której chciałaś przyłożyć także mnie. Czasem czuję się poskładany z kawałków. Każdy jest taką “zszywką“ z różnych rzeczy, które pozostawiły nam w życiu inne osoby, a te kawałki nas samych, które zostały nam podarowane, są najcenniejsze. Czasem są to spore fragmenty, czasem tycie, ale mają jedną wspólną cechę. Wszystkie są zszyte ze sobą łatami porzuconych jak jaszczurzy ogon ran i blizn. Żałowałem później, że nie wykrzesałem z siebie dość energii na to, żeby wejść w ten twój pomysł, tak jak zawsze, razem z tobą, ale pozwolić mu przetoczyć się przez nas bezpiecznie, przejechać nad nami i ominąć. Osłonić cię.

6


Znalazł cię w domu ojciec. Nie mieszkałaś już wtedy ze mną, przeprowadziłaś się do niego pod pretekstem jego postępującej demencji, a tak naprawdę po to, żeby na mnie dłużej nie patrzeć. Policja pozwoliła mi obejrzeć twoje pudełko po butach. Było puste. Nie było w nim zupełnie niczego. Za to w koszu na śmieci znaleziono sporo różnych szpargałów. Niszczonych jeden po drugim, systematycznie – cięte nożyczkami kawałki książki, potłuczone szkło, a na końcu spalone zdjęcie. Tak więc uciekłaś. – Cztery kilogramy – wyjaśnił mi później lekarz sądowy. – Tylko tyle potrzeba, żeby zamknąć światło tętnic szyjnych, w wyniku czego ustaje dopływ krwi do mózgu. Zostawiłaś mi łaty. I pudełko po butach.

7


Mariusz Gosławski http://www.mariuszgoslawski.blogspot.com/



BĄBELEK Kornel Mikołajczyk To była zwykła miniaturka, a wyglądała piekielnie realistycznie. Wypatrzył ją podczas niedzielnych zakupów na wystawie sklepu z egzotycznymi bytami. Samiec. Miał umaszczony krwią, postrzępiony garniturek, ślepia zapadnięte w ciemne jamy oraz przegniły policzek odsłaniający pieńki zębów. Gdy podeszło się do klatki, wyciągał między prętami zesztywniałe łapska i charczał, domagając się karmienia. Cudowny mózgożerca: wersja bonsai. Tlące się pod czaszką resztki kognicji pozwalały pupilkowi naśladować mowę, nauczył go więc, po papuziemu, powtarzać wybrane słowo. Przy szampanie i przekąskach zaprezentował znajomym najnowsze kuriozum. Dramatycznym ruchem odsłonił klatkę, usłyszał satysfakcjonujące okrzyki zaskoczenia, a potem, gdy stwór wysunął paluchy ku gościom i wszyscy jak jeden mąż wstrzymali oddech, zamiast mrożącego krew w żyłach „Móóózzzg!”, rozległo się: – Bąąąbeeellleeek! Znajomi nie widzieli w tym nic zabawnego, ale on pękał ze śmiechu. – To niebezpieczne. – Groteskowe! – Nakarm go, bo się wścieknie – mówili. – To nieumarły – zbywał ich – nie może umrzeć z głodu. Zresztą, żywić element wystroju? Wolnego! Niedługo szezlong zażąda hamburgera! Dowcipkując i przekomarzając się z gośćmi, nie zauważył ślinki cieknącej z martwych ust, wżerającej się w podłogę klatki – kap, syyyk, kap… * Obudził go tępy ból w zatokach. Poderwał głowę z poduszki. Z nosa ciekła mu gęsta maź, błagając o kichnięcie, które nie nadchodziło. Smarknął. Coś podrażniło śluzówkę. Pociągnął nosem. Gluty wpełzły jeszcze głębiej! Zeskoczył z łóżka i dopadł do łazienkowego lustra – akurat, by zobaczyć, jak w lewym nozdrzu niknie maleńka, przegniła stopa. Ucisnął przegrodę, czując pod palcami rozpaczliwe wierzganie istoty. Przeciskała się, dysząc z głodu, który był bliski zaspokojenia, na wyciągnięcie pazurów, tuż-tuż… – O nie… Zanim pierwszy kęs wyrwany z płata czołowego pomieszał mu w zmysłach, zerknął jeszcze na odbitą w kącie lustra klatkę. I na dziurę, wypaloną jakby wprost w jego głowie – zapadającą się w czerń, w ścisk, w ssanie żołądka, w pęczniejącą w gardle gulę, w której charkotem zawibrowała żądza, ślepe pragnienie; motto nadchodzącej apokalipsy: – Bąąąbeeellleeek!

10


BUNKIER Andrzej Kozakowski Kiedy byłem mały, odgradzałem się od świata hermetyczną grodzią atomowego bunkra mojej łazienki. Przez otwory wentylacyjne prowadziłem obserwacje przeciwników i ostrzały ich pozycji. Zamknięta deska sedesu była stołem operacyjnym, wanna hibernatorem, a kran podajnikiem pożywienia. W samotne puste dni w domu słychać było oddalone rozmowy i tajemnicze odgłosy rur, grających swoje mroczne i głuche wodne melodie. Nie zapalałem wtedy światła. Po ciemku było straszniej. To był bezpieczny strach, od którego dzieliła mnie tylko klamka. Kiedy byłem duży, zatraciłem swój dziecięcy zmysł odnajdywania klamki. Mój bunkier jest wewnątrz mnie i nie ma z niego ucieczki. A to, co oglądam przez moje dwa otwory obserwacyjne, jest gorsze od wrogów, których wypatrywałem jako dziecko. Jest prawdziwe. I nie ma od tego ucieczki. Kiedy byłem mały, kosmici nie mieli dwóch rąk i dwojga oczu. Aż tak straszni nigdy nie zalęgli się w mojej mojej dziecięcej wyobraźni. Poniedziałek, 12 sierpnia 2002, © by Soulless

11


„I come to take your soul” Hanna „HanaKaeru” Dobaczewska http://hanakaeru.deviantart.com/gallery/


DOKTORAT Jacek Wilkos Operacja zakończyła się sukcesem. Ciało leżące na stole chirurgicznym miało wycięte wszystkie większe stawy i szyjny odcinek kręgosłupa. Zamiast nich wstawione były metalowe przeguby. W kręgosłupie lśnił wyprofilowany stalowy pręt. Klatka piersiowa, pozbawiona organów wewnętrznych, skrywała elektroniczne komponenty. Mężczyzna w zakrwawionym chałacie zdjął rękawiczki i włączył konsolę. Wykonał kilka ruchów joystickami. Zmechanizowany trup podniósł się i wstał z łóżka. Aby sprawdzić, czy wszystkie podzespoły działają prawidłowo, mężczyzna przeprowadził sekwencję kontrolną. Upiorna parodia marionetki tańczyła tak, jak jej stwórca zagrał. – Doktorat z biomechatroniki mam w kieszeni. Ciekawe, co by powiedział mój przodek, gdyby to zobaczył – stwierdził z uśmiechem satysfakcji Konrad Frankenstein.

13



7 PYTAŃ DO ..., CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE TAM „SZORTAL” POŚLE

HUBI I WIKARY

Pytanie 1: Hubi, wyobraź sobie, że siedzi przed Tobą zajebiaszcza lasencja, którą chcesz zarwać. Wal zatem prosto z mostu i nawijaj o sobie. Kim jesteś, co robisz? Jakie masz zainteresowania? Hubi: No więc ten tego no, yyy... jakby to powiedzieć... dobra, trochę mnie onieśmielasz wtykając mi to długie coś prawie do ust. Wikary: To mikrofon. Hubi: No, mikrofon, właśnie. A więc, jestem trochę nieśmiały, a piękne kobiet zawsze jakoś tak omijają mnie szerokim łukiem. Może to dlatego, że chodzę w koszulkach kapeli Anal Warriors of Lilith? A może z powodu ciąży spożywczej – masuje się po brzuchu. – Choć raczej piwną bym ją nazwał. W każdym razie mam te trzy dychy na karku i zakładam z kumplami z osiedla black metalowy band Geriathron. Regularnie dopadają mnie halucynacje, choć moja siedemdziesięciosześcioletnia kumpela, Euzebia, twierdzi, że to się dzieje naprawdę, a ja mam w sobie uśpioną moc magów. Ona jest czarownicą i na razie wykorzystuje mnie... no, robi sobie ze mnie wzmacniacz mocy do potężniejszych czarów. Ale o tym raczej bym nie gadał, bo by wybranka uciekła z krzykiem na ustach i szaleństwem w oczach. a nie o to przecież chodzi. No, to ja tak generalnie bym jej powiedział, że jakby chciała być ze mną to ja bym dla niej wszystko! No, może bez jakichkolwiek wyjść do kina, teatru czy gdziekolwiek, bo od pewnego czasu mam problemy z kasą.

15


Wikary: Od zawsze, sieroto! Hubi: Dobra, ten wredny sierściuch ma rację. Od zawsze... A co do kobitek, to czasem mi się jednak poszczęści i mam przez chwilę jakąś dziewczynę, ale niestety Wikary często wszystko psuje. Wikary: Ja?! Hubi: A pamiętasz jak było z Edytką?! Jak się kochaliśmy z eksią, to Hubi rzucił do mnie tekst, że z orgazmem mi do twarzy. No to się wkurzyłem i krzyknąłem, że ma się zamknąć. Niestety Edytka pomyślała, że to do niej i była na mnie zła, że jej nakłamałem, że lubię jak krzyczy w łóżku. No i jakoś niedługo potem mnie zostawiła... Wikary: Idiota! Hubi: No co?! Wikary: O takich sprawach nie opowiada się publicznie! Hubi: O tym, że mnie wkurzyłeś? Wikary (z rezygnacją): Ech... Pytanie 1.2: Hej, Wikary, chodź na stronę i powiedz, jak Ty postrzegasz swego, że ośmielę się tak napisać, „właściciela”. On oczywiście tego nie przeczyta ;) Wikary: Ja go nie postrzegam, ja go bez przerwy przestrzegam, ale on nie słucha i sadzi błąd na błędzie. To sierota życiowa jakich mało. Beze mnie by sobie nie poradził. Nawet dnia by nie przetrwał.

Pytanie 2: Hubercie, jak spiknąłeś się z Wikarym? Kiedy zorientowałeś się, że kocisko gada? Czy zmieniło to w jakiś sposób Twoje życie? I jak teraz sobie z tym radzisz? Hubi: Już starożytni Azerbejdżanie twierdzili, że to przeznaczenie. W sumie, to nie pamiętam tej chwili, bo byłem zdrowo narąbany, a jak się obudziłem to już był. I gadał. Dlatego na początku chciałem nazwać go Papuga ale mnie zdrowo podrapał, to zmieniłem na Wikary. Spodobało mu się i do dziś nie wie co znaczy to słowo. Czy to zmieniło moje życie i jak sobie radzę? Ja sobie już nie radzę. Ja mam dość! Ja go muszę z każdej opresji wyciągać, z drzew ściągać, burki odganiać, a jak wfutruje martwego gołębia, to potem latam z nim po weterynarzach. A ten złośnik tylko mi dogryza i każe się karmić różnymi frykasami. A jak odmawiam, to mnie z pazura potrafi pociągnąć. Ale faktem jest, że kocham tego futrzaka. On mnie chyba też, bo już parę razy mi skórę uratował i nie mówię teraz o kurtce. Pytanie 3: Nie raz ocaliliście Karków od zagłady. Demon wywołujący orgazmy, zombie, duchy, gluty… Jak to jest być bohaterami? Ludzie rozpoznają Was na ulicy i proszą o autografy? Hubi: Ja bym tak chciał składać je na damskich piersiach i pośladkach, tak jak gwiazdy rocka. Ale niestety, w tym kraju superbohaterów sie nie docenia. Wikary: Ale rozpoznają go, rozpoznają, zwłaszcza dzieciaki na osiedlu, bo jak się jest taką sierotą, że się wlezie na drzewo po kota i nie potrafi zejść, to każdy by takiego pamiętał. A on jeszcze lewus jakich mało, potrafi się potknąć o krawężnik. Mamy też sąsiadkę, stara Jadźwińska z parteru. Ona go zawsze rozpozna. Jak go tylko widzi, to od razu krzyczy, że satanista. Według niej to jaj już zostałem przez Hubiego dziesięć razy zjedzony i złożony w ofierze.

16


Pytanie 4: Euzebia to naprawdę ciekawa staruszka. Co możecie mi zdradzić na jej temat? Hubi: To czarująca staruszka, która... Wikary: Dobrze karmi! Wystarczy, że trochę się połaszę i poudaję głodnego, a wyżerkę mam na sto dwa! Hubi: Ona jest czarownicą i na dodatek słucha death metalu. Owszem, czasem jak growluje w kuchni słuchając Cannibal Corpse podczas gotowania, to bywa, że jej wypadnie sztuczna szczęka. Niestety często wpada do gotowanej potrawy, więc zawsze udaję, że dopiero co jadłem. Pytanie 5: Chłopaki, wyobraźcie sobie, że zamieniliście się osobowościami. Umysł Hubiego mieszka teraz w ciele Wikarego i na odwrót. Zmienilibyście coś w życiu towarzysza niedoli na tym łez padole? Hubi (z obrzydzeniem): Miałbym jeść kocią karmę? Wikary: Taka karma. Hubi: Nie ma mowy, kocie kobiety mi się kompletnie nie podobają. Wikary: A mi ludzkie, ble! Hubi: To by się skończyło zbiorowym samobójstwem i świat bez nas już by nie był taki sam. Pytanie 6: Hubert, masz już swoje lata, a nadal mieszkasz z kotem, jak jakaś stara panna. Nie myślałeś o ustatkowaniu się? Wiesz, żona, dzieci i te sprawy… Wikary: Jak taki jeden prezes, choć z tą panną to też trafiłeś. Zapuścił się i niewieścieje, ostatnio codziennie narzeka, że mu się męskie cycki zrobiły. A jak dodać do tego fakt, że ma długie włosy... Hubi: Zamknij się! Wikary (zadzierając pyszczek): Foch! Hubi: Ja bym sie chętnie ustatkował, a nawet zaokrętował, tylko jakoś tak coś z tymi kobitami teraz jest nie tak. Taki fajny ze mnie facet, że nic tylko brać, a te co chwila znikają z mego życia. A potem się dziwią, że tyle browarka piję. A coś przecież człowiek w życiu musi robić, nie? Ja akurat muszę pić browarka. Bo jak nie ja w naszym domu, to kto? Kot tylko śmietanę pija. Pytanie 7 Pamiętnik z Waszymi przygodami to arcyciekawa lektura. Czytelnicy mogą liczyć na kolejny tom, czy na razie spoczniecie na laurach? Aha, i doszła mnie jeszcze pewna niepokojąca plotka. Słyszałem, że tak naprawdę, to nie wy jesteście autorami. Pewien brukowiec twierdzi, że mieliście opłaconego ghostwritera, niejakiego Krzysztofa Dąbrowskiego. Jak odniesiecie się do tej rewelacji? Hubi: Na jakiejś fajnej Laurze to bym sobie spoczął, tego ukrywać nie będę, wszak drzemie we mnie rasowy samiec. A czy będzie kolejny tom? A co ja jasnowidz? Jak się napisze, to będzie. Ale faktem jest, że taki jeden się przypałętał i nas nękał, że musi spisać nasze dzieje. To ja mu, że to będzie kosztować, że do tego spisywanie, to zawsze musi być zapas browaru. Zgodził się. Teraz jest na odwyku, bo nie jest tak dobry w piciu browarka jak ja. Ale odgraża się, że jeszcze z nami nie skończył więc mogę powiedzieć tylko tyle, że jestem przy nadziei. A jak komu teraz mało, to spieszę pocieszyć, że historie z nami są też w 52 numerze Grabarza Polskiego, w 2(4) numerze Bramy, i w antologiach: „Oblicza grozy” oraz stworzonej w hołdzie Mastertonowi „Dziedzictwo Manitou”. A lada moment pojawi się e-antologia wydawnictwa Siedem Dusz,

17


zaś nieco później „Mapa cieni”. Można też o nas posłuchać: Byliśmy w audycji Misterium Grozy: (Zaczyna się od: 1:20:00): https://www.mixcloud.com/krzysztof-korsarz-bili%C5%84ski/misterium-grozy-wydanie-xix/ Wikary: Nadal foch! Hubi: A tak w ogóle to ten Krzysztof T. Dąbrowski to straszny sztywniak. Wikary: Jaki sztywniak? Żyje przecież! Hubi: No w sensie, że drętwy. Wikary: A wcale, że nie, bo działa w kabarecie Lisołaki. Tam mają przewesołe filmy. Łap linka: https://www.youtube.com/channel/UCIjvj1ZNWgDmD6P73vO61AA albo lepiej wpisz w gugla sieroto. Hubi: A ty to chyba fochać miałeś? Wikary: Ojej, rzeczywiście... No to foch! Hubi: No, to ten pismak jest strasznie drętwy bo teraz jakieś książki o śmierci pisał. Ma się niedługo taka jedna o tytule „Anomalia” ukazać. No i on tam popisał, że główny bohater, który w wypadku stracił całą rodzinę, to zgłosił się do eksperymentu. Miał zostać testerem symulatora zmarłych bliskich. No i tam coś nie tak poszło i ci zmarli, to tak ponoć nie do końca okazali się zmarłymi. Ja tego panie nie ogarniam, jakaś fantastyka z horrorem pomieszana. To normalnie nie na moje nerwy. Ps.: fragment: http://orgazmokalipsa.blogspot.com/2016/08/noc-zywych-glutow-fragment-1-ksiazki.html http://vanderbook.pl/2015/12/29/mapa-cieni-fragment-opowiadania-krzysztofa-t-dabrowskiego/

Pytał: Karol Mitka

18


DOM NAD JEZIOREM Andrzej Kozakowski Nad jeziorem stoi dom. Kiedyś prowadziła do niego leśna droga, wycięta przez właściciela. Teraz jest to już zanikająca, gęsto zarośnięta ścieżka. I tak zresztą nikt nią nie chodzi. Dom marnieje. Pan Tomasz, właściciel domu, zmarł jeszcze w latach osiemdziesiątych. Ponieważ nie zgłosiła się ani nie znaleziono żadnej rodziny, cała posesja i stojący na jej terenie dom przeszły na własność gminy. Podjęto przepisowe trzy próby zlicytowania posiadłości, jednak nie znalazł się nikt chętny. Dom ostał się gminie. Któryś z notabli próbował go wynająć na lewo znajomemu, który chciał urządzić w nim noclegownię dla letników pływających po Mazurach żaglówkami. Jednak i ten pomysł nie wypalił. Sami wiecie, jakie wtedy były czasy. Zagraniczni goście woleli kilkugwiazdkowe hotele, a studenci oszczędzali każdy grosz. Ktoś powybijał prawie wszystkie szyby, miejscowi rozkradli wszystko, co tylko się dało. Po kilku latach z domu została tylko ruina, z czerwonawymi cegłami wyraźnie widocznymi spod odbitego, niegdyś białego tynku. Czasy się zmieniły. Podpłynęli starą, drewnianą, wynajętą Omegą. Było ich sześcioro. Czterech chłopaków i dwie dziewczyny. Na resztki zbutwiałego pomostu ukrytego wśród szuwarów natknęli się przypadkiem. Była późna pora, więc postanowili przybić do brzegu i zanocować. Wcześniej znali się tylko z internetu. Grono wirtualnych znajomych, członków żeglarskiego forum dyskusyjnego. Każde z nich pływało już wcześniej, Kaśka i Wojtek mieli patent sternika jachtowego, wszyscy pozostali żeglarskie. To miała być ich pierwsza wspólna noc na jeziorze. Mieli ze sobą magnetofon, namioty, telefony komórkowe, latarki, cyfrowe aparaty fotograficzne, a Piotrek miał nawet przenośny GPS. Znaleźli opuszczony dom. Kaśka wolała rozbić namioty, ale chłopcy zadecydowali, że przenocują wewnątrz. Mieli ze sobą parę zgrzewek puszkowego piwa. Chcieli nastraszyć trochę dziewczyny, opowiadając im straszne historie, a ruiny opuszczonego domu nadawały się do tego celu znakomicie. Byli w świetnych nastrojach i chcieli się dobrze bawić. Wystraszone dziewczyny łatwiej przytulają się w nocy. Byli pewni siebie, a w razie czego przecież było ich sześcioro, młodych, w większości wysportowanych i wierzących w technikę, którą przywieźli ze sobą. Policja wodna odnalazła ich dopiero po dziewięciu dniach, kiedy właściciel jachtu zgłosił kradzież po upłynięciu terminu wynajmu. Wszystkie sześć ciał leżało w najdalszym kącie piwnicy. Przytulone blisko do siebie. We wszystkich przypadkach koroner stwierdził śmierć na skutek odwodnienia organizmu. Na parterze domu, o dziewięć stopni stalowej drabinki powyżej, leżała jedna cała i jedna napoczęta zgrzewka piwa. Tuż obok magnetofonu, w którym skończyły się baterie. Czworo miało przy sobie telefony komórkowe. Nie próbowali nigdzie dzwonić. Policja nie znalazła żadnych śladów walki. Chętnie opowiem wam, co się wtedy stało. Przyjedźcie do mnie. Mieszkam nad jeziorem. Czwartek, 26 sierpnia 2004, © by Soulless

19



DYSMORPHOPHILIA Tomasz Czarny – Chciałabym zobaczyć cię bez rąk i nóg. Naprawdę. Chyba zlałabym się od razu. To byłoby zajebiście piękne… – Piękne. Powinnaś iść do psychiatry. Wiesz, że cię kocham, ale zaczynam się ciebie bać, Kamila, serio. Nieraz przychodzą ci do głowy takie pomysły, że aż strach. I wiem, że nie żartujesz – Kamila uśmiechnęła się, zaciągając się mentolowym papierosem. Wydmuchała dym i poleciały w ślinę. Aśce nie przeszkadzał jej miętowy posmak. – Już mi nie wystarcza, że wkładasz mi swoją rękę w głąb mnie. Ja, ja potrzebuję tego. Potrzebuję tego bardzo. – Jesteś świruską, wiesz? Gdyby nasi starzy wiedzieli, co robimy… Jezu, zamknęliby nas na Kraszewskiego, jak Boga kocham. – Boga nie ma. Jest tylko kwas i amfa, i tanie filmy pornograficzne. Jest punkowa muza i jest to, jak się zaspokajamy jak zwierzęta. Są papierosy i są niedopowiedzenia. Są powtarzające się klisze i scenariusze. To mój Bóg. Bóg mnie samej. – Oglądasz filmy z tymi, jak ty je nazywasz, „kikutami”. Nie wystarcza ci to? Nie zrobię dla ciebie niczego głupiego, nie okaleczę się czy coś. Jeszcze mnie nie pogięło. Nie wiem, jak chcesz się zaspokoić. A i bierzesz coraz więcej. Wyglądasz jak trup! Żyjesz tylko na fajkach, kawie i wódzie. Dziewczyno, ogarnij się! Kamila naciągnęła kaptur czarnej bluzy na oczy, pociągając mocno sznurki. – Aś, nie wiem dlaczego jestem taka poryta, ale po prostu jestem. Ten świat jest taki chujowy, a może to ja jestem taka, no nie wiem, ochujała. – Nie, nie jesteś, jesteś suczą, którą kocham i którą pruję co wieczór. Jesteś mną, a ja tobą, głuptasie. – Mam mętlik w głowie. Chyba muszę iść na odwyk, ale wiem, że nie dam rady. Ja chyba kocham te wszystkie szklane fajki wodne i lufki, i strzykawki, i jak nagrzana maltretuję twoje ciało. Kocham, kurwa cię. – Ja też Cię kocham. Aśka rzuciła okruszki gołębiom i zawinęły się z parku. *** Kupiła dwie butelki taniego czerwonego wina i postanowiła iść do Kamili. W kondomówce miała gram amfy i trochę brązu, więc zapowiadał się milutki wieczór. Chciała zrobić jej niespodziankę i powoli nacisnęła na klamkę. Weszła do mieszkania i zsunęła buty. Starała się zachowywać jak najciszej. Z pokoju dochodziły jakieś dziwne odgłosy, jakby chrapanie albo dyszenie. Zaciekawiona dziewczyna odchyliła lekko drzwi i oto, co ujrzała: jej dziewczyna leżała naga na łóżku z rozwartymi nogami, pomiędzy którymi znajdowała się ręka innej kobiety, a właściwie jej kikut. Ona robiła jej dobrze swoją niewykształconą kończyną! A jednak zrobiła to! Dopięła swego! Co za obrzydlistwo! To było chore i zboczone! Kamila zaczęła wić się i jęczeć, widocznie było jej bardzo dobrze. A ze mną to niby było jej źle, co? – pomyślała zdegustowana i zszokowana dziewczyna. Aśka miała wrażenie, że dogadzanie Kamili nie sprawiało przyjemności sa-

21


mej dziewczynie, która robiła to mechanicznie i jakby z przymusu. Pewnie zaraz zamieni się rolami z tą pokraką. Co za syf! Wyszła na korytarz i miała chęć zwymiotować. Kochała tę sukę, a ona puszczała się za jej plecami z tym… tym… nie wiadomo czym! **** Znowu były w parku. – Widziałam cię. Widziałam cię wtedy – powiedziała Aśka. – Widziałaś mnie? Kiedy? Kiedy niby mnie widziałaś? – Wtedy, w twoim mieszkaniu, jak pieprzyłaś się z tą niepełnosprawną laską. Wsadzałaś sobie jej kikuty w dziurki i zadowalała cię tak. – I to spowodowało, że zmieniłaś swoją decyzję? Czemu wcześniej mi tego nie powiedziałaś? Jak mogłaś?! – A jak ty mogłaś rżnąć się z nią za moimi plecami? No, jak mogłaś? – Kocham Cię, głupia cipko. – Ja ciebie też. Zrobiłabym wszystko dla ciebie. Szkoda, że nie mogę już karmić gołębi i nigdy już nie stanę na swoich nogach… – Aśka demonstracyjnie poruszała kikutami rąk. – I wkurwia mnie ten wózek. Ale czego się nie robi z miłości. – Będziemy za to robić inne, przyjemniejsze rzeczy – odparła Kamila.

22


FARMA Antoni Nowakowski 22 sierpnia 1948 r. n.e. Dawno nie sięgałam po pamiętnik. Dzisiaj mamy przymusowy postój, więc odszukałam w kuferku mój brulion w oprawie z pięknie wyprawionej skórki – jeden z wielu podarunków mamy – i zabrałam się za notowanie. Nadal bazgrzę prawie tak, jak poprzednio. Muszę poprawić charakter pisma. Dużo wydarzyło się od ostatniego wpisu. Wiele złego. Uciekamy, oglądając się za siebie, sprawdzając, czy ta wataha parszywców nas nie ściga. Nigdy bym się tego nie spodziewała... Mieliśmy takie cudowne życie! Tatulek pewnie też tego nie przewidywał. Zaskoczyli go. Teraz jednak znowu się uśmiecha. Nawet zaczął żartować. Dobrze. Warto przelewać wspomnienia na papier. Niekiedy czytam pierwsze kartki i wszystko sobie przypominam. Na samym początku odnotowałam, że mama pragnie, abym poprawiła charakter koślawo stawianych liter. Niezbyt dobrze mi to wyszło… Wszystko powraca. Staje przed oczyma farma – nazywaliśmy ją hacjendą – postacie koleżanek, sąsiedzi i sąsiadki. No i ja, mała dziewczynka z kręconymi włoskami, z zapałem pedałująca przez wielki podwórzec na trójkołowym rowerku. Przeważnie jeździłam obok klatek z naszymi zwierzątkami. Już wtedy bardzo je lubiłam. Teraz pewnie naszą posiadłość obrócono w perzynę. A może nie, może coś tam hodują. Wkleiłam do zeszytu moje zdjęcie z pierwszych prób jazdy, zrobione przez tatę. Jest na nim też mama – stoi z boku w swojej najładniejszej sukience. Uśmiecha się. Ślicznie. Mama kilka lat potem umarła. Właściwie zginęła. Tata mówił, że pochowano ją ubraną w tę sukienkę. Nie widziałam pośmiertnego stroju, tylko trumnę. Mocne pudło z brązu, z jej imieniem, nazwiskiem i krzyżem na wieku. Niezwykle okazałe, z pięknymi zdobieniami i pozłacanymi napisami. Na pewno kosztowało fortunę. Tatulek wtedy powiedział, że mamusia trochę źle wygląda, więc na pewno pragnęłaby, żebym zapamiętała ją taką, jaką była za życia, w rozkwicie swojej urody. I że nie warto oglądać mamy po śmierci. Nie protestowałam, też tego nie chciałam. Nikt nie uchylił wieka, żeby spojrzeć na nią ostatni raz. Pocałować na pożegnanie. Byłam z tego zadowolona. W pamięci pozostał jej widok, obraz, gdy jeszcze żyła. Później ta pinda Mary oczywiście zaczęła dociekać, co naprawdę się wydarzyło. No i ukuła bzdurną teorię. Z jakim zadowolonym z siebie uśmiechem dała mi zaklejoną kopertę ze zdjęciem mamusi w trumnie! P:owiedziała, że fotografia wszystko wyjaśnia. Nie otworzyłam podarunku, chociaż gdzieś nadal go mam. Trochę źle wyglądała, powiedział tatulek. Wystarczy. Nie muszę się przekonywać, jak bardzo. Pragnę ją widzieć taką, jaka była ostatniego dnia przed tym wypadkiem. Od bredzenia Mary i Simmonsów zaczęło się całe zło. Ludzie, mieszkający dookoła nas, podchwycili głupie insynuacje. Skurwysyństwo! Sami hodują zwierzęta na mięso, tylko inne. To im w ogóle nie przeszkadza, ale nasze

23


zwierzaczki stanęły im ością w gardle. Wiadomo, dlaczego – tatulek bardzo dużo na nich zarabiał. Byliśmy bogaci. I nadal jesteśmy. Parszywi chciwcy… Bardzo brakuje mi mamy. Kiedyś znowu zerknę w pamiętnik i przypomnę sobie, czemu przenieśliśmy się na drugi kraniec Kontynentu. Ponownie uzmysłowię sobie, że zbyt późno dowiedziałam się, iż Mary Simmons jest głupią gęsią. Idiotką, jakich mało. Źle powiedziane – podlą żmiją, sprytną i bezwzględną. Mówiąc krótko – kurewsko zazdrosną flądrą. Między innymi przez nią, przez tę moją ulubioną koleżankę, emigrujemy najdalej, jak możemy. Po prostu uciekamy… Gdzie, nie wiem. Myślę, że tata też jeszcze nie zna dokładnego celu wędrówki. Wszystko poszło w diabły, piękny dom, zabudowania i cała wspaniale urządzona farma. Oczywiście, te łotry Simmonsowie ją przejęli. Przez jedno – przez wścibstwo Mary i jej konfabulacje. Naprawdę, gdybym teraz ją spotkała, z dziką rozkoszą zatłukłabym ją. Albo oddała naszym zwierzaczkom do areny. Co za kurwa! Jaka ja byłam głupia, że wszystko jej opowiadałam. Już nigdy nie popełnię takiego błędu. Powiedziałam o tym tatulkowi. Uśmiechnął się czule i pogłaskał mnie po głowie. Nie kierujemy się w nowe miejsce jak jacyś biedacy – mamy kilkanaście transporterów, ciągniki, sprzęty gospodarskie i pojemniki z żywnością. Długa kolumna pojazdów… Ojciec wszystko świetnie przygotował. Szybko zorientował się, co się święci. I posiadamy coś najważniejszego – chłodnię na kołach z zarodkami nowych zwierzątek. Tam, gdzie osiądziemy, od razu rozpoczniemy hodowlę. Chyba nikt nas już nie goni. Tatulek powiedział, że cała ta banda moralistów i rabusiów dała sobie spokój. Wzbogacili się, a teraz sycą łupem. Martwię się o nasze zwierzątka. Potrzebują mięsa. Mamy zapasy, jednak się kurczą. Trzeba byłoby zapolować. Zajmie to sporo czasu, bo ćwiartowanie tusz trwa długo. Naprawdę nie lubię tego widoku. Leje się rzeka krwi, a nasi ludzie są nią upaćkani od stóp do głów. No i ktoś mógłby się nami zainteresować, a potem donieść, komu trzeba, że widział poszukiwanego Jamesa O’Flaherty’ego i jego córkę Harriet. Tatulek na pewno wymyśli coś sensownego. Pozwoli mi też nakarmić nasze zwierzaczki. Naprawdę bardzo je lubię. Teraz już wiem, jak dużo im zawdzięczamy. Bogactwo i spokój życia. Są kochane. I przez tę głupią Mary i tego pieprzonego buca, jej ojca, wszystko się rozwaliło. Jebana kurwa! 26 sierpnia 1948 r. n.e. Zepsuł się karburator w ciągniku, więc mamy dzień odpoczynku. Ojciec pracuje przy naprawie. Tatulek, gdy słyszy te stare nazwy, zawsze się śmieje. Stwierdza, że to określenie pasuje do tego, czym dysponujemy, jak pięść do nosa. Ma rację, jak zwykle. Mary tak mówiła i jakoś sobie przyswoiłam to określenie. Rodzice tej pindy używali maszyn, produkowanych w miastach. Jasne, że nazywali tę cześć silnika karburatorem. Niby sprzęt Simmonsów był nowy, ale wytwarzany tutaj. Nigdy nie chwaliłam się, skąd pochodzi część pojazdów. Nie, bo tata mi zabronił. Ale i tak się domyślili i ich to kłuło. Graciska ojca Mary są niczym w porównaniu do naszych poduszkowców i ślizgaczy. Ojciec umie je wykorzystać. Zna je na wylot, a jeden wóz wypełniają części zamienne. Da sobie radę. Zwierzątka ryczą. Są głodne. Małe, a jakie pazerne na mięso! I to świeże. Na pewno tata poleci je nakarmić. Jeszcze mamy krwiste tusze, chociaż niewiele.

24


26 sierpnia 1958 r. n.e., po południu Gorąco. Tutaj zawsze jest gorąco, parno i wilgotno. Wszędzie, na całym Kontynencie. Cieplarnia. Uczyłam się o tym. Na farmie oczywiście też tak było, ale w naszym wspaniałym domu i w pomieszczeniach pracowników mieliśmy klimatyzację. Na hacjendzie rosły też sekwoje. Dawały sporo cienia. Głupia Mary ględziła, że nie powinno ich być. Ale były. Pewnie zarodniki jakoś przetrwały, a może przywieziono nasiona, gdy ludzie ponownie przybywali na Kontynent? Nieważne. Spytam tatulka, on prawie wszystko wie. Przypomniałam sobie, jak grube były kamienne mury naszej siedziby. Też dawały chłód. Teraz pieczemy się w wozach mieszkalnych. Przeglądam wcześniejsze karty pamiętnika. Nigdzie nie zapisałam, że Mary zazdrościła mi ojca. Oczywiście chwaliłam się nim. I farmą, bo miałam czym. Kilkanaście budynków, kilkudziesięciu pracowników. Tata nazywał ich fornalami, niekiedy parobkami, nie wiem, dlaczego. Słuchali ojca, bo naprawdę dobrze zarabiali. Mówili o tym głośno. Niektórzy z nich jednak odchodzili. Właściwie to znikali. Po południu jeszcze z którymś rozmawiałam, pytałam, co u zwierzątek, a następnego ranka już go nie było. Tatulek tłumaczył, że uciekinierzy byli słabi, szukali tylko pieniędzy. Zarobili swoje i dali nogę, bo przeżywaliśmy jakiś mały kryzys. Twierdził, że tacy cwaniacy przytrafiają się na każdej farmie. Pamiętam dobrze, że te kłopoty zawsze wiązały się z brakiem mięsa dla zwierzaczków. Widziałam, że tatulek się tym martwi, ale wiedziałam, że rodzice dadza sobie radę. I dawali. Szybko wszystko wracało do normy. Zwierzątka znowu ryczą. Pomogę przy dozowaniu pokarmu. Mocno już wyrosły, jednak nadal są małe. Kocham je, gdy sięgają mi ledwie do kolan. Naprawdę kocham te jeszcze nieporadne stworzenia. Urodziłam się i żyłam wśród nich, a one wszystko nam dały. Stanowią nasz kapitał. Jak powiada tatulek, są zaczynem nowej przyszłości. Muszę się w końcu dowiedzieć, na czym to polega. Jutro spytam ojca. 28 sierpnia 1948 r. n.e., rankiem Wszystko naprawione, jesteśmy w drodze. Spokój. Tatuńcio już wie, gdzie osiądziemy. Miasto 8, taką nosi nazwę. Tam istnieją areny. Na nich odbywają się turnieje z udziałem naszych zwierzątek. Z tej metropolii licznie przybywali do nas kupcy. Mnóstwo ludzi ogląda te widowiska. Wzniesiemy nową farmę, jakieś piętnaście – szesnaście mil od granic metropolii. Nie za blisko, ale i nie za daleko. Kiedyś zapytałam ojca, czemu nie występują inne określenia miast. Wiem, że kiedyś było ich dużo. Każde nazywało się inaczej – Chicago, Detroit, San Francisco, Moskwa, Pekin… Rodzice Mary upierali się, że to bzdura. Głupole i prostacy. Inni sąsiedzi też twierdzili, że to mity. I że może cos takiego było, tam, skąd wrócili przodkowie taty i mamy. Upierali się, że Kontynent istniał od zawsze, a ich pradziadowie i dziadowie przetrwali wszystkie zmiany. Mamusia, słysząc te wywody, tylko się uśmiechała. Tatulek wczoraj powiedział, że miast jest naprawdę mało. Wiedział

25


o dziesięciu. Może istnieje kilka więcej, gdzieś na krańcach tego wielkiego kontynentu, obmywanego ciepłym oceanem. Wyjaśnił mi, dlaczego tak jest. Chodzi o surowce. Wydobywa się ich niewiele, tak naprawdę dopiero ponownie organizuje się eksploatację złóż. A w miastach wytwarzają wszystko, czego potrzeba do życia i czym chwalili się głupi Simmonsowie. Miast nie może być więcej, bo ludzie nie mieliby zatrudnienia. Są jednak olbrzymie. Wieczorem zerknę na naszą gwiazdkę. Tata mówi, że to prawdziwa kolebka ludzi. Arka, w której przybyli nasi przodkowie. 28 sierpnia 1948 r. n.e., po południu Zapomniałabym napisać najważniejszego… Tatulek powiedział też, że wprowadzi mnie w sprawy farmy. Nowa hacjenda będzie nazywała się „Harriet”. Uśmiechnął się czule. Zaznaczył, że przecież wszystko odziedziczę. I muszę wiedzieć, z czego wziął się nasz wielki dostatek. Jak już się osiedlimy, zacznę pomagać tacie. Ha! Kocham tatulka. A jaka teraz jestem dumna! Nie powiedziałam, że dobrze wiem, o co idzie. Wspominała o tym mamusia. Kilka razy. Jak już podrosną, sprzedajemy nasze zwierzątka. Nasze gady. Kupują je właściciele aren. Zwierzaczki walczą potem ze sobą, żeby móc się najeść. Zżerają zabitego przeciwnika, naszego chowu albo kupionego od innego farmera. Mieszkańców miast to strasznie wciąga. Płacą słono za bilety, a widownie są naprawdę wielkie. Robią zakłady. Walki odbywają się prawie bez przerwy. O tym wiedziałam już od dawna… Mama nie chciała opowiadać o szczegółach arenowych starć. A ja się nie dopytywałam. Na pewno okropnie wyglądają. Tata drogo liczy za każdą sztukę, ale na nasze zwierzaczki jest wielki popyt. Takich jak on hodowców jest niewielu. Dorosłe życie gadziego wojownika w miastach trwa krótko, więc właściciele aren ciągle dopytywali się o nowe sztuki. Żal mi zwierzaczków, naprawdę żal. Może dlatego je tak kocham? Po sprzedaniu nie dostają karmy, żeby starcie było okrutniejsze i ciekawsze. Trudno, takie mają życie. Zarabiamy na nich bardzo dużo, ale niekiedy myślę, że lepiej byłoby, gdybyśmy zajmowali się gadami roślinożernymi. Stanowią świetne źródło pożywienia. Nasi podopieczni tłuką się o kraty klatek. Trzeba je nakarmić. Tata ma zapas jedzenia w jednej z przyczep-chłodni. Uspokoją się. Miasto 8 już blisko. Wszystko będzie dobrze. 30 sierpnia 1948 r. n.e. Jeden z pracowników zniknął. Młody chłopak, bardzo go lubiłam. Pewnie uciekł. To, o czym opowiadała Mary, to wymysł. Idiotyzm. Nasze gady znowu napierają na ściany klatek i szperają w podajnikach. Znowu są głodne, a to najlepiej świadczy, że tatulek karmi je tylko tuszami z chłodni. Durna gęś.

26


6 września 1948 r. n.e. Ciągle stawiam po dacie skrót n.e… Tego nauczyłam się w szkole, a tatulek powiada, że tak powinno być. Że teraz dla Ziemi nastała nowa era, i trwa już bardzo długo. Nasi przodkowie przybyli tutaj arką, którą często oglądam na niebie jako gwiazdkę. Dotarli na Ziemię olbrzymim kosmolotem, „Posejdonem”, żeby ją ponownie zasiedlić. Nasza macierzysta planeta zmieniła się. Ojciec wspominał, że w wyniku czegoś, co nazywano efektem cieplarnianym. Pamiętam te nauki, chociaż wtedy bardzo się nudziłam. Wezbrały oceany i morza, zalewając prawie wszystko. Ostał się tylko jeden kontynent, a ludzie w olbrzymiej większości wyginęli. Smutne. Odrodziliśmy życie na Ziemi, bo „Posejdon” przywiózł mrowie osadników. Kolonistów, którzy ponownie zasiedlili stary glob. Rozpoczęła się nowa era, przecież to takie proste… A ta idiotka Mary twierdziła, że taki, a nie inny świat istniał od zawsze. Nie tylko ona. W te głupoty wierzyli jej rodzice i wszyscy sąsiedzi. Twierdzili, że to, czym my dysponujemy, to pozostałość dawnych czasów, bezprawnie zagarnięta prez tatulka. Głupole o wszystkim zapomnieli. Nie, jesteśmy w nowej erze. Ja tak piszę i będę pisać. Jutro rozmowa z ojcem. Wszystko mi powie. Mary i całej tej bandzie Simmonsów nigdy nie przebaczę. Czemu naruszyli spokój grobu mamy? Czemu wywlekli trumnę i otworzyli wieko? Gnoje. A potem opowiadali takie bzdury! Tatulek przekaże, co mam niebawem robić. I potwierdzi to, co już wiem. Jestem tego pewna. Wieczorem spojrzę na „Posejdona”. Jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko… To nasza kolebka. Z niej się wywodzimy. Ale nie będę o tym już opowiadać. Mogę znowu spotkać takich prostaków jak Simmonsowie. 15 września 1948 r. n.e. Nowa farma już się buduje, ale wcale mnie to nie cieszy… Prace idą szybko. Jeżeli dysponuje się odpowiednimi funduszami, nic nie sprawia problemów, nawet w tej cieplarni, w którą zmieniła się Ziemia. Ogrodzenie jest już gotowe, wzniesiono bramę i część budynków. W długich szeregach stoją też klatki. Tam przeniesiono zwierzątka. Kończą stawiać dom i magazyny gospodarcze. Nad bramą pyszni się wielki napis: Farma Harriet… Widać go z daleka. Odlany z brązu, tak jak trumna mamusi. Nic mnie nie cieszy, bo jestem po rozmowie z ojcem. Powiedział mi wszystko. Kiedyś musiał, i pewnie zrozumiał, że w końcu dowiedziałabym się, z kim walczą nasze zwierzątka. To była kwestia czasu. Wszystko już wiem. Nachodzą mnie dziwne myśli. Boże kochany, czyżby Mary miała rację? Nie, to niemożliwe! Ojciec by tego nie zrobił. Przecież nie musimy być bogaczami! Zwierzątka ryczą. Znowu są głodne… Jednak nie pójdę do nich. Najpierw muszę wszystko spokojnie rozważyć.

27


16 września 1948 r. n.e., późnym wieczorem Chyba w ciągu jednego dnia stałam się dorosła. Dzień, jak wiele innych. Zwierzątka zabierają nowi właściciele. Każde jest w odrębnej klatce z uchem u góry. Wystarczy założyć hak dźwigu na kołach, żeby przenieść ładunek na przyczepę. Nabywcy byli zadowoleni, bo zwierzaczki okazały się takie, jak trzeba. Nie za duże i nie za małe. Akurat takie, żeby mogły stoczyć morderczą walkę. Wystarczająco wygłodniałe, łaknące mięsa. Tylko trzeba wypuścić je na arenę… Od dawna wiedziałam, że w chłodniach przechowujemy jaja gadów, dawniej określanych jako tyrannosaurus rex. Zawsze byłam pewna – mówiła o tym mama – że potem, na tych turniejach, walczą między sobą. Gówno prawda. Mierzą się z ludźmi. Młodymi chłopakami, dorosłymi mężczyznami, wszystkimi, którzy chcą się sprawdzić. I zarobić krocie. Pod warunkiem, że nie zginą. Że nasze gady nie rozszarpią przeciwnika na strzępy, a potem zeżrą. Widzowie dostają obłędu, patrząc na krwawą rzeź, nieraz trwającą bardzo długo. Na straszne starcie, a potem często rozszarpywanie człowieczego ciała i zjadanie po kawałku. Tata powiedział, że reguły są ustalone. Ludzie posługują się jakimiś toporami, mieczami, mają dzidy, kaski albo hełmy, osłony torsu, rąk i nóg. Zasad surowo się przestrzega. Walczących mieszkańców miast nazywał gladiatorami. I powiedział, dlaczego tak jest. Na Kontynencie żyje się krótko. Ten klimat wysysa z człowieka siły. Więc wielu pragnie przeżyć coś naprawdę ekscytującego. Przy okazji wzbogacić się i zyskać sławę. Pragnie napawać się mianem wielkiego wojownika, być podziwianym, czczonym, spędzać czas, trenując. Żyć wygodnie, nie harując od rana do wieczora. Tatulek powiedział mi coś jeszcze… Nie, w to nie uwierzyłam! Ale to musi być prawda! Po co miałby kłamać? Muszę w końcu obejrzeć fotografię, wykonaną przez Mary… 3 października 1948 r. Kończę z pisaniem pamiętnika. Ostatnia notatka, później chyba go spalę. A może nie, kiedyś do niego wrócę. Siedzę w wielkim salonie nowej farmy. Wspaniałej hacjendy „Harriet”. Niedawno zakończyła się stypa. Pogrzeb ojca był bardzo okazały. Sprawiłam mu trumnę z brązu, taką, jaką miała mamusia. Nieważne, czy przy datach dodaję skrót „nowej ery”, czy nie. To nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma tylko to, co powiedział ojciec. Był trochę pijany, bo świętowano zakończenie prac budowlanych. Może pragnął coś z siebie wyrzucić. Może, po prostu, uznał za celowe wprowadzenie mnie do końca we wszystko. Po co to robił?! Przyznał się, że dokarmiał nasze zwierzątka ludzkim mięsem. One bardzo je lubiły. Smakowało im. Z tego powodu były takie drogie. Czując na arenie człowieka, widziały upragniony łup. Najsmaczniejszy kąsek na Kontynencie… Wygłodzone, walczyły jak oszalałe, żeby nasycić się czymś, co najlepiej im odpowiadało. Ojciec hodował gady tak, żeby je uczulić na zapach człowieka i jego widok. Wtedy doskonale spisywały się w walce, a bogactwo płynęło do naszych kieszeni wartkim strumieniem. Z tego powodu ginęli nasi fornale. Wykorzystywał ich jako pokarm.

28


Już miałam na końcu języka pytanie, co naprawdę stało się z mamą, ale się powstrzymałam. Nie warto mówić za dużo… Przemyślałam wszystko i w końcu sięgnęłam po fotografię Mary. Simmonsowie wyciągnęli trumnę i obejrzeli, co znajduje się w środku. Mary zrobiła wtedy zdjęcia. Z mamusi została tylko czaszka i objedzony do czysta szkielet. Nic więcej. Przypomniałam sobie, jak mama narzekała. Jak często brała leki nasenne, żeby móc w końcu zasnąć. Jak chłodno traktowała ojca. Pewnie chciała odejść, ale przeze mnie została na farmie. Kochała mnie, to wiem. Dawniej była inna. Bardzo lubila organizować przyjęcia. Bawić się i tańczyć. Gadałyśmy wtedy z Mary jak szalone. Wszystko jej opowiadałam… Potem mamusia zamknęła się w sobie. Teraz rozumiem, że powoli gasła. Coś ją okropnie dręczyło, nie pozwalało spać, zatruwało jej życie. Nareszcie wszystko zrozumiałam… Ojciec, nie mając już fornala przeznaczonego na śmierć, wykorzystał mamusię. Zrobił z niej jadło dla naszych dinozaurów! Za jednym zamachem załatwił dwie sprawy. Towar był w dobrej formie, a przy okazji pozbył się kogoś, kto mu zawadzał. Żony. I ja tego jebanego skurwysyna nazywałam tatulkiem! Kochałam go, naprawdę kochałam. Pierdolony gnój. Wykorzystałam leki zostawione przez mamę. Nasenne, stare, ale sądziłam, że jeszcze będą działać. I tak się stało. Zrobiłam ojcu napój chłodzący, taki, jaki lubił. Kwarta płynu, nafaszerowana środkami usypiającymi, to wystarczająco dużo, żeby szybko zwalić z nóg. Zasnął jak niemowlę. Potem ułożyłam go na wózku transportowym. Dowiozłam do klatek i położyłam na podajniku karmy. Mamy takie, parobkowie, ojciec i ja używaliśmy ich, gdy zwierzątka trochę podrosły. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wszyscy byli pijani. Świętowali i już w duchu liczyli przyszłe zyski. Nacisnęłam guzik startera… Dinozaur, do którego posłałam ojca, rozprawił się z nim w okamgnieniu. Został tylko szkielet. Bardzo dobrze. Ojciec dostał to, na co zasłużył. Nikt nie dociekał przyczyn zgonu. Zdarzył się wypadek, bo James O’Flaherty okazał się nieostrożny. Pijany i rozkojarzony, wszedł do klatki mocno wyrośniętego drapieżcy. I ja go nazywałam tatulkiem … Niepojęte! 4 października 1948 r., wieczorem Ostatni wpis. Muszę spalić pamiętnik, żeby nie został ślad tej historii. Niby w tej chwili przepatruję okolice farmy, żeby sprawdzić, ile jest w pobliżu diplodoków. Świetne źródło pokarmu. Tak naprawdę wyszłam, żeby zrobić ognisko i spopielić moje zeszyty, kartka po kartce. Potem wrócę, wydam kolejne zarządzenia. Słuchają mnie, właścicielki wielkiej farmy. Słuchają… Może się jednak czegoś domyślają? Mam to gdzieś. Ciągle przed oczyma widzę obraz ciała mamy. Spokojnie przemyślę też pewne sprawy, ważne, mające wielkie znaczenie dla przyszłości mojej hacjendy. Kupcy narzekają na jakość zwierzaczków. Mówią, że nie są już takie, jak kiedyś. Straciły sporo drapieżności. Ich wartość spadła, a koszty prowadzenia farmy są naprawdę znaczne. Często mnie dobijają. Dokładnie wszystko rozważę. Coś muszę zrobić… Coś zmienić… Zastanawiam się nad pewną możliwością. Zostało mi naprawdę sporo środków usypiających. I łatwo je nabyć…

29


Przecież mamusia aż tylu nie potrzebowała… Nie aż takiej ilości. Po co tyle kupowała? Nie, to niemożliwe. Nie chcę o tym myśleć. Boże kochany, nie zamierzam o tym myśleć!!! Koniec z tym! Lepiej będzie, jeżeli spojrzę teraz na moją gwiazdkę. Na „Posejdona”. Chciałabym tam wrócić, chociaż wiem, że to niemożliwe. To był przelot tylko w jedną stronę. Na pokładach tego kosmolotu życie w komorach kriogenicznych, w długim letargu bez snów, byłoby o wiele prostsze… 5 października 2016 r.

30


Łukasz Ciżmowski


IN MEMORIAM Marianna Szygoń No dobra, nie byłam specjalnie popularna, ale wkurzyło mnie, że mój zgon przeszedł na fejsie bez echa. Nikt nie zauważył, że w realu szlag mnie trafił, nikt nie zamieścił na osi czasu zawiadomienia o pogrzebie czy nawet najbardziej zdawkowej kondolencji. Prawdziwi znajomi rzadko tu bywają, a wirtualni najwidoczniej mają ciekawsze zajęcia. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Kto odszedł? W pierwszym odruchu wpisałam: Ja. Idiotyczne. Zarządcy tego internetowego cyrku nie są Duchami Świętymi. Chociaż, kto wie? Z uwagi na ilość wiadomości, którymi użytkownicy bombardują portal, nie ma chyba w całym Wszechświecie osób lepiej poinformowanych. Kiedy ta osoba odeszła? Jeśli nie znasz dokładnej daty, podaj przybliżoną. Tę datę to ja znam lepiej niż ktokolwiek inny. Lepiej niż ten niezupełnie trzeźwy konował, który pośpiesznie stwierdzał moje zejście. Opcjonalnie: akt zgonu. Jeśli to możliwe, podaj link do nekrologu lub innych dokumentów związanych ze śmiercią. Proszę bardzo. Z początku niewiele się działo, choć upragniony status „In memoriam” przyznali nader szybko. Opiekun mego konta, chrześniak dziarsko pokonujący kolejne szczeble kariery korposzczura w wielkim mieście, tak zabiegany, że nie zdążył na pogrzeb, wreszcie przykleił na osi czasu post o pogrążonej w żalu rodzinie. Wpis ów, choć mało oryginalny i zapewne wyprodukowany niezawodną metodą „kopiuj-wklej”, zaowocował kilkoma komentarzami pełnymi wyrazów współczucia pod adresem tejże rodziny i paroma wirtualnymi zniczami. A o mnie znowu ani słowa: zero wspominek o moich fantastycznych wypiekach, pracowicie lepionych solnych aniołach czy o poezji, którą częstowałam internautów równie uparcie, jak bliskich ciastami. Żywi myśleli tylko o sobie. Tak jawna dyskryminacja martwych nie poprawiła mi i tak już wisielczego humoru. Potem odkryłam, że na konto ze statusem „In memoriam” jednak mogę się zalogować, choć w regulaminie napisano inaczej. Zdziwiło mnie trochę, że mogę dodać posta – ta funkcja też miała być niedostępna. Najbardziej jednak zafrapowały mnie zaproszenia do znajomych, które zaczęły sypać się jak z rękawa. Nie, nie dlatego, że wątpiłam w atrakcyjność mojego pośmiertnego profilu. Raczej dlatego, że wszystkie pochodziły od osób ze statusem „In memoriam”. Tego się nie spodziewałam, bo – podobno – takich profili najpopularniejszy serwis społecznościowy nie proponuje w polu „Osoby, które możesz znać” ani też nie pozwala dodawać zmarłych do grona internetowych przyjaciół. Nie kojarzyłam zbyt wielu dusz, pragnących zawrzeć ze mną znajomość, ale co mi tam. Jarałam się tą popularnością jak jakiś durny gimbus, bo w życiu za zdjęcia moich solnych aniołów nie dostawałam tylu lajków. Znaczy, za życia... I tak moje wirtualne istnienie rozkręciło się na dobre. Twórcy serwisu zapewne nawet nie podejrzewali, że kwitnie na nim tak intensywna podziemna egzystencja, niedostępna dla osób spoza klubu „In memoriam”. Chociaż, z drugiej strony, jakiś zawistnik niedawno wieszczył, że za pięćdziesiąt lat użytkowników

32


martwych będzie więcej niż żywych, więc może to przemyślana strategia? Co prawda prym wśród inmemoriamowców wiedli ci, którym udało się zejść w jakiś efektowny sposób, a i licytacje komu postawili ładniejszy „nagrobek” niespecjalnie mi się podobały, ale lepszy taki byt, niż żaden. Zamiast zdjęć śniadań – fotosy wiązanek od syna lub synowej. Zamiast „Kowalski obchodzi dziś urodziny”, powiadomienia: „Druga rocznica śmierci Iksińskiej, złóż życzenia”, zamiast imprez, wydarzenia: „Straszenie na cmentarzu parafialnym w Kłębocku, dziesięć osób bierze udział”. Wszystko prawie po staremu. Prawie. Szybko okazało się, że niezrzeszona dusza stanowi tutaj łakomy kąsek dla różnych dziwaków, a zaproszenia spływały nie tylko od zwykłych pośmiertelników. Propozycję przystania do grupy „Rozkosz grillowania” dostałam prawie od razu. Mamiła rozpalonym do czerwoności rożnem na zdjęciu profilowym, obietnicą niegasnącego brykietu i użycia najostrzejszych przypraw. Nie skorzystałam, pomna wrzodów, które wpędziły mnie do grobu. Odmówiłam również polubienia fanpejdżu karateki Saa Tanga (nie cierpię filmów akcji), sopranistki Bell Tsebub (nie przepadam za operą) i koła gospodyń „Pod białymi skrzydłami Ariela” (nigdy więcej prania!). Aż wreszcie trafiłam na coś dla siebie. Skusiła mnie dyskusyjna grupa cukiernicza „Rajska szarlotka”, prowadzona przez gościa o egzotycznie brzmiącym nazwisku i nicku Boog. Skupiała tych maniaków ciast, którzy za kawałek kruchego wypieku z jabłkami gotowi byli ryzykować nawet wypędzenie z Edenu. Wprawdzie Boog uprzedzał, że owoce nie pochodzą ze zwykłego drzewa, ale napalona na nowe, niewypróbowane dotąd przepisy uznałam, że do diabła z tym. No i, cholera, tym sposobem w końcu jednak trafiłam do piekła.

33



7 PYTAŃ DO ..., CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE TAM „SZORTAL” POŚLE

ŁUKASZ ŚMIGIEL

Pytanie pierwsze: Niedawno miała miejsce premiera magazynu „Coś”, spadkobiercy „Coś na progu”. Opowiedz proszę, jak doszło do powstania pisma, począwszy od „Lśnienia”, przez „Coś na progu”, po obecnego „Cosia”. Skąd ta zmiana po 10 numerze poprzednika? Łukasz Śmigiel: „Lśnienie” było wydawane przez bardzo sympatyczną firmę Printel, ale po kilku numerach okazało się, że sytuacja na polskim rynku czasopism jest niełatwa, a wydawca potrzebował pieniędzy na inne inwestycje i „Lśnienie” zostało zamknięte. Jakiś czas później doświadczenia, które zdobyłem przy „L” postanowiłem wykorzystać w czasopiśmie „Coś na Progu”, które było wydawane przez Dobre Historie. Niestety od ponad 2 lat Dobre Historie w zasadzie nie istnieją, bo rynek książki jest bezwzględny i finansowo oficynie nie udało się utrzymać na powierzchni. Ja tymczasem jestem psychofanem pulpy, weirdu i popkultury związanej z fantastyką i nie chcę rezygnować z pisania na takie tematy. Zespół dziennikarzy, grafików i fajnych ludzi, z którymi pracowałem przy „CNP” także chce kontynuować ten temat, więc pozbieraliśmy się do kupy i tak oto powstał Magazyn „Coś”. MC jest spadkobiercą CNP, ale też podejdzie do tematu pulpy i weirdu w bardziej poukładany sposób. Od początku wiem, że chcę robić pismo niszowe, dla kolekcjonerów i fascynatów tematu, pismo niezależne od wpływów z reklam i szerokiej dystrybucji. Ma to swoje plusy i minusy, ale będąc obecnie podmiotem zupełnie niezależnym od finansów osób trzecich nie mam zamiaru się spieszyć. Na razie zrobiliśmy próbny numer #1, który w ograniczonej dystrybucji online został ciepło przyjęty. Staram się wyeliminować błędy i zbilansować koszty pod wydanie #2 na listopad. Odrestaurowaliśmy blog czasopisma i facebook – teraz aktualizowane są codziennie. Lada chwila ruszy nasz podcast na Youtube i podcastowe radio online na Soundcloud. Chcemy być jedynym medium w Polsce, które kopie w pulpie i serwuje teksty na temat tego, czego polska popkultura nigdy nie miała. Tymczasem warto wiedzieć, że bez takich bohaterów jak The Shadow nie byłoby Batmana. O tym właśnie piszemy. Ponadto stawiamy na rozbudowane teksty, które powinny konkurować z internetowymi „artykułami”, na promowanie polskich debiutów (opowiadania), odgrzebywanie tego co bardzo stare i recenzowanie pulp nowości z zagranicy, o których nikt w PL nie pisze. Zapraszam na nasz blog, na Facebook i na konwentowe spotkania. Więcej nie ma co gadać i zapeszać. Robimy w pulpie, zapraszamy do wspólnej zabawy.

35


Pytanie drugie: Dlaczego akurat pulpowe klimaty? Co kręci Cię w tym gatunku fantastyki i jakich autorów, bądź dzieła poleciłbyś komuś, kto nie miał jeszcze styczności z weird czy pulp fiction? Łukasz Śmigiel: Jak mówiłem – zarówno pulp, jak i weird, bez których dzisiejsza popkultura jak i fantastyka nie byłyby tym samym, to gatunki zupełnie polskiemu odbiorcy nieznane. I nie jest to niczyja wina. Kiedy w latach 30tych, 40tych, 50tych i 60tych pulp i weird co chwila wypluwały kolejne niesamowite historie, w PL nie było czasu na zajmowanie się groszową fantastyką, komiksem, czy na słuchanie w radiu horrorów. Mieliśmy inne, nazwijmy to – historyczne, problemy. Od czasu zniesienia cenzury staramy się dopędzić popkulturę Zachodu, ale to po prostu nie jest możliwe. Mamy do nadrobienia ok. 80 lat w czasie których ukazały się niezliczone ilości kultowych za granicą historii z pogranicza magii i miecza, horroru, SF, czy czarnego kryminału itd. Kulturę popularną można zrozumieć tylko wtedy, kiedy ma się wiedzę na temat tego skąd się wzięła. Skąd się wziął Superman? Kto w PL pamięta, że gdyby nie inna postać – Doc Savage, Superman nie byłby taki, jakim go znamy. Wszystko się ze sobą łączy i z czegoś wynika. Jeżeli mamy w sposób świadomy delektować się kulturą popularną, trzeba wrócić do historii, do jej początków i wtedy nagle Hulk przestaje być jedynie wielkim, zielonym potworem, który rozwala czołgi. Dzisiaj ludzie oglądają Johna Cartera i nic, a nic z tego nie rozumieją, bo nie wiedzą, że to historia opisana przez Burroughsa kilkadziesiąt lat temu. Historia, dodajmy, bez której nie byłoby „Gwiezdnych Wojen”! O tym piszemy. Tłumaczymy, analizujemy i opisujemy te niezwykłe historie, a wszystko po to, aby pokazać, że kultura popularna to nie śmieciowe bzdury, na które szkoda czasu, ale istniejący od dawna fenomen, który warto zrozumieć. Co polecam do obejrzenia, przeczytania... Jest tego bardzo dużo. Chyba najłatwiej będzie zajrzeć na mój Instagram albo na blog/facebook cosia – nieustannie podpowiadam w tych miejscach tytuły, po które warto sięgnąć. Pytanie trzecie: „Projekt Tequila” – rozwiń, proszę, temat. Łukasz Śmigiel: Tequila to prawdziwie PULPOWY cykl, który wymyślałem przez ostatnich kilka lat. Pech chciał, że pod koniec działalności Dobrych Historii zdecydowałem się rozpocząć prace nad nim i to w oparciu o finansowanie społecznościowe. W międzyczasie DH padło, a ja zostałem z przeszło dwiema setkami ludzi, którzy w ten pomysł uwierzyli. Jeszcze za życia DH zdążyliśmy zrobić i wydać komiks, co także było złym pomysłem, bo za sprawą fanbazy rysowniczki przez dłuższy czas wszyscy myśleli, że Tequila to komiks. Na dodatek komiks, który trzeba było robić ekspresem, żeby zdążyć przed zawieszeniem działalności wydawcy. Powstał potężny bałagan, po którym sprzątam do dziś. Wyjaśniając sprawę: – Tequila to cykl POWIEŚCI uzupełnianych komiksami, które tworzą RÓŻNI rysownicy. – Jest już gotowa pierwsza powieść „Liczba Bestii” i pierwszy komiks „Władca marionetek”. – Do końca września wysyłki powieści do absolutnie kochanych ludzi z Polak Potrafi zostaną definitywnie zamknięte. Później będę jeszcze dosyłał drobiazgi – kubki, koszulki, plakaty i fanty cyfrowe. – Przed końcem roku pierwsza powieść o Tequili, czyli „Liczba Bestii” powinna trafić do księgarni. – Komiksy są jedynie uzupełnieniem powieści. Jedno i drugie można czytać niezależnie. Pierwszy komiks trafi na rynek jak tylko wyjaśnię jego status prawny. – Druga powieść, pt. „Taniec śmierci” już się pisze, a jej premierę zaplanowałem na drugą połowę 2017 roku. – Drugi komiks jest w produkcji, ale obiecałem, że nie puszczę pary z gęby, aż nie skończymy pewnego etapu prac. Mogę tylko zdradzić, że są to mniejsze historie z różnymi bohaterami zebrane w jednym tomie i rysowane przez różnych autorów.

36


– Dlaczego to wszystko tyle trwa? Padło wydawnictwo, które pilotowało projekt. Musiałem napisać „Liczbę Bestii” i samodzielnie w każdym calu ją wyprodukować. W międzyczasie zmieniłem pracę i urodził mi się syn :-) – Co dalej? Wróciły media – zapraszam na Facebook i blog serii. Mam nadzieję, że książka jest przyzwoita. Obecnie ciężko pracuję nad tym, aby Czytelnicy uwierzyli w tę historię, spróbowali wejść w ten świat i zechcieli ze mną zostać na dłużej. Będą jeszcze dwie powieści, jeden zbiór opowiadań i przynajmniej dwa komiksy. Powieść „Liczba Bestii” jest do pobrania za darmo w postaci ebooka na OpenBooks. Wersję papierową z bonusami ode mnie, można zamówić już teraz – przez allegro. – Czym jest Tequila? To powieściowy i komiksowy cykl, który jak na pulpę przystało – miesza ze sobą postapo, wierd West, horror i SF. W postapokaliptycznym świecie waleczna heroina – Tequila musi stawić czoło swojej przeszłości i dowiedzieć się kim jest. W odkryciu tajemnicy pomagają jej pewien szalony szaman rastafarianin, rewolwerowiec bez rewolwerów i bojowy kot, który porozumiewa się z Tequilą telepatycznie, mówiąc do niej po francusku... Gwarantuję, że nie ma DRUGIEJ takiej historii w polskiej fantastyce. Pytanie czwarte: Obecnie na rynku istnieje w sumie tylko jeden szeroko dystrybuowany magazyn o fantastyce, „Nowa fantastyka”. Inne trafiają do wąskiego grona zainteresowanych odbiorców i raczej nie kupimy ich na przykład w dworcowym kiosku. Co, Twoim zdaniem, odpowiada za taki stan rzeczy? Łukasz Śmigiel: Nie może być inaczej. Nowe media zmieniły świat. Dotyczy to także książek, radia, telewizji, itd. Dobra wiadomość jest taka, że prasa drukowana, ani drukowane książki, radio, czy telewizja nigdy nie znikną. Część z tytułów stanie się jednak bardziej specjalistyczna, tematycznie wąska i skierowana do mniejszej, ale konkretnej grupy odbiorców. I bardzo dobrze. O czytelnika trzeba zawalczyć i dać mu dużo więcej niż tylko pismo. Czytelnik musi mieć dostęp do darmowego kontentu i czuć się rozpieszczany. Przyzwyczaił nas do tego internet – istniejący w nim nadmiar informacji i idea „wszystkiego za darmo”. Tę rewolucję przetrwają tylko bardzo pracowici ludzie, podchodzący do rynku maksymalnie elastycznie. Dobra wiadomość jest taka, że małe wydawnictwo nie musi sprzedawać 10 tys. książek co dwa miesiące. Wystarczy mieć 2000 oddanych fanów, którzy dostają dokładnie to, czego szukają i można normalnie żyć, pracować, pisać, wydawać. Zdobycie tych fanów, to jednak ciężka praca i mało komu ze starej gwardii chce się przechodzić na model – mniej, ale za to lepiej i dokładniej. Nic nie szkodzi. Kto nie zrozumie w porę, ten wypadnie z rynku. Nie recenzenci decydują o powodzeniu tytułu na rynku, bo autorytetów już w sieci nie ma. Decyduje zadowolony czytelnik, który powie znajomym, że znalazł COŚ fajnego. Pytanie piąte: Przeczytałem na Twoim blogu, że ebookiem „Hotel pod cycami” rozpocząłeś nowy projekt o nazwie „literackie single”. Czego czytelnicy mogą spodziewać się po tym cyklu? Łukasz Śmigiel: Jestem zakochany w pisaniu opowiadań. Nie mogę przestać tego robić. Na dodatek nie pisuję tylko fantastyki. Na koncie mam dwa zbiory bardzo różnych opowiadań, które wydawcy starali się sprzedawać jako grozę, mam deathpunkowy kryminał retro oraz powieść obyczajową. „Literackie single” to ebooki – z okładką, po redakcji i korekcie, które sukcesywnie będę publikował na OpenBooks do pobrania za darmo. Z czasem zrobię z nich papierowy zbiór. Tymczasem chciałbym do swojego pisania przyzwyczajać kolejnych Czytelników i pokazać im, że Śmigiel pisze śmiglowe rzeczy, a nie po prostu horror, czy fantastykę. Nieodmiennie będzie to jednak literatura popularna i rozrywkowa. Nie jestem autorem głównego nurtu. Robię w rozrywce. Polecam pierwszy literacki singiel, czyli sensacyjną komedię pomyłek – „Hotel pod Cycami” (już na OpenBooks).

37


Pytanie szóste: Ciężko jest zdobyć pozwolenie na druk tekstu autora, który od kilkudziesięciu lat wącha kwiatki od spodu? Jak to wygląda w praktyce? Poszukujecie spadkobierców praw autorskich? Czy prawa do tych opowiadań i powieści już wygasły? Łukasz Śmigiel: Każdy sposób na zdobycie praw jest dobry. Czasem mamy możliwość skorzystania z otwartej licencji, bo spadkobierców brak. Kiedy indziej piszemy po prośbie, żeby nie kasowali nas drogo za tekst, który ma 70 lat, kiedy indziej – wszystko odbywa się standardowo, czyli: umowa, wynagrodzenie, prawa do ew. przedruku itd. Poszukiwanie takich tekstów to niemal detektywistyczna robota, ale czasami znajduje się rzeczy absolutnie niesamowite, więc sądzę, że warto. Pytanie siódme: Czym Łukasz Śmigiel i jego wydawnictwo zaskoczą nas w najbliższym czasie? Łukasz Śmigiel: Bardzo powolnym, systematycznym działaniem. Żadnych szaleństw nie przewidujemy. Obecnie trzeba rozbujać Magazyn „Coś”, wprowadzić na rynek „Tequilę”, a w zanadrzu mam dwie książki polskich debiutantów, nad którymi pracujemy. Wszystko oczywiście bardzo pulpowe, weirdowe, groźne i fantastyczne. Byle powoli iść do przodu i starać się jak tylko można o Czytelników, eliminować błędy i poprawiać to, co już jest. To i tak bardzo dużo pracy w branży, która jest dość niewdzięczna. W końcu, zamiast czytać zawsze można obejrzeć serial online.

Pytania: Karol Mitka Łukasz Śmigiel Debiutował w 2001 roku opowiadaniem Zamiana w miesięczniku „Magia i Miecz”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Science Fiction Fantasy i Horror”, „Magazynie Fantastycznym”, „Alfred Hitchcock poleca”, „SFerze”, „Ubiku”, „Portalu”, „Magii i Mieczu”, „Gwiezdnym Piracie”, „Czachopiśmie”, „Przekroju”, „Gazecie Wrocławskiej”, „Tyglu kultury”, „Znaczeniach”, „Angorze”, „Dozie literackiej”, „Zaćmieniu słońca”. W 2006 napisał w duecie z Kazimierzem Kyrczem opowiadanie pt. Głowa do kochania, które zdobyło dużą popularność po ukazaniu się drukiem w magazynie „Alfred Hitchcock poleca” i zostało następnie opublikowane w tygodniku „Przekrój”, w antologii opowiadań CITY 1 (Wydawnictwo Forma 2009), w anglojęzycznym magazynie „Suspense Magazine” oraz adoptowane na scenariusz krótkometrażowego filmu grozy Head to Love[1]. W 2013 wraz z rysowniczką Katarzyną Babis stworzył crowdfoundingowy projekt w serwisie Polak Potrafi, pt. Tequila. W ramach projektu powstaje nowy cykl powieści jego autorstwa oraz komiksów[2]. W 2008 był nominowany do nagrody „Gazety Wyborczej” Warto. Jest laureatem plebiscytu na najlepszą książkę magazynu „Esensja” za Demony (2010) oraz konkursu na kryminał „Gazety Wrocławskiej” (2011). W 2012 razem z Jakubem Wiśniewskim i Sebastianem Zakrzewskim założył magazyn literacki „Coś na Progu”, którego jest redaktorem naczelnym. Wcześniej, w latach 2009−2010, był redaktorem naczelnym magazynu grozy „Lśnienie” (w druku ukazały się tylko trzy numery). Obecnie jest współwłaścicielem wrocławskiego wydawnictwa Dobre Historie oraz działającego przy wydawnictwie studia nagrań i produkcji video Tube Studio. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej we Wrocławiu. Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Łukasz_Śmigiel Źródło zdjęcia: http://lukaszsmigiel.blogspot.com/

38



KOSZMARNY PORANEK HUBERTA PŁACZKOWSKIEGO Krzysztof T. Dąbrowski Przedstawię wam w skrócie sytuację. Pogryziony i podrapany leżę za biurkiem wraz z siedemdziesięciosześcioletnią staruszką ubraną w skórzaną kurtkę, koszulkę zespołu Cannibal Corpse i glany. Właśnie kurczowo wczepiła mi się pazurami w ramię, przylegając do mnie kościstym jestestwem. Nazywam się Hubert Płaczkowski. Mam trzydzieści lat. I nie jestem tym faktem zachwycony (tak, swym wiekiem też). Tym bardziej, że oboje mamy durszlaki na głowach. A wszystko to przez Wikarego. Wikary to nie żaden ksiądz – to kot rasy wielorasowej. Ja go rozumiem, a on mnie i nie pytajcie dlaczego tak jest. Sami tego nie wiemy. Euzebia – ta staruszka – twierdzi, że jestem potomkiem magów i drzemie we mnie uśpiona moc, a przodkowie Wikarego byli pupilami czarownic. Nie wiem, co ona popala, ale musi być diablo mocne. Wszystko zaczęło się dziś rano. Kocur wślizgnął się przez uchylone okno, wracając z jakichś kocich akcji (założę się, że znowu molestował kocice na osiedlu, bo nocną ciszę raz po raz rozdzierały rozpaczliwie miauczenia). A ja akurat budziłem się z lekkim kacem, bo popiliśmy wczoraj z kumplami. Na dodatek byłem w skórze i koszulce Acid Dożynkers, bo oczywiście padłem na wyrko i od razu zasnąłem. Brzuszysko głośnym burczeniem domagało się strawy. Uznałem, że zjem coś zanim pójdę do łazienki – jak już wybierać z brody wczorajsze okruszki wczorajszej, to razem z tymi ze śniadania. Czknąłem i z trudem usiadłem, a przetłuszczone kłaki od razu opadły mi na twarz, zasłaniając widok. Odgarnąłem je i ujrzałem kocura wyczyniającego jakieś dziwne akrobacje. Usiłował chodzić na tylnych łapach, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało. A na dodatek charczał. Czy to jakaś nowa sztuczka, by wyłudzić większe śniadanie? Wcale bym się nie zdziwił. Szło mu to bardzo nieporadnie. Wyglądał jakby był najbardziej nawalonym kotem na świecie. Wstałem. Zgrzytnęła sprężyna. Wikary spojrzał w moją stronę i stracił równowagę. Pacnął na podłogę z rozłożonymi na boki łapkami. Ryknąłem śmiechem. Kot groźnie syknął i wystrzelił jak rakieta w moim kierunku. W ostatniej chwili uchyliłem się i wylądował na ścianie. – Ojej, wszystko w po... – Byłem szczerze zmartwiony, gdy przez chwilę się nie ruszał, lecz był to podstęp, bo ledwie się zbliżyłem, a skoczył mi na męskie cycki (które nazywam anty-klatą) i wczepił się pazurami. – Auuuuu! – Bolało, pazury wbite w ciało to nie przelewki! I w tym momencie zauważyłem, że Wikary ma smoliście czarne oczy... Nie, to mi się chyba śni. Nie może być! Nagle oczy znowu zrobiły się typowe dla kota. Wikary schował pazurki i opadł na łóżko. – Jezu, co się z tobą... Znienacka oczy znowu stały się czarne. Machnął mi łapką tuż przed nosem. Odskoczyłem. – Ej, opanuj się! Kupię ci tego Kitekata De lux, obiecuję, tylko przestań wreszcie! Nie podziałało. Znowu skoczył. Uchyliłem się, ale zdołał capnąć dłoń. – Aaaaaaa! – Podskakiwałem pokrzykując i wymachując ręką. Oczywiście wracając z imprezy zapomniałem zamknąć drzwi, co poskutkowało tym, że miałem teraz widownię w domu. Oto zjawili się sąsiedzi

40


z dziesiątego, którzy schodząc usłyszeli moje krzyki i po prostu weszli sprawdzić, co się dzieje. Byli to Zyta i Juliuszek, którzy całymi dniami medytują, okadzając się kadzidełkami i słuchając jakichś usypiających szumów. Szurnięci na sto dwa! Ona ubrana w jakąś kiczowatą togę ‚Made in Czajna’, a on łysol z warkoczykiem z tyłu głowy. I nawet browca nie łykną, bo im nie wolno. No normalnie nienormalni! – Ty popatrz, on ostatnio robił to z drzewem, dendrofil jeden, a teraz za kota się zabrał – powiedziała dziewczyna. Coraz intensywniej machałem ręką, skacząc jak szalony. – Oj nie, to mi wygląda na jakieś rytualne indiańskie tańce – odparł Juliuszek. W końcu kot się odczepił i poszybował na szafę. – Pom... pom... – sapałem, usiłując prosić o pomoc. – Pomidor? – zdziwiła się Zyta. – Kochanie. – Juliuszek zaczął ją ciągnąć w stronę drzwi. – Ja myślę, że w niego wstąpił jakiś indiański demon. Lepiej stąd chodźmy. Zapalimy mu potem świeczki z intencją. – Po... po... – usiłowałem ich zatrzymać, ale byli szybsi. Drzwi się zamknęły, a Wikary spadł z szafy. – Ratuj – zamiauczał żałośnie. – Coś dziwnego się ze mną dzieje... – To fakt – odparłem, utrzymując na wszelki wypadek bezpieczną odległość. – Ale jak to się stało? – Nie wiem. Nie mam... – Nagle powstał i wyprężając się zaczął skrzeczeć. W tym momencie wszystkie drzwi i drzwiczki zaczęły trzaskać jak szalone. Łomot był taki, że nawet pijanego by otrzeźwiło. Po chwili kocur opadł na podłogę i ciężko posapywał. – Co to było? – Nie wiem, to nie ja – mruknął posępnie. – Coś ty w nocy robił? – W mej głowie zakiełkowało pewne podejrzenie. – No normalnie, rwałem kocice. Wyżerka na śmietniku... – Źle cię karmię?! – wkurzyłem się. – Oj no, zdarzyło mi się... – Rozłożył przepraszająco łapki. – A potem bawiłem się tym czymś. – Czym? – No taka plansza była i na niej literki. I przypomniało mi się, że się temu pytania zadaje. To zadałem. Oj żesz, Mojżesz, tabliczką oujia się bawił! Coś mi kota opętało... – Siedź tu i nie ruszaj się! – rozkazałem i postanowiłem natychmiast udać się do Euzebii. Tylko ona mogła tu pomóc. Rozległ się dzwonek u drzwi. Oho, czyżby wyczuła, że mam problemy? Gdy otwierałem, kot znowu zaskrzeczał i rzucił się na mnie. Aż się zatoczyłem do tyłu, tak mnie drapnął po szyi. Drzwi samoistnie się uchyliły i lecąc do tyłu ujrzałem Jadźwińską, tą złośliwą raszplę z wałkami na łbie. – Co to za hałasy się wyprawiają?! – zaskrzeczała, gdy usiłowałem utrzymać równowagę. Zauważyła ten fakt: – I co się wypinasz, zboczeńcu jeden?! Zatoczyłem się i wpadłem na szafę. – Pijaństwa znowu były! Milicję mam zawołać?! – jazgotała aż niemiło. Chyba policję, ty wredna małpo! – pomyślałem. Jakimś cudem jeszcze utrzymując się na nogach, usiłowałem odczepić kota od karku. – I kotka znowu dręczysz! O czekaj ty, już ja się rozmówię z ochroną zwierząt! I wtedy Wikary odbił się i skoczył na nią.

41


Brawo, kocie! I o to chodzi! – Aaaa, zdejmij to ze mnie! – krzyczała, wpatrując się ze zgrozą w brzuch, którego się uczepił. Szczęśliwie większej krzywdy jej nie wyrządził, bo miała na sobie gruby sweter. Nie żebym jej żałował, ale mogłaby oskarżyć nas o napaść i tak dalej. – Kotek chce się z panią pobawić – wysapałem ciesząc się, że ta bździągwa dostała za swoje. – Szczepiony był?! – nadal panikowała. – Tak. W tym momencie Wikary się odczepił i pacnął zadkiem na podłogę. Jadźwińska cofnęła się, trzasnęły drzwi i tyle ją widziałem.– Sorry – wymrukał kot, który na powrót stał się starym dobrym Wikarym. – Nie gniewaj się. Wszystko zniosę, tylko nie brak rybki w czwartki. No tak, czego można się spodziewać po kocie... Drzwi znowu się otworzyły. Tym razem pojawiła się w nich sąsiadka z naprzeciwka, Euzebia. – Cześć, Hubuś! Jakieś straszne hałasy tu u ciebie. Wszystko w porządku? – zapytała i poprawiła luzującą się sztuczną szczękę. – Wejdź. Mam problem. Weszła. Drzwi się zatrzasnęły, a kocur odbił się ode mnie i skrzecząc przylgnął plecami do ściany. Zaczął się przemieszczać ku sufitowi, jak jakaś kudłata jaszczurka. – Setash mashoh esath hatoh! – wyskrzeczał. – Ups, Hubuś, chyba jakiś demon kota ci opętał. Skoczę po akcesoria i zrobię egzorcyzma – zasepleniła Euzebia. Musicie wiedzieć, że Euzebia uważa się za czarownicę. I coś w tym jest, bo rzeczywiście potrafi odczyniać różne dziwne sztuczki. Stwierdziłem więc, że z braku laku w tej sytuacji jest to lepsza opcja niż bezczynność. Otworzyła drzwi i o zgrozo ujrzeliśmy za nimi jedynie czerń. – No, Hubuś... mamy problem. Musimy improwizować. – Hosah nastegho hajath – wtrącił swoje trzy grosze demoniczny kocur, spoglądając na nas badawczo z sufitu. – Może lepiej oddalmy się od niego – zaproponowałem wiedząc, że jak się odlepi, to spadnie mi na głowę. – Tam za drzwiami jest nicość – powiedziała staruszka, truchtając za mną w głąb pokoju. Wikary też się przemieszczał. – Jak to nicość? – Mesah nahgah hasah. – Tak, przeniósł nas do nicości i właśnie oświadczył, że mamy mu oddać dusze. – Mshghdh! – A teraz co powiedział? – Że ‚po dobroci’. Cofaliśmy się powoli, by być jak najdalej od demonicznego sierściucha. Obserwował nas bacznie, nie zmieniając pozycji. Cóż, biorąc pod uwagę nicość za oknami, wcale się temu nie dziwiłem, bo i gdzie mielibyśmy uciekać? Spełzł na podłogę poskrzekując i stanął na tylnych łapkach. – Medh ghdh ghn! – Powiedział: ‹No czekam!› Nagle ku nam poszybował jeden ze stołków. Pociągnąłem Euzebię ku podłodze i odruchowo przewróciłem biurko. Na podłogę posypało

42


się mnóstwo rupieci, w tym dwa durszlaki, których od tygodnia szukałem. Wychyliłem się i ujrzałem lecącą na mnie pałeczkę perkusyjną. W ostatniej chwili zdołałem się schować. – Zakładamy durszlaki – zakomenderowałem. – Musimy chronić głowy. – Jak musimy, to musimy, taki los – stwierdziła filozoficznie staruszka. Rozległ się grzmot i sąsiadka kurczowo wczepiła mi się pazurami w ramię, przylegając do mnie kościstym ciałem. Nie powiem, bym był zachwycony takim obrotem sprawy. Zastanawiało mnie też czemu, mimo czerni za oknem, w pokoju nadal wszystko widać. Ale czary to czary. – Emeh ech ech! – Co powiedział? – ‹Niech stanie się ciemność›. I zrobiło się ciemno – czyżby czytał mi w myślach? Coś zachrobotało. Włosy stanęły mi dęba, a nawet świerka. Byliśmy sam na sam z demonem, a na dodatek nic nie widzieliśmy i byliśmy kompletnie nieprzygotowani do walki. – Co się dzieje? Czemu tu tak ciemno? – Wikary znowu był Wikarym. Euzebia mnie puściła. – Ecie pecie, letmisilajt! – krzyknęła i znowu zrobiło się jasno. – Jasność, widzę jasność! Jasność widzę! – oznajmił entuzjastycznie kocur. – Może już sobie poszedł? – szepnąłem. – Nie, tylko się czai. To podstęp – odparła, sięgając po pałeczkę. – To z koncertu Acid Dożynkers. Śliniak, ich pałker, rzucił na koniec w publikę i złapałem – oświadczyłem z dumą. – Trele morele, kamanbejbilajtmajfajer! – krzyknęła staruszka i pałeczka zapłonęła na końcu. – Co robisz! To pamiątka! – Złapałem się za głowę. – Muszę. Teraz to będzie różdżka. Pamiętaj, że nie mam akcesoriów, a musimy jakoś walczyć. – Ashah neah Wróbelekelemelek! – Demon mówi, że nazywa się Wróbelekelemelek! – Co to za jeden? – Diablisko z piątego kręgu piekielnego. To jeden z tych gorszego sortu. Ale damy radę – Poklepała mnie po plecach. Znowu załomotały wszystkie drzwi. Złośnik najwyraźniej chciał nas zagłuszyć. Wychyliłem się zza biurka i ujrzałem jak do pokoju wlatuje eskadra talerzy. Nadlatywały z kuchni. Schowałem się i nad naszymi głowami rozpoczęła się kanonada. Porozbijał wszystkie o sufit. Posypało się szkło. Na szczęście chroniły nas durszlaki. – Hubuś! – syknęła Euzebia. – Masz coś wyjątkowo dla ciebie cennego? Ale nie chodzi o wartość pieniężną. Pokiwałem głową. – Przyniesiesz? – Jest w szafie w przedpokoju. – A spirytus masz? – Chcesz teraz pić? – Nie, to do rytuału, głuptasie! – No mam, miałem kukułki zalać. – Ptaszki mordujesz? – zdumiała się sąsiadka. – Nie, to cukierki. Wódkę chciałem zrobić. – To gdzie on? – zapytała.

43


– W kuchni za lodówką. Rozległa się seria brzdęków i resztki kieliszków posypały się wprost na nasze głowy. Jak dobrze po pijaku zabałaganić durszlaki pod papierami na biurku! Muszę więcej pić, wtedy mam genialne pomysły! – Dosięgniesz koca? – Wskazała na łóżko. Nie odpowiadając, gwałtownie się wychyliłem i przyciągnąłem do nas koc. W miejsce, gdzie przed chwilą byłem, grzmotnął Stephen King... To znaczy jego „Bastion” w twardej oprawie. – Ty gnoju, ale kulturę to zostaw w spokoju! – opieprzyłem demona. – No normalnie jak nasze łajzowate polityki... – dopowiedziałem po cichu. W odwecie zasypał nas grad Mastertonów. – Musimy rzucić na niego koc – szepnęła staruszka. – Dobra! Gotowa? Euzebia kiwnęła głową. – Trzy... cztery! – Wstaliśmy trzymając koc. Oberwałem „Pod kopułą” Kinga. Atakuje cięższym kalibrem, skubaniec... Zdołaliśmy rzucić koc na zataczającego się kota. – Teraz szybko do przedpokoju! – zakomenderowała Euzebia, widząc szamoczącego się demono -kota. – Zanim się wydostanie. W trzech susach przemknąłem przez pokój. Odwróciłem się. Euzebia z trudem kuśtykała trzymając się za plecy. – Coś mie strzyknęło – wyjaśniła. Doskoczyłem do szafy i wyciągnąłem blaszany sejf. Klucz był na szafie. Stanąłem na palcach i pomacałem trochę. Po chwili znalazłem to, czego szukałem. Akurat otworzyłem, gdy dotruchtała Euzebia. – To? – zarechotała widząc jak wyciągam pluszowego misia z jednym okiem. – Tak. – I oczko się odlepiło temu misiu – dodała, tłumiąc śmiech. – Daj go i leć po spiryt. Pełen złych przeczuć oddałem jej ukochanego pluszaka z dzieciństwa i pognałem ku lodówce. – Pospiesz się! Wikary już prawie wylazł – popędzała mnie zamykając drzwi do pokoju. Gdy wręczyłem jej flaszkę oznajmiła: – Musimy polać spirytem miśka i go spalić magicznym ogniem z różdżki. – Nie da się inaczej? – Wpadłem w błagalne tony czując jak w gardle rośnie bolesna gula. – Niestety. Im bardziej ci na tym zależy, tym większą moc będzie miał rytuał. Bo żeby pokonać zło, trzeba czasami poświęcić coś, na czym nam bardzo zależy. Dlatego nazywa się to rytuałem poświęcenia. – Esgheeh! – ryknął Wikary, który najwyraźniej wypełzł w końcu spod koca. – Szybko, nie mamy czasu! Z bólem serca oddałem misia, którego mamunia kupiła mi na osłodę przyszłych cierpień związanych z pójściem do pierwszej klasy podstawówki. Sąsiadka bezceremonialnie rzuciła go na podłogę i zaczęła polewać spirytusem. Pazury kota z upiornym zgrzytem przejechały po szybie drzwi. – Aghath, szlkoh pekah i pryskuh pryskuh! Szkło zaczęło pękać... Złapałem Euzebię i pociągnąłem ją do tyłu. W ostatniej chwili wpadliśmy do kuchni. Ułamek sekundy później i byłby z niej tatar bez żadnego jaja. Z trudem uniosła się na łokciach i wycelowała ‚różdżką’ w pluszaka.

44


– Encepencemocmamwręce! I Bum! Wystrzelił z niej fioletowy promień i dupnął w ukochaną pamiątkę. Misiek zapłonął fioletowo-błękitnym ogniem. W tym samym momencie wdepnął w niego kocur. Och nie! Wikary też mi spłonie! Kot, wyjąc potępieńczo, uniósł się w powietrze, gdy płomienie, błękitniejąc, przemieniały się w coś w rodzaju miniaturowej trąby powietrznej. Nastąpiła oślepiająca eksplozja. Gdy się ocknąłem. Euzebia instalowała sobie w ustach sztuczną szczękę, a kocur leżał bez życia na szczątkach pluszaka. – Już po wszystkim. Wygonili my go – powiadomiła Euzebia. Rzuciłem się ku ukochanemu sierściuchowi, a oczy zaszkliły mi się od łez. Doskoczyłem doń i chwyciłem bezwładne ciałko. – Wikary... – Głos mi się łamał. Potrząsnąłem nim raz i drugi, lecz nic to nie dało. Jego łapy smętnie zwisały. Szlochając przytuliłem go z całych sił. – Ajjj! Chcesz mnie udusić, kretynie?! – usłyszałem wkurzone miauknięcie. A więc jednak żyje! Żyje! ŻYJE! Ze szczęścia jeszcze mocniej go do siebie przycisnąłem. – Miauuuu! Puszczaj, debilu!

45



LALKA Tomasz Czarny To działo się zwykle kilka godzin dziennie. Mieszkaliśmy wtedy w dużym, starym domu, który ona dostała po swoich rodzicach. Dostaliśmy też – właściwie ona dostała – pokaźny spadek, tak więc nie musieliśmy chwilowo martwić się o pieniądze. Myślę, że już nigdy nie będzie nam ich brakować. Nie musieliśmy chodzić do pracy, zakupy przywożono nam do domu, który znajdował się w leśnym odosobnieniu. Nasze małe „więzienie”. Zabiłem tę kurwę zaraz po przyjeździe – przynajmniej tak mi się zdawało. A później pojawiła się ona. Byłem tak kurewsko samotny, a jednocześnie zafascynowany złem, które we mnie rosło tu, na tym cholernym odludziu. Czułem się, jakbym był panem świata, łażącym tylko z kąta w kąt i degustującym się ciszą. Nieraz tak bywa. Nie wiem kiedy zacząłem ją tak wielbić i pielęgnować, doprawdy nie wiem. To zaczęło się wtedy, gdy… gdy tego zapragnąłem. Lalka była naprawdę piękna, starannie wykonana i seksowna. Miała alabastrową skórę i była doskonała. Ubierałem ją w rzeczy, które miałem po niej. Była moją bezimienną, bezgłośną towarzyszką i o to mi właśnie chodziło. Lalka nie mogła mnie zranić, nie mogła się niczemu sprzeciwić, a jeśli widziała zło, to nie reagowała na ten fakt i nie oceniała go. Nie komentowała. To była jej siła, której potrzebowałem. Mogłem o wszystkim jej powiedzieć, zawsze mnie wysłuchała, zawsze miała dla mnie czas – i to było najwspanialsze i nieocenione. Lalka nigdy nie narzekała, gdy za długo lizałem jej stopy lub wąchałem jej dwudniową bieliznę. I to było Okay. Ale najbardziej podniecała mnie jej całkowita bierność, brak jakiejkolwiek reakcji, interakcji, znużenia czymkolwiek. Była tylko – i aż – lalką. Mogłem godzinami czesać jej włosy, pieścić ją i dotykać. Czytałem jej książki na głos, razem słuchaliśmy audiobooków i oglądaliśmy telewizję. Prawie wszystko robiliśmy razem. Taki układ najbardziej mi odpowiadał. Ta jej niewzruszona poza i monumentalność, posągowość. Jestem pewien, że marzy o tym nie jeden mężczyzna i z chęcią wskoczyłby na moje miejsce. Nieraz porównywałem ją do zwłok, co rozochocało mnie jeszcze bardziej – choć nie gniła i nie śmierdziała. Jej piękno było nieprzemijające i przejmujące. Jezu, jak ja kochałem to jej nieobecne spojrzenie, ono po prostu zwalało z nóg. Kiedyś oglądałem program o tak zwanych „heroinowych modelkach” – modelkach, które przed wybiegiem były faszerowane heroiną właśnie po to, by być zimne jak lód i mieć to nieobecne, puste spojrzenie. Czy to nie jest piękne? Moja własna, osobista, heroinowa modelka. Marzenia się jednak spełniają. Najbardziej lubiłem te momenty, gdy nie mogłem już wytrzymać i moja żądza eksplodowała. Zdejmowałem z niej wtedy ubranie (jeśli oczywiście aktualnie w nim była) i brałem się do roboty. To przypominało gwałt. Gwałt na martwej dziewczynie – z tymi pustymi, nieobecnymi oczami.

47


Lalka zgadzała się na wszystko i nie protestowała, nawet wtedy gdy robiłem te najgorsze rzeczy – w końcu była tylko lalką. Słuchałem wtedy dużo mrocznej, smutnej, melancholijnej muzyki i cóż… dużo brałem. Miałem dostęp do wszystkiego – wystarczył jeden telefon – witajcie w dwudziestym pierwszym: narkotykowym wieku. Tak bardzo fascynowało mnie jej ciało – jego nieruchomość i bezwładność, uzależnienie ode mnie. Nieraz leżała na podłodze, gdy nie miałem już ochoty i siły się nią i z nią bawić, niekiedy zostawiałem ją na schodach w niedwuznacznej pozie. Myłem ją i pielęgnowałem, przebierałem w różne ubrania i stroje, zależnie od mojego nastroju. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, choć miałem wrażenie, że często przytłaczała ją moją wyższość, ale to było właśnie w tym wszystkim najzabawniejsze. Często patrzyłem na widok za dużymi oknami, który mnie uspokajał, a potem spoglądałem na nią, jak siedziała na kanapie lub na krześle przy stole. Znajomi nie wpadali i nikt mi nie przeszkadzał. Czułem się jak jeden z bohaterów filmów van Santa lub von Triera, względnie Lyncha lub Cronnenberga. Malowałem jej paznokcie i powieki. Podkreślałem oczy kredką, usta ozdabiałem czarną lub granatową szminką. Zakładałem jej seksowną bieliznę i stroje sadomaso. Wyglądała ultrazajebiście, wiecie? Karmiłem ją Cheeriosami z mlekiem i kanapkami z żółtym serem. Według mnie lalki też muszą czasami coś jeść. I tak nam mijały dni i miesiące w naszym słodkim, leniwym, popołudniowym domu przepełnionym słońcem i wszelakimi substancjami, które mieszałem już jak prawdziwy znawca. „Widziałem schody do szaleństwa, widziałem schody do Nieba…”. Wierna towarzyszka doli i niedoli, w smutku i radości, w chorobie i zdrowiu, przybytku i nędzy. Czemu ludzie nie mogą być tacy? Do kurwy nędzy… Grałem na xboksie i grałem na gitarze. Pisałem wiersze i oglądałem artystyczne filmy. Najnowszego filmu Jarmusha nie mogłem zrozumieć nawet po gramie trawy i kilku ścieżkach koksu. Co jest? Zagubiłem się w jej włosach i zagubiłem się w jej zapachu tych wszystkich od dawna niemytych miejsc. To było takie seksowne, przyprawiało mnie o szaleństwo, o drżenie mojego członka. Zastanawiałem się, co dalej i wymyśliłem, że mógłbym się tak zestarzeć. Być jej powiernikiem, zbawcą, ale nie raz i katem czy zwyrodniałym gwałcicielem (liżąco-wąchająco-penetrująco-krępującym). W skrócie LWPK. Jej własnym LWPK… Co za łaska na nią spadła, nie sądzicie? Szczęśliwa istota, szczęśliwa lalka. Moja własność. Jej wyniosłość, jej poza, bezmiar jej bezużyteczności – jednak mnie była przydatna we wszystkim. Mogłem z nią gotować, oglądać filmy, słuchać niezliczonej liczby płyt i dmuchać ją. Mój umysł rejestrował wszystko niczym kamera filmowa. Nie wiem czy był to efekt zażywania dragów czy może po prostu tak właśnie było, ale to wszystko wydawało mi się takie świeże i na swój sposób nowatorskie. Mam nadzieję, że nie był to początek choroby psychicznej: o, nie. Najbardziej lubiłem, gdy po stosunku zalewałem jej kakaowe oczko, by później sprawić, by nasienie wypływało z niej i kapało na dywan. To dopiero była jazda! I nie mówiła wtedy ani słowa (na wszelki wypadek kneblowałem jej jednak usta). Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten jeden mały, feralny wypadek. Piłem akurat kawę, siedząc na naszej ulubionej kanapie, a ona znajdowała się obok mnie. W tle leciał Jefferson Airplane, a ja byłem wysoko, byłem naprawdę mocno nagrzany. Na ekranie przesuwały się akurat kadry z „Poza Prawem” – jednego z moich ulubionych filmów. Chciałem wolną ręką dotknąć jej ust, nosa – nie wiem, co mnie napadło i cały wrzątek wylądował na niej. – Kurwa, czy ciebie już doszczętnie pojebało?! Ja pierdolę, jak to boli! Kubek wypadł mi z ręki. Spojrzałem na nią z przerażeniem, ale i z wściekłością, która we mnie kiełkowała i kłuła mnie w serce i w mostek.

48


– Została jeszcze godzina! Lalka się nie odzywa, lalka nie czuje bólu, lalka jest tylko lalką! Co robisz, do kurwy nędzy??? – Pierdolę to! Jesteś pojebusem! Jak mogłam się dać w to wciągnąć? Spierdalam stąd. Już! – To był wypadek, przecież wiesz. Nie chciałem! Czy to takie trudne grać lalkę kilka godzin dziennie? Przecież wiesz, do chuja pana, że inaczej mi nie staje. Ile razy mam ci to tłumaczyć? Podobno mnie kochasz? – Tak jest, ale te wszystkie rzeczy… jesteś jebanym popaprańcem i dziwadłem. Boję się ciebie! – Zupełnie niepotrzebnie, doskonale wiesz, że nie zrobię ci krzywdy. Jesteś jedyna w swoim rodzaju, jesteś synonimem piękna. Jesteś moją lalką i to nie zmieni się nigdy! – Właśnie się zmienia, ty pierdolony czubie! Mam cię dość i tego chorego gówna w tym ponurym domu! Pierdol się, złamasie! – Zawsze będziesz moja własnością i zawsze będziesz chciała wrócić do tego i do tego domu. Nawet gdy inny będzie zalewał twoją cipę, to będziesz myśleć o mnie i o tym, co robiłaś. I wtedy będziesz posłuszna i uległa, bo dusza lalki będzie w tobie, zasiane ziarno będzie kiełkować! – Jesteś chorym zboczeńcem, zawijam się stąd! ***** Nadal była moją lalką. Nie pozwoliłem jej uciec. Matko, byłem naprawdę chory! Zatrudniłem lekarza, który zajął się wszystkim. Podawał jej narkotyki i wszystkie te medykamenty, których potrzebowała, by znowu stać się lalką, tym razem już na zawsze. Zrobiłem jej skromny pokoik w piwnicy. Egzystowała na małym materacu. Srała i sikała pod siebie, nie miała nawet siły odejść gdzieś obok. Pasy nie były potrzebne, miała zniewolone: umysł i ciało. Chciałem ją wykończyć, wycieńczyć, by w końcu zrozumiała, kto tu jest kim i kto rozgrywa karty. Często brałem ją na górę i spędzaliśmy miło czas jak przedtem, tyle tylko, że gdy zrobiłem swoje, prowadziłem ją z powrotem do tej ponurej piwnicy śmierdzącej szczochami i gównem. Teraz to było jej „główne” gówniane życie. Nie raz lepiej jest być lalką przez kilka godzin dziennie niż przez całe życie…

49


NEGOCJATOR Dagmara Adwentowska Na drodze, której istotą jest dążenie do doskonałości w służbie człowiekowi, ciągle napotykamy ludzi, których świat pęka i rozpada się. Zagubieni między czarnym i białym, nie pojmując współistnienia dobra i zła, światła i cienia – tracą z oczu cel i stoją na krawędzi życia.

Są inni od nas, stracili część złudzeń i większość zahamowań. Latami potrafią opracowywać plany, uderzyć w jednej chwili, z piekielną siłą i tam, gdzie najbardziej boli. Mogą zrobić krzywdę i trzeba temu przeciwdziałać. Istnieje na to wiele sprawdzonych sposobów, nie twierdzę, że moje metody to jedyna droga do rozwiązania problemu. Jednak ze wszystkich, które można wybrać, najczęściej jest tą najlepszą. Dlatego żałuję, że zostałem wezwany jako ostatni, gdy pokłady cierpliwości tamtych zostały wyczerpane, gdy eskalują się ich żądania i są już ofiary. Tę sprawę zaczynam niestandardowo i nie z biegu. Dano mi trochę czasu. Kupuję więc trzy butelki wina, karton papierosów i torbę cukierków, wędruję po sąsiednim blokowisku. Przysiadam się do pijaczków okupujących ławki i wyszczerbione jak ich szczęki murki. Zagaduję matki pilnujące dzieci na placach zabaw i staruszki wrośnięte w stanowiska obserwacyjne kuchennych okien. Zaczepiam stojących o poranku na przystanku tramwajowym, czekam cierpliwie, aż przetrą oczy z resztek snu. Pokazuję przylegający do osiedla park, plamę zieleni odcinającą się od betonu. Pytam i słucham. Kiwam głową, lecz gdy obrzucają tamtych wyzwiskami i stawiają im żądania, nie komentuję. Zachowuję bezstronność, nie osądzam żadnej strony konfliktu. Na tym polega moja praca. Ofiary już były i dlatego wstępu do parku dzień i noc broni wojsko i policja. Jest jesień i nieuprzątnięte liście pokryły równą warstwą trawniki i alejki. Tuż przy głównej bramie z żółtej pryzmy spiętrzonej wokół pnia klonu wystaje porzucony dziecięcy rowerek. Być może został zgubiony podczas ewakuacji parku, gdy władze miasta przestały zamiatać sprawę pod dywan. Mógł jednak należeć do któregoś z porwanych dzieci. Czteroletni Mateusz. Sześcioletnia Zuzanna. Witek i Tomasz, obaj siedmioletni, koledzy z jednej klatki z bloku stojącego najbliżej parku. Prócz nich – kilkoro dorosłych. Znam dane i rysy twarzy ich wszystkich na pamięć; muszę, żeby wiedzieć dlaczego i dla kogo idę stawić czoła tamtym. Tuż po zmierzchu przekraczam bramę. – Jestem tu, by wam pomóc – mówię nagim gałęziom dębów, klonów i jesionów. – Jestem po waszej stronie. Wysłucham waszych żądań i przekażę je dalej. Jednak tamci potrzebują gestu dobrej woli z waszej strony. Ręce trzymam przed sobą. Nie noszę rękawiczek, gołe dłonie dobrze usposabiają rozmówców, świadczą o szczerości. Staram się, by były doskonale widoczne, by nie dało się przeoczyć, że nie trzymam w nich broni ani kropidła. Odpowiada mi tylko cichutki szelest wiatru. Siadam więc na ławce i podnoszę zeschnięty, brązowy liść. Według plotek i opowieści, które zebrałem na osiedlu, zeszłej jesieni na opadłych liściach ślady żerowania robaków układały się w słowa. Tamci przesłanie zapisali jednak cyrylicą, więc mało kto zwrócił

50


uwagę, a jeszcze mniej liczni zrozumieli. Podobno pisali o smutku i zapomnieniu. Jest to jakiś trop, choć niewiele wart. Nie mam w ręku oryginału przekazu, nie potrafię też przypisać go do kontekstu. Nie mam nic prócz enigmatycznej plotki, że w zachodniej części parku leżeli polegli w walkach z Niemcami czerwonooarmiści. Pochowano ich w nieoznakowanych mogiłach. Czasem pies wykopał tu jakiś zzieleniały ze starości piszczel. A w zeszłym roku z wielką pompą rozpoczęła się gruntowna rewitalizacja parku miejskiego. Staram się nie myśleć o spokojnych snach, jakie śniły spowite w mundury szkielety w objęciach korzeni drzew, głęboko pod ziemią, nim im je brutalnie przerwał warkot maszyn i zęby koparek wyrwały zmarłych z ich bezpiecznego schronienia. Nie jestem tu po to, by się litować nad którąkolwiek ze stron czy kogokolwiek osądzać. Mam zadanie do wykonania. – Zwolnijcie jednego zakładnika – proponuję ciemnościom gęstniejącym pod drzewami.

51


Marek Czarnik https://www.facebook.com/Black-Pencils-Czarek_ Art-910306919054076


NOŻYCZKI Jacek Wilkos Pierwsze ukłucie bólu pojawiło się, gdy podnosiłem do ust filiżankę. Kolejne, mocniejsze, spowodowało oblanie się kawą, wywlekło na twarz grymas cierpienia i wywołało zatroskanie mojej nowej dziewczyny. Po chwili moje przedramię otworzyło się od nadgarstka po łokieć, jakby ktoś wypruł nitkę łączącą kawałki skóry. Monika zaczęła krzyczeć, czym zwróciła uwagę gości kawiarni. Gdy tylko zobaczyli, co się ze mną dzieje, przerażeni rzucili się do wyjścia. Rany pojawiały się samoczynnie na całym ciele. Jakaś niewidzialna siła rzuciła mną o witrynę kawiarni. Osuwając się po szybie ujrzałem moją byłą siedzącą na ławeczce naprzeciwko. W jednej ręce trzymała laleczkę, w drugiej ściskała nożyczki.

53



COPERNICON 2016. GROZA O SMAKU PIERNIKA Marek Ścieszek Bywalcem konwentów jestem okazjonalnym, nadal, mimo kilku, które mam już za sobą. Od kiedy jednak zaliczyłem swój pierwszy – jak się okazuje, podówczas największy (Pyrkon 2013), który za każdą odsłoną, niczym Anita Włodarczyk, śrubuje własne rekordy popularności – stało się dla mnie jasnym, iż nie istnieje dla fantasty lepszy sposób na odpoczynek od pracy zarobkowej z fantastyką niezwiązanej, jak spotkanie z ludźmi dzielącymi te same zainteresowania. Jakie ma się na to szanse, mieszkając na fantastycznym odludziu, żeby nie powiedzieć „pustkowiu”, niech wystarczą słowa dyrektor miejscowej szkoły podstawowej, która w rozmowie z moją siostrą, gdy temat zbliżył się ku skromnej osobie wyżej podpisanego, raczyła użyć sformułowania: „pisze nietypowe rzeczy”. Nie potrafię udzielić odpowiedzi na pytanie, czy przeczytała chociaż jedną z nich. Człowiek, słysząc coś takiego, natychmiast czuje w sobie gwałtowną potrzebę ustalenia, co wobec powyższego jest ponad wszelką wątpliwość „typowe”. Znając normalne, łatwiej ustalić to, co od normalności odbiega. Akademickości tych prób moim zdaniem wzmiankowana Pani Dyrektor, raczej nie byłaby zdolna zrozumieć, nawet gdyby dane jej było pojawić się wtedy, na terenie Targów Poznańskich zamiast mnie, w otoczeniu ponad dwudziestu tysięcy ludzi, jej zdaniem „nietypowych”. A przecież to tylko promil wszystkich fantastów zamieszkujących nasz kraj. Tutaj naszła mnie zabawniejsza wątpliwość: wuefista z tej samej szkoły, który zamiłowanie mojej siostry do czarnej odzieży oraz muzyki System of Down zdiagnozował jako „niezdrową fascynację”. Cóż by miał do powiedzenia, gdyby wszyscy polscy fani grupy Serja Tankiana, odziani w gustowną czerń, odśpiewali mu pod oknem Vicinity of Obscenity? Do rzeczy. Bo przecież miało być o tegorocznym Coperniconie. Posiadłszy akredytację prasową, wybrałem się do Torunia nieco wcześniej, by się właściwie zaaklimatyzować, poznać teren, umościć się nim wyjdę w miasto. Wiedząc, że jest to jeden z tych konwentów zlokalizowanych na większym obszarze, nie łudziłem się, że ogarnę całość. Słusznie. Piękno toruńskiej starówki nieco zrekompensowało mi konieczność codziennego przemierzania tam i z powrotem obszaru liczonego w kilometrach kwadratowych. Trudno ocenić, czy był to minus wydarzenia. Wymęczył mnie Copernicon ze szczętem, urokliwe Stare Miasto nieco tylko ten ból złagodziło. Z drugiej strony skupić się mogłem dzięki temu na ścisłym obszarze własnych zainteresowań, i nikt nie powinien mieć o to do mnie pretensji.

55


Jestem przekonany, że wszystko, co działo się w Centrum Sztuki współczesnej, w Młodzieżowym Domu Kultury oraz na Dworze Artusa słusznie odcisnęło się w pamięci fantastyki. Raz, że działy się tam rzeczy wiekopomne, jak Gala Rozdania Pióra Metatrona, wybór oraz wręczenie nagrody literackiej im. Jerzego Żuławskiego czy rozliczne spotkania autorskie. Zwyczajnie zabrakło mi na to czasu.

Wielbię horror odkąd przeczytałem „Manitou” Grahama Mastertona, jakieś trzydzieści lat temu. Kiedy niedługo potem zaliczyłem „Miasteczko Salem” Stephena Kinga, wszystkie dotychczas poznane gatunki i konwencje literackie zostały zepchnięte w cień, skąd tylko nielicznym udało się wymknąć i powrócić do łask. Postanowiłem skupić się na coperniconowej grozie. Z pełną świadomością swego czynu wyeliminowałem z grafiku większość konwentowych lokacji, skupiając się wyłącznie na dwóch: Wydziale Matematyki i Informatyki UMK oraz Collegium Minus. Pierwszy zapisał się w mojej pamięci wyłącznie pozytywnie, mimo lokalizacyjnego oddalenia od pozostałych punktów programu. Co do drugiego mam mieszane uczucia, ale o tym za chwilę.

56


Piątek, czyli dzień pierwszy konwentu, bezsprzecznie skradł Maciej Lewandowski. Bardzo zajmująco opowiedział o tym, gdzie nie bywać i kogo nie znać, mając za przewodnika Lovecrafta. I był to pouczający wykład również dla tych, którzy na prozie samotnika z Providence zjedli zęby. Można się było dowiedzieć wielu ciekawostek, poznać szczegóły z życia i twórczości Lovecrafta, o których nie miało się pojęcia, podane w sposób pełen humoru. Ten sam Maciej Lewandowski, tego samego dnia na tym samym WMiI UMK, ale w innej sali uświadomił wszystkim obecnym, gdzie leży granica pomiędzy grozą a kiczem. Czy zdolne jest przestraszyć coś, co swym widokiem przyprawia o uśmiech politowania? Można było postarać się podywagować w tym temacie z prelegentem, z której to okazji oczywiście skwapliwie skorzystano.

Jeżeli ktoś miał braki w wiedzy dotyczącej psychopatów literackich i filmowych, bądź nie odróżniał psychopaty od socjopaty, komuś takiemu przybył na ratunek Błażej. Spóźnienie oraz problemy ze sprzętem skutecznie zrekompensował tematyką oraz zdolnościami oratorskimi. Przede wszystkim jednak pozwolił błysnąć wiedzą m.in. wyżej podpisanemu.

57


W małej salce Collegium Minus, bardzo małej, takiej że nie pomieściła wszystkich chętnych, Artur „Dzikowy” Olchowy opowiedział wszystko o demonologii mazurskiej. Bez kozery można powiedzieć, iż prelegent porwał tłum i tylko wypada żałować, iż z racji lokalizacji wykładu, porwany tematem oraz talentem opowiadającego tłum nie mógł być liczniejszy. Ci, którzy pozostali za drzwiami, mają czego żałować.

Sobota należała do Sebastiana Sokołowskiego oraz Krzysztofa „Korsarza” Bilińskiego. Nie ma co do tego wątpliwości. Zaczęła się jednak nieszczególnie. Tak jak dzień wcześniej udało mi się dostać na wykład Dzikowego, tak w sobotni poranek mogłem tylko pocałować klamkę składziku na miotły, w którym z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu organizatorzy postanowili umieścić część swojej oferty. Tutaj wracam do sensu, a raczej jego braku, dobierania takich lokalizacji, które poza jednym, czy dwoma efektownymi pomieszczeniami, nie oferują niczego zdolnego pomieścić coraz liczniejsze tłumy ludzi zainteresowanych fantastyką. Motyw opętań i egzorcyzmów, trafiający w mój gust, byłby wspaniałym prologiem rozpoczynającego się właśnie dnia wypełnionego wszelakimi prelekcjami. Byłby. Mam dziwne wrażenie, że budynek WMiI UMK mógłby bez trudu przejąć również te wydarzenia, które poupychano w ciasnych salkach Collegium Minus. Wracając do Sebastiana Sokołowskiego oraz Krzysztofa „Korsarza” Bilińskiego, zajrzałem na prawie wszystkie ich wykłady. Przyswoiłem mnóstwo informacji, czy zwykłych ciekawostek dotyczących konwencji, którą darzę estymą. Pierwszym horrorem, który przeczytałem lata temu, było „Manitou” Grahama Mastertona w pamiętnej, najładniejszej bez wątpienia spośród polskich przedruków okładce Amberu. Musiały minąć trzy dekady, abym dowiedział się, czym wówczas zapłacono mistrzowi za prawa do wykorzystania utworu. Jeśli ktoś tego nie wie, może się tego dowiedzieć bezpośrednio od Sebastiana Sokołowskiego, podczas którejś z jego kolejnych prelekcji.

58


Miło było zobaczyć ludzi, których zna się jedynie z Internetu, wysłuchać tego, co mają do powiedzenia o naszych wspólnych fascynacjach. Twórcy „Okolicy Strachu” mieli pomoc w osobie Agnieszki Brodzik. Kto spośród tych, którzy mienią się znawcami współczesnego polskiego horroru, ośmieli się przyznać, że nie słyszał o portalu CarpeNoctem.pl? Wysłuchałem wykładu o literackim horrorze cielesnym z niekłamaną przyjemnością. Naczelna CN zna temat dogłębnie, dzięki czemu i ja mogłem łyknąć odrobinę wiedzy.

Podsumowując, Copernicon dużo korzysta na tym, gdzie jest organizowany. Toruńska starówka to miejsce o wyjątkowej urodzie, ale... Właśnie. Skłaniam się ku temu, że i Lublin miałby się czym poszczycić, nie wspominając o Poznaniu, a jednak tamtejsze konwenty można było ulokować w jednym, najbardziej logicznym miejscu. Toruń zapewne takiego nie posiada, tłumaczy to organizatora Coperniconu w znacznej części. Nie wiem, czy zdecyduję się tarabanić przez pół kraju tylko po to, aby znów nie móc się dostać na interesujące wykłady. Przyznaję, że decyzja może być pozytywna, jeżeli WMiI UMK przejmie przynajmniej te atrakcje Collegium Minus, które postanowiono umiejscowić w wyjątkowo nieatrakcyjnych pomieszczeniach. Aby zakończenie nie zatriumfowało nad całością swym pesymistycznym klimatem, powtórzę: to były bardzo przyjemnie spędzone trzy dni. Sama impreza przyniosła mi mnóstwo satysfakcji, zaś polska stolica pierników wywarła niezatarte wrażenia. Niewykluczone, że jeszcze tam wrócę, zaś przekonanie to będzie o tyle silniejsze, o ile znacznie zostanie zawężony obszar konwentu, wyeliminowane zaś zostaną te lokacje, które ewidentnie psują odbiór całości.

59


PROJEKT: WOLNOŚĆ Konrad Staszewski Mimo że mężczyzna zadał przeciwnikowi kilkadziesiąt ciosów i potwór krwawił śmierdzącym, zielonym śluzem z wielu ran, nadal zajadle się bronił. Zgromadzonym w amfiteatrze gapiom zdawało się, że obaj są nieśmiertelni. Ale prawda była zupełnie inna. Doktor miał na sobie najnowocześniejszą zbroję, której nic nie było w stanie zniszczyć. Nawet trzymetrowy stwór, który wbijał się w nią szponami oraz wilczymi i mamucimi kłami. Kilkanaście wyrastających z jego ciała macek młóciło leżącego na ziemi człowieka. Potwór odskakiwał co jakiś czas i pozwalał mu się podnieść. Z początku to widzom nie przeszkadzało. Komentatorzy nie omieszkali przed rozpoczęciem pojedynku przypomnieć, że stworzenie nazywane Demonem jest mieszanką genetyczną stworzoną w laboratorium Doktora. Ale walka trwała już długo i zaczęła być nużąca, a szala nie przechylała się na żadną stronę. Mężczyzna używał w obronie i ataku laserów oraz przymocowanej do pleców wyrzutni rakiet. Były to jego najnowsze wynalazki, które miały pokazać zgromadzonym, że jest w stanie wykonać zlecenie i unicestwić przeciwnika. – ZABIJ. Pospólstwo chciało krwi. Doktor dobrze o tym wiedział. Nie tylko dlatego, że krzyczało od wielu godzin. Doktor także był już znudzony. Postanowił zakończyć przedstawienie. Przypomniał sobie pierwsze dotacje na badania. Jego zadaniem było stworzyć za nie krwiożercze bestie. Ich cel to dostarczanie ludziom rozrywki. Miały mieszkać w amfiteatrze i być ściśle związane z ludźmi. Miały żyć równie długo jak ich właściciele. I odwrotnie. Realia się, niestety, zmieniły. Mocodawcy Doktora wystraszyli się prototypu i kazali mu go zabić. Mężczyzna stracił dotacje i nie miał za co spełniać marzenia o stworzeniu istoty idealnej. W ten sposób ojciec i syn znaleźli się na ringu. Tylko że przeciwnicy nie chcieli się wzajemnie unicestwić. Doktor podjął jednak decyzję, o której nikt nie wiedział. Przed walką dał Demonowi do wypicia Eliksir Wolności. W rezultacie stworzenie mogło istnieć bez właściciela. Miała to być zemsta Doktora, który także wypił pewną miksturę. W pewnej chwili dał się skaleczyć przeciwnikowi w szyję. Nikt tego nie zauważył. Ale Doktor nie podniósł się z ziemi i zaległa nieoczekiwana, przerażająca cisza. Nie tak miała się skończyć walka. Co gorsze, Demon nie zginął razem z właścicielem. Do zebranych na trybunach ludzi powoli zaczęło docierać, co się stało i co to oznacza. Demon także wiedział. Był wolny i nieśmiertelny. Zaryczał straszliwie. Spojrzał na ludzi. W jego ślepiach płonęła żądza zemsty.

60


Marek Czarnik https://www.facebook.com/Black-Pencils-Czarek_ Art-910306919054076


PUNKCJA ŚWIĘTEJ ALDONY Przemysław Karbowski Jak się człowiek nawali, to bywa że głowa boli. Nic specjalnego. Żadnego konowała do takiej diagnozy nie trzeba, Rafał wiedział to bardzo dobrze. Dziadek zszedł na wylew, ojciec tak samo, stryjkowi Gwidonowi też żyłka poszła i to zaraz po trzydziestce, takie to zasrane geny odziedziczył Rafał. Spadek, że niech to szlag trafi. A że Rafał lubił się nawalić nie było tajemnicą. Bo i co można sensownego robić na bezrobociu? W telewizor nawet nie za bardzo chciało mu się pogapić, bo matka do szycia zawsze musiała mieć włączony i to na pełny regulator, żeby przekrzyczał maszynę. Niestety, obowiązkowo na pierwszym programie czeskiej telewizji, żeby, jak mówiła, nie rozpraszać się przy pracy. Jak jeszcze leciał hokej, to pół biedy, ale te wszystkie filmidła w czeskiej wersji... Śmiać się chciało jak Alain Delon, Mastroianni i De Niro mówili tym samym głosem jakiegoś pedała spod Pragi. Jakby mało było ubawu z samego języka... Stara „Singerka” wyła, znacząc ściegi na tkaninach, telewizor ryczał po czesku, pojeb z mieszkania wyżej trzaskał tłuczkiem do mięsa w kaloryfer w nadziei, że sąsiedzi uciszą sprzęty domowe, a Rafał zalegał na kanapie wstępnie oszołomiony tanim winem. Tanim... Jak się jest bezrobotnym, to wszystko jest drogie. Dobrze, że matka dorabiała do renty szyjąc, bo musiałby kraść. Sama tak kiedyś powiedziała sąsiadce, że po to zapieprza, żeby synuś nie wpadł w złe towarzystwo, nie stoczył się i nie został złodziejem. No i Rafał pilnował się jak mógł. Nie kradł. Ze cztery razy stał na czatach, nic wielkiego. Jak już koledzy tak pięknie prosili... Rafał pociągnął dwa łyki i pomyślał, że zaraz pójdzie piętro wyżej i po raz kolejny opieprzy palanta, bo rezonujący kaloryfer dawał mu się we znaki coraz bardziej. Do telewizora i maszyny do szycia był przyzwyczajony. Ale ten niereformowalny kretyn już przesadza. Nie ma jeszcze ciszy nocnej, to był zawsze pierwszy argument Rafała. Nie pomagał. Skutkowała dopiero zapowiedź, że jak zasraniec jeszcze raz puknie w kaloryfer, to mu Rafał przypierdoli. Sąsiad pokwękiwał coś o policji, żeby go Rafał nie straszył, że się nie boi, ale przez tydzień był zwykle spokój. Matka przerwała szycie i wzięła się za krojenie podomek. Na zapas, żeby do późnego wieczora już tylko szyć. Żeby synuś się nie stoczył... A synuś poczuł, że ciśnienie skacze mu powyżej normy i, jak zwykle po spożyciu alkoholu, zaczął go boleć łeb. Rafał wstał i poszedł do sąsiada. Nie doszedł, bo na półpiętrze stracił przytomność. *** – Przystopuj, kochana, bo zaczynają węszyć. – Dyrektor Bazioła gestem zaprosił ordynator Łęską, aby usiadła. – Od tego są psy, żeby węszyć. – Wzruszyła ramionami lekarka. – I nie tym tonem, Maćku. Nie tak obcesowo, nie tak protekcjonalnie, nie tak poufale. Było, minęło... – Wczoraj był u mnie jeden, prywatnie... – Naprawdę? – Łęska podrapała się po głowie nieco stropiona. – A myślałaś, że żartuję? – Kto? – Jakiś podkomisarz, nie wyznaję się na tych nowych stopniach, w każdym razie oficer, tak o sobie mówił.

62


– Ale jego przełożony to twój kolega ze wspólnych polowań. Poinformuj go, że nachodzi cię prywatnie jego podwładny i po sprawie... Bazioła zmarszczył krzaczaste brwi. – Nie takie to proste. Ci młodzi służbiści są najgorsi... Za komuny nie do pomyślenia. A kolega komendant... – Tylko nie myśl, że trzeba mu odpalić dolę. – Łęska spojrzała dyrektorowi w oczy. – Nawet o tym nie myśl. Bo zaraz do podziału zgłosi się proboszcz, burmistrz i szef straży pożarnej. Aż tyle tej kasy nie ma, przykro mi. – Aldona! – Maciej! Przez moment oboje wspomnieli w myślach dawne, wspólne i dość krótkie uniesienia. Mimo powagi sytuacji próbowali rozładować atmosferę. – Tylko przystopuj – uśmiechnął się Bazioła. – I nie drap się ciągle po głowie. Świerzb złapałaś? – Bardzo śmieszne – Doktor Aldona udała nadąsaną. – Zapomniałam umyć, myślę tylko o pracy i powołaniu. – Masz dzisiaj kogoś? – Zwieźli z pogotowia od Mielcarka faceta z nadciśnieniem. Upił się i zasłabł, na bóle głowy się uskarża. – Zostaw go w spokoju, odeślij. – Dlaczego? – szczerze zdziwiła się Łęska. – A może ucisk, może tętniak, może guz? – Chcesz wycinać? Scyzorykiem? – Daruj sobie te dowcipy... Ale pod kątem zmian demielinizacyjnych w mózgu mogę go przebadać? – Możesz. – Dyrektor wyraźnie się uspokoił. – Wracaj do pracy. Doktor Aldona Łęska wyszła z gabinetu, a Bazioła zaczął rozmyślać o kolejnym spotkaniu ze smarkatym podkomisarzem. Bo oficerek już się zapowiedział z wizytą. Dyrektor nie wiedział tylko czy wciąż prywatną, czy już służbową. *** Jezusie, to nie sen, myślał przerażony Rafał, dopinając przyniesioną mu przez pielęgniarkę piżamę. Wylądowałem u czubków! Kumple padną ze śmiechu, nie dadzą żyć. Szpital dla nerwowo i psychicznie chorych, jak byk stało na bramie... A przecież lekarz z pogotowia mówił o miniwylewie, żeby się nie forsować i nie pić alkoholu. Mądrala... A sam miał nos fioletowy, jakby codziennie dyktę walił do ryja. O co chodzi? Pech podwójny. Mistrzostwa Europy się zaczynają, a on w szpitalu i nie wiadomo jak długo. Jutro z wieczora gospodarze grają z Francją, na korytarzu powinien być telewizor, może da się obejrzeć? Matka przyjedzie pojutrze, żeby o piżamie nie zapomniała, bo ta szpitalna gryzie jak pchły, sztywne dziadostwo jak i ta krochmalona pościel. – No, młody człowieku... – Rafał dopiero teraz zauważył, że w sali jeszcze ktoś leży i na dodatek mówi. – Szykuj się, bo jutro punkcja. Starszy facet na łóżku pod oknem był podejrzanie rozbawiony. – Co jutro? – dopytał Rafał. – Szpryca w kręgosłup! Pomódl się, żeby cię dobrze znieczulili. *** Podkomisarz Woźniak był bardzo podobny do... Właśnie, do kogo? Bazioła zwrócił uwagę na podobieństwo policjanta do jakiejś znanej persony już w trakcie pierwszego spotkania, ale wciąż nie umiał skojarzyć, czyim Woźniak miałby być sobowtórem.

63


– Postępowanie rusza na dobre – poinformował dyrektora oficer, sącząc koniak. – Od pana zależy, czy będzie pan nim objęty. – Nie rozumiem. – Złoży pan zeznania obciążające ordynator Łęską. Że o niczym pan nie wiedział, że wszystko działo się za pana plecami, że kto to widział, że to wstrząsające, gdzie etyka lekarska, przysięga Hipokratesa, koniec świata... Bazioła wstał zza biurka i sprawdził, czy aby na pewno przekręcił klucz w drzwiach gabinetu. – A jeśli tego nie zrobię? To jest szantaż? Próba wymuszenia? Komendant nie będzie zachwycony, gdy go poinformuję, że mi się pan naprzykrza... Woźniak parsknął śmiechem. – Szanowny panie, ja właśnie jestem posłańcem pańskiego kolegi, który usiłuje uratować pańską dupę, żebyście jeszcze mogli niejednego jelenia wspólnie ustrzelić i na niejednym polowaniu schlać się i zarzygać, teraz pan rozumie? Maniera podkomisarza bardzo nie podobała się dyrektorowi. Ale Bazioła odetchnął z wyraźną ulgą. – I wszystko rozejdzie się po kościach? – zapytał. – Powiedzmy... – Woźniak postukał paznokciem w kieliszek. – Gdybyście w swoim czasie byli bardziej dyskretni, gdybyście nie dostarczyli materiału do plotek... Wreszcie, gdybyście byli mniej pazerni... – Gdyby ordynator Łęska nie była taka pazerna.... – poprawił lekarz. Podkomisarz spojrzał na Baziołę z niesmakiem. – Ja nie mam o panu najlepszego zdania – wycedził. – Panią doktor obsmaruje pan w zeznaniach, teraz niech pan weźmie na wstrzymanie i nie wywnętrza się przy mnie na byłą kochankę. Dyrektor spurpurowiał i łyknął koniaku prosto z butelki. – Ale wyście się uparli, że będziecie pobierać płyn mózgowo-rdzeniowy komu popadnie – kontynuował policjant. – A teraz wyszło szydło z worka. Połowa pacjentów i personelu trąbi, że handlujecie z zachodnimi firmami kosmetycznymi. Swoją drogą, do czego dodają ten płyn? Do perfum? Wody kolońskiej? Bazioła nie odpowiedział. Zresztą podkomisarz wcale tego nie oczekiwał. – Nieważne – mówił dalej Woźniak. – Ważne, że doprowadziliście do sytuacji, w której gdybym, wychodząc od pana, wypierdolił się na schodach, z miejsca położylibyście mnie na oddziale neurologicznym i w ciągu doby wsadzili igłę między kręgi, żeby utoczyć mi tego cholernego płynu. Podejrzewając stwardnienie rozsiane, zmiękczenie kutasa czy inną malowniczą chorobę. – Te żarty są niestosowne – wychrypiał doktor. – A stosownym było wrobienie czterech pacjentów, którzy wywęszyli aferę, i przeniesienie ich na oddziały psychiatryczne? – Podkomisarz ściszył głos. – Na których traktujecie wariatów jak dojne krowy, tylko zamiast mleka z wymion, ściągacie im z mózgu płyn na sprzedaż? A ilu z nich wariatami wcale nie jest? Trzydzieści procent czy więcej? Dyrektor złapał za telefon i zaczął wykręcać numer. – Tak rozmawiać nie będziemy! – Baziole trzęsły się ręce. – Dzwonię do komendanta! – Niech pan dzwoni. Gwarantuję panu, że rozłączy się, jak tylko usłyszy pańskie nazwisko. Koleżeństwo zostało chwilowo zawieszone, musi się pan z tym pogodzić. Dyrektor szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych odłożył słuchawkę. *** Rafał nie pomodlił się przed zabiegiem. Teraz głowa mu pękała, ale to podobno normalne po punkcji lędźwiowej. Ból pół biedy, ale dobę leżeć na plecach i ani palcem kiwnąć? Ta ordynatorka chyba zwa-

64


riowała. Czy pęcherz wytrzyma dwadzieścia cztery godziny? Bo na myśl, że któryś ze współpacjentów będzie mu celował fujarą do kaczki albo butelki, Rafała głowa bolała jeszcze bardziej. Da radę albo zaszcza wyrko. A matka przy łóżku płakała. Przywiozła z domu piżamę, ale Rafał będzie ją mógł założyć dopiero jutro, na razie nie ma mowy o przebierankach. Musi leżeć. – Bardzo cię boli? – Matka wytarła oczy. – Szwecja wczoraj zremisowała z... Nie pamiętam... – Z Francją, wiem, mówili mi – wystękał Rafał. – Dzisiaj grają Angole z Danią, pytałem durną babę, czy mogą mnie wywieźć na korytarz, żebym chociaż kątem oka popatrzył, ale się na mnie wydarła... – Nie mów tak, synku. Pani doktor wie lepiej. – Na pewno – zgrzytnął zębami synek. – Zasrana święta... – Czemu święta? – Bo ciągle drapie się po łbie. Gadają, że aureola ją uwiera, taka to święta... Mamusiu, żebyś ty wiedziała, co o niej opowiadają... Matka zamoczyła w herbacie patyk owinięty bandażem i zwilżyła Rafałowi wargi. – Nic nie mów, synku, nie męcz się. – Mamusiu, następnym razem niech mamusia koniecznie przywiezie ze dwa jabole. – Synku... – Koniecznie! Bo umrę... *** Wcale nie szło o pazerność, jak ironicznie zasugerował Woźniak. Nie chodziło o ostentację, o przesadę w szafowaniu tymi punkcjami na prawo i lewo, o plotki, które z tego wynikały. Plotkować można do woli, plotki żyją i umierają, czasem stają się legendami, jak ta o zabójcy z tylnego siedzenia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto znał kogoś, kto znał niedoszłą ofiarę i będzie gotów przysięgać, że to prawda. Tu byłoby podobnie, dumał dyrektor Bazioła. Lekarze ściągają pacjentom płyn mózgowo-rdzeniowy, a potem sprzedają do Niemiec i Francji producentom kosmetyków. Kto w to uwierzy, jak opowiadają o tym ludzie z wariatkowa? Dla zwykłych ludzi nie ma różnicy, oddział psychiatryczny czy neurologiczny, kto leżał za tym murem na pewno psychiczny... Potrajlują i przestaną, a choćby i nie przestali, nic się nie stanie. Podkomisarz litościwie wyjaśnił dyrektorowi gdzie tkwił błąd, a właściwie pech. Rok temu z Aldoną zesłali na psychiatryczny jednego z najbardziej pyszczących o handlu z zachodnimi firmami pacjentów z neurologii, niejakiego Pawła Kuśmidra, a ten protestował, głodował i podjął dwie próby samobójcze. Bazioła chciał nawet zaaranżować próbę trzecią, żeby tylko pozbyć się kłopotu, ale pojawiły się dziwne naciski z Urzędu Wojewódzkiego, żeby Kuśmidra wypuścić i to bez gadania. Wypuszczono, i tak zarówno Łęska, jak i Bazioła o sprawie zapomnieli. Cholerny traf chciał, że Kuśmider był synem jakiegoś sekretarza z ministerstwa spraw wewnętrznych. Nieślubnym bo nieślubnym, noszącym inne nazwisko, ale z tatusiem emocjonalnie związanym i od tego się zaczęło. Śledztwo, inwigilacja w szpitalu, a Bazioła się nie połapał. Jak mógł być tak ślepy? – Szanse, żeby się pan zorientował, były niewielkie. – Woźniak miał chyba talenty telepatyczne albo czytał z twarzy dyrektora jak z książki. – Pracowano profesjonalnie. – Domyślam się. I co teraz? – Teraz niech pan schowa koniak i otworzy szampana. – Proszę? – Rząd Olszewskiego upadł tydzień temu, wymiatają część ministerstw do zera, nikt już nie będzie interweniował w sprawie, którą wykrył bękart wywalonego na zbity pysk sekretarza, rozumie pan? – Ale przecież mówił pan o śledztwie, postępowaniu... Że mam wszystko zrzucić na doktor Łęską...

65


– Bo tak jest. Śledztwa zamieść pod dywan już się nie dało, ale dzięki pańskiej zażyłości z komendantem wystarczy, że ze swoimi współpracownikami zrobicie z ordynatorki kozła ofiarnego. Ktoś głowę położyć musi, padło na panią Łęską. Bazioła czegoś nie rozumiał, chociaż... Pijany w sztok Wicek na polowaniu powiedział kiedyś coś takiego... Jemu też Aldona dawała dupy? A teraz Wicek wsadzi ją do więzienia? Z zemsty? Ależ mętlik w głowie... Za dużo koniaku. Na pewno. – Skoro to wszystko takie proste i nic mi nie grozi, czemu się pan tak na mnie wyżywał? Podkomisarz Woźniak stanął w drzwiach, mocując się z przekręconym kluczem. – Bo lubię. Bo napawałem się pana widokiem. Tym jak się pan poci, jak trzęsą się panu ręce, i jak przerażony wlewa pan w siebie koniak. Bo najchętniej bym pana zabił, ale nie mogę tego zrobić. Do widzenia. Policjant wyszedł z gabinetu, a dyrektora Baziołę olśniło. Oficer był podobny do Marka Niedźwiedzkiego. *** Rafał posłusznie łykał wszystkie medykamenty, jakimi go faszerowano, ale nie czuł się dobrze. Ordynatorka powiedziała, że podejrzewa zapalenie opon mózgowych. To by tłumaczyło bóle głowy. Tylko czy mówi mu prawdę? Pacjenci prześcigali się w wymyślaniach na doktor Łęską, na świętą Aldonę, jak na nią mówili. Że wcale nie leczy, tylko robi z ludzi wariatów i wysyła do pawilonów psychiatrycznych, że te płyny z punkcji sprzedaje za ciężkie dolary do Ameryki, że nadzoruje w szpitalu eksperymenty na chorych, Mengele w spódnicy normalnie... A majątek zrobiła taki, że już ustawiona do końca życia. Że mogłaby już plunąć na ten szpital, ale ciągle bawi ją robienie krzywdy biednym chorym ludziom. Głupia kurwa... Swoją drogą śmierdzi jakoś dziwnie ta kobita. Mieszanka szpitalnych zapachów plus cudaczne, nieznane Rafałowi aromaty. Nie to, że nieumyta. Po prostu specyficzny zapach. Może to te perfumy, co dolewają do nich płyn z kręgosłupa, tak pachną? Pewnie ma ich za friko od cholery i ciut ciut. Może to kosmetyki, dzięki którym będzie wiecznie młoda? Pieprzona święta. Czasem Rafał miał wrażenie, że widzi nad przetłuszczonymi włosami lekarki poświatę aureoli, ale sam się z siebie śmiał, że zaraz faktycznie na oddział z czubkami go wyślą, bo już wariuje. Chociaż jeśli współpacjenci mają rację, to co to dla niej? Trzeba będzie być grzecznym, bo a nuż? A matka to jednak złota kobieta. Dwa aromatyzowane wiśniowe zawinięte w czyste ręczniki. Żeby tylko nikt nie wywąchał. Myć zęby po każdym łyku albo co? Rafał aż się zatrząsł z radości na widok flaszek. Tak sobie tłumaczył, że z radości... Udała się Rafałowi mamusia. Jeszcze zostawiła nożyk do plastikowych korków, żeby tych ponadplanowo mytych zębów synuś nie połamał przy otwieraniu butelek. *** Maciej Bazioła od rana zapowiadał pielęgniarkom, że jest tylko do jedenastej. Wprawdzie według harmonogramu wiszącego na drzwiach gabinetu miał pracować do trzeciej po południu, ale czekała go dzisiaj wizyta na komisariacie i złożenie zeznań w wiadomym śledztwie. Wszystkich już zdążyli przetrzepać, dyrektor był na deser. Na myśl, że będzie go przesłuchiwał podkomisarz Woźniak, wzdrygnął się. Dla pewności wezwał jeszcze doktora Milewskiego, swoją nieoficjalną prawą rękę. – Nic się nie bój. – Milewski poklepał Baziołę po ramieniu. – Podsuwają właściwie gotowe protokoły, są dobrze przygotowani, nie marnują czasu. – Tyle dobrze. – Dyrektor zastanawiał się, czy nie łyknąć koniaku dla kurażu. – Ale dla mnie ten cholerny Woźniak może mieć coś specjalnego. – Nie histeryzuj. Przesłuchuje jeszcze dwóch gości, sympatyczni.

66


– Przeczytałeś uważnie wszystko, co ci podsunęli? – Za kogo ty mnie masz? Przeczytałem, przeczytałem, kwitu żyrowania pożyczki w tych papierach nie było. – Miałeś jakieś zastrzeżenia? – Naniosłem ze trzy poprawki, takie bez większego znaczenia. Czysta, nomen omen, kosmetyka... *** Rafałowi niespecjalnie wychodziło bycie grzecznym. Stwierdzał to z niejakim przerażeniem. A przecież nie było powodów do zdenerwowania. Wyniki podobno miał dobre, jeszcze tydzień obserwacji. Współpacjenci straszyli go kolejną punkcją, ale na nic podobnego się nie zanosiło. Zasrane Angole dostały wpierdol od Szwecji, wszystko było git. Zdobywca zwycięskiego gola – Tomas Brolin – a właściwie jego cherubinkowo-aniołkowa uroda, co i rusz wywoływała u kibiców w piżamach lawinę komentarzy o świętej Aldonie, że niby jak umrze, to ją w niebie takie blond amorki będą ruchać na potęgę. Oczywiście jak już umyje łeb i przestanie śmierdzieć. Śmiechu było co niemiara. I co z tego? Mimo radosnych okoliczności Rafał, nie wiedzieć czemu, rozwalił kopniakiem doniczkę, a na spacerze mało nie pobił kilku czubków, którzy pod nadzorem pielęgniarzy rozwozili obiad na rozsiane po parku oddziały psychiatryczne. A niczym właściwie nie zawinili, jeden tylko zaczął mówić wierszem, witam i o zdrowie pytam, a kiedy ja będę zdrowy i do wyjazdu gotowy, takie tam bzdety. A Rafała, ni z tego ni z owego, bardzo to rozjuszyło. Szczęściem opanował się w ostatniej chwili, bo pielęgniarze chyba tylko czekali żeby mu wtłuc i zabrać do psychicznych. Rafał obiecał sobie, że przystopuje z jabolami. Obiecać nie grzech. Mamusia, jak na złość, dowiozła dwie butelki. *** Dyrektor szpitala nalał sobie koniaku, Milewski grzecznie acz stanowczo odmówił. – Jestem w pracy – przypomniał. – A ja, kurwa, gdzie? – zdenerwował się Bazioła. Miał prawo się denerwować. Przesłuchanie, na szczęście bez udziału podkomisarza Woźniaka, było formalnością, ale postanowił zajrzeć jeszcze do komendanta. Zapytać, dopytać, upewnić się... W głębi duszy miał nadzieję, że Wicek się nie zgodzi, że odwiedzie go od planu. O dziwo, Wicek się zgodził. Mało tego, Wicek przyklasnął i zaaprobował. Do czego może doprowadzić urażona duma faceta pod pięćdziesiątkę? Milewski nie wyraził swojej opinii, chociaż na pewno ją miał, jak na większość tematów. Tylko dopytywał o szczegóły. – Bardzo duże ryzyko – mruknął. – On może w każdej chwili zrobić coś głupiego. Trzeba się śpieszyć. – Jutro... – powiedział głucho Bazioła. – Ostatnia dawka w południe i czekamy na wieczorny obchód. – Pasiesz go w tajemnicy przed Aldoną od czterech dni. – Milewski usiadł wygodniej. – Poszedłbyś na to, nawet gdyby komendant się nie zgodził? – Tak... – dyrektor skinął głową. – Uznałem, że tak będzie lepiej... – Pierwsze użycie warenikliny poza oddziałem psychiatrycznym. Włączysz to do dokumentacji eksperymentu? – Zastanowię się. Przyznaj, ilości cię przeraziły? – Owszem. To nie były końskie dawki, to były dawki dla całej stadniny... Wino, które w tajemnicy popija, paradoksalnie, potęguje efekt. Bazioła zawahał się nad kolejnym kieliszkiem. Odpuścił. Wytrzymał. Zwyciężył siebie.

67


– Jak z większości gówien, które testujemy, z warenikliny też kiedyś zrobią lek, zobaczysz. Nie za pięć lat, nie za dziesięć, ale kiedyś na pewno. – Wiem. – Zamyślił się Milewski. – Takie czasy. Ludzie będą żreć gówno, leczyć się gównem i skończą jak gówno. *** Wszystko Rafałowi śmierdziało. Wszystko. Nawet on sam. Rozdrażniony mył zęby, mało szkliwa nie starł, stał pod prysznicem godzinę i czuł potworny smród wody. Źle z nim. Jeszcze z nerwów w lustro w łazience przyłożył, na szczęście było z nierdzewki. Co się z nim dzieje? Może zapytać na obchodzie doktor Aldonę? Postanowił, że tak właśnie zrobi. *** – Gdzie jest reszta pacjentów z „trójki”? Co ty wyczyniasz? – Ordynator Łęska miała pretensje do Milewskiego, który cały czas zasłaniał się dyrektorem. – Tomograf przed kolacją, porąbało was? – Żaden tomograf – tłumaczył cierpliwie Milewski. – Ten Juszczyk twierdzi, że ma klaustrofobię, chce się tylko do tomografu przymierzyć... – Akurat teraz? – Bo akurat Stawicka jest jeszcze w pracy... – Boże, ale głupota... Do rezonansu któryś nie chce się przymierzyć? Albo do USG? A Bielański? Milewski wskazał na okno. – Spaceruje z synem. – Wszystko mi opadło. – westchnęła Łęska i skinęła na pielęgniarkę. – Chodźmy, pani Aniu. Ordynator weszła do sali numer 3, ale pani Ania już nie. Milewski przytrzymał ją na korytarzu i zamknął „trójkę” na klucz. *** Rafał dopadł świętą Aldonę, gdy tylko weszła. Nie zdążyła krzyknąć, złapał ordynatorkę za tłuste włosy, rzucił o ścianę i poprawił butelką po jabolu, tak że straciła przytomność. Boże, jak ona śmierdziała! Rafał doznał objawienia. Tak naprawdę w tych zachodnich zakładach szykują jej z tego płynu po punkcjach perfumy, dzięki którym będzie pachniała tak cudownie, że żaden pacjent już nigdy nie wyrazi się o niej źle. Będzie wspaniałą lekarką, uczynną, pomocną i pachnącą. Miłą i dowcipną. To właśnie po to był jej potrzebny ten cholerny płyn, który kapał Rafałowi z kręgosłupa do probówki. A potem Rafał dobę leżał, zlał się w gacie i dostał opieprz od oddziałowej. Chyba nie zdążą z tymi perfumami... Święta Aldona jęknęła. Rafał zdarł z niej kitel, podciągnął bluzkę pod szyję i wbił w plecy nóż, którym otwierał jabole. Trafił między kręgi, może nie dokładnie tam, gdzie jemu wbijali ogromną igłę, ale co tam! Niech ma swoją punkcję! Salę numer 3 wypełnił okropny smród, rozluźnione zwieracze martwej Łęskiej zrobiły swoje. Ale Rafał już nic nie czuł. Usiadł na łóżku, rozkoszując się tym, że na tę chwilę jego nos nie wyczuwa absolutnie niczego. *** Dyrektor Bazioła odetchnął z ulgą. Z dwojga złego lepsza Łęska nieżywa niż zamknięta. Z więzienia jeszcze mogłaby nabruździć... Komendant Wincenty Sosiński odetchnął z ulgą. Dała mu głupia pinda kosza, to się doigrała... Doktor Milewski odetchnął z ulgą. Wreszcie zostanie ordynatorem oddziału neurologicznego. Rafał odetchnął z ulgą. Bał się, że kaftan bezpieczeństwa będzie gryzł jak szpitalna piżama. Ale kaftan był mięciutki i pachniał. PACHNIAŁ.

68


Mariusz Gosławski http://www.mariuszgoslawski.blogspot.com/


SALIGIA Marek Ścieszek Superbia Kobieta jest dzieckiem sukcesu. Wychodzi z pokrytego szkłem budynku, nie zwalniając kroku. Drzwi otwiera przed nią portier. Srebrne nitki jej żakietu lśnią w słońcu niczym iskry fortuny. Zbiega po szerokich stopniach schodów. Nawet nie dostrzega kloszarda, siedzącego na ławeczce. Stopą potrąca puszkę. Monety toczą się we wszystkich kierunkach. Dotykam ramienia bezdomnego. Ten wstaje, idzie za nią. Kilka metrów od kobiety przyśpiesza. Szybkie pchnięcie. Klakson. Pisk opon. Krew na asfalcie. Idę. Nic tu po mnie. Przed odejściem rzucam obok rozsypanych monet własną, srebrną. Ile warte jest ludzkie życie? Kiedyś wyceniono je na trzydzieści takich monet – ja aż tak rozrzutny nie jestem.

Avaritia – Jaka żeś piękna. Bądź moją na wieki. – Słowa mężczyzny brzmią niczym wyznanie miłości, lecz nie są skierowane do innej żywej istoty. Na krawędzi mostu, tuż poza barierką, leży moneta. Jak niewiele brakuje, by spadła wprost do rzeki. Mężczyzna próbuje dosięgnąć jej pomiędzy szczeblami barierki. Rozgląda się za czymś wąskim, długim, w końcu wzdycha teatralnie. Nie ma rady. Łapie dłońmi zimny metal, podnosi wysoko kolano, wdrapuje się. Już po drugiej stronie schyla się ostrożnie i między dwa wysunięte palce delikatnie łapie ostrożnie swój skarb. Próżny trud. Krawędź mostu jest śliska. Zimna woda dławi dramatyczny krzyk. Kipiel przyjmuje ciało niczym należną daninę.

Luxuria Wiatr szeleści w koronach drzew. Niebo przeziera przez liście. W jasnej smudze promienia słonecznego, wprost na mchu, leży wyzywająco ubrana kobieta. Martwa. Jej oczy rozwarte szeroko, jej usta zastygłe w bezruchu. Podchodzące krwią smugi w kształcie palców pęczniejące na gardle. Stojący nad nią mężczyzna zapina klamrę paska, poprawia włosy. Grzbietem prawej dłoni wyciera krew z zadrapanego policzka. Przy dźwiękach arii złożonej z ryku przejeżdżających opodal samochodów myśli o powrocie do domu, do żony, do dzieci. Jak wytłumaczy pręgę na swym licu? Teraz to nieistotne. Coś błyska wśród sosnowych igieł. Mężczyzna pochyla się. Moneta. Srebrna, wyglądająca na bardzo starą. Niezła zdobycz.

Invidia Uwielbiam popychać ludzi do czynów, o które nigdy by się nie posądzali. Wydobywać na wierzch ich najskrytsze zdolności, schowane na dnie dusz

70


– w wielu przypadkach mające możliwość zaistnienia wyłącznie wskutek mych działań. Mężczyzna siedzi w fotelu, w dłoni trzyma kartkę, przebiegając raz po raz wzrokiem te same rzędy liter, między palcami drugiej obraca załączoną do listu monetę. Życzliwy donos padł na podatny grunt. Obok, na stoliku, leży rewolwer. W bębenku są dwie kule. Dla niej i dla niego. Podjazd rozświetlają samochodowe reflektory. Mężczyzna zaciska szczęki, mnie papier w kulkę i odrzuca na podłogę. Jego wolna dłoń wędruje w kierunku stolika.

Gula Przyczyna zgonu, znana dzięki relacji świadków: zadławienie. Rano jeszcze w modnej restauracji, późnym wieczorem jego ogromne nagie ciało przelewa się na boki niczym ciasto na metalowym stole prosektorium. Patolog wyciera dłonie w fartuch. Zwłoki obejrzane od stóp do łysiny jedynie pro forma. Z tego samego powodu trzeba będzie otworzyć delikwenta i zajrzeć do środka, wyjąć również mózg. Pierwszeństwo mają oczywistości. Skalpel tnie miękką tkankę gardła. Krtań nienaturalnie nabrzmiała, ostrze radzi sobie z nią doskonale. Oczy patologa rozszerzają się w zdumieniu. Chirurgiczne kleszcze wydobywają z gardła nieboszczyka przedmiot, którego najmniej się spodziewa; rewers kompletnie nieczytelny. Na awersie wizerunek istoty z rogami.

Ira Jakże łatwo odszukać właściwą osobę, by z jej pomocą podburzyć tłum. Fale rzeki biją o skarpę. Na brzegu gromadzą się ludzie. Szmer przerażonych głosów rośnie w siłę, w tle coraz wyraźniej jednak pobrzmiewają syreny zbliżających się radiowozów. Stojący w pierwszym rzędzie mężczyzna wie, że musi się śpieszyć. Dotyka kieszonki na piersi, czując ukryty podarunek od nieznajomego dziwaka: srebrną monetę. I wskazując kierunek wyciągniętą ręką, krzyczy w stronę tłumu. To już trzecie martwe dziecko, znalezione w rzece w ciągu minionego tygodnia. Połączony w jedność głos dziesiątek ludzi zyskuje coraz ostrzejsze tony. Teraz już prawie wszyscy patrzą w stronę pobliskiego obozu uchodźców.

Acedia Z upodobaniem niszczę każde Jego dzieło. Ludzi stworzył na własne podobieństwo, są wiernym odbiciem Stwórcy. Zatem jeśli nie mogę uczynić krzywdy Jemu, nigdy nie utracę radości z wypaczania losów dzieci Jego. Rodzina. Szesnaścioro obdartych dzieciaków. Kolejne w drodze. Głowa rodu w poszarpanej, poplamionej pozostałościami dziesiątek posiłków koszuli, rozparta przed telewizorem jak turecki basza, z puszką piwa w dłoni. Matka, zmywająca gówno ze ściany, z nieodłącznym papierosem między wargami. Tłum pociech włażących gdzie tylko się da, choćby do piekarnika. Ten sielski obrazek sprawia mi rozkosz – jest kartą nie do pobicia. Stoję na zewnątrz i, zaciśniętą pięścią wygrażając Niebu, zanoszę się śmiechem.

71



SERCE MATKI Tomasz Jarząb Wyrwała silikonową rurkę kroplówki i z wysiłkiem przesunęła się na skraj łóżka, po czym uczepiona poręczy wstała bardzo powoli w obawie, że gwałtowny ruch może jej zaszkodzić. Mimo ostrożności ból w podbrzuszu ściął ją z nóg. Nie mogła nic na to poradzić. Zwinięta w kłębek upadła na niewielki stolik, z którego posypały się narzędzia chirurgiczne i aparatura medyczna, zostawione przez obsługę ambulatorium. Ból złapał ją w żelazny uścisk. Nie miała dość siły, aby się podnieść. Nie w tym stanie. W pustej izolatce nie było nikogo. Zostawili ją samą. Głupcy, pomyślała i zebrawszy wszystkie siły, podczołgała się do podstawy łóżka, na którym spędziła ostatnie dwie doby. Nim oparła o nie plecy i drżącą ręką rozwiązała koszulę, kolejny skurcz przeszył jej ciało. Nie miała wątpliwości – rozpoczął się poród! Boleści nasilały się, sprawiając, że na zmianę ciemniało i jaśniało jej w oczach. Krzyknęła mimo woli. Po chwili, gdy częstotliwość skurczów zmalała na tyle, żeby znowu mogła się ruszyć, sięgnęła za siebie i szybkim pociągnięciem zdarła mokre prześcieradło, które następnie podłożyła sobie pod uda. Tak przygotowana złapała rękami za kolana i odciągając je na boki, zaczęła przeć. Na tyle, na ile pozwalał jej ból, robiła płytkie wdechy, aby wraz z nadejściem skurczu wypuścić z sykiem nagromadzone w płucach powietrze. Oddychaj! Wdech i wydech, wdech…, powtarzała w myślach, doskonale zdając sobie sprawę, że odpowiednia praca przepony przyspieszy poród. Nie bała się połogu. Zniosłaby każde cierpienie, każdą mękę, byle tylko zostać matką. Właśnie tego stanu pragnęła najbardziej na świecie, chociaż nigdy nie przypuszczała, że w takich okolicznościach doczeka się macierzyństwa. Co więcej, że w ogóle będzie to możliwe. Latami bezskutecznie starała się o dziecko. Kuracje hormonalne, zapłodnienia in vitro, ciąże egzoustrojowe nie przyniosły upragnionego spełnienia. Mimo tego nie ustawała w próbach i uparcie dążyła do wyśnionego celu. Wszystko do chwili, gdy pewnego dnia, w czasie kolejnej wizyty w klinice, musiała zmierzyć się z ostateczną diagnozą. – Jest pani bezpłodna – lekarz prowadzący jej przypadek skwitował kolejną nieudaną próbę zapłodnienia komórki jajowej w fantomie macicznym. – Niestety, w pani przypadku medycyna nie ma już nic do zaoferowania. Przykro mi… To był cios. Nastały ciężkie dni, miesiące i lata; okres wyniszczającej depresji, podsycanej w kółko zadawanym sobie pytaniem: Dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja?! Nie potrafiła zrozumieć, z jakiego powodu coś tak naturalnego i tak zasadniczego dla każdej istoty żywej, jak możliwość prokreacji, nie była jej udziałem, podczas gdy miliony ludzi nie chciało mieć dzieci, chociaż mogło. To poczucie niesprawiedliwości odbierało jej radość życia do tego stopnia, że sugestie o adopcji kwitowała pogardliwym prychnięciem. Chciała dziecka. Oczywiście. Ale własnego! Trwała tak w swoim koszmarze. Dzieci były wszędzie. Widok ich twarzyczek, dźwięk ich cienkich głosików w sklepie, na stacji, w kinie nieustannie przypominał jej o osobistej tragedii. Wybrała więc jedyne możliwe wyjście – wyruszyła w podróż, do miejsca, gdzie dzieci nie ma. Los przynosi nam tak wiele niespodzianek! Uśmiechnęła się w duchu, jed-

73


nocześnie wydając z siebie przeraźliwy wrzask. Czasami warto zwyczajnie przestać się starać, odpuścić i pozwolić przeznaczeniu działać. Oddać się nieuniknionemu. Była z siebie taka dumna. Co prawda ojca dziecka nie było w pobliżu, ale nie miała wątpliwości, że za niedługo się pojawi. Burza hormonów zalewała jej mózg. Oksytocyna, endorfina i adrenalina miotały nią niczym fale wzburzonego morza. Zdawało się jej, że sala trzęsie się w posadach i w tym zgiełku dochodzą ją krzyki – upiorne wycie, którego po sobie się nie spodziewała. Zresztą wszystko wkoło było takie nierealne, a zarazem takie intensywne, jaskrawe... Sprzeczne, jak sam poród – radość i ból, strach i nadzieja w jednym. Parła z całych sił. Miała wrażenie, że powłoki brzuszne zaraz pękną, niczym stara dętka napompowana ponad granicę wytrzymałości. Że ciśnienie rozerwie ją na strzępy. Zastanawiała się, czy to normalne. Nieważne, jedyne, co miało znaczenie to to, że lada moment przyjdzie na świat największe błogosławieństwo, jakie może otrzymać człowiek. Że dzisiaj poczuje, jak to jest podarować komuś życie. Kolejny skurcz. Jeszcze mocniej rozciągnęła nogi. Mięśnie napięły się niczym postronki, a żyły nabiegłe krwią wystąpiły na czoło i… Głuchy trzask przeszył ambulatorium! Krew chlusnęła we wszystkie strony. W czerwonej poświacie zdawała się czarna jak atrament. Całe dotychczasowe napięcie odeszło. Nie czuła już bólu, a jedynie wezbraną miłość. Mimowolnie zamknęła oczy. Zdawało się, że zaraz odpłynie, gdy subtelny dźwięk na powrót zmusił ją do wysiłku. Dziecko żyło! Jej dziecko żyło! Jakie to zabawne! Musiała przebyć lata świetlne, na obcą planetę na peryferiach galaktyki, aby doświadczyć tego niepowtarzalnego uczucia rodzicielskiego spełnienia – nieopisanej radości połogu. Otworzyła załzawione oczy i spojrzała na swój bezcenny skarb. Maleńkie, różowe ciałko wiło się w jej wnętrznościach, pożerając ją kawałek po kawałku, chciwymi kęsami maleńkich ząbków. Genetyczna mieszanka człowieka i obcego była głodna. Nieopisanie głodna. – Mamusia cię nakarmi, moje kochanie. Jedz i rośnij – szeptała, głaskając noworodka po lepkiej od krwi główce. Upojona własnym szczęściem nawet nie zauważyła, kiedy wielkie cielsko z głośnym mlaśnięciem spoczęło tuż obok niej. Powietrze wypełniło się odorem amoniaku. Już jest! Nareszcie. Przywitała go zmęczonym uśmiechem. Ojciec dziecka wrócił zaraz po tym, jak wyrżnął niedobitki załogi misji badawczej, której była częścią, a teraz, spokojny o bezpieczeństwo potomka, przyłączył się do ucztującego syna. Zatopił w niej zęby. – Czyż nasze dziecko nie jest piękne? Jaka jestem szczęśliwa. Dziękuję… – załkała, nie mogąc uwierzyć, że po tylu latach doczekała się tej magicznej chwili. Satysfakcja i miłość wypełniały ją po brzegi. Mogłaby w tym stanie trwać w nieskończoność, mimo iż psychoaktywna toksyna płodu, utrzymująca ją w szaleńczym transie, dawno przestała działać. Czuła się świetnie! Przecież to był moment jej triumfu! Chwila, gdy spełniła życiowe marzenie, wyszarpane z gardła bezdennej pustki. Na litość boską, miała w końcu osiemdziesiąt cztery lata! Sekundę później maleństwo przegryzło jej serce przepełnione matczyną miłością.

74


STRACHY Aleksandra Janusz Twierdzisz, że nie wiesz, kim jesteśmy. Nie musisz się tym przejmować. My również nie wiemy. Rodzimy się pod łóżkami, w lustrach, w zakamarkach szaf. Najczęściej do życia powołują nas dzieci, ale nie tylko. Formujemy się z ledwo uświadomionych myśli, resztek snów i okruchów marzeń, i zostajemy z wami przez jakiś czas. Tak długo, jak długo o nas pamiętacie. Później musimy odejść. Na dłuższą metę nie da się z wami żyć. Jesteście kapryśni jak larwy trzmieli, a kiedy zapominacie, odpychacie nas, tak to właśnie działa. Ja miałem tyle szczęścia, że mieszkałem u mojej matki prawie pół roku. Narysowała mnie, co zawsze utrwala. W końcu obrazek przestał się jej podobać, wyrzuciła go i zapomniała. Nie, nie mam do niej żalu. Stworzyła mnie silnym. Dobiegam siedemnastego roku życia, a w naszym plemieniu jest to wiek matuzalemowy. Mieszkamy w starym wiejskim domu na skraju lasu. Mamy sad z kwaśnymi jabłkami, niedużą stajnię, szopę z narzędziami i grządki, na których jeszcze coś hoduję. Zostało nas troje – Zębaty, Maruna i ja. Wszyscy jesteśmy zasiedziałymi mieszkańcami. Od pięciu lat nie przybył nikt nowy, a mój czas powoli dobiega końca. Jak teraz pomyślę, jeszcze Podziomek narzekał, że lokatorzy pojawiają się coraz rzadziej i rzadziej. Twierdził, że on sam został przywitany ucztą na dwanaście osób, i z tej okazji upieczono kołacz ze słonecznego prosa, sięgający aż do nieba. Był więc krasnal Podziomek. I Szaruga, ponury książę, który dosiadał rumaka z chmur, i podobny do ropuchy Pełzacz, a także Liść, mówiąca świnka morska. Była też Promienna, która chwytała w podołek światło księżyca i później tkała srebrną przędzą na długim krośnie. Odeszła we mgłę w rok po moim przybyciu; do dziś zachował się po niej tylko jeden pokrowiec na kanapę. Poszarzały i wytarty, nadal delikatnie świeci podczas pełni. Zostajemy na kilka lat – trzy, pięć, czasem piętnaście lub trochę więcej. Bardzo dawno temu zdarzył się jeden taki, zwany Myślicielem, który mieszkał w domu całe dwie dekady– ale nawet i jego w końcu wezwały mgły. Gdy zbliża się czas odejścia, zaczynamy blaknąć. Nasze zdolności powoli słabną, a głos cichnie. Ludzie przestają nas dostrzegać, nawet w tak mizernej formie, w jakiej potrafimy się objawiać. Wreszcie nadchodzi dzień, kiedy trzeba wstać przed świtem, znaleźć tory skąpane w porannej mgle i ruszyć w podróż. Mgła prowadzi Tam, ale tory są zwyczajne, zbudowane przez ludzi. Za dnia można nimi dojść do sąsiedniego miasteczka. Kiedyś jeździła tamtędy kolej, pamiętam jeszcze. Z drugiej strony znajduje się uliczka, a wzdłuż niej – ludzkie domy. Dawniej kilka gospodarstw zbudowanych z cegły, dzisiaj nowoczesne wille z balkonami i wysokimi płotami. Wyrosły jedna po drugiej, trochę jak maślaki, które Zębaty wygryza z ziemi, a później dostaje rozwolnienia. Maruna twierdzi, że mieszkają tam bogacze. Nie znam się na bogaczach, Maruna również, więc nie potrafię tego ocenić. Ale myślę, że to prawda, bo hodują w ogródkach tylko żywopłoty i trawę, nic do jedzenia. Maruna jest przekonana, że odżywiają się trawą, lecz ja w to nie wierzę. Zębaty jada czasem trawę, ale on jest przecież koniem, więc musi. Chociaż,

75


prawdę mówiąc, w naszym wypadku niczego nie da się w sposób prosty przewidzieć. Na przykład ja lubię marchewkę, groszek i gotowane ziemniaki, chociaż zgodnie z prawem natury powinienem pożerać surowe gryzonie. I wyznam skromnie, że piekę najlepszą szarlotkę pod słońcem. Dodaję do niej snów z mojej letniej drzemki. Tego się nie da podrobić. Kiedy wezmą mnie mgły, pamięć o szarlotce przetrwa tak, jak opowieści o kobiercach Promiennej i długowieczności Myśliciela. Zębaty wygląda więc jak koń; nie byle jaka szkapa, jak dumnie powiada, lecz prawdziwy ogier piekieł. Może jeszcze z pięć lat temu rzeczywiście tak było, ale od tamtej pory czerń jego sierści poszarzała, grzywa się przerzedziła, a grzbiet wygiął się w dół. Nawet diabelskie zębiska, od których wziął swoje imię, pożółkły i trochę się pokruszyły. Z daleka nadal straszy. Robi to znacznie lepiej niż ja; osobiście nigdy nie miałem dobrych warunków. Maruna byłaby człowiekiem, gdyby ktoś przystanął i poświęcił chwilę uwagi, żeby ją dokończyć. Mógłby wyprostować jej prawą nogę i uformować na nowo ciągnące się po ziemi ramiona oraz zgarbione plecy, mógłby pomalować jej skórę inaczej niż na bladozielono, dodać paznokcie, nos i więcej włosów niż te kilka szarych kępek. Niektórzy z nas nie mają wiele szczęścia i rodzą się z wyobraźni, która ledwo zdążyła wykiełkować. Ja natomiast, jak zapewne się domyślasz, chociaż wciąż nie widzisz mnie dokładnie, jestem kotem. Uczłowieczonym, chodzącym na tylnych łapach rudym kocurem o rozmiarach małego dziecka, zaopatrzonym w przeciwstawne kciuki i oczywiście bordowy kapelusz z piórem. Jest nieodłączną częścią mnie. Gdybym go gdzieś zgubił lub zostawił, czego próbowałem niegdyś w chwilach buntu przeciwko własnej naturze, w ciągu kwadransa wróciłby na moją rudą łepetynę. Wspominałem już, że ma wycięte miejsca na uszy? Moja matka była niezwykle inteligentną osobą. Mamy tutaj dużo pracy. Późnym latem, jak teraz, trzeba poić pająki rosą, żeby tkały babie lato. Jesienią malujemy liście. Nie jesteśmy jedynymi, którzy to robią – w Niewidzialnym Mateczniku wciąż mieszka garstka chochlików – ale nasza gromadka radzi sobie z tym całkiem sprawnie. Przygotowania do zimy to niebłaha sprawa. Zimą znów trzeba zajmować się mglistymi dziećmi. Nie zjawiają się co roku, ale gdy już tak się dzieje, znajdujemy jedno na każdy zimowy miesiąc. Przychodzą na wpół zaczęte, bezcielesne, jak wszystko, co rodzą Mgły. Szukamy im rodzin. Bardzo starannie wybieramy matkę i ojca, to muszą być ludzie, którzy bardzo pragną dziecka; najlepsze wyczucie ma w tych sprawach Maruna. Czasem w poszukiwaniu odpowiednich kandydatów odwiedzamy wszystkie pobliskie miasteczka. Później oblekają się w ciało w ten sam sposób, dzięki któremu wszyscy przychodzą na świat. Jak ty. Nie patrz tak na mnie, nie chciałem cię wystraszyć. Dzieci mgieł zawsze rodzą się trochę inne. Nieważne, ile wysiłku włożą w udawanie ludzi, w połowie należą do Tam. Piętnaście lat temu, gdy cię znaleźliśmy, pełniłem zimową straż razem z Szarugą. Nie narodzili się jeszcze Zębaty ani Maruna, a moje kły i pazury były ostre i twarde jak diament, całkiem dosłownie, bo zdarzyło się, że musiałem przyciąć szybę na nowe okno po jesiennej wichurze. Staliśmy przy torach, dwóch doborowych strażników; chmurny książę o długich czarnych lokach oraz dziarski rudy kocur z zawadiackimi wąsiskami i ostrym jak żądło pszczoły rapierem przy boku, gotów zmierzyć się z najsroższym z północnych widm. (One również zjawiają się coraz rzadziej, chociaż przysięgnę, że nie dalej jak przedwczoraj widziałem cień przy jednym z gospodarstw, w pobliżu starej kapliczki. Jeśli go spotkasz, posyp go solą, nie lubią tego i boją się takich jak ty.) Gdy tak dla zabicia czasu graliśmy w kamyki, nad torami wzeszedł księżyc spowity we mgłę, prawie niezawodny znak, że należy zacząć

76


szukać. Chociaż zdarzyło się raz czy dwa, że mimo wyraźnych omenów nikogo nie znaleźliśmy przed świtem, do tej pory nie wiem, czy rzeczywiście nikt wtedy nie przybył. Możliwe, że mgliste dziecko pozostało niedostrzeżone i w końcu wyparowało od pierwszych promieni słońca. Tym razem ujrzeliśmy je prawie od razu, skulone za kamieniem; bezradny biały kłębek podobny do waty cukrowej. Miało jasnobłękitne oczy – dwa punkciki jak główki szpilki – oraz wielkie usta zdolne pochłonąć naraz całe jabłko. Szaruga wyjął zza pazuchy jutowy worek wyściełany nieprzędzoną wełną jeszcze z koszyka Promiennej. Mgliste dzieci są delikatne i wymagają wiele ciepła, zwłaszcza na samym początku. Podkradliśmy się ostrożnie, żeby cię nie spłoszyć. Wszystko wyglądało jak należy. Dopóki nie zrozumieliśmy, że Nieobecność już się pojawiła. (Widzisz mnie już wyraźniej, takie przynajmniej mam wrażenie. Dostrzegam lęk w twoich oczach. Nie bój się. Ze wszystkiego co jawne i ukryte, jesteśmy wam, ludziom, najbardziej przyjaźni. W końcu przynajmniej w pewnym stopniu pochodzimy od was). Nie wiem, skąd się bierze Nieobecność. Tak jak wszystko zjawia się przy torach we mgle, ale Pełzacz twierdził, że kiedyś w ogóle jej nie było, a odkąd pamiętam, natykamy się na nią coraz częściej i częściej. Mówił też, że od Nieobecności stopniowo podnoszą się mgły. Bez nich nie moglibyśmy odchodzić, a co nie może odejść, nie może również istnieć, każde z nas wie o tym w głębi duszy. Jak widzisz, nasz problem przedstawia się bardzo poważnie, i aby spróbować go rozwiązać, musiałem odnaleźć zagrzebane w beczce kaszy księgi Myśliciela. Ale o tym za chwilę. Nieobecność jest płaska, szorstka i szara w sposób, który oznacza brak barwy; przypomina piasek zgrzytający w zębach. Jest rozczarowaniem, garścią pustych orzechów, skorupkami rozbitej muszli, w których kiedyś odsłuchiwałeś morze. Jest brakiem zrozumienia, co oznacza, że jej pancerz jedynie z trudem da się przekłuć moim rapierem, a obawiam się, że to ją tylko rozwściecza. Ma także zdecydowany nadmiar nóg i oczu, i chciałaby udawać pająka, ale zapewniam, że to pozory. Prawdziwe pająki poruszają się z gracją; Nieobecność tylko sunie do przodu, jakby żadne nogi nie były jej nigdy potrzebne. Nie znika także wraz z pierwszymi promieniami słońca, umyka tylko gdzieś daleko poza tory. Nie wiem, co się z nią później dzieje, ale istnieją ludzie, którzy mają w domu fragmenty Nieobecności, niektórzy nawet noszą ją ze sobą (lub w sobie – czasem ją w nich wyczuwam, ale jej nie widzę ani nie umiem wywęszyć). Nie wygląda już wtedy jak pająk, przybiera różne formy, ale musiałbym pokazać, co mam na myśli. Spędziłem z wami za mało czasu, żeby wszystko umieć nazwać waszymi słowami. Sądzę jednak, że jeśli się z nią zetkniesz, to kto jak kto, ale ty na pewno ją rozpoznasz. Istniejesz tylko dzięki odwadze Szarugi. Ja niewątpliwie ulotniłbym się do chatki i poczekał, aż Nieobecność sobie pójdzie, a mgliste dziecko wyparuje wraz z nadejściem dnia. I chociaż bardzo mnie kusi, aby przypisać sobie bohaterskie czyny, nie pozbawię zasług przyjaciela; to nie mój rapier i kły obroniły cię tamtej nocy. Przeżył, ale stał się cieniem dawnego siebie. Kilka miesięcy później odszedł we mgłę. Widzę, że minęła północ. Zostało nam zaledwie kilka godzin do świtu, więc patrz uważnie. Mam tutaj księgi zapisane na brzozowej korze atramentem z galasówek. Widzisz, jak pożółkły i wyblakły? Zaplątało się jeszcze kilka ziaren kaszy – dobrze chroniła je przed wilgocią, a jeśli chodzi o myszy, jeszcze przed moim przybyciem zawarliśmy pakt, aby trzymały się z dala od naszych zapasów. Myśliciel żył w naszym domu wiele dziesięcioleci temu, ale jego pisma przechowały się znakomicie. Ktoś powinien podtrzymywać kronikarską tradycję, lecz tylko ja z naszej trójki umiem pisać i to niezbyt zgrabnie. Jeśli prawidłowo odczytałem zapiski, a musiałem je składać słowo

77


do słowa, już kiedyś było tak, że przyszła Nieobecność. Zjawiła się tutaj nad torami i rozlała się dookoła, wdzierając się do ludzkich domostw i gospodarstw. Zanikaliśmy, jakby pękały bańki mydlane. Mgła podniosła się tak wysoko, że co noc zasnuwała księżyc, lecz tu, na dole, pozostały jej tylko nikłe smugi. I wtedy jeden z nas znalazł sposób, żeby wejść we mgły, a później wrócić i o tym opowiedzieć. Mówił, że odszukał Tam miejsce, skąd wzięła się Nieobecność i je naprawił. Długo nad tym myślałem, ale sądzę, że wiem, jak wrócił. Księgi nie opisują, czego dokonał Tam, ale skoro on to zrobił, może i mnie się uda. Rozmawialiśmy już i to muszę być ja. Zębaty nigdy nie szczycił się odwagą, a Maruna jest najmłodsza i w razie konieczności to ona zostanie na posterunku. Nieobecność pojawia się coraz częściej i nie chcielibyście, żeby rozlała się po ludzkich siedzibach. Podobno wtedy zastąpią nas znacznie straszniejsze strachy. Nie wiem, czy zmiany, jakie zachodzą tutaj, wpływają na Tam, czy może jest odwrotnie. Wiem tylko tyle, że jeśli wszystko będzie iść jak dotychczas, pewnego dnia, może już wkrótce, dom opustoszeje. Babie lato pozostanie nieutkane, liście jesienią nie nasycą się barwami, wiosną przestanie topnieć śnieg. Chociaż może zresztą i jego już nie będzie; ostatniego roku tylko jeden płanetnik zatrzymał się w domu na dłużej. Przed świtem wyruszę w stronę torów. Naostrzyłem już rapier i wyczyściłem pancerz, który przez wiele lat wisiał na kołku. A ty stój za mną i nieważne, co się będzie działo, bardzo mocno trzymaj mój kapelusz.

Ilustracja: Katarzyna Kędzior

78


„Lisica” Piotr A. Kaczmarczyk facebook.com/piotrkaofficial


SZAŁ Agnieszka Biskup Wszystko siedzi w głowie, tak mówią. Nawet to, co nosimy w brzuchu. Ciąża to nic metafizycznego. Ot, chemiczny proces. Szał hormonów, symfonia neuroprzekaźników, roszady niczego nieświadomych komórek. Dziewięciomiesięczny projekt badawczy, w którym obsadzono cię w roli pękatej probówki. Jesteś wsadem. Burzysz się i rozkładasz w skomplikowanym równaniu tworzenia nowego życia, w akcie poświęcenia „A”, by sprokurować „B”. – Niech się pani nie ekscytuje, przecież nikt nie umarł. Miny mojego lekarza to prawdziwe studium antyczłowieczeństwa. Jeśli kiedyś słyszał o współczuciu, to musiało to być bardzo dawno temu. Zatapiam palce we włosach, wywlekam obfitą kępkę. Ciągle płaczę, bo wszystko mnie boli. Szycie po cesarskim cięciu, piersi ciężkie od niepotrzebnego mleka, potłuczona dusza. Oddział „Patologii ciąży” pęka w szwach. Nie chcą nas kłaść na „Noworodkach”, żebyśmy nie odbierały radości świeżo upieczonym rodzicom. Bo przecież kłujemy w oczy wyrzutem sumienia. Jak beznogi weteran żebrzący na ulicy, któremu rzuca się monetę, odwraca wzrok i o nim zapomina. A ja się zastanawiam, gdzie jest moje dziecko, kto mi je ukradł? Przeciw komu mam się zwrócić, od kogo wyegzekwować zadośćuczynienie? Mówią, że byłam pusta w środku. Odkręcili mnie jak słoik ogórków, ale tam była tylko woda, jakby zawartość ktoś wyżarł, kiedy nie patrzyłam. Ciąża – chemiczny proces. Mózg napędza ciało, nagina do twojej woli. Jesteś Bogiem tej machiny. Chcesz być w ciąży, to ci ją damy. Nadmuchamy brzuch, zrobimy z ciebie niedołęgę. Rzygającą, zmęczoną, ale szczęśliwą. Przynajmniej dopóki nie odkryjesz fortelu. Później wpadniesz w szał, ale w kogo go wymierzysz? W siebie? Ciąża urojona, mówią, to plaga dzisiejszej cywilizacji. Przenosi się jak wirus. Zagnieżdża w głowie i już nic nie można poradzić, nie można zahamować lawiny, której poddaje się całe ciało. Ale co oni, kurwa, wiedzą? Nie wybierali tapety do twojego pokoju, nie skręcali łóżeczka, nie prasowali ubranek. Nie czuli twoich ruchów, leniwych, gdy się budziłeś, nerwowych, gdy wyczuwałeś moją własną nerwowość. Bujam się na krześle w szpitalnej sali telewizyjnej. Prezenterka wygląda jak wycięta z tektury makieta. Tło zarastają słupki bijących na alarm statystyk. Ziemia przekroczyła masę krytyczną zaludnienia. Dostęp do leczenia, nawet odpłatnego, jest szczątkowy. Wybuchają zamieszki, nasilają się akty przemocy. Szacuje się, że w najbliższych miesiącach zabraknie prądu i paliwa. Żywność i woda już są poddawane reglamentacji. Grozi nam paraliż komunikacyjny i walka o zasoby. W dalszej części niepokojące doniesienia o epidemii ciąż urojonych. Eks-

80


perci tłumaczą to zjawisko jako mechanizm obronny przeciążonej planety. Gatunek, będąc zmuszonym zaadaptować się do ograniczonych warunków środowiska, sam przykręca sobie śrubę. Ekran telewizora wypełnia nalana zaróżowiona gęba Ministra Zdrowia. – Nie patrzmy na to w kategorii choroby. Przyrost naturalny został wyhamowany i wydaje się to jedynym słusznym kierunkiem. Tam gdzie my, ludzie, nie potrafiliśmy wyznaczyć sobie granicy, zrobiła to za nas natura. Czuję, jak wierci się we mnie szał, skrobie w skórę od wewnątrz. Przecież to jakaś kłamliwa propaganda. Masowa manipulacja. Oni wpychają nam ciemnotę, my wiemy, że to ciemnota, ale nic nie robimy, bo taka jest kolej rzeczy. Ci na górze decydują o tych na dole. Wyjmują z nas dzieci i je utylizują. W imię zachowania gatunku. Oddalenia końca, który przecież musi nadejść. Nie wierzę im. Żadna z nas, ukrytych w szpitalnych Oddziałach Spraw Niewygodnych, im nie wierzy. Dostaję do ręki wypis, bo na moje miejsce czekają już następne, puste w środku kobiety. Na pieczątce widnieje nazwisko lekarza. Dobrze je zapamiętuję. Bunt, jak każda droga, musi się gdzieś zacząć. Ja właśnie znalazłam swój start.

81


TAJEMNICA OŁTARZA

(I MIEJSCE W KONKURSIE TAJEMNICE) Urszula Janiszyn Kościół wypełnił się po brzegi gośćmi, których sprowadziły tu bynajmniej nie więzy rodzinne i przyjaźnie łączące ich ze ślubną parą, lecz okazja na ujrzenie przedniego widowiska... Po chwili pełnej rześkich rozmów i przyciszonych szeptów, zapanowała cisza. Główne drzwi świątyni rozwarły się na całą szerokość, a po chwili pojawiła się w nich postać ubranej w białą suknię panny młodej. Każdy dostojny krok kobiety wydawał się stąpaniem boskiej istoty, przynajmniej w oczach zgromadzonych w kościele mężczyzn, którzy nie mogli oderwać wzroku od niezwykle krągłych kształtów rysujących się lekko pod białym materiałem. Nie mógł oderwać wzroku także i Marck, przyszły mąż tej wyjątkowej niewiasty... – Zebraliśmy się dziś tutaj, by połączyć węzłem małżeńskim tę oto parę, Jenny i Marcka – rozpoczął tradycyjną formułkę ceremoniału ślubnego pyzaty, zarumieniony i z lekka łysiejący ksiądz. – Jenny, moje dziecko drogie... Usiądź, proszę, rozluźnij się i odpowiadaj na moje pytania – kontynuował ksiądz. Po chwili ubrana w śnieżnobiałą suknię panna młoda usiadła na obitym skórą fotelu, zaś dwóch ministrantów podłączyło jej dłonie i głowę do kilku kabelków zakończonych gumowymi przyssawkami. Następnie zaś opięli jej ciało szerokim pasem, uniemożliwiającym próbę ucieczki. – Jenny, czy ślubujesz wierność małżeńską? – zapytał ksiądz. – Tak – odparła Jenny zaś na wielkim ekranie rozpostartym nad głowami zebranych gości na sklepieniu katedry pojawiła się zielony napis „PRAWDA”. Po chwili dało się usłyszeć odgłos westchnienia ulgi zgromadzonych w kościele ludzi. – Czy ślubujesz uczciwość małżeńską oraz że nie opuścisz Marcka aż do śmierci? – Tak – ponownie odpowiedziała Jenny, po czym powtórzyła się sekwencja z zielonym napisem na ekranie i westchnieniem ulgi. – Czy skrywasz przez Marckiem jakąkolwiek tajemnicę, której wyjawienie mogłoby być przeszkodą dla waszego małżeństwa? – Nie.. – odparła dziewczyna, a po sekundzie raz jeszcze ukazał się na ekranie zielony napis. Po kilku chwilach miejsce szczęśliwej panny młodej zajął Marck, wyraźnie spięty i zdenerwowany. – Marcku, czy ślubujesz wierność małżeńską? – zapytał Ksiądz. – Hmm... no... tak, tak – odpowiedział łamiącym się głosem mężczyzna. Cały kościół skierował wzrok ku ekranowi, wyraźnie nie do końca przekonany o tym, czy słowa pana młodego znajdą potwierdzenie w wykrywaczu kłamstw. Sekundy wydawały się ciągnąć w nieskończoność, aż na ekranie wyświetlił się ten oto napis: “Fatal system error, Fatal system error, Fatal system error.” – Eh... ogłaszam zatem przesunięcie ceremonii ślubnej na marzec przyszłego roku, za co z góry państwa przepraszamy. Cóż mogę dodać, przetargi publiczne i najtańszy wykonawca... – rzekł zniesmaczony ksiądz. Marck tymczasem odetchnął z ulgą, gdyż już widział oczyma wyobraźni ten moment, gdy przez fotel na którym siedział przebiega wiązka trzech tysięcy woltów, a jego ciało zamienia się w smolistą skorupę...Następnym razem chy-

82


ba zastanowię się dwa razy, nim dam się namówić na ślub tej dziewczynie... – pomyślał w duchu. – I co z tego, że była szansa na pierwsze oficjalnie zawarte małżeństwo od blisko czterdziestu pięciu lat, w którym to pan młody przeżyłby test formuły ślubnej, a następnie zyskał sławę, bogactwo i wszystko, czego tylko może zapragnąć, skoro przyrzeczenie wierności jest ponad męskie siły...

83



TAO ARIADNY Stanisław Truchan

marketing@rw2010.pl www.rw2010.pl

ISBN: 978-83-7949-191-9 (pdf), 978-83-7949-192-6 (epub), 978-83-7949-193-3 (mobi) liczba stron: 251 cena: 14,90

85


Stanisław Truchan: Tao Ariadny Opowiadanie promujące zbiór Gdzieś daleko stąd W „Tao Ariadny” wędrówka niejedno ma imię (i trasę). Niby przypadkowe spotkania, rozmowy, wskazówki – to nitki prowadzące ku… kolejnym tajemnicom. Nic nie jest takie się wydaje w tym labiryncie. I. Locus phragmitis Ada – według dowodu osobistego Ariadna Emma – machnęła niecierpliwie ręką. – Nie zawracaj mi teraz głowy! Idź poszukaj słownika łacińsko-polskiego. Chyba jeszcze nie oddałeś na makulaturę, co? – No... Mam go gdzieś... Znaczy... Nie to, że mam go gdzieś, tylko... Powinien leżeć na którejś półce... – No to na co czekasz?! Tymon zerknął na kartę tarota opartą o budzik – o ile dobrze rozpoznał, żona miała przed sobą Asa Denarów – i na arkusz papieru zabazgrany kabalistycznymi znakami, po czym westchnął i poszedł do swojego pokoju. Długo nie wracał; widocznie szpargały z czasów, gdy był średnio wybitnym uczniem klasy humanistycznej pewnego renomowanego liceum, tkwiły bardzo głęboko pod nowszymi warstwami kulturowymi (tak przynajmniej powiedziałby jego kumpel z klasy, Michał zwany Cybulkiem, obecnie początkujący archeolog). W końcu jednak zjawił się, dzierżąc w dłoni kieszonkowy słowniczek w ceglastoczerwonych okładkach, z naklejoną z tyłu ceną: 32,00 zł. – Do dupy ten twój słownik! – usłyszał po chwili. – Nie ma w nim słowa phragmitis. – A po co ci to słowo? – Potem ci wytłumaczę. W każdym razie to jest ważna wskazówka. Muszę się dowiedzieć, co to znaczy. – No to może w necie znajdziesz? – podsunął jej Tymon. – Może. Zaraz sprawdzę. Ada odpaliła komputer. – Nie ma – stwierdziła po chwili. – Znalazłam tylko phragmites. To jest po prostu trzcina. Phragmites australis albo Phragmites vulgaris to trzcina pospolita. – Aduś, w łacinie rzeczowniki się odmieniają. Jest pięć deklinacji, a przypadków sześć. Pewnie to twoje phragmitis jest dopełniaczem. Genetivus trzeciej deklinacji. Ale to mi wygląda na zapożyczenie z greki. Ja znałem słowo calamus... – Nieważne. Mnie tu wyszło LOCUS PHRAGMITIS. Czyli... To chyba będzie jakieś „miejsce trzciny”? – Na to wygląda – zgodził się Tymon. Żona podrapała się po głowie. – Ale co to za miejsce? Trzeba będzie kombinować dalej. – No to kombinuj, kombinuj... Tymon w ogóle nie wierzył w te wszystkie orientalne czary-mary – nieważne: żydowskie, arabskie, indyjskie, tybetańskie czy chińskie – ale za nic w świecie nie odważyłby się do tego przyznać. Sprzeciwianie się Adzie nie było rzeczą bezpieczną. Od początku zresztą czuł, że nie ma wyjścia. Pozwolił się Ariadnie prowadzić jak Tezeusz przez labirynt – choć inaczej niż on, nie za pomocą nici, ale za rączkę, jak dziecko – nie zastanawiając się nawet nad celem. ***

86


Damian Kozicki gwałtownie odsunął talerzyk z niedojedzoną jajecznicą, omal nie przewracając przy tym kubka kakao. – Sandra, skończ już z tymi twoimi kaprysami! – burknął. – Nie ty pierwsza w historii jesteś w ciąży! Powiem więcej: nie ty pierwsza w historii nie wiesz, z kim! – Przede mną pewnie była Dorota z Leszna? Nie miała adresu, tak samo jak ja? – odcięła się córka. Kozicki rzucił łyżeczkę na talerzyk. – Miała! Ona nie była taka głupia jak ty! My w waszym wieku byliśmy trochę inni! Czasami zdarzało się nam myśleć! Ojciec niechętnie wspominał swój przedślubny romans z niejaką Dorotą Gizą, trwający przez ładnych kilka miesięcy – kilka spośród blisko czterdziestu spędzonych w Wuppertalu. Pan Damian, zapewne ku bezgranicznemu zgorszeniu swoich szlacheckich antenatów (być może patrzących na to z nieba razem z Kościuszką, choć Rajnold Suchodolski1 o nich nie wspominał), woził taczkami cegły na budowie i mieszał zaprawę w betoniarce. Panna Dorota w tym czasie zmywała gary w jakiejś knajpie. Ich znajomość zakończyła się na wuppertalskim dworcu, gdy ona wsiadła do pociągu jadącego na wschód, a on postanowił jeszcze trochę popracować na niemieckiej Bäustelle, bo firma płaciła całkiem godziwe pieniądze, w Polsce nieosiągalne. Do Trzcińca wrócił dopiero półtora roku później. Dalszych losów Doroty Gizy nie znał. Teraz pewnie była poważną panią profesor od niemieckiego, albo może tłumaczką... Tak czy owak, zerwanie wynikło po prostu z banalnej niezgodności charakterów. – No przestańcie! – wtrącił się Andrzej, dziewiętnastoletni syn Kozickiego. – Ja już się nie mogę doczekać tego siostrzeńca. Będzie dobrze. – Ty lepiej myśl o tym, czy ci się uzbiera trzydzieści procent! – prychnął ojciec. – Żebyś od przyszłego tygodnia nie musiał zakuwać do poprawki. – Tato, ty dzisiaj wstałeś lewą nogą? Czy cię pchły pogryzły w nocy? Ja miałbym nie zdać matury? Nie wiem tylko, czy będzie osiemdziesiąt procent, czy dziewięćdziesiąt. – Pewność siebie zgubiła już niejednego – mruknął Kozicki. Jak na potomka rycerzy przystało, dodał jeszcze coś o powrozach w krzyżackich taborach pod Grunwaldem, a potem w milczeniu zabrał się za stygnące resztki jajecznicy. Andrzej westchnął, wzruszył ramionami i stanął w oknie, tyłem do ojca i siostry, dając w ten sposób do zrozumienia, że wymiana zdań przestała go już bawić. Przez chwilę obserwował ptaka krążącego nad koronami buków – chyba jastrzębia, a może myszołowa – po czym wyszedł z kuchni i zatrzymał się w przedpokoju, jakby niezdecydowany, co ma robić dalej. W końcu z wahaniem przekroczył próg salonu. Nie był pewny, czy przypadkiem nie zostawił tam swojego pen drive’a – tego starego, wręcz archaicznego, śmieszne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów – którego przedtem nie mógł znaleźć. W gruncie rzeczy nie było na nim niczego ważnego, jedynie garść zdjęć z czasów bardzo zamierzchłych, z pierwszej klasy gimnazjum... Tak, pokazywał je Grześkowi Tomickiemu, trzy albo cztery dni temu, na komputerze Sandry, bo jego laptop był w serwisie – a więc pen drive chyba leży właśnie gdzieś w salonie. Wystarczy się rozejrzeć. Podszedł do biurka w kącie – i jego spojrzenie padło na wiszące między oknami zdjęcie. Zza szybki patrzyła na niego młoda kobieta, uśmiechając się tajemniczo. Fotografia, pamiętająca czasy Rydza -Śmigłego, wykonana została w najlepszym atelier przedwojennej Warszawy. Stryjeczna babka Andrzeja, Domicela Kozicka, lubiła zadawać szyku. Unikała korzystania z usług podrzędnych fotografów, podrzędnych krawców i podrzędnych fryzjerów; nie odwiedzała też podrzędnych restauracji. 1 Rajnold Suchodolski – autor „Poloneza Kościuszki”, rozpoczynającego się słowami Patrz Kościuszko na nas z nieba.

87


A ta przedpotopowa sepia miała w sobie jakieś dostojeństwo. Nie to, co kolorowe zdjęcia robione aparatem cyfrowym. Następne zdjęcie Domiceli, z roku 1946, przyszło pocztą z Baltimore. A zaraz po nim – spóźnione zawiadomienie o podwójnym pogrzebie: jej i męża. Podobno wypadek samochodowy. Kto adoptował kilkumiesięczne dziecko? – tego Koziccy z Trzcińca nigdy się nie dowiedzieli. Znicze zapalili na grobie dopiero w sześćdziesiąt lat później; wcześniej przeszkadzał albo brak paszportu, albo brak wizy, albo jednego i drugiego naraz. Te zdjęcia były jedynymi pamiątkami po stryjecznej babce. Starsze z nich wisiało od lat w tym samym miejscu: metr nad gniazdkiem, do którego wetknięto wtyczkę od nocnej lampki. A obok nocnej lampki leżał poszukiwany przez Andrzeja pen drive. Dobrze, że nie spadł na podłogę, by nieodwołalnie zniknąć w brzuchu odkurzacza. Swoją drogą, to dziwne, że do tej pory nikt go nie zauważył. *** Tymon siedział przy stole, podpierając brodę pięściami i od czasu do czasu zerkając na żonę pochyloną nad mapą. Coraz bardziej mu się chciało spać – a w dodatku przez cały wieczór czuł się skołowany jak przedszkolak po upadku z karuzeli. Ada, której dominację zaakceptował bez szemrania już w chwili, gdy pewnego zimowego dnia usiedli naprzeciwko siebie przy kawiarnianym stoliku, teraz władała nim (i wszystkim wokół niego) niczym despotyczne orientalne bóstwo, w każdej chwili mające pod ręką najróżniejsze środki przymusu, od zwykłych piorunów po paraliżujące spojrzenie Meduzy. Ciszę, jaka nagle zaległa w całym bloku, gdy tramwaj przy akompaniamencie metalicznego zgrzytu szyn odjechał z przystanku, zakłócało tylko miarowe tykanie starego szafkowego zegara. Obciążniki XIX-wiecznego czasomierza lśniły w świetle lampy metalicznymi odblaskami. Teść Tymona twierdził, że wykonano je ze stopu irydu i platyny – tego samego, z którego sporządzono wzorzec metra w Sèvres; zięć przez uprzejmość nie zaprzeczał, ale od początku wiedział, że to nie może być stop platyny z irydem, bo ciężar właściwy się nie zgadza. Tak czy inaczej, zegar miał w rodzinie Koralików status relikwii. Owa relikwia trafiła do mieszkania Ady zaraz po ślubie. Czyli też do mieszkania Koralików. I rzecz nie w tym, że stary Koralik kupił im mieszkanie; Ada, apodyktyczna i nieznosząca sprzeciwu, wymogła na mężu zmianę nazwiska. To, które odziedziczyła po ojcu, było jedyne w swoim rodzaju – nie tak banalne jak Nowak. A Tymon miał dwóch starszych braci, więc Nowaków i tak nie zabraknie. Sugestię, by oboje pozostali przy dotychczasowych nazwiskach, małżonka zdecydowanie odrzuciła. Być może uznała ten pomysł za symboliczne osłabienie swojej pozycji. Teraz Tymon Koralik, de domo Nowak, siedział przy stole i dyskretnie ziewał, a jego małżonka poszukiwała swojego Świętego Graala. A mówiąc ściśle: miejsca, do którego miało ją doprowadzić jej osobiste Tao. Miejsca, w którym pozytywna energia kosmiczna zapewni Ariadnie – a przy okazji również jej małżonkowi – zdobycie klucza do szczęścia. Na razie Tao zawiodło panią Koralik – a raczej jej palec o polakierowanym na złoto paznokciu, niestrudzenie wędrujący po mapie sąsiedniego województwa – na porośnięte bukowymi lasami wzgórza powiatu karczowskiego. Drogę wskazała jej niezrozumiała dla Tymona kombinacja kabalistycznych znaków i jakieś liczby, nie wiadomo skąd wzięte, wśród których znalazły się daty ich urodzin, ślubu, najbliższej soboty i numer ich mieszkania na drugim piętrze. Dlaczego on musiał być obecny (dawniej mówiło się „przytomny”, co w aktualnej sytuacji nie byłoby zbyt trafnym określeniem) przy tych poszukiwaniach? Ada odrzuciła mapę na tapczan i sięgnęła po następną. POWIAT KARCZOWSKI – głosił napis na stronie tytułowej. A niżej, dwa razy

88


mniejszymi literami i cyframi: SKALA 1 : 60 000. Rozłożyła ją, przez chwilę wodziła palcem to wzdłuż, to w poprzek poziomic, raz po raz zaglądając do notatek, by w końcu oświadczyć: – To tutaj. – Złoto lakierowany paznokieć palca wskazującego postukał w zieloną plamę obok słowa „Trzciniec”. – Teraz jeszcze ściągnę dokładny plan tego grajdołu... a potem wyznaczymy dzień i godzinę. Spać pójdziesz później – dodała, szturchając Tymona łokciem. Cholera jasna, czy naprawdę najlepszą porą na poszukiwanie Tao jest środek nocy?! Na ekranie komputera pojawił się plan Trzcińca – małej, niespełna sześciotysięcznej mieściny w powiecie karczowskim, leżącej u stóp wzgórza porośniętego bukowym lasem. – Trzciniec? – Tymon na krótką chwilę się ożywił. – No to już masz to swoje locus phragmitis. – Mhm. Też to zauważyłam. Wcześniej od ciebie. Polakierowany na złoto paznokieć powędrował w dół, na południe, i zatrzymał się przy rozwidleniu dróg na peryferiach miasteczka. – Ostatnie chałupy pod lasem – stwierdziła Ada. – To tam. Tymonowi znów przyszło do głowy skojarzenie z Tezeuszem. Ariadna Emma Koralik prowadziła go w głąb prawdziwego labiryntu, zbudowanego z kart tarota, orientalnych gadżetów i magicznych formułek – a on bezwolnie za nią podążał. Ktoś patrzący z boku powiedziałby pewnie, że wciąż wodziła go za nos. I w kwestiach życia codziennego, i w tym zwariowanym świecie ezoterycznych doktryn Wschodu. Dokąd zamierzała go zaprowadzić? Czy aż do owego odnalezionego na mapie locus phragmitis? I po co? Co takiego szczególnie ważnego może kryć w sobie zapyziała mieścina w powiecie karczowskim? Może po prostu „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”? W obecności Ariadny Emmy Koralik lepiej było tej myśli nie wypowiadać głośno. *** Trzeba w końcu zeskanować te zdjęcia, bo jeszcze je mole zjedzą i wszystko przepadnie – pomyślał Andrzej, odkładając na bok kasetkę z rodzinnymi pamiątkami, z których najstarsze pochodziły jeszcze z czasów Franciszka Józefa I. Jedne fotografie wykonano w dworku lub w dworskim parku w Chodorowie, sprzedanym później na licytacji, inne w nowym domu w Mistrzejowicach – podkrakowskiej wsi, włączonej do Krakowa dopiero po wojnie. A wszystko w sepii i brązach. O, jeszcze jedno zdjęcie zostało na blacie biurka. To chyba pamiątka odwiedzin u nowego właściciela majątku w Chodorowie. W tle dworek, na pierwszym planie pradziadek z dziećmi: Amelią, Domicelą i małym Michasiem, późniejszym dziadkiem Andrzeja, a obok nich coś w rodzaju pomnika. Świadectwo niegdysiejszego panowania Kozickich na chodorowskich – pożal się Boże – włościach, obejmujących sto kilkadziesiąt morgów ziemi ornej, dwieście morgów lasu, kamieniołom, cztery stawy i młyn. Czyli tak zwana stela – wykuta z piaskowca tarcza z herbem Półkozic. In campo rubeo caput asininum deferens, quasi media capra – tak w XV wieku opisywał ten herb ksiądz kanonik Długosz. Przedstawiający oślą głowę w czerwonym polu, jakby pół kozy. Z czego wynikało, że wielebny nie był pewny, z jakim zwierzęciem ma do czynienia. Podobno jakiś Ligęza, pieczętujący się Półkozicem, chciał zamówić tarczę herbową u włoskiego rzemieślnika, ale mistrz odmówił i śmiertelnie się obraził, bo uznał, że możnowładca sobie z niego kpi... Może to dobrze, że ciotka Domicela zabrała tę kopię tarczy herbowej – wysokości siedmiu i pół cala, szerokości pięciu i trzech czwartych, jak skrupulatnie zanotował pradziadek – wykonaną przez jakiegoś brązownika na krakowskich Grzegórzkach? Zawsze to jeden dylemat zoologiczny mniej. Andrzej znów sięgnął po kasetkę i wyciągnął zdjęcie tego gadżetu. W przeciwieństwie do tarczy na chodorowskiej steli plakietka zawierała wszystkie możliwe elementy herbu: hełm, koronę, cymer, labry i co tam jeszcze prze-

89


widziała skomplikowana szlachecka heraldyka. Andrzej znał te słowa, ale wciąż mylił ich znaczenia – i jakoś mu nie zależało na zmianie tego stanu rzeczy. Owszem, historią się interesował, ale nie aż do tego stopnia. Choć, rzecz jasna, był bardzo dumny z siebie, bo dowiedział się ostatnio (a nawet zrozumiał), co to takiego niello – technika, którą wykonane zostały elementy rysunku na tej tarczce z brązu. Ciekawe, czy w dawnych czasach, kiedy antenaci Kozickich bronili Małopolski przed najazdem wojsk Rakoczego albo ruszali z Sobieskim pod Wiedeń, syn Sandry miałby prawo do herbu? Chyba jednak nie. Pewnie na okres ciąży ukryto by ją w klasztorze norbertanek albo klarysek, a dziecko zaraz po urodzeniu zostałoby oddane jakimś zacnym, średniozamożnym mieszczanom... W dzisiejszych czasach, na szczęście, nie ma już takich problemów. Inna rzecz, że szlachcianki w tamtych czasach nie jeździły na nartach. I nie studiowały. Tak się kończą wypady na narty zaraz po sesji zimowej. Sandra nie zdążyła się nawet dowiedzieć, w którym pensjonacie mieszkał tamten chłopak. Wyjechał niespodziewanie, podobno po jakimś ważnym telefonie od rodziny; tak przynajmniej twierdził jego kumpel. A o tym, że znajomość będzie mieć z lekka kłopotliwy ciąg dalszy, Sandra przekonała się już po powrocie z Krynicy, na początku drugiego semestru. Mówi się trudno. Ważne, żeby dziecko było zdrowe i się nie jąkało. Może to o tym gościu mówiła kilka dni temu Cyganka na krakowskim rynku? Podeszła i zaczęła się naprzykrzać, że powróży, że wie o Andrzeju coś ważnego, że Andrzej ma się spodziewać gościa i że to zmieni całe jego życie... Andrzej podziękował jej w miarę uprzejmie, po czym szybko dał nura do chłodnego wnętrza knajpy na rogu rynku i Wiślnej, gdzie kelnerki o kształtnych biustach krążyły pomiędzy stolikami, roznosząc pokryte zimną mgiełką kufle piwa. Prawdę mówiąc, w żadne wróżby nie wierzył. Na rok przed licytacją dworku w Chodorowie pewien jasnowidz przepowiedział pradziadkowi oszałamiające powodzenie w interesach i dalekie wojaże. Spełniła się tylko druga część wróżby – i to tylko częściowo, bo Kraków nie leży zbyt daleko od Chodorowa, a Trzciniec jeszcze bliżej. Trudno zresztą mówić o wojażach; raczej już o tułaczce, chociaż rozłożonej na raty. Najpierw było mieszkanko na krakowskim Podgórzu i nieudana próba osiedlenia się w Warszawie. Potem skromne domostwo w Mistrzejowicach, dwa razy mniejsze od chodorowskiego dworku. Do czasu; chałupę podpalili esesmani poszukujący magazynu broni AK. Koziccy doczekali końca wojny w zapadłej wioszczynie u podnóża Beskidu Średniego. A po wojnie okazało się, że nie ma dokąd wracać. Wyjechali więc na Pomorze, by po kilkunastu latach trafić do Trzcińca, gdzie dziadek Michał znalazł żonę... Czy Andrzej był jeszcze Kozickim z Chodorowa? Miejsca, w którym wychowało się szesnaście pokoleń potomków pana Augustyna, żołnierza dragonii, uczestnika bitwy pod Byczyną? W dzieciństwie Andrzej nasłuchał się rodzinnych historii i od tej pory nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że osobiście przewędrował całą Polskę, od Chodorowa przez Kraków i Lębork do Trzcińca, i że w Trzcińcu też w gruncie rzeczy zatrzymał się tylko na chwilę, jak turysta. Kuku-kuku-kuku... Zegar w pokoju ojca obwieścił, że minęła właśnie dziesiąta. Andrzej uświadomił sobie, że siedzi bez ruchu co najmniej od dziesięciu minut. Odsunął fotel od biurka i wyszedł z pokoju. Skanowanie zdjęć odłożył na później. *** Ojciec zamknął za sobą drzwi łazienki i wszedł do kuchni. – Mówisz, że jedziesz jutro do Trzcińca? – Mhm. A co, nie powinienem? Starszy pan wzruszył ramionami.

90


– A skądże! Więcej urlopu już w tym roku nie dostaniesz. Rób z tą resztą, co tylko chcesz. Na narty nie pojedziesz, to jedź przynajmniej do kumpla. Skoro do stryjka nie masz ochoty... Daniel się skrzywił. Wciąż go irytowało wspomnienie tamtego przerwanego przedwcześnie wypadu do Krynicy. Telefon bladym świtem, pilna sprawa, skrócenie pobytu o trzy dni – by po powrocie do domu usłyszeć, że wszystko się rozeszło po kościach... A to był pierwszy urlop w jego karierze. Teraz zostały mu do wykorzystania mizerne resztki, na które właściwie nie miał pomysłu. Parę razy poszedł na ryby, przejechał ponad sto kilometrów na rowerze, raz wyskoczył z Dawidem Kołaczkiem na piwo do „Sosenki” – i tyle. Wyjazd do Trzcińca, do Marcela Szczukiewicza, z którym przed paru laty dzielił pokój w akademiku, wymyślił właśnie teraz, na poczekaniu. Na szczęście Marcel wciąż miał ten sam numer komórki. A na wizytę u stryjka w Kamieniu rzeczywiście nie miał ochoty. Przed rokiem opuszczał stary dom, którego połowę odziedziczyli po dziadku Marianie, z uczuciem prawdziwej ulgi. Nie żeby między ojcem i stryjkiem dochodziło do jakichś konfliktów – ale jednak obu rodzinom było tam coraz ciaśniej, mimo że jedna i druga od lat żyła sobie niezmiennie w trzyosobowym składzie: rodzice i jedna latorośl (stryjek miał córkę, gimnazjalistkę farbującą włosy na wiśniowo i bez pamięci zakochaną w Justinie Bieberze). Na szczęście drugi dziadek Daniela, ten z Sosnowicy, wyjechał do wujka Adama do Chicago i zostawił dom zięciowi. Daniel w ciągu ostatniego roku nie zdążył jeszcze dokładnie poznać rozkładu pomieszczeń w tej okazałej chałupie, ale ze zmiany adresu był bardzo zadowolony. A mówiąc ściśle – z tego, że w końcu opuścił stary dom. Bo już nie z tego, że nowy stoi właśnie w Sosnowicy przy alei Norwida, na niewielkiej piaszczystej wydmie z widokiem na ugory porośnięte nawłocią i odległy o blisko kilometr las. Oczywiście sosnowy. Dopiero za tym borem, za doliną Zaklikówki, o przeszło godzinę drogi od domu, zaczynał się inny świat: kraina pagórków porośniętych stuletnimi bukami, głębokich wąwozów i zarośniętych maliniakami osuwisk. Jednym słowem – świat taki sam jak w okolicach Kamienia, Chodorowa i Trzcińca. Z tą niewielką różnicą, że Bucznik – najwyższy spośród szczytów widocznych z okien domu w Kamieniu – był wyższy od tych pagórków, a jego stoki bardziej strome. Gdyby to było możliwe, Daniel podniósłby swój nowy, sosnowicki dom jak budkę dla szpaków i postawiłby go gdzieś w Kamieniu. Oczywiście w bezpiecznej odległości od domu stryjka i jego zakochanej w Justinie Bieberze latorośli. Albo może w Chodorowie. W każdym razie w tamtej okolicy, w swoich rodzinnych stronach. Tam było jego miejsce. Przez pięć lat, jako student, w każdy weekend jeździł pociągiem z Krakowa do Kamienia i z powrotem. Teraz, po przeprowadzce – mimo niewątpliwej ulgi, z jaką opuszczał stary dom – wciąż miał wrażenie, że wędrówka trwa. Czuł się jak turysta, który na czas nieokreślony wprowadził się do hotelu. W Sosnowicy było mu dobrze – ale nie potrafił uwolnić się od wrażenia tymczasowości. – Eee... Co? Tak się zamyślił, że nie usłyszał pytania ojca. – Mówiłem o Krynicy. Myślałem, że zaraz potem trzeba będzie planować wesele. Ktoś mi coś mówił o jakiejś dziewczynie? Daniel odwrócił się, by ukryć zmieszanie, i machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie ma o czym mówić. Teraz już ledwo potrafił sobie przypomnieć imię tej studentki. Nie wiedział nawet, skąd pochodzi i co studiuje; przecież nie zdążyli nawet dłużej porozmawiać. Wiedział tylko, że zimową sesję zaliczyła bez problemów. No i... pamiętał pieprzyk w okolicach lewej łopatki. – To o której jutro jedziesz? – Ojciec zmienił temat. – Ósma dwadzieścia cztery. Nie będę przepłacał za pospieszny, bo też się wlecze jak ślimak.

91


– I zostaniesz do pojutrza? – Chyba tak. *** Sandra weszła do przedpokoju, zrzuciła buty, założyła kapcie, po czym ciężko usiadła na krześle w kuchni i sięgnęła po karton soku grejpfrutowego, przed chwilą napoczęty przez brata. Nalała sobie pełny kubek, wypiła duszkiem, po czym nalała jeszcze raz – tym razem do połowy. – I co, w porządku? – zapytał Andrzej. – Mhm. Lekarz mówi, że wszystko w normie. Ale dzisiaj parno! Burza ma być podobno pojutrze, a mnie się zdaje, że przyjdzie za pół godziny. – Wytrzymasz – pocieszył ją. – I on... albo ona... też wytrzyma – dodał, zerkając na brzuch siostry. Odpowiedziała jakimś niezrozumiałym pomrukiem. – Tobie dobrze, już wiesz, że zdałeś i na ile – powiedziała po chwili z uśmiechem. – A ja jeszcze muszę czekać prawie cztery miesiące. Andrzej chyba nagle przestał słuchać. Zapatrzył się w okno. – Co tam widzisz? – zapytała. – W tym sęk, że nic – przyznał, jakby z wysiłkiem odrywając spojrzenie od gliniastej drogi, która wciąż nie mogła się doczekać asfaltowej nawierzchni. – Ale mam takie dziwne wrażenie... wiesz... że z tamtej strony – ruchem brody wskazał odległą o czterysta metrów kapliczkę pod lipami – ktoś za chwilę przyjdzie albo przyjedzie. Czuję się tak, jakbym na to czekał. – Wiesz, ja wczoraj też tak miałam. Dziwne... – No właśnie. Ja to może przez tę Cygankę... Ale ty? – Jaką Cyga... Aaa, wiem, opowiadałeś. – Sandra nagle sobie przypomniała, o co chodzi. Przez chwilę milczeli, a potem dziewczyna podsumowała: – Wiesz co? Na pierwszym roku mieliśmy psychologię i doktor Malinowska mówiła nam o czymś takim, co się nazywa psychoza natręctw. Ale nam to chyba jeszcze nie grozi? Andrzej się roześmiał. – Chyba nie. I nie ma sensu zwracać uwagi na różne takie wrażenia, przywidzenia czy inne déjà vu. Do jutra przejdzie. – Jutro mama wraca z tego szkolenia w Warszawie – przypomniała Sandra. – I znów będzie od rana do wieczora wyglądać, jakby zjadła cytrynę. – Nie przejmuj się. Nie jest zachwycona, ale potem będzie próbowała zagłaskać dzidziusia jak kociaka. II. Tao No i się zaczęło. Wyruszyli. Przenajświętsze Tao Ariadny Emmy Koralik miało ich nieomylnie poprowadzić do celu. Tao – czyli Droga, koniecznie przez bardzo duże D. Stanowiąca jedną całość z mieszkaniem urządzonym według zasad feng shui, z tymi wszystkimi chińskimi fletami, mobilami wyciętymi z kolorowej folii i zwierciadełkami bagua, ośmioma czakrami i skomplikowanym systemem kabalistycznych formuł. Odwzorowanie Uniwersum. Oś świata. Yggdrasil. Wszechogarniający Logos i Entelechia. I nie wiadomo co jeszcze. I oto w słoneczny lipcowy dzień, gdy niespełna osiemdziesiąt procent maturzystów leczyło kaca po oblewaniu sukcesu, Tao pani Ariadny Emmy Koralik okazało się pociągiem TLK relacji Katowice – Kraków, potem pociągiem Regio relacji Kraków – Zaklikowice, z postojem na stacji Trzciniec. A dalej już trzeba było piechotą.

92


Jak trzeba, to trzeba. Prowadź, Ariadno. Z jakichś powodów Ada nie chciała jechać kupionym przed paroma miesiącami niebieskim hyundaiem. Czy nakazały jej to czakry, Kabała i karty tarota, czy może wyczytała taką radę w zwierciadełku bagua – tego Tymon się nie dowiedział. Gdyby zapytał, raczej nie zrozumiałby odpowiedzi, a potem musiałby dojść do wniosku, że nie rozumiał własnego pytania. Tak więc przyjął decyzję żony bez słowa sprzeciwu czy wątpliwości. Jak zwykle. Pójście Drogą wskazaną przez feng shui, Kabałę i Bóg wie co jeszcze właśnie tego dnia miało przynieść spełnienie. A nawet Spełnienie – też koniecznie dużą literą, którą wyraźnie było słychać w tym słowie, wypowiadanym przez Ariadnę uroczyście i z namaszczeniem. Na czym owo Spełnienie miało polegać – tego Ariadna już nie wyjaśniła, a Tymon nie nalegał. Z westchnieniem rezygnacji poddał się jej nieugiętej woli i niezachwianej wierze w Drogę oraz jej cel. Czy celem miało być osiągnięcie zdolności czytania w myślach, czy może szóstka w Lotto albo wniebowstąpienie w pełnym rynsztunku, wraz z komórką w kieszeni i adidasami na nogach – też lepiej było nie pytać. Mąż adeptki nauk tajemnych nie chciał wyjść na tępego prostaka i troglodytę. Nie zapytał też, po co jej pistolet, który schowała do torebki. – Zabrałam ojcu – wyjaśniła krótko, widząc jego zdziwione spojrzenie. Tego zresztą mógł się domyślić; teść miał pozwolenie na broń, a wyjeżdżając, zostawił córce klucze do domu w Brynowie. – Nie ma go do końca lipca, to nawet nie zauważy, że sobie pożyczyłam. I tyle. Tymon nawet nie śmiał podejrzewać, że Ada zaplanowała napad rabunkowy na rezydencję jakiegoś milionera, mieszkającego na peryferiach pipidówy z trzciną w nazwie. Trochę się zdziwił, że nieomylnym wyrokom Tao trzeba będzie – być może – pomóc, używając broni palnej, ale nie powiedział tego głośno. Małżonka już zdążyła go oduczyć wypowiadania niektórych myśli. Ada zresztą po chwili zdobyła się na parę słów wyjaśnienia. Tymonowi wprawdzie niczego to nie wyjaśniło, ale musiał docenić ów szlachetny gest. Mogła przecież niczego nie tłumaczyć. Profani powinni przyjmować słowa i czyny wtajemniczonych bez komentarzy i bez zadawania pytań. A wytłumaczyła mu, że zanim Tao doprowadzi ich do celu, będą musieli poradzić sobie z niebezpieczeństwem, jakie stanowi Kafù. Przed tym niebezpieczeństwem nie uchroni ich samo Tao; to już sprawa bezpośrednio zainteresowanych, ich przezorności, silnej woli i konsekwencji w działaniu. Tej przezorności potrzeba naprawdę wiele, bo każde działanie prowokuje przeciwdziałanie, a każda siła przyciąga siłę przeciwstawną. Kafù. Tymon znał to słowo. Pochodziło z odmiany kreolskiego, używanej przez haitańskich czy też martynikańskich imigrantów mieszkających bodaj na Florydzie, albo może w Alabamie. Niejaki Michel Duval, domorosły guru, głosiciel doktryny ezoterycznej łączącej elementy voodoo z tantryzmem, zen i Wadżrajaną, przedstawiał owo Kafù jako punkt przecięcia sprzecznych ze sobą mocy i dążeń. Dlatego też nadał temu czemuś taką właśnie nazwę: słowo pochodziło od francuskiego carrefour, oznaczającego skrzyżowanie. Na skrzyżowaniu trzeba uważać na samochody, a nie strzelać – pomyślał wtedy Tymon. I znów nie odważył się powiedzieć tego głośno. Teraz, czekając na Adę, która „musiała najpierw spokojnie rozłożyć karty i coś sprawdzić”, zastanawiał się, czy ten stary, spękany asfalt prowadzący w stronę widocznego na horyzoncie lasu ma cokolwiek wspólnego z jakimkolwiek Tao. Jego przepełniona ezoteryczną wiedzą małżonka siedziała przy stoliczku na tyłach niedużego sklepiku, w skupieniu wpatrywała się w rozłożoną na blacie talię tarota, a on błądził roztargnionym spojrzeniem po dziurach w jezdni i po wierzchołkach jabłoni w zdziczałym sadzie, i z minuty na minutę coraz bardziej wątpił. *** Pociąg z Zaklikowic odjechał z pięciominutowym opóźnieniem. W chwilę

93


później, za mostem na Zaklikówce, na horyzoncie pojawiły się pierwsze pagórki. Daniel natychmiast przylepił nos do szyby. Krajobraz za oknem wciąż był dla niego czymś nowym – choć równocześnie podobnym do tego, który zapamiętał z dzieciństwa. Kiedy mieszkał w Kamieniu, a studiował w Krakowie, zdarzało mu się jeździć do Trzcińca – a jeszcze częściej do Chodorowa – z przeciwnej strony, od północnego zachodu. Czasem wyprawiał się na wschód, do dziadka w Sosnowicy, ale wtedy podróżował jako pasażer starej toyoty ojca; szosa omijała malownicze pagórki, które teraz widział na horyzoncie. Dopiero po przeprowadzce do domu opuszczonego przez dziadka droga do miejsc znanych mu z dzieciństwa prowadziła wzdłuż linii kopulastych wzgórz, porośniętych bukowym lasem, a nie – jak dawniej – po równinie, z lekka tylko pofałdowanej. Oczywiście wzgórza między Sosnowicą a Trzcińcem nie były żadnymi górami; ot, ledwo kopczyki, z których najwyższy liczył niewiele ponad pięćset metrów nad poziomem morza. Spacer po leśnych dróżkach prowadzących na ich płaskie szczyty był prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza jesienią, kiedy brązowe liście buków szeleściły pod nogami. W dzieciństwie Daniel odbył kilka takich przechadzek, oczywiście w towarzystwie rodziców i dziadka. Obecnie dziadek chodził na spacery nad jezioro Michigan, a Daniel z rodzicami mieszkał w Sosnowicy – i jego droga do Trzcińca lub do Chodorowa prowadziła na zachód, wśród wzgórz. Właśnie te wzgórza na horyzoncie pochłaniały teraz całą jego uwagę. Ledwo zauważał siedzącą naprzeciwko współpasażerkę. Siwowłosa kobieta patrzyła prosto przed siebie jasnoniebieskimi, jakby wyblakłymi oczami. Od początku, odkąd Daniel wszedł do przedziału, tkwiła nieruchomo na swoim miejscu przy oknie, ze spojrzeniem skierowanym może na półkę nad jego głową, a może na wiszące nieco niżej zdjęcie lokomotywy Stephensona. Trzeba było ją bardzo uważnie obserwować, by odkryć, że oddycha. Od czasu do czasu też mrugała zaczerwienionymi powiekami – o ile takie ledwo dostrzegalne drgnienie można nazwać mrugnięciem. Czas szybko mijał. Na horyzoncie, w odległości paru kilometrów, wyrósł nagle przekaźnik telewizyjny. To już Kuklówka, czterysta dziewięćdziesiąt sześć metrów nad poziomem morza. Daniel był tam kiedyś z ojcem. Miał wtedy chyba siedem lat. Jak przez mgłę pamiętał gliniastą polną drogę, kopki siana, a potem wąwóz wśród strzelistych buków, jakieś nieduże skałki... Ale skoro widać już przekaźnik na Kuklówce, to trzeba się pomału zbierać. Jeszcze tylko dwa przystanki. Każdy w szczerym polu, na skraju wsi. Potem zakręt, za nim neogotycki kościół w Trzcińcu, i stacja kolejowa na peryferiach miasteczka. Uniósł głowę, zastanawiając się, czy już ściągnąć plecak z półki, czy jeszcze chwilę poczekać. – Wysiadasz w Trzcińcu, prawda? – usłyszał nagle. Zaskoczony spojrzał na siwowłosą kobietę. Zupełnie zapomniał o jej obecności. Wcześniej zresztą miał wrażenie, że nieznajoma przebywa myślami w zupełnie innych rejonach rzeczywistości, że nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia świata wokół niej. – Tak – potwierdził. – Ale skąd... – Dziecko, ja często jeżdżę tym pociągiem! – odpowiedziała staruszka. – W różnych kierunkach. A ty się nazywasz Daniel Komosa, prawda? – Skąd pani wie? Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Nie, nie myśl sobie, że jestem jakąś wróżką albo kimś podobnym. Po prostu mam bardzo dobrą pamięć. Tyle mi jeszcze zostało z dawnych czasów... A pamiętasz ten wypadek na stacji w Jaziskach? Owszem, Daniel pamiętał. Wracał wtedy do domu po pierwszej wizycie na uczelni. Pociąg, którym jechał, utknął w Jaziskach na bli-

94


sko godzinę. Przyjechały karetka i radiowóz, przesłuchano kilkunastu świadków, wśród nich był też on, świeżo upieczony student politechniki. – Policjant stał metr ode mnie – wspominała siwowłosa pasażerka – i kiedy notował nazwiska, to sylabizował. A ja mam dobrą pamięć. Zapamiętałam. To się zgadzało. Daniel wciąż jeszcze pamiętał, że sylabizowanie policjanta trochę go bawiło, a trochę irytowało. Kobieta nagle się ożywiła. Uniosła brwi, a jej oczy utraciły dotychczasowy wyraz absolutnej obojętności. Spojrzenie zogniskowało się na twarzy Daniela. Wyglądało to tak, jakby nieznajoma o czymś sobie przypomniała albo jakby niespodziewanie przyszła jej do głowy jakaś szczególna myśl. – Synku – zapytała – a ty do tego Trzcińca na długo czy tylko na chwilę? – Wracam do Sosnowicy jutro po południu – wyjaśnił Daniel. – A o co chodzi? – Widzisz – tłumaczyła staruszka – ja mieszkam w Chodorowie i teraz wracam do siebie, nie mam czasu, żeby wpaść do Trzcińca. Straciłabym chyba z pięć godzin. Jutro nie mogę się ruszyć z domu, dopiero pojutrze... A jest jedna pilna sprawa. I nawet nie mogę zadzwonić, bo zgubiłam gdzieś numer. Przekazałbyś coś komuś? Ale to daleko od stacji, aż na Bukowinie... W Chodorowie? Dziwne. Daniel bywał tam dość często, znał z widzenia chyba wszystkich mieszkańców wioski, ale tę kobietę na pewno widział po raz pierwszy. Odruchowo zerknął na swój plecak. Pociąg właśnie ruszył z przystanku – tego przedostatniego przed Trzcińcem. – Bukowina? To wcale nie tak daleko. Mogę się przespacerować, mam czas. – To dobrze, to dobrze... No to pójdziesz na Bukowinę, dojdziesz do kapliczki pod czterema lipami... – Znam to miejsce – wtrącił Daniel, równocześnie ściągając lewą ręką plecak z półki. Kobieta wyjęła z torby mały pakunek oklejony taśmą, po czym mówiła dalej: – Tam skręcisz w prawo, w polną drogę, i poszukasz domu tego pana. – Wskazała palcem adres. – Poznasz od razu, który to, bo przy bramie rosną dwie surmie. Powinny jeszcze kwitnąć. Wiesz, jak to drzewo wygląda? Daniel ograniczył się do kiwnięcia głową. Zakładał właśnie plecak na ramiona i to go absorbowało trochę bardziej. Lewa szelka jak zwykle się zwinęła. – I dasz to komukolwiek z rodziny, kto akurat będzie w domu – dokończyła. – Nie bój się, to nie bomba ani narkotyki – dodała jeszcze z uśmiechem. Pociąg właśnie odjeżdżał z ostatniego przystanku przed Trzcińcem. Trzeba było ruszyć do wyjścia. – Zaniosę – obiecał Daniel, odbierając od niej pakunek. Na nazwisko adresata nawet nie spojrzał, odłożył to na później. – A gdybym nikogo nie zastał... to co? – Nie bój się, ktoś z nich na pewno będzie w domu – zapewniła go staruszka. *** Elwira Ewert była w złym humorze. I nie wiedziała dlaczego. Bo chyba nie z powodu wczorajszej rozmowy telefonicznej – co to to nie. Odebrała swój pierwszy dowód osobisty, wróciła do pustego mieszkania, zaciągnęła rolety, bo słońce zaczęło już zaglądać do okien od południowego zachodu, a potem zadzwoniła do pewnego warszawskiego antykwariatu. Panienka po drugiej stronie – zapewne po to, by się popisać swoją rozległą wiedzą – zapytała, czy Elwira jest może krewną słynnego przedwojennego wydawcy. I nie była pierwszą osobą, która zadała jej takie pytanie. A to Elwirę zawsze irytowało. – Nie, przecież pani powiedziałam, że Ewert przez „w” – wyjaśniła, starając się nie podnosić głosu. Chyba niezupełnie jej się to udało. Ta krótkotrwała irytacja rozwiała się jednak niby dymek z papierosa na porywistym wietrze. Teraz, kilkanaście godzin po tamtej rozmowie, nastrój miała dość podły,

95


i to od samego rana. Zupełnie jakby wstała lewą nogą z łóżka. A przecież w trakcie jednodniowego wypadu do Zaklikowic nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby popsuć jej humor. To była jednodniowa i jednonocna przerwa w beztroskich wakacjach, banalna podróż osiemnastolatki do rodzinnego miasta, gdzie czekał na nią dowód osobisty. Elwira nie miała żadnych powodów do zmartwień, nikt też jej nie nadepnął na odcisk, nie potknęła się rano o dywan ani nie zgubiła grzebienia. Nawet upał za bardzo jej nie doskwierał. Kiedy pociąg Zaklikowice – Kraków zatrzymał się na stacji w Trzcińcu, nic się pod względem jej nastroju nie zmieniło. Elwirę drażnił widok ludzi opuszczających wagony, rowerzystów na pobliskiej ulicy, a nawet gołębi na dachu budynku stacji. Gdyby miała jakoś opisać swój stan ducha, powiedziałaby, że jest to kombinacja złości i chęci zabarykadowania się w ciasnym pokoju, najlepiej za pancernymi drzwiami. Wysiadła i ruszyła przed siebie, wkładając w każdy krok dwa razy więcej energii, niż było potrzeba, zupełnie jakby chciała wyładować zły humor na betonowej nawierzchni peronu. Innych wysiadających pozostawiła daleko w tyle; gdy tamci dotarli dopiero do bramki w przejściu, ona już wchodziła do brudnej, zapuszczonej poczekalni. Nagle zamarła z jedną stopą powietrzu. Jakiś niezrozumiały impuls zmusił ją do odwrócenia głowy. Między pomalowanymi w biało-czerwone pasy barierkami przechodził starszy od niej o kilka lat chłopak w niebieskim T-shircie z mocno spranymi czarnymi aplikacjami. Elwirze wydało się, że skądś go zna. Ale skąd? Na pewno nie widziała go w pociągu – siedzieli chyba w dwóch różnych wagonach. Czy kiedykolwiek wcześniej go spotkała? Tego nie potrafiła sobie przypomnieć. Mimo to wyglądał znajomo: i twarz, i sylwetka z czymś się jej kojarzyły – z jakimś niewyraźnym obrazem przeszłych wydarzeń... Opuściła stopę na betonową posadzkę. Chłopak w niebieskim T-shircie nie wszedł do budynku. Ruszył w kierunku zarastającej trawą rampy, gdzie w dawnych czasach rozładowywano wagony z węglem i składowano pnie drzew wyciętych w okolicznych lasach. Pójdzie pewnie do miasteczka na skróty, wyjdzie na ulicę ścieżką ukośnie przecinającą nasyp. Podobno w dawnych czasach SOK-iści wlepiali za to mandaty; teraz można było chodzić po rampie bez przeszkód, przynajmniej dopóki nie pojawi się napis NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW. Elwira zauważyła, że nieznajomy na krótką chwilę zatrzymał się, mijając kępę pokrzyw i łopianów, bujnie krzewiących się obok koślawego chodnika. Sprawiał wrażenie zaskoczonego tym widokiem. A więc był w Trzcińcu nie po raz pierwszy. Najwyraźniej zdziwił go brak obskurnego kibla z białych cegieł, który – jak się dowiedziała od rodziców – stał w tym miejscu jeszcze poprzedniego lata. Rodzice pokazywali jej zdjęcie tego przybytku dość wątpliwej higieny, ozdobionego ogromnym graffiti: MY TU BYLI(śmy); owo „śmy” dopisane było innym kolorem, niebieskim, podczas gdy napis majuskułą czerwienił się jak kiście jarzębiny we wrześniu. Wszystko wskazywało na to, że chłopak w niebieskiej koszulce odwiedził Trzciniec w czasach, kiedy wygódka – omijana szerokim łukiem przez wszystkich poza nieuleczalnymi masochistami – jeszcze sobie spokojnie stała w tym miejscu. Elwira przemierzyła poczekalnię i wyszła na placyk po przeciwnej stronie budynku. Ku jej zaskoczeniu nieznajomy już tam był. Szedł w kierunku ulicy Zielonej, omijającej centrum Trzcińca, w tym samym kierunku co ona. Ewertowie spędzali urlop w gospodarstwie agroturystycznym na Podleśnej, za trzecim skrzyżowaniem. No to będzie nam po drodze – pomyślała. Wzruszyła przy tym ramionami, bo przecież nie zamierzała zawierać z tym chłopakiem znajomości, nie uważała też, by potrzebna jej była męska eskorta. Trzciniec uchodził za miasteczko wyjątkowo spokojne i bezpieczne, nawet w środku nocy.

96


Uśmiechnęła się na myśl o przedmiocie schowanym na dnie małego plecaczka. Gospodarz miał sześcioletniego synka i Elwira kupiła dla niego w Zaklikowicach upominek: pistolecik na wodę. Niech się dzieciak dobrze bawi w wielkanocne poniedziałki. Ciekawe, czy gdyby wyciągnęła tę niby-broń, by nastraszyć jakiegoś natręta, ktokolwiek dałby się nabrać... Powoli, bez pośpiechu przeszła przez placyk, omijając samochody zaparkowane przed budynkiem stacji. Ruszyła Zieloną pod górę, trzymając się w odległości kilkudziesięciu metrów od chłopaka w niebieskiej koszulce. Teraz dopiero zauważyła, że nieznajomy ściska pod pachą nieduży pakunek. Wyglądało to jak przesyłka pocztowa – szary papier, przezroczysta taśma odbijająca promienie słoneczne. Paczuszka mogła zawierać książkę, jakieś czterysta, najwyżej pięćset stron standardowego formatu A5. Chłopak nieco przyspieszył. Ona też. W kilka minut później on zwolnił i zaczął się rozglądać, potem wyciągnął z plecaka białą bejsbolówkę i założył na głowę – a jej w tym samym momencie wpadł kamyk do buta. Ściągając lewego adidasa, pomyślała, że teraz wygląda tak, jakby go śledziła, i to bardzo nieudolnie. Wytrzepała kamyk i podniosła głowę. Dopiero w tym momencie odkryła, że najbliższy budynek jest sklepem. Właściwie sklepikiem – jednym z wielu prowadzonych dawniej przez GS-y; pełno takich było po wsiach i na peryferiach małych miasteczek. Teraz część z nich stała pusta i popadała w ruinę, inne znalazły nowych właścicieli. Ten przy Zielonej wciąż działał; drzwi były otwarte, nad nimi czerwieniła się reklama Coca-Coli, a na tyłach budyneczku stał zbity z topornych desek stolik, osłonięty przed promieniami słońca parasolem ozdobionym napisem BROK. Pewnie stali bywalcy sklepu mieli zwyczaj zasiadać tam przy piwie. Teraz ławki przy stoliku okupowała para młodych ludzi: kobieta w białej koszulce z czarnym symbolem Ankh i mężczyzna w T-shircie zdobnym w brodate oblicze jakiejś gwiazdy heavy metalu. Ona pochylała się nad koślawym blatem, on śledził znudzonym spojrzeniem harce sikorek w koronach krzywych jabłoni, otaczających zarośnięty chwastami prostokąt fundamentów wiejskiej chałupy, z której pozostała tylko kupa potłuczonych dachówek. Elwira rozpoznała ich: to oni stali na skrzyżowaniu Zielonej i Polnej, gdy pociąg wjeżdżał na stację. Chyba tutejsi. A jeśli nie, to pewnie wysiedli z autobusu na przystanku przed skrzyżowaniem. Mogli też przyjechać pociągiem z przeciwnej strony, z Krakowa. Mijając sklep, obejrzała się i zobaczyła, w co wpatruje się nieznajoma kobieta. Cały blat zasłany był kartami. Czyżby pasjans? Tak po drodze do domu? *** Ada jednym ruchem dłoni zgarnęła karty ze stolika i spojrzała na męża. – Widziałeś ich? – zapytała. – Kogo? – Ech ty! Przy tobie ktoś mógłby z mieszkania meble wynieść i pewnie byś nie zauważył! Mówię o tej parze. Tymon oderwał wzrok od krzywych jabłoni i spojrzał na drogę, dostrzegając przechodniów idących wolno pod górę. – Jaką parę? Każde z nich jest samo... Faktycznie, chłopaka w niebieskiej koszulce i dziewczynę w pomarańczowej bluzce dzielił dystans co najmniej stu pięćdziesięciu metrów. Ona mogła widzieć z daleka jego plecy, ale z tej odległości raczej nie była w stanie rozpoznać logo na klapie plecaka. On być może nawet nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Szedł, nie oglądając się, w lewej ręce trzymał jakiś pakunek, a prawą od czasu do czasu poprawiał białą bejsbolówkę na głowie.

97


– Pozory, Tymciu, pozory. Oni są razem, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą. – Ada zerknęła na trzymaną w ręce talię kart i dodała: – A najważniejsze jest to, co on niesie... i dokąd. – Tarot ci to powiedział? – Tak. Spojrzenie spod sztucznie pogrubionych rzęs mówiło wyraźnie: „Tylko nie próbuj dyskutować”. I Tymon bynajmniej dyskutować nie zamierzał. – W takim razie... pewnie pójdziemy za nimi? – zapytał po chwili milczenia. Prawdę mówiąc, nie był zachwycony tym pomysłem. Nie lubił wchodzić obcym ludziom w drogę. To było co najmniej krępujące. – Mhm. Ale jeszcze nie teraz. Potrzebuję chwili koncentracji. I poszła się koncentrować. Po kilkunastu sekundach skryły ją gęste zarośla na skraju niewielkiego parowu za sklepem. *** Elwira się zatrzymała. Uświadomiła sobie właśnie, jak bardzo chce się jej pić. Na szczęście sklepik, który przed chwilą minęła, był niedaleko. Wystarczyło zawrócić i przejść kilkadziesiąt metrów w dół. No, może nie kilkadziesiąt, a nieco ponad sto. Kątem oka zauważyła, że młody mężczyzna, który przed chwilą siedział przy stoliku za sklepem, teraz niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, tak jak poprzednio błądząc spojrzeniem po wierzchołkach sąsiednich drzew. Towarzysząca mu kobieta gdzieś znikła. Jej karty też. Na blacie leżała tylko reklamówka z plastikową butelką. Peryferyjna świątynia handlu (albo raczej kapliczka) zaopatrzona była dość marnie. Soki – wszystkie bez wyjątku konserwowane benzoesanem sodu i sorbinianem potasu, a do tego słodzone aspartamem. Woda – wyłącznie gazowana. Piwo – w puszkach i w butelkach, z pięciu różnych browarów – oczywiście ciepłe... I żadnych lodów. Po długim namyśle Elwira zdecydowała się na coca-colę light. Tyle samo warta co cała reszta, ale przynajmniej smak odrobinę przyjemniejszy. Po opróżnieniu litrowej butelki i zapakowaniu drugiej do plecaka (Po co? – zapytała sama siebie, zasuwając zamek błyskawiczny. Przecież w domu będę mogła pić, co mi się podoba, lodówka jest prawie pełna!) ruszyła dalej. Chłopak w niebieskiej koszulce właśnie mijał skrzyżowanie, na którym Elwira miała skręcić w prawo. Nie skręciła. Poszła prosto, zapatrzona w jego plecy. Niby nie zamierzała go śledzić, on jej przecież w ogóle nie interesował, nie widziała też powodu do zawarcia znajomości – ale wciąż kroczyła jego śladami, sama nie wiedząc, po co. Chłopak zmierzał prosto do kapliczki pod czterema lipami. Pod pachą wciąż trzymał tajemniczy pakunek. Dopiero teraz zauważyła, że w tym samym kierunku, wąską ścieżką równoległą do ulicy Zielonej, zmierza tajemnicza para, która przedtem siedziała przy stoliku na tyłach sklepu. Widocznie wyprzedzili ją, kiedy zawróciła, by kupić coś do picia. Ale czemu zeszli z drogi? Gdyby im przeszkadzały dziury w asfalcie, mogliby skorzystać z pobocza. Zgodnie z przepisami zresztą. Zielona była ruchliwa jak zdechły leniwiec, przejeżdżał tędy jeden samochód na pół godziny – ale przecież po jezdni się nie chodzi. Może myśleli, że na ścieżce nie będą rzucać się w oczy? Kiedy chłopak, minąwszy kapliczkę pod czterema lipami, skręcił w prawo, tamci poszli za nim. Elwira, sama się sobie dziwiąc, podążyła za nimi.

98


III. Kafù Damian Kozicki otworzył. W progu stał chłopak starszy o kilka lat od jego syna – być może student ostatniego roku – ubrany w niebieski T-shirt, tak sprany, że czarnych napisów w żaden sposób nie dało się odczytać; można było się jedynie domyślić, że to resztki jakichś angielskich słów. – Dzień dobry, czy pan... Damian Kozicki? – zapytał, zerkając na trzymany w ręce pakunek oklejony taśmą. – Tak. O co chodzi? Nieznajomy wskazał pakunek. – Ktoś mi to dał dla pana. Taka starsza kobieta, wyglądała na siedemdziesiąt pięć lat, może nawet osiemdziesiąt... Dowiedziała się, że jadę do Trzcińca... – Mmm... To może pan wejdzie? Pewnie chętnie się pan napije czegoś zimnego? Gość przyjął propozycję z ledwo maskowanym entuzjazmem. Nic dziwnego: dzień był gorący i parny. Gospodarz posadził przybysza w fotelu przy masywnym dębowym stole i wyszedł. Po chwili wrócił w towarzystwie Andrzeja i sześciu puszek piwa. Chłopak w niebieskiej koszulce przedstawił się jako Daniel Komosa. Od razu też zapytał o pokrewieństwo gospodarza z dawnymi właścicielami dworku w Chodorowie. Gawędzili później o wszystkim i o niczym, odkładając na później sprawdzenie zawartości pakunku. Obaj Koziccy uznali, że tajemnicza przesyłka może poczekać. A w chwili, gdy gospodarz otwierał drugą puszkę, czas nagle przyspieszył. Z korytarza dały się słyszeć kroki. Ktoś się chyba potknął o dywan i rozległo się stłumione „Kurde!”, któremu towarzyszyło tupnięcie w posadzkę. A w sekundę później w progu stanęła córka gospodarza. Na zrozumienie, skąd się bierze osłupiała mina gościa i okrągłe jak spodki oczy dziewczyny, Kozicki potrzebował najwyżej trzech sekund. – Daniel?! – Sa-sa-sandra?! Gospodarz zauważył spojrzenie, jakim gość obrzucił sylwetkę jego córki, ze szczególnym uwzględnieniem krągłości w talii. Wszystko stało się jasne. – No, przynajmniej przedstawiliście się sobie imionami – rzucił zgryźliwie. – Dobre i to. Myślałem, że wszystko się odbyło incognito. – A teraz mogą ustalić jakieś konkrety – włączył się Andrzej, by rozładować napięcie. – Dla dobra przyszłych pokoleń, że tak powiem. Ojciec nie zdążył odpowiedzieć. Przeszkodził mu dobiegający z korytarza odgłos kroków. – A któż tam znowu? – zdziwił się. – Tak bez pukania? – Może mama wcześ... Andrzej nie dokończył zdania. Nie dlatego, że korytarzem nadchodziły dwie osoby, z czego zdał sobie sprawę z pewnym opóźnieniem. Przerwało mu głośne „Ręce do góry!”, poprzedzone – o ułamek sekundy zaledwie – zduszonym okrzykiem Sandry, bezceremonialnie odepchniętej na bok. Do pokoju weszła młoda kobieta w białej koszulce ozdobionej czarnym znakiem Ankh. Za nią wsunął się mężczyzna o rozbieganych oczach, w których malowało się pytanie: „Ludzie, co ja tu do cholery robię?!”. – Nie radzę próbować żadnych sztuczek – oświadczyła kobieta. – W magazynku jest pięć naboi. Nie próbowali. Woleli nie sprawdzać.

99


– Ty... – Napastniczka zwróciła się do wystraszonego faceta. Nie zabrzmiało to jak zaimek, raczej jak pierwsza sylaba dłuższego słowa, którego postanowiła jednak nie wypowiadać. Może to był początek imienia jej towarzysza? – Ty zabierz to coś ze stołu. Mężczyzna posłusznie wyciągnął rękę po pakunek oklejony taśmą, ale powstrzymał go głośny okrzyk: – Rzucić broń! Kobieta odwróciła się zaskoczona. Wypuściła pistolet. Próbowała go jeszcze złapać w locie i przypadkowo nacisnęła na spust. Huknęło. Kula utkwiła w cokole szafy. Broń wylądowała na dywanie. Napastniczka zamarła bez ruchu w półprzysiadzie. O metr od jej skroni czerniał wylot innego pistoletu. Trzymająca go dłoń należała do osiemnastoletniej dziewczyny. Tej widzianej wcześniej koło sklepu. – Oboje pod ścianę! – zakomenderowała nowo przybyła. Posłuchali. – Poszukajcie jakichś sznurów do bielizny albo czegoś podobnego – powiedziała do Kozickich, podnosząc upuszczony przez przeciwniczkę pistolet. Ten, z którym przyszła, odrzuciła niedbale na stół. Dopiero teraz zauważyli, że był to zwykły straszak, nieszkodliwa dziecięca zabawka. Mężczyzna nie stawiał oporu. Kobieta trochę się szarpała. Urwał się jej pasek od torebki. Zawartość wylądowała na podłodze. Koziccy postanowili niczego nie ruszać aż do przyjazdu policji. *** Tymon spojrzał w dół i się skrzywił. Kajdanki trochę go uwierały. – No i mamy to twoje Tao! – mruknął, spoglądając z ukosa na żonę. – Odi profanum vulgus et arceo – mruknęła Ariadna. – Ty do Tao nie dorosłeś. Nie narzekaj, nic ci się nie stanie. Bo Tao... Przerwała, bo radiowóz nagle podskoczył na zeszłowiecznej dziurze w asfalcie. – Tobie łatwo mówić! – burknął Tymon, sam się sobie dziwiąc, skąd u niego nagle tyle odwagi. – Kiedy im zaczniesz opowiadać o Tao, Kafù, feng shui, tarocie, Kabale i czakrach, to cię wyślą na leczenie zamiast do pierdla. W Lublińcu podobno nie jest tak źle, wykręcisz się tanim kosztem. A ja? Gdyby w mitach i legendach tkwiło choć ziarno prawdy, spojrzenie Ariadny zamieniłoby Tymona, radiowóz z policjantami, dziurawy asfalt i z dziesięć najbliższych domów w malowniczą kulę ognia. Tymon poczuł, że gniew małżonki stał mu się nagle cudownie obojętny. *** – To ja może coś upichcę w mikrofalówce – oświadczył Kozicki, wstając z fotela. Musieli przyznać, że podjął decyzję ze wszech miar słuszną. Sandra była zbyt zaabsorbowana Danielem, by myśleć o gotowaniu. Właśnie ustalili imię dla przyszłego potomka – jeśli chłopczyk, to Pawełek, jeśli dziewczynka, to Edytka – i przeszli do analizy całokształtu. Z kolei Andrzej – skądinąd dość utalentowany kulinarnie – znalazł tyle wspólnych tematów, które musiał omówić z Elwirą, że trudno go było oderwać od tej ożywionej dyskusji i skłonić do zajęcia się prozą życia. A pani Michalina Kozicka, jako się rzekło, na razie przebywała poza domem. Sytuację mogła uratować tylko mikrofalówka. Przyszły zięć gospodarza zdążył w tym czasie – po konsultacjach z przyszłą małżonką – poinformować ojca, jak się sprawy mają. Wyciągnął komórkę, wyszedł na korytarz, wybrał numer... a potem Kozicki, stojący właśnie w drzwiach kuchni, omal nie wybuchnął śmiechem. Już sam widok skruszonej miny Daniela, który wyglądał jak dziecko skarcone za przedwczesne zerwanie pierniczka z choinki, był dość zabawny, a kiedy chłopak wyjąkał: „Ale... tato... nie będziesz na mnie krzyczał?”, za-

100


chowanie powagi okazało się absolutnie niemożliwe. Mikrofalowy kucharz czmychnął do królestwa kotletów i bigosów i zatkał usta ścierką pospiesznie ściągniętą z wieszaczka obok zlewu. Resztki złości na córkę i jej zimowego amanta rozwiały się jak para z czajnika. Zawartością tajemniczego pakunku przyniesionego przez Daniela zajęli się dopiero po obiedzie. Poszły w ruch ostre narzędzia – najpierw krótki nożyk, potem nożyczki krawieckie – i w końcu spomiędzy grubych warstw papieru wyłonił się lekko spatynowany metalowy przedmiot w kształcie tarczy. Andrzej ze zdziwienia otworzył usta tak szeroko, że mógłby chyba połknąć w całości Ciapka, ciemnopłowego pekińczyka sąsiadów, który właśnie się rozszczekał za płotem. – P-p-półko-ko-kozic! – wyjąkał. – Ten... Ten... Ta plakietka, którą ciotka Domicela zabrała do Stanów! – Jesteś pewny? – zapytał ojciec, też bezgranicznie zdumiony. – Przecież widzisz, że Półkozic, nie? – Ale skąd wiesz, że ten sam? Syn wstał i poszedł po drewnianą kasetkę ze starymi zdjęciami. Postawił ją na stole i pobiegł po metr krawiecki. – Patrz! – Pstryknął zdjęcie palcem. – Widzisz ten uchwyt? – To jeszcze niczego nie dowodzi... A metr po co? – Sprawdzimy, czy się wymiary zgadzają – wyjaśnił Andrzej. Zgadzały się. Siedem i pół cala wysokości, pięć i trzy czwarte cala szerokości. Z dokładnością do połowy milimetra. Ojciec wciąż nie wyglądał na przekonanego. – Nic z tego nie rozumiem – powiedział, kręcąc głową. – Jakaś kobieta w pociągu daje paczkę Danielowi i prosi, żeby nam przekazał. Ktoś idzie za Danielem i próbuje tę tarczkę zabrać. Skąd się to wzięło u tamtej staruszki? Kim ona jest? A ci dwoje... Dlaczego im zależało, żeby to zabrać? I skąd wiedzieli...? Daniel, zapatrzony w przestrzeń ponad głową Sandry, nagle się poderwał. – To przecież ona! – zawołał, wskazując zdjęcie ciotki Domiceli. Andrzej pokręcił głową. – Daniel, nasza stryjeczna babka śpiewa teraz w chórach anielskich! Zginęła w wypadku razem z mężem w 1946 roku! Nie mów mi, że widziałeś w pociągu ducha! Przyszły mąż Sandry musiał przyznać, że nieznajoma z pociągu wcale nie wyglądała jak duch. Była jak najbardziej materialna. Nawet niechcący zadrasnęła jego dłoń naderwanym paznokciem. – A poza tym – przypomniał sobie Damian Kozicki – ciotka, o ile wiem, miała piwne oczy. Nie niebieskie, jak ta staruszka w pociągu. – Ciotka podobno miała półroczne dziecko, które ktoś adoptował – przypomniała Sandra. – Może to córka...? – Mówiła, że często jeździ tą trasą – zauważył Daniel. – I że mnie widziała, kiedy wracałem z Krakowa do Kamienia sześć lat temu. Ktoś wpadł pod pociąg i staliśmy przez godzinę w Jaziskach... Gdyby to była córka tej ciotki, toby się z wami skontaktowała, nie? – No to ja już naprawdę nic nie rozumiem! – westchnął gospodarz. – I niech tak zostanie – zakończyła dyskusję Sandra. – Jest dobrze. – No pewnie, mogło być gorzej – zgodził się z córką Kozicki, patrząc spod oka na nią i na Daniela. Andrzej tymczasem ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w wąski pasek podłogi między skrajem dywanu a listwą przy ścianie.

101


– Policja chyba coś przegapiła – powiedział w końcu. – Niby pozbierali wszystko, co się tej babie wysypało z torebki... Wstał i podniósł przedmiot leżący pod kaloryferem. – Karta! – ogłosił, wracając na swoje miejsce. – Jakaś dziwna – stwierdził ojciec. – To jest karta tarota – wyjaśnił Daniel. – Nie za bardzo się znam... ale chyba jedna z najważniejszych Kart Mocy. – No to niech Moc będzie z nimi – podsumował Andrzej. – Przyda im się na procesie, a potem w celi.

102



TWARZ Olaf Pajączkowski Od zawsze byłem pewien, że twarz, którą widziałem w lustrze, nie była moją twarzą. Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać Matkę Naturę o to, że okrutnie sobie ze mnie zakpiła, doczepiając mi do czaszki oblicze jakiejś zupełnie obcej osoby, gdy miałem bodajże piętnaście lat. Dostrzegałem wyraźnie, jak moje ciało zaczyna się zmieniać, jak staje się silniejsze, jak porzucam wiek dziecięcy i wkraczam w świat dorosłości, jak staję się prawdziwym mężczyzną. Lecz równocześnie widziałem, że moje fizys pozostaje takie samo. Coś było nie tak. Moja twarz negatywnie wyróżniała się wśród twarzy kolegów – je można było nazwać przystojnymi i pasującymi do ich wieku, podobnymi już nieco do fizjonomii aktorów ze znanych seriali. Me podejrzenia nabrały mocy, gdy zauważałem pełne zachwytu spojrzenia koleżanek, którymi wodziły za innymi chłopcami, podczas gdy mnie zawsze witały chichotem. Kiedy dorosłem, byłem już pewien. To perwersyjny żart świata, ktoś sobie ze mnie kpił i najwyraźniej dobrze się bawił, patrząc na muskularnego, wysokiego na dwieście dwa centymetry mężczyznę o twarzy dziecka. Tak, o twarzy dziecka. Ilekroć przeglądałem się w lustrze, tylekroć widziałem główkę dwunastolatka, doczepioną do szerokiej klatki piersiowej i potężnych ramion. Małą główkę o wielkich, smutnych oczach skarconego szczeniaczka, o skórze bladej i gładkiej, na której nie chciał pojawić się nawet włosek zarostu. Ciało mężczyzny i buzia chłopaczka. Kontrast był tak porażający, że nie mogłem uwierzyć, gdy inni ludzie tego nie dostrzegali. Nie, inaczej: nie komentowali. Pytałem znajomych, dyskretnie, z obawą i wstydem, żaden jednak nie zdradził się z tym, że ten ohydny rozziew rzuca im się w oczy. Zwracałem uwagę na obcych: oni też nie dawali po sobie poznać, że widzą, ale wiedziałem, że tak jest, że WIDZĄ i się śmieją. Nie wprost, ale za plecami, o tak, na pewno. W końcu przestałem patrzeć w lustro. Nic nie mogłem zrobić z żałosną główką doczepioną do mych ramion, ale chciałem przekonać ludzi, że ta gęba wymoczka, ten ryj słabeusza i popychadła, ta zniewieściała maska istoty będącej ni to mężczyzną, ni kobietą, nie jest obrazem mej duszy – raczej krzywym zwierciadłem, zupełnym przeciwieństwem. Byłem mocny i odważny, silny i męski, musiałem jednak stać się doskonałym, by zmazać tę skazę. Czytałem tysiące książek, starałem się zgłębić wszystkie wymyślone przez ludzkość systemy filozoficzne. Poznałem wszystkie święte księgi wszystkich najważniejszych religii. Codziennie ćwiczyłem na siłowni: rozwijałem ciało i umysł, duszę i powłokę, którą ta zamieszkiwała. Ale powłoka miała ten jeden, najważniejszy defekt...! Stałem się wojownikiem. Najpierw zapaśnikiem, wreszcie bokserem: nikt nie mógł się ze mną równać, wszyscy przeciwnicy padali na deski, nim przebrzmiał drugi gong. Zdobyłem pieniądze, sławę, kobiety, poważanie. A gdy ktoś nie okazał należytego szacunku, gdy widziałem, że za fasadą sympatii kryła się niema drwina z mojej twarzy, wymierzałem mu karę. Mówili, że wywołuję burdy: ja tylko się broniłem. Myśleli, że jestem słabym dzieckiem, dziwolągiem; pokazywałem im, że jestem prawdziwym mężczyzną.

104


Nie potrafiłem jednak zbyt długo ignorować ich pogardy; znowu zacząłem przeglądać się w lustrze i widziałem, że mają rację. Nie do mnie należało to oblicze, raczej do jakiegoś nieudacznika, nic niewartego nędznika. Lecz „jak cię widzą, tak cię piszą”. Miałem dość forsy na operacje plastyczne. Nie zliczę, ile ich sobie zrobiłem. W końcu lekarze zaczęli protestować, ale grube pliki banknotów zatkały im gęby. Mówili, że są najlepsi, ale okazali się partaczami. Nieważne, ile operacji przeszedłem, jak wiele razy nacinano tę gębę: zawsze pozostawała ta sama. I nagle, podczas oglądania filmu o ludziach porwanych przez kosmitów, doznałem olśnienia. To naprawdę nie była moja twarz. Nie w metaforycznym sensie, żaden żart natury, ale obce ciało, przeszczepione mi przez jakichś okrutników. Kiedy to się stało, w jaki sposób, dlaczego – nie wiem, nie pamiętam, umysł musiał wyprzeć te traumatyczne wspomnienia, ale na pewno tak było. Zacząłem więc badać gębę, dotykać ją, muskać każdy milimetr jej powierzchni. Zamarłem. U szczytu czoła, gdzie zaczynała się linia włosów, wyczułem dziwaczne wgłębienie, jakby bliznę po nacięciu. Przesunąłem palcami w bok, podążając szybko tym tropem, a ten nie urwał się nawet na chwilę. Znajdowałem wyraźne, choć? delikatne granice, znaczące miejsca, gdzie kończyła się maska. Gdy lekko przekrzywiłem głowę, byłem już pewien: w lustrze dostrzegłem dziwaczne klamry, jasnozielone grube nici, przypominające robaki, spinające gębę z tyłem głowy. Zaczynały się tuż pod skronią, a niknęły gdzieś za uchem. Trzymały przez tyle lat... A więc pod tą warstwą mięsa w istocie skrywała się moja prawdziwą twarz: surowa twarz trzydziestoletniego mężczyzny, barbarzyńska, tak jak me serce dzika i przerażająca, taka, jakiej obawiali się wszyscy faceci, a której pożądały wszystkie kobiety. Wbiłem paznokcie pod klamry i pociągnąłem do przodu. Skóra pękła. Ból był oszałamiający, lecz nie przestawałem. Coś zalało mi oczy i popłynęło niżej, do ust, a potem na brodę. Poczułem metaliczny odór; zakręciło mi się w głowie, ale klamry puszczały.. W końcu poddały się. Maska z chlupnięciem wpadła do umywalki. Runąłem na podłogę. Ogarnęła mnie słabość, ale była to słabość przyjemna, jakby moja dusza wyrwała się z jakichś kajdan, wolna i radosna. Roześmiałem się głośno, smakując triumf. Oto ta chwila! Koniec upokorzenia! Obcy przeszczep wyrzucony, jak śmieć, którym zawsze był. Wstałem i, uśmiechając się szeroko, spojrzałem w lustro, pierwszy raz w życiu z radosnym wyczekiwaniem i ulgą. Zakręciło mi się w głowie. Coś ciężkiego spadło mi na serce i płuca. Łzy napłynęły do oczu. – Nie... – jęknąwszy, upadłem znów na ziemię. – Niemożliwe... Zapłakałem jak małe dziecko, bowiem w lustrze nie dostrzegłem swojej twarzy, odbicia mej duszy. Widziałem szczerzące się oblicze potwora, przeklętą gębę szkaradnego monstrum, żałosne kłamstwo, delikatną skórę nieudacznika. Maskę. Pod spodem kryła się maska.

105


Marta Fic


UPADEK Marcin Zwoleń Bo czymże są złe wspomnienia, jeśli nie demonami, które gryzą nam serce. Jeśli ty nie zabijesz swoich wspomnień, to one zabiją ciebie.

Moje życie stało się pułapką. Pułapką bez wyjścia, którą sam sobie skrupulatnie skonstruowałem. Od pewnego czasu z minionych zdarzeń tkałem misterną pajęczynę, a w jej lepkie nitki nie łapał się nikt inny poza mną. Osobiście zastawiałem sidła rozpamiętywania, w które wpadałem z łatwością, jakbym paradoksalnie tego właśnie chciał. Kopałem wilcze doły w przeszłości i chociaż później leżałem w nich skulony i poraniony, sprawiało mi to dziką i niepokojącą przyjemność. Na własne życzenie stosowałem wobec siebie coraz to wymyślniejsze tortury. Bat ukręcony ze specjalnie wyselekcjonowanych wspomnień, tych najgorszych, z głośnym trzaskiem wciąż smagał grzbiet mojej pamięci. Zadając sobie w ten sposób ból, cierpiałem w milczeniu. Nie znaczy to, że nie próbowałem się bronić. Bez końca powtarzałem sobie, że wszystko minęło bezpowrotnie, że nie jestem w stanie cofnąć czasu i że trzeba żyć dalej. Lecz łatwo było mówić, zrobić niestety dużo trudniej. Pamięć jest przewrotnie trwała, zwłaszcza kiedy nie chce się czegoś pamiętać, wówczas powraca jak bumerang. W najmniej spodziewanych momentach potrafi ukłuć tak, aby zabolało. Ciasno oplątany bandażami niezapomnienia, setny raz zadawałem sobie pytanie, jak demony przeszłości mogły zakorzenić się we mnie tak głęboko i nie chciały mnie opuścić? Czułem, że dzień po dniu jakiś wewnętrzny pasożyt wysysa ze mnie wszystko, co jest mi niezbędne do życia. I tak nadzieja niespodziewanie przepadła bez wieści, a wiara uleciała w nieznane; sprężyna rzeczywistości już dawno pękła, zaś moje „ja” wywrócone na lewą stronę nie przedstawiało sobą pocieszającego widoku. Nic jednak nie mogłem zrobić. Powoli stawałem się pustą, bezduszną powłoką. Ranek nie przyniósł ze sobą niczego szczególnego, zaczął się tak samo nijako jak każdy inny. Mechanicznie powtarzające się czynności wyznaczały jego rytm. Z brudnego lustra w łazience spoglądała na mnie, coraz bardziej obca, twarz o podkrążonych oczach i zapadniętych policzkach, które pokrywała szara plama zarostu. Wymięte, od tygodni nie zmieniane, ubranie zrastało się ze mną niczym druga skóra. Obraz nędzy i rozpaczy, który w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał. Jak co dzień, po łazienkowych oględzinach zaczynało się bezcelowe snucie się po mieszkaniu. Z błędnym wzrokiem chodziłem z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca – czekałem na punkt kulminacyjny. Kiedy w końcu nadchodził, zasiadałem w starym fotelu i, z apatycznym wzrokiem utkwionym w zniszczonej ścianie, rozpoczynałem seans rozpamiętywania. Niewietrzony pokój kumulował w sobie nieprzyjemny zaduch i ginął pod grubą warstwą kurzu. Na zaśmieconym stole z czerstwych kawałków chleba, wiórów zeschniętej kiełbasy i petów utworzyła się martwa mozaika. Niedopałki papierosów były zresztą wszędzie. Dawno zapełniły popielniczkę i albo zerkały z podłogi smętnym zgaszonym wzrokiem, albo pływały w szklankach z niedopitą kawą.

107


Wbity w swój tron niepodzielnie panowałem w tym zrujnowanym Królestwie Pamięci. To tutaj, z niebywałą precyzją, skalpelem teraźniejszości kroiłem przeszłość na najmniejsze kawałeczki, które poddawałem wnikliwym badaniom, do momentu, aż zaczynałem odczuwać ból. Wówczas niewprawnymi rękoma próbowałem wszystko połatać i pozszywać nicią oczyszczenia. Nadaremno. Nić zrywała się, a rany na nowo jątrzyły ropą wspomnień. Minuty wolno przeciekały mi przez palce i bezgłośnie wsiąkały w dywan. Upływający czas niezauważenie przeżuwałem, trawiłem i wydalałem; nie miałem sobie równych w jego marnowaniu. Niespodziewanie świdrującą ciszę przerwało natarczywe pukanie, które wyrwało mnie z mojego ukochanego-podłego stanu. Kto śmie odbierać mi przyjemność płynącą z rozdrapywania ran? Zły, odwróciłem powoli głowę w stronę, z której dobiegał hałas. Na zewnątrz, na blaszanym parapecie siedział gołąb. Zakrzywionym dziobem co rusz wystukiwał na szybie niecierpliwy rytm. Nie pamiętałem, co czuję do gołębi? Chyba ich nie lubię, próbowałem sobie przypomnieć. W każdym razie tego natręta z pewnością. Nie wydaje mi się, żebym cię tu zapraszał, draniu, pomyślałem rozdrażniony. Kulka ciemnoszarego pierza nie dawała za wygraną i nadal niemożliwie hałasowała, wściekle waląc w okno, jakby po drugiej stronie był stos ptasich przysmaków. – Dobra, wystarczy. – Zachrypnięty głos ledwo wydobył się z mojego gardła. – Spadaj stąd. Tutaj się nie najesz. Uparte stworzenie kontynuowało swój koncert. Zacząłem mu się przyglądać – jakże byliśmy do siebie podobni. On też był wrakiem, skrzydlatą miernotą. Wychudzone ciało porastały nastroszone, przerzedzone pióra które, mimo że na zewnątrz było sucho, wyglądały na mokre i posklejane. Gdy tak wpatrywałem się w te resztki ptasiej egzystencji, nie zauważyłem nawet kiedy zrobiło się cicho. Ptak, zwróciwszy na siebie uwagę, zaprzestał stukania i z przekrzywionym łebkiem zaglądał do pokoju. Odnalazł mój wzrok i wpił się w niego swoim czarnym okiem. W jednej chwili poczułem się jak zahipnotyzowany, za nic nie mogłem odwrócić spojrzenia. Równocześnie w głowie pojawił się cichy głos. – Zrób to – usłyszałem. – Potrafisz, tylko spróbuj. No świetnie, w końcu postradałem zmysły, pomyślałem spokojnie, jak gdybym spodziewał się tego od dawna. Nawiązuję telepatyczny kontakt z gołębiem, oto do czego doprowadziła mnie zabawa w autoanalizę. – Wiem, że trudno to pojąć, ale nie zwariowałeś. – Transfer myśli do mojej głowy nastąpił ponownie. – Nie jestem wytworem twojej wyobraźni. Jestem prawdziwy. Akurat! Nie poddawałem się nadchodzącemu szaleństwu. Zgiń, przepadnij! – Przestań! To na nic. – Głos wwiercał się w głąb mojej czaszki. – Zrozum wreszcie, że musisz to zrobić. – Zrobić, ale co? – Wbrew sobie zacząłem prowadzić w myślach dialog.– Polecieć. Musisz odnaleźć wolność i poczuć jej niebywały smak, kiedy przecinasz błękit nieba. – Bzdura! To wszystko jest jakieś popieprzone. – Próbowałem otrząsnąć się z nawiedzających mnie majaków, nie mogłem jednak wykonać najmniejszego ruchu. – Spójrz. – Dotarło do mnie znowu. Gołąb obrócił się na parapecie, delikatnie odbił, rozpostarł skrzydła i wzniósł w powietrze. Zrobił zwrot i rozpędzony przemknął przed oknem. Zatoczył szeroki łuk, wykonał kilka podniebnych ewolucji, po czym wylądował na swoim starym miejscu. Zauważyłem, że coś dziwnego stało się z jego wyglądem, już nie był taki szkaradny i odpychający. Żałość, którą wcześniej emanował, zastąpiła duma i pewność siebie – lot dodał mu blasku. – Widzisz, to proste. – Nasze spojrzenia znów się spotkały, już nie próbowałem odwrócić głowy.

108


– Proste? Do cholery, jesteś ptakiem. Rodzisz się, by latać, to twoja natura. – Nic nie było w stanie mnie przekonać. – Wyobrażasz sobie, że wstanę i pofrunę? To jakaś kpina! – Posłuchaj! – Ton głosu nasilił się, poczułem ukłucie wewnątrz głowy. – Nie zmarnuj tej szansy! Daję ci klucz do wyrwania się z klatki rozpaczy. Otwieram przed tobą drzwi, przez które możesz wyjść, zostawiając za sobą ból i cierpienie. To nimi karmisz się od dawna, a one, jak wiesz, nie przynoszą ci nic dobrego. Myśli, które do mnie napływały, stawały się coraz bardziej sugestywne, jak szpilki wbijały się w miękką poduszkę mojego mózgu. – Teraz! – Ostry krzyk przeszył go na wylot. Mocny impuls, który nagle mnie ogarnął sprawił, że czucie powróciło w zdrętwiałe ciało. Zacząłem podnosić się z fotela, ten jednak niczym trzęsawisko zasysał mnie i nie chciał puścić. W końcu z trudem wyrwałem się z jego silnych objęć. Niepewnie jak dziecko, stawiające pierwsze kroki, wolno zbliżyłem się do okna. Lewą ręką chwyciłem za klamkę, nacisnąłem ją i otworzyłem okno na oścież. Powiew świeżego powietrza wtargnął do środka. Mogłem się tylko domyślać, jaką miałem minę. Strach, ciekawość, może nadzieja? To wszystko musiało być wypisane na mojej twarzy. Gołąb zerkał wyczekująco. Spojrzałem przed siebie; zmierzch powoli spowijał okolicę szarym pledem. Ślepe dotychczas latarnie nieśmiałym mruganiem otwierały swe jaskrawe oczy. To nie dzieje się naprawdę, powtarzałem w duchu, jednocześnie chwytając obiema rękami okienną ramę. Prawą nogą zaparłem się o kaloryfer i mocno, napinając zastałe mięśnie, podciągnąłem do góry. Zachwiałem się lekko, po czym stanąłem na parapecie. Widok z dziewiątego piętra jest naprawdę niczego sobie, można zobaczyć całkiem sporo nie wychodząc z domu. Odległość do ziemi też budzi respekt i rozpala wyobraźnię. Z dziewiątego w dół... Niewiele by po mnie zostało... – Co teraz? Co mam robić? – pytałem w myślach, kurczowo ściskając okienną framugę. – Zamknij oczy i rozłóż ramiona. Reszta potoczy się sama – usłyszałem w odpowiedzi. Gołąb unosił się teraz przede mną w powietrzu. To szaleństwo, myślałem. Drżące dłonie zacisnęły się w pięści, kiedy puściłem ramę. Balansując na krawędzi parapetu, według wskazówek, zamknąłem oczy i rozłożyłem ramiona. Reszta, faktycznie, potoczyła się sama. Przechyliłem ciało do przodu i wówczas zadziałała grawitacja. Zacząłem lecieć, a właściwie to bezładnie spadać. Powietrze zaświszczało w uszach, serce wpadło w oszalały rytm, gejzery gorącej krwi wybuchały w skroniach. Rozszerzone źrenice otwartych gwałtownie oczu rejestrowały nieuchronnie zbliżający się koniec. Prędkość, z jaką mijałem kolejne piętra, waląc głową w dół na spotkanie Matki Ziemi, nie pozwalała zebrać myśli. – Oczy! – Mocny wrzask rozległ się w mojej głowie. – Zamknij oczy i użyj ramion!Przymknięcie powiek rzeczywiście pomogło, poczułem wszechogarniający spokój. Następnie przyszła pora na ramiona. Najbardziej, jak mogłem, rozprostowałem je na boki. Poskutkowało; pęd powietrza uspokoił się i otoczyła mnie błoga cisza. Nie odczuwałem już nic, strach był mi obcy, a napięcie opuściło mnie do reszty. Teraz czułem, że lecę. W chwili, gdy w końcu odważyłem się unieść powieki, ogarnęła mnie fala euforii graniczącej z histerią. Blokowisko, na którym mieszkałem, nigdy nie było urokliwe, ba, nie było nawet estetyczne. Pomimo tego, odrapane budynki, na których remont wiecznie nie starczało funduszy, widziane teraz z takiej odległości, zachwycały swym widokiem. Nie mogłem uwierzyć, ale naprawdę szybowałem kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Od teraz nic nie stanowiło dla mnie przeszkody, ani wysokość, ani lokalizacja. Nie musiałem się zbytnio wysilać, obierałem cel w myślach i po sekundzie już tam byłem. Płynąłem po bezkresnym oceanie nieba. Wznosiłem się na oszałamiające wyżyny, po czym

109


z szaleńczą prędkością pikowałem w dół. Korzystałem z wolności i bawiłem się nią. Gołąb nie kłamał. Rozejrzałem się za nim. Zniknął gdzieś, ale nie martwiło mnie to specjalnie. Chciałem mu podziękować i pochwalić się nowo zdobytymi umiejętnościami. Stałem się teraz powietrznym akrobatą; zataczałem koła, kreśliłem ósemki i wszelkiego rodzaju piruety. Kiedy już nacieszyłem się tym podniebnym cyrkiem, postanowiłem sprawdzić, co słychać u zwykłych zjadaczy chleba. Obniżyłem lot i znalazłem się nad moim rodzinnym Manhattanem. Osiedle wyglądało z góry niczym wielka, tłusta poczwara o betonowych mackach. Leciałem wzdłuż okien i po kolei zaglądałem do mijanych mieszkań. Prawdziwy jarmark uczuć i instynktów, giełda próżności i ludzkiej ułomności. Mogłem znaleźć tam wszystko. Bo gdzież indziej człowiek zdejmuje maskę, jeśli nie w swoim domu. Widziałem samotne cienie w zadymionych pokojach, próbujące przy pomocy alkoholu rozpoznać własne odbicia w popękanych lustrach. Widziałem wyszukane gry miłosne będące wyłącznie preludium do zaspokajania pierwotnych potrzeb. Widziałem istoty o czarnych, robaczywych sercach modlące się o lepsze jutro dla siebie i plagę dla sąsiada. Niczego tu nie brakowało, wszystko było podane jak na tacy: gniew i miłość, ład i destrukcja, pycha i pokora. I chociaż czułem, że te rzeczy już mnie nie dotyczą, z ciekawością je obserwowałem. Po kilku godzinach inwigilacji niczego nieświadomych mieszkańców, mój umysł i oczy pękały od nadmiaru wrażeń i obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. Wystarczy, pomyślałem, nadszedł czas, aby uporządkować myśli. Wylądowałem na jednym z osiedlowych drapaczy chmur i stanąłem na krawędzi dachu. Miasto spało aż po horyzont. Spojrzałem w górę. Granatowe niebo, do dzisiaj jeszcze dla mnie całkiem niedostępne, obsypane było złotem gwiazd. Bladolicy księżyc strzegł swego posterunku i czuwał nad spokojnym snem ludzi stłoczonych w azbestowej sypialni. Oczyściłem głowę z niepotrzebnych rzeczy i zastanowiłem się nad tym, co mnie dziś spotkało. Nie myślałem, jak to się stało, że latam. Nie interesowało mnie to, że niemożliwe stało się możliwym. Najważniejsze było, że doświadczyłem niesamowitej przemiany, odnalazłem harmonię i sens życia. Ból, cierpienie, wypalone piętna przeszłości – to wszystko zostało za mną, pogrzebałem je i ze spokojem mogłem zapalić im świeczkę. Pojąłem w końcu – niech żyje życie! Wreszcie chcę smakować tort, jakim ono jest. Ale nie skromnie, nieśmiało, widelczykiem jak na imieninach u cioci, lecz całą ręką, wpychając do ust ogromne kawałki. Poczułem, że naprawdę chcę żyć! Niespodziewanie, koło ucha rozległ się trzepot skrzydeł i na moim ramieniu wylądował gołąb. Jego widok bardzo mnie ucieszył. Pomimo, że teraz jego pióra wprost lśniły bielą, a dziób i łapki skrzyły się srebrzyście, doskonale wiedziałem, że to mój skrzydlaty zbawiciel. On też musiał przejść jakiś rodzaj transformacji. – Podobało ci się? – Rozpoczął znaną mi, telepatyczną rozmowę. – Tego nie da się wyrazić słowami. Nie wiem jak ci dziękować, uczyniłeś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi i niebie, oczywiście. Dzięki tobie wiem teraz, co jest ważne. Mogę już wracać do domu. – Muszę cię zmartwić, ale nigdzie nie wracasz. Lecisz ze mną. – Jak to z tobą? Dlaczego? – Takie jest moje ostatnie zadanie. Dostarczyć cię na Sąd. – Gdzie? O czym ty mówisz i kim ty właściwie jesteś? – Jestem, a raczej byłem, twoim stróżem. Już mnie więcej nie będziesz potrzebował. – Stróżem? Jakim stróżem? – Opiekunem, mającym prowadzić cię przez życie i czuwać nad twoim bezpieczeństwem. Cóż, przyznaję, nie podołałem temu zadaniu. Jednak nie mogłem dłużej patrzeć, jak się męczysz i rozpadasz

110


na kawałki, poza tym twój pogłębiający się stan niekorzystnie odbijał się na mnie. Sam widziałeś, jak wyglądałem wcześniej – musiałem interweniować. Niestety, nie było innego sposobu, aby wyciągnąć cię z tego plugawego bagna rozpaczy. Przyznasz, że pomysł z lataniem nie był głupi. Teraz naprawdę jesteś wolny. Wyraz osłupienia, który pojawił się na mojej twarzy, sprowokował gołębia do dalszych wywodów. – Wiem, że obecna sytuacja jest dla ciebie całkiem nowa, ale widzę, że sobie świetnie z nią radzisz. Tak trzymaj i niczym się nie przejmuj, będziesz miał teraz mnóstwo wolnego czasu na przemyślenia. No, ale wszystkiego się dowiesz na miejscu. Lecimy! Komenda, która huknęła w mojej głowie sprawiła, że poderwałem się z dachu i posłusznie pofrunąłem za oddalającym się świetlistym punktem. Może tak będzie lepiej, pomyślałem, zostawiając za sobą uśpione osiedle. Nazajutrz rano sąsiad z parteru, wyprowadzający swojego jamnika, natknął się na mnie koło śmietników, tuż za blokiem. No cóż, nie poleciałem za daleko. Wygląd mojego roztrzaskanego ciała wskazywał na upadek ze znacznej wysokości.

111


„When the darkness falls� Agnieszka Baranowska http://angie-agnieszkab.deviantart.com/gallery/




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.