Szortal na wynos styczen 2014

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNA: Aleksandra Brożek I JEJ PRAWA RĘKA: Rafał Sala OJCIEC REDAKTOR (NASZ GURU): Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR (MÓZG OPERACJI): Aleksander Kusz LITERATURA, CZYLI GRUBA RURA: Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek KOREKTA: Kinga Żebryk, Aleksandra Brożek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska PUBLICYSTYKA, A WIĘC RZECZ NIE DLA LAIKA: Hubert Przybylski Stała współpraca: Bartłomiej Cembaluk, Sławomir Szlachciński, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Maciej Musialik, Anna Klimasara, Paulina Kuchta, Joanna Denysiuk, Joanna Załuska DZIAŁ GRAFICZNY, DZIĘKI NIM ŚLICZNY: Maciej Kaźmierczak, Rafał Sala, Milena Zaremba, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Zuzanna Królik, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj SKŁAD I ŁAMANIE (GDY NIE WYJDZIE MAJĄ PRZE… KŁOPOTY): Konrad Staszewski, Andrzej Puzyński, Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba Okładka: Agnieszka Wróblewska Email: redakcja@szortal.com Wydawca: METODY SP Z O. O. ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry

3


Kilka słów od Szortalu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5

PREMIERY Późny wieczór Anna Łucja Nowak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 Siała baba mak Tomasz Zawada . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Rzecz to niesłychana… (trzy razy po sto) Anna Łucja Nowak . . . . . . . . . . . . . . 9

7 PYTAŃ DO... czyli gdzie diabeł nie może, tam Szortal pośle Jo Walton . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Radosław Rak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13

SZORTOWNIA Felicity wtrąca się nieproszona Julia Bernard . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Wszystko to nie wszystko Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19 Kieszonkowe Natalia Bieniaszewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Czy motyle śpią w locie? Władimir Arieniew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21

RYMOWISKO Istvan Vizvary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24

STUSŁÓWKA Przeistoczenie Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 Okna Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Słowacja Istvan Vizvary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

SUBIEKTYWNIE To nie jest dobry kraj dla bogów Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Gdy gniew budzi moc Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Z okruchów przeszłości Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Bajeczka o tym, co myśli Alek, gdy dostaje dokładnie to, co chciał, a nawet więcej Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38 Początek słowa Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41 Witaj przygodo! Kuba Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 Fenomen Endera Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 Święto fantastyki Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 Superbohaterowie już nigdy nie będą tacy sami Hubert Stelmach . . . . . . . . . 51 FANTASTYKA Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Badając procent Małeckiego w Małeckim Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . 55 Coś się kończy… Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 58

4


Kilka słów od Szortalu

2014 Co by tu..

Nowy Rok przybieżał. Przynajmniej u nas. Styczeń to taki miesiąc, który, jakby nie patrzeć, jest dobrym miesiącem. Dla człowieka leniwego, ma się rozumieć. Chciałbym Was dziś namówić do celebracji lenistwa. Spójrzmy zatem w kalendarz. Tegoroczny styczeń rozpieszcza nas od samego początku. Jeśli sobie dobrze wszystko rozplanowaliśmy, cały pierwszy tydzień miesiąca mogliśmy odpoczywać. Oczywiście najlepszą formą odpoczynku jest czytanie, tudzież pisanie, więc mam nadzieję, że udało się Wam tym rozrywkom oddać. Jeśli nadal macie trochę wolnego czasu, warto przyjrzeć się otaczającemu nas światu. Nie będę nikomu przypominał, że najwygodniej przyglądać się w pozycji leżącej, ewentualnie półleżącej. Mądrość ludowa, w przeciwieństwie do Polski Ludowej, oferuje nam znakomite narzędzia, dzięki którym dowiemy się co nieco o naszej przyszłości. Najpierw zajrzyjmy do sypialni: Kiedy styczeń najmroźniejszy, wtedy roczek najpłodniejszy. Czekajmy więc na tęgie mrozy, które mogłyby nieco naszą demografię podkurować. Z drugiej strony: Styczeń mrozem trzeszczeć musi, wtedy chłopa plon przydusi. I takiego dusiciela też nam życzyć można. Jeśli zaś chcielibyśmy wiedzieć coś konkretniej o pogodzie, trzeba się z kalendarzem nieco solidniej zaznajomić, bo: Gdy Święta Agnieszka wypuści śnieg z mieszka, to go nie zatrzyma i na Franciszka. Jeśli znacie jakieś Agnieszki bądź Franciszków, nie zapomnijcie zapytać, kiedy obchodzą imieniny. Korzystajcie więc, Drodzy Szortalowicze, z mądrości ludowych. Czerpcie z nich pełnymi garściami. Pochłaniajcie powieści, opowiadania, drable. Czytajcie. Bo jak mawiał José Martí: Dom bez książek jest jak plaża bez słońca. Może to i nie mądrość ludowa, może też nie słowiańska. Może. Zapraszam do styczniowego „Na wynos”. Wasz, Rafał Sala PS Czytajcie horrory.

5


Premiery


PÓŹNY WIECZÓR Anna Łucja Nowak Zaglądnęłyśmy do pokoju dzieci. Tomek znowu skopał kołdrę na podłogę, Asia tuliła misia. Spali spokojnie. Uśmiechnęłyśmy się i zamknęłyśmy drzwi. Usiadłyśmy na kanapie w salonie. W domu było tak cicho, że słyszałyśmy tykanie starego zegara, który dostałam od babci w prezencie ślubnym. „Niech Ci odmierzy każdą chwilę szczęścia, i smutku, i samotności” – dołączona do niego dedykacja oburzyła mnie te dziesięć lat temu. Jakiś czas później jednak wiele rozumiałam. Poznałam ją w zimie, pojawiła się znienacka. Przychodziła zawsze, gdy on wychodził lub nie wracał. Pachniała nerwowymi papierosami i ukradkową sherry. Zapowiadało się, że znowu posiedzimy do rana. Ja i moja cisza.

7


SIAŁA BABA MAK Tomasz Zawada Kobieta siedziała przy jedynym oświetlonym stoliku w głębi opustoszałej sali. Ze starej szafy grającej płynął uwodzicielski głos saksofonu. Przyglądała się kostkom lodu powoli topniejącym w szklance whisky. Nagle poczuła, że miękka ciemność gdzieś przed nią rozstąpiła się na moment. – Zawsze zastanawiałam się, czy będę sama, gdy ta chwila nadejdzie – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Nie ma już nikogo. Czas zamykać. Przybysz w milczeniu zajął miejsce naprzeciwko. – Kim jesteś? Moim następcą? Stwórcą? A może śmiercią dla Śmierci? – Roześmiała się. – To byłby największy żart Wszechświata. – Konsekwencją dla Śmierci może być tylko Życie – szepnął, gasząc ostatnie światło, które eksplodowało nieskończonością perspektyw dla nowej historii.

8


RZECZ TO NIESŁYCHANA… (TRZY RAZY PO STO) Anna Łucja Nowak PECHOWIEC Piąte piwo smakowało wyjątkowo dobrze. Siedziałem w kącie między ścianą a wielkim kominkiem. Dobrze mi było. Ludzie w karczmie gadali, pili, wychodzili się odlać, znowu pili i gadali. Czułem się swojsko i bezpiecznie. Pewnie bym przysnął, ale coś mnie rozpraszało i skutecznie pobudzało ospałe myśli. Kołysanie, przemykanie, kołysanie, zwrot, obrót, śmiech, obrót, kołysanie. Rudy warkocz, zielone oczy i jasna cera. Lisiczka! Karczmareczka chyba poczuła mój wzrok, bo podeszła do mnie. – Wyjdziesz ze mną, nieznajomy? – Pachniała macierzanką. Dałem się wyprowadzić na zewnątrz. Przycisnęła mnie do ściany. Zgodnie ze starożytnym rytuałem złapałem ją za pośladki, strategicznie przesunąłem rękę… ... lisiczka miała ogon. PRZECHERA Zaciągnęłam go do stodoły. Ciężki był. Miałam ochotę odpocząć chwilę, ale szkoda mi było czasu. Jeszcze by się ocknął za szybko. Związanego i zakneblowanego ukryłam za workami z obrokiem. Niech sobie tam poleży. Wyplątałam marchewkę z reform. Ale miał minę, gdy ją wymacał! Tak się zdziwił, że nawet nie poczuł, gdy zdzieliłam go w łeb polanem. Pozwoliłam sobie na radosny rechot z nutą satysfakcji. Dobrze mu tak. Karczmarki są od podawania piwa, a nie do macania. Od czasu do czasu wyławiałam z tłumu takiego jaśniepanka i uczyłam szacunku do kobiet. Ten też dostanie lekcję. Darmową usługę dodatkową. Zgodnie z życzeniem. ZATROSKANY Przetarłem stoły, pochowałem kubki, wyrzuciłem ostatniego gościa z karczmy i poszedłem do stodoły. Tycjanna czekała na mnie, siedząc na związanym nieszczęśniku. Westchnąłem ciężko. – Tatku, obijesz mu mordę? – zaszczebiotała. – A zrobił ci coś? – Nie. Ale mógł zrobić. Obleśnie się na mnie gapił, a potem za tyłek złapał. Wyjąłem przerażonemu chłopaczkowi knebel. – Tylko nie po twarzy… – wychrypiał błagalnie. Zrobiło mi się go żal. Po chwili Tycjanka klaskała, „zalotnik” umykał z marchewką w zadku, a ja stałem się zdrajcą męskiego rodu. Ale jako samotny ojciec dorastającej córki musiałem dbać o to, by moje dziecko czuło się kochane i bezpieczne. Nie było mi łatwo.

9


7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

Jo Walton jest urodzoną w połowie lat 60. brytyjską poetką oraz pisarką fantasy i science fiction. Debiutowała na rynku wydawniczym w 2000 roku, kiedy to pojawiła się powieść „The King’s Peace”. „Wśród obcych” – pozycja, za którą Walton otrzymała nagrody Hugo i Nebula – jest jej pierwszą powieścią przetłumaczoną na język polski. Autorka mieszka obecnie w Montrealu. W swojej powieści „Wśród obcych” podejmujesz trudne tematy. Czy sądzisz, że autorzy fantasy powinni zmierzać w tym właśnie kierunku? Myślę, że pojawienie się nowego kierunku byłoby interesujące. Zarazem uważam, że twórcy gatunku fantasy od zawsze poruszali trudne tematy. To sposób na podjęcie dyskusji o ludzkim życiu z innej perspektywy. Piszesz już od wielu lat. Czy dziś nadal pamiętasz tę chwilę, gdy po raz pierwszy sięgnęłaś po pióro? Nie. Pisałam różne historie już gdy byłam małym dzieckiem. Kiedy miałam trzynaście lat, podjęłam poważną decyzję o zostaniu pisarką. Pamiętam, że kupiłam wtedy notes i zaczęłam spisywać pomysły na opowiadania. Co sądzisz o Polsce i Polakach? Bardzo lubię Warszawę. Jestem pod wrażeniem rekonstrukcji Starego Miasta i tego, jak architektura miasta odzwierciedla jego historię. Uwielbiam jedzenie, zwłaszcza pierogi! Jeśli chodzi o Polaków, wszyscy traktują mnie tu bardzo przyjaźnie i jak dotąd miałam same pozytywne doświadczenia. Mam nadzieję, że któregoś razu uda mi się zwiedzić resztę kraju. Czy znana Ci jest krótka forma literacka nazywana „drabble”? Próbowałaś kiedyś zmieścić opowiadanie w stu słowach? Tak, poza tym próbowałam też sił w historii liczącej dokładnie 500 słów oraz 50 słów. Tego typu formalne zadania mogą być źródłem niezłej zabawy. Na początku książki „Wśród obcych” umieściłaś cytaty z Ursuli Le Guin oraz Farah Mendlesohn. Dlaczego taki wybór? Czułam, że ich słowa są tematycznie powiązane z zawartością książki. Cytat z Farah odnosi się do samej historii, która dotyczy dorastania. Cytat z Le Guin

11

Źródło: http://whatsfictionbook.wordpress.com

JO WALTON


to słowa wypowiedziane przez obcych. Słowom tym można przypisać wiele tajemniczych znaczeń, co ściśle wiąże się z moim użyciem języka magii i jej potencjału w samej opowieści. Czy wierzysz w zjawiska paranormalne, siły nadprzyrodzone? Nie. Uważam, że gdyby istniały, mielibyśmy na to dowody. Kim byłabyś lub mogłabyś być, gdybyś nie była pisarką? Wciąż byłabym sobą, ale moje życie byłoby inne. Gdybym nie pisała, moja kreatywność znalazłaby ujście w innej dziedzinie. Pytał: Rafał Sala

12


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

RADOSŁAW RAK

Radek Rak (rocznik 1987) - lekarz weterynarii. Napisał parę opowiadań i wydrukowali mu je w „Nowej Fantastyce”, „Lampie” i „Esensji”. Napisał też jedną powieść, która ukaże się w przyszłym roku. Wielki miłośnik Beskidów, lata i świętego spokoju, najlepiej wszystkiego naraz. Dlaczego realizm magiczny? Jak to się stało, że poszedłeś właśnie tą drogą? To raczej jedno z pytań o cel pisania w ogóle. Zależy, do czego chcesz dojść na końcu swojej opowieści. Rdzeniem literatury i sensem jej istnienia jest człowiek, jego miejsce na świecie, miejsce między innymi ludźmi, a przede wszystkim próba dotarcia do tej dziwnej i pokrętnej ciemności, którą każdy nosi za oczami. Pisanie to właściwie jedyna sensowna próba zapuszczenia się w te rejony własnej głowy, gdzie sami zaglądamy niezwykle rzadko, nie mówiąc już o dopuszczaniu tam drugiego człowieka, bo jest to zapewne niewykonalne. W filmie „Cienista dolina” grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins kilkukrotnie wypowiada słowa „We read to know we’re not alone”. Nie wiem, czy to faktycznie słowa Lewisa (nie przypominam sobie, bym natknął się na nie w którejś z jego książek), ale to cholernie prawdziwe stwierdzenie. Realizm magiczny jest drogą na skróty do tych ciemnych miejsc. Łamiemy świat zewnętrzny, by dojść tam łatwiej, szybciej — łatwiej i szybciej do człowieka. Idziemy do celu zupełnie inną drogą niż zwykle. Realizm magiczny pozwala zestawić ze sobą rzeczy pozornie do siebie nieprzystające, wykazując na istniejące między nimi zależności, niewidoczne na pierwszy rzut oka, a często nawet na drugi i na trzeci. Tak sobie teraz teoretyzuję, zastanawiam się, czemu tak napisałem, nie inaczej. Nie analizuję swoich tekstów. Możliwe, że przyczyny są całkiem inne. Na pewno nie bez znaczenia pozostaje literatura, która mnie wykarmiła przez ostatnie lata. Co tam u mnie stoi na półce „formacyjnej” — Schulz, Leśmian, Stasiuk, Vesaas, Tokarczuk, Nowak, starzy mistrzowie bałkańscy — Bulatović, Kiš, późne opowiadania Andricia, który jak nikt potrafi opisywać światło. Pewnie połowy nie wymieniłem, bo zapomniałem, a paru nie wymienię, bo znam osobiście i mi głupio. Ostatnio dorwałem „Na wysokiej połoninie” Vincenza. U mnie ten gorący okres formacyjny, poszukiwawczy wciąż trwa, ciągle coś nowego odkrywam, co w rezultacie zawsze jakoś wpływa na moje teksty. Jesteś tym, co jesz. Nie wiem, jak będę pisał w przyszłości. Słyszeliśmy, że niedługo będziemy mieli okazję przeczytać Twoją powieść. Czy możesz zdradzić coś więcej? Powieść ukaże się w przyszłym roku nakładem jednego z większych wydawnictw. To będzie powieść podkarpacka, trochę współczesna, trochę spoza cza-

13


su. Inna niż moje opowiadania, ale czerpiąca z tych samych źródeł, no, może trochę zbliżona do „Tamdareja”, którego można przeczytać na stronie Esensji. Takie mitologizowanie na nowo rzeczywistości, dłuższa wyprawa w „regiony wielkiej herezji”. Chyba bardzo kochasz Lublin i Dębicę. Czy są to miejsca dla Ciebie szczególne? Czy myślisz, że to ziemia rodzi ludzi, przez co są oni w pewien sposób przypisani do miejsc, krain? Z Dębicą osobna sprawa, z Lublinem osobna, chyba prostsza, bo pamiętam dokładnie, jak to było. Gdy przyjechałem tam na studia, to od Lublina mnie odrzuciło, wydawał mi się potwornie zaniedbany, hałaśliwy i nieprzyjazny. Ponieważ miałem spędzić tam sześć lat, musiałem jakoś to miasto oswoić. Pewnego listopadowego dnia wybrałem się na Czwartek, takie wzgórze za Starym Miastem. Akurat trafiłem na zachód słońca, taki piaskowy, pylisty, bardzo lubelski — i przepadłem, zakochałem się na zabój, to już było moje miasto. Lublin zasługiwał na opowieść. Z Dębicą jest trudniej. Może piszę o niej dlatego, że nie robił tego nikt. A może dlatego, że dawniej bardzo mi doskwierało, że naturalnym ekosystemem opowieści może być Kraków, Wrocław, Paryż, a Dębica — no, nie bardzo. Prawdopodobnie też pisanie o Dębicy bierze się z tego, że dzieciństwo zawsze ma w sobie jakiś wymiar mistyczny, a ponieważ znów mieszkam w mieście mojego dzieciństwa, mogę codziennie odwiedzać miejsca, które tworzyły mój prywatny Eden. Dębica zmienia się mało i powoli. Nikt na razie nie wygania mnie z Raju, miejsca utrzymują nadane niegdyś znaczenie. Mam świadomość, że jestem w mniejszości, bo spośród moich znajomych ja jeden miałem (przypadkowo) wybór powrotu do rodzinnego miasta, a myślę, że wielu nie wróciłoby, nawet mając wybór. Ostatnio czytałem wywiad z okazji premiery „Szczęśliwej ziemi”, gdzie Łukasz Orbitowski stwierdza, że kierunek z małego miasta do dużego jest kierunkiem naturalnym. Ma rację. Tylko ja jak zwykle poszedłem w drugą stronę. Myślę, że prędzej czy później oswoiłbym i opisał każde miejsce, gdzie przyszłoby mi żyć. Co do drugiej części pytania — tej ziemi, co rodzi ludzi albo nie rodzi — to wszyscy wyrastamy w pewnych kontekstach, rodzinnych, kulturowych i innych. Osoba spoza danego kontekstu zawsze jest osobą mówiącą innym językiem. Istnieje więcej granic, niż się wydaje. Istnieje więcej światów, niż się wydaje. I one niekoniecznie się przenikają, nawet dziś, w postmodernizmie, globalnej wiosce i czym tam jeszcze. Ziemia to jeden z takich kontekstów. Mieszkam w mieście, gdzie moi przodkowie żyli przynajmniej od trzystu lat, a w jednej z okolicznych wsi zapewne jeszcze kilkaset lat wcześniej. Jest ciągłość, wyczuwalna, namacalna. Z kolei gdy jadę w Beskid Niski — niedaleko — napotykam co krok rozległe przestrzenie, nie tak dawno temu pełne życia. Dolina Tychani koło Krempnej na przykład (tam chodzić nie wolno, bo park narodowy i rezerwat, więc się wybierz, jak będziesz miał okazję). Albo łąki między Rymanowem, Iwoniczem a Bałucianką. Taka karpacka terra incognita. Tam nic nie ma, zupełnie nic. Tylko czasem jabłonie czy czereśnie, ciągle rodzące, zasadzone pewnie ręką jakiegoś Iwana czy Maksyma (no bo buki, jarzębiny, wiadomo, a tutaj nagle jabłonka). Ludzie żyli tam od setek lat, ale w parę miesięcy ich wysiedlono, odebrano ziemię, odebrano im de facto ich samych. Co to znaczy tak do końca być Łemkiem we Wrocławiu, w niemieckiej kamienicy? Albo Polakiem gdzieś — bo ja wiem gdzie, podobno Polacy są wszędzie. Ja nie wiem, mogę się tylko domyślać. Wyobraź sobie, że pewnego dnia przychodzi do Ciebie Wielki Architekt i informuje Cię, że popełnił błąd i wcale nie miałeś być Radosławem Rakiem, a kimś zupełnie innym. W nagrodę daje Ci wybór. Kim chciałbyś być? Myślę, że ze względu na konteksty, o których wspomniałem, niemożliwe jest wyobrażenie sobie bycia kimś zupełnie innym. Zawsze jest to jakaś projekcja wyobrażenia o obecnym sobie w wyobrażenie o innym świecie. Tego się pogodzić nie da, to wymagałoby stworze-

14


nia nie tylko nowego człowieka, ale stworzenia świata od podstaw, albo przynajmniej dokonania jego daleko idącej modyfikacji. Przede wszystkim — przebudowy mnóstwa relacji pomiędzy ludźmi, poplątanych pajęczych nitek, które nas łączą. Mam dwadzieścia sześć lat i jeśli przez ten czas odcisnąłem się w niektórych napotykanych ludziach podobnie jak oni we mnie, to już samo to wymagałoby przebudowy nie tylko mnie samego, ale również tych osób. No więc ja podziękuję, żadnych transformacji. Apage, Satanae. Prawdopodobnie przy tego typu pytaniach wychodzi niedostateczny poziom mojego wykształcenia humanistycznego i naiwność argumentacji, i student pierwszego roku filozofii byłby w stanie wykazać, że moje rozumowanie jest dziurawe jak ementaler. Zastanawiam się, skąd bierzesz inspirację do swoich opowieści i jaki filtr stosujesz przy kreowaniu światów. Czy stawiasz na dosłowność, a może jednak pozostawiasz czytelnikowi spore pole do interpretacji? Nie myślę o tym. O inspiracji. Siadam i piszę. Każdemu dziennie przewala się przez głowę tyle myśli, że wystarczyłoby przynajmniej na powieść. Gdy mam problem z ułożeniem czegoś w całość, idę w góry i nie myślę. Samo się układa. Co do dosłowności czy wielości interpretacyjnej — twórca ma tworzyć, odbiorca interpretować. Kiedy autor tłumaczy, o co chodziło mu w tym czy tamtym utworze, to albo coś poszło nie tak, albo ma czytelnika za półgłówka. Raz mnie prywatnie zapytano, czy można interpretować „Dziewczynę z kartofliska” (NF 4/2013) w jakimś medycznym kontekście, więc — również prywatnie — odpowiedziałem. Zwierzęta są Ci chyba bliskie z racji wykonywanego zawodu. Czy zawód weterynarza przydaje się w pracy pisarskiej? To są odrębne wszechświaty, z bardzo niewielką ilością stycznych, i wszechświaty te starają się nie istnieć na tych samych układach współrzędnych. Być może dzięki temu zawodowi uczę się inaczej rozumieć chorobę. Albo przemijanie, bo zwierzęta przemijają szybciej niż ludzie. Ale tutaj zbyt głęboko wchodzimy. Ostatnio mieliśmy okazję posłuchać audiobookowej wersji Twojego opowiadania „Dom czasu przeszłego”. Co sądzisz o audiobookach? Czy w takiej formie tekst zyskuje czy może traci? Powiem ci tak: do tej pory przesłuchałem zaledwie kilka audiobooków — są bardziej czasochłonne niż tradycyjne książki. Pierwszy — to był „Smak miodu” Salwy al-Nu’ajmi. Od pierwszych sekund utonąłem w głosie Kamili Baar. Nawet nie wiem, czy to była dobra książka, bo głos lektorki hipnotyzował. Na tyle mocno, że pierwsze zdanie ze „Smaku miodu” będzie mottem otwierającym moją powieść. Nie mam tylko pojęcia, jak zrobić, by czytelnik usłyszał w głowie głos Kamili Baar i poczuł te słowa aż w kręgosłupie. Słuchałem też „Sklepów cynamonowych”, „Pałacu lodowego” i „Grochowa” — szalenie dla mnie ważnych książek. Za każdym razem miałem przed oczami całkiem inne obrazy niż podczas lektury, pojawiały się nowe szczegóły, nowe interpretacje. Audiobook to całkiem inne medium, nie tylko książka do słuchania, to coś innego, angażującego w odmienny sposób. Słuchałem też „Gry na wielu bębenkach”, którą inna serialowa aktorka zarżnęła zupełnym brakiem wyczucia słowa i frazy. Pytał: Rafał Sala

15


Szortownia


FELICITY WTRĄCA SIĘ NIEPROSZONA Julia Bernard Pociąg poprawnie mknął przed siebie, grzecznie mijając odpowiednie krajobrazy, wioski i stacyjki. Jednak Margaret była zła, zawiedziona, można nawet powiedzieć – zdruzgotana. Jej wierna towarzyszka Mary, czując i rozumiejąc nastrój przyjaciółki, mogła ograniczyć swoją chęć pocieszenia do pełnych współczucia westchnień i dwukrotnego poklepania przyodzianych w koronkowe rękawiczki pulchnych dłoni Margaret. Fatalny finał wyczekiwanego, tak przyjemnie zapowiadającego się wyjazdu do Eastbourne wyprowadziłby z równowagi najspokojniejszą duszę. A miało być tak cudownie! Pierwszy od lat zjazd absolwentek szkoły St. Agnes niósł w sobie obietnicę nie tylko miłych, cudownych spotkań przy herbacie z dawno niewidzianymi koleżankami ze szkolnych ław, które jakoś z biegiem czasu stały się z roześmianych, beztroskich dziewcząt z warkoczami – dużo niższymi, zasuszonymi staruszkami z dłońmi pokrytymi plamami wątrobowymi. I nie nosiły rękawiczek! Zjazd dawał nadzieję na bardzo przyjemne chwile z Amelią Lockheart, która od lat była tematem niejednej z popołudniowych pogawędek przyjaciółek. Wciąż snuły wspomnienia związane z tą żywą, pełną temperamentu i pewności siebie rudowłosą dziewczyną. Każdy z jej figli czy wybryków przypominały sobie ze szczegółami ,z zadowoleniem pijąc małymi łyczkami gorącą herbatę z kapką mleka. Oczywiście, zjawiła się i wyglądała fantastycznie z wygimnastykowaną sylwetką sportsmenki, pomimo swoich osiemdziesięciu lat. Żywa, energiczna, pełna pomysłów i opowieści ze swego fascynującego życia. Rzucająca dowcipy, jak za dawnych lat. Pijąca herbatę na patio hotelu z Margaret i Mary, śmiejąc się serdecznie ze wspólnych wspomnień i psikusów, jakie robiła w murach szacownej szkoły. To schowała rakietę tenisową Mary podczas turnieju ze szkołą z Brighton, a to napisała liścik miłosny, który Margaret wzięła za korespondencję od Roberta Golleghera IV, który uczył się w szkole obok. – Dziewczęta! – chwyciła dłonie obu przyjaciółek– czas w tej szkole był najszczęśliwszym, najbardziej beztroskim w moim życiu! Dziękuję – tu powstrzymała łzę – że dzięki wam, przypomniałam sobie to wszystko. One też nie kryły wzruszenia. Takie spotkanie po latach! A potem nadszedł kolejny poranek, przynoszący koszmarne wieści. Amelię znaleziono martwą w pokoju hotelowym. Wyglądała tak spokojnie, jakby zasnęła na chwilkę w fotelu, patrząc na biały pier i granatowe morze za oknem. Mała kobietka z praktycznie krótką fryzurką, w popołudniowej sukience w pastelowe kwiaty, z obowiązkowym sznurem pereł na pomarszczonej szyi. Odeszła z przyzwoitością. Czego nie można absolutnie powiedzieć o Marthcie O’Brein, którą wyciągnięto z hotelowej sauny w całkowitym negliżu, nie licząc skąpego ręcznika. Jej pomarszczone, obwisłe ciałko wyciągnięto z kabiny po godzinach poszukiwań. Nie można w żadnym wypadku stwierdzić, że odeszła z godnością. Niektóre dziewczęta powiedziały nawet, że trochę przesadziła, jeśli chodzi o otwarte umysły dziewcząt z St. Agnes. Dlatego Mary bardzo dobrze rozumiała emocje, które szarpały Margaret siedzącą nieruchomo w pociągu zdążającego do domu. Takie coś na sam koniec cudownego wypadu! – Margaret? – zaczęła niepewnie, po czym odkaszlnęła z determinacją. Margaret! Kochanie, wiem jak ci niewymownie przykro. Wiem, że to spotkanie nie miało się tak skończyć. Ale, na litość boską, nie będziemy rozpaczać z tego powodu, że plan, idealny plan, nie wypalił. Kochanie, w każdej kalkulacji jest coś takiego

17


Ilust racja: Ewa Kiniorsk a

jak czynnik ludzki. Całkowicie nieprzewidywalny, najbardziej ryzykowny. Nie mogłyśmy wiedzieć, że Amelia ulegnie prośbom Marthy i swoją codzienną godzinkę w saunie odda właśnie jej. Wiedziałyśmy, że odwiedza saunę codziennie! Zawsze! Margaret przeniosła zbolałe spojrzenie z okna na przyjaciółkę. – Zmieniła plan dnia, co jak wiemy, jest niegrzeczne i… nieprzyzwoite. Margaret spojrzała na Mary z zainteresowaniem. – Ty zrobiłaś wszystko idealnie: wiedziałaś, kiedy jest czas Amelii na saunę, podkręciłaś aparaturę idealnie, zaczekałaś, aż ktoś wejdzie do kabiny i zablokowałaś drzwi. Nie masz sobie nic do zarzucenia, moja droga! Nic! To ja nie doceniłam Amelii. Nie sprawdziłam, nie wiedziałam, co ona w szkole robiła Felicity. Mój błąd! Tylko mój! Gdybym wiedziała wcześniej, może zapobiegłabym tej tragedii… Mary przełknęła łzy i podniosła dzielnie głowę. – Margaret, kochanie. To moja wina, że nie zauważyłam tej chęci Felicity do przynoszenia herbaty, tego uśmiechu satysfakcji, kiedy podając filiżankę Amelii szeptała z radosnym uśmiechem: „ Bez cukru, odrobina mleka”. Tak, zawiodłam. Emocje na chwilę zdławiły jej głos, więc chwyciła serdecznie dłonie przyjaciółki. – Ale teraz kochanie, możemy to wszystko naprawić. Wzięłam adres od Felicity i obiecałam, że odwiedzimy ją za dwa tygodnie. Pomyśl tylko! Taka przyjemna wycieczka do Kornwalii, wrzosy na Land’s End, zobaczymy niesamowite rośliny w Project Eden, a na koniec doprowadzimy do tego, że prawie nagie, no! może w kostiumie kąpielowym i czepku – więc prawie nagie zwłoki Felicity znajdzie jakiś spacerowicz na plaży. Czyż to nie będzie cudownie nieprzyzwoity koniec trucicielki? Oczy Margaret rozbłysły ciepłym blaskiem. – Zdyscyplinujemy dziewczynę, jak starych czasów, prawda? – Mary żarliwie przytaknęła z uśmiechem. – Oczywiście, Margaret! – I pomścimy Marthę. Ona nigdy nie miała szczęścia.

18


WSZYSTKO TO NIE WSZYSTKO Bartłomiej Dzik Na twarzach buszujących w salonie RTV-AGD klientów malował się specyficzny melanż wściekłości, rozczarowania i rezygnacji. Chyba najbardziej rezygnacji – pogodzenia się z okrutnym losem, który nie ma litości dla naiwnych szaraczków. Czasu na przedświąteczne zakupy było już co kot napłakał, więc wszyscy potulnie stali w gigantycznych kolejkach do kas, by słono przepłacić za swą łatwowierność. Opuszczając salon, pilnowali się bardzo, aby nie obracać głowy w stronę wielkiego banneru z hasłem: WSZYSTKO ZA PÓŁ CENY* Oraz dopiskiem, zrobionym mikroskopijną białą czcionką na jasnoszarym tle: *Promocja nie obejmuje telefonów komórkowych, tabletów, konsol, sprzętu foto, telewizorów, drobnego AGD i towarów już przecenionych. Jeśli ktoś pragnął obdarować ukochanych na Gwiazdkę nowym piekarnikiem czy pralko-suszarką, to owszem – wychodził ze sklepu zadowolony. Odsetek takich ludzi był jednak, oględnie mówiąc, malutki. Kwaśne miny klientów nie robiły żadnego wrażenia na kończącym pracę Mariuszu. Kierownik działu marketingu był dumny z wymyślonego przez siebie banneru, a rekordowe obroty gwarantowały zgrabną premię od zarządu. Gdy wrócił do domu, było już dobrze po dwudziestej trzeciej. Czekały na niego wystygnięta kolacja i żona Marta, układająca się właśnie do snu. Przeżuwając nieodgrzane jedzenie, Mariusz zrzucił szybko ubranie i wylądował w łóżku. Chciał przytulić się do małżonki, ta jednak obróciła się twarzą do ściany. – Ostatnio w ogóle ze sobą nie śpimy, skarbie – mruknął. – Jeszcze pomyślę, że kogoś masz na boku – dodał pół-żartem pół-serio. – Kochanie, sam wiesz jak to jest przed świętami – westchnęła. – Padam ze zmęczenia. „Kogoś na boku”, niezły dowcip! Wiesz dobrze, że byłeś i pozostaniesz jedynym mężczyzną w mym życiu… To rzekłszy, wtuliła nos w poduszkę i niesłyszalnym szeptem dodała: – …nie licząc twojego brata Wiktora; Piotra, Artura i Mirka z poprzedniej pracy; mojego nowego szefa Sławka i seksu grupowego z siatkarzami RKS „Czarni” Mława…

19


KIESZONKOWE Natalia Bieniaszewska

Ilustracja: Sylwia Ostapiuk

Osiemdziesiąt złotych. Cztery wafle w polewie, te długie, XXL. Czekoladę. Albo nie. Dwie czekolady. Jedną truskawkową i jedną toffi. Torbę galaretek w cukrze. Ptasie mleczko. Ciastka. Albo nie. Ciasto. Z kremem i owocami. Z malinami. Nie, po co ciasto? Lepiej tort. Z bitą śmietaną i wiśniami. Z orzechami i lukrem. I jeszcze torebkę landrynek. Osiemdziesiąt złotych wystarczy, prawda, mamo? Synku, czyś ty oszalał? Przecież nie zjesz tego wszystkiego! Zemdli cię, brzuch cię rozboli. Przecież wiesz, że słodycze są niezdrowe, psują się od nich zęby! Zresztą to bez sensu – wydawać pieniądze na ciastka i torty! Powinieneś systematycznie odkładać kieszonkowe do skarbonki, aż uzbiera się większa suma i wtedy będziesz mógł kupić sobie za to coś, o czym marzysz. Co tylko chcesz! No dobrze, to ja będę zbierał na ten wielki album o kosmosie, który widzieliśmy ostatnio w księgarni. Tam są mgławice, wiesz? Takie ogromne, kolorowe jak wata na patyku. I gwiazdy tam są, wyglądają jak landrynki rozsypane na ciemnym obrusie. Naprawdę tak bardzo marzysz o tym albumie? Kupimy ci go. Książki są mądre, pomagają się rozwijać, a my wspieramy twój rozwój. Niedługo tata dostanie premię i wtedy pójdziemy do księgarni. Dostaniesz ten swój kosmos, nie musisz sam na niego zbierać. No to może będę zbierał na nowy rower? Taki, wiesz, porządny, z sześcioma biegami i czterema dzwonkami przy kierownicy. Czerwony, błyszczący jak galaretka malinowa. Ten stary jest już za mały i taki dziecinny, a ja jestem przecież już duży. Masz rację, synku, potrzebny ci nowy rower. I ochraniacze. I porządny kask! Sport jest dobry dla zdrowia, ale musi być bezpieczny. Nie martw się, porozmawiam z dziadkami, na pewno coś dołożą i wspólnie kupimy ci ten rower. Nie musisz na niego sam zbierać, to w końcu obowiązek rodziców – zapewnić dziecku możliwość uprawiania sportu. W zdrowym ciele zdrowy duch! No to po co ja mam zbierać to kieszonkowe w skarbonce, mamo? Jeżeli nauczysz się oszczędności, synku, i będziesz wytrwale odkładał, to za jakiś czas będziesz mógł spełnić swoje marzenie. Kupisz sobie coś, czego my ci nie kupimy. Pomyśl o czymś takim. Myślę, mamo. Coś, czego wy mi nie kupicie… Rzeczywiście jest coś takiego. Wy mi nigdy nie kupujecie słodyczy…

20


CZY MOTYLE ŚPIĄ W LOCIE? Władimir Arieniew

Tłumaczenie: Dagmara Bożek-Andryszczak

(zapiski podróżne) Kiedy zbliżaliśmy się do stolicy, tuż przy Skrzyżowaniu Wszystkich Buddów coś pod nami trzasnęło, kareta osiadła i zatrzymała się. Trojka, bezskrzydły ptak, klacz pociągowa, poruszyła się trwożnie, pobrzękując dzwoneczkami przy uździe. Było słychać jak woźnica, mieląc w ustach przekleństwo, zagląda pod ekwipaż. W końcu ktoś szybkim ruchem otworzył drzwi, przykazując nam „pockoć trocha”. Złamała się tylna oś. Aby naprawić pęknięcie żywą wodą potrzeba było co najmniej pół godziny, a drugie tyle zeszłoby na ociosanie zreperowanej osi ze świeżych gałązek – ubocznego efektu tego cudownego specyfiku. Nadworny czarodziej, który jechał razem z nami, zaproponował: Dajcie to, spróbuję swoimi metodami. Poprosił wszystkich o oddalenie się i przystąpił do dzieła. Z nudów dotarliśmy do niewielkiej karczmy, która przykuśtykała do nas z lasu na dwóch nogach (jednej kurzej, drugiej niedźwiedziej). Gospodyni w pośpiechu poprawiała włosy po skoku przez Niżnij Podwaliec, tłumaczyła, że sądząc po dzisiejszych czasach, przyszłość jest przed przyjezdnymi szkołami wyższemi, cytowała Trzeciego Proroka: „Jeśli karczma nie idzie do klienta - biada jej”. Piwo okazało się całkiem znośne, a orzeszki solone same wpadały do gąbki. Prawie celnie. - Ot, spójrzcie, zabytek taki – gospodyni nie zapomniała o zapewnieniu gościom atrakcji turystycznych – ten głaz omszały na skraju drogi. Mówią, że stoi tu od początku świata. To, co widział, nie każdemu czarownikowi jest dane. A raz na pół roku nagle zlatują się do niego motyle ze wszystkich stron. Dlaczego – tego nikt nie wie. Obsiadują go, trzepoczą skrzydełkami, a jeśli tego dnia pada deszcz – giną setkami. Ale przylatują. I rzeczywiście, głaz pokrył się motylami. Zanim dopiliśmy piwo, owady całkowicie zakryły jego zielonkawe, kosmate boki. Widok, muszę przyznać, robił wrażenie. Jednak czarodziej już skończył naprawiać powóz i czas było nam w drogę. Wsiadając do ekwipażu, obejrzałem się na głaz i zobaczyłem coś dziwnego. Czarodziej stał zwrócony twarzą do kamienia i nagle oddał mu niski pokłon. W tym momencie motyle niczym wielobarwny dywan podniosły się do lotu... … a miejsce po głazie było puste. Jeden z pasażerów nie mógł się nadziwić kunsztowi czarodzieja. Ten zaś wzruszył ramionami: - Proszę wierzyć, nie mam z tym nic wspólnego. - To może chociaż wyjaśnicie, co przed momentem widzieliśmy? - Z miłą chęcią. Ten głaz był tak stary, że wytworzył coś na podobieństwo

21


świadomości. Od dawna go obserwowałem, gdyż często jeździłem tą drogą. Kamień powoli, powoli nabierał zaczątków myśli i uczuć, a przede wszystkim umiejętności zapadania w sen. Snuł długie, rozciągnięte na stulecia senne widziadła, w których był motylem. Jednak kiedy się budził, znów był kamieniem. I tak przez całe wieki. Ale z każdym snem jego tęsknota za umiejętnością latania rosła coraz bardziej. Podczas snu zaczął nawet wydzielać wonie charakterystyczne dla motyli, które przywabiały inne owady – zapach był tak silny, że przyciągał motyle z najdalszych krajów świata. Dzisiaj nieoczekiwanie staliśmy się świadkami przemiany głazu pogrążonego we śnie w motyla, który mógł obudzić się już w nowej postaci... Jechaliśmy naprawionym powozem, a ja cały czas myślałem o tym, jak jest mało prawdopodobne, żeby ktoś teraz odnalazł w tym roju owadów tego jedynego motyla, a przecież jego nowy, lecz krótki żywot zakończy się za parę dni. Zostawi po sobie potomstwo – wiele tłustych gąsienic, które będą niespokojnie śnić o tym, kim są – starymi, mądrymi i pełnymi spokoju głazami. I wtedy się otrząsnąłem i zapytałem sam siebie – czy motyle mogą spać w locie?!

Ilustracja: Milena Zaremba

22


Rymowisko


WYBREDNY JEST PASZA W DAMASZKU... Istvan Vizvary Wybredny jest pasza w Damaszku Kobiecych nie znosi zapaszków Więc każdą kochankę Obmywa nad rankiem Kóz mlekiem i sokiem z fistaszków Miłośnik pośladków z Przemyśla Się stara, by prawda nie wyszła Na jaw przez przypadek, Gdy widzi więc zadek O piersiach i stopach coś zmyśla Adwokat pedofil z Pabianic Nie lubi, gdy ktoś siedzi za nic Więc gdy na kolankach Sadowi kochanka Cukierki mu daje z zagranic Młodzieniec pod górą jest Fudżi Zwyczajny go seks bardzo nudzi Dla lepszej zabawy Przeróżne potrawy Zlizuje staruszkom z podudzi Armatur producent jest z Mszany Co wszędzie być lubi lizany Po stopach najbardziej Gdy znawca się znajdzie Z tym kunsztem na wskroś obeznany Jest człowiek na szóstym gdzieś piętrze Bogate niezwykle ma wnętrze Bo złotą koronę, I z kadmu śledzionę, Miast jelit dwa z PCV węże

24


Dostawca nabiału z Pasłęka Potwora hoduje w spodenkach Dorodnym swym chujem Wciąż młódź epatuje Aż w kroku materiał mu pęka Obrotny jest alfons w Poczdamie Swój towar wystawiać zwykł w bramie „Do trzech czwarta gratis” U wejścia brzmi napis Lecz któż tyle dymać jest w stanie? Fachowiec niezwykły jest w Czadzie Gipsowe za dnia kłaść zwykł gładzie Lecz w czasie nadgodzin W nim samiec się rodzi Klientki więc kładzie i gładzi Turysta gdzieś pod Spitsbergenem Nie wierzył, że nie da się z renem „Ma odbyt, więc zmieszczę Nos, dłoń i coś jeszcze. Nie z takim wygrałem problemem” Amator omułków z Bilboa Na żonę swą „Ty suko!” woła Na sukę zaś „Żono!”, Bo ciut pomylono Ma w głowie ten stary pierdoła Intendent teatru w Piotrkowie Ma pałkę, co „Zofia” się zowie Gdy Zofią uderza Roślinę lub zwierza Pot rosi mu skórę na głowie Toalet czyściciel z Gorzowa Ma psa, który wciąż gdzieś się chowa W piwnicy, na strychu I siedzi po cichu Powraca, gdy strawa gotowa

25



Stusล รณwka


PRZEISTOCZENIE Antoni Nowakowski – Przeistoczenie nie sprawi bólu? W słowach chłopca brzmiał strach, a nawet, jak ocenił chirurg, lęk, nasycony trwogą. – Najmniejszego – odpowiedział bez wahania, układając narzędzia na małym stoliczku. Piękna zasłona z koronki maskowała wiaderko, umieszczone pod blatem. – Nic nie poczujesz: ten nowy środek, laudanum, działa cudownie. Zresztą, sam chciałeś dokonać przemiany. – Sława, dukaty w trzosie, uwielbienie kobiet… – młodziutki pacjent mówił coraz bardziej pewnie, pięknym, aksamitnym głosem. Pociągnął spory łyk płynu z flaszy, potem drugi i trzeci. – Zdecydowałem się: rób swoje. Medyk wykonał pierwsze cięcie, potem kolejne. Zatarł zakrwawione dłonie – kastrację wykonał nieomylnie, a czy klient zostanie fenomenalnym śpiewakiem, zależało tylko od niego.

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

28


OKNA Antoni Nowakowski

Ilustracja: Krystyna Rataj

Tworzył okna doskonałe. Choć szalenie drogie, zawsze znajdowały nabywców. Cierpliwie czekano, żeby je kupić. Przyciągały wzrok wspaniałymi ramami z wysmakowanymi płaskorzeźbami, pracowicie przez niego wycinanymi i cyzelowanymi. Wszyscy wiedzieli, że najważniejsze są jednak szyby – sam je odlewał, ciął, szlifował, a potem starannie osadzał. Niczym specjalnym się nie wyróżniały, może tylko niezwykłą przejrzystością. Nikt nie postrzegał twórcy okien jako pospolitego szklarza, bo właścicielom jego dzieł ukazywały coś niespotykanego – widziany przez nie świat wyglądał normalnie, ale zupełnie inaczej. Cudownie, mimo powszedniości przypominając Eden. Zachwyceni klienci ciągle patrzyli w okna, chociaż widzieli jedynie cząstkę tego, co ślepy mistrz codziennie dostrzegał oczyma swojej duszy.

29


SŁOWACJA Istvan Vizvary Dziś o godzinie trzeciej w nocy nieoczekiwanie zniknęła z mapy Europy Słowacja. Korzystając z różnicy czasów, miejsce po tym malowniczym górskim kraju zajęły wyspy Fidżi. „Nie można pozwolić, żeby zmarnowało się pięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych atrakcyjnie położonej lokalizacji”, uzasadniał tę błyskawiczną decyzję rzecznik prasowy fidżijskiego rządu. Zadowolenie z nowej sytuacji wyrazili wszyscy sąsiedzi Fidżi Wschodnich. „Nie trzeba będzie się już telepać tysiąc kilometrów nad ciepłe morza”, skomentował Jiří Štěpánek, właściciel domku letniskowego tuż przy czesko-fidżijskiej granicy, obecnie położonego niecałe sto metrów od plaży. Nie wiadomo, czy nowe europejskie państwo przystąpi do Paktu Północnoatlantyckiego, jednak Korea Północna zapowiedziała już wniesienie protestu.

30


Subiektywnie


TO NIE JEST DOBRY KRAJ DLA BOGÓW Bartłomiej Cembaluk Nie wiem jak Wam, ale mnie nie raz się zdarzało, że w czasie dyskusji na temat kina lub literatury milczałem, ponieważ moi rozmówcy poruszali temat dzieła, z którym nie miałem okazji się jeszcze zetknąć. Najgorzej, kiedy dana książka lub film to tzw. klasyk, znany przez każdego szanującego się kinomana bądź bibliofila. W takich sytuacjach staram się zapamiętać konkretny tytuł i w wolnym czasie do niego zajrzeć. Nie tylko, aby poszerzyć swoją wiedzę, ale również w celu zweryfikowania ocen innych osób. Na Szortalu już kilkakrotnie omawiałem starsze pozycje i zazwyczaj byłem zadowolony, że się tego podjąłem. Wciąż jednak są takie książki sprzed lat, po które planuje w przyszłości sięgnąć, a część z nich stanowią te napisane przez Neila Gaimana. Póki co, udało mi się zetknąć z jego „Amerykańskimi bogami”. Cienia, głównego bohatera powieści, poznajemy w momencie, gdy lada dzień ma opuścić mury więzienia. Mężczyzna spędza czas marząc o powrocie do domu, w którym czeka na niego ukochana żona i uczciwa praca. Los obchodzi się z nim jednak okrutnie: Laura ginie w wypadku samochodowym, a dodatkowo okazuje się, że przez ostatnie trzy lata miała romans z Robbiem, jego najlepszym przyjacielem. Wówczas z ofertą pomocy pojawia się tajemniczy starzec, przedstawiający się jako pan Wednesday. Razem wyruszają w podróż po Ameryce, trafiając do niezwykłych miejsc i spotykając jeszcze bardziej niesamowite osoby. Wkrótce wychodzi na jaw, że Wednesday jest jednym z bogów, szykujących się do ostatecznej wojny, w której Cień ma odegrać kluczową rolę. Gaiman w swojej najsłynniejszej książce staje się naszym przewodnikiem po Stanach Zjednoczonych, ale jego celem nie jest pokazywanie tego, co wszyscy mogą obejrzeć. Otaczająca nas rzeczywistość jest bowiem czymś w rodzaju dekoracji, pod którymi skrywa się prawdziwe oblicze świata i to na nie pisarz chce zwrócić uwagę czytelników. Świata zamieszkanego przez istoty do tej pory kojarzące nam się z legendami, mitami czy baśniami dla dzieci, a także przez bogów, zarówno tych czczonych obecnie, jak i tych, którzy niemal odeszli już w zapomnienie. Ten fantastyczny aspekt wyłaniający się zza kulis codzienności nie skupia się jednak wyłącznie wokół osób. Gdzieniegdzie napotykamy również na miejsca z pozoru zwyczajne, ale tak naprawdę wypełnione magią i wielką mocą. Kto wie, może po lekturze tej pozycji kilka osób zacznie uważniej rozglądać się wokół siebie i dostrzeże to, co dotąd było niewidoczne? Najciekawsza w tej powieści jest próba odpowiedzenia na pytanie: co się dzieje z bogami, którzy utracili swoich wyznawców? Od pradawnych czasów powstawało mnóstwo bytów, którym ludzie oddawali pokłon i którym przypisywali odpowiedzialność za wydarzenia niepojęte przez rozum. W naturze człowieka leży skłonność do personifikacji, uosabiania wszystkiego z czym ma do czynienia. Choćby taki Zeus, który władał błyskawicami, podobnie zresztą jak Thor. Kiedy jednak w toku ewolucji zaczynamy pojmować coraz więcej, odrzucamy dotychczasowy sposób myślenia. Nie oznacza to bynajmniej, że nie ma już dla nas istot boskich. Pojawiają się setki nowych zjawisk czy przedmiotów, którym oddajemy cześć, choć do nazywania ich bogami jest nam bardzo daleko.

32


Ale i one przeminą, zastąpione przez nowe, ponieważ we współczesnym świecie wszystko dzieje się niezwykle szybko i kręci wokół dóbr materialnych, a kwestie duchowości schodzą na dalszy plan. Widać to najlepiej na przykładzie Ameryki, dla której książka Gaimana stanowi niemały przytyk. Niby jest to społeczność wywodząca się z wielu narodów i kultur, mająca bogate zaplecze religijne, tylko że nikt już o nim nie pamięta, a wszyscy wpadli do wspólnego, wielkiego kotła, i zostali zmienieni w jednolitą, mdłą papkę. Cała ta historia przemycona jest w dynamicznej oraz wciągającej fabule, choć momentami potrafi ona wyraźnie zwolnić i zanudzić odbiorcę. Najlepszy przykład stanowi cała masa fragmentów, w których Cień ćwiczy sztuczki z monetami, dość dokładnie opisane przez autora. Owszem, kwestia monet jest dla tej powieści istotna, ale sporą część ich występów można by spokojnie wyciąć. W tym momencie należy jednak nadmienić, że omawiane przeze mnie wydanie „Amerykańskich bogów” to wersja autorska, a więc nietknięta zbyt dokładnie wścibską ręką redaktora. Co prawda warsztat Gaimana jest bardzo dobry i przyjemnie czyta się jego prozę, ale nawet największym mistrzom należy niekiedy zwrócić uwagę, że napisali o parę zdań za dużo. Czy poza tym można się jeszcze do czegoś przyczepić? Na pewno nie do bohaterów, gdyż ci są wyraziści i zapadający w pamięć. Interesujące jest zwłaszcza pokazanie bogów próbujących odnaleźć się w nieprzychylnej im rzeczywistości. Anubis i Thoth prowadzący dom pogrzebowy, Czernobog pracujący w rzeźni lub Bilquis dorabiająca jako prostytutka to tylko kilka przykładów. Odnaleźć swoje miejsce w świecie próbuje także Cień, który po śmierci żony nie może się pozbierać, a dziwne wydarzenia wokół niego na pewno mu w tym nie pomagają. Żony, która wstaje z grobu i podąża jego śladem, aby uzyskać przebaczenie. Jest to więc opowieść nie tylko o bóstwach, ale i o miłości silniejszej niż śmierć. „Amerykańscy bogowie” Neila Gaimana to powieść niebanalna, wypełniona magią, tajemnicą i wszelkimi odmianami niezwykłości. To historia o uczuciach, poszukiwaniu sensu w życiu, a także próba przedstawienia kondycji, w jakiej obecnie znajduje się nasz świat. Wszystko to połączone niesamowitą wyobraźnią autora i jego świetnym piórem sprawia, iż jest to pozycja, po którą naprawdę warto sięgnąć. Tytuł: Amerykańscy bogowie Tytuł oryginalny: American Gods Autor: Neil Gaiman Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawca: Wydawnictwo MAG Data wydania: 9 października 2013 Liczba stron: 464 ISBN: 978-83-7480-387-8

33


GDY GNIEW BUDZI MOC Paulina Kuchta Czy znacie Carrie White? Nie? A może przemyka gdzieś po cichu korytarzem, ubrana w niemodne, bo niemarkowe, ubrania? Może nie odróżnia iPhone’a od iPoda, a w kieszeni ma starą, obciachową komórkę? Może wyśmiewacie się z niej, bo jest taka... inna? Widujecie ją codziennie, ale nie zwracacie uwagi, jakby stała się cieniem, albo tłem szkolnego korytarza. Taka mogłaby być współczesna Carrie. A Carrie Stephena Kinga? To już trochę inna historia... Carrie White jest inna od swoich rówieśników. Ta dziwność Carrie i jej matki Margaret powoduje, że jest obiektem kpin i żartów. Kiedy postanawia wreszcie uwolnić się od fanatycznej rodzicielki i dostosować do reszty pada ofiarą okrutnego żartu. To przelewa czarę goryczy i powoduje, że dziewczyna wyzwala nagromadzoną w sobie moc i gniew. Carrie to debiut powieściowy Kinga i jednocześnie jedna z najlepszych jego książek. Nie poraża objętością, ale treścią. Zapada w pamięć, czy tego chcemy, czy nie. Pochodzi jeszcze z czasów, kiedy King nie pisał długich powieści, ale za to takie, od których nie sposób się oderwać i przejść obojętnie. O tej książce nie da się zapomnieć. Nie da się i już. Wstrząsa, a emocje, które wyzwala w nas lektura, nie chcą nas opuścić na dłużej. Nie ulatniają się, tylko buzują, rosną, tak jak wzrasta gniew Carrie. Jej szaleństwo, rozpacz, przyznanie się do porażki. Nas również to dotyka. Bo Carrie wciąż jest z nami, w plastycznych opisach Kinga, w ekranizacji Briana de Palmy. Jest, a my zostajemy przejęci i wzruszeni. Smutni, że przecież to mogło się wydarzyć, nawet gdzieś blisko nas. A najbardziej przerażające jest to, że często groza nie jest tylko literacką fikcją. Jest blisko, tuż obok. A my? Przyglądamy się bezczynnie. Widzimy, ale nie odczuwamy. Śmiejemy się jak inni, żeby czasem nie znaleźć się w podobnie nieciekawej sytuacji. Przecież to nas nie dotyczy... Tyle się mówi o przemocy w szkole i rodzinie. Zazwyczaj przy okazji, gdy dojdzie do tragedii. Wtedy zastanawiamy się, gdzie byli rodzice, nauczyciele, inni uczniowie, opieka społeczna, policja, służba zdrowia... Okazuje się, że była taka Carrie, tylko wszyscy jednogłośnie mieli ją w głębokim poważaniu. Oczywiście przed kamerami jest inaczej. Można byłoby się zdziwić i unieść brew wysoko, że tyle było tego wsparcia, a problem przemocy rósł i rósł, aż w końcu doszło do najgorszego. W tym wypadku było inaczej. Prześladowana osoba w desperackim akcie przyznania się do ostatecznej klęski poradziła sobie tak, jak potrafiła, wykorzystując swoją moc i siejąc zniszczenie. Dopiero gdy świat zapłonął, Carrie była na ustach wszystkich.

34


Może więc lepiej byłoby pójść z duchem czasu i zamiast katować opowieściami o spalonych dzieciach i opasłymi tomami o cierpieniu narodu, przez które trudno przebrnąć, wciągnąć na listę lektur powieści takie jak Carrie. Myślę, że bardzo dobrze sprawdziłaby się jako przestroga i lekcja wrażliwości na “innych” od nas. Bo przecież inny, nie znaczy gorszy. Tytuł: Carrie Autor: Stephen King Tłumaczenie: Danuta Górska Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2013 Ilość stron: 208 Oprawa: miękka ze skrzydełkami ISBN: 978-83-7839-631-4

35


Z OKRUCHÓW PRZESZŁOŚCI Paulina Kuchta Niedawno były Andrzejki. Wszyscy bawiliśmy się na imprezach, laliśmy wosk, robiliśmy sobie rozmaite wróżby. Było miło, a większości z nas pewnie nawet nie bolała głowa następnego dnia. Czemu o tym wspominam? A dlatego, że ostatnio miałam przyjemność przeczytania i zrecenzowania najnowszego zbiorku opowiadań Andrzeja Pilipiuka, zatytułowanego “Carska manierka”. Pilipiuk jest w czołówce polskich fantastów od lat i wciąż udowadnia, że jest tam, gdzie być powinien. Zapracował sobie przez lata na ten kawałek tortu, siedzi przy nim i nie odpuszcza. Pisze dużo, a co roku ukazują się jego kolejne książki, ale to dobrze, bo konkurencja nie śpi i też pisze. A Carska manierka? Tu też jest dobrze. Już w pierwszym opowiadaniu autor zabiera nas w podróż do swojego świata, w którym chcemy zatrzymać się trochę dłużej. Pierwsza w zbiorze Manierka pobudza naszą wyobraźnię. Jest to przedsmak tego, co otrzymamy w zbiorku i jednocześnie pierwsza zagadkowa sprawa Roberta Storma. To z niej dowiemy się wiele o młodości specjalisty od tajemnic z przeszłości i poznamy lepiej jednego z ulubionych ostatnio bohaterów Pilipiuka. Opowiadanie Czarne parasole czytałam wcześniej, publikowane było w nieukazującym się już niestety czasopiśmie “Opowieści Niesamowite”. Wtedy przypadło mi do gustu, więc z chęcią do niego wróciłam. I tu zaskoczenie, bo Czarne parasole niby te same, a jednak inne. Autor rozwinął poszczególne wątki, dzięki czemu możemy bardziej zagłębić się w tą ciekawą opowieść i poczuć dotknięcie nieznanego jeszcze intensywniej. Jedno z lepszych opowiadań w zbiorze. Na dnie mogiły to jeden z moich ulubieńców. Ciekawy pomysł, klimat trochę jak ze starych horrorów i oczywiście Robert Storm na tropie, hmm… czegoś niezwykłego. Bo jak wiadomo, każdy zawód ma swoje legendy, a jak się okazuje nawet grabarze strzegą groźnych tajemnic. Nie czytać po zmroku! Album to z kolei historia przedmiotu z rodzaju tych, których lepiej nikomu nie pokazywać. I strzec tajemnicy do grobowej deski... Jeśli myślimy, że nasza rzeczywistość jest jedyna, a czas to kurtyna, która zamyka się za nami oddzielając od przeszłości, to się mylimy. Niepokojący klimat. Miód umarłych jest swoistą przestrogą, jakiego miodku najlepiej unikać. Nie przepadam za tym smakołykiem i teraz wiem dlaczego. A w szkole mówili, że samo zdrowie, tia... Zresztą po przeczytaniu ocenicie sami co warto... Śmierć pełna tajemnic zabiera nas do Carskiej Rosji. Podobnie jak w innych opowiadaniach w zbiorze opowieść oscyluje wokół przeszłości i wydarzeń hi-

36


storycznych. Widać tutaj wielką wiedzę autora w tej materii, która często jest siłą napędową jego opowiadań. Kaukaz to miejsce piękne i tajemnicze, ale jednocześnie pełne niebezpieczeństw. Nawet dziś, a co dopiero w roku 1914. Carska Rosja, Ormianie, Turcy. Świat na skraju wielkiej wojny. Taka jest Tajemnica Góry Bólu, którą odkrywać będziemy wraz z doktorem Skórzewskim. Rehabilitacja Kolumba to opowiadanie wyróżniające się na tle pozostałych przede wszystkim wykreowanym oryginalnym światem, który urzekł mnie na tyle, że zobaczyłam go oczyma wyobraźni, bez problemu. Są na świecie rzeczy o których nie śniło się filozofom, za to pewnie przyśniły się Pilipiukowi i stąd tak dobre pomysły na światy i bohaterów, które wciągają bez reszty. Jesteśmy tylko my i oni, przemierzamy carską Rosję z doktorem Skórzewskim, odkrywamy tajemnice przeszłości z Robertem Stormem, by na koniec w Wojsławicach napić się bimbru w towarzystwie najsłynniejszego polskiego egzorcysty. Chyba zagalopowałam się... w tym zbiorku oczywiście nie spotkacie się z Jakubem W., ale to już byłoby za dużo grzybów w barszcz, tudzież procentów w bimbrze. Ale Skórzewski i Storm też dają radę. Takie są światy Pilipiuka, często żyjące własnym życiem, czasem bardziej prawdziwe niż otaczająca nas rzeczywistość. Wciągają i nie dają szansy się wyrwać, aż do ostatniej strony. Tak było w przypadku Carskiej manierki i mam nadzieję kolejnego tomu opowiadań. Czekam z niecierpliwością. Tytuł: Carska manierka Autor: Andrzej Pilipiuk Wydawnictwo: Fabryka Słów Seria: Fantastyczna Fabryka Data wydania: 20.11.2013 Oprawa: zintegrowana Wymiary: 125 x 195 ISBN: 978-83-7574-905-2

37


BAJECZKA O TYM, CO MYŚLI ALEK, GDY DOSTAJE DOKŁADNIE TO, CO CHCIAŁ, A NAWET WIĘCEJ Aleksander Kusz Drageus Publishing House. Muszę przyznać, że nazwa wydawnictwa powala na kolana. Od razu, nawet nie wiedząc co wydają, przypuszczamy, że to musi być coś wielkiego. Tak może będzie. Drageus to wydawnictwo, które dopiero co wystartowało - w kwietniu tego roku, czyli w czasie, kiedy inne wydawnictwa zwijały się z rynku, lub przynajmniej zawieszały działalność. Im rynek był niestraszny, zaczęli bardzo mocno, od rozpoczęcia kilku serii, co ma plusy i minusy, albo jak mówi pewien bardzo poważny Polak, ma plusy dodatnie i plusy ujemne – fajnie zacząć kilka serii, przyciągnąć klientów, ale z drugiej strony klienci są uczuleni na padające wydawnictwa i niedokończone serie. Jednak na razie jest dobrze, albo bardzo dobrze – dotychczas Drageus wydał osiem książek. Biorąc pod uwagę to, że działają od kwietnia, to bardzo ładny wynik. Ich dotychczasowy dorobek to dwie młodzieżowe książki Dana Kronosa, już trzy tomy serii Iana Douglasa – „Star Carrier”, rozpoczęty cykl (pierwszy tom) Evana Currie – „Odyssey One” i dwutomowy jak na razie cykl Rameza Naama – „Nexus” i właśnie omawiany „Crux”. Książki zbierają pochlebne opinie i są sprzedawane przez główne sieci w Polsce. Widać, że ktoś tam w wydawnictwie sobie siedzi i dobrze myśli, co zasługuje na ogromną pochwałę. Niech rosną w siłę, bo dobrej, rozrywkowej fantastyki nigdy dość. Wiem, że takimi pochwałami niewiele pomogę. Tutaj, żeby wszystko zaskoczyło musicie Wy – czytelnicy - zagłosować portfelami, żeby takie wydawnictwa mogły utrzymać się na rynku. Oni według mnie wszystko bardzo ładnie przygotowali - dobre książki, sprzedaż, od razu różne formaty elektroniczne. Nic tylko popierać i kupować. Szkoda tylko, że nie mają jakiejś bomby, siły, która pociągnęłaby sprzedaż i tej książki i innych. Siły, która pokazałaby szerzej wydawnictwo, bo wiadomo wszem i wobec, że Internet i fantaści w Internecie to ułuda. Znaczy się są, ale sprzedażowo jakoby ich nie było. Cóż począć, takie czasy… Ale dość marudzenia na rynek, przejdźmy w końcu do omawianej książki. „Crux” to druga część cyklu „Nexus” Rameza Naama - jedyny cykl Drageusa z fantastyką bliskiego zasięgu. Pozostałe to space opery, które też bardzo lubię, ale nie czytałem, więc się nie wypowiadam. Nie omawiałem pierwszego tomu „Nexus”, zrobił to na Szortalu Hubert Młodszy, ale przeczytałem i podobało mi się. Książka miała wszystko, co obiecywała, to bardzo dużo, bo zwykle książki mają niewiele z tego, czego człowiek się spodziewa. W przypadku „Nexusa” było tak dobrze, że poleciłem tę książkę moim synom, przede wszystkim ze względu na temat, który powinien ich zainteresować, na dodatek podany w całkiem ładnej formie. Tutaj mała anegdota, bo przecież każdy tekst powinien zawierać małą anegdotę. Kiedy przyszła koperta z „Cruxem” i otworzyłem ją, w pobliżu kręcił się mój starszy syn, który podszedł, zobaczył okładkę i powiedział: „O! Następna część „Nexusa”? Fajnie! Dzięki!” I wziął ją zaraz do czytania. Młodszy właśnie kończy pierwszy tom, więc przypuszczam, że też zaraz przyjdzie po drugi. To tyle anegdoty. Nie była zbyt śmieszna, ale miała pokazać, że nawet dla młodych ludzi z ich pokolenia, którzy niewiele czytają, są książki, które potrafią wciągnąć i zainteresować.

38


I taką właśnie książką jest „Crux”. Nawet można o tych książkach potem podyskutować (znaczy się, po przeczytaniu). Akcja „Cruxa” toczy się pięć miesięcy po „Nexusie”. Nexus 5 został wpuszczony do sieci. W ciągu tych paru miesięcy świat zmienił się całkowicie. To jest już całkiem inne miejsce. Rozpoczęła się walka ludzi z postludźmi, ale także ludzi z ludźmi. Na naszych oczach zmienia się świat i właśnie o to, jak będzie wyglądał, toczy się ta walka. Władza boi się Nexusa 5, a zarazem chce go wykorzystać do panowania, bezpośredniego panowania nad ludźmi. Wszystko za sprawą tylnych drzwi, które Kade wstawił do Nexusa, a do których mają dostęp tylko trzy osoby na świecie - jego twórcy - właśnie Kade, Ilya i Rangar. Uganiają się za nimi wszyscy, którzy chcą władzy, zarówno z tych niby dobrych pobudek, jak i tych na pewno złych. W książce spotykamy także innych bohaterów znanych nam z pierwszej części: przeniesioną całkowicie do elektronicznego świata Su-Yong, jej córki, pierwszego postczłowieka Ling-Shu, Holtzmanna, Sam, która tutaj miejscami jest nazywana Sunee i opiekuje się dziećmi z Nexusem - przyszłością ludzkości, albo postludzkości, oraz przedstawicieli wszelkich możliwych służb państwowych itd. Postaci są bardzo dobrze zarysowane w swoich schematach, bo oczywiście każda postać ma swoją rolę do odegrania. Nie mamy oczywiście tutaj charakterów krystalicznie dobrych i złych. Takie sztandarowe przykłady, to Holtzmann, który powinien być zły, ale jest tylko zagonionym w róg wrakiem człowieka, postczłowieka i Kade, wspaniały Kade, który zachowuje się w tym świecie jak słoń w składzie porcelany, a wydaje mu się, że jest bogiem i może sterować innymi ludźmi (no, może jednak znalazłoby się coś bardziej typowego, zły to Barnes, a dobra to Sam, to na pewno lepsze przykłady archetypów). Jednym z głównych tematów książki są problemy moralne. Czy można sterować ludźmi, czy możemy, nawet w imię dobra ludzkości, wpływać na ludzi, nie zważając na to, co myślą i chcą zrobić? Gdzie jest ta cienka granica, której nikt nie powinien przekroczyć? Kto będzie kontrolował tych, którzy kontrolują? Czy po chwili nie będzie im się wydawało, że są najmądrzejsi, że nikt inny nie zrobi tego lepiej, że to właśnie oni muszą to robić? Pytania wydają się miałkie, płytkie, udające tylko wielkie rzeczy, ale te problemy nie są w książce przedstawione zerojedynkowo, tutaj nie ma dobrych i złych ludzi, tutaj mamy problemy codziennych ludzi, którzy zostali wrzuceni w wielki świat, wielką politykę, czasami niechcący, czasami chcący, ale na pewno nie spodziewający się tego, co tam zastali. Z tej racji, że „Crux” to fantastyka bliskiego zasięgu, to ważna jest też tutaj nauka. Oczywiście jest to fikcja literacka, ale według tego, co przeczytałem w posłowiu „Crux a nauka”, oparta solidnie na poczynaniach naukowców i tym, do czego mogą dojść. I tak patrząc na to, co się dzieje wokół nas, na te szybkie zmiany, które następują, na to, że powoli nikt już chyba nad tym nie panuje, wierzę, że podobna rewolucja naukowa może nadejść, że ludzkość pójdzie w tę stronę. Może niekoniecznie tak, jak to zostało przedstawione w książce, ale w tym kierunku. I to by było tyle. Mamy w książce rewelacyjną, wciągającą po uszy akcję, niesamowite opisy walk, a czasami wręcz bitew, technologię bliskiego zasięgu, dobrze zarysowane postaci, prawidłowo przedstawione problemy, które będę niedługo gnębić ludzkość, wszystko podlane sosem niejednoznaczności, tak, żeby nie było zbyt prosto. Jednak… Bo jest oczywiście jakieś jednak, przecież nie byłbym sobą, gdyby nie było. Jednak dlaczego po przeczytaniu tej książki poczułem się oszukany? Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, a nawet więcej. Dobrze mi się ją czytało, poruszyła parę spraw w mojej głowie, które musiałem przemyśleć, albo przedyskutować. Książka wciągała niesamowicie, nie można się było od niej oderwać (znacie to, prawda? Jeszcze fragment, jeszcze jeden rozdział, aż w końcu nadchodzi poranek…). Więc czemu na koniec czuję się

39


oszukany? Myślę, że spowodowała to właśnie amerykańska szkoła pisania. Przyszli marketingowcy, sprawdzili, co i jak, co lubimy, co chcemy czytać, jak czytać i właśnie tak Ramez Naam ją napisał (powiedzmy, że wyłamał się na długości rozdziałów, tutaj nie mamy kilkustronicowych, są trochę dłuższe). Zrobił to może z chęci zarobienia dobrych pieniędzy, a może z całkiem innych pobudek, to nie ma znaczenia. Chciał do nas trafić, więc zastosował metodę, która mu to ułatwiła. Może chciał nam coś przekazać i zastosował metodę, która mu w tym pomogła. Być może całkiem nieświadomie, opisując pewne mechanizmy, sam je zastosował pisząc tę powieść i w ten sposób przekazuje nam, że walka ludzi, postludzi, maszyn, komputerów i tej całej elektroniki już trwa... Czuję się, jakbym był Kasparowem i grał z komputerem Deep Blue, jakbym był na statku kosmicznym i jadł papkę z odpowiednimi składnikami podaną mi przez komputer, bo ten w nocy sprawdził, że jest mi właśnie to potrzebne. Zaczyna wyglądać, że niedługo (a może już?, tylko jeszcze nam tego nie zdradzają?) nawet książki będą dla nas pisały komputery. Załadujemy w ich pamięć wszystkie książki świata, wszystkie style świata, a potem będziemy im tylko wrzucać, o czym i jaka ma być nasza książka. Rozumiecie paradoks? To jest naprawdę dobra książka, napisana przez Rameza Naama, albo jego komputer… Autor: Ramez Naam Tytuł: Nexus Wydawnictwo: Drageus Publishing House Data wydania: grudzień 2013 r. Liczba stron: 528 ISBN: 978-83-6403-022-2

40


POCZĄTEK SŁOWA Rafał Sala Czymże jest intymność? Czy mamy prawo zaglądać tam, gdzie ludzka myśl zamienia się w słowo? Nie mówię tu o pisarstwie, ale o prowadzeniu dzienników czy pamiętników. Jako istoty ludzkie jesteśmy ciekawi, lubimy zaglądać innym w życie i nawet jeśli nie przyznajemy się do tego, chcielibyśmy wiedzieć o innych jak najwięcej. W przypadku osób znanych, cenionych, ta ciekawość nie jest chyba niczym złym. To niezwykłe przyglądać się życiu innych, bez jakichkolwiek konsekwencji. Tak właśnie jest w przypadku książki „Dzienniki 1945-1950” Agnieszki Osieckiej. Tej postaci nie muszę chyba nikomu przedstawiać, bo... jeśli nie wiesz kim była, przerwij czytanie tej recenzji i sprawdź, czy nie pomyliłeś portali. Agnieszka Osiecka prowadziła dzienniki praktycznie przez całe życie, opisując skrupulatnie większość wydarzeń, przemyśleń, miłości i smutków. Ciężko tutaj opowiedzieć o treści, akcji, fabule. Agnieszka Osiecka to uważna obserwatorka, bardzo emocjonalna kronikarka, która chce pamiętać swoje życie. Agnieszka zaczyna pisać dzienniki w 1945 roku, mając zaledwie dziewięć lat. Tutaj zatrzymujemy się jedynie przez chwilę, bo potem następuje kilkuletnia przerwa i docieramy do roku 1949. Czego możemy się spodziewać po pamiętnikach Agnieszki Osieckiej? Akurat w pierwszym tomie poznajemy młodą uczennicę, która uczy się życia, często go nie rozumiejąc. W pamięci nadal ma czas wojny, a lęk przed jej powrotem jest ciągle żywy. To właśnie tu możemy przyjrzeć się jak kształtował się charakter i poglądy poetki, jak wiele potrzebowała dyskusji samej z sobą, by stać się tą, którą była. Przyznam się, że rzadko sięgam po pamiętniki czy dzienniki, więc ta lektura była dla mnie niezwykłym przeżyciem. Choć starałem się podchodzić do wszystkiego bez emocji, nie udawało się. Intymność to najcenniejszy skarb, jaki można dać drugiej, czasem obcej osobie. Zgodnie z wolą Agnieszki Osieckiej „Dzienniki” ukazały się dopiero po jej śmierci. Ta niesamowita podróż do jej świata, do tamtych czasów, tamtych ludzi potrafi wzruszyć, rozbawić, zezłościć. Trudno jest ocenić tutaj wartość dzienników. Trudno jest o jakąkolwiek opinię poza taką, że na tych prawie pięciuset stronach utrwalono pewien okres życia młodej poetki i pisarki. Już wtedy widać było styl, język i rozległe horyzonty Osieckiej, dlatego też lektura jest prawdziwą przyjemnością. Jeśli chodzi o samo wydanie, nie można się do niczego przyczepić. Twarda oprawa, klimatyczne zdjęcie na okładce, stonowane kolory. W środku przedruki okładek brulionów, w których Agnieszka Osiecka spisywała dzienniki, świetnie dobrane zdjęcia. Ta piękna forma wydania doskonale współgra z pamiętnikową formą, uzupełnia ją. Wystarczy tylko usiąść i przenieść się do świata poetki. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy „Dzienników”.

41


Tytuł: Dzienniki 1945-1950 Autor: Agnieszka Osiecka Wydawnictwo: Prószyński Media Data wydania: październik 2013 Liczba stron: 496 Wymiary: 170 x 240 mm ISBN: 978-83-7839-626-0

42


WITAJ PRZYGODO! Kuba Lizak Jak już kiedyś wspomniałem (w mojej poprzedniej recenzji) od lat paru czytam serię „Felix Net i Nika”, która od samego początku przypadła mi do gustu. Poprzednia część serii pt. „Świat zero 2” specjalnie mi nie zaimponowała, choć nie powiem też, że była słaba. Nie oczekiwałem jakoś specjalnie na ostatnią część, o której zaraz napiszę. A i autor nie kazał nam na nią długo czekać, gdyż wyszła bardzo szybko po poprzedniej części. „Sekret Czerwonej Hańczy” to tytuł ostatniej części serii FNN. Nie wiedziałem o niej nic, póki nie dostałem jej w ręce. Moje pierwsze wrażenie po zobaczeniu tytułu i okładki było takie, że autor – niestety - zaczął kierować swoje teksty ku ‘gimbusom’*. Jednak nawet jeśli tak jest, to tylko pozytywnie wpłynęło to na książkę. O ile „Siódma Kuzynka” zalicza się do literatury grozy, a „Pułapka Nieśmiertelności” jest thrillerem, to „Sekret Czerwonej Hańczy” zalicza się do typowej powieści przygodowej, całkiem niczego sobie. Jest koniec roku. Uczniowie Szkoły im. Stefana Kuszmińskiego przyjmują w ramach wymiany szkolnej gości z zagranicy. Przyjaciołom przypada gościć dwóch Anglików, ale przyjeżdżają również goście z Włoch, Niemiec i Francji. Powstaje bardzo wiele zabawnych sytuacji. Oczywiście, najlepiej zapoznać z polską kuchnią serwując kapuśniak.:) W międzyczasie Felix konstruuje swój nowy wynalazek mający umożliwić znalezienie skarbu na dnie jeziora, nad które klasa planuje się wybrać na koniec roku. Zanim jednak łódź podwodna wykona robotę, trzeba ją przetestować. Jakie miejsce nadaje się do tego najlepiej? Aqua park, wielkie egzotyczne akwarium a może… wieża ciśnień? Najlepiej nie wzbudzać podejrzeń… Tak byłoby dobrze. Gimnazjalistów czeka również egzamin końcowo roczny. Kiedy wymiana dobiega końca, a egzaminy się już skończyły, przyszedł czas na wyczekiwaną wycieczkę. Uczniowie jadą na upragniony wypoczynek w pensjonacie nad Czarną Hańczą. Tak przynajmniej im się wydaje… Gdzieś w tle akcji czytamy o Ilonie Boguckiej, która gorliwie zbiera materiały do swojego nowego reportażu. Co tym razem przygotowała dziennikarka ‘newsów i niuansów’? Książka trzyma bardzo płynne tempo, czyta się ją jednym tchem. Nie brakuje w niej takich klasyków jak Pani Helenka czy prof. Butler. Pojawiają się wątki gimnazjalnych miłości, które zostaną poddanie próbie. Oczywiście czytelnicy będą mogli spróbować własnymi siłami rozwikłać zagadkę kryminalną. Jak dla mnie książka reprezentuje stary dobry styl, typowy dla autora i zapewnia przyjemną lekturę. Polecam.

43


Tytuł: Felix, Net i Nika oraz Sekret czerwonej Hańczy Autor: Rafał Kosik Wydawnictwo: Powergraph Rok wydania: 2013 Oprawa: twarda Liczba stron: 504 ISBN: 978-83-61187-96-7 * Gimbus - nastolatek uczęszczający do klasy gimnazjalnej, lansujący się po Internecie (najczęściej na stronach takich jak facebook, ask, youtube i inne portale spolecznościowe). Nie lubi czytać. Uważa, że jest „fajny” używając charakterystycznego słownictwa, często wulgarnego lub obelżywego dla innych osób; jest przy tym sztuczny lub sztucznie wyluzowany. Większość gimbusów jest w trakcie etapu nauki w gimbazie. Jednakże należy pamiętać, że gimbus to nie gimnazjalista, gimbus to stan umysłu.

44


FENOMEN ENDERA Rafał Sala O co chodzi z tym całym Enderem? Dlaczego tyle szumu wokół niego? Odpowiedzi na te pytania są proste; „Gra Endera” to klasyk, a sam Orson Scott Card jest mistrzem science fiction i na dodatek… Bla, bla, bla… Szczerze mówiąc, jestem zdania, że człowiek na własnej czytelniczej skórze winien się przekonywać, co jest dobre a co nie. Wiadomo, że są pewne symptomy dobrej książki, znaki, które informują czytelnika, iż dana powieść może być czymś więcej niż bezsensowną pisaniną. Przy „Grze Endera” miałem problem, bo wiele się o niej nasłuchałem i wiele mi obiecywano po książce. Gdy piszę te słowa, jesteśmy już po premierze filmu na podstawie owej książki, więc możemy sobie porównywać, co, kto i jak zrobił. Lepiej czy gorzej. Ale tu akurat nie musimy zajmować się takimi rozważaniami, bo co ma piernik do wiatraka. Zacznijmy od początku. Siadam, a właściwie układam się na łóżku do lektury, która ma mnie powalić, toć to przecież klasyk i mistrzostwo. Czytam. Akcja „Gry Endera” rozgrywa się na Ziemi w przyszłości. Nie jest dokładnie określony czas, ale takie elementy, jak podbój kosmosu, loty do odległych galaktyk czy stacje kosmiczne sugerują, że przenosimy się o mniej więcej kilkaset lat w przyszłość. Najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości jest inwazja przybyszów z innego świata, których ludzie nazwali Formidami. Po odparciu dwóch inwazji tych istot, ludzkość szykuje się do trzeciej. Mobilizowane są wszelkie siły, szkoleni są dowódcy i żołnierze. Wśród nich jest młody Ender Wiggin. Chłopiec niezwykły, co zauważamy już na samym początku, bowiem ma on wszelkie predyspozycje, by zostać dowódcą wojsk ziemskich w wojnie przeciw Robalom. Dlatego też zostaje odebrany rodzicom i udaje się na szkolenie. A my razem z Enderem. Nie chcę tu opisywać całej fabuły, bo nie mogę Wam psuć zabawy. Jakie są moje wrażenia z lektury? Książkę czyta się błyskawicznie, bohatera lubimy, antagonistów – nie, ale autor często sprawia, że właściwie każdy, kto nie jest Enderem, jest przeciwko niemu. A może i nawet sam Ender jest przeciw sobie? Podczas czytania w mojej głowie rodziło się wiele pytań, ciekawość zmuszała do połykania kolejnych stron, a historia Endera Wiggina, trzeciego dziecka swoich rodziców, wciągnęła mnie nie na żarty. Gdzieś tam kiedyś jeden z internetowych „recenzentów” zarzucił „Grze Endera” podobieństwo do „Harrego Potterra”, nie wiedząc, że „Gra Endera” ukazała się trzydzieści lat wcześniej. Ale można pokusić się o inny zarzut: Rowling mogła doznać olśnienia, czytając Carda. Z drugiej strony, co z tego? Sam bym go doznał, gdyby nie wyżej wymieniona pani.

45


A tak już całkiem poważnie, muszę napisać, że w jednym momencie książki szczęka mi opadła zupełnie. Nawet gdybym musiał przez treść brnąć przez rok, dla tego jednego fragmentu byłoby warto. Dla tego jednego przekleństwa, które półszeptem, półgębkiem wypowiedzieć musiałem. Orson Scott Card przygwoździł mnie czytelniczo do ściany. Kłaniam się, Panie Card! Czy książka ma jakieś wady? Ma. Ale czy to ważne? W tym przypadku nie chce mi się pisać o tym, co wydaje mi się błędne, nieprzemyślane. Nie będzie to wcale nieszczere wobec czytelnika. Jeśli kiedyś na książce „Gra Endera” zauważycie naklejkę klasyk, możecie być pewni, że nie znalazła się ona tam przypadkowo. Na koniec chciałem dodać, że w wydaniu, którego jestem posiadaczem, znalazł się bonus dla polskiego czytelnika. Opowiadanie. Ale to już tylko dodatek, a przecież gdy już padło słowo klasyk, trzeba zamilknąć. Moim zdaniem. Ocena: Za nokaut 9/10 Tytuł: Gra Endera Autor: Card, Orson Scott Wydawca: Prószyński Media Tłumaczenie: Cholewa, Piotr W. Ilość stron: 328 ISBN: 978-83-7839-632-1

46


ŚWIĘTO FANTASTYKI Aleksander Kusz Zaplątałem się w antologie Solarisu, ale cóż zrobić, lubię dobre opowiadania, a takie przede wszystkim dostajemy w ich antologiach. Ostatnio omawiałem „Złoty wiek SF”, „Klasykę rosyjskiej SF”, teraz z racji prawa trzech, omówię Wam najnowszy zbiór pod redakcją Mirka Obarskiego – „Kroki w nieznane 2013”. To już dziewiąty tom po reaktywacji (wcześniej, w latach ’70 było sześć „Jęczmykowych”). Oficjalny tytuł to „Kroki w nieznane – Almanach fantastyki” (znowu dygresja, ja jakoś nie umiem inaczej: ‘Jęczmykowe’ miały podtytuł „Almanach fantastyczno-naukowy” - tu dokładnie widać zmianę pojęć opisujących fantastykę). Parę lat temu, jak rozmawiałem sobie z KK w Nidzicy o antologiach, których swego czasu Powergraph trochę wydał i powiedziałem, że już teraz (to czerwiec był, bo Festiwal Fantastyki w Nidzicy w czerwcu jest organizowany) czekam na nowe „Kroki w nieznane”, bo to świetne podsumowanie roku, że cały rok czekam na tę antologię, bo jest to dla mnie takie swoiste święto fantastyki. Kasia wtedy odpowiedziała: „A powiedziałeś to Mirkowi? Na pewno się ucieszy.” I ucieszył się, przy okazji porozmawialiśmy o najnowszej antologii, którą wtedy układał. Natomiast ja po powrocie do domu czekałem aż ukaże się nowy zbiór (nie żebym nic innego nie robił, czasami poszedłem do pracy, czasami coś zjadłem, nawet czasami coś innego poczytałem). Ukazał się, jak zwykle w grudniu i zaraz kupiłem (pomimo mojego księgowego nastawienia do kupowania książek - „poczekaj Alek, trochę czasu cię nie zbawi, a za chwilę będziesz miał jakąś promocję”). Przy tej książce nie można czekać na promocję, przecież to święto fantastyki. Tak było do tego roku, bo niestety zbiór z poprzedniego roku zachwiał moją nieskazitelną wiarą w „Kroki w nieznane”. Zbiór może nie był słaby, ale był przeciętny, taki sobie. Tak więc w tym roku zastanawiałem się, czy była to tylko jednorazowa wpadka, czy, niestety, jest to już niedobra tendencja i w przyszłości nie będzie już na co czekać. Po tym przydługim wstępie zrozumieliście już pewnie, że na końcu uraczę Was odpowiedzią na to pytanie. Może domyślicie się jej sami wcześniej. Nie wiem, zobaczycie. Mirek po zeszłorocznym dołku napisał, że rok był słaby, że zmieni trochę system wybierania opowiadań: że nie będzie kładł takiego nacisku na nowości z danego roku, ale będzie sięgał głębiej (to znaczy do tyłu, co dziwne, bo jako fantasta powinien mieć taką maszynkę, żeby polecieć w przyszłość, urwać kilka dobrych opowiadań i nam je przedstawić, nie wiem jakby było z prawami autorskimi nie napisanych jeszcze opowiadań, ale znając Wojtka, to też by pewnie załatwił) i szerzej (to znaczy nie tylko po literaturę anglojęzyczną i rosyjską). Przechodząc już powoli do almanachu*, nie antologii** pamiętajcie! Nie śmieję się. Uważam, że akurat „Kroki w nieznane” zasługują na trochę splendoru. Po sprawdzeniu spisu treści wiedziałem już, że Mirek zmienił system wyboru opowiadań. Mamy opowiadania z różnych lat - najwcześniejsze z lat ’80 (Bułyczow ‘88, Kessel ‘84), najmłodsze z tego i ubiegłego roku (Parker’2012, Sanderson’2012, a Kurzawa’2013). Z reguły są to opowiadania z pierwszej

47


dekady trzeciego tysiąclecia (ale to brzmi, nie?). Mamy też opowiadanie szwedzkiej pisarki Karin Tidbeck (czyli tutaj też plus, mały, bo tylko jedno, ale zawsze coś, zawsze to dobry początek). Trzynaście opowiadań, pięćset osiemdziesiąt osiem stron, twarda oprawa, okładka jak okładka, w „Krokach” bywały już lepsze, ale i tak lepsza od pierwotnej wersji. Tyle tytułem wstępu. Przejdźmy zatem do almanachu. Przedstawię wszystkie opowiadania, nad niektórymi zatrzymam się dłużej, niektórym poświęcę tylko jedno zdanie. Zaczynamy od znanego u nas z wydanego ostatnio omnibusa w jakże ulubionej przez nas serii Uczta Wyobraźni („Córka Żelaznego Smoka. Smoki Babel”) – Michaela Swanwicka i jego opowiadania „Martwi”. To opowieść o zombie - bardzo nielubiany przeze mnie temat. Jednak muszę przyznać, że opowiadanie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Nad wyraz nietypowe podejście do tematu zombie, rzekłbym ekonomiczne. Zdziwieni? To właśnie o tym jak można gospodarczo wykorzystać zombie. Ładnie rozegrany tekst. Drugie w kolejności to opowiadanie jednego z moich ulubionych autorów fantastyki Kiryła (Kira) Bułyczowa. Uwielbiam „Wielki Guslar”- humorystyczne, a zarazem ciepłe podejście autora do otaczającej nas rzeczywistości. Lubię także jego książki w ‘poważniejszej tonacji’: „Miasto na górze” i „Białe skrzydła Kopciuszka”. To nie tylko dobrze napisane powieści post-apokaliptyczne, ale także dobrze napisane studium stosunków międzyludzkich w obliczu zagrożenia. Natomiast zaledwie tolerowałem jego powieści o Alicji i, niestety, opowiadanie „Zeznania Oli N.” jest podobne klimatem i formą do cyklu o Alicji. Dla mnie, zwłaszcza na tle innych opowiadań w antologii oraz na tle innych opowiadań Bułyczowa, to porażka. Zaledwie poprawnie. Idealne do zbioru KwN 2012. Skaczemy sobie ze skrajności w skrajność, bo przechodzimy obecnie do jednej z perełek tego zbioru – opowiadania K. J. Parker „Mapy zostawmy innym”. Poprzednie opowiadanie autora „Błękit i złoto” jakoś mnie nie zachwyciło. Ale po drodze, pomiędzy tymi opowiadaniami była rewelacyjna powieść „Składany nóż”. I właśnie w świecie, w którym toczy się akcja powieści (i z tego, co pamiętam, również akcja poprzedniego opowiadania, ale skoro aż tak mnie nie zachwyciło, to nie pamiętam dokładnie, może sobie przypomnę i teraz mi się bardziej spodoba?) autor umieścił także akcję opowiadania. Bardzo dobry tekst. Jak nie znoszę fantasy, bo uważam, że to forma skostniała, wtórna do bólu i zazwyczaj niepotrzebnie rozwleczona do x tomów, to tacy autorzy jak Parker pokazują, że można wykrzesać z tego gatunku coś więcej. Można poruszać się nowymi ścieżkami i odkryć coś nowego. Bardzo dobre opowiadanie. Naprawdę! Mówi Wam to zaciekły przeciwnik fantasy. Czwarty tekst jest jednym z krótszych w zbiorze - nieznany mi do tej pory Marc Laidlaw i jego „Lotny”. Opowiadanie zaczyna się tak trochę po chandlerowsku, więc zaraz mi się kontrolna lampka zapaliła (o tym dalej przy innym opowiadaniu), ale potem, na szczęście, zbacza w całkiem inne tereny. Znajdziemy tam podejście do dobra i zła oraz temat opieki nad innym człowiekiem, niekiedy do granic możliwości i poświęcenia. I na dodatek podane jest to wszystko w nastrojowej formie, nie wspominając o bardzo ładnej poincie. Następny plus. Następnie przechodzimy do kolejnego asa w rękawie Mirka Obarskiego - opowiadania Jonathana Lethema „Szczęśliwy człowiek”. Autor znany u nas z wydawanych przez Zysk i S-ka w latach ’90 w serii Kameleon powieści z ‘pogranicza’. Nie zrobiły jednak wtedy furory. Jedno ze starszych opowiadań ze zbioru, ale zarazem jedno z najlepszych. Piękna, stylowa, wysmakowana opowieść o duszy wędrującej pomiędzy piekłem a ziemią. Rewelacja!

48


Punkt szósty to opowiadanie Bradley’a Dentona – „Sierżant Chip” - trochę przerysowana, ale dodam od razu, że specjalnie i z dobrym skutkiem historia o psie, który jeździł koleją. Nie, to nie ta opowieść :D, to opowieść o psie, który w wyniku zmian genetycznych myślał i działał jak człowiek. A może inaczej: myślał, przeżywał i odczuwał bardziej i mocniej niż człowiek. Stając przed wyzwaniem zachowywał się tak, jakbyśmy chcieli, żeby zachowywali się ludzie. Przejmujące opowiadania, napisane w odmiennym stylu. Duży plus. Numer siódmy w zestawieniu to trochę komiksowy tekst Jamesa Alana Gardnera „Broń promieniowa – love story”. Obcy artefakt, młody amerykański chłopak, miłość, dojrzewanie - to wszystko znacie, ale tutaj jest to ładnie opisane w konwencji, nie przerysowane. To opowieść, którą dobrze się czyta. Następnie przechodzimy do ANJ (Absolutny Numer Jeden) tej antologii. Właśnie widzicie mnie, miłośnika twardej sf, który poci się pisząc te słowa. Numerem jeden almanachu fantastyki „Kroki w nieznane 2013” jest opowiadanie fantasy. Nie dziwota, że za oknem szaleje huragan i inne zjawiska meteorologiczne, po takich słowach, które spłynęły z mojej klawiatury musiało się coś stać. Brandon Sanderson, autor już u nas znany, przede wszystkim z tego, że dokończył za Roberta Jordana jego „Koło czasu”, ale także z jego samodzielnych powieści wydanych przez wydawnictwo Mag, których nie umiałem przeczytać. Natomiast „Nowa dusza cesarza” to majstersztyk. Gdyby pisarze fantasy pisali właśnie takie opowiadanie czy powieści, to byłbym fanem, a nie hejterem fantasy. Tak się pisze, można by im rzec na każdym spotkaniu autorskim. Tak się pisze, powinniście mówić każdemu, który próbuje swoich sił w pisaniu i zaczyna od fantasy, bo to przecież takie łatwe. Pomysł, wykonanie, absolutne, rewelacyjne rzemiosło! Następnie mamy drugą wizytę w Rosji. „Gołąbek” Julii Zonis to opowieść o różnicach, o świecie przegranych i wygranych, o zmianach, na zewnątrz i w nas. Przedstawicielka młodego pokolenia – Zonis napisała opowieść socjologiczną, tak ulubioną przez nas i przez Rosjan. To opowiadanie gułagowskie, trochę w stylu „Co większych much” Lipki, ale z całkiem inaczej położonymi akcentami. Następny plus. Dziesiątym daniem jest chyba najtwardsze s-f w zestawie - Greg Kurzawa i jego opowiadanie „Puste przestrzenie”. Nieznany u nas wcześniej autor polskiego pochodzenia napisał krótką opowieść o technologii i nieznanym. Dickowskie, „Cosiowe” i bardzo, bardzo ‘gęste’. Jedyny rodzynek nie anglo-rosyjski jest zarazem numerem dwa antologii - „ Jagannath” Karin Tidbeck, następna opowieść socjologizująca w treści, ale bardziej w stylu Ursuli K. LeGuin, bardziej kobieca, ale wiecie jak, nie taka delikatno kobieca, ale mocno kobieca, aż z trzewi, jak przeczytacie, będziecie wiedzieć, o co mi chodzi. Naprawdę mocny tekst. Broni się i nie dziwię się, że autorka zbiera pochwały. Oby więcej takich. Przedostatnie opowiadanie to druga wpadka antologii. Nie lubię zagrywki ‘chandlerowskiej’ pewnie przekonaliście się jak czytaliście moje omówienie „Osamy” Tidhara. Tutaj mamy podobnie, dobrze napisana opowieść, ładnie rozegrana, ale kurcze, dajcie już spokój temu Chandlerowi! Doczytałem się, że Kessel lubi takie zabawy a’la Kamil Śmiałkowski i jego „Przedwiośnie żywych trupów”. Dobrze wiedzieć, bo mogę przynajmniej omijać z daleka. Nie będę się niepotrzebnie denerwował (tak swoją drogą to dziwne jest, bo zawsze lubiłem zabawę słowem, konstrukcjami, kliszami, aż tutaj jak tego nienawidzę…, starzeję się jak nic). Almanach zamyka rzemieślnik nad rzemieślnikami – Orson Scott Card z nowelą (druga w zestawie, pierwsze to ANJ „Nowa dusza cesarza”) ze świata Fundacji, świata opisanego przez innego ‘wielkiego fantastycznego’ Isaaca

49


Asimova. Cóż mogę napisać? To, że Card umie pisać musimy przyznać wszyscy, nawet ci, którzy uważają, że rozmienia się na drobne. Umie pisać i jeżeli Card zabiera się za świat Fundacji, to wychodzi to tak, jakbyśmy czytali nowele Asimova. Muszę dodać, że „Fundacja” to właściwie chyba jedyny cykl (mówię o kanonicznym, podstawowym, nie tym dopisanym później) który uznaję, że mógł zostać tak napisany (bo wiecie, że wszystkie cykle to powieści rozdmuchane do niemożliwości, żeby nabić kasę pisarza? Wiecie!). Dobra rzecz, może przekona Was to, że po przeczytaniu noweli mam ochotę kolejny raz wrócić do Fundacji (i tak porównując, Kessela i Carda, bo właściwie obaj bawią się w światy innych pisarzy, cóż mogę napisać? Może Kessel za mocno? Albo za słabo? Nie wiem, ale na pewno wykonanie i pomysł Carda o wiele lepsze). Podsumowując, naprawdę dobra pozycja, jedno z lepszych „Kroków w nieznane” po reaktywacji. Nie piszę, że jedna z lepszych antologii, bo to byłoby głupie, to jest wiadome samo z siebie. Jeżeli chcecie przeżyć święto fantastyki, tak samo jak ja przeżyłem, to sięgnijcie, naprawdę warto! Autor: różni – antologia opowiadań Tytuł: Kroki w nieznane, tom 9 (po reaktywacji, bo łącznie to już tom 15) Wydawnictwo: Solaris Data wydania: grudzień 2013 r. Liczba stron: 588 ISBN: 978-83-7590-160-3 *Almanach - publikacja periodyczna (najczęściej rocznik) lub jednorazowa, zawierająca zebrane artykuły i informacje dotyczące wielu lub jednej dziedziny życia, nauki, sztuki, np. dane kalendarzowe, fakty historyczne, porady, artykuły z określonej dziedziny nauki lub sztuki, alfabety i języki świata, genealogie, biografie, dane statystyczne, informacje ekonomiczne i polityczne. (Wikipedia) **Antologia – pojedyncza publikacja albo seria wydawnicza wydana drukiem lub cykl audycji radiowych bądź kolekcja nagrań płytowych itp. - będąca wyborem dzieł lub ich fragmentów, jednego lub wielu autorów, dokonana według określonych zasad, opatrzona tytułem. (Wikipedia)

50


SUPERBOHATEROWIE JUŻ NIGDY NIE BĘDĄ TACY SAMI Hubert Stelmach Znacie Spider-Mana? Iron Mana? Hulka? X-Men? Pewnie, że znacie. Wszyscy znają. “Niezwykła Historia Marvel Comics” to ciekawa książka przedstawiająca dzieje jednego z największych wydawnictw komiksowych. Zawiera wszystko to, co fan komiksu superbohaterskiego chciałby wiedzieć, ale nie ma kogo zapytać. Współczesna popkultura oszalała na punkcie superbohaterów, a winę za to, przynajmniej u nas, w całości ponosi Hollywood. Na fali zainteresowania, oficyna Hachette wydaje w Polsce “Wielką Kolekcję Komiksów Marvela” bogato okraszoną redakcyjnymi uwagami - czytając je odnosi się wrażenie, że w Marvelu komiksy powstają w rodzinnej atmosferze, a fabuły i bohaterowie to wynik pracy zgranego zespołu młodych ludzi kochających swoją pracę. Natomiast książka Seana Howe’a to skuteczna demitologizacja tego wszystkiego i sprowadzenie czytelnika do brutalnej, ale za to prawdziwej, korporacyjnej rzeczywistości. Autor cofa się aż do pierwszej połowy XX wieku - do Martina Goodmana, założyciela wydawnictwa, w którego skład weszło Marvel Comics (chociaż wtedy nazywało się zupełnie inaczej). Sean Howe prowadzi czytelnika przez burzliwe dzieje i przedstawia kolejnych twórców, redaktorów i biznesmenów, którzy w taki, czy inny sposób odcisnęli swoje piętno na superbohaterskim uniwersum - Stan Lee i Jack Kirby uważani za ojców większości z głównych postaci, Steve Ditko, twórca Spider-Mana, Chris Claremont, znany za sprawą serii X-Men i wielu innych. Tak wielu, że dość łatwo się pogubić. Książce zdecydowanie przydałby się wykaz nazwisk z krótkimi adnotacjami lub chociażby zwykły indeks. Pomimo faktograficznego charakteru, “Historię” czyta się bardzo lekko i przyjemnie - opisy są pełne zabawnych (choć czasem to czarny humor) anegdot, a w całość wpleciono również fabuły komiksów. Howe, przedstawiając dany okres, wydarzenia z i z poza branży, pokazuje jakie miały implikacje dla samych superbohaterów. I chociaż chciałoby się wierzyć, że komiks był pewną formą wyrażenia siebie (zapewne czasem tak w istocie było) to zdecydowanie częściej fabuły były wynikiem czysto biznesowych decyzji. Niestety owe decyzje miały tendencję do przekładania się na krótkookresowy wzrost sprzedaży, ale równoczesny spadek jakości (np. w pewnych latach najpopularniejszym bohaterem całego uniwersum był Wolverine, w związku z czym, gdy jakiejś serii spadała sprzedaż… pojawiał się w niej właśnie on, co nieuchronnie prowadziło do rozmemłania jednego z ciekawszych charakterów). Choć bywało też odwrotnie. Na przykład kultowa seria “Tajne Wojny” powstała w celu promocji nowej linii zabawek (z tym komiksem wiąże się też inna, dużo ciekawsza historia), a postać Venoma stworzono ponieważ komuś w redakcji nie spodobał się design czarnego kostiumu Spider-Mana. Howe bardzo dużo uwagi poświęca kwestii wynagrodzeń i zachowywania praw do swoi dzieł. Można odnieść wrażenie - i zapewne tak jest - że te dwa

51


elementy są kluczowe dla całej branży. Ciągłe procesy muszą należeć do codzienności dużych wydawnictw komiksowych. Natomiast kwestia wynagrodzeń scenarzystów i rysowników w ciągu tych kilkudziesięciu lat przeszła gargantuiczną metamorfozę balansując ze skrajności w skrajność. Warto zwrócić uwagę jak w ciągu kilkudziesięciu lat na tym polu zmieniały się relacje pomiędzy poszczególnymi osobami - daje to sporo do myślenia. Jednak Marvel to nie tylko ludzie czy bohaterowie - to również wielkie przedsiębiorstwo, które samo w sobie wiele przeszło - liczne zapaści rynku, kolejne przejęcia, powstanie Kodeksu Komiksów (to właśnie wtedy komiksy palono na ulicach), debiut na giełdzie, a nawet upadłość. Autor opisuje wszystkie aspekty pracy wydawnictwa. Wbrew pozorom poza ścisłą redakcją może dziać się równie wiele (zwłaszcza biorąc pod uwagę nieustanne parcie w stronę Hollywood). Sporą ekstrawagancją jest napisanie ponad pięciuset stronicowej książki o komiksach i nie umieszczenie w niej ani jednego rysunku. Może nie stanowiło to dużego problemu, bo tak naprawdę “Niezwykła Historia” jest o ludziach i wydawnictwie, a nie samych komiksach, ale mimo wszystko urozmaicenie w postaci pojedynczych kadrów, charakterystycznych szkiców czy nawet zdjęć samych twórców (na wzór “Małp Pana Boga” Parowskiego) zdecydowanie wzbogaciłoby tę pozycję. “Niesamowita Historia Marvel Comics”, podobnie jak sam komiks superbohaterski, w całości zanurzona jest w amerykańskiej popkulturze. Z jednej strony liczne nawiązania wzbogacają lekturę, ale z drugiej część z nich jest zwyczajnie nieznana polskiemu czytelnikowi. Tłumacz co jakiś czas objaśniał bardziej zawiłe przypadki w przypisach, ale z pewnością nie był w stanie wyjaśnić wszystkiego. Po przeczytaniu “Niesamowitej Historii” komiksy nigdy nie będą już takie same. Nie będę widział ilustracji, dialogów i scenariusza. Zobaczę Stana Lee, Jacka Kirby’ego, którzy z dużym prawdopodobieństwem wymyślili bohatera, zobaczę scenarzystę i rysownika, którzy kontynuują ich dzieło ale przede wszystkim zobaczę korporacyjnego molocha, całkowitą komercjalizację i dziesięciolecia głodowych pensji autorów najbardziej rozpoznawalnych postaci na świecie. Czy przeszkadza mi to w czytaniu Marvela i cieszeniu się kolorowymi trykotami? Absolutnie nie, ale teraz przynajmniej jestem świadom, że wizerunek jednej, wielkiej, szczęśliwej rodziny i patronującego dziadka Stana Lee jest czystym marketingiem oderwanym od rzeczywistości. Książkę Seana Howe’a powinien przeczytać każdy, kto choć przez chwilę interesował się bohaterami Marvela - czy to w filmie, czy w kreskówce, czy wreszcie w komiksie. I Duch Marvela zstąpił na oblicza Scenarzystów. I rzekł Marvel: “Niech stanie się Fantastyczna Czwórka”. I stała się Fantastyczna Czwórka. I ujrzał Marvel, że była dobra. - Stan Lee Tytuł: Niezwykła Historia Marvel Comics Autor: Sean Howe Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Tytuł oryginału: Marvel Comics: The Untold Story Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 6 listopada 2013 Liczba stron: 512 ISBN: 9788379240814

52


NOWA FANTASTYKA Sławomir Szlachciński Rok 2013 kończymy całkiem niezłym numerem, ze sporym zestawem dobrych opowiadań i odrobinę słabszą publicystyką. Nie wiem, czy ma to związek z okresem świątecznym, ale literacko prym wiodą takie czy inne nawiązania do religii i bytów nadrzędnych. Nieubłaganie nadszedł kres prezentacji dorobku konkursowego. Pierwsze miejsce zajął Marcin Podlewski, z opowiadaniem Edmund po drugiej stronie lustra. W sumie słusznie, na tle wszystkich prezentowanych dokonań turniejowych, robota Marcina sprawia najlepsze wrażenie, zwłaszcza w aspekcie językowym; Edmunda... po prostu „się czyta”. Pozostałe elementy również nie są złe, choć już nie tak akuratne. Sama koncepcja, przejawiająca jakiś ślad oryginalności, w gruncie rzeczy przyjmuje kształt tradycyjnie widzianej dystopii z pewnym mankamentem. Autor zastosował prosty trick ze zmianą wektora moralnego, po czym całą resztę starał się przykroić tak, by pasowało. I na ile to było możliwe, zrobił rzecz porządnie, niemniej jego pech polega na tym, że nieubłagane prawa logiki nie pozwalają zawsze i wszędzie odwracać owego wektora, bo konsekwencją jest absurd podgryzający własne założenia. Fabuła nieskomplikowana, spełniająca, jak się zdaje, rolę osnowy dla przedstawienia świata, społecznych obserwacji i filozoficznych rozważań. Psychologia postaci niezła, chociaż czasem zdaje się odrobinę teatralna i pod koniec jakby nadmiernie przykrojona do założeń. Odniosłem wrażenie, że autorowi brakło przestrzeni, by się w pełni satysfakcjonująco rozwinąć. Droga do Jeruzalem Grzegorza Irzyka to kolejne opowiadanie oparte na podobnym schemacie, acz moim zdaniem o pół stopnia lepsze. Schemat realizuje się przez położenie akcentów na worldbuildingu i stworzeniu stosownej atmosfery, samą fabułę zostawiając w roli służebnej. Pomieszanie ‚naszej’, bliskowschodniej rzeczywistości sprzed circa dwóch tysięcy lat i jakiegoś odrobinę dziwnie przykrojonego świata. Bardzo to wszystko smaczne, zgrabne, nienachalne. Chętnie przeczytałbym w tym klimacie jakąś niegłupią fabułę na pięćset stron. Nie wiem, na ile moje skojarzenie jest prawdziwe, ale widzę tu pewną inspirację jednym z opowiadań Teda Chianga. Śniadanie u Barabasza Przemysława Karbowskiego utrzymane jest w gęstym nastroju inteligentnej rzeczowości. Spoglądamy na Jezusa Chrystusa po odrzuceniu przez autora biblijnej infantylności, patosu i wiejsko-procesyjnego pojmowania świata. Smaczek w tym, że nie patrzymy bezpośrednio, a poprzez gmatwaninę otaczającej go rzeczywistości. Dobrze napisana niezgoda na głupotę. Zalecałbym. Dział zagraniczny otwiera Podział pracy Benjamina Roya Lamberta, klasycznie skonstruowana dystopia, ekstrapolująca ad absurdum dzisiejsze trendy społeczne i ekologiczne. Rzetelnie, acz bez szczególnego polotu. Dalej mamy O tym, co dzikie Alyx Dellamonica, moim zdaniem najsłabsze opowiadanie w numerze. Proza paniDellamonica jest dla mnie ucieleśnieniem pośledniej wersji literatury kobiecej. Jest tu jakiś śladowy, mało rewelacyjny

53


koncept, umajony kiepskim wykonaniem. Wydumane, niewiarygodne emocje, manieryczne reakcje, nudne problemy; pisanina o niczym gdzieś między nastolatkowym a dorosłym targetem. Banialuki o kozie w nosie. Aksjomat wyboru Davida W. Goldmana zaczynamy sceną zaczerpniętą z życiorysu Buddy Holly’ego, czy też Ritchiego Valensa (konkretnie z dnia, w którym umarła muzyka), by później popłynąć z autorem w dywagacje nad koncepcją przypadku, wolnej woli, przeznaczenia. Lekko nietuzinkowe. Na zakończenie Bóg i Mammon - czysta, krystaliczna myśl. Bardziej felieton niż opowiadanie. O tym, jak zbudować sobie boga. Czyli tradycyjnie, jak to u Petera Wattsa. Na potrzeby recenzji rozmyślam po raz wtóry, i coraz bardziej mi się podoba. Czemuż nie urodziłem się z umysłem podobnym Peterowemu? W publicystyce, na otwarcie, mamy zestaw newsów technologicznych w wyborze Mateusza Wielgosza. Niech będzie, choć nie wiem, po co. Dalej Tomasz Miecznikowski przypatruje się zjawisku zwanemu prequelem. Też nie wiem, po co. Po czym jest trochę lepiej. W kontynuacji artykułu z poprzedniego miesiąca, Marek Grzywacz opowiada o chińskiej fantastyce, a Wawrzyniec Podrzucki tradycyjnie wije się na pograniczu techniki, filozofii i fantastyki, przybliżając koncepcje i programy zmierzające do rozpracowania ludzkiego mózgu. Rozdmuchany entuzjazm naukowców (wiadomo wszak, niedostatecznie rozentuzjazmowany naukowiec grantów nie dostaje) Wawrzyniec balansuje stosowną porcją zdrowego sceptycyzmu – jak by nie było, równowaga we wszechświecie rzecz najważniejsza. Ale żeby nudno nie było, za chwilę mamy Andrzeja Kaczmarczyka ostro polecającego starą nowość na rynku wydawniczym (znaczy pozycja ma pół wieku, ale u nas właśnie zaczęli wydawać). Sprawa dotyczy cyklu fantastycznego dla dzieci, autorstwa Lloyda Alexandra. Nigdzie nie zauważyłem informacji, że to artykuł sponsorowany, ale oczy już nie te, mogłem przeoczyć. Pierwszą porcję publicystyczną kończymy moją ulubioną działką, czyli na tapecie kolejny super superbohater. Czy aby nie zaczynają go wydawać w Polsce? Nie chce mi się sprawdzać. Część drugą zaczyna gawędziarski Parowski, marudzący o tajnikach warsztatu i o najczęstszych błędach w sztuce pisarskiej. Sympatycznie. Na zakończenie Rafał Kosik pochyla się nad kondycją i możliwościami polskiego kina fantastycznego, a Łukasz Orbitowski zachęca do kolejnej rzeźni na ekranie, tym razem azjatyckiej proweniencji. Mówi, że tam jakaś prawda o człowieku jest. W ostatnich numerach chwaliłem koncept obszerniejszych recenzji dobrych, polskich pozycji. A teraz mam zgryz, bo tak: obszerniejsza recenzja jest, dobrze! Ale dalej nie jestem pewien. Zdecydowanie nie jest to tytuł polskiego autora, to raz. Dwa, na okładce jakieś emo z kosą, mam lęki. Trzy, w pierwszym akapicie dowiadujemy się, że główną bohaterką jest zbuntowana szesnastolatka; cholera, mam dreszcze, trzeba by sięgnąć po jakąś pochodną kwasu salicylowego. Co prawda, Jerzy Rzymowski zachwala bardzo mocno, że to sam miód i orzeszki, ale... mimo wszystko, pozostanę sceptyczny. Byłoby przykro, gdyby dobry koncept sczezł tak szybko. Poza tym, zastrzeżeń do recenzji nie mam. Zaskoczyła mnie jedynie raczej przeciętna ocena Łabędziego śpiewu Roberta McCammona, pozycji mocno przeze mnie wyczekiwanej, cóż, być może oczekiwania przerastają rzeczywistość, mimo wszystko trzeba będzie sprawdzić. Pozdrawiam i do następnego razu, już w nowym roku. Tytuł: Nowa Fantastyka 12 (375) 2013 Wydawnictwo: Prószyński Media ISSN: 0867-132X

54


BADAJĄC PROCENT MAŁECKIEGO W MAŁECKIM Aleksander Kusz Rok pański 2013 dobrze nam literacko obrodził, no, dokładnie mówiąc, mnie obrodził, bo Wam to nie wiem. Każdy ma swoje gusta i guściki, każdy ma swoich ulubionych pisarzy. I właśnie o tych mi chodzi. W roku 2013 wydali swoje książki Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch, Krzysztof Piskorski („Szczęśliwą ziemię”, „Morfinę” i „Cienioryt” już Wam omówiłem na Szortalu) oraz Jakub Małecki, jeden z moich ulubionych (jak nie najulubieńszy, przepraszam Krzysiu :D) pisarzy młodego pokolenia (no, mogę dodać, że urodzonych w latach ’80, to się wtedy Szczepan i Łukasz nie załapią). Tak, właśnie o najnowszej książce Jakuba Małeckiego, „Odwrotniak”, chciałbym Wam dzisiaj napisać. Małecki miał niesamowity start. Załapał się na końcówkę fali wydawania polskiej fantastyki, a właściwie pogranicza fantastyki i grozy, bo Małecki bardziej niż fantastykę pisze książki o grozie dnia codziennego i o szaleństwie. Debiutuje w 2007 roku w SFFiH, by w następnym roku w przedziwnym wydawnictwie Red Horse (ich historii nie będę opisywał, ale myślę, że nieźle przyłożyli się do rozwalenia rynku) wydać aż dwie książki – debiutancki zbiór opowiadań „Błędy” i powieść „Przemytnik cudu”. Wydawnictwo pada, a zresztą, pewnie i tak Jakub by więcej u nich nie wydał. W następnym roku w Powergraphie (co by nie powiedzieć, duży skok jakościowy w górę) wydaje następny zbiór opowiadań „Zaksięgowani”. Potem mamy dwa lata przerwy (ach, cóż robiłeś Jakubie, cóż robiłeś? Nic takiego, pisałem „Dżozefa”, przepisywałem, poprawiałem, i jeszcze raz przepisywałem i poprawiałem - pewnie by odpowiedział), by w roku 2011 wydać znowu dwie powieści: „W odbiciu” w serii Kontrapunkty wydawnictwa Powergraph i „Dżozefa” w wydawnictwie W.A.B. I znowu można powiedzieć, że podwójna nobilitacja, bo i awans oczko wyżej w Powergraphie, do naprawdę dobrej serii i przeskok do jednego z lepszych głównonurtowych wydawnictw W.A.B. W międzyczasie oczywiście pojawiają się opowiadania zamieszczone w różnych antologiach. Jak widzicie, cztery lata od debiutu, wydanych pięć książek, opowiadania w czasopismach, antologiach, niezły wynik, można by rzec, pracowity chłopak. :) Załapał się na falę, ale kiedy ta się skończyła i inni zaczęli mieć trudność z publikacją, Małecki spokojnie znalazł (nie wiem, czy tak spokojnie, czy wydawcy czatowali w jego przedpokoju, czy jednak musiał do nich sam zadzwonić) wydawców, którzy zainteresowali się jego twórczością. I nie dziwię się, bo ja od początku lubię sposób, w jaki pisze Małecki (a przecież wiadomo, że jak ja lubię, to coś musi być na rzeczy). Ma bardzo lekkie pióro (klawiaturę?), świetnie się to czyta, a mnie na dodatek wciągał do swojej twórczości szaleństwem. Właśnie to słowo najlepiej oddaje twórczość Jakuba Małeckiego – szaleństwo. I to pod różną postacią, zwłaszcza czegoś, co odbiega od norm ogólnie nam narzuconych przez społeczeństwo czy tradycję. To szaleństwo w nas, takie wewnętrzne i te poza nami, ogólne, zewnętrzne. Małecki potrafi świetnie oddać, że to co robimy prawie codziennie, jest pewnym elementem szaleństwa, że musieliśmy zwariować, że robimy to, co robimy: wstajemy codziennie rano, idziemy do pracy itd. To było świetnie widać w jego zbiorze „Zaksięgowani”, gdzie oddał swoje przeżycia z pracy w korporacji.

55


Tak sobie wychwalając pod niebiosa Małeckiego płynnie przechodzę do jego najnowszej powieści, „Odwrotniak”. Powieść ukazała się znowu w wydawnictwie W.A.B. (włączonej ostatnio do Grupy Wydawniczej Foksal), więc nie jest źle, widocznie zadomowił się tam, i dobrze. Powieść nie za długa, 256 stron, wielkością też nie powala, mogłaby się może nawet załapać na nowelę, albo coś niewiele dłuższego. Jednak to nie o długość chodzi, wiecie jaki mam stosunek do rozwleczonych powieści, czy jeszcze gorzej - cykli. Straszne to jest, uważam tak, jak pewnie uważa Małecki: „pisz, oddaj, przedstaw, co masz przedstawić i kończ. Czytelnik nie jest głupi, więc zrozumie, co chciałeś przekazać”. Więc jak widzicie, z mojej strony to pochwała stwierdzić, że powieść jest krótka. Omawiana właśnie książka jest kolejną, jak dla mnie bardzo poważną zmianą w pisarstwie Małeckiego. Już ostatnie powieści sugerowały, że pisarz powoli zarzuca fantastykę i grozę, że nie jest mu już potrzebna. „Odwrotniak” jest jednak pierwszą jego powieścią stricte mainstreamową. Tutaj już nawet nie ma elementów fantastycznych, jak było w „Dżozefie” i „W odbiciu”. Bo z reguły ta fantastyczność Małeckiego polegała tylko na elementach, na wykorzystaniu fantastyki do realizacji swoich celów. I wygląda na to, że doszedł do takiego miejsca, że nie są mu już one potrzebne, aby zrealizować cele, które przed sobą stawia. Znaczy się wymyślił, że potrafi już przedstawiać szaleństwo nie naokoło, używając rekwizytów, ale przedstawiając ludzkie szaleństwo wprost, jak życie. „Odwrotniak” to właściwie trzy splatające się ze sobą opowieści. Pierwsza opisuje Izabelę Grycz, kiedy jako młoda kobieta, tuż po II wojnie światowej znajduje swoją miłość - szaloną, niemożliwą, zachłanną miłość. W drugiej opowieści również występuje Izabela, ale obecnie, już jako starsza, wiekowa kobieta, próbuje sobie przypomnieć wcześniejsze lata, próbuje sobie przypomnieć zdarzenia z tamtych lat oraz miłość, która odcisnęła piętno na całe jej życie. Natomiast w trzeciej poznajemy Ignacego, wnuka Izabeli, którego właściwie Izabela wychowywała, a na którego teraz usilnie czeka i nie może się doczekać. Czeka, aby poczuć jakąś więź z życiem, które jej ucieka przez palce, jednak Ignacy ma już swoje życie, i oczywiście, jak to u Małeckiego, swoje szaleństwo. Każda z opowieści opisuje coś innego, każda z nich opisuje oczywiście inne szaleństwo (ciekawe, ile razy użyję tego słowa w tym omówieniu, jakoś nie potrafię wymyślić zamiennika, może mógłbym napisać na FB: mój drogi fejsbuku, jak można inaczej napisać szaleństwo u Małeckiego? I wtedy pewnie otrzymałbym odpowiedzi, że nie ma, że się nie da, bo u Małeckiego szaleństwo to kwintesencja szaleństwa jako takiego, w każdej postaci). Opowieść powojenna to opis szalonej miłości, do bólu, niezrozumiałej dla Izabeli, ale tutaj jakieś zrozumienie nie było potrzebne, Izabela szła za głosem serca nie zastanawiając się, co i jak robi, tak samo jak nie zastanawiała się nad tym, jak to zostanie przyjęte przez innych. Ona po prostu nie miała innego wyjścia, robiła to, co musiała, bo inaczej nie potrafiłaby żyć. Historia starzejącej się Izabeli, z jej smutkami, bólem, niezrozumieniem to szaleństwo starego człowieka, który walczy z własnym ciałem, z własnym umysłem, z otoczeniem. Myślę, że jest to najlepiej oddane szaleństwo. Oczywiście musimy wziąć poprawkę na to, że jest to opis jak Małecki wyobraża sobie starość, bo co by nie powiedzieć, trochę mu do tej starości brakuje. Jednak jest to wizja bardzo zgodna z moją, więc mogę przyjąć, że jest po prostu dobrą wizją. Niezrozumienie, próba wyrwania chociaż jeszcze kawałka życia przeplatająca się z totalnym zniechęceniem i pogodzeniem się z tym, że właściwe życie już odeszło, że to co się obecnie ma, to już tylko wegetacja. Trzecie, można powiedzieć współczesne, szaleństwo, to szaleństwo Ignacego, który próbuje odnaleźć się w obudowanym ‘niczym’

56


świecie. Tutaj najbardziej przypomina bohaterów Małeckiego z innych powieści czy opowiadań. Niezrozumiały, nie rozumiejący, o co chodzi innym osobom Ignacy, nie potrafiący znaleźć się w pracy i w życiu, jakby przedstawiał obraz typowego śmiertelnika, próbującego znaleźć sens istnienia i miłość, która ma go mocno do życia przytwierdzić. Tyle, więcej nie trzeba pisać. Kto lubi prozę Małeckiego, niech sięga po tę książkę bez zastanowienia, to wręcz obowiązek. Można powiedzieć, że to studium szaleństwa pod różnymi postaciami. Kto nie lubi, niech też sięgnie, ale niech się przygotuje na niezłą jazdę. Jednak, bo jest oczywiście jakieś jednak, to nie jest najlepsza powieść Małeckiego. Uważam, że zasłużenie trafiła na trzecie miejsce, za „Dżozefem” i ‘ W odbiciu”, może na drugie ex aequo z tym ostatnim. Nawiązując do tytułu omówienia mam wrażenie, że wchodząc w pełni w mainstream, próbując opisać szaleństwo, czyli nasze codzienne życie, rezygnując z elementów fantastycznych zrezygnował z części siebie, myślę, że z ważnej części siebie. Tak więc, badając procent Małeckiego w „Odwrotniaku” myślę, że nie ma go tak dużo jak w „Dżozefie’. PS: Mogę jeszcze tylko dodać, że podobały mi się przejścia pomiędzy szaleństwami, znaczy się, pomiędzy poszczególnymi opowieściami. Płynne, tak jak w życiu… Autor: Jakub Małecki Tytuł: Odwrotniak Wydawnictwo: W.A.B. (Grupa Wydawnictwa Foksal) Data wydania: sierpień 2013 r. Liczba stron: 256 ISBN: 978-83-7747-932-2

57


COŚ SIĘ KOŃCZY… Anna Klimasara Wydawnictwo Powergraph obiecało jeszcze w tym roku wydać zakończenie „Przedksiężycowych” Anny Kańtoch i obietnicy dotrzymało. Na początku grudnia ukazał się tom trzeci, dopełniający historię Finnena, Kairy, Daniela, Tellis oraz pozostałych bohaterów, których poznaliśmy we wcześniejszych odsłonach. Zapewne każdy, kto tak jak ja niecierpliwie czekał na zakończenie, zadaje sobie dwa pytania: jak tom trzeci wypada na tle dwóch pierwszych oraz – co chyba ważniejsze – jak prezentuje się trylogia w całości? W zasadzie nie powinnam pisać osobnego tekstu, a jedynie epilog do swojego omówienia dwóch pierwszych tomów, ponieważ „Przedksiężycowi” to jedna opowieść, którą najlepiej przeczytać za jednym zamachem. Przypomnę krótko, że tom pierwszy wprowadził nas do Lunapolis – tajemniczego miasta na obcej planecie, którego mieszkańcy pragną za wszelką cenę dotrwać do Przebudzenia, a w tomie drugim intryga nabiera rumieńców i dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o tym, jak faktycznie funkcjonuje świat Lunapolis. I jeśli wcześniej napisałam, że w tomie drugim akcja przyspiesza, to teraz zmuszona jestem stwierdzić, że w trzecim rozpędza się jeszcze bardziej, niemal wcale nie dając czytelnikom odetchnąć. Wszystkie karty zostały rozdane wcześniej, teraz Annie Kańtoch pozostało jedynie je rozegrać i trzeba przyznać, że zrobiła to z niezwykłą dbałością o szczegóły. Wszystkie wątki zostały skrupulatnie zakończone, a grande finale przynajmniej mnie nie zawiódł. Zakończenie trudno by nazwać otwartym, ale niewątpliwie jest to jedno z tych zakończeń, które zostają z czytelnikiem, skłaniając go do snucia przypuszczeń o tym, co dalej… Na szczęście nie jest to powodowane nieznośnym uczuciem niedosytu, a jedynie chęcią, by pozostać w świecie „Przedksiężycowych” jeszcze przez chwilę. Świat ten daleki jest jednak od ideału. To świat ludzi rozpaczliwie usiłujących sprostać bliżej nieokreślonym wymaganiom, które pomimo swej niejasności kształtują całe ich życie. To świat pogoni za doskonałością, która tak naprawdę może niczego nie zmienić. To świat zmuszający wszystkich do podporządkowania się mechanizmom, których nikt do końca nie poznał i których nikt tak naprawdę nie rozumie. Świat bardzo rozwarstwiony, pełen uprzywilejowanych manipulatorów i marionetek, nieświadomie wypełniających zadania przydzielone im przez osoby, o których nigdy wcześniej nie słyszały. W końcu jest to świat panicznego strachu przed starością i śmiercią, nawet jeśli temat ten kryje się za zasłoną wyszukanych eufemizmów. Smutna to wizja, gdyż niebezpiecznie zbliża się do naszej rzeczywistości, z której spece od marketingu, z ukrycia próbujący rządzić naszym życiem, najchętniej usunęliby wszystko, co brzydkie lub w jakikolwiek inny sposób odstające od ich wydumanych wzorców. Co więcej, może nie mamy jeszcze duszoinżynierów, ale czy dzisiejsi rodzice już nie podejmują prób „programowania” swoich dzieci w kierunku, który uznają za słuszny? Czy sami nie składamy zbyt dużej części siebie na ołtarzu ideałów wyznawanych przez innych? Zdecydowanie mogę polecić „Przedksiężycowych” wszystkim, którzy szukają w książkach czegoś więcej niż rozrywki. Bo choć tej nie brakuje, szcze-

58


gólnie w trzeciej odsłonie „Przedksiężycowych”, Lunapolis dostarcza nam również sporo materiału do przemyśleń na temat kondycji ludzkości na początku dwudziestego pierwszego wieku. Czy potrzebujemy kolejnej książki, zadającej nam pytanie, dokąd zmierza nasz świat i czy to wszystko ma jakiś sens? Nie wiem, ale chyba takich pytań nigdy za wiele, szczególnie gdy podane są w tak wyśmienitej oprawie, jaką jest opowieść o „Przedksiężycowych”. Poza tym coraz częściej trafiam na książki, które nie zadają żadnych pytań, a po ich lekturze pozostaje jedynie poczucie straconego czasu. „Przedksiężycowym” na szczęście daleko do takich wrażeń. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jest to jedna z ciekawszych propozycji polskiej fantastyki ostatnich lat, wyróżniająca się w zalewie nijakości zarówno pomysłem, jak i niezwykle misterną i elegancką jego realizacją. Pozostaje mieć nadzieję, że zakończenie tego cyklu będzie oznaczało początek innej, równie interesującej podróży literackiej, w którą zaprosi nas Anna Kańtoch. P.s. Zgaduję, że wiele osób długo marzyło o tym, by przeczytać wreszcie całość „Przedksiężycowych”. To marzenie można już spełnić. A że tuż-tuż Święta, przez niektórych uważane za czas spełniania marzeń, pozwolę sobie podzielić się z Wami swoim marzeniem czytelniczym, jakim jest zakończenie trylogii Rafała W. Orkana. Pamiętacie jeszcze „Głową w mur” i „Dzikiego Mesjasza”? „Głową w mur” i pierwszy tom „Przedksiężycowych” ukazały się w odstępie kilku tygodni w 2009 roku. Liczę na to, że dane nam będzie poznać resztę historii opowiadanej przez Rafała W. Orkana, gdyż nie ma nic smutniejszego od urwanej w pół słowa opowieści. Autor: Anna Kańtoch Tytuł: Przedksiężycowi t. 3 Wydawnictwo: Powergraph Liczba stron: 344 Data premiery: 6 grudnia 2013 ISBN: 978-83-6438-401-1

59




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.