Szortal na wynos wydanie specjalne (s4) jesien 2015

Page 1


Redakcja REDAKTOR NACZELNY Marek Ścieszek POMYSŁODAWCA Krzysztof Baranowski KOORDYNACJA Milena Zaremba, Aleksander Kusz DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJ Koordynator działu: Marek Ścieszek Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJ Koordynator działu: Michał Wróblewski Selekcja tekstów: Aleksandra Madej Tłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski, Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com Sonja Block, Martyna Bohdanowicz, Antoni Kaja, Magda Kożyczkowska, Arianna Sugier, Martyna Skowron Korekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz DZIAŁ GRAFICZNY Koordynator działu: Milena Zaremba Ilustracje: Agnieszka Baranowska, Black Behemot, Małgorzata Brzozowska, Mateusz Buczek, Dominika Cis, Domisea, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Małgorzata Kmieć, Larienne, Justyna Latoń, Małgorzata Lewandowska, Sylwia Malon, Anna Marecka, Pyokola, Joanna Rosa, Joanna Sapielak, Sylwia Smerdel, Strumir, Wanda Szczygielska, Włodzimierz Urbanowicz, Milena Zaremba WYWIADY Aleksander Kusz, Karol Mitka, Rafał Sala DTP Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Aleksander Kowarz, Olga Sienkiewicz OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba http://milena-zaremba.deviantart.com/gallery/ Autor grafiki: Black Behemot http://blackbehemot.deviantart.com/gallery/ WYDAWCA Aleksander Kusz ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

2


Nie mogło być inaczej, autorami obecnymi w jesiennym wydaniu specjalnym Szortalu Na Wynos owładnął nastrój zgodny z porą roku. Skutkiem czego, numer emanuje nostalgią, melancholią, zadumą. Wśród opowiadań można odnaleźć jesienne horrory, takież kryminały, teksty fantasy. Jest też opowiadanie emigracyjne, a i znajdzie się jeden szort epistolarny, niekoniecznie już jesienny. Co się stało z herosami popkultury? Kto popełnił makabryczną zbrodnię? Jak trudno jest wyznać dziecku smutną prawdę, nawet gdy jest się smokiem? Jakie skarby kryje ziemia? Jak wykreować rolę, będąc podrzędnym aktorem, by widownia wpadła w ekstazę? Czy po śmierci nadal istnieje miłość? Nie oznacza to, że naszym celem jest wprowadzenie czytelnika w stan depresji. Każdy kto tak uważa, niech wyjrzy za okno i co tam zobaczy? Niebo zasnute chmurami, mgły spowijające ulice, deszcz siąpiący nieustannie, jakby natura postanowiła poddać ludzkość wymyślnej chińskiej torturze „pierdyliona kropel wody”. To może coś innego, na poprawę nastroju? Niech się malkontent cofnie do świeżej przeszłości. Co ujrzy? Ledwie co zakończone wybory, a tam ponurzy panowie i panie, ze sztucznymi uśmiechami przylepionymi do warg, informujący że zrobią nam, czy tego chcemy czy nie, dobrze. Dobrze, dobrze… My zaś, by usunąć z pamięci osad grobowej rzeczywistości, serwujemy klimatyczną jesienną fikcję, okraszoną pięknymi nastrojowymi grafikami. Jestem przekonany, że nie będę jedynym, któremu obcowanie z nią sprawiło frajdę. Z szortalowym salutem Marek „terebka” Ścieszek

3


Zwiastun śmierci Judyta Formanowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Bokobrody Radosław Dąbrowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Sprawa Mitzie del Bosco Ela Graf . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Dobrzy, starzy herosi. Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Kurs na emigranta kategorii D Konrad Jaskólski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 Niewinność Antoni Kaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 Ostatni złoty plon Marta Krajewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63 „7 pytań do . . . ” Katarzyna Sienkiewicz Kosik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67 Dzieci wiatru Magdalena Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71 Gdy liście tańczą Justyna Lityńska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77 „7 pytań do . . . ” Naomi Novik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85 Jaki ojciec taki syn Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89 Gruba Mama Cronett Justyna Macina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 Kołysanka Joanna Maciejewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 99 Aktor Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 102 Zmiany Bartosz Orlewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 106 Zanim przyszła Małgosia Veronica Riles . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 112 Rada Trzech Konrad Staszewski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115 Dwoje Trupieszków Justyna Szczepańska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 120

4



„Idzie jesień” Anna Fidytek (Evelinea Erato) http://evelineaerato.deviantart.com/


ZWIASTUN ŚMIERCI Judyta Formanowska W środę, szesnastego września 1845 roku – trzy dni po swoich pięćdziesiątych siódmych urodzinach – Brian Heaney dowiedział się, że wkrótce umrze. Ziemianin od lat miał w zwyczaju – jeśli tylko pogoda pozwoliła – obchodzić spacerem granice swoich ziem. Uważał, że głównie dzięki ruchowi na świeżym powietrzu i spokojnemu trybowi życia, zdrowie nadal mu dopisuje. Lekarz od lat straszył go wizją śmierci z powodu słabego serca, a Brian zbyt lubił swoje wygodne życie, by lekkomyślnie się z nim rozstawać. Tego chłodnego, pochmurnego poranka, stojąc na wciąż mokrej i pachnącej deszczem trawie pośrodku polany, której granice wyznaczało koryto strumienia, zrozumiał, że wkrótce będzie musiał. W strumieniu stała kobieta. Dół i szerokie rękawy ciemnozielonej sukni, która wyglądała jak żywcem wyjęta ze średniowiecznego obrazu, były mokre. Czarne, rozpuszczone włosy powiewały na wietrze. Prała coś, energicznie trąc materiał o materiał. Woda w miejscu, gdzie nurzała tkaninę, zabarwiała się na różowo, po czym Brian poznał, że nieznajoma próbuje sprać z tkaniny ślady krwi. Nie mógł poruszyć się ani wydać z siebie dźwięku. Wydawało mu się, że już umiera. Domyślił się, kim jest tajemnicza nieznajoma, jeszcze zanim podniosła głowę. Gdy to zrobiła, oczom coraz bardziej przerażonego mężczyzny ukazały się duże, zaczerwienione od płaczu oczy i upiorne rysy twarzy. Była banshee – zwiastunką śmierci. Jego śmierci. Ubranie, z którego tak gorliwie starała się zmyć krew, należało do niego. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Oblicze banshee nie wyrażało nic prócz – jak mu się zdawało – zaciekawienia. Podobno widok banshee zabijał, ale Brian nie umarł. Uciekł. Przez chwilę miał jeszcze nadzieję. Nie uciekał przed nikim, od kiedy skończył dwanaście lat. Niemal biegiem dotarł do domu, wyminął służacą i udał się prosto do swojej garderoby. Kilka minut później kobieta zastała pana rozrzucającego zawartość szafy. – Gdzie mój surdut? – warknął. – Który, proszę pana? – Ten, który sprawiłem sobie niedawno! – Musi tu gdzieś być, proszę mi pozwolić... Heaney odstąpił, robiąc jej miejsce. Dyszał ciężko i trzymał się za serce. Po mniej więcej kwadransie dała za wygraną. – Przykro mi – przyznała ze smutkiem. – Nie mogę go znaleźć. – Co się dzieje? – dobiegł głos z sypialni. – Stryju? W drzwiach stał bratanek pana domu, Ryan, dwudziestodwuletni młodzieniec, prawdziwy Heaney z krwi i kości, co oznaczało, że miał skłonności do hazardu i nierozważnego lokowania pieniędzy. Brian już kilkakrotnie spłacał długi przyszłego spadkobiercy i jednoznacznie dał mu do zrozumienia, że więcej nie zamierza. Od tego czasu, dzięki Bogu, chłopak się uspokoił. Teraz stanowił dla starego człowieka wielkie oparcie.

7


– Nic – skłamał, siląc się na spokój. – Nie mogę znaleźć swojego nowego surduta. – Może jest w praniu – stwierdził pogodnie Ryan. Ale Brian wiedział, że nie. Zapadał wieczór – ciemny i wietrzny. Brian stał przy oknie w ciemnym gabinecie. Gałęzie drzewa tłukły o szybę, ale mimo to słyszał ją. Gdzieś tam czekała na niego banshee. Krzyk, którego nie rozumiał, ale jednocześnie wiedział, co oznacza, wzywał go. Krzyk banshee – zwiastun śmierci w rodzinie. Słyszał go jego ojciec, a przed nim dziad... Pukanie sprawiło, że się odwrócił. – Przyniosłem świecę. – Ryan miał szczerze zatroskaną twarz. – Wejdź. Świeca stanęła na biurku, ale nie rozjaśniła ponurego pomieszczenia. – Widzisz? – zapytał Brian, kiedy bratanek stanął obok. Przewyższał go o głowę. Był bardzo podobny do ojca. To budziło wspomnienia – w większości szczęśliwe. – Co? – Ryan przybliżył nos do szyby. Przed chwilą Brian widział za oknem postać. Ją! – Nic – odparł, kładąc bratankowi rękę na ramieniu. Serce bolało coraz bardziej. To było pożegnanie. Rankiem znaleziono go martwego. Dwie godziny później, niedaleko miejsca, gdzie Brian spotkał swoją Nemezis, Ryan spotkał się z młodą, ładną panną. – I co? – zapytała na powitanie. Włosy – ciemne jak skrzydła kruka – miała tego dnia upięte. Cera pozbawiona grubej warstwy pudru zdawała się zdrowa i rumiana. – Umarł – odparł Ryan. Z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać. Jeśli odczuwał wyrzuty sumienia, ukrywał je. Dziewczyna rzuciła mu się w ramiona. – Więc udało się! – zawołała niemal z ekstazą. – Jesteśmy bogaci. Objął ją mocno. – Dzięki tobie – przyznał z uznaniem. – Byłaś wspaniała. Żebyś wiedziała, jak wyglądał, kiedy wieczorem widział cię chodzącą po wrzosowisku... Urwał, czując, jak ukochana wysuwa się z jego uścisku. – Co ty opowiadasz? – zapytała zdziwiona. – Nie chodziłam nigdzie. Wiesz, że boję się ciemności. – Ale... Przecież sam widział. Nie, raczej uległ paranoi starego człowieka. Rozstali się kilka kwadransów później z wieloma planami na przyszłość. Przechodząc obok strumienia, Ryan zorientował się, że ktoś za nim idzie. Odwrócił się, irracjonalnie wystraszony. Była tam. Nie dziewczyna – starucha. Owinięta w coś, co przypominało pogrzebowy całun. Wiatr targał siwymi, podobnymi do pajęczyny włosami. Miała czerwone oczy.

8


„Spirit of Golden Autumn” Aruna Wolf

http://arunawolf.deviantart.com/



BOKOBRODY Radosław Dąbrowski Do Redakcji „Monitora Marynistycznego Żałosna szajko dyletantów! Stanowczo protestuję przeciwko łgarstwom zawartym w artykule zatytułowanym „Operetkowi straceńcy”. Żaden szanujący się sterat nie oczyściłby sobie nawet stawu biodrowego tą nędzną parodią żurnalistyki! Po pierwsze: kto wam wmówił, że „maszt zdobi czarna flaga z emblematem ludzkiej czaszki i piszczeli”?! Toż to policzek dla całej załogi! Pływamy pod banderą Drepcjanii, wierni znakowi hełmu nurkowego, klucza oraz płetwy. Z całej sprężyny wspieramy wysiłki na rzecz utworzenia drepcjańskiego państwa podwodnego! Gotowi jesteśmy poświęcić dla sprawy własną egzystencję, tak jak zwykli czynić głębinowi bojownicy. Po drugie: wzmianki o tym, jakobym starannie pielęgnował na „Foczórze” pirackie tradycje, są wierutną bzdurą. Jest dokładnie odwrotnie! Zdecydowanie wykorzeniam resztki utrudniających żeglugę przesądów. Nie boimy się morza, na dnie czeka przecież wolność, nie śmierć! Ze względów bezpieczeństwa mocowanie wypchanych papug do ramion zostało kategorycznie zabronione, tak samo jak zasłanianie szmatą jednej soczewki. Z braku części zamiennych zdarza się, owszem, iż zastępujemy utracone nogi drewnianymi protezami, nie sposób też nie docenić użyteczności haka zamiast dłoni podczas abordażu. Oświadczam jednak dobitnie: to rozwiązania tymczasowe! Za skandaliczne uważam słowa o bałaganie oraz niesubordynacji. Szczególnie zirytował mnie fragment: „Czas wolny od grabieży i sabotażu kamraci Bokobrodego umilają sobie grą w kości, śpiewają rubaszne, marynistyczne pieśni, czyszczą rumem podzespoły lub leżą bezczynnie wśród stert zbutwiałych lin”. Jak śmiecie! Żelazna dyscyplina, doba ściśle wypełniona pracą, nauką, ćwiczeniami – oto nasza codzienność! Za intonowanie, a nawet pogwizdywanie utworów zawierających zwroty takie jak „jo ho ho”, „John Kanaka” lub „gdzie jest ta keja” grozi dodatkowa wachta w maszynowni. Podobnie surowo karane są gry hazardowe i jakikolwiek nieporządek. Trzymana w ryzach załoga działa niezwykle skutecznie, co daje okazję do sprostowania kolejnego fragmentu: „Wartość łupów bandy Bokobrodego ocenia się na czternaście milionów dukatów”. Nieskromnie napiszę, że suma ta jest obecnie większa przynajmniej dziesięciokrotnie i rzecz jasna nie zostanie opodatkowana, w przeciwieństwie do marnych, jak sądzę, dochodów ze sprzedaży „Monitora Marynistycznego”. Podczas kolektywnej lektury oszczerczego artykułu moi steraci ryknęli śmiechem, słysząc te oto zdania: „Pasażerowie liniowca „Lazanya” ujrzeli pasiastą sylwetkę „Foczóra” nieopodal owianej złą sławą wyspy Winieta, znanej korsarskiej kryjówki. Na ucieczkę było już za późno. Sterroryzowani przez pirackie urządzenia posłusznie oddali stroje i książki. Napastnicy wynieśli także znaczną część paliwa”. Co do węgla, to zgoda, płynęliśmy już na rezerwie, bardzo nam się przydał. Był to jedyny powód abordażu. Reszta relacji jest fantazją w stylu sprzedawanych za dwie blaszki powieści kolejowych o Jacku Jaskółce i innych papierowych bukanierach. Dowódca grupy wypadowej, starszy mechanik Wał jest znanym gadułą. Poruszony impertynenckimi uwagami jednego z Pasażerów, dotyczącymi maszyn parających się korsarstwem, udzielił mu słownej reprymendy. Kapelusz oraz powieści „Fruwający Oleander” i „Gigaryb albinos” zarekwirował jako odszkodowanie za straty moralne.

11


Koniecznie muszę przedstawić także naszą wersję przywołanego w omawianym tekście incydentu, określonego jako „atak na podmorski naftociąg i blokada toru wodnego”. Przecież wszyscy steraci wiedzą, że ta rura przebiegała za płytko, strach było tamtędy przepływać z pełnymi ładowniami! Myśmy tylko wstrzymywali ruch przez niecałe dwie godziny! Perfekcyjnie wyszkolone drepcjańskie komando inżynieryjne pogłębiło w tym czasie kanał i zakopało naftociąg tak, by nie wadził więcej w żegludze. Określenie „blokada toru wodnego” to zresztą gruba przesada: grzecznie poprosiliśmy załogę samotnego, eleganckiego jachciku, żeby dla własnego bezpieczeństwa zawróciła. Waszej redakcji wcale nie chodzi o dobro maszyn morza! Bezwstydnie plugawicie godne imię czasopisma szanowanego przez steracką brać! Fałszujecie prawdę, obawiając się drepcjańskich krążowników głębinowych, które mogą dopłynąć teraz nawet do Gryfgradu. Najwyraźniej bajki o „trupie Bellamy’ego, sczerniałym i suchym” sprzedają się lepiej, niż rzeczywiste problemy. Rdza na was i kwas! Kończąc, wracam do pytań, które autorzyna zostawił bez odpowiedzi: „Skąd przychodzą?”. Z lichych portowych nakręcarni, hal regeneracyjnych, spod pokładów, ze stoczniowych doków. „Dokąd zmierzają?”. Wkrótce zostaniemy przystosowani do funkcjonowania pod ogromnym ciśnieniem. Słyszeliście może o omywanym Prądem Zatokowym bajecznym Akwapolis? U stóp podwodnej góry wznoszone są tam dla nas wille z widokiem na szelf kontynentalny. Będziemy cieszyć się spokojną, dostatnią egzystencją po wsze czasy, rybokształtni, wolni od powierzchniowych problemów. Niech żyje wolna Drepcjania! Bez wyrazów szacunku Bokobrody Kapitan „Foczóra

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

12




SPRAWA MITZIE DEL BOSCO Ela Graf

ELA GRAF AGENCJA DIMOON Sprawa Mitzie del Bosco Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2015 Redakcja: Joanna Ślużyńska Korekta: Maciej Ślużyński Redakcja techniczna zespół RW2010 Copyright © Ela Graf 2015 Okładka Copyright © Tomasz Golec Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2015 e-wydanie I ISBN 978-83-7949-140-7 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy. Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa. Oficyna wydawnicza RW2010 Dział handlowy: marketing@rw2010.pl Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Angie zamknęła drzwi za inspektorem Frainem i usiadła na kanapie naprzeciw mnie z wyczekującym wyrazem twarzy. Korin położył nogi na biurku – choć wie, że tego nie lubię – i przyglądał się jej z charakterystycznym dla siebie łobuzerskim uśmiechem. Zgasiłem cygaro i nalałem wszystkim po drinku. Sprawa rozwiązała się – można powiedzieć – sama, i to dość szybko. Teraz Angie należało się kilka słów wyjaśnienia. Wiedziałem, że kiedyś, w ten czy inny sposób, odkryje prawdę o moich niezwykłych talentach. Sprawa Mitzie del Bosco okazała się doskonałą ku temu okazją. Opróżniłem szklankę jednym haustem, nalałem sobie drugą. To będzie długa historia. – A zatem, moja droga Angie, jak już zapewne się domyślasz... Ale zacznijmy od początku. *** Viaville to spokojne miasto; rodzina Colona zaprowadziła tu porządek kilka lat temu, eliminując niemal całkowicie konkurencję. Ale nie tylko włoska ma-

15


fia rządzi miastem i chroni tych, którzy się jej podporządkują. Istnieje w Viaville organizacja o wiele potężniejsza, starsza, lepiej ukryta. Ci, którzy do niej należą lub są jej protegowanymi, nie muszą się obawiać prawie niczego. Siedziba owej „instytucji” znajduje się zaledwie kilka przecznic od mojej kamienicy, choć prawie nikt z mieszkańców miasta nie ma pojęcia o jej istnieniu. Jednak nie o tym miałem wam opowiadać, lecz o sprawie Mitzie del Bosco. Wróćmy więc do Agencji. Lipiec w Viaville... Trzydziestostopniowe upały, ozon i smog. Wieczne korki na ulicach, hałas klaksonów, zgiełk targu na bulwarze w każdy weekend. Krzyki przekupniów, przechodniów, dzieci w parku. I słońce, tak ostre, że aż przebijające żaluzje, wdzierające się do mieszkania, natarczywe, okrutne, mordercze. Lubię lato na wsi, w stepie, w górach. Przestrzeń ogrzaną słońcem, jasną i przejrzystą. Ciepły wiatr, niosący zapach rozgrzanej trawy. Nie lubię lata w mieście. Na szczęście mam Korina. I Angie. Podczas gdy popołudniami śpię sobie słodko w chłodnej suterenie, ona przyjmuje większość klientów, odbiera telefony, zajmuje się całą papierkową robotą naszej Agencji. Nielicznych klientów, którzy obstają przy tym, by spotkać się ze mną osobiście, przyjmuję zawsze późnym wieczorem. Biuro w lecie otwarte jest od osiemnastej do północy. Tłumaczymy to nawałem pracy. To fakt, Agencja cieszy się powodzeniem, nie tylko w naszym mieście, ale na całym Złotym Wybrzeżu. Jestem w końcu najlepszym – i najdroższym, o czym zawsze lojalnie ostrzegam – prywatnym detektywem w Viaville. Angie w rzeczywistości nazywa się Ema i jest nielegalną imigrantką z Europy Wschodniej. Dwa lata temu poszukiwałem sprzątaczki, która mogłaby przychodzić do biura późnym wieczorem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że siedzi tu nielegalnie i że posiada tytuł magistra inżyniera weterynarii oraz dwa inne licencjaty. A potem jakoś tak wyszło... Z moimi znajomościami nie było to trudne. Trochę z przekory nazwałem ją Angelique Celeste. Anioł i Demon, czyż to nie idealna para? Potrafi o siebie zadbać, ma dobry gust i dużo wdzięku. Na pewno jest już po czterdziestce, choć wygląda na trzydzieści parę. Nie wiem, ile dokładnie ma lat i skąd pochodzi. Łatwo byłoby się dowiedzieć... Ale nie chcę. Angie ma prawo do sekretów, jak każdy. I kto to mówi... W każdym razie Angie jest niezastąpiona. Świetnie wykonuje swoją robotę. Nie zadaje zbędnych pytań. Lubi mnie, tego jestem pewien. I ja ją lubię. Może nawet coś by z tego wyszło... Ale tego się właśnie obawiam. Nie ma zbyt wielu kobiet, które lubiłyby mnie nadal, poznawszy bliżej. Prędzej czy później popadają w paranoję; że je śledzę, że czytam w ich myślach, że będę je nawiedzał po śmierci. A czy to moja wina? Taki się urodziłem. Angie przyniosła gazety i dossier, o które prosiłem. Miała na sobie lekką sukienkę, podkreślającą zgrabne kształty. Praca z nią to przyjemność pod każdym względem. – Dobra robota, mon ange. – Cmoknąłem ją w policzek na powitanie. – Dobry wieczór, Di. Korin jest nadal w terenie, zajmuje się sprawą Hansonów. Nie wróci na noc. O dziesiątej przyjdzie niejaki pan... – sprawdziła nazwisko w notatkach – Scroot. Dzwonił tuż po czwartej. Nalegał, by spotkać się z tobą sam na sam. Męska sprawa, jak mówił. – Masz jakieś podejrzenia, o co może chodzić? – Angie oprócz wielu talentów posiada także świetną intuicję. Ale tym razem jej wyraz twarzy mnie zaskoczył. Angie, która się waha, to coś nowego. – N...nie... Sprawiał wrażenie dziwaka. Jego głos był taki... – Pokręciła głową. – Nie umiem tego określić. Sam zobaczysz. W prasie nic ciekawego, bessa na giełdzie, koszykarze wygrywają, jakaś pani Meyers urodziła sześcioraczki. Biedna kobieta. Jedno maleńkie zlecenie – kilka kontenerów podrobionych jeansów – i trochę papierów. Z biura dochodziła ła-

16


godna muzyka, chyba Cassandra Wilson. Wertowałem dokumenty bez specjalnego zainteresowania, rysując na marginesach pulchne aniołki na chmurkach pełnych deszczu. Dopiero koło dziewiątej poczułem pełnię sił. Przeklęty lipiec. Te miejskie upały wręcz wysysają ze mnie energię. Nawet zachód słońca nie sprawił mi oczekiwanej przyjemności. Lubię zachodni wiatr, długie pasma chmur, różowiące się w wieczornym świetle krwawą łunę nad horyzontem.... Nic z tego; wielka kula ognia pozostała biała do końca. Zgasła nagle, bez efektów specjalnych. *** Wesley Scroot pojawił się przed drzwiami dokładnie za dwie dziesiąta. Jego widok wywołał małe déjà vu – gdzieś już widziałem tego gościa. Jednak za nic nie mogłem sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Przystojny starszy pan. Nosił staromodny, czarny kapelusz, którego nie zdjął podczas całej rozmowy, i sygnet z ciekawym kamieniem. Bawił się nim od czasu do czasu. Spodobał mi się trzyczęściowy garnitur, wart mój trzymiesięczny zarobek. Pod warunkiem, że to trzy dobre miesiące. I lakierki od Toscaniego. Mam identyczne. Też kosztowały fortunę. Uwielbiam takich klientów. Nie targują się o cenę i o zaliczki. Możecie mi mówić, że pieniądze nie są najważniejsze, że powinienem więcej myśleć o etyce zawodowej... Ale spróbujcie opłacić czynsz etyką. – Panie Dimoon, przejdę od razu do rzeczy. – Mówił powoli, głosem kogoś przyzwyczajonego do wydawania poleceń. – Moja żona mnie zdradza. Chodziło o to, by móc to udokumentować. Wynająłem detektywa Tersa z Agencji Defender... – Zdjęcia rozwodowe – mruknąłem ze zrozumieniem. – O nie, rozwód nie wchodzi w grę. Zmarszczyłem brwi. – Więc dlaczego zależało panu na, jak pan to ujął, dokumentacji? – Powiedzmy, że miałem zamiar zawrzeć z żoną mały układ. Przed ślubem podpisaliśmy dosyć skomplikowaną intercyzę... – Zniżył głos niemal do szeptu. Miał niski, idealnie męski tembr, jednocześnie łagodny i chłodny, słodki i twardy. Jak lody z rumem. Bardzo grzeczny. Nie należy wierzyć zbyt uprzejmym ludziom. – Tak...? – Pochyliłem się w jego stronę. – ...według której w przypadku rozwodu ja nie dostaję ani grosza. – Nawet w przypadku orzeczenia rozwodu z jej winy? – W żadnym. – Machnął dłonią. Obaj jednocześnie poprawiliśmy się w fotelach, założyliśmy nogę na nogę. Gdzie ja go widziałem? Nie mogłem się skoncentrować. Angie miała rację, w tym facecie było coś niezdefiniowanego. Coś więcej niż urok osobisty, niż wrodzona elegancja czy nabyta pewność siebie. Mówił powoli, ważył każde słowo, jak król podczas audiencji. Zbyt często się wahał. To nie niepewność; nie było w nim ani śladu słabości. Po prostu uważał, by nie powiedzieć za dużo. Coś ukrywał, ale to akurat specjalnie mnie nie dziwiło. Połowa klientów przychodzi, bym pomógł im ukryć niewygodne fakty... – Jedyne, co mi pozostało, to mały szantaż. Tak się złożyło, że odkryłem jej romans. Teraz trzeba było tylko przyłapać ich in flagranti. – Nie obawia się pan, że żona pana zostawi? – Nie. – Wyprostował się w fotelu. – Obawiam się raczej, że nie zostawi mi ani grosza, kiedy nasze drogi się rozejdą. Mała rekompensata w zamian za zachowanie rodzinnych sekretów to chyba uczciwy układ? – Nie byłoby prościej ich zabić? – zażartowałem, zapalając cygaro. Zaproponowałem mu oryginalną Cohibę, ale odmówił nieznacznym gestem. Byłem

17


pewien, że pali cygara. Właściwie nie lubię cygar, wyciągam je tylko po to, by robić wrażenie na klientach. W przypadku Scroota to jednak nie zadziałało. – Myślałem nad tym – powiedział spokojnie. Dziwne, nagle jakby powiało chłodem. Zwykle bez problemu wytrzymuję wszelkiego rodzaju groźne spojrzenia, ale musiałem przyznać, że Scroot zrobił na mnie wrażenie. – Ale nie, panie Dimoon. Po pierwsze, nie dostanę ani grosza w przypadku nagłej śmierci Mitzie. Żadne przestępstwo, nawet doskonałe, nie popłaca w moim przypadku. Po drugie, cóż, właśnie dlatego przyszedłem do pana. Obawiam się, że w całą sprawę jest zamieszany ktoś jeszcze. Pana zadaniem będzie odnaleźć tę osobę... Jestem za stary, żeby bawić się w afery kryminalne. Chcę załatwić to w cywilizowany sposób. Widzi pan... – mówił spokojnie, obracając na palcu sygnet – naprawdę kocham moją żonę... – Bardziej niż jej pieniądze? Zignorował mój sarkazm. Zaczynał mnie lekko irytować, zazwyczaj to ja jestem górą w dyskusji, zmuszam rozmówców do opuszczenia wzroku. Ale Scroot był inny. Facet miał więcej wyniosłego chłodu niż góra lodowa. – Tak... Na swój sposób. I nie chcę, by stała się jej krzywda. Właściwie to wyświadczymy jej przysługę, oddalając ją od tego typa. Ona nie zdaje sobie sprawy, że to ktoś... niebezpieczny. Teraz byłem już pewny, że coś ukrywał. – Panie Scroot, dla dobra sprawy... – zacząłem, ale on jakby czytał w moich myślach. – Detektyw, którego wynająłem, zaginął, przepadł bez śladu, zanim zdążył mi przekazać istotne dowody. Według kolegów z biura Ters zadzwonił kilka dni temu do agencji, by powiedzieć, że rzuca tę robotę i wyjeżdża w siną dal. – Rozumiem. – Nie wydaje się to panu podejrzane? Jasne, że wydawało mi się podejrzane. – Zwłaszcza że następnego dnia Penter, gwoli wyjaśnienia kochanek mojej żony, pokazał mi zrobione przez Tersa zdjęcia. – Rozumiem – powtórzyłem. – Odkryłem, że Mitzie także kogoś wynajęła... Otwierałem już usta, lecz powstrzymał mnie ruchem dłoni. – Myślę, że Penter lub jego wspólnik próbowali ją szantażować, więc postanowiła ich śledzić. Jednak nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, na jakie się naraziła. Wynajęty przez nią detektyw zginął w podejrzanych okolicznościach, ale ja nie mam żadnych wątpliwości co do sprawcy obu morderstw. – Położył nacisk na słowo „obu”. – Policja jednak nic nie znalazła. Człowiek, o którym mówię, nazywa się Penter, Damien Penter. Jest jej ochroniarzem. Bardzo wysoki, szczupły, blady. Kręte rude włosy, z wyglądu typowy Irlandczyk. Gdy pomyślę, że podczas mojej nieobecności... Praca obliguje mnie do spędzania niemal całego dnia poza domem... Co ja mówię, to przecież dom Mitzie. To również część układu; nikt nie może się dowiedzieć o naszym małżeństwie. Wie pan, bycie mężem Mitzie del Bosco... – Mitzie del Bosco? Potaknął z miną sytego lwa, widząc moją reakcję. Teraz zrozumiałem, dlaczego chciał dyskrecji. Mały układ z żoną! Intercyza przedmałżeńska! Na wszystkie demony! Mam scoop roku. Wieczna Miss Mitzie del Bosco mężatką! Najseksowniejsza, najbogatsza i najbardziej niedostępna bogini wielkiego ekranu ma męża po sześćdziesiątce. I niebezpiecznego kochanka. Już widzę tytuły gazet. Sprawa może okazać się niezwykle lukratywna. Tylko jest jeden problem, jedno ziarnko piasku w moim błyszczącym z podniecenia oku; trzeba będzie

18


działać za dnia, a do tej sprawy nie mogę posłać Korina. To oznacza wyjazd z Viaville do Pinaco – gdzie mieści się rezydencja Mitzie – i wystawienie się na działanie przeklętych promieni słonecznych. Żeby chociaż parę chmurek... Ciekawe, czy Angie obejrzała dziś prognozę pogody? – Hmm... – odchrząknąłem łagodnie, odkładając cygaro. – Przyznaję, że pańska sprawa mnie zaintrygowała. Zajmiemy się nią w tym tygodniu... – Jutro – wtrącił Scroot tym swoim miodowo-lodowatym głosem. Zmarszczyłem brwi. – Tego nie mogę panu obiecać. Mam w tej chwili nawał pracy. Zawarliśmy wstępną umowę, według której miałem otrzymać śliczny stosik zielonych banknotów, o ile uda mi się odzyskać kompromitujące fotografie wraz z negatywami, zapobiegając w ten sposób skandalowi, oraz znaleźć dowody zbrodni popełnionych przez Pentera, nie mieszając do tego osoby panny del Bosco... czy raczej pani Scroot. Po wyjściu Scroota przedstawiłem Angie ogólny zarys sytuacji i kazałem zamknąć biuro. Pora na mały rekonesans. Odprężyłem się w fotelu i opuściłem ciało. Ach, cóż to za wspaniałe uczucie – rozwinąć skrzydła astralne! Szybując w ciepłym powietrzu, skierowałem się w stronę plaży. Dochodziła już północ, nie przeszkadzało to jednak licznym grupkom młodzieży bawiącej się beztrosko na złotym piasku, skrzącym się w świetle księżyca i licznych lamp. Nie bez powodu plaże w okolicach Viaville noszą nazwę Złotego Wybrzeża. A może zawdzięczają to ogromnym sumom pieniędzy, jakimi obraca się w tutejszych kasynach? Sam już nie wiem. Po wodzie rozchodziły się wesołe krzyki. Grała muzyka, brzęczały butelki i puszki z napojami. Młodość, ta niecierpliwość życia... Nife kręcił się jak zwykle w okolicy molo. Stary znajomy z rodzaju tych, których spotyka się ze średnią przyjemnością. Często sprzedawał mi pożyteczne informacje, wykonywał również dla Agencji mniej czystą robotę. Nie przeszkadzało mu też, gdy przybywałem w postaci astralnej. Rozliczaliśmy się zawsze bardzo materialnie. Czasami lubię zabawić się w ducha i postraszyć jego towarzystwo. Szepty, muśnięcia, mgliste zjawy... to robi niezłe wrażenie na nastoletnich chłopcach, których zwykł podrywać. Zresztą sam Nife potrafi dość dobrze nadawać. Mógłby zrobić karierę w show businessie, gdyby go to kiedykolwiek zainteresowało. Ale dziś było za późno na zabawę w Halloween. Szesnastolatek oparty o jego pierś chyba już dawno przekroczył wszelkie normy poziomu alkoholu we krwi. – Witaj, Nife – nadałem. – Cześć, Di. Nie strasz mi kolacji. Co masz dla mnie? – Co ci mówi nazwisko Scroot? – A co powinno mi mówić? – Po sześćdziesiątce, typ urody hiszpańskiego granda z komiksów Mariniego, garnitur Welles & Spoke, sygnet z zielonym brylantem. – Zielony brylant? – Nife skrzywił się lekko. – Nigdy nie widziałem. – Nie słyszałeś o nim? Potrząsnął przecząco bujną czupryną. Unosiłem się tuż nad jego głową, długie włosy przenikały przez moją aurę. Zapuszczał dredy. Uważał zapewne, że to zwiększy jego powodzenie u nastolatków. – W życiu Nocnego! To takie dziwne? Westchnąłem. W duchu oczywiście. – Wygląda na kogoś, o kim powinniśmy byli już usłyszeć. Nie wiem, skąd się wziął. Sprawdzisz mi go?

19


– Jasne. Na kiedy? – Już. Potrzebuję wstępny raport na jutro. Nife pogładził jasne włosy chłopaczka, który właśnie słodko zasnął na jego piersi, nie zdając sobie zupełnie sprawy z telepatycznego dialogu, jaki prowadziliśmy. Poklepał go lekko po policzku. – Słuchaj, kochanie, nie ruszaj się stąd. Tatuś idzie się tylko odlać, a potem zabierze cię na super przejażdżkę. A ty Di – znów nadał do mnie, kierując się pod molo – nie podglądaj. Powiedz tylko, czemu to takie pilne? – Facet jest mężem Mitzie del Bosco. Mam ją chronić przed jej kochankiem. Wystarczy? – Wystarczy. – Nife gwizdnął przeciągle z wrażenia. – Ty wiesz, że za taki tytuł w Głosie Viaville możesz dostać Pulitzera? Nawet Nobla. – Raczej nie. – Uśmiechnąłem się, oczywiście znowu w duchu. – Scroot jasno dał do zrozumienia, że nic nie może się przedostać do prasy. – No ale potem, jak już ci zapłaci...? – Nie smęć, Nife. Wiesz, jakie mam zasady. Poza tym... Jest dziwny. Potrafił zbić mnie z pantałyku. – Ciebie? Boisz się go? – Nie boję. Obawiam. Nie ufam mu. Wywołuje u mnie jakieś nieokreślone uczucie... Jakbym już go kiedyś spotkał. Nife strzelił palcami z radosnym okrzykiem. Jakaś zagubiona para obróciła się w naszą stronę, zdziwiona. Puścił do nich oczko i pokazał plecy. – Mam, mój drogi – nadał. – Urok. Maska. Facet jest jednym z Nietykalnych, maskuje się, dlatego go nie poznajesz. – Nietykalny? – Najlepszy dowód na urok. – Nife szczerzył zęby z zadowolenia. – Jeśli okaże się Nietykalnym, płacisz potrójnie. Jackpot! – Jasne. Aaa... słuchaj, zmieniłem zdanie. Zajmiesz się czymś innym. Scroota sprawdzę sam, może być niebezpieczny, skoro się maskuje... Baw się dobrze i nie upijaj za bardzo. I dzięki. Dobre rady są u mnie w cenie. – Wiem, szefie. Na razie. Zawróciłem w stronę domu. Do hrabiny di Racini muszę udać się w fizycznym ciele. Nife tymczasem wrócił do swojej zalanej w trupa ofiary. Zastanawiacie się, dlaczego użyłem słowa „ofiara”? Bo to prawda. Nife jest jednym z Nocnych. Wampirem, jak zwykli ich nazywać normalni śmiertelnicy. Ale to w gruncie rzeczy porządny chłopak. Nie pamiętam, by zabił kogoś bez powodu. Zresztą jeśli można znaleźć aż tylu Nietykalnych w okolicach Viaville, to właśnie dlatego, że unikają skandali. Nie mordują, nie kradną, nie oszukują... a jeśli już, to bardzo dyskretnie. Picie krwi to kompletna bzdura. Wymysł marnych literatów. Żadnych ostrych kłów, prawdziwi Nocni robią to przez osmozę i słońce ani czosnek im nie przeszkadzają. Chyba że spożywacie czosnek w nadmiernych ilościach – to odstrasza wszystkich, nie tylko Nocnych. Ofiara Nife’a budzi się zwykle z paskudnym kacem i nie zdaje sobie sprawy z ubytku kilku krwinek. Nie unikam ich celowo, ale nie zależy mi specjalnie na towarzystwie Nietykalnych. Zdarza mi się dla nich pracować, lubię takie zlecenia; wymagają szczególnej dyplomacji, finezji działania... Społeczeństwo nie może dowiedzieć się prawdy o tym, kto nim rządzi. Nietykalni poznali wartość dyskrecji, przede wszystkim w okresie Inkwizycji. Jeśli chodzi o hrabinę, dawno już jej nie widziałem; słyszałem, że ostatnio obracała się wśród Babilończyków, za którymi, szczerze mówiąc, nie przepadam.

20


Hrabina należy do rasy niecieszącej się u Dzieci Babilonu szczególną sympatią. Jednak każdy, kto ją poznał, zmuszony był przyznać, że to niezwykła kobieta. Potrafiąca zdobyć uznanie nawet w kręgu Starszych. Nocni nie są nieśmiertelni, to jeden z niższych gatunków Nietykalnych. Nie potrafią, jak starsze duchy, opanować cudzego ciała, rzadko też podejmują się tego, co jest moją specjalnością, czyli podróży astralnych. Ale wykazują znacznie większą żywotność niż przeciętni śmiertelnicy; są silniejsi, wytrzymalsi, bardziej inteligentni. Potrafią też zachować zdrowie i urodę przez wiele stuleci; o ile nie zdarzy im się jakiś przykry wypadek, niekoniecznie w postaci osikowego kołka lub kilku srebrnych pocisków w klatce piersiowej... Na szczęście hrabina potrafiła unikać wypadków. Włoszka z pochodzenia, Rosalina di Racini zamieszkuje nieduży osiemnastowieczny pałacyk, odziedziczony po babce w latach osiemdziesiątych. Tak brzmi wersja oficjalna. Nieoficjalnie parę lat temu uczestniczyłem w balu z okazji czterechsetnych urodzin Rosaliny. Jeżeli Scroot to jeden z Nietykalnych, musiałem go wtedy spotkać – na balu uczestniczyła cała Nietykalna arystokracja Wybrzeża. Hrabina była osobą, która mogła zdjąć ze mnie jego urok. Wystarczyłoby, aby podała mi starsze imię Scroota. Zjawiłem się u niej przed świtem; trwały właśnie porządki po małej orgietce, jaką urządzała z przyjaciółmi. Nocni cierpią na zaburzenia hormonalne. Muszą ciągle eliminować nadmiar adrenaliny. Mają również problemy z produkcją czerwonych krwinek oraz uczulenie na światło słoneczne. Nie żeby od razu zmieniali się w garść popiołu, ale trudno zmusić Nocnego do spaceru w letnie popołudnie. To akurat świetnie rozumiem, też ostatnio nie cierpię słońca, choć specjalnie mi nie szkodzi. Pewnie przez dziurę ozonową, jakoś bardziej razi. Cóż, nikt nie jest doskonały, długowieczność ma swoją cenę. Gdyby Nife nauczył się oszczędzać, mógłby opłacać transfuzje albo chadzać na takie orgietki... ale on zawsze miał słabość do młodych chłopców. Drzwi otworzył mi Joseph, stary majordomus. Naprawdę stary; z tego, co wiem, ma dobrze ponad tysiąc lat. Służące w biało-czarnych fartuszkach składały różne części garderoby, porzucone przez właścicieli i teraz beztrosko zdobiące meble, marmurową posadzkę i reprodukcje antycznych rzeźb. Kilkanaście osób wypoczywało w salonie przy dźwiękach muzyki poważnej. Znałem dość dobrze większość gości. Byli wśród nich zwykli ludzie – dwóch mężczyzn i kobieta. Byli Nocni i młodsze demony. Ama, piękna Chaldejka znana śmiertelnikom jako Diana Tarsh (wtedy nie skojarzyłem istotnego faktu: była przyjaciółką Mitzie del Bosco), oddawała się w kącie miłosnym igraszkom z Ricardo, Nocnym Latynosem. Nikt właściwie nie zwrócił na mnie uwagi. Otworzyły się jedne z bocznych drzwi salonu. Zupełnie naga Nocna, smukła brunetka, którą widziałem po raz pierwszy, wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu, ale szybko zamknęła usta, wyczuwszy moją aurę. Niech sobie nie myśli, że jestem pierwszym lepszym śmiertelnikiem, którego może uwieść i possać przy byle okazji. Ale po co straszyć nowo przybyłych do naszego pięknego miasta? Odwzajemniłem uśmiech, puściłem oko. Była całkiem, całkiem, nawet w moim typie. Uspokojona i zaciekawiona, podeszła powoli, kołysząc się zmysłowo. Otarła się o moje biodra. Musnąłem delikatnie alabastrowe pośladki. Pachniała imbirem, porto, seksem i krwią. – Mniam... Délices. – Mniam. Jestem Dona – wyszeptała mi do ucha. – Bardzo miło mi cię poznać, Dona. Jestem Robert Dimoon, prywatny detektyw. Gdybyś kiedykolwiek miała jakiś kłopot, pamiętaj, że żaden glina nie zrozumie cię tak dobrze jak ja. – Połaskotałem ją po piersi wizytówką. – O, jestem tego pewna – mruknęła, przywierając do mnie. Od namiętnego pocałunku uratowało mnie nadejście pani domu. – Hrabino. – Ukłoniłem się lekko. Dona pogładziła na do widzenia mój policzek i oddaliła się tanecznym krokiem. Słodka. Imbir i porto. Hrabina zdążyła

21


wziąć prysznic. Pachniała mlekiem i miodem, a jej usta miały smak truskawek. Cóż, hrabina miała prawo do namiętnego pocałunku. – Di, jak się cieszę! Ile to już lat minęło od naszego ostatniego spotkania? – Dwa miesiące... Mea culpa, przedkładałem sprawy marnego świata nad twoje urocze towarzystwo. Mam nadzieję, że wybaczysz mi tę arogancję. – Zastanowię się... – Uśmiechnęła się tajemniczo, unosząc palcem mój podbródek. – Będziesz musiał odbyć pokutę... – Wiedziałem już, że w najbliższym czasie nie ominie mnie jakaś nocna impreza. Może Dona też będzie... – Powiedz mi, marnotrawny przyjacielu, jaka mroczna kryminalna sprawa sprowadza cię do mnie w tę piękną noc? Bo nie wierzę, żeby przygnała cię tutaj tęsknota za Rosaliną? – Niczego nie da się przed tobą ukryć. Uwierz jednak, że nie mogłem już dłużej wytrzymać z dala od ciebie. A przy okazji mam jedno małe pytanie. Gdzie możemy porozmawiać na osobności? Rosalina wydała szybko kilka poleceń sprzątaczkom i krótko pożegnała gości. Przeszliśmy przez cały salon, mijając zasypiające na sofach i fotelach nagie pary. Hrabina pchnęła drzwi prowadzące do biblioteki, potem inne, za którymi znajdowały się kręte schody. Znaleźliśmy się w okrągłym buduarze, urządzonym w stylu Ludwika XV. Wskazała mi miejsce na łóżku. Usiadłem posłusznie, rozwiązując krawat. Mleko i miód... I łagodne perfumy o orientalnej nucie... Délices. – Czego chciałeś się dowiedzieć? – zapytała, gdy zegar wybił siódmą rano. – Wesley Scroot. Kto to taki? – Scroot? Chyba wiem. Czekaj... Pokaż mi go. – Ujęła w delikatne białe dłonie moją głowę. Przymknęła oczy, koncentrując się. Przekazałem jej obraz. Skinęła głową. – Tak, to Onissafh. Mlasnąłem, lekko rozczarowany. Urok znikł, wiedziałem już wszystko. Onissafh, demon Babilonu. Ale dlaczego maskuje się przede mną? Przecież bardzo dobrze się znamy. Co ukrywa? – Spotkałaś go ostatnio? – Ja? Nie, o nie. On jest zbyt... wyniosły. Nie zadaje się z prostymi Nocnymi. Wiem, że Ama utrzymywała z nim bliższy kontakt, swego czasu... Mogę wiedzieć, z jakiego powodu się nim interesujesz? – Bo rzucił na mnie urok. Mówisz, Ama? – Przed oczami stanęło mi smagłe, gibkie ciało demonessy w objęciach Ricardo i kaskada czarnych włosów opadających na twarz, gdy pochylała się nad zmęczonym dziką miłością Nocnym. – Mhm... – potwierdziła melancholijnie hrabina, zdawszy sobie sprawę z tego, że zaraz ją opuszczę. – Kiedy znowu cię zobaczę? Za ile miesięcy? – Obiecuję, że znacznie szybciej. – Pocieszyłem ją gorącym pocałunkiem. – Jeszcze w tym tygodniu. – Trzymam cię za słowo. – Mmm. Trzymaj mnie, za co tylko chcesz, moja słodka pani. Pożegnałem się należycie z piękną gospodynią. Gdy wróciliśmy do salonu, nie było już najmniejszego śladu po gościach i uczcie, jaka miała tu miejsce kilka godzin temu. Przez moment odniosłem wrażenie, jakby coś umknęło mojej uwadze. Ale czekał mnie długi dzień, słońce i upał. Chciałem się przespać przed południem. Wyszedłem, nie zadając więcej pytań. *** Założyłem zielonkawy słomkowy kapelusz z dużym rondem, czarne okulary, spodnie moro i koszulę w kolorze khaki. Wyglądałem w tym stroju jak turysta spacerujący po Pinaco z nadzieją na spotkanie jakiejś gwiazdy filmowej. Lub jak gwiazda filmowa spacerująca po Pinaco z nadzieją, że nikogo nie spotka. Willa Mitzie del Bosco znajdowała się nieco na uboczu, na końcu plaży. Przed wzrokiem ciekawskich chronił ją wysoki mur, zdublowany równie wysokim żywopłotem. Mur przechodził w solidną, żelazną bramę, chronioną najnowo-

22


cześniejszym systemem podglądu elektronicznego. Dostrzegłem również kamery na gałęziach drzew w otaczającym dom parku. Te były jednak starszego typu. Wąski kąt obiektywu, brak serwomotorów, mały zasięg. Poza tym kilka z nich od dawna nie działało; Scroot narysował mi szczegółowy plan. Właściwie bez trudu pokonałem mur i żywopłot. Psy na mój widok grzecznie podkuliły ogony. Znalazłem bezpieczne miejsce w gałęziach kasztanowca naprzeciw okien salonu. Niezauważony, mogłem stąd przez teleobiektyw śledzić mieszkańców do woli. O tej porze w domu, oprócz Mitzie, znajdowało się tylko dwóch ochroniarzy: Penter i niejaki Maka, ogromny Metys, bliżej nieokreślona mieszanka ras, coś z Maorysa, coś z Mongoła. Był jeszcze ktoś w pomieszczeniu systemu ochrony, ale Scroot nie umiał o nim nic powiedzieć. Maka zażywał kąpieli słonecznej na tarasie. Nie widziałem jego twarzy. Najwyraźniej drzemał, gdyż nie zareagował, kiedy Mitzie wynurzyła się z basenu i przeszła obok niego. Miała na sobie skąpe niebieskie bikini, doskonale harmonizujące z piękną opalenizną. Nie można było nie reagować na widok Mitzie del Bosco w stroju kąpielowym; nawet ja z odległości kilkudziesięciu metrów musiałem to przyznać. Mitzie weszła do domu, wycierając włosy białym ręcznikiem. Zauważyłem ruch w salonie; to Penter podniósł się z kanapy, ze szklanką w dłoni. Oranżada czy alkohol? Damien położył dłoń na ramieniu Mitzie. „Pachniesz słońcem” – powiedział. Przygotowałem aparat. Nie doszło jednak do niczego, co byłoby godne uwiecznienia; Mitzie odpowiedziała coś szybko – niestety nie mogłem czytać z ruchu jej warg – i odsunęła się od mężczyzny. Penter wyszedł do innego pokoju, by po chwili wrócić z dużą kopertą w dłoni. Wyjął z niej trzy duże kartki – fotografie? – które obejrzeli razem. Potem Mitzie podeszła do biurka, otworzyła jedną z szuflad, wyciągnęła niewielki płaski przedmiot. Książeczka czekowa. Podpisała jeden czek, który następnie podała Damienowi. „...wierzyć w twoje historie” – odczytałem z ruchu jej warg. Przeszła obok niego, podniosła z krzesła odłożony wcześniej ręcznik, przetarła włosy. Nie widziałem twarzy Pentera, cały czas pozostawał w cieniu. Wachlował się otrzymanym czekiem, odwrócony plecami do okna. „To naprawdę ostatni raz”. Śliczną twarz aktorki wykrzywił grymas niezadowolenia. Potem odpowiedź Pentera, tym razem naprawdę długa. „Nie”. Mitzie machnęła ręcznikiem. Penter zrobił dwa kroki w jej stronę, mówił coś, żywo gestykulując. Cofnęła się, rzucając ręcznik z widoczną złością. „Więc zapłacę komuś, kto się tym zajmie”. Kłócili się teraz na całego. Maka na werandzie przeciągnął się i skierował do środka. Zauważyli ten ruch i natychmiast się uspokoili. Penter schował czek do tylnej kieszeni spodni, podniósł ręcznik i podał aktorce. „Powiedziałam: nie” – odczytałem. Penter uniósł dłoń, jakby chciał ją spoliczkować – a może tylko pogrozić – opuścił ją jednak i wyszedł z salonu, zabierając kopertę. W drzwiach minął Makę. „Wszystko w porządku?” – zapytał Metys. „Tak, wszystko jest okej. Idę się ubrać”. Mitzie podała mu ręcznik i zniknęła za drzwiami w głębi salonu. Najwidoczniej minął już czas romantycznych westchnień, namiętnych spojrzeń i gorących pocałunków; teraz przyszedł dla Mitzie czas płacenia rachunków... Obserwowałem dom do siedemnastej czterdzieści, ale nie wydarzyło się nic ciekawego. Wróciłem do samochodu i czekałem na pojawienie się Pentera. Jeździł czarną toyotą z zaciemnionymi szybami. Scroot nie potrafił – bądź nie chciał – podać mi jego adresu; nie wiedziałem zatem, dokąd może mnie zaprowadzić. Nie czekałem za długo, jazda też była dość krótka. Ochroniarz zatrzymał się na parkingu nieopodal oczyszczalni ścieków. Okrążył główny budynek,

23


wszedł na teren zakładu przez rozbite okno. Podążyłem za nim w postaci astralnej, ale ku mojemu rozczarowaniu zszedł do kanałów, a tam nie chciałem się zapuszczać. W podziemiach, z dala od energii kosmicznej, moje moce znacznie słabną. Jestem mentatem, nie Supermanem. Zrezygnowany, wróciłem do samochodu i pojechałem do domu. Musiałem się rozmówić z panem Scrootem, i to nie demaskując się przed jego małżonką. Przenikałem z pokoju do pokoju w hotelu Holiday Inn, rozglądając się za odpowiednim kandydatem. Znalazłem mężczyznę tuż po trzydziestce, zadbanego, przystojnego menadżera o ciele atlety. Niezłe ciacho. Spał głęboko, zmęczony podróżą, mimo upału i wczesnej godziny. Nawet nie zauważył, że pożyczyłem sobie jego ciało. Ubrałem się szybko – znalazłem w jego bagażach jeansy i białą sportową koszulkę – i zamówiłem taksówkę do Pinaco. Kilkanaście minut spaceru plażą i stanąłem przed bramą posesji del Bosco. Nacisnąłem guzik wideofonu. – Czego? – spytał niski, „czarny” głos. To na pewno Maka. – Dobry wieczór. Proszę powiedzieć panu Scrootowi, że Alad chce się z nim widzieć w sprawie Onissafha. Cichy trzask wideofonu, dwie minuty ciszy. Znowu trzask. Lekkie buczenie otwieranej bramki. – Pan Scroot pana przyjmie. W połowie drogi czekał ochroniarz w czarnym garniturze. Poprowadził mnie bez słowa nad brzeg basenu, w którym pływała Mitzie. Scroot odpoczywał na leżaku. – Kochanie, to jest właśnie pan Alad... mój stary znajomy – przedstawił mnie żonie, lustrując jednocześnie moje pożyczone ciało. – Świetnie dziś wyglądasz, Alad. Powiedziałbym, że odmłodniałeś od naszego ostatniego spotkania, i to co najmniej o dziesięć lat. Zignorowałem jego dowcip. Moją uwagę w tej chwili w całości przykuwała Mitzie. Wyciągnąłem rękę, a ona podała mi swoją. Mmm... słodycze. Rozumiem, co Scroot mógł do niej czuć. Mitzie należała do tych niezwykłych śmiertelniczek, w których może zakochać się nawet Najstarszy. Jednocześnie powabna i elegancka. Perfekcyjna we wszystkich rolach filmowych, na żywo wydała mi się jeszcze doskonalsza. Emanowała seksapilem. Pozwoliła sobie na lekki wyraz zaskoczenia, gdy złożyłem na jej wilgotnej wciąż dłoni szarmancki pocałunek. Fakt, wyglądałem raczej na podrywacza z plaży w Pinaco niż na starego przyjaciela jej męża. – Jestem zaszczycony, mogąc wreszcie panią poznać. – Postanowiłem oszczędzić jej banałów w stylu „jestem pani największym wielbicielem”. Zadowoliłem się jej widokiem. Scroot przeprosił żonę i zaprowadził mnie do gabinetu na piętrze willi. – O co chodzi? – Wskazał mi fotel i podał drinka. Sam oparł się o biurko i patrzył na mnie z kpiącym wyrazem twarzy. – Naprawdę dobrze wyglądasz. Skąd wytrzasnąłeś takie ciało? Widziałem, jak Mitzie na ciebie patrzyła. A ty na nią... Wiesz, że potrafię być zazdrosny? Bardzo śmieszne. Tylko że ja nie miałem wielkiej ochoty na żarty. – Chciałbym się dowiedzieć dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego maskujesz się przede mną? Po drugie, co tu śmierdzi? Bo coś jest nie tak. Co jeszcze przede mną ukryłeś? – Panie Dimoon... – Scroot rozłożył ręce z miną niewiniątka. – Naprawdę mi przykro. Maska... to przyzwyczajenie. Jak wiesz, byłem długo nieobecny... a po powrocie chciałem zachować dyskrecję. Ty też ukrywasz swoją moc, machinalnie, nawet przed Wiecznymi. Przede wszystkim przed nimi. Teraz się odkryłeś, ale jutro znowu cię nie poznam, prawda? Prawda, prawda. Ale w moim przypadku to zboczenie zawodowe, kwestia bezpieczeństwa. – Wróćmy do sprawy. Co masz mi do powiedzenia o Penterze? Westchnął.

24


– To ja wynająłem Pentera. Odwrócił się, nastawił płytę z Vivaldim. – Kiedy kilka lat temu wróciłem do Viaville, zakochałem się w Mitzie. Przyznaję, że myślałem też o jej pieniądzach... Moje oszczędności ostatnio poważnie stopniały. Wiesz, jak to jest. Zrobiłem wszystko, by się do niej zbliżyć. Pomogła mi w tym jej przyjaciółka Diana Tarsh. Pewnie ją znasz. – Ama? – Tak. Ama, demon seksu. – Scroot pokiwał głową w zamyśleniu. – W każdym razie użyłem mojego uroku, by dostać to, czego chciałem. Jednak nie wszystko układało się po mojej myśli. Najpierw Mitzie zażądała, by nasz ślub utrzymać w całkowitej tajemnicy. A potem ta intercyza... Pomyślałem, że nie zaszkodzi, że jeśli dobrze to rozegram... Więc wynająłem Pentera. – Miał zostać jej kochankiem, abyś ty później mógł odegrać nieszczęśliwego, zdradzanego małżonka. Za przyprawienie rogów twoja żona miała ci odpalić drobne parę milionów. Ale Penter postanowił rozegrać to inaczej. – Dokładnie. Kiedy chciałem go zwolnić, zagroził mi ujawnieniem naszego układu. Nie mówiąc już o ślubie!... Wyobrażasz sobie ten skandal? Straciłbym i Mitzie, i jakąkolwiek szansę na spadek. – Aha. – Potarłem podbródek. Scroot spacerował nerwowo po pokoju. – Sam już nie wiem... Przyznaję, sprawa wymknęła mi się spod kontroli. Cóż za szczerość. Nie mogłem powstrzymać parsknięcia. Scroot zmierzył mnie gniewnym wzrokiem, zapalił cigarillo. Potrząsnął sugestywnie pudełkiem, ale odmówiłem. Właśnie dopiłem drinka i zabrzęczałem lodem w pustej szklance. Gestem dał mi do zrozumienia, bym obsłużył się sam. Wstałem, nalałem sobie kolejną wódkę. Skorzystałem z okazji, by rzucić okiem na zewnątrz. Za oknem jasny księżyc, zbliżający się do pełni, srebrzył piasek i wodę. Grały cykady, łagodnie szumiały fale. Było jeszcze wcześnie, koło dziesiątej. Na tarasie pojawiła się grupka gości, przyjaciele Mitzie. Długonogie aktorki i ich muskularni amanci. Śmietanka towarzyska Pinaco. Dochodziły do nas wybuchy śmiechu, pluski wody w basenie. Szkoda, że nie zostałem aktorem; potrafiłbym docenić uroki życia gwiazdy filmowej. – Podsumujmy: wynajęty przez ciebie Penter, sam lub za czyjąś namową, postanawia zagrać po swojemu. Wie o detektywie, którego zatrudniłeś. Detektyw znika, a Penter zabiera zdjęcia, które tamten zrobił, ale nie zdążył ci ich przekazać. Może to detektyw jest wspólnikiem? – Ters nie żyje. Damien go zamordował. – Skąd pewność, że to on? – Powiedzmy, że to wiem. – Scroot wypuścił kółko dymu. – Aha. Dobrze. Zatem Penter zabija detektywa. Jednocześnie ty odkrywasz, że Penter złamał wasz układ... Wówczas on grozi ci ujawnieniem całej sprawy. Informuje Mitzie, że ktoś odkrył ich romans i próbuje szantażu, wykorzystując zdjęcia Tersa; to widziałem na własne oczy. Mitzie wynajmuje kogoś, by rozwiązać problem... – Stana Gribbecka. Czytałem kilka dni temu o śmierci Gribbecka. Był jednym z najlepszych detektywów w Viaville. Według gazet chodziło o zemstę mafii. Skończył naprawdę paskudnie. – Skąd wiesz, że Mitzie wynajęła Gribbecka i że to właśnie Penter go załatwił? – Sam mi powiedział. – Aha – mruknąłem. Zdecydowanie nie podobał mi się ten Penter. Skąd Scroot wytrzasnął taką kreaturę? – Teraz, kiedy wiesz już niemal wszystko, co myślisz? Co można zrobić? – Jedyne rozwiązanie, jakie widzę w tej chwili, to całkowite unieszkodliwienie drania. – Podrapałem się po brodzie. Nie lubię zabijania. Cóż, czasem trze-

25


ba kogoś wyeliminować dla dobra ogółu, ale generalnie nie lubię przemocy. – To nie jest sprawa dla policji, mógłby zacząć mówić... Hmm. Zazwyczaj przy takich aferach nie działa się w pojedynkę. Potrzebuję nazwisk waszych wrogów. Naraziłeś się komuś ostatnio? Albo Mitzie? – Mitzie...? Ona ma zapewne tyle samo wrogów, co wielbicieli. Wiesz, jak to jest, gdy jest się sławnym, pięknym i bogatym. – A ty? – Ja? Widzisz, jak ja żyję. Mało kto wie o moim istnieniu. Nie, przez ostatnie kilkaset lat nikomu nie podpadłem. – Nie pomagasz. – Pokręciłem głową, niezadowolony. – No dobrze. Gdzie teraz jest Penter? Nie widziałem go. – Pracuje do osiemnastej. Nie wiem, co robi po pracy. – Wieczorem znika w okolicach oczyszczalni. Nie wiesz, kogo lub czego może tam szukać? Scroot z niewinną miną zapalił kolejne cigarillo. Znowu coś ukrywał. Tacy już są Babilończycy, zawsze muszą zostawić coś na potem. – Nie mam najmniejszego pojęcia. – Wypuścił dym. – Dobrze, sam się dowiem – powiedziałem ze złością. – Ale nie licz na żadne ulgi ze względu na starą znajomość. Wplątałeś się w paskudną historię, Onissafh, i drogo będzie cię to kosztowało. – Wiem. – Wzruszył obojętnie ramionami i otworzył mi drzwi. Oddałem ciało właścicielowi – w najgorszym wypadku dowie się, że przez sen zamówił taksówkę – i wróciłem do domu, by samemu nieco się zdrzemnąć. Czekały na mnie dobre wiadomości: Korinowi udało się odzyskać małego Hansona i przyskrzynić porywaczy. Julie Nayman z Głosu Viaville przygotowywała właśnie na ten temat artykuł na pierwszą stronę jutrzejszego wydania. Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu na widok Korina, pozującego do zdjęcia ze spuszczonymi oczami, nagle cichego i skromnego. Ale ładne dziennikarki zawsze go onieśmielały. I bardzo dobrze, nikogo nie powinien się obawiać bardziej niż dziennikarzy. Ciągle mu to powtarzam. Pozwolił, by Angie poprawiła mu kołnierzyk koszulki polo; jak uczniak obciągnął kurtkę, oblizując wargi. A potem, za plecami wszystkich, puścił do mnie oko. Szelma. Jak zwykle odmówiłem fotografowi, mówiąc, że cała zasługa leży po stronie Korina i że powinien mieć indywidualne zdjęcie. Chłopak jest naprawdę zdolny, kiedyś przejmie po mnie cały interes. Właściwie może nadszedł już czas, by zmienić nazwę agencji na Dimoon & Martin? Powiedziałem to dziennikarce i wycofałem się do siebie. Zadzwoniłem jeszcze do hrabiny, by dowiedzieć się, czy nie ma u niej Amy. Zaprzeczyła, podała mi jej numer telefonu. U panny Diany Tarsh nikt jednak nie podnosił słuchawki, położyłem się więc spać. Wcześnie rano zadzwoniłem do inspektora Fraina, by sprawdził, co policja ma na Pentera. *** Następnego dnia upał nieco zelżał, na noc zapowiadano opady. Zaparkowałem samochód dość daleko od rezydencji del Bosco, pod rozłożystą akacją; nasunąłem kapelusz na twarz i opuściłem ciało. Miałem zamiar śledzić Pentera na mój sposób. Dopóki jest z Mitzie, chcę widzieć i słyszeć wszystko, co robi. Kiedy opuści willę, będę mógł udać się za nim samochodem, nie wzbudzając podejrzeń. Mitzie siedziała na leżaku, w cieniu drzew, przeglądając zaproponowane jej scenariusze. Ubrana na sportowo, z włosami związanymi w koński ogon, wyglądała jak Miss nastolatek. Trzy lub cztery maszynopisy leżały w trawie. Kilka metrów dalej siedział Maka. Penter nie opuszczał salonu, skąd obserwował ogród z obojętną

26


miną. Zbliżyłem się do niego, zajrzałem w szklankę. Piwo. Radio nastawione było na stację nadającą ostrą muzykę. Przez kilka godzin nie działo się nic ciekawego. Dopiero tuż przed końcem zmiany Penter zbliżył się do Mitzie. – Jak będzie z pieniędzmi? – spytał. – Powiedziałam ci już, że nie dam ani centa więcej. Mam zamiar wynająć detektywa Dimoona. – Jeszcze jeden prywatny detektyw? Odradzam. Mitzie zmrużyła oczy, fuknęła jak rozgniewana kotka. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją, grożąc palcem. – Pożałujesz tego, zdjęcia dostaną się do gazet. – A dlaczego? Jeśli ty nie powiesz, że zatrudniłam detektywa, skąd ten ktoś się o tym dowie? Penter oblizał suche wargi. – Słuchaj, żabciu, nie dyskutuj. Gość chce dostać pieniądze jutro o północy, w przeciwnym razie we wszystkich piątkowych gazetach będziesz mogła obejrzeć swój uroczy pieprzyk na pośladku. Więc jak? – Powiedziałam: nie. Nie zrobię nic bez porady kogoś doświadczonego. Gdzie książka telefoniczna? Jaki jest numer do Agencji Dimoon? Mitzie sięgnęła po książkę leżącą pod stolikiem; Penter przeszkodził jej, chwytając dziewczynę mocno za ramię. Szarpnęła się, nie puścił. – Zostaw mnie! – krzyknęła. Zaalarmowany Maka wstał z leżaka. – Nigdzie nie zadzwonisz, rozumiesz? – syknął Penter. Mitzie szamotała się w jego ramionach. Spojrzałem w jego twarz... i zdębiałem. To dlatego wszedł wczoraj do oczyszczalni! Nie wybierał się tam na spotkanie. Jak większość Nocnych prawdopodobnie miał kryjówkę gdzieś w kanałach, w tym wielkim podziemnym Viaville, nieznanym i niebezpiecznym. Ten cholerny kłamca Onissafh nie powiedział mi, że Penter był Nocnym. Maka nie miał żadnych szans w starciu z Damienem. Nocni nie muszą mieć postury kulturysty. Ich atuty to wiele lat ćwiczeń; doskonała znajomość różnych technik walki, szybkość, refleks, instynkt i adrenalina. Nocny w momencie walki zamienia się w bestię. Nie widziałem, jak kościsty Penter masakruje stukilogramowego Metysa; leciałem z maksymalną szybkością do mojego ciała. Nie wiedziałem jeszcze, co Penter zamierza zrobić, ale czułem, że muszę się pospieszyć, jeśli chcę pomóc Mitzie. Cóż, walka wręcz nie jest moją mocną stroną, ale coś wymyślę. Podjechałem samochodem pod samą bramę i przeskoczyłem ogrodzenie niczym tresowana pchła. Uwielbiam moje ciało. Ma już prawie pięćdziesiąt lat, a nadal skaczę ponad dwa metry i ląduję miękko jak kot. W sprincie nie jestem może najlepszy, ale mogę startować w maratonie. Dostrzegłem ich na podjeździe; Penter ciągnął Mitzie za włosy w stronę garażu. Dziewczyna krwawiła z nosa, lecz nie tak obficie, by tłumaczyło to plamy na jego koszuli. Nie szarpała się, musiał mocno ją obić. Najwidoczniej zamierzał ją dokądś zabrać, może by zażądać okupu. Zauważył mnie, gdy już wepchnął ją do samochodu. Odwrócił się powoli, płynnym ruchem. Wyciągnął ramiona w moją stronę i strzelił stawami palców obu rąk. Imponujące. Ale ja też tak potrafię, a się nie chwalę. – Źle trafiłeś, kolego – syknął. – Bardzo dobrze trafiłem, Penter. Wiesz, kim jestem? Zmrużył oczy. – Dimoon, ten prywatny detektyw-cudotwórca, co to wywołuje duchy. Myślisz, że się boję duchów? To stara historia. Zaczynałem karierę w Viaville jako medium-egzorcysta.

27


– Myślę, że akurat mnie lekceważyć nie powinieneś – nadałem bardzo mocno. Złapał się za głowę jak ktoś ogłuszony hałasem. Za dużo mocy mogłoby go zabić, a tego nie chciałem... Nie tak od razu. Najpierw powinien odpowiedzieć na kilka pytań. Skorzystałem z chwilowego zaskoczenia, by zaserwować mu parę prawych i lewych prostych w splot słoneczny, żołądek i grdykę. Był dobry, chyba nie doceniłem jego możliwości. Zwinął się z bólu, ale dość skutecznie podciął mi nogi. Zablokowałem kolejne kopnięcie i spróbowałem uderzyć znowu, tym razem w głowę. Nie dał mi czasu na koncentrację, uchylił się, zamachnął. Przyznaję, musiał obejrzeć więcej filmów karate niż ja. Kątem oka zauważyłem, że Mitzie wyszła z samochodu i pobiegła w stronę domu. Cudem uniknąłem potężnego ciosu w twarz, zablokowałem jego ramię. Chrupnął wykręcany staw. W tym momencie wrzasnąłem; miałem wrażenie, że moja lewa piszczel eksplodowała. Nie byłem przygotowany na ból, upadłem na ziemię. Penter zrobił krok w stronę samochodu, spojrzał na bramę, zablokowaną z drugiej strony moim vanem. Szybko ocenił sytuację. Nie był w stanie jej staranować sportowym mercedesem. Zdążyłem się unieść na zdrowej nodze, ale przyłożył mi znowu. Pozwoliłem mu uciec. Chwilowo odechciało mi się bijatyki; zresztą, jak już mówiłem, nie lubię przemocy. Chyba zrozumiał, kim jestem, skoro nie usiłował mnie zabić i wybrał ucieczkę. Mitzie wróciła z mokrym ręcznikiem przy twarzy i pistoletem w prawej dłoni. Dostrzegła Pentera, odjeżdżającego moim samochodem. – Kim pan jest? – spytała, trzymając broń skierowaną w moją stronę. Udawała pewną siebie. Głos jej nie zadrżał, ale zdradzały ją oczy. – Robert Dimoon. Agencja detektywistyczna Dimoon, do usług. – Miałam zamiar dzwonić do pana. Chyba rzeczywiście jest pan medium. Czy ludzie nigdy o tym nie zapomną? To było ponad dziesięć lat temu, del Bosco musiała wtedy jeszcze bawić się lalkami. Rozpoznała mnie jednak, gdyż zabezpieczyła pistolet, co i mnie odprężyło. Noga pulsowała bólem. Potrzebowałem chwili skupienia, by go złagodzić. – Zadzwoniłam po policję, już tu jadą. On... Nie wiem, co by się stało, gdyby nie pana pomoc. Zabił jednego z moich ochroniarzy. Gołymi rękami... – Rozpłakała się. Objąłem ją delikatnie, otarłem łzy. – Dziękuję panu. Ale... Nie wiem... Nie wiem, co mam powiedzieć policji. Nie chcę z nikim rozmawiać. Chciałabym zostać sama. Muszę pomyśleć... – Uważam, że nadal nie jest pani bezpieczna. Penter to szaleniec, może wrócić, on albo jego wspólnicy. Nie zostawię pani samej. I ma pani rację, trzeba się zastanowić, co zeznać na policji. Dlatego zabieram panią do mojego biura. – Zauważyłem stojącego w głębi garażu peugeota. – Gdzie mogą być kluczyki? – Są w stacyjce. Przytrzymałem jej drzwi samochodu. – Wesley pana wynajął? – zapytała, gdy wyjechaliśmy już na drogę do Viaville. Przytaknąłem. – Żeby panią chronić przed Penterem. Miał co do niego słuszne podejrzenia. – Wesley powiedział mi o szantażu. Że Damien... że to Damien wymyślił historię szantażu, że nie ma żadnego paparazzi. No tak, to Damien wymyślił historię szantażu. Brawo, Onissafh. A co ja robię w tym wszystkim? – A co mówił Damien? – Kilka dni temu pokazał mi zdjęcie, na którym byliśmy oboje i.... Uśmiechnąłem się najcieplej, jak umiałem, widząc jej zażenowanie. Biedactwo między młotem a kowadłem. – Damien twierdził, że jakiś niezależny reporter zrobił te zdjęcia i teraz żąda pieniędzy w zamian za zachowanie dyskrecji. Ale Wesley powiedział, że to Damien opłacił fotografa.

28


– Skąd Wesley mógł to wiedzieć? – Fotograf przyszedł też do Wesleya. Nie chciałam więcej płacić, stąd ta historia. O Boże – westchnęła, ukrywając twarz w dłoniach. – Jak mogłam? Wie pan... wie pan, kim jest dla mnie Wesley? – O tak, doskonale wiem, kim jest Wesley Scroot – mruknąłem. – Znam pani męża dość dobrze, Mitzie. Nie pierwszy raz wyświadczam mu przysługę. – Kiedy go poznałam, nie wiem, co się stało... Zakochałam się niemal od pierwszego wejrzenia. To było na bankiecie po premierze Madryckich nocy. Jest trzydzieści cztery lata starszy, ale... po prostu nie mogę o nim nie myśleć. Jest taki męski i czuły, ciepły i silny, pewny siebie... Rzuciłem jej pełne zrozumienia spojrzenie. – Wiem, jaki jest, może mi pani oszczędzić opisu. – Taaak, pomyślałem, męski, silny, pewny siebie. Cudowny, dopóki masz na niego oko. Trzydzieści cztery lata starszy? I nie robi ci to różnicy, słodka dziewczynko? Dorzuć do tego jeszcze kilka tysięcy... – Byliśmy... Jesteśmy nadal bardzo szczęśliwi razem. To idealny związek, może mi pan wierzyć. Naprawdę nie wiem, dlaczego go zdradzałam. – Znowu wybuchnęła płaczem. – Nie mogłam się powstrzymać! Nienawidziłam Damiena, ale... o mój Boże! – Już dobrze. – Pogłaskałem ją delikatnie. – Już dobrze. Wesley panią kocha i na pewno wszystko pani wybaczył. Znam go dobrze i wiem. – Onissafh zapłaci mi ekstra za to zdanie. – Biedny Wesley – szlochała Mitzie, a mi robiło się niedobrze. – Penter tak naprawdę nie jest nawet w moim typie – kontynuowała swoją opowieść, gdy wysiedliśmy z samochodu. Noga bolała już mniej, lecz i tak schody na drugie piętro ciągnęły się bez końca. – Ale jest taki... namiętny i impulsywny, nie można mu się oprzeć, jak Wesleyowi, jak Dianie... – Dianie? – Zatrzymałem się w połowie schodów. – Diana Tarsh, moja przyjaciółka. Swego czasu... bardzo bliska, jeśli pan rozumie... To ona poznała mnie z Wesleyem i z Damienem. Te zdjęcia... na niektórych jesteśmy we troje. Nagle mnie olśniło. Ama, Penter, Scroot i Mitzie to miłosny kwadrat. Prosta i stara jak świat historia zdrady i zemsty, rozgrywająca się pomiędzy czterema gatunkami. Ama była kochanką Onissafha, zanim ten poznał Mitzie. Czyli jednak komuś podpadł... – Dlaczego przed ślubem podpisaliście intercyzę? Mitzie spojrzała na mnie zdziwiona. – Wesley mówił panu o intercyzie? Diana mi to poradziła. Roześmiałem się głośno. Ze śmiechem przekroczyłem drzwi biura. Śmiałem się nadal, dostrzegłszy minę Angie na widok Mitzie del Bosco. – Mitzie, to Angie, moja współpracownica. Angie... Angie odzyskała już zawodową pewność siebie. Wspaniała kobieta. Zamknęła biuro, opatrzyła nosek i rozciętą wargę aktorki, zaparzyła kawę i stworzyła miłą atmosferę, jednocześnie ustalając oficjalny przebieg wypadków w rezydencji del Bosco. Obejrzała moją nogę i stwierdziła, że to było raczej pęknięcie kości niż złamanie. Właściwie już je wyleczyłem. Zadzwonił telefon. – Nife chce z tobą rozmawiać. – Angie podała mi słuchawkę. – Nife? Gdzie jesteś? – Akurat myślałem o tym, by się z nim skontaktować. Musiał znać Pentera. – W klubie The One. Powinieneś tu przyjechać. – Co się stało? – Morderstwo. I najwyraźniej ten twój Scroot jest w to zamieszany. Nie musiał mówić nic więcej.

29


Klub, o którym mówił Nife, znajdował się niedaleko plaży, w gorącej dzielnicy uczęszczanej przez Nocnych. Normalni, których tu spotykano, zazwyczaj wiedzieli o istnieniu Nietykalnych. Większość klientów The One stanowili Nocni, ale przychodziły tu demony wszelkiego pokroju. Ja sam nie odwiedzałem go zbyt często; i tak za dobrze mnie tu znano. Nife mówił o morderstwie, nie zauważyłem jednak żadnego śladu policji. Kilku Nietykalnych obecnych w klubie postanowiło najpierw powiadomić mnie. Nife czekał przed wejściem, chroniąc się pod daszkiem przed pierwszymi kroplami deszczu. Od razu zaprowadził mnie na miejsce zbrodni. The One składał się z dwóch sal: kameralnej czerwonej i złotej, z dużym parkietem. Trzy razy w tygodniu odbywały się tu dyskoteki. W długim korytarzu, do którego wchodziło się przez złotą salę, znajdowały się toalety, wyjście ewakuacyjne, pomieszczenia techniczne i schody do piwnicy. Tam znikała znaczna część klientów. Podziemia urządzone były równie gustownie, co oficjalne pomieszczenia. Trzy różnej wielkości sale pozwalały Nietykalnym oddawać się ich ulubionym rozrywkom w kameralnym nastroju, a co najważniejsze w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa. Morderstwa dokonano w najmniejszej, niebieskiej sali. Przywitało mnie kilku Nocnych, pochylających się nad trupem stygnącym w ciemnej kałuży. Wiedziałem, że ślinka ciekła im na widok marnującej się krwi, nikt jednak nie ośmielił się zanurzyć w niej nawet palca przed moim przybyciem. Ciało leżało twarzą do ziemi, ale rozpoznałem zabitego od razu. Penter. Odwróciłem się do Nife’a. – Są jacyś świadkowie? Pokręcił przecząco głową. – Nikt nic nie widział. Strobbs i Bellini wbiegli natychmiast, gdy tylko usłyszeli strzały, ale nikogo prócz niego nie było. Strobbs, z wyglądu otyły księgowy, z zawodu zresztą też, wskazał tylne wyjście, marszcząc pulchny nos. – Morderca musiał uciec tędy. To ktoś z naszych, w dodatku zrobił to tutaj, dlatego nie wezwaliśmy policji. Może uda się to załatwić między nami. Co myślisz? Potarłem podbródek. – Być może to najlepsze rozwiązanie... Policja szuka go za morderstwo. W domu del Bosco – dodałem szeptem, widząc jego pytające spojrzenie. Nife zacmokał. – A więc na pewno Scroot jest w to zamieszany. Widziałem, jak wchodził jakąś godzinę temu. A potem zniknął. – Aha. Czy kogoś jeszcze brakuje? – Nie wiem, nie zwróciłem uwagi. Nie byłem sam, rozumiesz... Zauważyłem jednak Scroota. Dokładnie takiego, jak mi go opisałeś. Ale od razu poczułem, że to jeden ze Starszych. Jakby się z tym obnosił: „Nie zaczepiaj, jestem lepszy od ciebie”. – Dobrze. Trzeba przesłuchać gości. Zebraliśmy się w sali, w sumie szesnaście osób, licząc obsługę – sami Nietykalni. Znałem dobrze większość z nich. Choć zwykle nie afiszuję się ze swoją aurą, Nocni też mnie znają – i szanują; często załatwiam ich drobne problemy, na przykład gdy zbyt mocno przycisną jakiegoś klienta. Agencja Dimoon zawdzięcza swoją popularność w Viaville głównie powiązaniom z Nietykalnymi. Niektórzy tylko dzięki mnie są nietykalni.... Wielu z nich to ważne osobistości w świecie biznesu, polityki... Dzięki koneksjom udaje mi się wywiązać ze znacznej części zleceń – otrzymanych nierzadko również po znajomości – i tak interes się kręci od dobrych paru lat. Niemal wszyscy Nietykalni wiedzą, że chroni mnie Communion, Wielka Rada.

30


Rozdałem kartki oraz długopisy i poprosiłem o wypisanie nazwisk wszystkich osób, jakie dostrzegli dzisiaj w klubie. Onissafh rzucił się w oczy każdemu, co było całkiem normalne, biorąc pod uwagę fakt, że zupełnie nie pasował do tego miejsca. Czego tutaj szukał? Czy raczej: kogo? Odpowiedź znalazłem natychmiast, powtarzała się na większości kartek, tuż pod jego nazwiskiem. Oprócz Scroota w momencie zbrodni w klubie znajdowała się także Ama. Zostawiłem ciało Pentera tak, jak je znalazłem, i pojechałem do hrabiny moim vanem. Był koło klubu, kluczyki miał parkingowy. Przy odrobinie szczęścia mogłem zastać Amę w pałacyku; w najgorszym przypadku Rosalina da mi jakieś wskazówki, gdzie ją znaleźć. Nad Viaville szalała letnia burza; strugi deszczu i oślepiające błyskawice spowalniały znacznie tempo jazdy. Musicie mnie zrozumieć; jestem dość staromodny, nawet na autostradzie rzadko przekraczam sto dwadzieścia na godzinę. Daleko mi do mistrza kierownicy. Od razu pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą Nife’a. Założę się, że dotarlibyśmy na miejsce o wiele szybciej, gdyby to on prowadził. Nie wierzyłem ani przez chwilę, że Onissafh zabił Pentera. To nie w jego stylu; w końcu wynajął do tego mnie. A nawet jeśli, Onissafh zadowoliłby się jednym celnym strzałem. A Penter był podziurawiony jak sito. Najwidoczniej Babilończyk miał tu spotkanie z Amą. Czy wiedział o jej związku z Penterem? O czym rozmawiali? Wtedy zjawił się Penter, pobity i wściekły. Zastał ich oboje... Scena musiała wyglądać ciekawie. Ama pociągnęła za spust. Opróżniła cały magazynek. Przed czy po wyjściu Onissafha? I dlaczego? Na razie nie byłem jeszcze pewien, ale czułem, że zbliżam się do rozwiązania zagadki, w miarę jak zbliżałem się do domu hrabiny. – Ama? Tak, była tu... Wpadła na chwilę, wyraźnie zdenerwowana. Zabrała kilka swoich rzeczy i odjechała. – Nie powiedziała dokąd? – Owszem. Do ciebie. Do Agencji. Poczułem krople zimnego potu, spływające wzdłuż kręgosłupa. Angie i Mitzie. Zostawiłem je same. Jaki dureń ze mnie! Penter musiał przed śmiercią mówić o mnie. Ale ile jej powiedział? Dochodziła dwudziesta pierwsza. Słońce zachodziło gdzieś za szarymi kłębami chmur, tłustymi i ciężkimi od deszczu. Powietrze gęstniało coraz bardziej, kolejna letnia ulewa dosłownie wisiała kilkaset metrów nad ulicą. Droga była ciemna i pusta. Zapomniałem o ostrożności. Wcisnąłem pedał gazu do oporu, zastanawiając się, jak to rozegrać. Ama to śmiertelne zagrożenie dla Mitzie i Angie. Ale nie mogę pozbawić jej nieśmiertelności, najwyżej wypędzić z obecnego ciała, co będzie mnie kosztować nieco energii. Byłem w stanie to zrobić, wahałem się jednak. Ama wcieli się natychmiast w jakieś niedawno poczęte dziecko, które nie ma jeszcze duszy. Zyskamy w ten sposób kilka lat spokoju i śmiertelnego wroga na resztę życia. Demonessa zapamięta, kto ją zmusił do przedwczesnego odrodzenia i związanych z tym cierpień. Co robić? Może uda mi się przemówić do resztek jej zdrowego rozsądku... – Ach, o wilku mowa. – Ama przywitała mnie lufą pistoletu, wymierzoną w moją pierś. Ja sam nie noszę nigdy broni. Obchodzę się świetnie bez niej w starciach ze śmiertelnymi i Nocnymi, a na demony nie działa. Więc po co mi ona? Szybkim rzutem oka oceniłem sytuację. Angie i Mitzie siedziały na kanapie, przestraszone, ale całe. Ama była ranna w prawe ramię. Na podłodze obok drzwi, zwinięty w kłębek, leżał Korin. Przyciskał dłoń do rany na brzuchu. Krwawił obficie. – O, nie, nie, nie. – Ama potrząsnęła głową. – Nie dotykaj go, skarbie. Niedobry chłopiec – zwróciła się do Korina. – Próbował przeszkodzić nam w rozmowie. Ależ niech pan usiądzie, panie Dimoon, posłucha pan ciekawej historii.

31


Ruchem broni wskazała mi fotel. Nie wiedziała, kim naprawdę jestem. Penter jej nie powiedział. Zamaskowałem się najlepiej, jak mogłem. Nie mogła poczuć, że mam jakikolwiek dar. – Taaak... Na czym to stanęliśmy? Ach, prawda, zastanawiałam się właśnie, jak to możliwe, że odebrałaś mi Onissafha. Jak mógł zakochać się w zwykłej śmiertelniczce, mając mnie, boginię miłości? Angie i Mitzie patrzyły na nią z przerażeniem w oczach. Oczywiście uznały ją za obłąkaną. Ja też. Ama uważała się za boginię, będąc zwykłą demonessą. Właśnie dlatego była taka niebezpieczna. Nawet demony czasami wariują. Problem polega na tym, że demona praktycznie nie można zabić. Dlatego spróbowałem negocjować. – Panno Tarsh, proszę odłożyć broń. Porozmawiajmy spokojnie, jak kulturalnym ludziom przystoi... – Kulturalnym ludziom – parsknęła. – A co ty nazywasz kulturą? Człowiek to najdziksze ze zwierząt. Mimo wieków kultury nie potrafi się ucywilizować; zabija, kradnie, kłamie, zdradza... Nie, dzisiaj nie będziemy rozmawiać o kulturze – rzuciła głosem pełnym jadu. – Będziemy rozmawiać o zemście. Zemście za zdradzoną miłość. Prawdziwą, wieczną miłość... – Scroot odszedł od ciebie, bo już cię nie kocha. Wieczna miłość nie istnieje. Jaki sens ma zemsta? Śmierć nie przywróci ci kochanka. – Zemsta ma sens tylko wówczas, gdy jeszcze się kocha, zapamiętaj to sobie, robaczku. To najlepszy sposób, by pozbyć się niechcianej, upartej miłości. Znasz to cudowne uczucie, gdy pociągasz za spust i widzisz, jak kula zagłębia się w ciele... Czujesz ten słodko-metaliczny zapach krwi... Gdyby to mogło przynieść mi ukojenie, zabiłabym tę miłość we mnie samej. Ale ja nie mogę popełnić samobójstwa. – Przyłożyła sobie pistolet do piersi i pociągnęła za spust. Oczywiście przygotowała się na szok i nic jej się nie stało. Zresztą oszukiwała. Wcale nie strzeliła sobie w serce, kula przeszła obok. Osiągnęła jednak cel: wywarła niezłe wrażenie. Mitzie zemdlała, Angie zaś zamarła niczym żona Lota, z otwartymi ustami. – Widzicie? Muszę znaleźć inne rozwiązanie, ponieważ... ja-nie-u-mrę! – wyskandowała. – Ale ona... ona może... Korin też mógł umrzeć. Spojrzałem na niego i poczułem, jak wzbiera we mnie okrutny, pierwotny gniew. Wiedziałem, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobię, chłopak wykrwawi się na śmierć. Korin jest dla mnie jak syn. Znalazłem go dwadzieścia lat temu w ruderze na przedmieściach Rochers. Pomagałem tamtejszej policji w dochodzeniu w sprawie dziwnej sekty, porywającej dzieci ważnych osobistości. To była totalna porażka, akcja skończyła się krwawą jatką. Kiedy policja wkroczyła do mieszkania, jedyną żywą istotą pozostał Korin – nawet rybki z rozbitego akwarium zdążyły już wyzdychać. W piwnicy odkopaliśmy potem ciała kilkunastu małych chłopców, w większości uduszonych. Korina znalazłem w łazience w pustej wannie. Chłopiec mógł mieć wtedy trzy, cztery lata. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kim byli jego rodzice. Może należeli do sekty, a może padli jej ofiarą. Popatrzył wtedy na mnie swoimi dużymi jasnymi oczami, wyciągnął w moją stronę chude rączęta i wymówił tylko jedno słowo: – Tata? Adoptowałem go kilka miesięcy później. To jedyny śmiertelny, któremu ufam tak naprawdę. Nie mogłem patrzeć spokojnie, jak umiera. Zwłaszcza że miałem wobec niego poważne plany. Postarałem się mimo wszystko pohamować złość. Posiadałem nadal tę przewagę, że Ama nie wiedziała, kim jestem i jaką siłą dysponuję. Wciąż wierzyłem, że mogę rozegrać wszystko spokojnie, po ludzku, bez ingerencji sił nadprzyrodzonych. Czasem lepiej nie budzić pewnych mocy... Chciałem je zachować dla Korina. Jeżeli Ama będzie stawiać opór – ten nadprzyrodzony – może mi później nie starczyć sił, by go uratować. Nie wyczuwałem wprawdzie przy demonessie jakiegoś szczególnego źródła mocy, z doświadczenia jednak wiedziałem, że demony, zwłaszcza te młode, noszą przy sobie różne drobne zabezpieczenia. Sprawa była delikatna.

32


– Nie wiem, czy zdaje sobie pani z tego sprawę, panno Tarsh, ale ma pani poważne kłopoty. Powinienem teraz aresztować panią za zabójstwo Damiena Pentera, usiłowanie zabójstwa Korina Martina... Roześmiała się perlistym, lekko histerycznym śmiechem. – Ja już gdzieś cię widziałam... dziwne, nie mogę sobie przypomnieć... – Powiodła językiem po zębach, przyglądając mi się uważnie. – Nieważne. Mam pomysł. – Skierowała lufę w stronę Mitzie. – Dlaczego nie dodać do tej listy jeszcze paru nazwisk? Na przykład del Bosco? Nie chciałem jej straszyć Communion, jednak nie widziałem innego sposobu. – Amo. – Drgnęła, gdy wymówiłem to imię. – Osiedlając się na Złotym Wybrzeżu, zobowiązałaś się przestrzegać pewnych praw. Communion nie puści ci płazem kolejnego morderstwa. Nie pogarszaj sytuacji. Możemy jeszcze rozwiązać wszystko polubownie. Starsi zapomną o Penterze, jeżeli zaprzestaniesz zemsty. Wyjedziesz z Viaville na jakiś czas... – Nie chcę wyjeżdżać z Viaville. Mam tu kontrakty. Nie chcę zapominać o zemście. Nie chcę. – Podpiszesz inne kontrakty, choćby w Hollywood. Amo, zastanów się. Kiedy Communion dowie się o twoich wybrykach... Zmrużyła oczy, wahała się chwilę, jakby rozważając moją propozycję. – A jeśli nikt im nie powie? Zaskoczyła mnie; nie spodziewałem się, że będzie strzelać. Pierwsza kula dosięgła ramienia, druga przeszyła moją pierś. Angie zanurkowała pod biurko, gdzie leżał pistolet Korina. Wypaliła dwa razy – z zamkniętymi oczami! Trafiła czubek buta Amy i jakiś opasły tom na półce, metr od jej głowy. Demonessa nadal opróżniała magazynek, mierząc do mnie. Miałem już cztery dziury w okolicy serca. – Nie psuj mi tego ciała, za bardzo je lubię – powiedziałem, odkrywając się w końcu przed nią. – Na szczęście nikt ci nie powiedział, że jestem Wiecznym. Postawiłem wszystko na jedną kartę i uwolniłem maksimum energii. Oszołomiona Ama opuściła pistolet. Zrozumiała, że to koniec; w starciu z wiecznym duchem pospolity chaldejski demon zwykle nie ma większych szans. Angie nadal trzymała swoją broń wymierzoną w Chaldejkę, ale jakoś bez przekonania. Będziemy musieli poćwiczyć strzelanie, kiedy to się skończy. – Jako członek Communion mam prawo cię osądzić – powiedziałem szybko – co też niniejszym czynię. Skazuję cię na wygnanie. Opuścisz teraz to ciało i przez najbliższe dwieście lat nie zbliżysz się do Viaville! Ama nie broniła się; westchnęła tylko, gdy wyrzuciłem ją z ciała. Niepotrzebnie uwolniłem tyle mocy. Pochyliłem się nad Korinem. – Di – wyszeptał. – Ty... – Nic nie mów. Nie martw się o mnie, nic mi nie będzie. – Położyłem dłonie na jego ranie. Wbrew temu, co mówiłem, wcale nie byłem pewny, czy wystarczy mi sił, by uratować Korina i własne ciało. Czułem się zmęczony. Zużyłem mnóstwo energii na wypędzenie Amy, ale stan Korina był naprawdę zbyt poważny, bym teraz zajmował się sobą. Liczyła się każda minuta. – Co mogę zrobić? – zapytała z tyłu Angie. – Zajmij się Mitzie. Nie powinna tego widzieć. – Dobrze – powiedziała cicho. Wywlokła nadal nieprzytomną aktorkę do sąsiedniego pomieszczenia. Tymczasem ja zająłem się Korinem. Był już na granicy... – Muszę wniknąć w ciebie, by zatrzymać krwawienie. Nie wiem nawet, czy mnie usłyszał. Położyłem się obok. Rzuciłem szybkie spojrzenie na własne ciało – wyglądało fatalnie. Jasna krew z prawego płuca mieszała się z ciemną spod serca, na mojej ulubionej, niebieskiej koszuli Pierre Cardin. Całość przypominała abstrakcyjny obraz z rodzaju tych, które można kupić

33


w niedzielę na bulwarze. Wcześniej tylko raz wnikałem w jego umysł, gdy nabawił się ostrego zapalenia opon mózgowych na wyprawie w góry, którą urządziliśmy sobie z okazji jego szesnastych urodzin. Teraz strzępki myśli Korina trzepotały wokół mnie jak barwne motyle. Były tam ból, lęk, miłość. Owo specyficzne uwielbienie dla mnie, którego nie potrafię go oduczyć. To drażniące, że czasem traktuje mnie niczym jakieś bóstwo. Jestem tylko nieśmiertelnym duchem, to wszystko. Ale to nie była pora na wykłady z demonologii. Zatrzymałem krwawienie i oczyściłem ranę. Czas zająć się sobą. Oj, niedobrze. Spróbowałem się podnieść, ale upadłem z wyczerpania. Zawołałem Angie. – Zadzwoń po doktora Lenoira. Powiedz, że Alad potrzebuje pomocy Ba’ala, natychmiast. Potem możesz opisać mu wszystko, co tu zaszło. Być może opuszczę to ciało. Zdaj się we wszystkim na doktora i na Korina. Z trudem udawało mi się skupić. Osłabiony wysiłkiem duch instynktownie wyrywał się ze śmiertelnie rannego ciała. Ale ja lubię to ciało, lubię życie prywatnego detektywa. Nie chcę teraz szukać innego... Weź się w garść, Alad, powtarzałem sobie, wytrzymaj te parę minut. Angie wykonała telefon i pochyliła się nad moim ciałem. Korin powoli wstawał z podłogi. Patrzył na mnie z troską i miłością. Dobrze wiedzieć, że ktoś cię kocha, poznawszy twoją prawdziwą naturę. Nawet demony pragną miłości. Nawet Ama. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Jakoś pomóc? – Pomiędzy białymi i czerwonymi płatami, jakie latały mi przed oczami, dostrzegałem twarz Angie. Czułem, że zaraz stracę przytomność, co nie zdarzyło mi się od stuleci. A wtedy nie uda mi się uratować tego ciała. Dimoon będzie oficjalnie trupem. Zazwyczaj mogę czerpać moc niemal zewsząd i w każdej okoliczności, teraz jednak byłem zbyt słaby. Energia kosmiczna, którą przywoływałem, przychodziła do mnie zbyt wolno, zużywałem ją natychmiast do utrzymania się przy życiu; o leczeniu nie mogło być mowy. – Mon ange... nie mogę cię o nic prosić... – Czy mogę jakoś pomóc? – powtórzyła pytanie. – Możesz dać mu trochę twojej energii. Zużył swoją, żeby uratować mnie – odpowiedział Korin. – Jak... co mam zrobić? – Po prostu podaj mi rękę. – Poczułem ciepło życia, falę energii spływającą do mojego ciała. – Dziękuję, mon ange... Dobrze, że jesteś – powiedziałem, usiłując się uśmiechnąć. Angie patrzyła prosto w moje oczy. Nie bała się. Niezwykła kobieta. Ba’al, alias doktor Lenoir, mieszkał dwie przecznice dalej. Gdy kilka minut później zjawił się w agencji, choć jeszcze słaby, stałem już o własnych siłach. Ustaliliśmy szybko kilka faktów. Ba’al przekazał mi wystarczająco dużo siły, bym mógł się wyleczyć. W torebce Amy znaleźliśmy zdjęcia i negatywy. Więc zasłużyłem na wypłatę... Tak myślę. Teraz pozostało tylko posprzątać. Angie uczestniczyła w zabiegach z podziwu godnym spokojem, bez zbędnych pytań. Potem Mitzie odzyskała przytomność. Wytłumaczyliśmy jej, że dla dobra nas wszystkich zdarzenia dzisiejszego dnia muszą pozostać tajemnicą. Zgodziła się w stu procentach. Oczywiście nie wie do końca, co tu właściwie zaszło – trochę manipulowałem jej pamięcią... – A teraz możemy zadzwonić po policję – stwierdziłem w końcu i wybrałem numer inspektora Fraina. – Dimoon? Zdajesz sobie sprawę z tego, która jest godzina? Dochodzi jedenasta, dzieci mi budzisz. – Tak, ale dzwonię do ciebie w sprawie Nietykalnych. – Frain pochodził z rozbitej rodziny alkoholików, zawdzięczał wszystko parze Nocnych, którzy go adoptowali.

34


– Cholera. Będę u ciebie za pół godziny. – Czy inspektor też jest... – Angie szukała słów – jednym z... was? – Nie. – Uśmiechnąłem się do niej. – Ale należy do wtajemniczonych. Wie o istnieniu Nietykalnych. Nie wie, że ja także nim jestem – uprzedziłem jej kolejne pytanie. – Ważne, żeby jak najmniej osób o tym wiedziało. Frain, jak się wkrótce okazało, był wieczorem w rezydencji del Bosco. Opowiedział nam, że niedługo po przyjeździe policji pod willę podjechało czarne Alfa Romeo – które według słów Mitzie należało do Scroota – ale na widok radiowozów kierowca zawrócił gwałtownie i odjechał, zanim ktokolwiek zauważył numery rejestracyjne... Musiał przestraszyć się policji i postanowił zniknąć na jakiś czas. Wtajemniczyliśmy Fraina w część wydarzeń – tylko to, co niezbędne, by mógł chronić naszą wersję wypadków. Angie zamknęła drzwi za inspektorem Frainem i usiadła na kanapie naprzeciw mnie z wyczekującym wyrazem twarzy. – A zatem, moja droga Angie, jak już zapewne się domyślasz, nie jestem zwykłym śmiertelnikiem. Powiodła wzrokiem ode mnie do Korina, który odzyskał już całkowicie swój zwyczajny, dobry humor i wybijał jakiś wesoły rytm na blacie biurka. – Więc kim pan jest, panie Dimoon? – Nomen omen – rzucił Korin z niewinną miną. Przyznałem mu rację... Wiem, to może wydawać się nieco trywialne, ale lubię takie drobne żarty. Wcześniej na przykład nazywałem się Duchovny... – Dimoon... demon? – Raczej duch. Nietykalny. Wieczny. Starszy... Dajmon, Demon, tak też niektórzy mnie nazywali, choć jestem czymś potężniejszym. Jestem starszym od piramid nieśmiertelnym duchem, żyjącym w ludzkim ciele. Kiedy ciało umiera, przenoszę się do innego... I tak już od kilku tysięcy lat. – Wielu was jest? Starszych? – Niewielu. Ale lubimy Viaville. Są różne duchy, demony, różni Nietykalni. Najliczniejsi są Nocni, których zwykli ludzie nazywają najczęściej wampirami. Ich rodzicami były demony Babilonu. Istnieją też starsze demony. Potężniejsze od demonów są wolne duchy, takie jak ja. Najstarsi, Wieczni, jak Ba’al, byli kiedyś czczeni jako bóstwa. To długa historia. Dużo długich historii. Czeka cię mnóstwo nauki. – Kto jeszcze o tym wie? Że ty...? – Spośród śmiertelnych tylko ty i Korin, nikt więcej. I tak ma zostać. Nie boisz się? – Ciebie? Nie. Musiałeś się spodziewać, że prędzej czy później poznam prawdę. Poza tym... za bardzo cię lubię, żeby się bać. A cóż ma oznaczać to przeciągłe spojrzenie? Angie, Angie... Położyłem dłoń na jej ramieniu. – Dobrze, że jesteś – wyszeptałem jej do ucha i odsunąłem się. Nie chcę zbytnio przywiązywać się do śmiertelnej osoby. Przeżyłem to już kilka razy. Rodzina, dzieci... Wystarczy, że martwię się o Korina. To nie dla mnie. Zbyt bolesne. Angie pozostanie moim aniołem. Bliskim, ale nieosiągalnym. Nietykalnym... Dobrze, że anioły też istnieją. *** Poinformowałem Wielką Radę o sprawie. Jeśli Scroot skontaktuje się z kimś z naszych, dowie się, w jaki sposób wszystko się skończyło. Oficjalnie Penter, szaleńczo zakochany w Mitzie, zabił Makę, który ją bronił; Penter miał ciekawą kartotekę, więc nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Ciała Pentera nie odnaleziono, policja nadal poszukuje go za zabójstwo. Prasa brukowa skojarzyła go z nagłym i niewytłumaczonym

35


zniknięciem Diany Tarsh. Niektórzy podejrzewają ich o romans, o to, że wspólnie ukrywają się gdzieś na jakiejś tropikalnej wyspie... O Scroocie nikt nie słyszał, ale mam nadzieję, że szybko wróci... albo chociaż wyśle czek. Niezależnie od tego, że Mitzie, która nadal pozostaje panną del Bosco, wspaniałomyślnie zasiliła kasę naszej Agencji całkiem przyzwoitą sumką. Jutro po północy spotyka się z Korinem... A ja, cóż, z Rosaliną di Racini. Może Dona też tam będzie... Oficyna wydawnicza RW2010 proponuje: Antologia „Kryminalna 13” to jedyny w swoim rodzaju projekt, firmujący pierwszy konkurs literacki organizowany przez Oficynę wydawniczą RW2010. Znaleźliśmy 13 specjalistów od zbrodni, 13 sprawdzonych fachowców od literackiej mokrej roboty i umieściliśmy ich zabójczo świetne opowiadania w jednym zbiorze. Zarazem poprosiliśmy szanowne autorskie grono, aby wzięło udział w pracach profesjonalnego, kompetentnego i niezależnego jury. Medialny patronat nad konkursem objęła redakcja „Świtu ebooków” oraz serwis literacki „Książka zamiast kwiatka”, platforma „Maszyna do pisania”, serwis „E-fantastyka”, „Kawiarenka kryminalna”, Portal Rynku Wydawniczego „Wydawca”. Zapraszam do lektury naszej antologii. Prezentujemy wysmakowany zestaw opowiadań kryminalnych i sensacyjnych, podlanych tajemnicą, doprawionych szczyptą fantastyki, zbiór tekstów na wskroś współczesnych oraz sięgających w przeszłość, a nawet dotykających wydarzeń i postaci historycznych. Przed Wami ponad 250 stron, 13 autorów i jeden motyw... Tomasz Mróz: Fabryka wtórów Wielki ponury budynek w centrum miasta, ginący w szarej kotłowaninie chmur. Nikt w okolicy nie wie, co się tam mieści, i nikt tego wiedzieć nie chce. Ci, którzy dostali się do wnętrza dziwnej budowli, znikają, by po jakimś czasie powrócić – ale zupełnie odmienieni. Strażnik Instytutu przegania wścibskich natrętów, lecz jeśli już ktoś pozna tajemnicę, nie ma drogi odwrotu. Co się wydarzyło setki lat temu na dalekiej Syberii? Kim jest człowiek w czarnej pelerynie biegnący do tramwaju? Czy można przekazać swe życie komuś innemu? Wedrzyj się do „Fabryki wtórów”, poznaj jej sekrety. Lecz pamiętaj, kto przekroczy progi Fabryki, już nigdy nie będzie taki jak wcześniej. „Fabryka wtórów” to powieść kryminalna z elementami thrillera i science-fiction, tradycyjnie dla serii z Komisarzem Wątrobą, okraszona dużą dawką humoru i kpiny. Komisarz swoim zwyczajem nie daje za wygraną, dopóki nie dotrze do istoty problemu. Tomasz Mróz: Przejście A8 Kryminał nie z tego świata. Mamy tu: tajemnicze zabójstwa, kuszenie, cyrografy, złote sztabki, walkę dobra ze złem, satyrę i pełne ironii obserwacje rzeczywistości.. Przejście A8 to kryminał paranormalny, w którym miesza Nowak. Znowu spotykamy komisarza Wątrobę (w roli kuszonego), posterunkowego Chwiejczaka (niezłomnego) i nieśmiertelną ławeczkową trójcę (Pająk, Marian i Stalowy), która postanawia iść... do pracy. Cud boży? Raczej szatańskie sztuczki. Co zrobić, kiedy w twoim życiu pojawi się Nowak? Jak uchronić się przed jego knowaniami, bandą arabskich górników oraz fanatyzmem Bolka z działu marketingu? Jakie zalety ma mały mózg w dużej głowie? W „Przejściu A8” zostały połączone rzeczy straszne i śmieszne, płytkie i głębokie oraz wysokie i niskie. Wynik jest zaskakująco pozytywny oraz pozytywnie zaskakujący.

36


Tomasz Mróz: SZARY CIEŃ Mylne tropy, zjawiska paranormalne, półświatek, którego życie koncentruje się w miejscowym parku – to sceneria powieści Szary cień. Historia dziwnego zgonu i jeszcze dziwniejszego podejrzanego kładzie się cieniem na życiu komisarza Wątroby i posterunkowego Chwiejczaka, nie dając im spokoju przez lata. W salonie zaniedbanej przedwojennej willi zostaje znalezione ciało młodego człowieka. Z zebranych informacji wynika, że był on związany z tajemniczą sektą religijną. Okoliczności zdarzenia i brak śladów walki wskazują na samobójstwo, jednak symboliczne ułożenie zwłok, niejasne zeznania świadków, jak również sny prowadzącego śledztwo – podsycają podejrzenia, że było to morderstwo. W tym samym czasie w pobliskim parku trwają poszukiwania sprawcy brutalnego pobicia włóczęgi. Policjanci nie umieją, a może nie chcą połączyć tych dwóch faktów. Dopiero upływ lat, wyrzuty sumienia i... nuda starości powodują, że komisarz Wątroba i posterunkowy Chwiejczak postanawiają rozwiązać starą sprawę. „Błędy się mszczą przez całe życie” – ta sentencja sprawdza się i tym razem, a osoba tytułowego Szarego cienia jest właśnie takim życiowym błędem sprawców zbrodni. Maciej Żytowiecki: MÓJ PRYWATNY DEMON Chicago, 1939 rok. Miastem wstrząsa seria mordów. Tajemniczy zabójca zbiera krwawe żniwo wśród pracujących dziewcząt, pozostawiając charakterystycznie okaleczone ciała. Przywrócony do służby detektyw Ezra ma mało czasu, żeby rozwiązać zagadkę. Najpierw jednak musi zmierzyć się ze swoimi demonami – być może sam jest bardziej niebezpieczny niż wszyscy zbrodniarze świata. Od brudnych zaułków Chicago, po kraniec wszechświata... Kryminał fantastyczny, jakiego jeszcze nie było. Agnieszka Hałas: DWIE KARTY, cykl TEATR WĘŻY, tom 1 Wszystkie anioły umarły, a bogowie odeszli. Magia dzieli się na srebrną i czarną; ta druga jest skażona, wyklęta. Po ziemi grasują demony, czyhające na dusze śmiertelników. W Shan Vaola nad Zatoką Snów pojawia się obłąkany człowiek, który twarz ma pociętą ranami, a ze swej przeszłości pamięta jedynie urywki. Walcząc o byt w światku żebraków i przestępców, stopniowo buduje sobie nową tożsamość. Jego perypetie splatają się z losami całej gamy postaci – bezdomnego chłopca imieniem Znajda, alchemika, na którym ciąży paskudna klątwa, szczurołapa, którego córkę uwiódł i porzucił pewien nicpoń, arystokratki, której brat zginął zabity przez srebrnych magów... A w tle toczy się intryga uknuta przez Otchłań. Mroczne, lecz bez epatowania makabrą, pełne plastycznych szczegółów obyczajowych, Dwie karty otwierają cykl powieściowy o świecie Zmroczy, na który składają się jeszcze powieści: Pośród cienie oraz W mocy wichru. Romuald Pawlak: RYCERZ BEZKONNY Nie całkiem poważna fantasy o rycerzu bezkonnym, który zaczął od dorabiania pasowaniem zwłok, zrobił krótką, ale intensywną karierę jako świecki inkwizytor, by wreszcie oddać się swemu prawdziwemu powołaniu: magii. A wszystko to za sprawą kupca, który przejął za długi rodzinny majątek Fillegana, zmuszając go do emigracji z rodzinnego Wake w Anglii na kontynent. Oto dlaczego kupiec zawsze będzie wrogiem rycerza, a rycerz krzywo spoglądać będzie na bogatego kupca... chyba że sam stanie się po stokroć bogatszy. Skoro nie całkiem poważna literatura, to należy się tu spodziewać i kultu Monty Pychotka, i morderczej mandragory, wystąpienia mumii Ramzesa XII, a nawet gadającego mchu.

37


Dawid Juraszek: JEDWAB I PORCELANA, tomy I, II, III i IV Jedwab i porcelana to orientalna powieść drogi – drogi wiodącej przez labirynty przeznaczenia i przypadku, przez mroczne tajemnice ludzi i bóstw, przez obce krainy rodem z mitów i annałów, przez zakamarki skrywanych namiętności i rwących się do urzeczywistnienia marzeń. O Chinach nikt jeszcze w Polsce tak nie pisał. Cesarstwo Środka to miejsce, gdzie ścierają się siły ludzkie i moce nadprzyrodzone, gdzie niebezpieczeństwo nigdy nie jest daleko, a przygoda zawsze zaskakuje. Pośród bitewnego zgiełku, upiornych nawiedzeń i cielesnych pokus bakałarz Xiao Long zmaga się z własnymi demonami i samym sobą. Jedwab i porcelana to opowieść o Chinach i Chińczykach, opowieść jak ze snu – snu, z którego trudno się otrząsnąć. Zapraszamy do lektury czterech fascynujących tomów. Biały tygrys i Niebieski smok (nowe wersje) oraz Czerwony ptak i Czarny żółw (prapremiery). Joanna Łukowska: PIERWSZA Z RODU: ZNAJDA To opowieść o skrzatach i ludziach, radzących sobie w świecie bez słońca. Estera pisze pamiętnik, licząc, że ktoś go przeczyta; o ile po latach mroku ktoś jeszcze będzie umiał czytać. Rosa, młody przywódca skrzatów z Boru, rozmyśla o nieciekawej sytuacji swych pobratymców. Wielebna Maura czyni wyrzuty pozbawionej uczuć Pustej z powodu zagubienia Obiektu. Jakim sposobem dzieciak wymknął się z sieci? A jakim cudem ociemniały świat wciąż trwa? Czyżby dało się oszukać los? Czy ziarnkiem piasku, zgrzytającym w żarnach przeznaczenia, może być dziwna zielonooka dziewczynka? Milczy i uśmiecha się szczerbato, odważnie patrząc w mroczną twarz Boru. Skrzatów też się nie boi, choć nie należą one do codzienności ludzkich szczeniąt. Kim jest to dziecko? Znajda to opowieść o wyborach, wolnej woli, różnych obliczach miłości, o tym, że Droga jest ważniejsza od Celu. Bo choć przeszłość jest jedna, niezmienna, ścieżek prowadzących do przyszłości może być wiele... Katarzyna Uznańska: ZIEMIĄ WYPEŁNISZ JEJ USTA Gdy łowca staje się ofiarą... Królewskie miasto nie zasypia nigdy, ale dopiero po zmroku budzą się jego upiory. Łowca, skryty w cieniu starych kamienic, poluje na samotne kobiety, by podzielić się ich ciałami z rzeką. Ta noc będzie dla niego wyzwaniem – z prześladowcy stanie się ofiarą. Utarty schemat życia Łowcy rozpadnie się w pył, gdy mężczyźnie przyjdzie zmagać się z podobną mu, choć o wiele potężniejszą istotą – estrią. Ina – polska szlachcianka – egzystuje od wieków pod postacią żydowskiego demona; czuje jednak, że jej czas dobiega końca. Wybrała Łowcę na powiernika swojej historii, a może kogoś znacznie więcej... W powieści teraźniejszość splata się z historią i mitem, tworząc współczesną baśń o ludzkich pragnieniach i przekraczaniu granic w pogoni za ich zaspokojeniem. Maciej Żytowiecki: SZUJE, MĄTWY I STRACEŃCY Od kryminału po urban fantasy. Od science-fiction po dramat. Jedenaście fantastycznych tekstów i jeden autor. Latająca wyspa plemienia Wilg i Polska okresu PRL-u. Mroczne zaułki Chicago i obca planeta zamieszkana przez nadistoty. Nieodległa przyszłość i czasy barbarzyńców. Poznań i tajemnicza Asylea, gdzie osiadł pewien upiór. Trzymajcie się mocno. Jedenaście opowiadań. Dziesięciu bohaterów. A wszyscy to szuje, mątwy albo straceńcy.

38


Radosław Lewandowski: YGGDRASIL. STRUNY CZASU Struny czasu opisują zmagania kilkudziesięcioosobowej średniowiecznej społeczności, przeniesionej przypadkowo i bezpowrotnie w okres paleolitu środkowego, w czasy gdy po ośnieżonych równinach dzisiejszej Europy wędrowały olbrzymie stada reniferów, dzikich koni i ciągnących w ślad za nimi drapieżników. Potężne mamuty nie miały godnych siebie przeciwników, z wyjątkiem mrozu i prymitywnych słabo uzbrojonych łowców, którzy równie często występowali w roli myśliwego co ofiary. Wraz z mieszkańcami wioski, w przeszłość zostaje przeniesiony niewielki oddział Wikingów, najemników, których Thor wystawił na najcięższą próbę w drodze do Walhalli. Temporalni podróżnicy, a wraz z nimi cała ludzkość, stają w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa. Kontynuacja serii w powieści Yggdrasil. Exodus. Marek Hemerling: PILLON I SYNOWIE Reguły gry zostały ustalone dawno temu przez założyciela firmy – Dominika Pillona. Testament określał je bardzo precyzyjnie. Pillon i synowie. Jego synowie. Niektórzy już odeszli, niektórzy jeszcze się nie urodzili, czekając spokojnie na swoją szansę w bezpiecznych objęciach niskich temperatur. Filip jest po prostu jednym z nich – młodszym Pillonem, Pillonem w fazie szkolenia. Wychowany przez zastępczą matkę, pod czujną, choć dyskretną opieką starszych braci, nie ma jeszcze pojęcia, jaka go czeka przyszłość. Wszystko w swoim czasie. Jego biologiczni rodzice nie żyją od ponad wieku. Założona przez ojca firma wciąż ma niezłe notowania. Życie bez zbędnej filozofii toczy się normalnym rytmem. Bracia trzymają rękę na pulsie. Dbają o własny interes, realizując przy okazji testament Dominika Pillona. Tymczasem Łagodny Olbrzym wciąż drzemał ukryty w cieniu Dominium... Konrad T. Lewandowski: MOST NAD OTCHŁANIĄ Osobliwy świat, gdzie ruch gwiazd i planet nie podlega żadnym regułom. Potężne państwo-miasto, o władzę nad którym walczą dwa stronnictwa. Doskonały styl sprawia, że czytelnik wyrusza wraz z autorem w podróż niezwykłą, daleko i blisko jednocześnie. Bo choć tam, gdzie toczy się akcja, nic nie jest takie samo, to jednocześnie wszystko wygląda jakby znajomo... przynajmniej jeśli chodzi o ludzkie motywacje, pragnienia bohaterów i nieuniknioną logikę dziejów. Powieść epicka i kameralna zarazem, fantastyczna i uniwersalna, gdzie w walce między ludźmi i ideami nic nie jest tak oczywiste, jak się wydaje stronom konfliktu, a racja jak zwykle leży gdzieś pośrodku, gdzieś wysoko ponad nimi... A może gdzieś nisko, tam, gdzie nie sięga nawet Otchłań? Polityczne i religijne rozgrywki toczyły się poza Andremilem. Jak każdy potomek Starych Rodów ukończył Akademię wojskową, ale z tą starą tradycją nie łączyły się żadne obowiązki. Do armii garnęło się dość nuworyszy i zubożałych mieszczan, żeby synowie arystokratów mogli spokojnie zajmować się winem, niewolnicami i poezją. Andremil, któremu ojciec kupił patent oficerski, nigdy nie podejrzewał, że będzie musiał walczyć naprawdę! Aż tu nagle przyszedł rozkaz od doży wysyłający niedoświadczonego porucznika w pole. Co się kryło za tą zaskakującą decyzją? Młodzieńca poraził strach. Jeszcze wczoraj był na balu, a teraz czekała go walka, w której najpewniej zginie. Jak postąpi Andremil? Wykaże się odwagą i przebiegłością czy zapomni o honorze, byle uratować życie?

39



„Eryk Explorer” Olga Dabrowska

http://khyrkat.deviantart.com/gallery/ i https://www.etsy.com/shop/GreenValleyStudio


DOBRZY, STARZY HEROSI. Marcin Jamiołkowski Starzeją się nasi superbohaterowie. Bronili nas przed najbardziej przerażającymi przestępcami czy zagrażającymi ludzkości stworzeniami, ochraniali tak długo, że zapomnieli o swoim największym przeciwniku – upływającym czasie. Zajrzyjmy do nich na moment. Oto widzimy Supermana ściskającego dłoń Elona Muska. To efekt podpisanej ze SpaceX umowy na wyniesienie poza Ziemię ostatniej partii kryptonitu. Ludzie rozpanoszyli się po całym świecie, docierają wszędzie i wydobywają najtrudniej dostępne meteoryty, a z nich zabójczy dla herosa pierwiastek. Nawet meteoryt z Czelabińska został odnaleziony i przebadany pod tym kątem. Elektryczne ciężarówki Tesla Motors zbiorą cały zapas wydobytych kolorowych kryształów i przywiozą na lądowisko, a tam kryptonit zostanie spakowany i – na plecach rakiety typu Falcon – wysłany prosto w Słońce. Oto Batman na stole operacyjnym, czekający na implantację mocniejszych, tytanowych kości. Za chwilę zostanie uśpiony, ale zanim zamknie oczy, przeklnie jeszcze kilkanaście razy pod nosem Tony’ego Starka, który odmówił mu odsprzedania na ten cel pewnej ilości vibranium. Trudno skakać z dachów wieżowców, rozmyślając o postępującej osteoporozie, której nawet posiadane miliony dolarów nie są w stanie do końca wyleczyć. I oto sam Stark w pokoju hotelowym, uśmiechający się swym uśmiechem playboya do poderwanej niedawno dziewczyny. Cycata blondynka nie ma pojęcia, że kryzys wżarł się we wszystkie przedsięwzięcia jej kochanka jak rdza w strój Iron Mana, i że tylko niebieskie pigułki pomagają mu zagłuszyć stres na tyle, by mógł stanąć na wysokości zadania. Że sen z oczu spędza mu próba przejęcia Stark Industries przez Larry’ego Page’a i Sergeya Brina, twardo negocjujących wykupienie jego zaczynającej się na literę „S” firmy tylko po to, by umieścić ją w portfolio Alphabet Inc. Spuśćmy na to zasłonę milczenia i przenieśmy się na arenę WWE w Atlancie, gdzie trwają właśnie przygotowania do wrestlingowego pojedynku pomiędzy Benem „Thing” Grimmem a Brucem „Hulkiem” Bannerem. Wszystkie bilety wyprzedane, bukmacherzy zacierają ręce. Na koniec obejrzyjmy poranną toaletę agentki Romanovej ukrywającej swe więdnące wdzięki pod większymi warstwami pudru i lateksu niż skłonna byłaby się przed sobą przyznać. Lata temu utraciła swą oszałamiającą zwinność, a zgasła uroda nie działa już na nikogo, może oprócz schorowanego Spider-Mana. Ten, na dźwięk słów „Czarna Wdowa”, mamrocze coś bełkotliwie ze swojego hamaka, śmieje się i popuszcza nitki.

42



„Queen Autumn� Paula Kruklis

anavertis.deviantart.com


KURS NA EMIGRANTA KATEGORII D Konrad Jaskólski No ale jakoś się ze mną uporali przez te dwa miesiące. Istna męka. Oni się uparli, żeby mnie nauczyć tych wszystkich znaków i rozkładów jazdy, a ja wciąż myślałem o czymś innym. W ogóle nie było mi na rękę to zgłaszanie się na ochotnika. Zgarnęli mnie, mówiąc wprost, siłą, gdy przechodziłem akurat obok autobusu i tych z human resources. Skąd mogli wiedzieć, że tego dnia było mi zupełnie obojętne, czy podejmę pracę, czy się upiję. Mieli luki w kadrach i brali, jak leci, każdego, kto się nawinął. Jeden z nich wyglądał jak mój nauczyciel matematyki ze szkoły podstawowej. Albo sprzedawca klusek z budki za rogiem. Nie wiadomo. Miał w każdym razie znajomą gębę i kiedy przypominałem sobie, do kogo był podobny, podsunęli mi kwity do podpisu. Nawet podobało mi się na początku. W krawacie, z kluczami, torbą służbową wyglądałem jak ambasador, którego świat potrzebował. Poza tym była ładna pogoda, a w ładną pogodę życie mniej doskwiera i człowiek obojętnieje na nędzę i brak jedzenia. Zaraz po tym całym zamieszaniu, a nawet już w trakcie, a było tego od diabła, tych szkoleń i kursów, wiedziałem, że się nie nadaję. O wiele wcześniej, niż oni, ci instruktorzy, którzy nieubłaganie wierzyli w mój rozsądek. Trochę to jednak głupio, tak od razu przyznawać się do niedołęstwa. A potem, zupełnie nagle, jak gdyby nigdy nic, wsadzili mnie do autobusu pełnego ludzi i obowiązków, o których nie miałem zielonego pojęcia. – Hey, driver, where the hell are you going?! – I nie chodziło tylko o kierunek trasy, ale o stronę ulicy. Byli mocno wkurzeni, wcale im się nie dziwiłem, tym pasażerom. Opowiadali o mnie różne rzeczy, gdy się tak pchałem pod prąd jednokierunkowej, słyszałem wyraźnie zza pleców. Dochodziły do mnie wrzaski tatusiów, którzy w obawie przed śmiercią wyzywali najpierw mnie, a potem, nie wiedzieć czemu swoje żony, dzieci. Przypuszczam, że niektórzy dzwonili nawet do przyjaciół, żeby im trochę nawymyślać. W torbie miałem przewodnik po Anglii Pascala. Nosiłem go ze sobą od czasu wyjazdu z Polski. Całkiem niezły, z mnóstwem informacji o zabytkach i kulturze. Podzielony na regiony i miasta, z licznymi zdjęciami na kredowym papierze. Ku mojej ogromnej uciesze udało się znaleźć rozdział dotyczący Coventry. Niestety autor, choć drobiazgowy w opisach, nie pomyślał o imigrantach pracujących w komunikacji. Wertowanie stron nic nie dało. Zamiast wzmianki o dojeździe z jednego przystanku do drugiego, znalazłem wiele ciekawostek o niejakim księciu Mercji, który w jedenastym wieku założył benedyktyńskie opactwo opodal baszty po drugiej stronie ulicy. Mała rada dla tych, którzy wybierają się za granicę do pracy. O wiele lepszy od przewodnika jest najzwyklejszy kompas. Noty historyczne są ciekawe, ale nic nie zastąpi dobrej orientacji w terenie. Tymczasem ludzie tracili ostatnie nerwy, wyzywając mnie od najgorszych. Ostatecznie chyba sami się zgubili, bo już nie wiedzieli, czy wrzeszczą na mnie, czy na siebie i kto do kogo dzwonił. Zaraz po przerwie dołączył do mnie sam manager z firmy. Musiał się upewnić, że dobrze sobie radzę. Któryś z niezadowolonych wariatów złożył pewnie skargę, a musiała to być niezła litania, skoro przysłali górę na przeszpiegi.

45


Bardzo chciałem być cichym, niezauważalnym pracownikiem, takim, którego nikt nie zna i nikt się nie czepia. Ale tak już jest z pragnieniami, że obracają się przeciwko nam. Na zakręcie przy Walsgrave Hospital rozwaliłem błotnik autobusu. Manager aż podskoczył z wrażenia. Zanim opadł na siedzisko, róg górnego piętra roztrzaskał się o żelbetonowy nawis przy głównym wejściu do szpitala. Mieszkałem wtedy przy Hamilton Road. Standardowa nora bez ogrzewania. W domu po sąsiedzku koczowali Polacy. Było ich kilkunastu, może więcej. Mieli duży, w miarę uporządkowany ogród z drewnianą ławą pod owocowym drzewem. Nie to co mój, obrośnięty chwastami i zawalony gruzem. Podglądałem ich ze swojego okna na piętrze. Codziennie gromadzili się przy ławie i szeptem omawiali sprawy, popalając papierosy i pijąc wódkę. Debatowali do późnych godzin, czasem do rana. Zawsze cisi, grzeczni, poważni. Wydawało się, jakby roztrząsali jakieś niezwykłe, wymagające nadzwyczajnej powagi i dyskrecji zagadnienia. Któregoś wieczoru coś poszło nie tak i burza mózgów zamieniła się w krwawą jatkę. W ruch poszły noże i potłuczone butelki. W efekcie jeden z rodaków padł krzyżem na trawie, inny, przewieszony jak szmata przez płot, rozstawał się z zawartością żołądka. Reszta szarpała się pod ławą. Okazało się, że powodem sporu była cena worków na śmieci. Te z Tesco miały być podobno droższe od tych z Icelandu lub na odwrót. Każdemu jego ścieżka kariery, jak mówią. Tymczasem mnie wysłali na całodniowe szkolenie dla najgorszych kierowców w regionie West Midlands. Najwyraźniej nie planowali pozbyć się mnie łatwo. Poszło sporo forsy na prawo jazdy, uprawnienia, uniform. Gdybym chciał odejść, musiałbym wszystko pospłacać, a ten scenariusz nie bardzo mi się podobał. Zbierano tam do kupy, na tym szkoleniu, pechowców, nieudaczników i piratów drogowych, którzy uprawiali car racing z jazdy autobusem. W pewnym sensie czułem się wśród swoich. Od najmłodszych lat uważałem się za nieudacznika. Flegmatyczny sposób bycia, apatia, spuszczony wzrok, unikanie rozmów. Jednym słowem – ciapa. Flagowym dokonaniem w mojej beznadziejnej egzystencji było wyrobienie dowodu osobistego i wyjazd na emigrację. Ktoś mógłby powiedzieć „darmozjad” i pewnie miałby rację. Kiedyś nawet walczyłem z tymi swoimi ułomnościami, ale im bardziej się starałem, tym gorzej na tym wychodziłem. Z drugiej strony patrząc, czegokolwiek by się człowiek nie dotknął i cokolwiek nie powiedział, a mam tu na myśli najmądrzejsze słowa i najznakomitsze czyny, zawsze pozostaje moment niedołęstwa, chociażby wobec praw fizyki czy biologii. A jeśli chodzi o sprawy ostateczne, o których tyle się mówi wokoło, jesteśmy już prawdziwymi darmozjadami i fakt ten nie podlega dyskusji. Oprócz mnie w grupie, że tak to ujmę, zajęć wyrównawczych znalazło się trzech wariatów drogowych: wielki Latynos – Vasquez, starszawy Litwin z rozbieżnym zezem – Dizmentir i gruby Hindus z wypieszczoną twarzą – Mann. Vasquez wjechał autobusem w fontannę, Dizmentir od dwóch lat nie potrafił rozeznać się w grafiku pracy i wciąż przychodził na nie swoje zmiany albo robił sobie wolne, kiedy chciał. Mann zaś potrącił konia z jeźdźcem. Ponoć w odwecie za zaczepkę. Przestraszone zwierzę zasunęło kopa w autobus, a Mann odwinął mu w rewanżu z karoserii. Nie wybijałem się spośród reszty swoim rozwalonym błotnikiem i rogiem piętra, poharatanym o szpitalną wiatę. Na czele grupy stał wykładowca, kulejący na prawą nogę, Roger. Jako wzorowy pracownik dorobił się w latach czynnej służby wszystkich możliwych odznaczeń. Teraz przekazywał doświadczenie młodszym kolegom. Na ścianie widniały zdjęcia Rogera z establishmentem kompanii: z prezesem, z dyrektorem naczelnym, z członkami rady nadzorczej.

46


Wykład składał się z pokazu zdjęć z wypadków drogowych. Roger omawiał, tłumaczył, ostrzegał. Opowieści o delikatnym hamowaniu, stawaniu blisko krawężnika i ciągłym sprawdzaniu wstecznych lusterek pełne były patosu, wręcz mistyki. Niejeden profesor filozofii pozazdrościłby pompatycznego stylu i zaangażowania. Niewątpliwie był to właściwy człowiek na właściwym stanowisku. Niestety nikt nie potrafił tego docenić. Vasquez i Mann przysypiali, a Dizmentir niewiele rozumiał po angielsku i najzwyczajniej się nudził. Porwany oratorskimi popisami Rogera czułem się odosobniony. Nie przypuszczałem, na ile różnych sposobów można otwierać drzwi do autobusu albo patrzeć na znaki drogowe. Ostatnia część wykładu poświęcona była motywacji. Roger przekonywał grupę, że warto być dobrym kierowcą. – To są żywe wartości. – Unosił ręce niczym kapłan. – Bezpieczeństwo, satysfakcja, radość z dnia pracy, uśmiech pasażerów. Mógłbym wymieniać w nieskończoność... Dysponował sporym materiałem dydaktycznym ten Roger: dyplomy, srebrne spinki do krawatów po piętnastu latach bezwypadkowej jazdy, złoty zegarek na dwudziestopięciolecie wzorowej służby. Dowcipem wykazał się Vasquez, który zapytał, po ilu latach otrzyma tytuł hrabiowski. Chodziło o liczbę otwieranych codziennie drzwi. Szlachetność zawodowa, zdaniem Vasqueza, przekraczała ramy obywatelskie, osiągając rangę Windsoru. Domagał się ten Vasquez tytułu hrabiego albo przynajmniej barona. Kontra Rogera o tym, jak wykiwał pewnego taksówkarza na rondzie w Glasgow, okazała się chybiona i zakończyła się grobową ciszą. Parę dni później wróciłem na trasę. Poszła jednak fama na bazie, że ryzykant ze mnie i miałem nowych przyjaciół. Bycie nieudacznikiem ma tę wadę, że działa jak magnez na innych nieudaczników. – Nienawidzę swoich dzieci. Żona mnie zdradziła i odeszła z sąsiadem, suka – zwierzył mi się jeden Angol, który od piętnastu lat jeździł autobusem. – Tylko kara dożywocia powstrzymuje mnie przed rozstrzelaniem tych baranów. Kiedyś nie wytrzymam, Bóg mi świadkiem. Widzisz tego, tam? Jego pierwszego załatwię, dziada. Napisał na mnie raport tydzień temu – pomstował czarnoskóry mechanik. – Kupiłem farmę bananów na Dominikanie. Mam na oku kopalnie granitu w Ugandzie. Tani kamień, wielka forsa. Podpisałem już dwanaście umów z zakładami pogrzebowymi w Lublinie. Jeszcze armator i wysiadam z ulicy – chwalił się rodak z Podlasia. – Prawa dłoń do lewej małżowiny, a lewa do prawej. Robisz przysiad w rozkroku, do połowy, nie więcej – wymachiwał rękami w korytarzu inny, znerwicowany Jamajczyk, zagorzały fan jogi. Zawiesili go za wypadek i czekał na kolejną rozmowę z managerem. – Piłka energetyczna wędruje od kundalini wzdłuż kręgosłupa do mózgu. Obie półkule łączą się z jaźnią kosmosu. Przy dobrych wiatrach możesz zobaczyć, kim byłeś w poprzednim wcieleniu, bez sesji regresyjnych – wyjaśniał. Takie oto porcje smaczków serwowali sobie zamiast zegarków i spinek kierowcy autobusów z długim stażem. Zwróciłem ich uwagę jako jeden z normalnych, nie jakiś dziwak, który jeździ wzorowo i zgodnie z przepisami. Nie szczędzili mi przez to swojego żalu wobec świata, dranie. Znałem tę śpiewkę. Byłem zaprawiony w bojach, jeśli chodzi o szambo. Sam taplałem się w swoim własnym smrodku. Bieda z nędzą nie opuszczały mnie na krok. Żarły mnie od środka jak korniki. Tyle że nie miałem ochoty tym się dzielić. Wolałem siedzieć cicho i milczeć. Co innego tamci. Mieli tych swoich historyjek pod dostatkiem, z całego życia. A były to bardziej lub mniej ohydne opowieści, od których można się było pochorować. Takie rzeczy dobrze jest zachować dla siebie, ale oni woleli się od tego oderwać, od tej swojej biedy, jaką była dla nich jazda autobusem, przynajmniej na chwilę, jakby wierzyli, że gadaniem zwymiotują z siebie chlewik, który zalegał w nich od dzieciństwa, kiedy to ojciec sadzał ich w kabinie kierowcy.

47


Z biegiem czasu sprawy nieco ucichły. Nie mogłem się tylko przyzwyczaić do miasta i tras. Nie ma co ukrywać, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Hilfields odbierało wszelkie chęci do życia. Deprecha panoszyła się tu niczym zaraza. Trzydziestka szóstka już od Pool meadow zalatywała stęchlizną. Nawet potem, gdy zamienili ją na Sześć A z Tanyard Farm. Tile Hill też potrafiło zgnoić humor. No i Little Heath, które wieczorami wyglądało jak padlina. Ostatnia przesiadka na Drodze Mlecznej, sam slums. Człowiek się cieszył, gdy trafił na Dwójkę. Odrobina wytchnienia wzdłuż Kenilworth Road przy Memorial Park. Drzewa, świeże powietrze, zawsze coś. Należy pamiętać, a mówię o tym, bo nie wszyscy wiedzą, żeby zignorować czasówkę przy Park and Ride. Zaraz za skrzyżowaniem jest miła zatoczka, w sam raz na papierosa i puszkę coli. No i nie Piętnastką, ale Osiemnastką na Canley. I po godzinach szczytu. Już myślałem, że się przyzwyczaiłem, że nic mi się nie stanie i będę mógł sobie jeździć Dwudziestką jedynką albo Trzynastką do końca życia, gdy pewnego słonecznego dnia potrąciłem policjantkę. Afera aż miło. Nic jej nie zrobiłem, ale poszło w eter. Wykopali mnie na zbity pysk w środku sezonu. Okres spłaty zobowiązań miałem przynajmniej za sobą i mogliśmy nawzajem pocałować się w tyłki. Prawo jazdy i uprawnienia dają jednak nieograniczone możliwości na Wyspach, gdy idzie o pracę. Harry Shaw przyjął mnie z otwartymi rękoma. Oni się tam nie cackali z niczym. Żadne tam szkolenia, treningi. Brali kasę za wycieczki, a później główkowali, skąd wziąć kierowcę. Nawinąłem się w samą porę, bo już następnego dnia trzeba było przegonić autokarem Chińczyków po całej Anglii. – Wiesz, jak dojechać na Heathrow? – tak mnie zapytali na rozmowie kwalifikacyjnej. – Nie wiem. – London Road, A45, M40 South i po znakach. Dasz radę. Bułka z masłem, ktoś by powiedział, te wyjaśnienia. Tyle że z Coventry do Londynu było sto kilometrów, a ja z trudem wiedziałem, gdzie kupić polskie piwo na dzielnicy. W przeciwieństwie do nich, tych z biura, nie byłem pewien, czy sobie poradzę. – Widzisz tę Scanię? Nowiutka. Jest twoja – podchodzili mnie z innej strony. Nie chciałem sprawiać im przykrości, dlatego zmiękłem i zgodziłem się. Na własną zgubę. W takich przypadkach nie warto zbyt długo zastanawiać się nad przyszłością. Jedzie się przed siebie z tym, co podsuwają pod nos i tyle. W razie wątpliwości można zrobić przerwę na przyjemnym serwisie Cherwell Valley między Banbury a Oxfordem. I najważniejsza rzecz – papiery wycieczki. Trzeba je pilnować, żeby nie wypadły przez okno na autostradzie, o czym zorientowałem się, gdy było za późno. Chińczyków odebrałem z dwugodzinnym opóźnieniem. Cholernie krzykliwy naród. Aż się przestraszyłem, a szczególnie takich czterech, którzy wsiedli na mnie jak małpy. Próbowałem wymigać się od zwiedzania Londynu, którego topografia była mi kompletnie obca. Nie miałem ochoty kluczyć po zakorkowanych ulicach City, na których aż się roi od kamer. W życie wszedł plan B, czyli długa przerwa w McDonald’s. Czas mijał szybko, a opodal restauracji był akurat zjazd na Cambridge. Wystarczyło przeczekać do wieczora, żeby po cichutku ominąć Londyn. Liczyłem, że nikt się nie kapnie. Zamków, mostów i katedr jest pełno w całym kraju, dużo ładniejszych i większych niż londyńskie. Niestety już po kwadransie postoju Chinole jedli mnie razem z hamburgerami. Patent z awarią autokaru też się nie udał. Jakimś cudem, pod wpływem ogromnej presji, jak sądzę, dojechaliśmy do stolicy. Problem w tym, że Marks and Spencer, Tesco, Sainsburry czy Costcutter, które mijaliśmy po drodze, zamiast zainteresowania budziły w Azjatach agresję. Ciężko jest trafić na Trafalgar Square, kiedy Żółtki robią człowiekowi nad głową bunt na placu Tiananmen. Za dużo tego było, nawet jak na mnie. Wyrzuciłem ich przy Victoria Station, tłumacząc, że szybciej sobie pozwiedzają miasto na pieszo. Umówiliśmy się w tym samym miejscu za dwie

48


godziny. Ale przepadłem bez śladu, gubiąc się w gąszczu ulic i objazdów. Kluczyki zostały w stacyjce autokaru zaparkowanego przy British Museum, o czym łaskawie powiadomiłem telefonicznie firmę. Pół godziny później podano mi herbatę w wygodnym pociągu do domu. Ani trochę nie było mi żal. I znowu afera, ale odpuścili mi, ci z kierownictwa. Następnego dnia wiozłem już staruszków na plażę w Bournmouth. Jednodniowy strzał, tam i z powrotem. Pełen komfort i święty spokój. A na koniec worek monet z napiwków za żarty do mikrofonu. Tyle że ja wcale nie żartowałem, a oni, ci Anglicy, wcale nie chcieli brać na poważnie moich opowiastek prosto z życia wziętych. Trwało to wszystko dwa tygodnie, zanim dostałem wypowiedzenie. Zaniedbanie obowiązków kierowcy, tak to nazwali. Na moje oko kluczem do sprawy był przedwczesny koniec sezonu. Dla wyrównania bilansu należało pozbyć się niektórych, żeby im nie płacić. Gdy chodzi o pieniądze, to wiadomo, zawsze lepiej jest dać swoim niż nowym, a wśród nowych – obcym, w sensie ścisłym. – To już mnie nie chcecie? – zapytałem. – Nie. Nie byli zbyt wylewni w kwestii szczegółów. Można się wygłupiać, ale co do mnie, miałem wyrobione zdanie na ten temat: spoufalanie się z imigrantami, nie licząc fałszywej serdeczności, nie jest najmocniejszą stroną Anglików. Wszystko jest w porządku, dopóki sprawy idą po ich myśli, bez sprzeciwu. Dwa tygodnie później skończyła się forsa i podjąłem pracę w Royal Leamington Spa, malowniczym miasteczku w regionie Warwickshire. Urokliwe trasy, dużo otwartej przestrzeni, stara, zabytkowa architektura. Doskonały zestaw. No i pożegnanie z Coventry, którego miałem po dziurki w nosie. Jeśli wziąć pod uwagę zwiedzanie świata, ludzie sukcesu pozostają daleko za nieudacznikami. Przykuci do swoich obowiązków nie mają czasu na eksploracje, podczas gdy nieudacznik błąka się z miejsca na miejsce, odkrywając i poznając wciąż nowe terytoria. Razem ze mną zaczynał pewien Grek, Philipus, o niezwykle pogodnym usposobieniu. Połączyła nas obojętność wobec trosk oraz brak życiowych dokonań. Pod względem uporu Arystoteles, bo tak go ochrzciłem, przerastał wszystkie znane mi nacje, włącznie z muzułmanami. Cokolwiek robił, mówił, myślał, kierował się własnym rozumem, do bólu. Stara, dobra szkoła grecka. Wsadzono mnie na szychty już po paru dniach przeszkolenia. Tymczasem Arystoteles nie mógł się uporać z nauką tras przez dwa miesiące. Nawet kierownictwu opadały ręce. – Panie Philipus, musi pan zacząć jeździć – zaciągał manager. – Nic z tego. Mogę się uczyć tych waszych tras, ale o jeździe autobusem nie ma mowy. – Jak to? Przecież po to pana zatrudniliśmy. – Nie umiem. – No, ale ma pan prawo jazdy, sprawdziliśmy. – Tak, ale od chwili egzaminu nic nie pamiętam. – Nauczymy pana. Nauczyli go. Nie miał wyjścia, musiał zacząć samodzielnie. Nie mogłem narzekać. Trasy do Daventry, Deppers Bridge, Long Itchington potrafiły odprężyć. Nawet do Stratford, ale nie przez Bishop Tachbrook, tylko Warwick i Barford. Szesnastka też była OK. Long Bridge Island krzyżowało się z M40 i to się czuło, tę moc transportu, podróży. Zaraz potem sielskie Leek Wootton. No i moje ulubione Sześćdziesiąt dwa z Solihull na pusto. Czysta radość z jazdy. Od Shirley, gdy wysiadał ostatni student z Warwick College, można było zawrócić na dwa sposoby, autostradą albo przez Hatton Park. Co kto lubi, rzecz jasna, jednak wieczorową porą Hatton pachniało wiosennym sadem z dzieciństwa. Nie wolno tylko zapominać, że to wszystko nie jest dla nas, te ładne domy, wypieszczone ogródki i poprzycinane krzaki. Jest to bardzo ważne, jeśli chce-

49


my mówić o jako takim spokoju wewnętrznym. Wolno popatrzeć parę minut, wymienić kilka zdań, wypalić papierosa, ale cała reszta to już nie nasza sprawa. Dla nas, przyjezdnych ze wschodu, przewidziane są inne atrakcje, jak choćby Osiemnastka w kierunku Wellsbourne i Dovehouse Estate. Bycie sprytnym na emigracji polega na tym, żeby nie dać się łatwo otumanić baśniowymi obrazkami. Sztuka ta nie jest wcale taka łatwa, jak mogłoby się wydawać. Byłem w świetnej formie. Cotygodniowa pensja, czterodniowy system pracy, krajobrazy pełne kontrastów. Do końca życia jak znalazł. I przyzwoita kwatera w domu po generalnym remoncie. Czarną serię nieszczęść rozpoczął Arystoteles. Stałem akurat przy Parish Church, gdy z daleka dostrzegłem swojego greckiego przyjaciela. Niósł pod pachą długi, pogięty panel od autobusu. – Dokąd z tym idziesz, Arystoteles? – zagadałem przez okno. – Do bazy. – Co się stało? – Zagapiłem się. Autobus leży w rowie na Tachbrook Road. Niosę, bo może się jeszcze przyda. – Aha. Nie żeby był jakoś specjalnie przejęty biegiem wydarzeń. Odszedł z firmy tak, jak mu kazali, pogwizdując pod nosem. Dwa dni później popijaliśmy wino, topiąc wspólne troski. – Chyba pójdę do więzienia – zaczął Arystoteles. – Przecież cię zwolnili. – Nie. Dziś rano okazało się, że jestem podejrzany w jakiejś sprawie. Podobno rysopis się zgadza. Jeden taki z Charlecotte powiedział, że mnie wyciągnie z bagna, ale muszę mu zapłacić dziewięćdziesiąt pięć funtów. On jest prawnikiem i wie, co i jak. Tak twierdzi – zżymał się Arystoteles, trzymając w ręku wezwanie na policję. Chciałem go jakoś pocieszyć, ale też znalazłem się w niebezpieczeństwie. W domu po generalnym remoncie, gdzie mieszkałem od tygodnia, zawalił się sufit w salonie. Jeden ze współlokatorów urządził sobie aromatyczną kąpiel i podłoga nie wytrzymała ciężaru wypełnionej wodą wanny. W efekcie wszystko spadło. Współlokator wylądował w szpitalu ze złamanym kręgosłupem, a ja musiałem się wynieść. Mała rada dla przyszłych emigrantów. Dom przy King Richard 47 jest trefny. Poza tym wczoraj zdjęli mnie z linii na pilną rozmowę z managerem. – Panie kolego Van Gornmsky… Pan jest Holendrem? – zapytał asystent managera. – Nie. – Van Gornmsky, dobrze czytam? Klemens? – Wangórski. Klemens Wangórski. Jestem Polakiem. – Aha. Mamy tu poważny problem. Proszę poczekać na związkowca i natychmiast iść do office’u. Pan Smith chce z panem rozmawiać osobiście. Reprezentant związków, z którym udałem się na spotkanie, był cały roztrzęsiony. Nie bardzo wiedziałem, co się stało i nawet nie mogłem się dowiedzieć, bo związkowiec kazał milczeć. Z cholerycznej rozmowy przełożonego z obrońcą nie dało się dojść do ładu, z czym i gdzie narozrabiałem. Zdania padały szybko, pod wpływem nerwów. – Nie rozumiem. Z tego, co mi wiadomo… – mówił reprezentant, przecierając chusteczką spocone czoło i wertując stertę papierów, która leżała na biurku. – Z ekspertyz wynika, że dwie osoby przeżyły. Oto, co zrozumiałem. Włos natychmiast zjeżył mi się na głowie.

50


– Tym zajmiemy się potem! Teraz chodzi o ważniejszą kwestię! Dlaczego nie ma pełnej dokumentacji z wypadku?! Od środy minęły trzy dni?! Domyśliłem się, że chodziło o jakąś katastrofę, w której ucierpieli ludzie. Tyle że w środę miałem wolne. Natychmiast uniosłem palec, całą dłoń, rękę, nawet wstałem z krzesła, żeby sprostować to i owo, jednak obaj panowie byli zbyt pochłonięci wymianą argumentów i nie mieli czasu, żeby mnie wysłuchać. Odechciało mi się reagować, a po pewnym czasie zacząłem im nawet współczuć. Biedni byli w tych swoich nerwach i chciałem im trochę pomóc, przyznać się do winy albo zapłacić za starty z własnej kieszeni. Dowiedziałem się potem od związkowca, że nie wyglądało to wszystko tak źle, jak przedstawiał manager, bo policja nie zabrała mnie do aresztu i mogłem odpowiadać z wolnej stopy. Musiałem tylko podpisać zwolnienie dyscyplinarne i znaleźć sobie dobrego adwokata. A, no i żebym nie zapomniał o wielkim trudzie, jaki związkowiec włożył w obronę mojego tyłka przed aresztem. Nie było sensu licytować się smutkami z Arystotelesem. Wypłaciłem wszystkie swoje oszczędności w kwocie osiemdziesięciu funtów i wręczyłem mu na poczet rozwiązania kłopotów z więzieniem. Uściskaliśmy się jak bracia, roniąc męskie łzy. Poszliśmy też na symboliczną lampkę wina. Uporządkowanie myśli zajęło nam całą noc. – Muszę już iść – rzekł Arystoteles nad ranem. – A dokąd? – Im wcześniej pójdę do tego więzienia, tym szybciej z niego wyjdę. – No tak – zgodziłem się. – Najgorsze, że nie wiem, za co mają mnie zamknąć. – Nie przejmuj się. Wszystko się ułoży, zobaczysz – pocieszałem kolegę. – Prędzej czy później powiedzą ci. Takie jest prawo. – Myślisz? – Jasne, że tak. Spróbuj tylko znaleźć złoty środek, jesteś w końcu Arystoteles, nie? – Fajny z ciebie gość. Odezwij się kiedyś. – Philipus ściskał moją dłoń. No i rozstaliśmy się. On poszedł w dół Regent Street, a ja zniknąłem za rzędem domów przy Station Avenue. Nitka, na której trzymają się nasze nadzieje, plany, sympatia i całe życie bieżące oraz przyszłe na obczyźnie jest niewyobrażalnie cienka. Wypruwanie sobie flaków niewiele pomaga, a walka z nędzą o grunt pod nogami to jednak zawsze coś ryzykownego. Wystarczy lekki powiew wiatru i leci się za burtę razem z tym, co miało temu zapobiec. Dobrze jest się nad tym zastanowić, pakując walizki. W sumie fakt, że mnie wylali, miał też swoje dobre strony. Zdążyłem już znienawidzić wszystkie przystanki, światła, krawężniki. Na pasażerów patrzyłem z obrzydzeniem, a nawet ze wstrętem. Teraz mogłem zacząć wszystko od początku. Dwa dni później odebrałem telefon z natychmiastowym wezwaniem na rozmowę do swojego managera. – Panie kolego Van Gornmsky… Pan jest może Holendrem? – zapytał manager Smith. – Nie. – Mamy w każdym razie dobre wieści – oświadczył tym swoim ulubionym, pobłażliwym tonem. – Udało się. Słuchaj uważnie – szeptał mi do ucha reprezentant związków. – Ułatwiliśmy ci przeniesienie. Od poniedziałku zaczynasz pracę w bazie w Oxford. Milczałem. – No jak, nie jesteś pan zadowolony? – pytał manager. – To ładne miasto. Spodoba ci się.

51


– Nie mam pieniędzy na przeprowadzkę. Ani dachu nad głową w Oxfordzie. W ogóle nie mam gdzie mieszkać. – Nie martw się. Wszystkiego dowiesz się pan na szkoleniu. Krótka piłka, nic dodać, nic ująć. Dojechałem tam, do tego Oxfordu. Wcale nie liczyłem na poprawę humoru, gdy los w końcu się do mnie uśmiechnął. Włócząc się po ulicach miasta i paląc papierosy, wpadłem na dom, pod którym gromadził się tłum ludzi. Pokapowałem się, że chodziło o pokój do wynajęcia. Tłum przerzedzał się i korzystając z sytuacji, wszedłem do środka razem z młodą parką studentów. Byli ostatni do oględzin. – To najgorsza miejscówka, jaką kiedykolwiek widzieliśmy! – krzyczał chłopak. – Możecie sobie iść gdzie indziej! Nic mnie to nie obchodzi! Ja was wcale nie zatrzymuję! – ripostował właściciel, niski Latynos z wielkim brzuchem. Rzeczywiście dom był w opłakanym stanie. Zgniła podłoga, przerdzewiałe rury, cieknący dach, zaduch wilgoci. Istny kanał. – Chętnie zamieszkałbym tu, jeśli, oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie – zagadałem do właściciela. Latynos popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem. Był załamany. Zebrało się w nim problemów, widać to było gołym okiem. Bieda stała tuż za nim jak koń, szczerząc zęby i śliniąc się ze śmiechu. Wreszcie poszedł sobie, nie wiadomo dokąd, zostawiając ruderę pod moją kuratelą. Wrócił późnym wieczorem ze zgrzewką piw. – Napijesz się? – zachęcał, otwierając dla mnie puszkę. – Z przyjemnością. Nazywał się Manolo. Miał okrągłą głowę i czarne, gęste włosy. Dogadaliśmy się. Mogłem mieszkać za darmo, ale tylko do czasu, gdy znajdzie się kupiec na posesję. Manolo opowiadał o swoich kłopotach, a ja słuchałem. Były to nadzwyczaj smutne historie. – Kiedyś byłem bardzo wierzący – żalił się. – Ale tu, w Anglii, nie… Niemożliwe. Bez grzechów, w czystości. Albo biznes, albo religia, rozumiesz? – Chyba tak. – Właśnie dlatego musiałem z tym skończyć. Nie potrafię grzeszyć. – Manolo trochę bełkotał. Czułem jednak, że był szczery w zwierzeniach. – Bycie religijnym chyba właśnie na tym polega, żeby grzeszyć – pocieszałem go ze wszystkich sił. – Tak jak bycie palaczem polega na paleniu papierosów. – Nieprawda. Nie mam ochoty rzucać palenia. Nigdy mi się to nie podobało. I dlatego właśnie nie jestem palaczem. Tak sobie gaworzyliśmy do późnych godzin nocnych, z maniakalnym uporem próbując nadać sens wszystkiemu, co nas otaczało. Sporo było w tych naszych dysputach wątków iście beznadziejnych. Kiedy w końcu zasnąłem, upojony alkoholem i filozofią, było jeszcze gorzej. Przyszła do mnie zjawa w białym prześcieradle i z kosą w ręku. – O co chodzi? – zapytałem. – O nic. Wpadłam z dobrą radą. – Słucham. – Od jakiegoś czasu przyglądam się twoim kłopotom i wydaje mi się, że powinieneś zdechnąć. – Że co? – Będziesz mieć spokój. Inni też odetchną. Co ci szkodzi.

52


– Wcale nie zamierzam zdychać, wynoś się. Chcę żyć tak długo, jak to tylko możliwe. – Ale po co? – zapytała zjawa. – I tak jesteś nieudacznikiem. – Dostałem pracę i chcę pomóc Manolowi w znalezieniu lokatorów albo kupca na dom. – Jak chcesz to zrobić? – Myślałem o wyczyszczeniu kinkietów z grzyba na początek. To powinno rozświetlić nieco pokoje. – Proszę cię... – rzekła śmierć łamiącym się głosem. Kosa gruchnęła o podłogę, a prześcieradło przestało falować. – Zmień śpiewkę, bo ręce opadają. – Nie rozumiem. – Trzeba zdechnąć, nie ma co tracić czasu, mówię ci – niecierpliwiła się strzyga. – Chciałbym się zrewanżować za darmowe mieszkanie. – Litości! Jeszcze słowo i sama podetnę sobie żyły. Śmierć była wyraźnie zdegustowana rozmową ze mną. – Czekaj! – zawołałem, gdy odwrócona na pięcie zaczęła odchodzić. – Pogadajmy jeszcze! Opowiem ci o swoich planach na przyszłość! – Nie chciałem, żeby miała o mnie złe zdanie, a już tym bardziej, żeby było jej przykro z mojego powodu. Ale poszła sobie, ta zjawa, a ja zostałem jak zwykle sam ze swoimi problemami. Nazajutrz siedziałem przy biurku managera do spraw rekrutacji. – Więc przenieśli pana do nas… – odezwał się mój nowy zwierzchnik po długiej ciszy. Przeglądał teczkę z papierami, co pewien czas spoglądając na mnie. – Tak. – To ciekawe... Panie Van Gornmsky Klemens. Jest pan Holendrem? – Nie. – W porządku. Adres poproszę. Chwilę rozmyślałem, ale nie było szans na udzielenie prawidłowej odpowiedzi. Nie tylko nie zapisałem ulicy i numeru domu, nie mówiąc o kodzie pocztowym, ale nie wiedziałem, jak w ogóle tam wrócić. Wstyd i hańba. – Nie pamiętam – wymruczałem przez zaciśnięte gardło. – Jutro proszę uzupełnić. – Ale ja naprawdę nie pamiętam. – Co? – zastępca managera oparł się o fotel. – No, wie pan, jakoś tak, sam nie wiem… – Dusiłem się od własnego wstydu. – Zaraz, Manolo! Tak! Może pan zna? U niego mieszkam! – Manolo? Jaki Manolo? Co za jeden? – Właśnie nie wiem. Taki niski. Bał się Boga i odszedł od wiary, ale przyrzekł, że zacznie znowu grzeszyć, jak tylko sprzeda dom. – Co zacznie robić? – Proszę mi wybaczyć. Jutro dostarczę adres, odnajdę go. – Co pan odnajdzie?! – Tego Manolo. I znów gafa. Błędy sypały się jeden za drugim, lawinowo. – Wie pan może, dlaczego przenieśli go do nas? – Nie wiem. Podobno chodziło o ułatwienie jakiejś sprawy, ale nie znam szczegółów. Zastępcy nie chciało się dłużej ze mną gadać. Reszta szkoleniowców też się wymigała. Musiałem jak najszybciej odnaleźć Manolo albo zamieszkać gdzie indziej. Wtedy trafiłem na Botley po drugiej stronie miasta. W polskim sklepie wisiało ogłoszenie o przytulnym kąciku za niskie pieniądze. Najemcą był Wojtek,

53


dwumetrowy drab o słodkim spojrzeniu i dziwnej posturze. Miał wyciągniętą do góry szyję i wydawało się, jakby nie miał głowy. Sama chrząstka z oczami i nosem zamiast czaszki. Zajmował się mieleniem mięsa. Kuchnia, jego pokój, korytarz zawalone były kawałkami prosiaków, baranów, krów. Wszędzie leżały włókna, ścięgna i kości, Bóg jeden wie, do kogo należących wcześniej. Zupełnie jakby ktoś podłożył bombę w prosektorium. Obok schodów stał sprzęt ciężki, który pracował bez przerwy. – Do czego ci tyle mięsa? – zapytałem. – Mięso musi być zmielone. Inaczej się zepsuje – tajemniczo rzekł Wojtek, umazany po uszy krwią. Twarz i ręce oblepione były mięsnymi grudkami. Widok budził grozę, ale wiedziałem, że nie należy zadawać zbyt dużo pytań. Dobrze jest w ogóle wyzbyć się własnego zdania w podobnych sytuacjach. Kiedy gospodarz rąbie piłą kopyta, które następnie mieli na pasztet tuż obok waszego pokoju, najlepiej jest siedzieć cicho i przytakiwać. Przynajmniej mogłem wrócić do firmy i zacząć pracę. Czas szkolenia wynosił siedem dni, ale dla mnie przewidziano dodatkowe zajęcia, polegające na rozbudzeniu entuzjazmu i chęci do jazdy autobusem po prestiżowym Oxfordzie. Mieli swoje sposoby, ci szkoleniowcy, żeby mnie rozweselić i przekonać co do istoty ważnych spraw. Na początek dostałem nocną zmianę jako cleaner. Wiedzieli, dranie, co robią, wysyłając mnie do tej brudnej roboty. Sprzątanie autobusów świetnie działa na ambicję, szczególnie podczas skrobania zaschniętych wymiocin z podłogi lub flegmy z bocznych szyb. – To wszystko jest dla pana – powiedział na zakończenie Paul, łysy instruktor, który nie rozstawał się z kubkiem kawy. Na stole leżały dwie pary spodni, puszka na pieniądze, latarka, buty, identyfikator, klucz do szafki i kilka innych rzeczy. – Aż tyle? – nie mogłem się nadziwić. – Tak! – radośnie wrzasnął Paul. – Z naszej strony firma robi wszystko, żeby był pan zadowolony. Nie oczekujemy w zamian nic prócz sumienności i odpowiedzialności. – Super. – Cieszę się, że się panu podoba. A, zapomniałbym. Jeszcze długopis, proszę bardzo, jest pański. – Dziękuję. – Będzie pan jeździł do więzienia w Bicester, zgadza się pan? – Tak. Nikt nie chciał tam jeździć. Nie chodziło wcale o więźniów, którzy wracali do odsiadki po paru dniach zwolnienia, ale o ich żony, które były okropnie upierdliwe i wredne. No, ale oni, czyli inni kierowcy, nie dostali tyle gadżetów, co ja. Jest jeszcze parę spraw, o których warto wspomnieć tym, którzy wybierają się na podbój świata, ale do przystanku zbliża się akurat Cztery A, jadące w stronę mojego przytulnego kącika na Botley i bardzo przepraszam, ale chciałbym zdążyć.

54


Hyden http://l-hyden.deviantart.com/



NIEWINNOŚĆ Antoni Kaja – No dalej! Niechże pan wystąpi naprzód. Jak się pan nazywa? – Trener podszedł niespodziewanie, oskarżycielsko celując palcem w jego pierś. Zaschło mu w gardle, a w głowie powstał istny chaos myśli. Co znowu zrobił nie tak? – Mm-Mark Turik, sir – wyjąkał po krótkiej chwili, kiedy był już zdolny otworzyć usta i wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. – A zatem. Panie Turik, czy zechciałby pan zaprezentować reszcie, jak to się naprawdę robi? – Jaaa? – nie wierzył własnym uszom. – Śmiało! Wiem, że pan potrafi. Mam pana na oku już od jakiegoś czasu – mężczyzna uśmiechnął się, ukazując błyszczące białe zęby. Ten widok dodał mu pewności siebie. Ścisnął mocniej kolbę, wyciągnął do przodu rękę i pewnie, bez odrobiny wahania, pociągnął za spust. Tak jak ich nauczono. Broń miała założony tłumik, toteż wystrzał był cichy. Trochę jak szept, trochę jak gwizdnięcie. Mark lubił ten odgłos. Kojarzył mu się z dzieciństwem, niewinnością; z domem. Ciało młodego chłopaka, mniej więcej w jego wieku, upadło ciężko na posadzkę. Krew upstrzyła ścianę, tworząc barwne esy-floresy. Zupełnie jak jakiś ekspresjonistyczny bohomaz – pomyślał przelotnie, spoglądając w martwe oczy swej ofiary. – A nie mówiłem? – Trener poklepał go po przyjacielsku w ramię, a następnie zwrócił się do reszty klasy: – I tak, drodzy państwo, powinno się przeprowadzać wzorcową egzekucję. Bierzcie przykład z kolegi. Kilkoro chłopaków, którzy czepiali się go od samego początku, mruknęło coś pod nosem, po czym ruszyło do szatni obmyć się z plam posoki, które pozostawiły ich nieudolne próby. Skłamałby twierdząc, że ich upokorzenie nie sprawiło mu przyjemności. Z pewną dozą rozbawienia doszedł do wniosku, że kto wie – może to właśnie oni trafią pewnego dnia przed wylot jego służbowego pistoletu. Bam! I dozna wreszcie satysfakcji za te wszystkie krzywdy. Otrząsnął się z takich myśli. Dekoncentrowały go. – To było coś, Tur! – wykrzyknął podekscytowany Dominic, który pojawił się znikąd u jego boku. Jeden z jego nielicznych przyjaciół w Akademii. – Idealny strzał na pierwszych zajęciach u Fiodorowicza! Wiesz tak jak ja, że to nie byle co! – E tam – zbył zachwyty towarzysza. – Łut szczęścia. – Bujać to my, a nie nas – parsknął chłopak. – Jesteś do tego stworzony i tyle. I to akurat była prawda. Ale czego innego spodziewać się po pierworodnym synu kata? Nie jakiegoś pierwszego lepszego, dodajmy, ale Naczelnego Kata całego kraju. Syn Naczelnego Kata – tak, to brzmiało dumnie. Jego pierwsze wspomnienie z dzieciństwa: delikatny zapach prochu, szczęk lekko odciąganego cyngla oraz widok ojca celującego lufą w gładką taflę lustra w przedpokoju. Jedno oko nieco zmrużone, jedno zamknięte. Boże, jak on go kochał! Uwielbiał jego niedogolone surowe oblicze, kwaśny grymas, który

57


uchodzić miał chyba za uśmiech, stwardniały od ciągłej pracy palec wskazujący lewej dłoni, ostry swąd potu. Jego ojciec był prawdziwym mężczyzną, a on pragnął być taki jak on. Matka nigdy specjalnie się nie liczyła. Miała być posłuszną kurą domową i nią była. Tylko spróbowałaby przebąknąć coś o równouprawnieniu, a mąż zdzieliłby ją coltem przez głowę. Jednym z tych lśniących cacuszek, które wykorzystywał tylko przy specjalnych zleceniach i które były ciężkie, naprawdę ciężkie, bo z prawdziwego metalu, a nie tworzyw sztucznych. Pamiętał z dokładnością co do każdego szczegółu dzień, w którym pozwolono mu potrzymać przez chwilę w ręce jeden z coltów. Jak chwycił go z nabożeństwem, prawie upuszczając, taki to był ciężar. Jak spoglądał na ten skarb swoimi bystrymi błękitnymi oczami. Miał wtedy pięć lat. Najcudowniejszy okres jego dzieciństwa. Nie pamiętał nawet, jak zareagował na to, że matka pewnego dnia po prostu zniknęła. Do dziś nie wiedział, czy ojciec spełnił jedną ze swoich pijackich gróźb, czy też zwyczajnie uciekła na wschód, do „wyzwolonych” państw, gdzie zapewne przyjęli ją z otwartymi ramionami. Pamiętał za to, że ojciec wyjeżdżał częściej niż do tej pory i zostawiał go w domu samego. Dostał własny pistolet, odpowiednio mniejszy, żeby sobie z nim poradził. Ćwiczył celność na puszkach na podwórzu. Był coraz lepszy, ale się tym nie chwalił, bo wiedział, że prawdziwy mężczyzna nie obnosi się ze swoimi zdolnościami. Na krótko przed swoją tragiczną śmiercią ojciec powiedział mu, czym tak naprawdę się zajmuje. To była ich pierwsza „męska” rozmowa. – Widzisz, mały – zaczął tym swoim suchym tonem. – Na świecie jest dużo drani, od chuja wręcz. I ktoś musi tych popierdoleńców powystrzelać, rozumiesz? – jechało od niego tego wieczoru alkoholem, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi, chłonąc każde słowo w dziecinnym uwielbieniu. – A tym kimś jestem ja – ojciec uderzył się w pierś. – Dawno, dawno temu, świat wyglądał zuuuupełnie inaczej. Jebany młyn, mówię ci, młody. Każdy mógł sobie robić, co chciał. Ba! Nasz, pożal się Temu w Górze, prezydent miał zamiar odebrać nam nawet nasze prawo do posiadania broni. Najstarsze kurewskie prawo kaaażdej wolnej jednostki! Wyobrażasz to sobie, mały? Tylko kiwał głową, zasłuchany, oczarowany, a on kontynuował: – Ale lud przemówił, obalił tego debila, zaostrzył prawo, przywrócił karę śmierci... Tak, tak, smyku, kiedyś skurwysyny mogły się ot, tak, wyłgać i dalej plugawić ten świat swoją pierdoloną obecnością. O czasy, o obyczaje! – pociągnął potężny łyk z butelki piwa, beknął donośnie, po czym mówił dalej: – A że ktoś musiał pobrudzić sobie ręce, a inni ciule potrzebowali speca od brudnej roboty, bo sami nie mieli, oj nie, zamiaru ruszyć jebanym paluszkiem, to muszę teraz pałętać się po wszyyyystkich zawszonych pierdlach tego kraju, żeby wsadzić kulkę tym, którzy zasłużyli na taki pieprzony los. I żył długo i szczęśliwie. The – kurwa – end! Opowiedziawszy to wszystko, padł na kanapę i zasnął, chrapiąc. A on siedział wciąż w tym samym miejscu, czuwając, aby nic nie zakłóciło jego snu. – Nie! Błagam cię! Miej litość! Mark spojrzał prosto w oczy zapłakanego Dominica, dając mu tym samym do zrozumienia, że zrobi to, co musi. Lufę broni wycelował w czoło klęczącego chłopaka, czekając, aż Fiodorowicz da mu znak do wystrzału. Była to bez wątpienia niezręczna sytuacja. Miał nieszczęście nawiązać bliższe stosunki z przestępcą, złodziejem akademickich zapasów. Przepełniała go bezgraniczna pogarda wobec czynów rówieśnika. – Nie chcę umierać – jęknął zmęczony łkaniem skazaniec. – Czemu ma mnie spotykać kara za to, że chciałem pomóc rodzinie? No! Powiedz mi! – niespodziewanie uniósł głowę i rzucił mu wyzywające spojrzenie. – Co to za kraj,

58


gdzie takim jak my każą strzelać do ludzi w podobnym wieku? Albo nawet młodszych!... Odezwij się, Tur, powiedz coś! Nie możesz uważać, że to jest zupełnie w porządku. Nie wierzę w to... – Czemu więc wstąpiłeś do Akademii? – przerwał jego odrażający bełkot. – Skoro nie wierzysz w prawa naszej ojczyzny? – Moi krewni głodują, Tur – Dominic znów zaczął chlipać, chyba w złudnej nadziei, że poruszy jego serce. – Myślałem, że kiedy zostanę Katem, to będę w stanie zapewnić im godziwy byt, ale... to zajmuje za długo! Jesteśmy biedni, wierzyciele pukają do drzwi... Co miałem zrobić? Chociaż tak mogłem im pomóc. Nie zrobiłem niczego złego. Jestem niewinny! Mark splunął mu w twarz. W oczach jego niegdysiejszego towarzysza widać było olbrzymi ból i smutek. Jednak sam był sobie winien. Wiedział, co czeka takich jak on. Po obaleniu prezydenta nie tylko przywrócono wszędzie karę śmierci, ale też, w ramach radykalnych reform, ustalono, że poniesie ją sprawca każdego przestępstwa. Mogło się to wydawać okrutne, a nawet bestialskie, ale liczebność kraju wzrastała w ekspresowym tempie, podobnie jak współczynnik przestępczości. Wschód miał swoje wygrzebane z zakurzonych archiwów, kontrowersyjne, ale skuteczne metody kontroli płodności oparte na manipulacjach genetycznych: starą dobrą eugenikę. Zachód nie miał. Trzeba było sobie radzić w najlepszy z możliwych sposób. W tych czasach nie było miejsca na litość ani miłosierdzie. W tych czasach nie istniało coś takiego jak niewinność. W tych czasach nie dawano ci drugiej szansy. – Starczy tego dobrego – oznajmił sucho Trener. – Pozwoliliśmy ci na parę ostatnich słów, bo mimo wszystko byłeś uczniem. Teraz nadszedł czas na pański egzamin, panie Turik. Niech mnie pan nie zawiedzie. Mark skinął głową z szacunkiem, a następnie, ignorując desperackie okrzyki Dominica, pociągnął za spust. Było zupełnie tak jak na pierwszych zajęciach u Fiodorowicza. Idealnie. Szept zabójczego pocisku wypadającego przez tłumik wprost ku swojej nieszczęsnej ofierze. Mózg byłego kadeta rozprysnął się na ścianie, a stygnące ciało tego, który myślał, że był jego przyjacielem, zwaliło się synowi Naczelnego Kata do stóp. Życie momentalnie uciekło z tej pustej powłoki. Sprawiedliwości stało się zadość. Płakał tylko jeden raz w życiu. To było wtedy, gdy ponurzy ludzie przyszli do ich domu, powiedzieli, że jego ojciec nie żyje i zabrali go do rodziny zastępczej. Zabił go w trakcie napadu jakiś, jakby to on powiedział, młody skurwiel, który nie umiał porządnie posługiwać się giwerą. O ironio, ojciec pojechał jedynie po coś do żarcia. Przypadkowy wystrzał spluwy głupiego żółtodzioba i najwspanialszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znał, odszedł na zawsze. Nie potrafił w to uwierzyć. To brzmiało tak głupio, wręcz idiotycznie. Śmierć niegodna takiej osoby. Sprawcy nigdy nie złapano, ale tylko dlatego, że on sam się nim zajął. To było jego pierwsze morderstwo z zimną krwią, ale zabójstwo w imię prawa, które szanował jak nic innego na świecie (poza zmarłym ojcem). Zobaczył zdjęcia z monitoringu sklepu w telewizji i rozpoznał na nich podrzędną szumowinę, która już od jakiegoś czasu panoszyła się po ich okolicy. Był to młodzieniec, o którym zawsze było wiadomo, że źle skończy, który przyciągał kłopoty niczym magnes. Wykradł odziedziczonego colta z sejfu nadopiekuńczych rodziców zastępczych, wytropił gnojka, po czym go zastrzelił. Ale nie od razu. Miał sześć naboi. Jednym przestrzelił mu nos – z bliska, drugim trafił w kolano – kiedy tamten próbował uciec, trzeci wpakował mu prosto w tyłek – jak już leżał kuląc się z bólu w błocie, czwarty wycelował w krocze, a dwa ostatnie sprawiły, że oczodoły zwyczajnie eksplodowały. Nie była to z pewnością jego najczystsza egzekucja, ale opuściwszy dymiącą giwerę, poczuł jakby z piersi spadł mu

59


ogromny ciężar, poczuł ulgę. I wiedział, co chce ze sobą zrobić w przyszłości. Nowi opiekunowi zwyczajnie się go bali, czując, kim w głębi duszy jest. Nie winił ich, niewiele go zresztą obchodzili. Czekał jedynie na chwilę, gdy będzie mógł wstąpić do Akademii. W końcu nadszedł ten dzień. Nie liczyło się już nic więcej. Mark Turik – nowy Naczelny Kat państwa – stał przed lustrem w przedpokoju, celując dla zabawy pistoletem w swoje własne odbicie. Przymrużył jedno oko, kładąc wskazujący palec na delikatnym spuście, lecz broń nie wystrzeliła, bo wcześniej wyjął z niej wszystkie naboje. Jego poprzednik nie wytrwał zbyt długo na tym stanowisku. Pieprzony dyletant – pomyślał, usłyszawszy, że dureń się zastrzelił. – Tacy nie powinni nawet stąpać po ziemi. Źle się działo w ich kraju, bardzo źle. Rząd złagodził przepisy, bo nadszedł moment, w którym nawet skłóceni sąsiedzi denuncjowali siebie nawzajem, oskarżając się o kradzież cukru, byle wykorzystać system do krwawego załatwienia własnych porachunków. Słowem: zapanował chaos. Jego ojciec byłby bardzo rozczarowany tym stanem rzeczy. Lecz on miał zamiar diametralnie to zmienić, ku chwale swojego mentora. Przywróci porządek – przyrzekł to sobie solennie – dla przyszłych pokoleń. Wiedział, że syn na niego patrzy. Miał nadzieję, że chłopczyk czuje to samo, co on tak dawno temu. Miał nadzieję, że jest dla niego wzorem. Choć w to wątpił. Kobieta, która wydała jego potomka na świat nie miała znaczenia. Była głupią gęsią, która po prostu nadawała się do prowadzienia domu. Od czasu do czasu pieprzył się z nią, ale bardziej z poczucia obowiązku niż dla przyjemności. Choć jak każdy mężczyzna miał swoje potrzeby. Zaspokajał je jednak albo w burdelach, albo topił bezpardonowo w obfitych strugach alkoholu. Czasem zdarzało się jej narzekać z tego powodu, lecz porządne uderzenie w głowę szybko przypominało jej, gdzie jej miejsce. To zachowanie syna zaczynało go powoli martwić. Dzieciak był przez matkę zbytnio rozpieszczany, czytał książki... Pierdolony intelektualista! Taki delikatny, taki niewinny. Nie mógł na to pozwolić. W tym świecie należało być twardym, jeśli chciało się przetrwać. Dura lex, sed lex. Twarde prawo, ale prawo. Tę frazę zapamiętał jako jedną z nielicznych z książek, które i on pochłaniał w dzieciństwie. Boże, jakże był wdzięczny ojcu za pistolet, który sprowadził go na stałe na ziemię! On również pragnął dla młodego jak najlepiej. Kupił już dla niego małą broń do ćwiczeń. Niebawem pokaże mu też colty dziadka. A potem... potem przyjdzie pora na pierwszą męską rozmowę. I kiedy zahartuje się ciało oraz duch jego przyszłego następcy, wtedy będzie mógł spokojnie odejść, wiedząc, że spuścizna jego ojca, a także jego własne dziedzictwo, będą kontynuowane. The – kurwa – end

60



„Wilcza” Ula Kubas, https://www.facebook.com/brudnekartki


OSTATNI ZŁOTY PLON Marta Krajewska „... we wsi Kozielsko (…) rodzą się w łonie ziemi garnki, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek dopomagania ludzkiego, wszelkiego rodzaju i różnych kształtów, do tych podobne, których używają ludzie, delikatne wprawdzie i miękkie, gdy tkwią jeszcze w rodzimym swym gruncie pod ziemią, przecie gdy się je wyjmuje,[stają się] szczelne i stwardniałe na słońcu lub wietrze.” Długosz J., Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, ks. I i XI.

Złapał raz chłop błędnego ognika. Długo łaził za nim po lasach i moczarach, aż na koniec pochwycił. – Gadaj, gdzie złoto! – Potrząsał zamkniętym w dłoniach demonem. Wiadomo wszak, że ogniki ludzi na manowce sprowadzają, by ich odwieść jak najdalej od skarbów, co je w ziemi pochowały jeszcze za życia. Ale jak kto mądry takiego zimnego ognia złapie, to może zostać wielkim bogaczem. I tak się trafiło Miestkowi z Kozielska, że przechytrzył niebieski płomień. – Jak mnie zaraz do skarbu nie zaprowadzisz, zgaszę cię w najbliższej kałuży! – groził. W końcu ognik obiecał pokazać miejsce ukrycia garnców ze złotem w zamian za zwrócenie wolności. Ale że przekorny był, próbował jeszcze po drodze pozbyć się dręczyciela. Wodził Miestka za sobą po krzakach ostrężyn, po bagnach, obok siedliska wilków i niedźwiedziej gawry, ale nijak chłopa ukatrupić nie szło. Na tyle się to wszystko ognikowi zdało, że czas zyskawszy, wpadł na sprytny pomysł. Zaprowadził Miestka na pole pod lasem i kazał kopać we wskazanym miejscu. W niedługim czasie z ziemi wyłonił się nie jeden, a kilka dzbanków ze złotem. Miestko otworzył gębę ze zdumienia, wypuścił błędnego ognika z garnka po kwaśnym mleku i rozochocony jął kopać dalej. Nie miał pojęcia, że z najbliższego krzaka tarniny obserwują całe zdarzenie dwa krasnoludki. Starszy, brodaty i zagniewany, odprowadzał wzrokiem uciekający ognik, mamrocząc pod nosem: – Ty sparszywiały ogarku! Bodajby cię krowa szczynami zgasiła! Oby twoje dziatki za świeczki kapłanom nowej wiary służyły! Ty wosku z zajęczego ucha, ty! Patrz go, Szyszek! – warknął do młodego skrzata o wielkich, odstających uszach. – Swojego kociołka to mu nie pokazał, tylko nasze garnkowe pole! To ci przechera. Szyszek potakiwał gorąco, co i rusz dorzucając od siebie jakieś „no” albo „prawda”. Łatwość, z jaką słowa wyskakiwały z ust strażnika Miodzika z ominięciem rozumu, niezmiennie go zachwycała. Wdzięczny był królowi, że go wysłał po nauki do tak zacnego skrzata. Zazwyczaj siedzieli w starym, opuszczonym gnieździe, popijali piwo, które dostali od domowych, co młynarzom nocami służyli, albo chrapali zgodnie. Aż tu nagle dziś chłop im w szkodę włazi i garnkowe pole rozkopuje. – Dobra, młody, słuchaj! – Miodzik splunął gdzieś w bok, a potem spojrzał na Szyszka spod krzaczastych brwi i krasnej czapki. – Trza by do króla pchnąć nietoperza z wiadomością o rozboju. Jak stracimy to pole, lepre-

63


chony garnków nie dostaną i będą sobie mogli jeno kupki złota na krańcu tęczy usypywać. – Myślałem – odważył się wtrącić młodzik – że kumoter leprechonów nie lubi. – Ano, dobrze myślałeś! – przytaknął Miodzik. – Dla mnie to dziwactwo cały czas w zielonym łazić. Przecie do czego to podobne? Zielony kubrak? Zielona czapeczka? To jest niezgodne z krasnoludkową naturą. I jeszcze to gadanie młodych, jak to trzeba wszystkich miłować, nie patrząc, w jaki kolor się ubierają! Ja jestem już stary i swoje wiem. – Dobrze, dobrze! – Szyszek już żałował, że w ogóle poruszył ten temat. – To ja idę nietoperza łapać, bo pewnikiem znowu na ćmy poleciał, zamiast w gotowości czekać. – Pędź! Powiedz, że potrzebujemy wszystkich, którzy zdołają przybyć. Złoto trza przenieść w inne miejsce, a i same garnki dobrze by było ocalić, bo jesień i niedługo plon zbierać by wypadało! Szyszek pognał, jakby go łasica goniła. Starszy strażnik został na posterunku sam. Z bezsilną złością obserwował szabrującego pole chłopa, rozmyślając, jak by go tu zniechęcić do kopania. Miestko nie miał pojęcia, skąd garnki ze złotem pojawiły się w ziemi. Tej części pól nikt od dawna nie obrabiał. Wykopawszy pięć sporych baryłek, stwierdził, że sam tyle do chaty nie zaniesie. Łopata znów stuknęła o glinianą skorupę, a skarb szkoda było na pastwę losu zostawiać. Być może zniknie z pianiem koguta? Trza się było pospieszyć i przyprowadzić kogoś do pomocy. Miestko żony nie miał, ale w chacie mieszkali z nim dwaj bracia z połowicami i przychówkiem. Unosząc tyle garnców, ile tylko zdołał, poszedł szukać pomocy u rodziny. W opuszczonym gnieździe wewnątrz krzaka tarniny strażnik odetchnął z ulgą. – Poszedł – mruknął do siebie. Nalał do czapeczki od żołędzia piwa i wypił zadowolony. Czekał na przybycie krasnoludków, podziwiając rozgwieżdżone niebo i już mu się prawie zaczęło przysypiać, gdy naraz doszły go rozmowy jakieś. Wytężył wzrok i aż mu dech zaparło z przerażenia. Miestko prowadził ze sobą prawie całą wieś. Tak to jakoś wyszło, że żony braci chciały powiedzieć o skarbie swoim braciom, żony tamtych swoim. A że Kozielsko nie było dużym siołem, ot, kilka chat na krzyż, to po chwili prawie wszyscy mieszkańcy dreptali ścieżką pod las. Nieśli, co kto miał – płachty z derki, drewniane taczki albo wiklinowe kosze. Już po chwili kopali raźno, szepcząc między sobą w przejęciu. Miodzik gapił się z rozdziawioną gębą, jak co i rusz wygrzebują następny młodziutki garnek. Niektóre naczynia pełne były monet, ale część nie dojrzała wcale, toteż złota w nich było jak na lekarstwo, a ścianki gliniane miękły i kruszyły się w rękach. Żal było patrzeć, jak bezmyślni ludzie niszczą bogaty plon. Ruszył się strażnik, widząc, że pomoc z krasnoludziego królestwa ciągle nie nadchodzi. Nie minęła chwila, a w lesie zahuczało, zadudniło i stado dzików wypadło na łąkę. Przestraszyli się ludziska, ale pola pełnego skarbów nie zostawia się bez walki. Postraszyli dziki łopatami, powrzeszczeli w niebogłosy, aż się zwierzęta zlękły i szerokim łukiem ominęły kopiących, niknąc w krzakach. Ucho ludzkie zbyt głuche jest na dźwięki natury, toteż nikt nie usłyszał przekleństw jadącego na odyńcu człowieczka. Pośmiali się kozielscy chłopi z tej chwili strachu, odpoczęli odrobinę, po czym wzięli się na powrót do drążenia ziemi. Zaraz ich też stado nietoperzy opadło, piszcząc nieprzyjemnie po swojemu. We włosy się wplątywały, obijały skrzydłami po twarzach i drapały boleśnie. Rozwrzeszczały się baby jak upiory. Każdy chłop ten krzyk zna, bo go kobiety przeciwko pająkom, wężom i myszom używają. Dźwięk tak uszy świdrował,

64


że sam Leszy, co w mateczniku siedział, skulił się w sobie zadowolony, że się nigdy żony nie dorobił. Chłopi jednak zaraz pochodniami pomachali nad babskimi głowami, a byli tak zręczni, że prawie w ogóle włosów im nie przypalili. Jedna tylko Kaśka do jesieni jeszcze bez grzywki i brwi chodziła. Zaś nietoperze, ogłuszone i oślepione, uciekły z piskiem w ciemność, po drodze strącając z grzbietu klnącego na czym świat stoi Miodzika. Nim świt przyszedł, wszystkie garnki opróżniono. Chłopi zabierali złoto, naczynia zostawiając w ziemi, całe albo i potłuczone. Skrzaci strażnik, ze zranioną dumą i obolałą rzycią, siedział w gnieździe, bezsilnie patrząc na dokonywane spustoszenie. Gdy przyleciały wezwane posiłki, nie było już czego ratować. – Co za szkodniki, ci ludzie. – Król krasnoludków doglądał pola z niedowierzaniem. – W jedną noc wszystko zryli! Gorzej niż dziki jakie, czy wilkołaki. – Nic z tego, królu mój. – Nadworny opiekun złotodajnych garnków prawie płakał z rozpaczy, przekładając z miejsca na miejsce gliniane skorupy. – Tu już nic nie urośnie. Wszystko potłukli, wymacali tymi szkaradnymi, brudnymi łapami… Nawet jak się jakiś garnuszek cały ostał, to magii w nim już nie ma. Wszyscy pogrążyli się w smutku. – To było nasze ostatnie garnkowe pole. – Miodzik splunął w bok, rzucając ludzkiej wiosce nienawistne spojrzenie. – Tak, ostatnie – przyznał król, dosiadając nietoperza. – Czas znaleźć inne zajęcie. Kamienie szlachetne albo sól. Pomyślimy nad tym. Teraz lećmy, nietoperze muszą iść spać. I tak się skończyła uprawa skrzacich garnków na Pałukach. Chłopi z Kozielska, wiedzeni sprytem i rozwagą, nie pisnęli nikomu ani słowa o skarbie. – Tak, słyszeli my o garnkach, panie – gadali, gdy się już wieś stała sławną. – W ziemi się rodzą, nie wiedzieć czemu. Skryba tu jeden był, dziwował się niemożebnie. A garnki, jak garnki: gliniane. Szkoda jeno, że puste.

KONIEC

65


„Autumn” Justyna XxanaA Latoń

http://xxanaa.deviantart.com/ i

https://www.facebook.com/xxanaa.art


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

KATARZYNA SIENKIEWICZ KOSIK

1. Książka Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Bardzo ważny przedmiot. Kiedy byłam mała, rodzina miała ze mną piekło, bo wciąż musieli mi czytać. Tata wracał zmęczony z zajęć na uczelni i przy wieczornym czytaniu próbował oszukiwać, omijając strony. Natychmiast robiłam awanturę. No więc szybko nauczyłam się sama czytać, żeby się nie prosić. W szkole byłam rekordzistką biblioteczną, dostawałam za to jakieś nagrody. Wtedy trudno było kupić książki, dziś do biblioteki właściwie nie chodzę. Jeśli chcę coś przeczytać, kupuję. Jak wydawać pieniądze, to na rzeczy fajne. Bo książka to dla mnie również piękny przedmiot. Lubię dotykać, kartkować, wąchać, kłaść przy łóżku i szykować sobie tomiki z myślą o najbliższych wakacjach. Dlatego też dla przyjemności czytam tylko książki papierowe, e-booki zaś wyłącznie w pracy. Wit Szostak powiedział, że kiedy nie czyta, to mu się dusza kurczy. To bardzo ładne, ja się tego trzymam. Nasze życie jest krótkie i z reguły dość ubogie, literatura otwiera nowe światy, pozwala żyć wielokrotnie, doświadczać różnych emocji, nawet być kimś, kim się nie jest. Dopełnia nas. Cieszę się, że zaszczepiliśmy tę miłość do książek naszemu dziecku. Mam wciąż przed oczami scenkę, kiedy po wieczornym czytaniu trzyletni może bąbel siedzi w łóżeczku obłożony stosem książek i mówi, że teraz on sobie sam poczyta. Niedawno wrócił z wizyty u znajomych i mówi, że mają dziwne mieszkanie. Nie ma w nim w ogóle książek. Jestem z niego dumna, będzie pełniej żył. 2. Powergraph Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Obserwując życie mojego taty, obiecałam sobie kiedyś, że nigdy nie założę firmy. I pojawił się Rafał... Własna firma daje komfort niezależności i zamyka w piekle odpowiedzialności. Bo mogę wybrać, z kim pracuję, ale jeśli już się zdecyduję na współpracę, to nie wolno mi odpuścić, przecież paru niezwykle utalentowanych ludzi mi zaufało i powierzyło swój literacki los. Często powtarzam, że dla nas wydawnictwo to raczej sposób na życie niż wielki biznes. Dzięki Powergraphowi poznałam wspaniałych ludzi, ukazały się książki, z których jestem naprawdę dumna. 3. Uśmiech Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: No wiem, że się cały czas uśmiecham, to pewnie głupio wygląda. Miałam szczęśliwe dzieciństwo, wszyscy byli dla mnie dobrzy i mili, kochali mnie, więc uśmiech wydawał się naturalną reakcją. A potem wszedł w krew. Kiedy się uśmiechamy, jesteśmy sobie życzliwsi. Uśmiechajmy się zatem, łatwiej się wtedy żyje.

67


4. Felix Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Nasze drugie dziecko. I chyba najbardziej niezwykła rzecz w moim życiu zawodowym. Rok temu na spotkaniu w polskiej szkole w Brukseli pewna urocza nastolatka zapytała Rafała: „Czy zdaje pan sobie sprawę, kim pan dla nas jest i co dla nas znaczą pana książki?”. Od trzynastu lat żyjemy z Felixem na co dzień i w szaleńczym wysiłku, który wkładamy w pisanie i wydawanie tych książek, od czasu do czasu dociera do mnie, co się wydarzyło. Że Rafał zawładnął wyobraźnią tysięcy polskich dzieci. Że dzięki niemu dzieciaki więcej czytają, bo udało mu się je przekonać, że czytanie może być naprawdę fajne. Że dzięki nam narodziło się parę miłości (tak, nasi najstarsi fani mają już ponad dwadzieścia lat). Że zarabiając pieniądze, robimy coś naprawdę dobrego. 5. Kontrapunkty Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Moje trzecie dziecko. Dziwne i trochę porąbane, krnąbrne, ale ciekawe świata. Moja wizja literatury. Każda książka wydana w tej serii jest dla mnie ważna, każdą lubię. Każdy autor z Kontrapunktów to znakomity pisarz. Wszystkim życzę literackiego uznania na miarę pierwszego autora Kontrapunktów, czyli Szczepana Twardocha. I za wszystkich trzymam kciuki, niezależnie w jakim wydawnictwie ukazują się ich książki. 6. Rafał Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Moje czwarte dziecko. Żartuję. (Ale tylko trochę). Pierwszy facet, z którym się nie nudziłam, więc w sumie już wtedy mogłam się domyślać, jak to się skończy. Po dwudziestu latach razem wciąż mamy o czym rozmawiać, co wcale nie jest takie oczywiste, kiedy się spędza ze sobą 24/7. Czasem mam ochotę go zamordować, ale nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie bez niego. 7. Film Katarzyna Sienkiewicz-Kosik: Wielki znak zapytania. Sprawia, że czuję się młodziej, bo oto przed człowiekiem już dojrzałym, jakim jestem, otwiera się nowy świat, którego się dopiero uczę. Bo zaczęłam pisać, czy raczej współpisać, scenariusze. Film fajnie łączy literaturę z obrazem, co mnie absolutnie fascynuje i przeraża jednocześnie, bo kiedy się pracuje nad scenariuszem, trzeba się pogodzić, że film, który wyświetla nam się w głowie, nigdy nie powstanie. Nawet jeśli scenariusz zostanie zekranizowany, obraz będzie wizją kogoś innego, reżysera, operatora, scenografa, montażysty, itd. I znowu poznaję nowych, ciekawych ludzi, którzy mnie wzbogacają. Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, ale bardzo chcę spróbować.

Pytał: Aleksander Kusz

68


„Halloween” Aneta „Anne” Kuzioła

http://anne86.deviantart.com/



DZIECI WIATRU Magdalena Lewandowska Zamyślona kobieta stała samotnie na brzegu rzeki. Wpatrzona w ciemność, przyciskała do piersi otulone chustą niemowlę. Po zapadniętych policzkach spływały łzy. Czy to jest miłość? – pytanie bez odpowiedzi wypełniało jej myśli. Lotte była zmęczona. Przebyła długą drogę w poszukiwaniu lekarstwa dla swej córki. Zboża dopiero co dojrzewały, kiedy wyruszała z Nuegen, wioski położonej o dwa dni drogi od Bresteru, stolicy Cesarstwa. Teraz, daleko na północy, na brzegu szerokiej rzeki Stojnej, zimny wiatr porywał pierwsze opadające liście. – Tak niewiele czasu miałyśmy razem, córeczko – powiedziała Lotte, całując czule główkę niemowlęcia. – Tak niewiele… Lotte była za stara, żeby urodzić kolejne dziecko. Minionej jesieni nie przypuszczała nawet, że jest w ciąży. Kiedy krwawienia miesięczne ustały, pomyślała z ulgą, że to koniec, że Święta Panienka w końcu zlitowała się nad umęczonym ciałem przekwitłej kobiety. Nawet mąż Lotte się ucieszył. „Mniej głodnych gąb do wykarmienia!” – powiedział. – „W końcu będzie trochę spokoju”. – A potem, Emmi, zaczęłaś kopać. – Kobieta, przez łzy, uśmiechnęła się do tulonego w ramionach zawiniątka. – Wierciłaś się jak mała pszczółka. Poród nie był długi. Zaczął się późnym rankiem. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, kiedy Hilda, która zwyczajowo pomagała rodzącym, podała Lotcie niemowlę. „To podmieniec. Pomiot Złego” – powiedziała sucho. „Pozbądź się jej. Powiemy wszystkim, że umarła”. Potem akuszerka odeszła, ufając, że matka litościwie zabije noworodka, zanim dowiedzą się o nim wieśniacy. Lotte wiedziała, co czeka Emmi – jej maleńką córeczkę. Takie dziecko urodziło się już w Nuegen wcześniej. Tak jak Emmi miało skośne, różnokolorowe oczy, które przykryte były ciężkimi fałdami powiek; płaską twarz i zbyt maleńką buzię, aby pomieścić duży język. Jego rączki i nóżki zdawały się za krótkie, a pojedyncza bruzda na dłoniach stanowiła nieomylny znak dotknięcia przez Złego. Tak jak Lotte, matka tamtego dziecka nie potrafiła się go pozbyć. Wieśniacy rozszarpali je więc na strzępy. Twierdzili, że pomiot Złego kwasi mleko w krowich wymionach, ściąga gradobicie i niechybnie sprowadzi nieurodzaj. Wtedy Lotte też tak myślała. Wprawdzie nie zabiła tego dziecka, ale wraz z innymi kobietami kopała jego martwe ciałko i krzyczała przekleństwa, by odegnać Złego. – Przepraszam, Emmi! – Kobieta zaszlochała na samo wspomnienie krzywdy, jakie wyrządziła tamtemu niemowlęciu. – Przepraszam! Nie wiedziałam! Wybacz mi… Kiedy jej mąż zobaczył córkę, nie powiedział nic. Spakował kilka niezbędnych rzeczy i poszedł do pobliskiego klasztoru. Tam chciał odpracować winę, zmyć grzechy, za które Bóg tak bardzo go pokarał. Jej siostra zabrała starsze dzieci do siebie. „Pozbądź się tego” – rzuciła na odchodnym. Jednak żadne z nich nie powiedziało nikomu o narodzinach Złego. Lotte była im za to wdzięczna. Następne kilka dni spędziła, rozmyślając nad dzieciobójstwem. – Nie mogłam! Święta Panienko, wybacz mi, nie mogłam! Nie potrafiła skrzywdzić tego maluszka. Wiedziała, że to grzech, że powinna ogniem i żelazem oczyścić dotknięte złem niemowlę. Lecz była tylko słabą, głupią kobietą. Skażoną, nędzną, nic niewartą. Zamiast posłuchać rozsądku, posłuchała serca. Spakowała jedzenie, kilka ubrań i pieluchy, zabrała wszystkie od-

71


kładane przez lata pracy miedziaki, po czym odeszła, z małą Emmi w ramionach. Zajęło jej dwa dni, aby oddalić się od okolicy, gdzie wszyscy ją znali. Potem, już bezpieczna, mogła zacząć kłamać. Mówiła, że idzie odwiedzić chorą siostrę. Czasem, aby trzymać ludzi z daleka, udawała szaleństwo. W końcu, po wielu dniach podróży, znalazła klasztor, w którym przyjęto ją gościnnie, ciepło. Jeden ze starszych braci, święty człowiek, odkrył jej sekret i zrozumiał. Nie patrzył na małą Emmi z odrazą, lecz z miłością. Błogosławił ją i powiedział, że jest ratunek, że można odpędzić zło. Dla Lotte słowa zakonnika były jak objawienie, jak cud, o który modliła się tak długo. Posłuchała wskazówek brata i wyruszyła na północ, do przygranicznego miasteczka Dingen. Tam wznosił się klasztor, którego mniszki żyły w takiej świętości, że potrafiły wymodlić błogosławieństwo nawet dla podmieńca. Podróż nie była łatwa, lecz Lotte z uśmiechem znosiła jej trudy. Gnana nadzieją, karmiona miłością i pierwszymi uśmiechami Emmi, nie zważała na głód, chłód i niewygody. W końcu, po wielu tygodniach, zapukała do bramy klasztoru Wortysek w Dingen. Mniszki przyjęły kobietę życzliwie, jakby się jej spodziewały. Nakarmiły ją, zatroszczyły się o Emmi, a potem kazały się modlić. Padła więc Lotte na kolana przed kamienną figurą Najświętszej Panienki i modliła się, żarliwie upraszając o zmiłowanie. Nawet nie zauważyła, kiedy do kaplicy wkroczyła młoda mniszka. Położyła dłoń na jej ramieniu i wyszeptała: – Chodź ze mną, Lotte. Weź Emmi i chodź ze mną. Więc Lotte poszła. Podążała za zakonnicą na wschód, w stronę granicznej rzeki Stojnej. Tam kończyło się Cesarstwo, a zaczynały ziemie barbarzyńskich plemion. Za rzeką mieszkali poganie, którzy nie znali chwały Jednego Boga, lecz czcili ziemię, drzewa, wodę, ogień, a nawet wiatr. Mieli wiele bóstw. Jednym z nich była Starucha, pani śmierci i zapomnienia. Żyjące na drugim brzegu plemiona wierzyły, że dzieci takie jak Emmi są darem od tej bogini. Szanowali je, troszczyli się o nie i nazywali je dziećmi wiatru. – Emmi nie jest podmieńcem – tłumaczyła mniszka. – Nie jest zła czy przeklęta. Jest darem, jak każde inne dziecko. Tam, za rzeką, znajdzie kochający dom. Lotte początkowo nie chciała tego słuchać. – Mówiłyście, że możecie ją uleczyć! – krzyczała z wyrzutem. – Że możecie ją naprawić! – Lotte! Emmi nie jest chora! Nie jest zepsuta! Spójrz na nią! – upierała się zakonnica. – Jest darem. W oczach Boga jest doskonała! Tu, w Cesarstwie, ludzie tego nie rozumieją. Dlatego Pan wysłał cię do nas, do Dingen. Tu kończy się twoja droga, lecz dla Emmi podróż się dopiero rozpoczyna. Będzie żyła, Lotte, twoja córka będzie żyła! Więcej! Będzie kochana. Bedzie szanowana. Lotte nie odpowiedziała. Podążała za mniszką, bo nie miała dokąd iść. Nadzieja na uzdrowienie Emmi odpłynęła, pozostawiając pełną niemocy pustkę. Czym zgrzeszyłam Tobie, o Boże? – pytała milczącego nieba. – Czemuś mnie opuścił? – Tutaj muszę cię zostawić – powiedziała zakonnica, kiedy dotarły na brzeg rzeki. – Pomyśl nad tym, co powiedziałam, sama zdecyduj. Masz tu koronkę. – Podała jej prosty, drewniany różaniec. – Zmów modlitwę, jeśli będziesz chciała wrócić do klasztoru. Jeśli postanowisz oddać Emmi… – tu mniszka podała jej cisową gałązkę – złam to. To przywoła kapłanki Staruchy. Lotte nie odpowiedziała. Przyciskała uśpione niemowlę do piersi. Myśl o rozstaniu z Emmi była tak ostateczna… Jak śmierć. Nigdy już nie zobaczy słodkiej buzi córki, nie usłyszy jej głosu, jej śmiechu. Tak bardzo chciała nie wierzyć w słowa mniszki. Powędrować dalej, nie poddawać się, szukać. Ale przeszła już pół Cesarstwa, podróżowała od miesięcy. Wiedziała że, nawet jeśli znajdzie odludne miejsce, nawet jeśli osiedli się tam z Emmi, wcześniej czy później ktoś zawita do ich kryjówki. Zbłąkany wędrowiec, myśliwy czy bard spojrzy w twarz podmieńca i od razu rozpozna dotyk Złego. Zawoła innych, zawoła kapłanów. Razem, chwaląc Boga, przegonią zło z Emmi. Kiedy skończą… Kiedy skończą, nie zostanie nic. Jak bardzo można kochać? Czy można kochać tak, żeby z radością umrzeć? Tak bardzo, żeby odejść, zostawić, porzucić? Czy to w ogóle jest miłość? Lot-

72


te miała męża i starsze dzieci. Czy miała prawo ich opuścić? Kto jest ważniejszy? Kogo kocham bardziej? – pytała się raz po raz, wpatrzona w szumiące wody rzeki. Cisowa gałązka wysunęła się ze zdrętwiałych palców kobiety. Lotte, jakby przypadkiem, nastąpiła na cienkie drewienko. Rozległ się stłumiony trzask. Przyszli znikąd. W jednej chwili ich nie było, a w następnej stali przed nią, dwie sylwetki na tle lśniącego nurtu rzeki. Jedna postać pochyliła się nieco, dało się słyszeć plusk wody, syczenie, a potem jasny płomień pochodni rozświetlił noc. – Matko Przenajświętsza – przeżegnała się Lotte, widząc rozpalony magicznie ogień i mężczyznę, który trzymał żagiew. Wyglądał jak Emmi. Miał szeroką, płaską twarz, skośne, przykryte fałdami powiek oczy, usta niewielkie i nieco rozwarte, tak, jakby nie mieścił się w nich język. Był wzrostu chłopca, lecz jego twarz pokrywała starannie przycięta broda. Ubrany w czystą tunikę i porządny płaszcz, w oczach wieśniaczki wyglądał jak książę. Lotte nie miała jednak wątpliwości, że ten książę był podmieńcem. Był żywy. Dorosły. Czysty, zadbany i pewnie dużo bogatszy niż ona. Obok podmieńca stała stara kobieta. Owinięta w zieloną chustę, wyglądała bardzo niepozornie. To kapłanka? Podmieniec uśmiechnął się przyjaźnie, z szacunkiem skłonił się staruszce i podał jej pochodnię. Potem podszedł do Lotte, wskazał na tulone przez kobietę dziecko i zapytał w języku Cesarstwa: – Mogę? Oszołomiona Lotte nie wiedziała, co powiedzieć. Ten książę, ten pomiot Złego, uśmiechał się do niej i uprzejmie pytał o pozwolenie. Skinęła głową, oniemiała. Mężczyzna delikatnie odchylił chustę otulającą Emmi, dotknął gładkiego policzka dziecka i powiedział: – Witaj, siostrzyczko! Jestem Mileszy. A jak ty się nazywasz? Podmieniec wysławiał się składnie, lecz jego słowa brzmiały nieco dziwnie, jakby małe usta utrudniały płynną mowę. – Emmi – odruchowo powiedziała Lotte. – Nazywa się Emmi. – Emmi! – ucieszył się Mileszy. – To bardzo ładne imię. Milcząca do tej pory starsza kobieta podeszła do towarzysza i położyła dłoń na jego ramieniu. Mężczyzna bez słowa przejął pochodnię od staruchy, po czym oddalił się nieco. – Możesz z nami pójść, Lotte – powiedziała owinięta zieloną chustką kobieta. Lotte pokręciła głową, przytuliła Emmi do piersi i oddaliła się o krok od staruchy. Myśl o oddaniu córki wydała jej się nagle nie do zniesienia. W tej chwili Lotte była pewna, że złamała cisową gałązkę przez przypadek. To przecież barbarzyńcy! Nie mogła celowo ich przywołać! Tyle razy słyszała od kapłanów, jakim bezeceństwom oddaje się ten pogański lud. Nie mogła przecież chcieć… – Nie! Nie dostaniecie jej! – wykrzyknęła drżącym głosem. Starsza kobieta spojrzała na Lotte w zamyśleniu. Po chwili odwróciła się do nagle posmutniałego Mileszego. – Chodź, chłopcze – powiedziała. – Nic tu po nas. Lotte odetchnęła z ulgą. Spojrzała na gładką buzię swojej córki. – Jesteś bezpieczna – wyszeptała. – Nie pozwolę cię skrzywdzić. Tylko, że to nie barbarzyńcy chcą ją skrzywdzić – uświadomiła sobie nagle. Nawet nie próbowali jej zabrać siłą. Uśmiechnęli się do niej. Ten podmieniec… Ten podmieniec był dorosły. Nikt go nie rozszarpał, kiedy był dzieckiem. Barbarzyńcy pozwolili mu żyć. – Poczekajcie! – wykrzyknęła nagle Lotte. – Poczekajcie! Starucha i Mileszy zatrzymali się. Odwrócili się powoli. Z uprzejmym zainteresowaniem patrzyli ku samotnej postaci matki. – Będziecie o nią dbać? – zapytała Lotte nieśmiało. – Jak… jak.. – rozpłakała się, nie znajdując słów. – Pani – odparł Mileszy z dwornym ukłonem. – To dziecię wiatru, jak ja.

73


Będę o nią dbał! Przysięgam! Jest moją siostrą. – Emmi jest błogosławieństwem Bogini – dodała starucha. – Będzie szanowana. Lotte zacisnęła usta. Niemal zgięta wpół, z trudem powstrzymywała szloch. Wyciągnęła córkę ku starszej kobiecie. Odwróciła wzrok, nie chciała patrzeć. Poczuła jak ręce tamtej delikatnie wysupłują dziecko z jej ramion. Chwilę potem zimna dłoń dotknęła jej czoła i przyniosła ciemność. *** Lotte otworzyła zapuchnięte od płaczu oczy. Pod kolanami czuła twardy kamień. Nogi zdrętwiały od długiego klęczenia. Zajęło jej chwilę, aby przypomnieć sobie gdzie jest i co tutaj robi. Modliłam się całą noc! – uświadomiła sobie. – Emmi! Czemu nie płakała? – Emmi! – Rozejrzała się dookoła z niepokojem. Wiklinowy koszyk stał tam, gdzie go zostawiła. Zawinięte w kocyk niemowlę wyglądało na pogrążone w głębokim śnie. Oczy nie poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Klatka piersiowa dziecka również była nieruchoma. – Emmi! – Przejęta grozą Lotte odchyliła kocyk. Pod jej dotykiem malutkie ciałko rozpłynęło się w mgłę. Przejrzysty opar uniósł się, zawirował i zmienił w bajecznie kolorowy bukiet wiosennych kwiatów. Biało-srebrzyste pióro zachwiało się ponad lśniącymi rosą płatkami i miękko opadło na dłoń oniemiałej kobiety. Powietrze zaszumiało, jakby poruszone niewidzialnymi skrzydłami. – Wybaczam ci – wyszeptał wiatr.

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

74



„Droga Mleczna” Małgorzata Lewandowska http://mgoria.deviantart.com/gallery/


GDY LIŚCIE TAŃCZĄ Justyna Lityńska Świat wiruje wariacko, jakby rozpędzony przez rączkę dziecka, które w chwilowym kaprysie uznało go za swoją zabawkę. Śmieję się. Głośno. Chichoczę, gdy zaplątane w leśnej ściółce gałązki, szyszki i ziarnka żwiru ranią moje bosy stopy. Uśmiecham się, gdy warkocz, rozpędzony kolejnymi obrotami, chłoszcze mnie po twarzy i plecach. Nie przestaję, gdy przypadkiem uderzam dłonią o konar drzewa. Odpowiada mi pełnym wyrzutu, suchym trzaskiem odpadającej gałęzi, który jednak nie jest w stanie całkowicie zagłuszyć chrupotu łamanych kości. Nie obchodzą mnie krople krwi, spadające na białą, lnianą sukienkę niczym nasiona jakichś upiornych maków i rozkwitające, zamieniające ją w karmazynową łąkę. Dopiero, gdy przez nieopatrzny ruch tracę kontakt z podłożem, przestaję, by wylądować z głuchym hukiem na ziemi. Dyszę ciężko, wzbijając w powietrze suche, opadłe liście. Czekam spokojnie, aż do mojej dłoni przychodzi charakterystyczne mrowienie, przywodzące na myśl igiełki delikatnie rozpychające skórę od środka. Gdy nieprzyjemne uczucie mija, siadam, opierając się o pień najbliższego drzewa. Na moje ramię sfruwa ptaszek wielkości mojej pięści, o brzuszku w pięknym odcieniu ochry. Nie zabawia tam jednak długo. Szybko odlatuje, a ja, nauczona wcześniejszymi doświadczeniami o przydatności jego instynktu, odwracam się błyskawicznie. Kilkanaście metrów za mną stoi jakiś mały obdartus. Ma twarz umorusaną warstewką brudu, po wielu latach pogrubiania się prawdopodobnie już nie do zmycia. Nosi zdecydowanie zbyt duże ubrania, w których więcej jest łat niż oryginalnego materiału, zapewne po starszym i dość licznym rodzeństwie. Trudno określić kolor włosów. Powinny być chyba kasztanowe, może nawet rudawe, ale w tym momencie są brunatnoszare i wątpię, by zmieniło się to w najbliższym czasie. Zdaje się, że tylko oczy ma czyste. Są stalowoszare i wielkie, szeroko otwarte ze zdumienia. Równie jakt one rozdziawiona buzia mówi mi dokładnie, że chłopiec widział, jak tańczę. Nie od początku, wtedy jeszcze bym go spostrzegła, ale w trakcie nie zważam właściwie na nic. To tylko głupi smarkacz, ale czuję się, jakby ktoś właśnie widział mnie nagą. – Nieładnie jest podglądać innych – mówię spokojnie, wstając i podchodząc do niego. Najpewniej odwróciłby się i pognał przed siebie ile sił w nogach, gdyby tylko przerażenie, a może nawet i ciekawość, mu na to pozwoliły. Zatrzymuję się dopiero kilka metrów przed nim. Ma okazję lepiej mi się przyjrzeć. Jeju, ależ musi się bać. – Na przyszłość, gdybyś chciał na coś popatrzeć, najpierw zapytaj. Dalej się nie odzywa. Zdołał co prawda opanować się i zamknąć buzię, ale nie wygląda na to, by był w stanie ją otworzyć. – Jak masz na imię? – pytam i czekam wiedząc, że minie trochę czasu, nim zdoła przetworzyć moje słowa i na nie zareagować. Moja cierpliwość zostaje wreszcie nagrodzona, bo po dłuższej chwili usta chłopca, ledwo co się poruszając, widocznie dalej ściśnięte strachem, wyszeptują kilka sylab. Nawet mi z ledwością udaje się to usłyszeć. – Selim. Korzystając z jego chwilowego osłupienia, podchodzę jeszcze bliżej. Dziecko sięga mi może nieco powyżej pasa. Muszę pochylić się, aby nasze oczy znalazły się na tej samej wysokości. Widzę, jak kolana trzęsą się pod nim coraz bardziej.

77


– To, co przed chwilą widziałeś… To będzie nasza mała tajemnica, dobrze? – mówię, uśmiechając się najłagodniej jak potrafię. Jeśli chłopiec zemdleje ze strachu, nici z umowy. Energicznie kiwa głową, aby mnie upewnić. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że kompletnie nic nie rozumie, ale gdyby wypaplał to komuś dorosłemu i informacje dotarłyby do jakiegoś kapłana lub kogoś nieco lepiej zorientowanego, mogłabym mieć kłopoty. Muszę być absolutnie pewna. – Obiecujesz? – dopytuję. Kolejne kiwnięcie głową. – Przyrzeknij – żądam i wreszcie, po raz kolejny, słyszę wątły głos malca. – Na co? – pyta, wyraźnie przerażony, że mógłby przysiąc na coś mało ważnego. – A co jest dla ciebie najcenniejsze? – pytam, nie mając wielu pomysłów, co mogłoby przedstawiać jakąś szczególną wartość dla dziecka w jego wieku. – Ciro – odpowiada po chwili, a widząc moje zdumione spojrzenie, dodaje dumnie: – Mój kot. Siłą muszę powstrzymywać się, by nie wybuchnąć śmiechem, co z pewnością zepsułoby nastrój całej sytuacji. Jestem szczerze rozbawiona, choć także nieco zaintrygowana tym, że chłopiec nie ceni sobie rodziny, przyjaciół, życia czy nawet pieniędzy, a jakiegoś zapewne wyliniałego futrzaka. – A zatem przysięgasz na Ciro, że nikomu o mnie nie powiesz? – pytam po chwili ciszy, a jako odpowiedź znów otrzymuję kiwnięcie głową, połączone z uroczystym uniesieniem dłoni do piersi. Lewej co prawda, i do prawej strony, ale i tak zaskakuje mnie, że proste, wiejskie dziecko zna takie gesty. – Myślę, że czas na ciebie – dodaję po chwili i z uśmiechem na ustach obserwuję Selima, który z zaskakującą wręcz prędkością znika między drzewami. – Masz szczęście, że jestem z tobą – słyszę gdzieś nad głową. Unoszę wzrok, a moje spojrzenie napotyka rudzika, który przysiadł na gałęzi bajecznie kolorowego klonu. – Inaczej młody gapiłby się na ciebie jeszcze z pół godziny, zanim byś go zauważyła. Pochylam się, biorę do ręki garść kamyczków i rzucam nimi w ptaka, niestety niecelnie. Z góry spadają na mnie tylko liście, żadnych piór. – Ciekaw jestem, czy ty przysięgałabyś na mnie, gdyby ktoś cię o to poprosił? – dodaje jak gdyby nigdy nic, przelatując wyżej. – Raczej na to, że kiedyś cię zatłukę – odpowiadam, siadając pod drzewem, które sobie wybrał. Ma szeroki pień; kiedyś, z nudów, usiłowałam zmierzyć jego obwód krokami, o ile dobrze pamiętam, wypadło ponad dwadzieścia. – A tobie powiem to samo, co jemu. Nieładnie jest podglądać, a tym bardziej podsłuchiwać. – To moja praca. Tak jest i już, koniec kropka, choćbyś nie wiem jakimi głazami we mnie ciskała. Mówi coś jeszcze, ale nie słucham go, tylko przymykam powieki, korzystając z nagłego podmuchu wiatru. I znów mnie tu nie ma, tylko jestem gdzie indziej, wyżej, dalej. I znów mogę tańczyć bez walenia o gałęzie i ziemię, i znów mogę cieszyć się bez obaw, że przyjdzie jakiś smarkacz. Jestem wielka i potężna, nie słucham jednego małego ćwirka, o nie, mogłabym połykać je całymi stadami, gdyby tylko nie omijały mnie z szacunku i niekrytego strachu. Mogę wszystko. Jestem… – …wu to samo. Nie odpływaj, bo nic ci to nie da, może tylko będziesz bardziej zła, niż zwykle. Otwieram powieki. Las, gałęzie, krzaki, ściółka, Miedziak. Wszystko na swoim miejscu, a jednocześnie zupełnie nie tak, jak powinno być. – Zlituj się – mruczę, nie chcąc nawet zadać sobie trudu podniesienia głosu. – Może byś sobie polatał, co? Korzystaj, póki możesz, nawet nie wiesz, co tracisz. Widząc mój kompletny brak ochoty na cokolwiek, rudzik zlatuje z gałęzi i siada na moim kolanie. – Wiesz, że on może się wygadać? Pochwalić przed kolegami albo jeszcze lepiej, w świątyni?

78


– I co? – pytam, wbijając w niego spojrzenie. – Złapią mnie? Zabiją? A może udobruchają? Miedziak, dobrze wiesz, że nawet jeśli tak się stanie, jedyną konsekwencją będzie kolejna wędrówka, nic więcej. – Nawet jeśli? – słyszę moje słowa, wypowiedziane z kpiną przez dziób, który niemal nigdy się nie zamyka. – Przyrzekł – mówię z pewnością, która zaskakuje nawet mnie samą. Woda jest cudownie chłodna. Ma to swoje rozliczne zalety. Przynosi ulgę, a także jakimś sposobem udaje mi się w niej sprać szkarłatne plamy z sukienki. To, co wcześniej nie obchodziło mnie w najmniejszym nawet stopniu, na co dzień może być dość uciążliwe. Bo ach, czemuż chodzę w zakrwawionej sukni? Niechybnie mór niosę albo dziatwę rabować i pożerać przybyłam. Śmieję się na samą myśl o tych przepełnionych strachem spojrzeniach, trzasku zamykanych pospiesznie okiennic. Niestety, bardzo szybko w tę wcale przyjemną wizję wdziera się też pomrukiwanie kapłanów. Stare klechy. Nawet w wyobraźni muszą mi psuć zabawę. Tym razem jednak, choć nigdy przez gardło mi to nie przejdzie, powinnam być im wdzięczna. Inaczej obecność pary ciekawskich oczu i towarzyszącego im ciała znowu umknęłaby mojej uwadze. Na szczęście on jeszcze mnie nie zauważył. Skrada się w krzakach, chcąc być niewidocznym, ale jedynym, co osiąga, jest ograniczenie własnego pola widzenia. Kręcę z politowaniem głową i zanurzam się pod powierzchnię wody, ciągnąc sukienkę za sobą. Płynę przez chwilę z prądem, po czym wynurzam się, kilkadziesiąt metrów za moim notorycznym podglądaczem i zakładam sukienkę, krzywiąc się, gdy mokry materiał oblepia skórę. Z irytacją stwierdzam, że dopóki nie wyschnie, będzie nieco bardziej prześwitujący, niż przystoi damie, na szczęście jednak żadnej nie ma w okolicy. Cicho podchodzę do chłopca i staję tuż za nim. Posapuje urywanie, chyba usiłuje wstrzymywać oddech. Sprytne, nie ma co. W ręku trzyma jakiś pakunek i, nie powiem, intryguje mnie to. – Co tam masz? – pytam, szczerze zaciekawiona, a on podskakuje, z głośnym, dziecięco piskliwym krzykiem, upuszczając zawiniątko na ziemię. – To miło, że tym razem przyszedłeś z prezentem – kontynuuję, jak gdyby nigdy nic. – No, Selim, pokaż. Proszęproszęproszę – mamroczę jak małe dziecko, które nie może się doczekać upominku. Ta impertynencja chyba nieco go ośmiela. – Bo… bo wtedy co byłem… to nie miała pani nic do jedzenia. To pomyślałem… że może być pani głodna. Proszę – powiedział, podając mi pakunek. Gdy go rozwijam, ukazuje mi się piętka chleba, kawałek twardego sera i jajko. – Nie trzeba było… – mruczę, patrząc na prowiant, którego wysupłanie pewnie wiele go kosztowało. Przecież nie powiem mu, że tego nie zjem. – Mam tu mnóstwo jedzenia, nie jestem głodna. – A co pani je? – pyta z rozbrajającą, dziecięcą ciekawością. Ciekawością, która może i nie jest wścibska, ale niestety równie uciążliwa. – Jagody, orzechy… – wymieniam niepewnie, usiłując przypomnieć sobie jadane przez ludzi dary lasu. – To źle! – Jego krzyk jest autentyczny i pełen przerażenia. – Tu są tylko trujące jagody! Jak zje pani za dużo, rozchoruje się pani! – Dziękuję – przerywam mu. – Na szczęście jak dotąd wolałam orzechy – dodaję, choć nie powinnam, z odrobiną cynizmu. Chłopiec kiwa uspokojony głową, najwidoczniej nigdy wcześniej nie zaznawszy cudownego zjawiska ironii. Nie ma jednak tak łatwo. – Ale samymi orzechami się pani nie naje. Jest pani głodna, musi pani zjeść – niemal mi nakazuje. Widać, że bardzo chce pomóc i nie tak to wszystko sobie wymyślił. – A ty nie jesteś głodny? – pytam, przypatrując mu się badawczo. Spuszcza wzrok. Oczywiście, że jest. Te dzieci zawsze są głodne. Ich rodzice nie mieli takiej łatwości w zdobyciu jedzenia jak moi… Nie myśl o nich, głupia! I nie porównuj do wieśniaków!

79


– To może zrobimy tak: zjemy sobie po połowie i oboje będziemy mniej głodni? Zajmuje mu to chwilę, ale wreszcie kiwa potakująco głową. Łamię chleb i ser, starając się podzielić je możliwie nierówno i dać mu większą część. Zanim dzielę jajko zastanawiam się przez chwilę, po czym daję mu je całe. – Nie lubię – ucinam, nim zdąży się odezwać. – Dlaczego? – pyta, z ustami pełnymi chleba. – Mam awersję do kur. – Co to awersja? Niech to, powinnam uważać na słowa. – Nie lubię ich. Z wzajemnością zresztą. – Dlaczego? – O to już pytaj kur. Przez chwilę, dzięki Przedwiecznym, nie zadaje więcej pytań, a tylko je. Jednak przygnieciona jego karcącym wzrokiem sama muszę przełknąć kilka kęsów. Idzie to opornie, lecz wreszcie wpycham je siłą woli w głąb gardła, ale nie za bardzo. Trzeba będzie je potem jakoś usunąć. – Bardzo dziękuję za jedzenie – mówię, gdy w małej buzi znika ostatni okruszek. – Ale nie kłopocz się więcej, naprawdę mam tu wszystko, czego tylko potrzebuję. Kiwa głową, choć nie wygląda na przekonanego. Za jakiś czas mogę spodziewać się kolejnego poczęstunku. Pozwalam sobie na ciężkie westchnienie i zerkam w górę rzeki. Słońce zaczyna już powoli zachodzić za górami. Ostatnie jego promienie wydobywają głębię barw z osłaniającego nas baldachimu liści, które opadają kolorowym deszczem przy najmniejszym tchnieniu wiatru. Przez myśl przemyka mi, że muszę poszukać jakiegoś schronienia na zimę. Może dzieciak jest jakimś znakiem losu, że powinnam już stąd znikać? Dopiero po chwili orientuję się, że malowniczy zachód oznacza coś jeszcze. – Nie powinieneś wracać? – pytam, przenosząc spojrzenie na Selima. Mina trochę mu rzednie i nie dziwię się. Pewnie zabrzmiałam jak matka, która wzywa na kolację w samym środku zabawy z kolegami. – A… A czy…? – odzywa się niespodziewanie, wyraźnie zakłopotany. – A czy, zanim pójdę… Mogłaby pani… tak jak wczoraj…? Zatańczyć? – kończy wreszcie, bardzo cicho i niewyraźnie. Nie proszę go, by powtórzył i na szczęście nie zauważa, że dotarło do mnie coś, co sam z ledwością słyszał. Jego prośba nieco mnie zaskakuje. Nie sądziłam, że mój wczorajszy, niespodziewany występ zrobił na nim aż takie wrażenie. Jeszcze bardziej dziwi mnie fakt, że nie znajduję w sobie chęci, by kazać mu spadać na drzewo, zrugać za impertynencję i odejść z wysoko zadartym nosem. Zamiast tego uśmiecham się, wstaję jednym, płynnym ruchem i podchodzę do niego. – A jak zatańczę, to pójdziesz grzecznie do domu? Kiwa z zapałem główką i od razu kładzie rączkę na piersi. – Przyrzekam na Ciro. Tym razem nie mogę już powstrzymać śmiechu. Głaszczę go po głowie, po czym odchodzę kilka kroków. Nie chcę zrobić mu krzywdy. Polana nie jest zbyt duża. Mogłabym przejść z jednego końca na drugi robiąc ledwie kilkanaście kroków. Z początku czuję się zaskakująco niezręcznie. Tańczę od zawsze, nic tak skutecznie nie poprawia mi nastroju. Jednak nigdy nie robiłam tego na pokaz. Dlatego zaczynam powoli, wręcz nieśmiało. Ruchy są oszczędne i wyważone, sztywne. Myślę już o tym, by odmówić chłopcu występu, zbyć go i nie obnażać się tak bardzo. Lecz nagle widzę parę jasnoniebieskich oczu, emanujących wręcz rozbawieniem. Czego się wstydzisz, pytają. Taka jesteś, taka będziesz i nic, co zrobisz ty lub ktokolwiek inny, tego nie zmieni. No dalej, pokaż mu. Pokaż mu wielkość!

80


Oczywiście, najdroższy. Jakże mogłabym ci odmówić? A zatem pokazuję. Przyspieszam. Słyszę pełne zachwytu westchnienie Selima. Nic nie widziałeś, chłopcze. Bo to dopiero początek. Liście jeszcze szeleszczą pod moimi stopami. Za chwilę się to zmieni. Sukienka, teraz już sucha, nadal przylega do mojego ciała. Za chwilę przestanie. Warkocz kołysze się na moich plecach jak wahadło. Już niedługo. Przyspieszam. Wydaje mi się, że słyszę muzykę. Fujarki, kobzy, bandury, bałałajki i bębenki. I wtedy się zatracam. Moje kroki są lekkie i niemal nie dotykam już ziemi. Biały materiał, wydęty pędem, odrywa się od mojej skóry. Włosy raz po raz, niczym bicz, uderzają ramiona i twarz, po drodze z cichym świstem tnąc powietrze. I nie ma już łąki, nie ma chłopca. Wzbite moim tańcem liście, które wirują wokół, to nie liście, tylko stado rudych, brązowych i żółtych ptaków. Wilgoć mżawki, która rozpoczęła się nie wiadomo kiedy, to obłok chmury. Nawet nie wiem, kiedy zaczynam się śmiać. Jak cudownie! Jak pięknie! Jak dawniej. Kątem oka widzę fruwającego wokół mnie Miedziaka. Pewnie jest wściekły, zażenowany moją lekkomyślnością, ale teraz już nic nie może zrobić, teraz już mi nie przerwie. Bo mój śmiech przechodzi w śpiew, dawno zapomniane słowa, które same w sobie brzmią jak melodia. Selim może nawet myśleć, że po prostu nucę. Tymczasem ja opiewam tę radość, której z niczym nie można porównać, potęgę, której nie w sposób zatrzymać, moc, siłę, wielkość, dumę, żywioł, wszystko to, kim jestem... Kim byłam. Potykam się i przewracam, a wirujące wokół liście opadają wraz ze mną, bo już nie ma ptaków. Mżawka jest tylko mżawką, irytująco mokrą i zimną. Krzywię się, posyłając zachmurzonemu niebu gniewne spojrzenie, jakby była to jego wina. – Zatańczyłam – oznajmiam szorstko, nawet nie zaszczycając Selima spojrzeniem. – A teraz marsz do domu. Wynocha! – dodaję i dopiero wtedy słyszę pospiesznie oddalające się kroki. Moja twarz jest już mokra od nasilającego się deszczu. Przymykam powieki, wyobrażając sobie, że płaczę, że tak brutalnie przerwana ucieczka we wspomnienia doprowadziła mnie do łez. Gdyby tylko mogła. – Wiedziałem, że to głupi pomysł. Jak mogłaś zrobić coś tak... – Nie tobie mnie oceniać, gburze – przerywam mu, odwracając się do niego plecami. – Sęk w tym, że właśnie mi. Nie jestem z tobą dla przyjemności. – Wzajemnie. – Więc czemu jeszcze bardziej nam to utrudniasz? – Bo nie zostało mi nic innego – stwierdzam po chwili milczenia i, o dziwo, zamykam tym zrzędliwy dziób. W tej ciszy trwamy do zmroku. Dopiero wtedy Miedziak odlatuje z cichym trzepotem, a ja marzę o jeszcze kilku deszczowych łzach. Kolejny dzień wstaje równie kolorowy. Różnobarwne liście, promienie słońca prześwitujące przez ich baldachim, którego lustrzane odbicie pokrywa szczelnie ściółkę. Gdybym była artystką, zrobiłabym pędzel choćby i z własnych włosów, żeby móc to namalować. Piękny widok nie wystarczy jednak, by wymazać z pamięci mojego stróża wczorajsze wydarzenia. – Dobrze wiesz, że nie powinnaś była ryzykować – oznajmia, lądując tuż przede mną. Jest taki malutki. Mogłabym zgnieść go w garści. Jak te pozory mylą. – Przysięga na kota czy nie, prędzej czy później się wygada, a wtedy powinniśmy być daleko stąd. – Powinniśmy? Czy może raczej ty powinieneś? – pytam, posyłając mu badawcze spojrzenie. Wiem, jak dobrze mi wychodzi. Człowiek cofnąłby się pod jego siłą. Z zadowoleniem stwierdzam, że nawet piórka Miedziaka nieznacznie drgnęły. – Niby dlaczego? Czemu miałabyś chcieć tu zostać? Bez mojego wsparcia nic nie zdziałasz. – Owszem, ale ty przecież nie zostawisz mnie bez pomocy, prawda? Strażniku?

81


Słysząc to, stroszy piórka. Jest wściekły. – To nie działa w ten sposób! To ostateczność, a nie rozrywka! Poza tym czy byłabyś w stanie poświęcić sto lat dla kilku chwil? – Za to jakich – szepczę z rozmarzeniem. – Dla takich chwil warto poświęcić bardzo wiele. – Zrobiłaś to specjalnie – stwierdza po chwili z niedowierzaniem. – Celowo go sprowokowałaś. Chciałaś, żeby tu przyszli! – ostatnie słowa niemal wykrzykuje. – Nie od samego początku – wyjaśniam uczciwie. – Właściwie dopiero teraz sama to sobie uświadomiłam, ale tak, masz rację, można powiedzieć, że były to działania celowe. I skuteczne – dodaję po chwili, słysząc narastający gwar wielu głosów. – Nadchodzą – potwierdza Miedziak. – Chodź. Jeszcze nie jest za późno. – Ależ jest. – Kręcę przecząco głową. – Poza tym, jeśli nas tu nie znajdą, dojdą do wniosku, że Selim kłamał, a pewnie kazali mu przysiąc na księgi. Chyba nie chcesz skrzywdzić dziecka dla własnej wygody, co? Wydaje z siebie gniewny pisk, ale wiem, że w głębi duszy przyznaje mi rację. Uśmiecham się tryumfalnie i wstaję jednym, błyskawicznym ruchem. Chodźcie. Jestem gotowa. Kapłan idzie na czele. Cuchnie kadzidłem i kiepsko spranym z szaty, ulotnym zapachem krwi. Ta jakże charakterystyczna, znienawidzona przeze mnie woń miesza się ze smrodem podążającej za nim gawiedzi. Oczami wyobraźni widzę widły, kosy i gniewne spojrzenia. Rzeczywistość nie odbiega od moich przypuszczeń. Selima zauważam od razu. Kapłan trzyma go za rękę, niby dla otuchy, a naprawdę po to, żeby nie uciekł. Na twarzy chłopca widzę poczucie winy. Biedaczku, szybko zabrali ci dzieciństwo. Tłum zatrzymuje się w bezpiecznej odległości. – Prawom boskim i ludzkim sprzeciwiać się nie wolno! – Głos kapłana jest zaskakująco mocny i pewny. Profesjonalista. Choć niezmieniona od tylu lat formuła już mnie nudzi. – A ty, Występna, pogwałciłaś wszystkie. Nie ma pożytku z twego życia i straciło ono swą wartość. A odebrać coś bezwartościowego nie jest grzechem. Czy przeczysz mym słowom? Przemowa zrobiła wrażenie. Ludzie kiwają z uznaniem głowami, kapłan niemalże pęka z dumy, a Selim wbija we mnie spojrzenie wielkich, dziecięcych oczu. – Nie przeczę – odpowiadam, kłaniając mu się szyderczo. – Choć mógłbyś jeszcze co nieco doszlifować, bo kilka razy pokpiłeś akcentowanie, szczególnie przy Występnej, a to przecież poniekąd moje imię. Mężczyzna nadyma się i czerwienieje, nieodparcie kojarząc mi się z dorodnym pomidorem. – Nie powinnaś lekce sobie ważyć mych słów! Ukorz się i daj nam zakończyć swą podłą egzystencję – kończy, wyraźnie dumny z użycia tak trudnego słowa. Tłum wtóruje mu gniewnymi okrzykami, widły i kosy falują, choć jak na razie jeszcze nieśmiało. – Przykro mi, ale nie mam takiego zamiaru – odpowiadam spokojnie lecz donośnie, by wszyscy mnie usłyszeli. – Tedy milcz i gotuj się na śmierć! – wrzeszczy kapłan i rozpoczyna dobrze mi znaną inkantację. Jak zawsze zadziwia mnie fakt, że byle kmiot jest w stanie użyć tego rodzaju magii. Zaklęcie jest proste acz skuteczne – nie pozwala mi odejść. Mogę się ruszać, ale nie mogę uciec. Zachęceni gestem kapłana chłopi podchodzą bliżej. Selim wyrywa się, jak może, ale nie jest w stanie wyswobodzić ręki z pewnego uścisku trzymającego go mężczyzny. A ja uśmiecham się. Szeroko, szczerze i drapieżnie. Jeśli napastnicy mieliby choć odrobinę oleju w głowie, już teraz zaczęliby uciekać. Nie mają pojęcia, jaki popełniają błąd. Zaklęcie zabrania mi ucieczki, owszem, ale obrona to nie ucieczka. Czuję przypływ mocy i wiem, że Miedziak już odpuścił, że wreszcie pogodził się z tym, co zaraz się stanie.

82


Ryczę. Ryczę głośno i donośnie, a pierwszych kilku śmiałków cofa się z przerażeniem w oczach. To jeszcze nic. Myślicie, że wyjąca niewiasta jest straszna? No to patrzcie. Opadłe liście gwałtownie podrywają się i otaczają mnie kolorowym wirem, który przez jesienne kolory przywodzi na myśl słup ognia. Tylko że to już nie są liście. Liście nie są twarde, nie błyszczą majestatycznie w słońcu, nie przylegają szczelnie jeden do drugiego jak najlepsza zbroja. Liście nie mają pazurów jak sztylety, mocnego ogona jak konar drzewa, skrzydeł, które ledwo mieszczą się na polanie i wielkiej paszczy, która jednym tylko kłapnięciem poradziłaby sobie z dorosłym mężczyzną. Zaraz daję temu dowód, bo jednym susem przypadam do kapłana i pożeram go, ciesząc się tym pierwszym od jakże dawna posiłkiem. Ktoś usiłuje dźgnąć mnie widłami, ale dwoma ruchami ogona zmiatam jego i całą resztę nim jeszcze spojrzą z niedowierzaniem na pogięte, stalowe zęby. Kątem oka widzę, jak wstają i z wrzaskiem uciekają w stronę wioski. Mój wzrok jest wbity w leżącego na ziemi chłopca, który wpatruje się we mnie wielkimi, stalowoszarymi oczami. Jego brudne włoski falują od mojego oddechu. – Nie bój się – mówię, a on chyba nawet nie zauważa, że odzywam się bezpośrednio w jego umyśle. – Byłeś dla mnie dobry. Oni i tak by kiedyś przyszli, nie obwiniaj się. Masz – dodaję i, starając się nie skrzywić, odrywam pazurem jedną łuskę, nim na powrót stanie się liściem klonu czy dębu. – Jeśli znajdziesz maga, weź co najmniej tyle, ile sam ważysz w złocie, bo tyle to dla niego będzie warte. To chyba uczciwa zapłata za chleb i ser. W samą porę. Mgnienie oka później stoję przed nim jak wcześniej, w białej sukience, z warkoczem, tylko na moim przedramieniu widać zadrapanie. – Będzie panią bolało – duka z troską chłopiec, wskazując ranę. Przykrywam ją dłonią, uśmiechając się do niego. – Niby co? – pytam, a gdy po chwili odsłaniam to miejsce, po skaleczeniu nie ma już śladu. Puszczam do niego oko i całuję delikatnie w czoło, po czym odwracam się i ruszam w stronę gór. Na moim ramieniu przysiada rudzik. – Nie wydłużono ci kary – oznajmia niechętnie po chwili milczenia. – Niesamowite – kwituję, zerkając na niego z ukosa. – Wiedziałaś o tym? – Nie. – Więc czemu...? – Bo czasami warto – ucinam dyskusję, po czym zaczynam nucić pod nosem jakąś skoczną melodię. Wieje wiatr, wokół pada deszcz kolorowych liści i świat nawet wydaje się być znośny.

83


„Jesiennie” Marta Kowalska


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

NAOMI NOVIK

Pytanie pierwsze: Jak wygląda praca nad scenariuszem do gry w stosunku do pracy nad powieścią? Jakie są różnice, a jakie podobieństwa? Naomi Novik: Myk polega na tym, żeby pamiętać, co jest dozwolone w określonym formacie. Na przykład w powieści graficznej trzeba mieć na uwadze, że nie da się pokazać ruchu, masz do dyspozycji tylko nieruchome klatki, których jest zaledwie kilka na stronę. Rozmowa musi być krótka i pełna emocji. W przypadku komputerowych RPGow chcesz, żeby gracz czuł, że ma dużą kontrolę nad swoją postacią i rozwojem historii. Trzeba uważać by nie zapamiętać się w “idealnym” scenariuszu i zadbać o ciekawą historię z punktu widzenia różnych bohaterów. Dużym wyzwaniem jest również zapewnienie graczom poczucia, że ich decyzje mają znaczenie, bez niepraktycznych i zbyt daleko idących rozgałęzień od fabuły. Powiedziałabym, że dobry dialog jest kluczowym elementem we wszystkich rodzajach opowieści. Pytanie drugie: Czy polskie baśnie i legendy wpłynęły w jakiś sposób na Pani twórczość? Naomi Novik: Miały olbrzymi wpływ! Akcja Wybranej toczy sie w wyobrażonej sobie przeze mnie w dzieciństwie Polsce; w miejscu, w którym baśnie, legendy i rodzinne opowieści przeplatają się z prawdziwą historią i (…) Pytanie trzecie: Nie czuje się Pani zmęczona cyklem „Temeraire”? Naomi Novik: Nie powiedziałabym, że zmęczona. Bardzo cieszę się, że kończę tę serię, ponieważ lubię kompletne i zakończone opowieści. Wciąż uwielbiam Temeraire, Laurence i wszystkich innych bohaterów serii. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do ich świata w jakimś opowiadaniu, jeśli pojawi mi się dobry pomysł. Pytanie czwarte: Co zafascynowało Panią w czasach wojen napoleońskich, że umieściła w nich Pani akcję swoich powieści? Naomi Novik: Zawsze uważałam ten okres historii za fascynujący. Napoleon nawet w prawdziwym świecie jest postacią, która sięgnęła bardzo wysoko, a jego historia jest (…) Pytanie piąte: Chciałaby Pani, aby smoki istniały realnie w naszym świecie? Naomi Novik: To bardzo zależałoby od tego, jakie to byłby smoki! Temeraire – tak. Jednak myślę, że moglibyśmy się obejść bez Ancalagona Czarnego.

85


Pytanie szóste: Nie korci Pani, by spróbować sił w innym gatunku literackim? Jakiś horror, albo science-fiction? Naomi Novik: Nie myślę o gatunku podczas pisania. Niektórzy określają Unprooted jako literaturę dla młodych dorosłych lub romans, książki o Temeraire jako historię alternatywną. Można byłoby się nawet pokusić o kreślenie ich science-fiction zamiast fantasy, przecież nie ma tam magii, a smoki są ujęte realistycznie. Pisywałam opowiadania science-fiction lub takie, które można byłoby nazwać horrorem czy opowieścią grozy. Ale tak naprawdę zawsze staram się napisać historię, która akurat zrodzi się w mojej głowie. Pytanie siódme: Co sądzi Pani o ekranizacjach książek? Jakie widzi Pani plusy i minusy tworzenia filmowych wersji powieści? Naomi Novik: Jak każda forma sztuki; ekranizacja może być zrobiona dobrze lub źle. Każdy film jest olbrzymim przedsięwzięciem, w które zaangażowanych jest mnóstwo osób. Powieść, będąca bazą opowieści, to tylko jeden z elementów, a żeby powstał dobry obraz wszystkie one muszą ze sobą współgrać,. Bardzo chętnie zobaczę moją książkę przedstawioną w innym medium zreinterpretowaną przez innych artystów! Nie sądzę by były jakieś minusy. Oczywiście efekt końcowy może być niesatysfakcjonujący, ale to ryzyko towarzyszce każdej formie sztuki. I nie zgadzam się, żeby to ryzyko stanęło mi na przeszkodzie w dążeniu do celu.

Pytał: Karol Mitka

86



„Duch Jesieni” Beata Więckowska http://animefanka.deviantart.com


JAKI OJCIEC TAKI SYN Joanna Maciejewska Syn bawi się przed jaskinią i zielony smok przygląda mu się z dumą. Malec ma tylko cztery lata, a już zna nazwy kamieni szlachetnych i odróżnia złoto od miki. Myśli i smocza głowa nikną w kłębach dymu, gdy ojciec prycha rozbawiony nieporadną pogonią syna za motylem. Dziecko przewraca się i z gęstej trawy dobiega płacz. Smok spieszy na ratunek i tuli małe ciałko w pokrytych łuską łapach. – Cicho, już dobrze. – Tatusiu, chcę mieć takie skrzydła jak ty! – Wszystko w swoim czasie, synu. Smok wzdycha. Wciąż nie potrafi zdobyć się na to, by powiedzieć malcowi, że jest adoptowany.

89



Agnieszka Baranowska https://www.facebook.com/featherofangelwing

http://agnieszka2209.wix.com/lady-in-white

http://setsiangelsailor.deviantart.com/


GRUBA MAMA CRONETT Justyna Macina Gruba Mama Cronett kochała jesień. Ubóstwiała orgię barw, którą pluły drzewa przy Alei Gordona, uwielbiała mdły, lekko kwaśny deszcz, który łomotał o wypłowiałe dachy kamienic. Chowała się wtedy w swej budce obitej jaskrawym, kanarkowym materiałem. Parzyła herbatę, jadła śliską od tłuszczu wędzoną rybę i wsłuchiwała w miarowe bębnienie deszczu. Najbardziej jednak lubiła, gdy przychodził jeden z tych typowo jesiennych dni, nie za ciepły, nie za zimny, z chłodnym, uszczypliwym wiatrem, który psocił w całym mieście jak dziecko. Siadywała wtedy na schodkach swej budy na kółkach, uśmiechała się do przechodniów zepsutymi zębami albo przyciągała ich ponurym wzrokiem wróżbitki. Niektórzy klęli, inni zaś zbliżali się jak wygłodniałe psy, patrząc na nią pustym wzrokiem. O, znała te spojrzenia, wilgotne od bezbarwnych łez, wypatroszone ze wszelkich emocji. Depresyjne albo po prostu nieco melancholijne. Smutne. Żałosne, jesienne, miejskie spojrzenia. Wtedy zachęcała ich jeszcze bardziej. Zza starych szmat, którymi obwijała swe doniosłe cielsko, wyciągała talię kart. Lśniące, laminowane prostokąty o nieco zniszczonych rogach błyszczały zachęcająco, pokazując barwne brzuszki. Klienci mrugali zaskoczeni; rozglądali się, czy nikt nie widzi, jak nisko upadli, wierząc starej wróżbitce, i skradali w stronę budki, bezszelestnie jak czarne szczury. Błyszczącym wzrokiem obserwowali jej gładkie ruchy, gdy – raz i dwa! – tasowała ciężkie karty. Oblizywali wargi jak jaszczurki, mrugali, pytając, ile Gruba Mama Cronett chce za swoją tajemnicę. Tajemnicę ich przyszłości. Czasami klient nie podobał się Mamie. Był zbyt wysoki, zbyt niski, zbyt chudy albo zbyt młody; coś (nie wiedziała, co dokładnie) coś w tych karykaturalnych postaciach było nie tak. Kiwały się jak liście na wietrze, oglądały za siebie, nerwowo, bystro, jakby ścigały je władze. Pocierały rękami, drapały się po niewprawnie ogolonych twarzach. Podawała im taką cenę, że odchodziły, wściekłe na nią i na własną naiwność. Czasem jednak potencjalny klient miał w sobie to coś. To coś w wolnych ruchach, zniszczonym płaszczu, uśmiechu leniwie błąkającym się w kąciku ust. To coś było tak silne, tak magnetyczne, że Gruba Mama Cronett aż sapała do siebie, poprawiając zwały tłuszczu na małym schodku. Uczucie przewiercało jej serce, miliony iskier przebiegały po skórze w akcie wstrzymywanych dreszczy, a z każdym takim drżeniem drewno stopnia trzeszczało ostrzegawczo. – Kup mi pieczone kasztany – szeptała; fetor jej oddechu wznosił się do szarawego nieba. – Całą paczkę. U starego Jo. Pracuje za rogiem. Marszczyli wtedy brwi. – To wystarczy? – Tak. Jestem głodna. – Pocierała niby zziębnięte dłonie. – Idź już! – dodawała czasem, gdy patrzyli na nią jak zagubione cielątka. Powracali po chwili z brązową, kruchą torbą pełną jeszcze gorących kasztanów. Z matczyną wdzięcznością przyjmowała ten dar. Wstawała; żółta budka kołysała się niebezpiecznie, gdy wchodziła po trzech małych schodkach. Gość podążał za nią, pochylając głowę pod wybrzuszoną z wilgoci futryną.

92


Siadała. Obok siebie kładła kasztany, które przegryzała od czasu do czasu. Klienci kręcili na ten widok głową; czyż nie miała szacunku do swej wróżby? Do magii, w którą tak głęboko wierzyła? Śmiała się rubasznie za każdym razem, gdy któryś z klientów o to zapytał. Ależ mój drogi, mawiała, ja szanuję moje karty, więc i one szanują mnie. Wiedzą przecież, że kocham pieczone kasztany. Zdezorientowani tą bezsensowną – w ich mniemaniu – wymówką nie pytali o nic więcej. Oblizywała palce, wyciągała złoconą talię, tasowała, tym razem powoli, z namysłem. Od czasu do czasu pogryzała przekąskę; gorąca, sypka mąka wybuchała w jej ustach żarem i rozkosznym smakiem. Uśmiechała się do klienta. Pytała, czy jest gotowy. Błyszcząca, czerwona od zaduchu skóra policzków napinała się groteskowo, gdy zaciskali wargi. Kiwali głową. Wyciągała dziesięć kart. Dziesięć wielkich, misternie wykonanych kart, każda z ręcznie namalowanym rysunkiem i starannie wykaligrafowaną nazwą. „PORT”, szeptała jedna z kart głosem morza, które wylewało się z tekturki. „GŁUPIEC”, szydził błazen w fikuśnym żółto-czerwonym stroju. Tańczył w rytm własnej muzyki, wyginał się jak gotowany żywcem rak, posyłając upiorne uśmiechy. Gruba Mama Cronett w zamyśleniu patrzyła na zastygniętą w komicznej pozie postać. Szeptała czasem słowo, czasem nic, po czym wyciągała kolejne karty. Dopiero kontekst trzech-czterech kart dawał pojęcie o tym, co chciał powiedzieć tarot. Mama zatrzymywała się na chwilę, teoretyzowała; klienci z wybałuszonymi oczami wpatrywali się w nią, próbując powstrzymać drżenie spękanych warg. Chcieli zadać pytanie, lecz ona wróżyła już dalej. Wróżyła nieprzerwanie, aż na czoło występowały kropelki kwaśnego potu, a budkę wypełniał ciężki zapach jej niemytego ciała. Po ostatnich słowach wróżby wypraszała klientów, by nie zaburzali mocnej, nieco cierpkiej aury dokonanej przepowiedni. Tak jak inni, przyszedł i on. Szaroczarny mężczyzna w brunatnym płaszczu, gniewny, nieco zbyt gwałtowny. Gruba Mama niemal go odprawiła, gdy swym agresywnym krokiem podszedł do jej budki. Nienawistne małe oczka klienta wlepiły w nią ostre spojrzenie. – Ile? – wychrypiał. Podała cenę, nieco zawyżoną, by choć trochę go zniechęcić. On jednak w zadumie pogrzebał w kieszeniach i wydobył z nich kilkadziesiąt lepkich monet. Gestem zdobywcy wyciągnął w jej stronę pełną sumę. Ostrożnie przyjęła pieniądze. Wstała, zabrała ze sobą papierową torbę kasztanów, które kupiła u Jo tego samego dnia. Przenośny gabinet cudów na krzywych kołach zaskrzypiał płaczliwie. Weszła do środka. Usłyszała, jak klient przeklął, gdy uderzył głową w niski strop. Westchnęła z dezaprobatą. Usiadła, wskazała mężczyźnie miejsce. Przedarł się przez wiszące z sufitu koraliki, znów zaklął cicho. Wyplątał się z pomalowanych na wściekle zielono drewienek, usiadł, przykro pociągając nosem. Skrzywił się. Niezrażona tym Gruba Mama Cronett wyciągnęła talię. Pięćdziesiąt pięknych kart. Potasowała papierowe płytki z cichym szelestem. Klient z roztargnieniem rozglądał się po wnętrzu, obserwując tamburyny, korale, kompozycje z białych papierków, które Mama niegdyś znalazła na ulicy. Teraz leżały w rogu, czarnymi oczami zgięć obserwując gości. Odchrząknęła. Podskoczył, odwrócił się. Spanikowany szczur, pomyślała. Wyciągnęła pierwszą kartę. „WIEŻA”. Czarna, monumentalna iglica, przebijająca zachmurzone niebo.

93


Parsknął, jednak w milczeniu obserwował dalej. „POLOWANIE”. Gładkie, chyże postacie wynurzały się z cieni lasu, wznosząc do ust kościane rogi. U ich stóp kłębiły się podekscytowane psy. „MATRONA”. Władcza, surowa kobieta, z uniesioną brodą lustrowała swe ciasne pomieszczenie. Mężczyzna poruszył się nerwowo; pod jego pachami zaczęły kwitnąć plamy potu. „SERCE”. – Pierwsze karty mówią o przeszłości albo bliskiej przyszłości. – Zamilkła, napawając się jego pełnymi grozy tikami. Zadrżał. – Często ułożone są według chronologii wydarzeń. Tak jest i teraz. Przybyłeś tutaj z Wieży, by… – Dalej – ponaglił ją. Zamrugał paciorkami oczu. – Dalej. Wiem o tym. Wiem. Westchnęła, po czym posłusznie wyciągnęła kolejną kartę. „KAPŁAN”. Wysoki mężczyzna w czerwonym słupie płaszcza, z twarzą ukrytą pod kapturem. „MUSZLA”. Biały, spiralnie zwinięty okruch pośród czarnego piasku. „ZŁOTO”. Mężczyzna zbladł. Rozchylił usta, dysząc ciężko. – To ciekawe ułożenie, muszę przyznać. – Sapnęła, ocierając pot, który już szklił się na jej czole. – Nigdy jeszcze takiego nie widziałam. Znaczenie Kapłana jest oczywiste; choć Złoto również się takie wydaje, to niesie nieco inną wiadomość. W ułożeniu z Muszlą… Nagle się zaśmiał. Szczekliwym, wysokim, urywanym śmiechem. Zamknęła usta. – Kłamstwa! – zawył rozpaczliwie, samemu chcąc w to uwierzyć. – To wszystko kłamstwa! Jesteś oszustką! Oddaj moje pieniądze! Gwałtownie wyciągnął rękę, patrząc na nią z nienawistnym wyczekiwaniem. Niezrażona tym zachowaniem, wróżyła dalej. – … z Muszlą może znaczyć przekupstwo, które zniszczyło niewinność. Dziecko? Kobietę? Może też chodzić o symbol. Musisz sam osądzić. – Czy ty mnie słyszysz?! – wrzasnął. Zerwał się. Krzesło z trzaskiem poleciało w tył. – Oddawaj pieniądze, stara raszplo! – … przekupstwo nie musiało być materialne, mogło też oznaczać zaprzedanie swoich wartości, a także… Nie mogła przerwać. Raz rozpoczęta wróżba musiała być doprowadzona do końca. Takie były prawa tarota. Takie były prawa jej magii. A Gruba Mama Cronett szanowała swoją magię. Klient z rykiem rzucił się przez stół. Koraliki zagrzechotały, szkarłatny obrus ześlizgnął się, Mama poleciała w tył. Krzesło huknęło o ścianę. Leżące na blacie karty rozsypały się z łopotem; talia trzymana przez Grubą Cronett wciąż tkwiła w jej tłustej dłoni. Kobieta wystawiła nogę. Mężczyzna sapnął, nabijając brzuch na twardy obcas jej buta. Jęknął. Złożył się w pół, dysząc ciężko. Wróżbitka trzasnęła go na odlew. Zadzwoniło mu w uszach. Znów zawył, skulił się na podłodze, z panicznym strachem wybałuszając oczy. Jego powieki drżały delirycznie. Mama Cronett spokojnie postawiła stół, poprawiła obrus, zebrała rozsypane karty. Usiadła. Klient powoli czołgał się w stronę wyjścia. Złapał za futrynę, wstał, potrząsając głową. Otyła kobieta kontynuowała swoją wróżbę, mamrocząc twarde, oschłe słowa. Chrzęszczące, gładkie jak kamyczki zdania wypadały z jej ust nieprzerwaną lawiną. Skończyła sekwencję wróżby. Przerażony mężczyzna odwrócił się w jej kierunku, spojrzał na poplamiony, sponiewierany stół. Gruba Mama Cronett płynnym ruchem wyrównała fałdy obrusu. Wyłożyła dwie kolejne karty. „ZEMSTA”. „KOŁO FORTUNY”.

94


Uniosła brwi. Pociągnęła z talii. Ostatnią kartą była „ŚMIERĆ”. Mężczyzna z jękiem wytoczył się z żółtej budki. Uciekł, słaniając się na nogach. Złożyła talię i schowała ją pod rozlaną piersią. Z uśmiechem sięgnęła do papierowej torebki. Pieczony kasztan z trzaskiem rozbryzgnął się pomiędzy jej zębami.

95


„Horned God” Piotr A. Kaczmarczyk kapiotr.wordpress.com



„Gems of the fall” Maria Sawicka http://mariasawicka.pl/


KOŁYSANKA Joanna Maciejewska Pani Marta przychodzi wieczorem i zawsze śpiewa tę samą piosenkę. Mówi, że ludzie nazywają to kołysanką. – Śpiewałam ją synowi, zanim zabrała go choroba – mówi cicho. Uśmiech ma smutny, oczy też. Choroba. Ciągle o niej słyszę, bo ponoć to my przywlekliśmy ją z odległego zakątka Galaktyki i po tym, jak egzowirus zdziesiątkował populację Ziemi, ludziom ciężko było uwierzyć, że naprawdę przybyliśmy w pokoju. Dopiero kiedy pomogliśmy w badaniach nad lekiem stosunki dyplomatyczne się poprawiły i właściwie nie mogę narzekać na złe traktowanie. A pani Marta nawet śpiewa mi co wieczór kołysankę, gdy przychodzi wykrawać kawałki mojej skóry, potrzebne do przygotowania leków.

99



Laura A. Lech https://www.facebook.com/morepaperhearts


AKTOR Antoni Nowakowski Wszyscy w teatrze garderobę statystów nazywali „wagonem”. Jędrzej skonstatował, że śmierdzi tak, jak zwykle – przeterminowanymi płynami do zmywania makijażu, tanią wódą, marnym piwem i dymem tytoniowym. Cuchnęła nieświeżymi oddechami ludzi, takich jak on, czwartorzędnych wykonawców, przygotowujących się do wyjścia na scenę. Szykujących się do kilkunastominutowych występów w rolach halabardników, anonimowych dworzan, bezimiennych żołnierzy. Przepełniał ją gorzki posmak rezygnacji tych, którzy ciągle grali rolę tła. Jędrzej miał wrażenie, że w tej dusznej sali unosi się jeszcze inny zapach – fetor niespełnionych marzeń, zawiedzionych nadziei ma bycie kimś chociaż trochę znanym i rozpoznawalnym. Ciasne pomieszczenie wypełniał odór życiowej klęski, ciągłego pozostawania statystą, człowiekiem, na którego nikt nie zwracał uwagi. – Kogo właściwie grasz? – Z zamyślenia wyrwał go głos kolegi, siedzącego przy sąsiedniej toalecie. Starszy mężczyzna z uwagą studiował w lustrze swoją twarz. Wszyscy nazywali go Stachem, bo prawie nikt nie pamiętał jego nazwiska. – Wiesz, Jędrek, dostaję zmarszczek na czole. Pierwszoklaśnie! Za parę lat może otrzymam rolę starca. Nikt nie chce grać staruchów... – Halabardnika. – Jędrzej splunął na podłogę. – Człowiek się napoci w tym pancerzu i hełmie. Mieli sprowadzić plastykowe atrapy, ale reżyser nie chciał. Stanisławski i jego teorie, naturalizm, wszystko musi być prawdziwe… Drzewce z tym pieprzonym toporem sporo waży, a jeszcze ten dupek, wielki interpretator Szekspira, kazał go oczyścić i naostrzyć, żeby błyszczał jak psu jaja. Rozsiadł się wygodnie. Musiał uszminkować twarz, by w świetle jupiterów nie raziła bladością. Reżyser nadal dopieszczał każdy szczegół słynnego już przedstawienia. Potem pozostawało czekanie, długie czekanie na króciuteńki pobyt na scenie. – Kurestwo… – rzucił, ocierając wargi. Szminka źle rozprowadzała się po wilgotnej skórze. – Do emerytury grać człowieka tłumu. Kogoś wypełniającego przestrzeń… Do tej pory ze szkoły pamiętam kwestie Romea. Już go nie zagram. Ryszarda III też nie… A ten młody szczun, grający księcia Yorku, ciągle występuje przy nadkompletach widzów! „Wagon” szybko zapełniał się podtatusiałymi mężczyznami, starszymi kobietami o zmęczonych twarzach, młodymi dziewczynami, żywo o czymś dyskutującymi. Beż żenady zdejmowały bluzki i spodnie, żeby nałożyć stroje dam dworu. Rozlewano wódkę do pojemników po musztardzie, różowiono policzki, nakładano peruki, kaftany i długie suknie. – Nie przejmuj się. – Stachu roześmiał się tubalnie. – Pensję płacą regularnie, składki odprowadzają. – Zatarł dłonie. – Mamy zajęcie, i to na długo. Wielki sukces! Byleby dotrwać do emerytury. Reszta nie jest milczeniem – jest nieważna. – Chcę w końcu zagrać jakąś rolę. – Jędrzej związywał rzemienie napierśnika. – Chcę nareszcie zostać aktorem, a nie żywym składnikiem didaskaliów. Rozumiesz. Stachu? Aktorem! *** Jędrzej zza kulis patrzył, jak Ryszard wyznaje miłość Annie Neville. Wibrujący uczuciem głos ogarniał widownię, oszałamiał siłą ekspresji, zachwycał. Porywająca mowa ciała aktora przekonywała, że Gloucester pała żarliwym

102


uczuciem. Mimika sztucznie postarzałej twarzy oddawała siłę długo skrywanej miłości. Spoglądał na młodego odtwórcę roli Ryszarda. Oczywiście, ten chłopak miał odrębną, wspaniałą garderobę. Przed występem długo krzątało się przy nim kilka kosmetyczek, tworząc na gładkim czole i policzkach bruzdy zmęczenia walką o władzę i ciężarem minionych lat. Ktoś inny starannie mocował na plecach szmaciany tłumok, imitujący garb. Kolejny pracownik przemyślnie krępował kolano, żeby przyszły król Anglii kulał. Jędrzej dobrze wiedział, jak zakończy się przedstawienie – frenetyczną burzą braw. Grzmotem oklasków i wiwatów. Błyskami fleszy telefonów komórkowych, chwytających obraz, gdy główny odtwórca kłania się, dziękując za owacje. Zakończy się długimi chwilami aktorskiej chwały, dającej temu chłoptasiowi poczucie wielkiego tryumfu. Zapisania się w historii teatru. A jemu halabarda już ciążyła w dłoni, a ciasny napierśnik wrzynał się w szyję i dusił oddech. Wpadł na scenę. Ciął zamaszyście, raz, drugi, trzeci…. Siekał toporzyskiem, aż głowa Ryszarda potoczyła się po deskach sceny. Nie wiedział, że powtarza bitewne ruchy, widziane w jakimś znanym filmie. Jędrzej ze zdziwieniem oglądał czerwone plamy na żeleźcu broni. Polizał je. Miały dziwny, słodko-kwaśny smak, całkiem przyjemny. Potem wzniósł halabardę w geście zwycięstwa, opierając nogę na ciele aktorki, grającej Annę Neville. Straciła przytomność. – Fenomenalna, nowa interpretacja Szekspira! – Ciszę przerwał głos widza, siedzącego w rzędzie przeznaczonym dla krytyków i dziennikarzy. – Cóż za odtwórca! Wspaniały! Zerwał się huragan braw. Sala oszalała z zachwytu. Jakaś kobieta rozerwała bluzkę, zdjęła i poczęła nią machać. Jędrzej głęboko się kłaniał. Tylko jedna myśl przepełniała jego umysł – w końcu zagrał główną rolę i już nikt mu tego nie odbierze. Wreszcie został prawdziwym aktorem.

8 września 2015 r.

103



„Szkoła poczeka” Milena Zaremba

http://milena-zaremba.deviantart.com/gallery/ i

https://www.facebook.com/MilenaZarembaArt


ZMIANY Bartosz Orlewski Wiosną zeszłego roku wyłowiono z Brdy ciało szesnastoletniego Karola P. Bydgoska policja szybko ustaliła, że bezpośrednią przyczyną jego śmierci było uduszenie. Następna ofiara tego samego sprawcy, tym razem dziewczyna, również została uduszona – jej ciało odnaleziono dwa tygodnie później na terenie placu budowy nowego hotelu. W ciągu sześciu miesięcy zabójca porzucił w różnych zakątkach miasta zwłoki jeszcze siedmiu nastolatków. Ofiary uczęszczały do II LO przy ulicy Nowodworskiej. Po trzecim morderstwie w szkole wybuchła panika. Śledczy przeprowadzili setki przesłuchań. Zeznawali uczniowie, nauczyciele, rodzice. Przybywały kolejne tomy akt. Na portalach społecznościowych anonimowi specjaliści od wszystkiego mnożyli spiskowe teorie, formułowane na zasadzie wnioskowania do najlepszego widzimisię. Na wierzch wypłynęły stare urazy, konflikty i podziały. Wśród przerażonej młodzieży dochodziło do aktów przemocy, poprzedzonych wskazywaniem winnych i nawoływaniem do linczu. Zdarzały się próby samobójcze. Nie pomogła zwiększona liczba policyjnych patroli w okolicy szkoły, prywatna ochrona, zaklinanie rzeczywistości w kościołach ani szukanie kozła ofiarnego w mediach – zabiegi lokalnych władz i zdesperowanych rodziców nie powstrzymały zabójcy. Ostatnią ofiarą okazała się siedemnastoletnia Monika L., dobra przyjaciółka Karola P. Patrol straży miejskiej znalazł jej ciało na Wyspie Młyńskiej. Był wczesny listopad. Nocą temperatura powietrza spadała poniżej zera. Aplikantka Kamila S. zeznała, że denatka siedziała na wielkim, czerwonym krześle, ustawionym tuż za wejściem na plac zabaw. Miała szeroko otwarte oczy i rozchylone usta. Nie zacisnęła powiek, kiedy strażniczka skierowała na jej twarz strumień latarki. Przypominała zwierzę, które zastygło w bezruchu, oślepione reflektorami nadjeżdżającego samochodu – powiedział partner Kamili S., młodszy strażnik Maciej W. Poprosił, żeby zaprotokołować to porównanie. Kiedy na policję zgłosił się Mariusz W. i oświadczył, że to on jest poszukiwanym sprawcą, uznano go za kolejnego wariata. Kiedy jednak podał informacje na temat pierwszego zabójstwa, które nie przedostały się do prasy, pobrano od niego odciski palców i porównano je z odciskami zabezpieczonymi na ciałach i ubraniach nastolatków. Pasowały. Prokurator postawił mu zarzut popełnienia dziewięciu zabójstw w warunkach ciągu przestępstw. Mariusz W. przyznał się do winy, a rozległa wiedza na temat okoliczności i sposobu działania sprawcy, jaką zaprezentował w toku przesłuchania, utwierdziła prokuratora w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Do Sądu Rejonowego w Bydgoszczy wpłynął wniosek o tymczasowe aresztowanie podejrzanego. Sąd aresztował Mariusza W. na okres trzech miesięcy. Zabójstwa ustały. Panika przeminęła, zostawiając po sobie poczucie winy, wstyd, złość i wykolejone życiorysy. Prokuratura ogłosiła swój sukces, natomiast media, uszczęśliwione nagłym zwrotem w sprawie, zachłysnęły się Mariuszem W. „Prekariusz potworem w ludzkiej skórze” – krzyczały nagłówki papierowych i cyfrowych szmatławców. Miał dwa fakultety i CV z imponującą listą darmowych bądź nisko płatnych staży. Dziennikarz. Antropolog. Bezrobotny. Tyle pojęć do splugawienia przez hejterów. Być może dlatego skupiał na sobie zainteresowanie gadających głów, pismaków i blogerów. Ludzie chcieli wiedzieć, dlaczego zabijał. Mariusz W. nie krygował się

106


z ujawnieniem swojej motywacji. To, co powiedział, skłoniło prokuratora do zasięgnięcia opinii biegłych psychiatrów na temat poczytalności podejrzanego, na wypadek gdyby okazało się, że konieczne jest przyznanie mu obrońcy z urzędu. Biegli nie zdiagnozowali u Mariusza W. choroby psychicznej, upośledzenia umysłowego ani innego zakłócenia czynności psychicznych. Orzekli, że był poczytalny, kiedy popełniał zarzucane mu czyny. – Pragnąłem przemiany – powiedział. – Wierzyłem, że jeśli dokonam tych zabójstw, moje pragnienie stanie się prawem powszechnym. Gdybym tylko zrobił wszystko jak należy, wszechświat wypełniłby się odgłosem otwieranych drzwi, przez które wtargnęłoby nieznane. Katalizator zmian, wobec których nikt nie pozostałby obojętny. Fragmenty jego wyjaśnień wyciekły do internetu. Wywołały falę komentarzy. I przykuły uwagę Magdy. Zadzwoniła do mnie po kilku dniach i powiedziała, że powinniśmy na niego zapolować. – Wiesz, tak jak dawniej. Gdy polowaliśmy na potwory. Natychmiast pomyślałem o zdjęciach, które przechowywałem w skrytce w garderobie. Nie wiedziałem, co rzec, więc milczałem, uśmiechając się głupawo do protokolanta. W końcu poprosiła, żebym odebrał ją sprzed szpitala. Było po trzynastej. Właśnie skończyłem orzekać. Odparłem, że powinienem dotrzeć na miejsce za dziesięć minut. Nim zajechałem na szpitalny parking, zaczęło padać. – Dokąd jedziemy? – zapytałem, gdy zamknęła drzwi. – Na Plac Wolności. Ze skrytki w podłokietniku wyjąłem plastikową fiolkę i wypiłem jej zawartość. Potem wrzuciłem kierunkowskaz i włączyłem się do ruchu. Jechaliśmy w milczeniu, słuchając radia. Znawcy ludzkiej psyche, mody i polityki komentowali wyciek z akt śledztwa. Zmieniłem stację. Magda spoglądała na mijane budynki. Miasto zaczynało tracić znajomą realność. Fronty secesyjnych kamienic świeciły żółtym blaskiem. Na powierzchni jezdni rozchodziły się koncentryczne fale. Niebo przybierało barwy, których nie potrafiłem nazwać. Zaparkowałem nieopodal Apteki Centralnej, kupiłem bilet parkingowy i zostawiłem go za przednią szybą. Nie lubiłem prowadzić w tym stanie. Kiedy ruszyliśmy w kierunku skrzyżowania ulic Focha i Gdańskiej, ściany kamienic zrobiły się przeźroczyste. – Dokąd idziemy? – Do księgarni. Trzymaliśmy się za ręce, jakbyśmy byli parą, chociaż ten etap znajomości mieliśmy od dawna za sobą. – To tutaj – powiedziała Magda. Ulica odzyskała zwyczajną fizyczność. Nie była jednak częścią mojego miasta. Pchnąłem drzwi i puściłem przyjaciółkę przodem. Księgarnia zajmowała parter i pierwsze piętro. Na parterze handlowano fikcją. Na górze publikacjami naukowymi. W połowie drewnianych schodów – literaturą faktu. Powietrze przenikał zapach tytoniu, drewna i kurzu. Pomimo kiepskiego oświetlenia wielu klientów czytało przy stolikach. Zajęliśmy wolną wnękę. Po drodze zgarnąłem kilka książek. Zacząłem kartkować pierwszą z nich. Wiedziałem, że zapomnę o tym, co przeczytam, gdy krew Magdy przestanie działać. A jednak czytałem. Magda przeglądała album ze zdjęciami jakiegoś miasta albo fabryki. Albo czegoś, co stanowiło ich połączenie. Nie pamiętam szczegółów. Ktoś z obsługi przyniósł nam dwie filiżanki z kawą. Smakowała cynamonem, rumem i wiśniami. – Ile czasu ci zostało? – spytałem. Magda wzruszyła ramionami.

107


– Pół roku. W najlepszym razie. – Co zamierzasz zrobić? – Dostałam propozycję. Z tych nie do odrzucenia. Wyleczą mnie. W zamian za przysługę. – Jest drugi kandydat – stwierdziłem. – Kilku. Nie mogą uratować wszystkich. – Bądź nie chcą. – Ważne, że potrzebują ludzi z moimi umiejętnościami. Pomożesz mi? – Tak. – Przez wzgląd na dawne czasy? – Nie chcę do nich wracać. Działanie krwi ustało, kiedy wyszliśmy z księgarni. Przejeżdżający tramwaj upewnił mnie, że wróciłem do domu. W tamtym mieście tramwaje były cichsze, szybsze i nie potrzebowały torów. Zerknąłem na zegarek. Była piętnasta. Przestało padać. Magda zapaliła papierosa i podała mi fiolkę ze swoją krwią. Pojechaliśmy na Osiedle Leśne. Zaparkowałem naprzeciwko dawnej „fabryki fabryk”, zmienionej w ogromny plac budowy. Wypiłem krew przyjaciółki. Zamknąłem oczy i, odliczając do trzydziestu, odczekałem, aż moja percepcja dostroi się do realiów Bydgoszczy 2.0. Kiedy uniosłem powieki, pomiędzy szkieletami przyszłych bloków wnosił się wieżowiec w kolorze piaskowca. Magda pomachała do mnie zza ogrodzenia. Wkrótce ją dogoniłem. Weszliśmy do klimatyzowanego holu. Recepcja była pusta. Na powierzchni marmurowych ścian majaczyły nasze zniekształcone odbicia. Skorzystaliśmy z windy. Gdy wjechaliśmy na ostanie piętro, drzwi rozsunęły się bezszelestnie, a naszym oczom ukazał się korytarz o białych ścianach i lustrzanej podłodze, zalany szpitalnym światłem. Odniosłem wrażenie, że jest nieskończenie długi, jednak po kilku niepewnych krokach stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami. Do środka wpuściła nas dziewczyna w obcisłym kombinezonie z czarnej skóry. Była łysa, muskularna, a jej ręce i nogi zginały się w nietypowych miejscach, zapewne dzięki dodatkowym stawom. Kazała mi zaczekać, po czym zaprowadziła Magdę do następnego pomieszczenia na spotkanie z przedstawicielką tutejszych władz. Podszedłem do panoramicznego okna, żeby popatrzeć na miasto, do którego chciała uciec moja przyjaciółka. Było takie jak w moich snach – zachwycające. Przez lata obserwowałem, jak przerabiało Bydgoszcz 1.0 na swój obraz i podobieństwo. Na ogół ze skutkiem, który nie umywał się do pierwowzoru. Potem usłyszałem kroki, odwróciłem się i... chyba ktoś mnie pocałował. Obudziłem się w samochodzie. Zegarek wskazywał piątą nad ranem. Byłem sam. Przetarłem oczy i pojechałem do domu. Nie mogłem przypomnieć sobie imienia dziewczyny w skórzanym kombinezonie. Czułem jej zapach na moich ustach i dłoniach; drwił ze znanych mi metafor i porównań. Przed wyjściem do pracy wziąłem kąpiel, wypiłem espresso i włożyłem nowy garnitur. Potem otworzyłem skrytkę w tylnej ścianie garderoby. Czarna sportowa torba leżała obok drewniej skrzynki ze zdjęciami. Westchnąłem. Wiedziałem, czego oczekuje ode mnie Magda. Wiedziałem też, czego tak naprawdę pragnę i komu kibicuję. Konieczność podjęcia decyzji majaczyła na horyzoncie niczym burzowe chmury. Otworzyłem torbę i wsunąłem do środka dłoń. Dotyk elastycznego materiału nie przywołał wspomnień, lecz uświadomił mi, że odkąd po raz ostatni przemierzałem w tym stroju ulice mojego miasta, minęło kilka lat, podczas których przytyłem w pasie, a moje mięśnie sflaczały. Przez kolejne tygodnie prowadziłem rozprawy, orzekałem i pisałem uzasadnienia, ale przede wszystkim, z racji pełnionej funkcji, kierowałem pracą wydziału. Wieczorami patrzyłem na swoje zamasko-

108


wane odbicie w lustrze i próbowałem zrozumieć, dlaczego ostatecznie wybrałem togę z fioletowym żabotem. Moja pamięć nie zaoferowała żadnej odpowiedzi, poza kiepskimi racjonalizacjami. Kiedy do Sądu Okręgowego w Bydgoszczy wpłynął wniosek o dalsze stosowanie wobec Mariusza W. tymczasowego aresztowania, przydzieliłem tę sprawę sędziemu X, wyznaczyłem termin posiedzenia i wydałem nakaz doprowadzenia podejrzanego. Potem przekluczyłem od wewnątrz drzwi gabinetu, wróciłem za biurko i otworzyłem szufladę, w której trzymałem okrągłe pudełko z dziesięciościennymi kostkami. Musiałem podjąć decyzję. Gdy kostka zatrzymała się tuż przy krawędzi blatu, odczytałem wynik i zadzwoniłem do Magdy. Zapytała, co wypadło. – Trafienie krytyczne – odparłem. Roześmiała się. Sprawa była medialna, więc przed salą zebrał się tłum dziennikarzy i fotografów. Kanonada fleszy wisiała w powietrzu. Jednak Mariusz W. nie dotarł do gmachu sądu. Tamtego dnia poniósł klęskę. Żaden z pięciu konwojentów nie zginął, chociaż dwóch zostało ciężko rannych. Trafili na oddział intensywnej terapii z rozległymi obrażeniami kończyn i tułowia. Pozostali byli solidnie poobijani. Niestety ja również. Najwyraźniej straciłem formę. Za to Magda wyszła z tego bez szwanku – co mnie wcale nie zaskoczyło, gdyż nigdy nie odwiesiła swojego kostiumu na kołek. Pomimo choroby rozdawała ciosy w baletowym sylu. Zadzwoniłem do niej po kilku dniach. Nie odebrała. Poszedłem więc do jej mieszkania. Okazało się puste. Zostały tylko meble pokryte grubą warstwą kurzu. Schowałem zapasowe klucze do kieszeni i usiadłem w fotelu. Otworzyłem drewnianą skrzynkę, którą zabrałem z domu, i zacząłem przeglądać czarno-białe zdjęcia zrobione w czasach, kiedy mieliśmy po piętnaście lat, byliśmy w sobie zakochani i polowaliśmy na potwory. W pewnej chwili usłyszałem jej głos. Powiedziała: – Możesz pójść ze mną. Niewyraźna sylwetka na styku dwóch miast, oferująca nową przyszłość. Moje oczy zwilgotniały. – Oczywiście – powiedziałem. Mariusz W. uwierzył, że sknocił rytuał, a w rzeczywistości wszystko zrobił tak jak powinien. Zainicjował koniunkcję obu Bydgoszczy. I tylko jego śmierć mogła ją przerwać. Ostatecznie wszechświat nie wypełnił się odgłosem otwieranych drzwi, przez które miała wtargnąć forpoczta fundamentalnych zmian, co było zasługą bądź winą mojej przyjaciółki. Wynik rzutu kostką pogrzebał moją tęsknotę za nieznanym, ale tylko dlatego, że na to pozwoliłem. Zanim odwróciłem się i spojrzałem Magdzie w oczy, pogarda, którą odczuwałem wobec samego siebie, eksplodowała mdłościami, bólem w trzewiach i kroplami zimnego potu na skórze. Na właściwą odpowiedź zdobyłem się po długim milczeniu.

109



Magdalena Isbrandt Vegeta3690 http://vegeta3690.deviantart.com


ZANIM PRZYSZŁA MAŁGOSIA Veronica Riles Jestem taka samotna i głodna. Ziemię zaścielają martwe liście, przemoczone deszczem, który padał ostatniej nocy. Kiedy po nich stąpam, wlokąc się noga za nogą, ranią moje bose stopy. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym niż jedzenie. Gorące kakao i cieplutkie ciasteczka, pieczona kaczka... Moim oczom ukazuje się miraż. To musi być halucynacja, nie istnieje przecież prawdziwy dom z jedzenia. Jego ściany zbudowane są z piernika, a ramy okienne pokrywa lukier. Ścieżka pod moimi stopami najwyraźniej wyłożona jest laseczkami cukrowymi. W oszołomieniu odłamuję kawałek drzwi, które natychmiast się otwierają. – Wejdź szybko, kochaniutka. Właśnie miałam się brać za szykowanie obiadu.

Przekład: Aleksandra Brożek-Sala

112



„Spacer” Paulina „Nibenwen” Lewandowska

https://www.facebook.com/Nibenwen


RADA TRZECH Konrad Staszewski

Chociaż wyrzygałem już chyba całe dzisiejsze śniadanie i większość wczorajszej pizzy, nadal mnie ciągnęło. Nie obchodziło mnie, że robiłem to przed pałacem i na oczach kolegów. * Gdy odebrałem telefon byłem pewny, że to kolejny żart Rikszarza i gdy tylko pojawię się w Ogrodzie Francuskim, ten powita mnie zawadiackim uśmiechem. Nieraz robił kolegom różne dowcipy i wnosił koloryt w naszą codzienną walkę z różnego rodzaju przestępczością. Potrafił rozładować każde napięcie. Był dobrym aktorem i jego poważny, grobowy głos nie zrobił na mnie wrażenia. Dlatego też byłem zaskoczony, gdy zatrzymałem się przy ulicy Prezydialnej. Zobaczyłem mnóstwo wozów policyjnych i przedstawicieli mediów. Jedyne wolne miejsce znalazłem obok błękitnego Tuarega. Volkswagen nie był nowy, ale idealnie utrzymany. Spojrzałem na jego tablicę rejestracyjną. Należał do prokuratora Magiery. Gdy wysiadłem z wozu, podszedł do mnie starszy aspirant Rikszarz. Skierowaliśmy się w stronę kompleksu pałacowego. Musieliśmy go minąć, aby wejść na teren ogrodu. Nie było czasu na przyglądanie się siedemnastowiecznemu budynkowi i wozowni. O zerknięciu na kościół św. Marcelina, niegdysiejszą kaplicę hrabiów Raczyńskich i inne nie mniej interesujące i wiekowe części kompleksu także nie miałem co marzyć. – Ofiara to około siedemdziesięcioletni biały mężczyzna. Królik stwierdził, że od morderstwa musiało upłynąć zaledwie kilka godzin. Bo nie ma wątpliwości, że doszło do morderstwa. – Dlaczego tak sądzi? Mężczyźnie wycięto serce. Nie wyrwano, ale wycięto – podkreślił Rikszarz. – Królik mówi, że nacięcia są gładkie, precyzyjne i wykonane ostrym narzędziem. Zatrzymałem się i spojrzałem aspirantowi w oczy. Nie żartował. – Jadłeś śniadanie? – zapytał, gdy ruszyliśmy. Przytaknąłem. Wchodziliśmy już na teren ogrodu i dobrze słyszeliśmy liczne głosy. Gdy wyszliśmy zza rogu, moim oczom ukazało się kilkunastu funkcjonariuszy krzątających się wokół stojącego naprzeciwko pałacu posągu. Rozejrzałem się po ogrodzie. Na jego krańcach zobaczyłem ludzi z mikrofonami i kamerami oraz pojedynczych policjantów. Inni rozwijali taśmę wokół miejsca zbrodni. Podeszliśmy do pracujących techników, przy których stali lekarz sądowy i prokurator. Rzuciłem okiem na ciało – zakrwawione, z głęboką raną w miejscu serca. Widziałem także inne wnętrzności, częściowo rozwleczone na ziemi. To sprawiło, że się odwróciłem i pobiegłem do najbliższego drzewa. * – Musisz szybko rozwiązać tę sprawę – usłyszałem za plecami. Nie zauważyłem, jak nadchodził i nie poczułem twardej dłoni na ramieniu, ale po głosie wszędzie bym go rozpoznał. – Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Masz

115


błyskawicznie znaleźć mordercę. Nie potrzebujemy tu żadnego rozgłosu – kontynuował Magiera. – Raporty zdajesz tylko mnie. – Muszę to jeszcze skonsultować... – zacząłem, ale prokurator nie dał mi dojść do słowa. – Wszystko załatwione. Rozmawiałem z komendantem Szejną. Jesteś oddelegowany do tej sprawy. U mnie też masz wolną rękę. Rób co chcesz, ale znajdź mi mordercę. Poczułem się tak, jakbym był na planie jakiegoś filmu kryminalnego, w którym pominięto większość procedur. – Masz mój numer. – Poczułem, jak prokurator wkłada mi coś do kieszeni spodni. – Dzwoń kiedy chcesz. Mężczyzna zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił. Gdy przestałem wymiotować, wyprostowałem się i rozejrzałem dokoła, już go nie było. Wytarłem usta chusteczką i, śmierdzący, wróciłem na miejsce zbrodni. – Chcę mieć jak najszybciej twój raport – powiedziałem do Królika. Patolog cofnął się o krok. Najwyraźniej zbyt wyraźnie poczuł mój oddech. – Rikszarz, pracujesz ze mną. Bierz kilku ludzi i dowiedz się, ile możesz. Rozpytaj każdego, kto mieszka w okolicy. Co wiemy o denacie? – Ofiara to Bronisław Litwin – odpowiedział aspirant. – Przez kilka lat zarządzał majątkiem Raczyńskich. Jeszcze zanim ten stał się Oddziałem Muzeum Narodowego. – Musimy wszystko o nim wiedzieć. Do roboty. Po wydaniu poleceń pojechałem do domu, ale nie miałem zamiaru odpoczywać. Wykąpałem się, przebrałem, zjadłem resztę pizzy i udałem się na komendę. Przejrzałem informacje, jakie mieliśmy o Litwinie. Nie było ich wiele. Znalazłem mandaty, raport z jednej kolizji samochodowej z jego udziałem i nic więcej. Żadnych powiązań ze światem przestępczym. Nie mieliśmy ani informacji o nękaniu go, ani o groźbach pod jego adresem. Tym bardziej jego śmierć nie dawała mi spokoju. * Przez kilka kolejnych dni nie dowiedziałem się niczego, co pomogłoby mi popchnąć śledztwo. Z informacji mieszkańców Rogalina wynikało, że ofiara morderstwa była spokojnym, prawym obywatelem. Z nikim się nie kłóciła i nikomu nie wchodziła w drogę. Była też małomówna i najchętniej przebywała w muzeum. Tyle przekazali mi Rikszarz i inni policjanci. Niewiele więcej wiedzieli dziennikarze, a Magiera dzwonił do mnie co kilka godzin i klął na czym świat stoi. Przedstawiciele mediów wysnuwali różne teorie. Niektóre były bardziej, inne mniej niedorzeczne. Pojawiły się także spiskowe, ale na te przymykałem oko. Do czasu. Piątego dnia po znalezieniu ciała Rikszarz poinformował mnie, że w mieszkaniu Litwina znaleziono tajemniczą wiadomość. Czym prędzej udałem się pod wskazany adres. Rikszarz czekał na mnie w pokoju sypialnym. – Niezły burdel zrobiliście – stwierdziłem, patrząc na podartą pościel i poprzewracane meble. – Nie my. Jesteśmy tu, bo jeden z sąsiadów zadzwonił z informacją o dziwnych odgłosach dochodzących z mieszkania. Technicy zbierają już ślady. Ktoś tu czegoś szukał i zostawił wiadomość. – Przy tych słowach aspirant podał mi włożoną do foliowego woreczka karteczkę. Prosił ich o pomoc, ale któryś go zdradził. Który? Miało być ich czterech. – przeczytałem. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale przypomniałem sobie jeden z artykułów przeczytanych dwa dni po tym, jak obecny kustosz muzeum znalazł ciało i poinformował dyżurnego. – Dobra robota. Przekaż to chłopakom z laboratorium. Jeśli jeszcze coś znajdziecie, dzwoń. Obróciłem się na pięcie i wypadłem z mieszkania jak burza. Zbiegłem po schodach, potykając się i o miało nie spadając. Nie zważając na ograniczenia prędkości, popędziłem do domu. Przerzuciłem ostat-

116


nie wydania gazet i znalazłem to, o które mi chodziło. Pobieżnie przejrzałem artykuł i zatrzymałem się na tajemniczej wiadomości, którą otrzymał jego autor. Treść była identyczna z tą na karteczce, którą znaleziono w mieszkaniu Litwina. Wyrwałem z kieszeni komórkę i zadzwoniłem do redakcji Głosu Wielkopolskiego. * Z autorem artykułu ZEMSTA ZA CZWARTEGO?, historykiem i dziennikarzem, zobaczyłem się w jego mieszkaniu następnego dnia o dziesiątej rano. Mężczyzna wziął w tym celu urlop na żądanie. Obaj nie chcieliśmy, aby nasze spotkanie dotarło do mediów i staraliśmy się, żeby nie wyglądało zbyt formalnie. Musiałem dowiedzieć się co nieco o tajemniczym liściku i zawrzeć z mężczyzną układ. Zgodziłem się na wyłączność prasową dla niego, jeśli okaże się, iż jego informacje przyczynią się do znalezienia mordercy. Chociaż nie wierzyłem, że tak mogłoby się stać. Myliłem się. Wiedziałem, iż hrabia Edward Bernard Raczyński należał do rodu Raczyńskich herbu Nałęcz. Ponadto, w latach 1979–1986, był Prezydentem RP na uchodźstwie. Przebywał wtedy w Londynie. Jednak nie wiedziałem, że wcześniej był stałym członkiem Rady Trzech, stanowiącej kolegialny i niekonstytucyjny organ władzy z prerogatywami prezydenta, który stał w opozycji wobec rady prezydentury Augusta Zaleskiego. – Rada Trzech ulegała zmianom personalnym, ale nie dotyczyły one Raczyńskiego. – Myśli pan, że to jakaś zemsta? – zapytałem z powątpiewaniem. – Niech pan sam oceni. – To mówiąc dziennikarz podszedł do umieszczonego w ścianie sejfu. Wbił kod, otworzył drzwiczki i podał mi kopie starych dokumentów. Jednym z nich był list zaadresowany do Londynu. Przeczytałem go z otwartymi ustami. – List przekazał mi Litwin kilka dni przed śmiercią. Kiedyś przechowywał go w Gabinecie Londyńskim w pałacu. Członków Rady miało być czterech, ale jeden z nich, Andrzej Radziwiłł, przebywał w Polsce i nie miał możliwości ani uciec, ani chronić własnej rodziny. Planowali go ściągnąć i to on miał zostać prezydentem. Nie wiadomo, dlaczego do tego nie doszło. – Czyli musimy szukać kogoś, ktoś się mści za Radziwiłła? – Tak – stwierdził kategorycznie dziennikarz. – Jestem pewien, że to jakiś jego potomek. Podziękowałem i podążyłem tym śladem. * – Mamy wyniki DNA. Przesłałem ci je na maila z kopią do prokuratora. Nie czytałem ich. – Zaraz się z nimi zapoznam. Po rozmowie telefonicznej z Rikszarzem od razu przeczytałem wiadomość i załącznik z laboratorium. Nie wierzyłem własnym oczom. Teraz wiedziałem, dlaczego nie chciał rozgłosu. Miał nadzieję, że znajdę kozła ofiarnego. Czym prędzej wezwałem posiłki i sprawdziłem broń. * Nagłówek Głosu Wielkopolskiego grzmiał: SAMOBÓJSTWO PROKURATORA MAGIERY. Z treści artykułu wynikało, że mężczyzna był nieślubnym synem Justyny Radziwiłł, a jego rodzina była w Polsce w połowie i pod koniec ubiegłego wieku mocno represjonowana. Depozytariusz

117



„Kiedy odeszło lato...” Domisea

domisea.deviantart.com


DWOJE TRUPIESZKÓW Justyna Szczepańska Franciszek czuł słodkawy zapach ciała Agaty, gryzący czule nozdrza. Przyjrzał się jej. Rozpoznał swoją żonę mimo blizn i siności rozlanej pod skórą, mimo rozdartego gardła. W dłoni ściskała stary, znoszony sweter. Delikatnie wyciągnął go z zakrwawionych palców. Ostrożnie zdjął koszulę i naciągnął sweter na siebie. Był na Agatę stanowczo za duży. Pamiętał jeszcze, jak znikała w nim, topiąc w szorstkiej dzianinie swą delikatność. Teraz, kiedy znów byli razem, mógł go odebrać. Nie było jej już zimno, nie tutaj. Wziął głęboki wdech. Spomiędzy nitek, węzłów i pętelek wydobył tęsknotę. Poczuł też woń łez wycieranych w rękaw, zapach koszmarów. Dzisiaj zasnęła już lekko, przy nim. Na łokciach swetra Agata naszyła łaty. Ręczne wykończenia drapały skórę. Gdzieniegdzie Franciszek zauważył drobne przetarcia i zmechacenia. Bez trudu wyobraził sobie, jak w przypływie melancholii Agata skubała malutkie kuleczki wełny, jak zapatrzona w pustkę mięła rękawy w zmęczonych od uderzeń dłoniach. Na brzegach swetra i w okolicach brzucha dostrzegł ślady krwi. Dotknął palcem każdej z plam, chcąc odjąć z nich rozpacz. Spojrzał na leżącą przy nim istotkę. Chciał dotknąć szyi, ucałować sczerniałe usta, nie budząc jej. Ciało miała mizerne, otulone brezentem. Odważył się pogładzić ją po krótko ostrzyżonych włosach. Musnął opuszkami pokryty szramami policzek. Wzdrygnęła się pod zimnem palców. Przez cienką warstwę ziemi przebłyskiwało słońce, dało się słyszeć szum drzew. Agata otworzyła oczy tuż po tym, jak zaświtało. Jednym ruchem odgarnęła brezent. Przetarła powieki i przyjrzała się swetrowi. – Nie oddałam im ani jednej twojej rzeczy – szepnęła do siebie, jakby nie wierzyła, że znowu się spotkali. – Kiedyś ci wszystko opowiem. O krainach, które przeszedłem sam, o drogach prowadzących do Pustki. O moim Zaświecie. O cichej Wodzie zabierającej wspomnienia i człowieku, który za niewielką opłatą pozwolił mi do ciebie wrócić… – Spojrzał na nią pełen winy. – Byłem tam. Błagałem niemo, by cię zostawili, by dali ci żyć. – Jak dobrze się stało, że cię nie posłuchali… Ułożyła głowę na piersi Franciszka. – Ja… Co…? – Była ciekawa, co robił przez zeszły rok. Chciała wysłuchać każdej, nawet najbardziej niedorzecznej historii. Wiedziała jednak, że jeszcze nie jest na to gotowa. Łzy podeszły jej do oczu. Pierwsze krople otarła palcami. – Zdejmij go – poprosiła drżącym głosem. – Wymieszam z ziemią. Może nie będzie widać plam. Ze smutnym uśmiechem pomogła mu zdjąć sweter. Zanim jednak pozwoliła Franciszkowi założyć koszulę, dotknęła rozcięcia na jego piersi. Podłużne czarne rozdarcie, za którym nie było serca. Położyli się obok siebie. Resztki jej ciepła przedzierały się przez bawełnianą koszulkę. Milimetry, ale jakże przeszkadzające w osiągnięciu niezachwianego niczym szczęścia. Gdy zdjął z niej tę ostatnią niepotrzebną rzecz, zostali już tylko oni. Odnalezieni po miesiącach tułaczki. Po tygodniach niewyobrażalnej samotności. Po śmierci.

120


Ilustracja: Marta Młyńska

121


„Make up your mind” Joanna Rosa http://joarosa.deviantart.com/



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.