Szortal na wynos marzec 2014

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNA: Aleksandra Brożek I JEJ PRAWA RĘKA: Rafał Sala OJCIEC REDAKTOR (NASZ GURU): Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR (MÓZG OPERACJI): Aleksander Kusz LITERATURA, CZYLI GRUBA RURA: Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek KOREKTA: Kinga Żebryk, Aleksandra Brożek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska PUBLICYSTYKA, A WIĘC RZECZ NIE DLA LAIKA: Hubert Przybylski Stała współpraca: Aleksandra Brożek, Aleksander Kusz, Anna Klimasara, Bartłomiej Cembaluk, Daniel Augustynowicz, Dawid Wiktorski, Hubert Stelmach, Joanna Denysiuk, Katarzyna Lizak, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Rafał Sala, Sławomir Szlachciński DZIAŁ GRAFICZNY, DZIĘKI NIM ŚLICZNY: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Martyna Lejman, Katarzyna Serafin SKŁAD I ŁAMANIE (GDY NIE WYJDZIE MAJĄ PRZE… KŁOPOTY): Konrad Staszewski, Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba Okładka: Jacek Kaczyński Email: redakcja@szortal.com Wydawca: METODY SP Z O. O. ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry

3


Alek mówi Dzisiaj, jak na wstępniak miesięcznika o krótkiej formie literackiej przystało, będzie trochę o ekonomii, a raczej o mikroekonomii, a bliżej, o przysłowiu „bliższa ciału koszula niż sukmana”. Promocja, rabat, skonto, okazja, to słowa, które opanowały nas – Polaków – od przełomu, od przejścia z epoki późnego socjalizmu do wczesnego, krwiożerczego kapitalizmu (na następny etap ciągle czekamy). My musimy mieć taniej, więc łapiemy się na wszelkie działania marketingowców, zarówno te podprogowe, jak i te zwykłe, chamskie kłamstwa. I łapiąc się na to, że markety i zachodnie przedsiębiorstwa dają taniej, wszędzie chcemy taniej (nieważne, że 30%, 50%, 70% taniej nie ma żadnego sensu, ważne, że to dobrze wygląda). Taniej, panie, taniej musi być. Bo nie kupię, bo nie skorzystam, bo usługę zlecę innej firmie, weź się zastanów, przecież mamy kapitalizm, zawsze mogę skorzystać z innego źródła, nie jesteś jedyny. Więc chodzimy z miejsca na miejsce, szukamy taniej, nieważne, że ceny są tak skalkulowane, że ledwo wystarczy, aby ciągnąć firmę. W końcu ktoś się ugnie, pomyśli, muszę, bo przecież muszę sprzedać, choćby na minimalnej marży, bo wprawdzie zarobię 5%, a nie 10% marży, ale w końcu chociaż zarobię. I wtedy ta cena staje się mniej więcej obowiązująca, wtedy, nawet jak ten pierwszy zakład padnie, bo nie można za 5% utrzymać zakładu (lokal, media, pracownicy) nie mówiąc już o jakimkolwiek zysku, to następne stają już przed faktem dokonanym, przychodzi klient i mówi, że teraz obowiązuje taka cena. Więc następny się ugina, próbuje lawirować, zwalnia ludzi, zatrudnia na czarno itp. żeby tylko utrzymać się na rynku. Bo ludzie chcą taniej, nie da rady. Na koniec taki człowiek, taki co chce taniej, idzie jak co miesiąc do swojego pracodawcy, zdziercy jednego, kapitalisty z piekła rodem i chce wypłatę i to większą niż w zeszłym miesiącu, bo przecież należy mu się jak psu buda. A pracodawca mówi nie mam albo mam, ale mniej, bo właśnie w tym miesiącu przyszło kilku klientów i chciało taniej… Wyszła mi przypowiastka, ale denerwuje mnie, że sami się wykańczamy, sami dobijamy nasze małe firemki, dołując je, próbując uszczknąć jeszcze trochę. Gdzie Polska małych ojczyzn? Gdzie popieranie lokalnych firm, bo przecież ci lokalni też będą u nas kupować, jak my zostawimy u nich swoje pieniądze. Nie kupując w lokalnym sklepiku, drożej oczywiście (oni nie kupują za miliony, nie mają odpowiednich cen), ale nie będę przecież kupował drożej u tego kapitalisty, zdziercy jednego, który na naszej krwawicy chce się wzbogacić, spowodujemy, że niedługo zamknie swój sklep i przestanie korzystać z naszych usług, naszych albo zakładu w którym pracujemy. I żeby nie było, że nie rozumiem tego pracownika, co wiąże koniec z końcem za marne grosze. Rozumiem i wiem, że są pracodawcy z piekła rodem, że choćby zarabiali miliony, to pracownikowi nie dają. Ale piszę o większości, o tych normalnych ludziach próbujących trzymać w ryzach swoją małą firmę, żeby się nie rozpadła na tysiące kawałeczków. Teraz pewnie myślicie, ma rację facet, coś w tym jest, ale przy następnej wyprawie do sklepu znowu wszyscy pomyślimy, a potem powiemy, na początku cicho, a potem już głośno, bo przecież nam się należy: Taniej panie, taniej się nie da? Bliższa koszula ciału? Wasz, Alek

4


PREMIERY Zabójstwo niechcący (zagadka kryminalna) Władimir Arieniew . . . . . . . . . . . . 7

7 PYTAŃ DO... czyli gdzie diabeł nie może, tam Szortal pośle Marek Grzywacz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10

SZORTOWNIA Sztuka origami Antoni Kaja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Humanista nowej ery Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 Stary, dobry pomysł Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18 Oraming Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Nowa reguła Adrian Kyć . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 Drapu, drap… Krzysztof Pochwicki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23 Została tylko jedna Ernest Szydłowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Agnieszka Robert Rusik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27

STUSŁÓWKA Fetysz Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Czystość największą cnotą Maciej Kaźmierczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Oj, będzie szlaban Mikołaj Tomaszek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 Pałka, zapałka Robert Rusik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34 Nie zauważy Małgorzata Augustyn . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Spacer Krzysztof Baranowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36

SUBIEKTYWNIE Sen o wolności Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38 Matematyka życia Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Cień Endera Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Raj na nie-Ziemi…? Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44 Wyposażenie osobiste Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Zatapiając się w „Tonącą dziewczynę” Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 Mroczna (tele)wizja Anna Klimasara . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51 W życiu trzeba mieć zasady Milena Zaremba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Gene Wolfe – mistrz słowa w cebulce Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Nieoznaczoność Lyncha Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 58 O motylu w gąszczu zdarzeń Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60 Echo dawnych cywilizacji Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62 Gdzież Ty, ma Hańczo Czerwona? Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64 Podwójnie dobra recenzja Rafał Sala . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66 Syberia. Wyprawa na biegun zimna Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . 69

5


Premiery


ZABÓJSTWO NIECHCĄCY (ZAGADKA KRYMINALNA)

Władimir Arieniew Przełożył: Mariusz Drewniak – No, dobra, zaczynajmy – mówi śledczy i nadgryza kolejnego pączka. Gryzie akuratnie tak, żeby bez żadnych plam na koszuli, żadnych takich, wiecie, szkarłatnych symboli niechlujstwa i alegorii. Po prostu zgłodniał człowiek. Wprowadzają przestępcę. Wilcze spojrzenie spode łba, tatuaż na obnażonym ramieniu, czarne półksiężyce pod paznokciami. Przy dybach kat smętnie pobrzękuje narzędziami. Przestępcę przykuwają – mocno, pewnie. – Pokaż naszemu gościowi cały zestaw – łaskawie prosi śledczy. Kat potakuje i idzie w odległy kąt celi. Tam – kłębowisko cieni, spośród których rozbłyskują oddzielnie fragmenty: to ostrze, to kolec, to żelazny trzewik. W celi w ogóle jest tylko jedno źródło światła – niezbyt jasna lampa przy pulpicie, za którym siedzi czwarta postać: mizerny pokurcz, jakby był zstąpił z obrazu szalonego artysty. On i sam przypomina malarza – wciąż spogląda sponad pulpitu na celę, a potem – szur-szur-szur, szur-szur-szur. I kartkę przewraca. Nie maluje – zapisuje. Chociaż wydawałoby się ― co zapisywać? Przesłuchanie jeszcze się nie zaczęło. – Przesłuchania dzisiaj nie będzie – mówi śledczy, nadgryzając jeszcze jednego pączka. Można by było i wcześniej się domyślić: jakiż dureń zacznie przed przesłuchaniem brzuch napychać! – Po prostu popatrzysz na narzędzia, poleżysz, pomyślisz. Właściwą sprawą zajmiemy się jutro. Chociaż – pstryka palcami – chociaż, może co-nieco od razu zaczniemy dzisiaj. Żeby lepiej się myślało. Kiwa na kata i wychodzi. Już na schodach krzywi się, słysząc z lochu przenikliwy, pełen nieludzkiego bólu wrzask. A nazajutrz – skandal, nazajutrz – katastrofa! – Ja przecież mówiłem – tylko lekko, żeby bardziej rozmowny był. Sam pod topór pójdziesz, bałwanie! Kat czerwienieje, co widać nawet pod jaskrawoczerwonym kapturem. – Uwierzcie, ja swoje rzemiosło przednio znam! – obraża się. – Tylko w pięty troszeczkę połaskotałem i jedną igiełeczkę pod paznokieć... to nawet dzieci wytrzymują, nawet ciężarne kobiety... Jeśli chcecie znać moje zdanie, to ktoś go zabił. Umyślnie. – Przekleństwo! А straż co? – To już sprawdzałem. Na krok nie odstępowali, nie kłamią. – Tak któż wtedy jego... jak?!.. – I tu spojrzenie śledczego pada na pulpit, za którym wczoraj skryba szeleścił. Tam pusto. – А gdzie „Fixator”?! – krzyczy, strosząc wąsy, śledczy. – Gdzie, pytam się ciebie, „Fixator”?!!! A tu już i skryba w drzwiach boczkiem się przecisnął, wzdycha: – Biada! – ujrzał nieboszczyka, zmienił się na twarzy, łapki swoje zaciska, aż chrzęści: – Wczoraj zostawiłem „Fixator” bez zamknięcia. Skradli go. Sami wiecie, teraz ludzie sami mądrzy tacy, czytania żądni. – Pod sąd, swołocz, pójdziesz – syczy śledczy. – Czyż nie pamiętasz, że w naszym Królestwie słowo pisane ciałem się staje? Tym bardziej – przeczytane!

7


Kat ze skrybą tylko oczami łypią, nie pojmują. I wtedy śledczy im wyjaśnia: magiczna księga „Fixator” została przeczytana nie jeden raz i nie dwa razy. „Łaskotanie w pięty” i „igiełeczka pod paznokcie” powtarzane były więźniowi za każdym razem, kiedy ktoś czytał opis tortur. I w końcu nieszczęśnik nie wytrzymał. Kto go właściwie zabił? Nie wiadomo. Możliwe, że ty, czytający te słowa.

8


7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

MAREK GRZYWACZ

Rocznik 86, mieszkaniec Józefowa koło Warszawy, politolog z wykształcenia, para się słowem pisanym z powołania. Pisuje artykuły do takich czasopism jak Nowa Fantastyka, Torii, Grabarz Polski. Debiutował w Fantastyka: Wydanie Specjalne 4/2010, odtąd stara się publikować jak najwięcej. Jego teksty ostatnio można było przeczytać w cyfrowych antologiach 31.10 Wioska Przeklętych, 31.10 Księga Cieni i Nowa oraz w magazynach Opowieści Niesamowite, Horror Masakra i The Surreal Grotesque. Jeden z animatorów projektu popularyzującego nurt bizarro fiction – niedobre literki; współtwórca zbioru Bizarro Bazar oraz antologii horroru ekstremalnego Gorefikacje. Marku, jesteś osobą bardzo aktywną zarówno pisarsko, jak i okołopisarsko. Opowiedz nam o projektach, w których bierzesz/brałeś udział. Lost & Found Mega*Zine, Halloween po polsku, Bizzaro Bazar, Gorefikacje. Co jeszcze? Oj, ciężkie zadanie. W sensie, że ja mógłbym bardzo długo, w końcu to jakieś dwa ostatnie lata mojego życia, a dla czytelnika to mogłoby być zaporową ilością smęcenia o czymś, co dotyczy głównie mnie. Ok, to może w miarę krótko-chronologicznie? Nadal najważniejsze są niedobre literki, gdzie promujemy nieuchwytną definicyjnie, jak się zdaje, literaturę bizarro fiction. Bizarro Bazar to właśnie przedłużenie literek, książkowe uchwycenie ich esencji, którą z kolei jest trochę literacka swoboda, trochę literackich ekscesów, trochę pielęgnacja twórczej dziwaczności, a trochę uwolnienie się ze sztywnych kategorii... Dzięki Amerykanom, że wymyślili taki gatunek-niegatunek do pielęgnacji kreatywnego świra. My sobie go zaś zawłaszczyliśmy i jak na razie stoimy na straży dziwactwa, całkiem chyba udanie, bo hasło bizarro jakoś wbiło się w świadomość ludziom. Halloween po Polsku... Tu tylko dałem teksty, najpierw drogą konkursową, jak zresztą wiele razy wcześniej, a w 2013 już jako osobnik z listy współpracowników. Ten ebookowy projekt to coś, w czym warto uczestniczyć. Jest popularny i wychodzi z horrorem także do publiki niehorrorowej, co umożliwia drużyna pisarzy z różnych klimatów. Tyle i aż. Lost & Found... Jakoś tak zakorzeniłem się w klimacie horrorowym, bo jest tu przyjemnie, ale to mimo wszystko tylko jeden z wielu klimatów popkulturowych czy kulturowych czy jak to nazwać, które lubię. Przypadkiem trafiłem na ogłoszenie o wakacie w dziale prozy takiego alternatywnego, artystycznego zinu i zgłosiłem się z zamiarem właśnie podziałania poza tym horrorem. I to był strzał w dziesiątkę, bo Łucja Lange jest przegenialnym spiritus movens tego rozkwitającego sieciowego kwartalnika, a ciekawe i szerokie interpretacyjnie tematy dają załodze świetne pole do eksplorowania

10


swoich kulturalnych zajawek. Dział prozy prowadziłem krótko i były to przede wszystkim ogromne ilości redagowania + tłumaczenia. Miałem okazję posmakować systematycznej pracy nad cudzymi tekstami, sporo się nauczyć (zwłaszcza praca z odrębną korektą, także anglojęzyczną, i ogólna praca redakcyjna). Wprowadziło mnie to w kilkumiesięczny okres po którym zrozumiałem, że redagowanie tekstów innych twórców nie jest czymś, co chciałbym robić w takiej skali, a stało się szybko moim pierwszoplanowym zajęciem (nie tylko z powodu Lost & Found) i nawet odsunąłem przez to ze dwie okazje związane z twórczością własną, więc postanowiłem zrezygnować (był żal, ale jakbym to odkładał czasowo, to byłby potem jeszcze większy). Odszedłem w przyjacielskiej atmosferze, kibicuję i czytam. A, i oczywiście zagarnąłem tam paru „swoich” z horroru, a oni elegancko postarali się, żeby reprezentować te korzenie jak najfajniej. Gorefikacje... Zdarzyły się trochę z przypadku, tu podjąłem się przede wszystkim wieloturowego redagowania połączonego z korektą, które w ostatniej turze dało naprawdę popalić, ale było warto. Zawsze fajnie wprowadzać nowości i jako nowość zbiorek się sprawdził, choć teraz zrobiłoby się to inaczej, to trochę zresztą nie mój kierunek, tak ogólnie, choć horror ekstremalny od czasu do czasu daje radę. I „Święte Mięso”, napisane specjalnie do G, to chyba jeden z lepszych tekstów, które popełniłem ostatnimi czasy, co jest personalnym plusem. Zaraz, już niedługo będą GII. Zmiana kierunku w kwestii redagowania dotyczy i sequela zbiorku, ale będą tam moje tłumaczenia i mój kolejny tekst, a sam projekt będzie stukrotnie mocniejszy, tak się kroi. I nie było krótko. Co jeszcze? Cóż, powyższe, prócz literek, to na razie przeszłość, choć w paru przypadkach powróci na wokandę. Sam w sobie rzadko zaczynam inicjatywy, bo nie mam takiej siły parcia, ale chwytam się wielu rzeczy, które przypływają skądinąd. Chętnie. Póki okołopisarstwo to nie jest coś, co muszę rozważać pod kątem intratności, póki to hobby, to mogę sobie wybierać rzeczy, w które chcę się angażować, bo podoba mi się akurat idea albo ludzie, najczęściej to i to. Na pewno będę skrobał swoje wypociny i na pewno parał się publicystyką, choć ta działka mojej „działalności” ograniczyła się do Nowej Fantastyki. W zbiorze opowiadań Jana Maszczyszyna, „Testimonium”, znaleźć możemy przedmowę Twojego autorstwa. Znamy twórczość Janka, jego ogromną wyobraźnię i niesamowity potencjał. Chcieliśmy Ciebie jednak spytać, czego sam szukasz w literaturze? Wyobraźnia Jana jest nie do zniszczenia, bardzo chciałbym wiedzieć, skąd on bierze te wszystkie pomysły... A co do mojego szukania, to w literaturze szukam rozrywki, najchętniej z elementem inicjującym jakieś procesy mózgowe czy tzw. rozkminy, a przy okazji powodujących eksplozję w środku czaszki patentów, najlepiej pokręconych; przemawiającej do mnie estetyki. Nic więcej. Takie funkcje ogólnie spełnia dla mnie cała kultura (pisanie zresztą wchłaniałem w siebie, w sensie podpatrywania narracyjnych tricków i metod snucia opowieści, w równym stopniu z filmów czy gier komputerowych). Nawet jak wychodzę może czasem na snoba (nikt mi nie wytknął, słyszałem tylko, że miewam dziwne gusta), bo rzucam jakimiś hipstersko mało znanymi rzeczami, jestem pod tym względem dość prosty, ani na znawcę ani na piewcę sztuki wysokiej ani na krytyka się nie nadam. A w pisaniu to już sam nie wiem czego szukam (poza tym, że każdy, kto za bardzo lubi dobre opowieści, sam w końcu będzie chciał coś spróbować zrobić w tym, chyba). Może po prostu nic innego tak dobrze mi nie szło, a że i w pisaniu mam jeszcze niezmierzoną przestrzeń do samodoskonalenia, to dużo mówi :D W dwumiesięczniku „Horror Masakra” pojawiło się Twoje opowiadanie „Dom Miłości”. W jakich barwach widzisz przyszłość horroru w Polsce? No i co z tym Grabińskim? To pytanie obowiązkowe, a ja tak często widzę w czarnych barwach, wada psychologiczna (hmm, to wyszło prawie jak raperski hashtag), że nie jestem w sta-

11


nie odpowiedzieć rzetelnie. Bez pudła obecnie jest ciekawie w polskim horrorze. Kadra zakorzeniona już na rynku konsoliduje swoje działania, ale przede wszystkim akurat teraz wyrosła liczebna młoda kadra, jakoś tak mniej więcej w tym samym czasie, i ona ma mnóstwo energii, więc tą energią żyje teraz horror, stąd dużo nowych projektów, chęci do rozwijania gatunku. Stąd takie rzeczy jak Horror Masakra: jeżeli Tomkowi Siwcowi wszystko wypali jak trzeba w dłuższym przedziale czasu, a tego mu życzę z całego serca, to rzeczywiście będzie znak, że robi się dobrze. Oczywiście przed tą młodą kadrą, obiektywnie, długa droga (można zacząć od poszukiwania oryginalności względem zastanej konwencji oraz poszukiwań językowych, bo tu zawsze warto odejść od użytkowego standardu), przed większością dopiero otworzą się szersze wody, reszta się wykruszy lub zostanie na pewnym poziomie czy to hobby, czy to własnej niszy. Ale energii akurat teraz sporo i to dobrze wróży. Tyle. Grabiński? Cóż, tu moja pozycja jest specyficzna, bo nie ukrywam, że miałem pewien udział zarówno w dyskutowaniu idei, jak i obmyślaniu formy. Powiem tak: jako osoba, która akceptuje formułę jako zgodną z założeniami, także kontrowersyjne punkty (wiadome jak ktoś śledził), a jednocześnie ktoś, kto nie będzie dotknięty bezpośrednio (bo do nagradzania się nie kwalifikuję, a nagrodzenia się nie spodziewam), mogę na chłodno stwierdzić, że zobaczymy, jak to wyjdzie w praniu. Każdy miałby inną ideę, jak nagroda horrorowa powinna wyglądać, można nawet podważyć zasadność jej tworzenia, ale dopóki nie zostanie rozdana po raz pierwszy, trzeba powstrzymać się od szafowania przedwczesnymi wyrokami, a po fakcie zastanowimy się, co działa, a co trzeba zmodyfikować. Cieszmy się, że jest w narodzie chęć zrobienia wydarzenia, które ma przecież ciężkie zadanie, jako coś, co ma działać do wewnątrz, czyli w środowisku, ale też do zewnątrz, nawet próbować wyjść do trochę innych odbiorców czy mediów, i zaznaczyć obecność pasjonatów literackich koszmarów w Polsce. Podjąłeś się przekładu różnych opowiadań, tłumaczyłeś wywiady. Jak się odnajdujesz w tej roli? Dobrze i wygodnie. Łatwiej mi to przychodzi niż pisanie prozy, lżej, nie męczy mnie szybko. Nie widzę w tym nic szczególnego. Znam angielski, nie mam z nim problemu w wersji czytanej, pisanej, słuchanej (mówiona gorzej z mojej strony, bo straszny akcent i nieporadnie gadam, niestety), a że trochę walczę z językiem rodzimym, to jestem w stanie ogarnąć tłumaczenie na pewnym poziomie. Zacząłem się w to bawić, w dwujęzykowe wywiady dokładniej, na potrzeby bloga, który przekuwał moje uzależnienie od Internetu w coś do poczytania. Literackie tłumaczenie przyszło samo w ramach nieustającego szału prac przy Niedobrych literkach, odtąd jak trafiała się okazja, chętnie przyjmowałem przekłady na barki, przez co moim największym na razie dokonaniem jest fakt, że jestem pierwszą osobą, która spolonizowała Carltona Mellicka III (i, więcej lansu, przeprowadziła z nim pierwszy wywiad w PL). Bizarro Bazar, przynajmniej do premiery GII, pozostaje moim szczytem na razie, choć w tym przypadku miałem jeszcze profesjonalny nadzór tłumaczącego zawodowo Dawida Kaina i reszty wszechsprawnej literkowej ekipy. Ale będę dalej łapał się tłumaczeń, bo bardzo to lubię i widzę, że się rozwijam, już bardziej samodzielnie. Trochę gorzej z polskiego na angielski, choć też się w to czasem bawię. Jeszcze nie zgłębiłem rozlicznych niuansów własnej mowy literackiej, a co dopiero obcej? Ale moją dumą jest tłumaczenie opowiadania Aleksandry Klęczar „Rozpoznali kroki Erynii” do angielskiej wersji piątego numeru Lost & Found. Sam sobie na plecy ten krzyż zwaliłem, bo bardzo chciałem mieć ten tekst w piśmie, ale kiedy po ponad tygodniowej męczarni z długim paranormalnym kryminałem rozgrywającym się w antycznym Rzymie dostałem korektę tłumaczenia od native speakera i okazało się, że zaskakująco mało w nim spieprzyłem, to... Rzadko jestem z siebie dumny, ale wtedy niewątpliwie byłem.

12


Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zapytali o krótką formę. Jaki jest Twój stosunek do miniaturek? Pewnie miałeś w swych dłoniach „Najpiękniejszą parę piersi na świecie”. Miałeś? Zawiodę, nie miałem. Znaczy Topora znam, dużo osób z otoczenia go lubi, ale sam poza incydentalnym kontaktem nie miałem pociągu, choć doceniam. A króciaki? Kiedyś nie miałem z nim za dużo kontaktu, a drabble poznałem dopiero dzięki Kulecie w Grabarzu, sam zwykle rozpisuję się nadmiernie, choć oczywiście sięgam po krótsze do ekstremalnie krótkich (w zeszłym roku znalazłem się np. w gronie zwycięzców konkursu na trzyzdaniowy horror organizowanego przez Chucka Wendiga, pisarza, który dotarł do Polski niedawno, ale ogólnie to jest najfajniejszym gościem piszącym o pisaniu w Sieci). Krótka forma na pewno zmusza do klarowności narracji, klarowności pomysłu. Kiedy trzeba podać samą esencję, talent i pisarska dyscyplina muszą nagrzać się do nieprzyzwoitych temperatur. Z tych samych powodów krótkie formy mają nierzadko niezwykłą siłę rażenia, mogą potężnym uderzeniem zwalić z nóg czytelnika. U mnie są raczej efektem chwili, piszę tego typu rzeczy zwykle od ręki, przez co nie zdarza mi się to często i nie będzie zdarzało. Podziwiam tych, co są w tym naprawdę dobrzy. Jakie są nieodłączne atrybuty pisarza? Poza papierosem oczywiście ;) Papieros na pewno u mnie, może być też inny częsty, szklaneczka czegoś mocniejszego, ale tylko szklanka, bo po większej ilości pisać nie potrafię, za to łapię dziwne pomysły na fabuły czasem :D Poza tym... Jakieś psychiczne dolegliwości? Pisarze to zwierzęta przedziwnych zwyczajów i szczególnych wrażliwości, dobry pisarz najczęściej ma dobrze zamotane we łbie. No, przesadzam i romantyzuje na swój sposób, ale taki stereotyp wydaje mi się bliski. Nierówności pod kopułą, tak, to na 100%. Sławny japoński reżyser (precz z amerykańskimi horrorami!) przyjeżdża do Polski, by obgadać z Markiem Grzywaczem ekranizację jednej z jego historii. Który tekst byś mu podsunął? Tak, dla mnie azjatyckich reżyserów, proszę. Czy z Japonii, czy z Korei, czy skądinąd (ostatnio lansuję poznanego dzięki publicystyce Krzysztofa Gonerskiego indonezyjskiego reżysera Joko Anwara, więc i tu koniecznie wspomnę) uwielbiam tamtejszych tuzów :D Ale uczciwie mówiąc, mam wrażenie, że nie doszedłem jeszcze do poziomu, który uprawniałby moje teksty do jakiejkolwiek ekranizacji, raczej byłoby mi głupio pokazać to jakiemukolwiek fachurze, a co dopiero idolowi. Jakbym musiał, to coś mniej beznadziejnie zabetonowanego w polskich realiach, coś w miarę uniwersalnego, jak „Dom Miłości” ze wspomnianej Horror Masakry czy „Święte Mięso” z Gorefikacji... Choć, przy wątku dalekowschodnim... Mam taki tekst, który kiedyś zdziałał coś w konkursie na s-f portalu Duże Ka, bardzo ten tekst lubię, a raczej mało kto na to trafił (nawet jego poprawiona wersja czeka na jakąś okazję). Rzecz nazywa się „Wszyscy jesteśmy pojazdami” i jest groteskową fantastyką naukową w sosie body horroru. Japończycy są świetni w s-f i ponadprzeciętni w body horrorze, więc może to nadawałoby się na jakieś porypane anime? Pytali: Aleksandra Brożek i Rafał Sala

13


Szortownia


SZTUKA ORIGAMI Antoni Kaja Budzik zadzwonił dokładnie o szóstej zero pięć. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, niechętnie zwlekając się z łóżka. Następnie wziął szybki siedmiominutowy prysznic, ubrał się, po czym zasiadł do śniadania. Posiłkowi towarzyszyła lektura prasy codziennej, którą chłopak na rowerze dostarczał wczesnym rankiem pod same drzwi. Kiedy na talerzu zostały jedynie okruszki, mężczyzna odłożył gazetę. Po wyszorowaniu i nitkowaniu zębów, założył przed lustrem krawat i narzucił na siebie marynarkę. Punktualnie o szóstej czterdzieści pięć wyszedł z domu, idealnie tak, aby zdążyć na autobus o siódmej. Wraz z przesiadką na tramwaj odjeżdżający o siódmej dwadzieścia pięć, dotarcie do pracy zajęło mu czterdzieści sześć i pół minuty. Dzięki temu miał całe trzynaście i pół minuty zapasu. Postanowił je spożytkować na uporządkowanie papierów, sprawdzenie, czy wszystkie długopisy piszą oraz zamówienie w biurowym automacie niezbędnej porcji kofeiny. Kawa była równie obrzydliwa, co zawsze. Mężczyzna spędził osiem i pół godziny na odbieraniu telefonów od klientów, ustalaniu szczegółów zamówienia, wyjaśnianiu wątpliwości oraz udzielaniu standardowych informacji. Nie ruszył się z miejsca aż do dziesiątej zero pięć, kiedy to udał się do baru na parterze po drugie śniadanie w postaci zafoliowanej bułki za dwa pięćdziesiąt, a także sałatki, za którą zapłacił dwukrotnie więcej. O trzynastej zero dwa mężczyznę odwiedził niezadowolony szef, udzielając mu kolejnej reprymendy. Jakiś ważny kontrahent uważał, że nie odnosił się do niego z odpowiednim szacunkiem. Mężczyzna jedynie głęboko westchnął, niezwłocznie wracając do swoich obowiązków. Kiedy wychodził, zegar w hallu pokazywał godzinę szesnastą trzydzieści, co oznaczało, że do odjazdu tramwaju pozostało pięć minut . Dotarcie do domu zajęło mu dokładnie tyle samo, ile droga do biura. O siedemnastej trzydzieści sześć mężczyzna zamknął za sobą drzwi, a następnie podgrzał w mirofalówce obiad z poprzedniego dnia: zrazy w sosie grzybowym z ziemniaczkami, ustawiając maszynę na osiemdziesiąt procent mocy oraz dwie i pół minuty gotowania. O osiemnastej mężczyzna włączył telewizor, oglądając przez dwie godziny przypadkowy film. W dalszej kolejności spożył skromną kolację. Po posiłku umył zęby i opłukał twarz, gdyż zaczynała ogarniać go senność, a miał inne plany na późny wieczór. Zerknąwszy w lustro, mężczyzna doszedł do wniosku, że długość zarostu przestała być akceptowalna i nadszedł najwyższy czas, aby się ogolić. Zajęło mu to jedną i pół minuty. Dokładnie o dwudziestej pięćdziesiąt dzwiewięć mężczyzna usiadł przy stole. Wcześniej zgasił wszystkie światła, za wyjątkiem lampki na rogu blatu. Skoncentrowany strumień blasku padał idealnie na leżącą przed nim ryzę papieru oraz nożyczki. Odczekał minutę, a następnie wydał z siebie westchnienie ulgi, pozwoliwszy sobie nawet na uśmiech. Od tej pory czas przestawał mieć znaczenie, a mężczyzna całkowicie oddał się swojej tajemnej pasji: origami. Jego dłonie sięgnęły z jakąś szczególną czcią, wręcz nabożeństwem, po białą kartkę, a później zaczęły wykonywać niezwykle szybkie ruchy, niemal nieuchwytne dla oka, które zdawały się niekontrolowane i chaotyczne, podczas gdy w rzeczywistości zawarta w nich była najczystsza harmonia. Na jego twarzy malowało się wielkie skupienie. I tak, w niezwykłym artystycznym procesie składania oraz zaginania, narodził się papierowy ludek. Chwilę potem dołączyła do niego kunsztownie wykonana dama, a wreszcie małe dziecko. Cała rodzina stała spokojnie przed swoim dumnym stwórcą.

15


■ Budzik zadzwonił dokładnie o szóstej zero pięć. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, niechętnie zwlekając się z łóżka. Następnie wziął szybki siedmiominutowy prysznic, ubrał się, po czym zasiadł do śniadania. Posiłkowi towarzyszyła lektura gazety, którą chłopak na rowerze dostarczał wczesnym rankiem pod same drzwi. Jedną z sensacji było zagadkowe i makabryczne morderstwo. Ofiarą bestialskiego ataku nieznanego sprawcy padło młode małżeństwo z dzieckiem. Mord, jak pisano, charakteryzował się szczególnym okrucieństwem: ciała zabitych zostały straszliwie zmasakrowane; nie tylko rozczłonkowane, ale też straszliwie pocięte, a nawet poszarpane. Autor artykułu zwracał uwagę na to, że zabójca zachowywał się bardziej jak zwierzę niż jak człowiek i zastanawiał się, jakiż to chory umysł mógł dokonać podobnego czynu. Mężczyzna przez chwilę uważnie studiował tekst, a następnie odłożył gazetę. Zbliżała się pora wyjścia do pracy...

16

Ilustracja: Katarzyna Serafin

Mężczyzna spoglądał na nich z rozczuleniem przez parę chwil, a potem w jego obliczu zaszła niepojęta zmiana. Jego rysy wykrzywił wprost przerażający gniew, brwi ściągnęły się gwałtownie, a w oczach zabłysły groźne ogniki. Cała, do tej pory wyprostowana, sylwetka wykrzywiła się pokracznie. Mężczyzna zacisnął pięści, a potem chwycił z niekontrolowanym pośpiechem czekające cierpliwie nożyczki. Pierwszy został uwięziony w morderczym uścisku ojciec rodziny origami. Niebawem ostrza poszły w ruch, tnąc bezbronne, delikatne papierowe ciało. Mężczyzna z sadystyczną uciechą okaleczył swój twór, pozbawiając go brutalnie poszczególnych kończyn, a wreszcie głowy. Przy kobiecie zapędził się już do reszty i ciął bezładnie, gdzie tylko się dało. Chyba jedynie cudem nie poharatał sobie palców. Gdy przyszła kolej na ostatnią z figurek, odrzucił precz nożyczki, by rozedrzeć ją na kawałki rękami, a gdy dzieło stawiło opór, bez skrupułów pomógł sobie zębami, szarpiąc je z iście zwierzęcą furią. Niebawem było już po wszystkim. Mężczyzna ocknął się z niszczycielskiego transu, spojrzał ze zdumieniem na szkody, które poczynił, ale był szczęśliwy, bo po raz pierwszy tego dnia odczuł ulgę. Nie spoglądając na zegarek, rozebrał się i padł wykończony na łóżko, zasypiając niemalże natychmiast.


HUMANISTA NOWEJ ERY Marcin Brzostowski

Ilustracja: Katarzyna Kędzior

Eugeniusza nie widziałem ładnych parę lat. Gdy zobaczyłem go w „Wiadomościach Kulturalnych”, poczułem, że musimy się spotkać. Podszedłem do telefonu, wykręciłem numer i po chwili usłyszałem kumpla. Eugeniusz ucieszył się z naszej rozmowy i zaprosił mnie do siebie na następny dzień. Nazajutrz, dzierżąc w dłoniach butelkę łyskacza, stanąłem przed drzwiami kumpla i nacisnąłem dzwonek. Eugeniusz otworzył drzwi, rzucił mi się w ramiona i zaprosił do stołowego. Nie otwierając butelki, zaczął opowiadać o swoim najnowszym eseju o Kafce, po czym przeszedł na bardziej ludzki temat. Gdy opiewał twórczość świeżo upieczonego noblisty, do pokoju wszedł jego syn, na którego czole zakwitł potężny siniak. Eugeniusz przerwał wykład, przeszył malca spojrzeniem i zapytał: – Kto ci to zrobił? – Zośka. – Za co? – Bo ją ciągałem za warkocz. – Oddałeś jej? – Nie. – Dlaczego? – Bo to dziewczyna. – I co z tego? – Eugeniusz rzucił się w stronę malucha. – Czy nie pamiętasz, czego cię uczyłem? – Pamiętam tato… Mam być rekinem i zdobywcą. – I rzucić się każdemu do gardła, jeśli będzie taka potrzeba! – Tak, tato. Przepraszam. Wzburzony Eugeniusz podszedł do latorośli, objął ją ramieniem i ponownie zapytał: – Czy wiesz, co masz teraz zrobić? – Tak, tato… Mam wrócić na podwórko i obciąć Zośce warkocz.

17


STARY, DOBRY POMYSŁ Antoni Nowakowski – Chwila odpoczynku… – Jeden z aniołów – stróżów wygodnie wyciągnął nogi. – Nowi podopieczni jeszcze się rodzą. Potem znowu czeka nas harówa. Wiesz, czasami mam naprawdę dość. We dwójkę przysiedli na chmurze. Znali się od zarania dziejów, a teraz z rozkoszą wykorzystywali przerwę w pracy. – I znowu przypadną nam sami chłopcy… – Drugi pokiwał głową. – W ostatnich stuleciach nie mamy szczęścia. Zdecydowanie wolę dziewczynki – o wiele lżejsze i przyjemniejsze zajęcie. A jak pięknie się do nas modlą, kiedy są jeszcze małe! Rozkosz dla uszu. Z kawałka chmury uformował kształt podobny do niewielkiego liścia, po chwili drugi. Chuchnięciem nadał im soczyście zieloną barwę. Podał jeden towarzyszowi. – Smakuje jak szczaw – wyjaśnił w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie. – Działa bardzo odświeżająco. Powiem szczerze – palec wskazał przestrzeń poniżej obłoku – tam, w dole, mocno zasmakowałem w tej roślince. Niewinne przyzwyczajenie, a pryncypał nie widzi w nim nic złego. Skosztuj, a polubisz. Żuli w milczeniu. – Całkiem niezłe – przyznał poczęstowany. Miał zmęczoną twarz, jakby w jego bezczasowym istnieniu spotykały go same troski. – Niebiańsko smakuje. No i nie popełniamy grzechu, a to ważne. Napotykamy tyle pokus… Z uwagą obejrzał nadgryziony listek, jeszcze przed chwilą będący cząsteczką tumanu skondensowanej pary wodnej. Z westchnieniem położył się na brzuchu. Poruszył skrzydłami, może sprawdzając, czy jest gotów do lotu. – Powiem ci w zaufaniu – ciągnął w zamyśleniu – że coraz częściej czuję się zmęczony. Tyramy i tyramy, a i tak większość podopiecznych ma nasze poczynania głęboko w pewnej części ciała, służącej do wydalania ekskrementów. Zamilkł na chwilę. – Gdybyśmy przekonali pryncypała, żeby dziewczynek było więcej, mielibyśmy znacznie łatwiej… – zaznaczył drugi. – Spokojne istoty, gustujące w lalkach, poezji, pogawędkach i prowadzeniu domu, kiedy dorosną. Nagle rozbłysły mu oczy. – Więcej dziewczynek… Wtedy moglibyśmy tam, na ziemi, czasami skoczyć na piwo – rzucił cicho. – Polubiłem ten napój. Kiedyś sprawdziłem, czy nie stanowi zagrożenia dla moich podopiecznych – i przypadł mi do gustu, choć, oczywiście, odwodzę moje owieczki od picia. Ponownie uformował zgrabną kępkę szczawiu. – Zawsze mnie ciekawiło, czemu nazywasz go pryncypałem. – Anioł o steranym obliczu niespodziewanie podjął inny temat, machając nogami. – Powiem jednak, że chyba coś przeoczyłeś – dziewczyny strasznie się zmieniły. Już nie wiem, czym różnią się od chłopców. Na pewno budową ich ziemskich powłok, ale chyba niczym więcej. Z wieloma inni aniołowie mają okropną mordęgę. Znowu w milczeniu rozkoszowali się smakiem chmurzastych listków.

18


– Nie wzywaj imienia boskiego nadaremno… – Drugi z aniołów wzniósł palec. – Zatem określam go jako pryncypała. Szefa. Ostatnio używam określenia „boss”. Ale, wracając do sprawy dziewczynek: jednak są lepsze. Milsze. Znacznie mniej pracy, a efekty niewyobrażalnie korzystniejsze. Przyznasz, że one jednak nie lubią bójek, wojen i rozpruwania brzuchów. Gdyby chłopcy mogli stawać się dziewczynkami – głos przybrał marzycielski ton – my, anielscy stróżowie, mielibyśmy w pracy prawie raj. Gdyby mogli wybierać… W ostatnich słowach zabrzmiała nuta głębokiego namysłu. – Gdyby mogli wybierać – podjął – wielu pewnie zmieniłoby płeć. Piękna sprawa! I w końcu przestałyby nas boleć nogi. Niby jesteśmy tylko bytami duchowymi, ale od paru wieków nie mogę się pozbyć odcisków na stopach. Fatalna przypadłość! Gdyby tylko mogli, świat stałby się lepszy… Nuta zastanowienia zabrzmiała jeszcze wyraźniej. – Wracasz do tej idei? – Rozmówca wytarł bezcielesne dłonie. – Do twojego starego pomysłu, żeby chłopiec mógł wybrać płeć? Stać się dziewczynką? Więc migiem leć do szefa! Wiem, że dzisiaj ma szampański nastrój. Nie czekając na odpowiedź, przekręcił się na bok. Z drzemki wyrwało go delikatne potrząsanie za ramię. – Boss przystał na naszą sugestię. – Wysłannik miał dziwnie markotną minę. – Oświeci ludzkie mózgi. Ale poszedł na całość: chłopcy, kiedy trochę podrosną, wybiorą sobie płeć, ale dziewczynki też… Szef nadmienił, że zasieje u ludzi ziarno pomysłu, jak przeprowadzać takie operacje. – Dziewczynki też? – Ledwo rozbudzony anioł jęknął. – Będziemy mieli przeje… przesra… Twarz drugiego stężała. W oczach wyraźnie migotał przestrach. – Będziemy mieli do szczętu przechlapane, a nawet przerypane. Przekichane. Przekitwaszone – dodał śpiesznie. – Zbierajmy się, dostrzegam, że u naszych mamuś odchodzą wody płodowe. – Każdy człowiek ma wolną wolę i prawo wyboru! – Głos nad chmurą wstrząsnął nieboskłonem. – Tak kiedyś postanowiłem i nie zamierzam tego zmienić! Już go nie słyszeli, zajęci baczeniem, czy w sali porodowej wszystko jest w porządku. Jedna z lekarek schyliła się, zobaczywszy strzępek zielonego listka na podłodze. Miała piękną twarz, okoloną złocistymi lokami, niesfornie wymykającymi się spod czepka. – Cóż to jest? – wrzasnęła ze wściekłością. – I skąd, do kurwy nędzy, wziął się tutaj ten śmieć?!

19


ORAMING Bartłomiej Dzik – …i przespałem się dwa razy z żoną kierownika sekcji – Jones zakończył wyznanie grzechów. – …idź w pokoju! – chwilę później oznajmił spowiednik. Jones jednak nie odszedł od konfesjonału. Mężczyznę najwyraźniej coś trapiło. – Ojcze, czy mogę jeszcze o coś zapytać? – Śmiało, synu! – Czy cudzołóstwo z żoną kierownika jest cięższym grzechem niż cudzołóstwo z żoną głównego księgowego? Na chwilę za kratką konfesjonału zapanowała cisza. – Nie… nie, oczywiście. A dlaczego pytasz? – odparł w końcu spowiednik. – Bo poprzednim razem dostałem pięć zdrowasiek pokuty i dwie litanie, a teraz pięć zdrowasiek, sześć litanii i dwa psalmy. – Synu, a czy to nie było w Stanach? Tym razem cisza zagościła na moment po drugiej stronie kratki. – Nnnno… tak. A cóż to ma za znaczenie, ojcze? – Jesteś na kontrakcie w Bombaju od niedawna, nieprawdaż? – zapytał ksiądz dobrotliwym głosem. – To twoja pierwsza spowiedź tutaj? – Tttak, ale co to… – Pokuta jest taka sama, tu czy tam, ale dodatkowe cztery litanie i dwa psalmy to koszt rozliczeniowy oramingu. W Stanach mamy połączenie bezpośrednie do Boga Ojca, tutaj rozgrzeszenie idzie po łączach Wisznu, to jest trzecia strefa oramingowa. – O kurd… – pomny na miejsce, w którym przebywa, Jones stłumił przekleństwo. – I tak nie trafiłeś najgorzej – kontynuował spowiednik. – Jakbyś pracował na platformie na Morzu Północnym, to choć tam blisko do cywilizacji judeochrześcijańskiej, w sieci Thora i Odyna obowiązuje szósta strefa. A w Czarnej Afryce to już w ogóle… – Ale może są jakieś metody obniżenia stawek, jakiś pre-paid do wykupienia czy coś? – kombinował Jones. – A było kiedyś coś takiego, nazywało się odpusty. – I już nie ma? – No, w takiej formie nie ma. Miej pretensje do Lutra. – Cholerni Niemcy, zawsze coś popsują!

20


NOWA REGUŁA Adrian Kyć Od paru dni zdycham głową do ziemi w obcym świecie. Ziarna piachu tkwią pod powiekami, siąkam złamanym nosem i wdycham gryzący pył. Mój dwunastoletni syn – jasny blondynek o niebieskich oczach, zdrowy i silny w przeciwieństwie do swojego ojca, biega slalomem trupów z kaszkiecikiem w czerwoną kratę na głowie. Przynosi mi jedzenie, zazwyczaj szczątki wyrwane z rąk umierających. Przegryzam śmierdzące ochłapy z wypchniętym na twarz fałszywym uśmiechem. Muszę wyglądać okropnie, oparty o kopiec odpadów, pozbawiony nogi w wyniku nagłych wybuchów – wyziębiony i schorowany. Słyszałem, że już się zbliżają. Niedługo staną nade mną i przeprowadzą rutynową selekcję. Krążą pogłoski, że wyglądają jak zakonnicy, w długich czarnych habitach i z tonsurami na głowach. Dobijają słabych, a zdrowych zakuwają w kajdany i prowadzą w stronę Jasnej Góry. Cały czas myślę, jakim cudem tylko klasztor zdołał przetrwać tę katastrofę. Nie daje mi spokoju cel ich działań, jakie uległe społeczeństwo chcą wyhodować? Ostrzę za pomocą odłamka skalnego znaleziony przy śmietnisku nóż. Siłą mnie nie wezmą, tak łatwo się mnie nie pozbędą. Zauważam, że nadbiega mój syn, prędko ukrywam narzędzie w połach płaszcza i uśmiecham się mimowolnie. On żyje i jest zdrów, z pewnością przetrwa. – Znalazłeś coś zjadliwego? – wycedziłem, krztusząc się coraz bardziej. – Nie, tato. – A lekarz? Widziałeś jakiegoś medyka? – Był jeden, ale sam potrzebował pomocy – odparł cicho i zauważyłem, jak samotna łezka rozmazała mu brudne policzki. – Tato, ty nie umrzesz, prawda? – W żadnym wypadku, musisz tylko jeszcze trochę się mną zaopiekować – odparłem, dźwigając się na wątłych ramionach do pozycji siedzącej. – A co, jeśli tutaj przyjdą? Zbadają cię i stwierdzą, że się nie nadajesz? Co wtedy?! – Wtedy będę się bronić, a ty mi w tym pomożesz. Weźmiesz tę swoją dzidę i tak ich ponadziewasz, że będą pluć krwią. – Ścisnąłem mocno pięści na znak siły. – Wyrzygają te klasztorne rarytasy razem z własnymi żołądkami! – ożywił się, pieczętując wykrzyczaną formułkę szaleńczym śmiechem. Kiedyś był inny: bawił się, lubił jeść słodycze i oglądać bajki. Parę dni po zagładzie zmieniło go nie do poznania. Przystosował się do panujących zasad w zabójczym tempie. Martwiłem się, czy aby nie za szybko. Usłyszałem miarowy stukot stalowych podeszew w oddali, z ledwo widocznego końca alejki nadciągała grupa ubranych na czarno postaci. Chyba już pora. – Misiek! – Tak zdrobniale nazywałem syna. – Schowaj się, szybko! Chyba idą. Pamiętaj, siedzisz cicho, a jeśli odważą się na jakiś niebezpieczny ruch, rzucasz cegłami, a potem napierasz na nich z dzirytem. Byle nie za wcześnie! Drżącą ręką uchwyciłem trzonek noża i podparłem go na brzuchu. Moje ciało oblał zimny dreszcz. Byli dokładnie tacy, jak dyktowała mi moja wyobraźnia. Najwyższy z nich, pewnie samozwańczy szef, nachylił się nade mną i dokładnie obejrzał. – Wygłodzony kościotrup, brunet, wszy na głowie. Odłóż ten nóż żebraku – zwrócił się do mnie, po czym kontynuował: – zielone oczy, trzęsie się jak galareta, do tego kaleka. Nic z niego nie będzie.

21


W tym momencie miałem dźgnąć go ostrzem, a Misiek wybiec zza skalnego bloku, ale sprawy potoczyły się inaczej. – Ej, szef! Zobacz, kogo tu mamy! – krzyknął drugi głosem tępaka, chwytając mojego syna za szyję – Nada się? – Blondyn, niebieskie oczy, baczne spojrzenie i tężyzna fizyczna. Idealny aryjczyk – zakomunikował prowodyr bandy, szczerząc się nienaturalnie. Splunął obok mnie i podparł ręce na biodrach. Zamachnąłem się nożem, ale nie trafiłem, a zakonnik wytrącił mi broń jednym prostym kopnięciem. Kontynuował w stronę Miśka: – Synu, pójdziesz z nami. Napoimy cię, nakarmimy, dostaniesz tuzin pięknych kobiet, a potem zbudujemy nowy świat. Silny i pełen perspektyw, jak ty! Chciałem zaprotestować, ale zabrakło mi języka w gębie. – Dobij tego cherlawca – dodał bandyta w kierunku mojego syna i wskazał na mnie palcem. Misiek ujął dzidę i pchnął z całej siły. Bardziej niż cios zabolało mnie to, że nie dostrzegłem na jego twarzy śladu zawahania.

22


DRAPU, DRAP… Krzysztof Pochwicki Delikatne drapanie w szybę. Kot wrócił. Adam odłożył konserwę, odruchowo sięgnął po latarkę. Powstrzymał się, wrócił obezwładniający, spłycający oddech strach. Od zagłady każdego wieczoru rozmawiał przez telefon z Henrykiem, starym cieciem, którego przysypało w innej części magazynów. Wewnętrzna linia, cud, że działała. Ten przerywany kaszlem głos chronił go przed obłędem, pozwalał zapomnieć o koszmarze rozgrywającym się poza zrujnowanym budynkiem. Od tego świata Adama oddzielało jedynie wąskie, zakratowane okno o podwójnej, pękniętej szybie. Raz usłyszał krzyki. Szczególnie wyraźne, bliskie. Uchylił okno, wyjrzał. Więcej tego nie zrobił. Płomyk świeczki przestał mu rozświetlać noce, spędzał je wpatrzony w plamę okna, bojąc się zasnąć. Jakiś tydzień temu Henryk zginął. Ktoś załatwił go podczas rozmowy. Adam słyszał rumor odgarnianego gruzu, szamotanie i obcy głos pytający zajadle: Czy znasz świętą liczbę? Cisza. Od tamtej pory telefon milczał. Następnego wieczoru po raz pierwszy usłyszał drapanie w okno. Za szybą dojrzał lśniące, zielonkawe migdały kocich oczu. Miauczenie. Proszące, ponaglające. Kot wracał. Szczupły, o lśniącej, niebieskawej sierści. Może rasowy. Drapał w szybę, przeciągał się, mruczał. Jego towarzysz, ukojenie. – Musisz być bardzo głodny…– szepnął, podstawiając krzesło pod ścianę. Na zewnątrz panowała śmiertelna, nienaturalna cisza. Łuny pożarów w oddali. Pocąc się, uchylił okno, kot ochoczo przytknął ciepłą główkę do powstałej szczeliny. Adam gładził go palcami, rozkoszując się natarczywym mruczeniem. Przerażony zatrzasnął okno, wydawało mu się, że mruczenie to, echo kociego uwielbienia, przetacza się przez okolicę niczym grzmot. Kolejnej nocy kot wrócił. Głaszcząc go, uchylił okno nieco szerzej, łzy żłobiły koleiny w brudzie twarzy. Położył na parapecie kawałek mielonki, wpatrywał się jak drobne ząbki łapczywie pochłaniają poczęstunek. Minął dzień. Drapanie. Czekał na nie. Położył nabitą broń obok okna i zdjął kłódkę z kraty. Powoli, obawiając się zgrzytu zardzewiałego metalu, odsunął je. Kot usiadł, jakby czekając na zaproszenie. – Chodź do mnie. – Adam rozejrzał się i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Czyjaś ręka, potwornie silna, cuchnąca moczem ręka, chwyciła go, od góry dociskając do ściany. – Czy znasz świętą liczbę? Ostrze noża szorujące po naprężonej szyi. Adam milczał, wiedział, że to koniec, że powinien walczyć. Miast tego bełkotał, wpatrując się w zasnute brudnymi chmurami i dymem niebo. – Tak myślałem – nieznajomy mocnym, płynnym ruchem podciął mu gardło i wepchnął do środka. . Adam runął bezwładny niczym lalka. Dławiąc się krwią patrzył, jak nieznajomy przeciska się przez okno, podnosi kota, pogwizdując podchodzi do radia. Skala ożyła, pojaśniała. Mężczyzna zmienił zakres na UKF i z namaszczeniem ustawiał wskaźnik na 89. Głośniki ożyły, dźwięk miał doskonałą jakość. Nieznajomy odłożył nóż, odwrócił się odruchowo składając dłonie.

23


– Święta liczba, kutafonie…– szepnął. Rozejrzał się, wyraźnie zadowolony. – Sądziłem, że już nigdy nie otworzysz tego jebanego okna. Wiesz jakie to męczące, wkurwiające skradać się tak noc w noc i leżeć nad tym oknem czekając, aż raczysz zadziałać? Adam słyszał psalmy. Serce biło zrywami, obraz rozmazywał się, szarzał. – Ale sam przyznaj…– intruz usiadł przy nim, wycierając nóż o koszulę. Było na niej dużo plam. – Wytresować psa potrafi każdy, ale tak ułożyć kota to już sztuka. Mówił do trupa. Nie przeszkadzało mu to.

Ilustracja: Agnieszka Wróblewska

24


ZOSTAŁA TYLKO JEDNA Ernest Szydłowski Za oknem rozległ się przeraźliwy ryk syren, kolejny tego wieczoru. Wiedział, co oznaczają, był w wojsku. Podbiegł do okna. W mieszkaniu jak i w całym bloku prądu nie było od kilku godzin. Jedyne światło dawały wciąż żarzące się, nieliczne uliczne latarnie. Wsparł się na parapecie, starając się dojrzeć jak najwięcej z tego, co działo się na ulicy. Nie miał odwagi otworzyć okna. Rozległ się groteskowo zniekształcony przez megafon głos. – Wszystkich mieszkańców wzywa się do natychmiastowego opuszczenia mieszkań, to rozkaz, ewakuować się w trybie natychmiastowym, to roz...! Gwałtownie odskoczył do tyłu, kiedy jeden z reflektorów umocowanych na przejeżdżającym wozie bojowym błysnął w jego stronę. Upiorne cienie zachybotały na ścianach wewnątrz mieszkania. – Tatusiu, boję się... Z ciemnego kąta wydobył się przerażony szept małej dziewczynki kurczowo ściskającej szmacianą lalkę. – Amelka też się boi tatusiu, chyba będzie płakać. Mężczyzna przykucnął przy dziecku. Delikatnie objął poczochraną główkę. Głęboko spojrzał w jej oczy, opanował głos na tyle, na ile był w stanie, starając się ukryć drżenie. – Powiedz Amelce, że musi być dzielna i...ty też. Skuliła się jeszcze bardziej, cała drżała w jego ramionach. – Czemu nie ma mamy, chce do mamusi... gdzie ona jest ? Po jej policzku spłynęła pierwsza łza. Zacisnął na moment powieki. – Mama odeszła...zostawiła nas...bo bała się jak Amelka. Czuł pieczenie pod powiekami. Opadł na podłogę, mocno zaciskając pięści. Czuł się słaby i pokonany. – Tato, zobacz. Tato, gdzie ci wszyscy ludzie biegną?! Zobacz, jak się przewracają, depczą po sobie i krzyczą... Kiedy otworzył oczy, ujrzał córeczkę stojącą na palcach przy oknie, wyglądającą niczym małe widmo w półmroku. Wolno podszedł do niej i wziął na ręce. – Mamusia też tam jest? Tato?... Nie widzę jej! Próbowała się wyrwać, ale mocniej przycisnął ją do siebie. Czuł trzepot jej małego serduszka na swojej piersi. Nie odpowiedział. Odwrócił się od okna, ruszając na przedpokój, poczuł łzy kapiące mu na szyję, paliły niczym ogień. Z szafy wyszarpał ,,słonia”, jak nazywali w jednostce maskę kapturową, przeciwgazową. – Została tylko jedna... Wyszeptał bardziej do siebie. Wrócili do pokoju, przysiadając w ciemnym kącie na podłodze. Hałasy ludzi i syren na zewnątrz ustały. Zamarli. Lampy uliczne zamigotały i zgasły. Pogrążyli się w całkowitej ciemności. Poczuł drobne dłonie mocniej wpijające się w niego. Szybki urywany oddech. Nagle zrobiło się bardzo jasno, musieli przymrużyć oczy, mała lekko się uśmiechnęła. Jej wielkie oczy błyszczały mokre. – Tatusiu, zobacz jak mocno świeci słońce, przecież jest noc... Zasłonił dłonią twarz dziecka i przycisnął do siebie.

25


– To nie słońce, zamknij oczy, nie patrz, zaraz będzie po wszystkim. Z ufnością odwzajemniła jego uścisk. – Już się nie boję. – Usłyszał. Jeszcze raz spojrzał w stronę okna, z parapetu patrzyły na niego szklane, martwe oczy kukiełki jego córki, odbijając nienaturalny blask z zewnątrz. Zamknął oczy, nie mogąc dłużej znieść oślepiającego błysku. Zadrżała ziemia, zatrzęsło się wszystko wokół. – Tato, Amelka też już się nie boi.

26


AGNIESZKA

Stojąc na straży naszego obozu, wytężam wzrok starając się odgadnąć, kim jest osoba, która podąża ku nam. Dochodzi południe, lecz panuje półmrok, niebo jest zachmurzone. Od trzech miesięcy, od czasu, gdy zakończyła się wojna, nie widzieliśmy Słońca. Niebo zasnuła gęsta warstwa chmur, kilka osób twierdzi, że mamy do czynienia z zimą nuklearną i ten stan utrzyma się jeszcze długo. Szara sylwetka zbliża się. Mam cichą nadzieję, że to Agnieszka. Choć między naszymi obozami, koczującymi w powojennych gruzowiskach, panuje swoista niechęć i rywalizacja, musimy przecież współpracować. Zapasy żywności kiedyś się skończą, co najgorsze, skończą się także baterie. To dlatego kooperujemy, choć niechętnie, z Tamtymi. Oni też mają radio i też nasłuchują. Na szczęście zgodzili się na propozycję, by nasłuchiwać na przemian – jedną dobę oni, jedną dobę my. Spoglądam na podążającą ku mnie osobę. Mimo wszechobecnego mroku widzę, iż jest wysoka i szczupła. Ani chybi, Agnieszka! Lubię ją, choć jest strasznie niedostępna. Czasem, gdy na mnie spogląda, wydaje mi się, iż również jestem jej nieobojętny. Ale zaraz potem oczy dziewczyny łzawią, spuszcza głowę i odchodzi. Wiem, co czuje, zresztą czujemy to wszyscy. Każdy z nas stracił w wojnie prawie całą rodzinę. Krótkiej wojnie – ot, parę grzybów atomowych i nasze życie zmieniło się diametralnie. Sam nie wiem, czy dziękować Bogu za przeżycie, czy przeklinać go za to. Egzystujemy w ruinach, gdzieś w lasach, w górach, które niegdyś nazywano Bieszczadami, żywiąc się puszkowaną żywnością i nasłuchując sygnału, który wskazywałby, że ktoś oprócz nas jeszcze przeżył. Karmimy się nadzieją, że skoro dwie takie osady przetrwały w promieniu kilkunastu kilometrów, to zapewne przeżyły wojnę miliony ludzi. Ale osoby, wysłane na zwiad, bezradnie tylko rozkładały ręce. Grupa ochotników udała się nawet do Sanoka, dużego miasta odległego o prawie trzydzieści kilometrów, i nie stwierdziła żadnych śladów życia. Oczywiście tego inteligentnego, bo psów, szczurów i much było mnóstwo. Rozwija się w nas poczucie obcości, choć to śmieszne – być obcym w swoim kraju? W tak gościnnej niegdyś Polsce?

27

Ilustracja: Krystyna Rataj

Robert Rusik


Przedstawiciel Tamtych podchodzi do mojego posterunku. Widząc rude włosy, wysypujące się kaskadą loków spod czapki, jestem już pewien, że to Agnieszka. Wyciąga ku mnie dłoń, witając się, po czym siada obok. Z wrażenia zapiera mi dech. A to dopiero początek. Z kieszeni wyjmuje puszkę mielonego mięsa, otwiera ją błyskawicznie i podaje mi łyżkę. Jestem zdziwiony tym gestem – żywność, zwłaszcza puszkowana, jest w obecnych czasach niemal na wagę złota. Ale korzystam z chęcią z poczęstunku, przydziałowa racja należy mi się dopiero za dwa dni. Jem łapczywie, dlatego nie słyszę słowa, które wypowiada Agnieszka. Jednak uśmiech, który widzę po raz pierwszy od czasów wojny na twarzy dziewczyny, każe mi się skupić na tym, co ma mi do powiedzenia. – Sygnał. Łyżka zastyga nad aluminiową puszką, kiedy dociera do mnie sens tego słowa. – Sygnał. Złapaliśmy sygnał. Są tam, pod Rzeszowem, całkiem niedaleko. Nie wiem, co powiedzieć, wszak marzyliśmy o tej chwili od trzech miesięcy. Marika obejmuje mnie i spogląda głęboko w oczy, po czym nagle wybucha radosnym, perlistym śmiechem. Przymrużam oczy, kiedy po raz pierwszy od trzech miesięcy chmury rozstępują się, a jej radosną twarz oświetla Słońce.

28



Stusล รณwka


FETYSZ Antoni Nowakowski

Ilustracja: Marty na Lejma n

Lśnił eterycznym blaskiem i budził podziw – piękny przedmiot, cudownie doskonały w swojej oszczędnej funkcjonalności. Tak wszyscy go oceniali. Przyciągał uwagę: każdy chciał go dotknąć, chociażby opuszkami palców, może popieścić, może pokłonić się w pas. Przybysze też się nim zachwycali. Zazwyczaj ustawiany na ganku skromnej zagrody – porządnym i codziennie sprzątanym – stał się celem pielgrzymek. Właścicielka domostwa cieszyła się: coś jednoczyło wielkie rzesze sąsiadów. Początkowo nie potrafiła zrozumieć zachwytów: dociekała, dlaczego rzecz, jednak zwykła, przemieniła się w symbol – gorąco czczony fetysz. W końcu pojęła przyczynę. W świecie dusz istot umarłych, gotujących się do dalszej drogi, tylko kosa Śmierci przypominała o czasie minionym.

31


CZYSTOŚĆ NAJWIĘKSZĄ CNOTĄ Maciej Kaźmierczak Klasztor był wielkim, wspaniałym budynkiem. Kiedyś tłoczyło się w nim kilkaset sióstr zakonnych. Od tamtego jednak czasu wiele się zmieniło. Gdy przeorysza wprowadziła do regulaminu nową, główną zasadę, wszystkie siostry się wyniosły, a samą posiadłość omijano trwożnie szerokim łukiem. Ta nie wiedziała, co jest tego powodem. Przez wszystkie kolejne lata siedziała i modliła się. Była już kobietą starszą, jednak nadal miała piękne, pełne usta, duże piersi, wydatne biodra i ponętne uda. Siedziała tak i siedziała w samotności, i pewnego dnia spłynęła na nią myśl, przesłana jakby od samego Boga: „A może jednak przesadziłam z tymi amputacjami piersi i warg sromowych?”

Ilustracja: Milena Zaremba

32


OJ, BĘDZIE SZLABAN Mikołaj Tomaszek „Idź do szkoły” – mówili. „Będzie fajnie” – mówili. Roland westchnął. Przecież nie mógł przewidzieć tego, że model Wielkiego Zderzacza Hadronów, zbudowany specjalnie na zaliczenie semestru, zadziała aż za dobrze. Sprawdziły się ponure przewidywania kilku laików ostrzegających przed uruchamianiem oryginału – czarna dziura pochłonęła już co najbliższe ławki, nauczyciela i właśnie zabierała się do okien. Właściwie to nie wiedział, co robi. Z ocalałych resztek zderzacza i sprzętu, który nosił w wyśmiewanym z powodu grubości tornistrze, konstruował coś. Nawet nobliści nie wiedzą przecież, jak to z tą materią i cząstkami elementarnymi. Uruchomił urządzenie. Na wnioski będzie czas później. Na myślenie, co powie rodzicom – także.

Ilustracja: Ewa Kiniorska

33


PAŁKA, ZAPAŁKA Robert Rusik – Dziesięć… dziewięć… – drżący głos rozległ się w ogrodzie. Siedmiolatek zakrył oczy, przytulając się do pnia drzewa. Reszta kolegów rozbiegła się po przyszkolnym zieleniaku, znajdując różnorakie kryjówki. Nauczycielka wyjrzała przez okno, po czym wróciła do jakże zajmującego pasjansa. – …jeden. Szukam! – obwieścił nieco donośniej malec. Z drzewa zsunęła się sylwetka, mniejsza, ale znacznie muskularniejsza. Chłopiec, trzy lata starszy, ale przebywający od kilku lat w tej samej klasie, co bawiący się w ogrodzie, sprawnym ruchem, niczym na filmach z Youtube wyciągnął nóż, sprawnie podcinając gardło koledze. Krew trysnęła dookoła, młodzian ruszył na poszukiwanie kolegów, mrucząc: – Pałka, zapałka, dwa kije, a kogo znajdę, zabiję…

34


NIE ZAUWAŻY Małgorzata Augustyn – Jesteś pewny, że nie zauważy? – Niepewność odbija się echem od ścian. – Cicho bądź! – Poprzednim razem… – Wiem, co było poprzednim razem. – Niewypowiedziana groźba odpełza w ciemność. – Co my tu w ogóle… – Mogłeś zostać w szkole. Zapada cisza. Hall ponurego domostwa nie nastraja pozytywnie. Ciemno i brudno, a w dodatku śmierdzi. Piwnica jest jeszcze gorsza. Skrobanie pazurków o kamienną posadzkę i brak źródła światła. Tam dalej coś jest. Otwierane drzwi jęczą potępieńczo. Latarka mruga, a potem wyławia z ciemności ludzki kształt. Łysy, bez jednej ręki i nosa. Słychać chrzęst przekręcanego klucza w zamku i stłumiony głos mówiący: – Teraz mi nie uciekniecie, smarkacze…

35


SPACER Krzysztof Baranowski To, panie aspirancie, było tak… Poszliśmy z Reksiem na wieczorny spacerek. Do parku. Pewnie, że ciemno, przecież to park. Spacerujemy sobie… Nagle w krzakach coś zaszurało. A potem usłyszałem jakby szprej. I jakby mi kto pieprzem w oczy sypnął. Boli jak cholera i tchu złapać nie mogę. Padłem na ziemię i leżę. Reksio piszczy. Wtedy ktoś mnie kopnął w brzuch. Tak ze dwa razy. A potem w plecy. Kilka razy. Wreszcie chyba w głowę jeszcze, bo film mi się urwał. Ocknąłem się nad ranem. Bez butów, bez kurtki, bez portfela. I bez Reksia. Nie wiem, kto to był. Pewnie gender…

36


Subiektywnie


SEN O WOLNOŚCI Paulina Kuchta Chłopiec z listy Schindlera wywołał we mnie wspomnienia. Powróciły obrazy filmów, tytułów i okładek książek. Miałam taki etap w życiu kiedy literatura holocaustu często mi towarzyszyła. Zaczytywałam się w książkach Romy Ligockiej (Dziewczynka w czerwonym płaszczyku, Kobieta w podróży), Imre Kertesza (trylogia ludzi bez losu, na którą składają się powieści - Los utracony, Fiasko, Kadisz za nienarodzone dziecko), Hanny Krall, Pianiście Szpilmana, Dzienniku Anne Frank i wielu innych. Dzisiaj, po latach, muszę przyznać, że zostały mi tylko jakieś migawki, przebłyski dawnych zainteresowań i pomyślałam, że lektura Chłopca z listy Schindlera pozwoli mi sobie przypomnieć tamte czasy. Dla Leona Leysona spokojne, beztroskie dzieciństwo we wsi Narewka skończyło się, gdy wraz z rodzeństwem (Caligiem, siostrą Peszą, Dawidem) i matką przeniósł się do Krakowa, gdzie od paru lat pracował jego ojciec i któremu wreszcie udało się ściągnąć do siebie rodzinę. Leon zafascynowany Krakowem, poznaje miasto, snuje plany przyszłości. Wszystko kończy się wraz z wybuchem wojny, a w konsekwencji umieszczeniem rodziny w krakowskim getcie. Ale prawdziwe piekło rozpoczyna się w obozie koncentracyjnym w podkrakowskim Płaszowie zarządzanym przez sadystycznego komendanta Amona Goethe. Dopiero Oskar Schindler niemiecki przedsiębiorca ratuje Leona i jego rodzinę wciągając na listę pracowników swojej fabryki - Emalia, zwaną Deutsche Emaillenwarenfabrik. Lista Schindlera zyskała światowy rozgłos dzięki filmowi Stevena Spielberga pod tym samym tytułem. Co prawda została ona nakręcona na podstawie książki Thomasa Keneally’ego Arka Schindlera, ale to ekranizacja była dla Leona Leysona impulsem by opowiedzieć o wojennych przeżyciach, których nie chciał do tej pory z nikim dzielić. Dopiero za sprawą namolnego dziennikarza Los Angeles Times zgodził się udzielić wywiadu, co zaowocowało nagłym zainteresowaniem jego osobą, dzięki czemu dzisiaj przeczytać możemy te wspomnienia. A jest to opowieść o odwadze, walce o przetrwanie i próbie zachowania godności w czasach, kiedy świat oszalał. Oskar Schindler jest dowodem na to, że człowiek może przeciwstawić się złu, nawet jeśli wydawałoby się, że sam jest jego częścią. Pokazał, że niezależnie po której stronie barykady stoimy, możemy i powinniśmy sprytem złamać system i postąpić tak, jak dyktuje nam sumienie. Zrobić to, co najlepsze w najgorszych czasach. Tej powieści nie da się oceniać (przynajmniej ja nie potrafię). Nie jest to, niestety, fikcja, tę historię napisało życie. Nie będziemy się przecież zastanawiać nad tym, jak autor rozegrał fabułę. Nie w tym rzecz. Ta książka to świadectwo heroizmu, wiary, iskry nadziei, że nawet w czasach wojny i pożogi odnajdziemy swoich bliskich i będziemy mogli normalnie

38


żyć. Gdzieś gdzie nie ma obozów, każdy dzień nie jest walką o przetrwanie, a ludzie dostrzegają w tobie człowieka. Leonowi Leysonowi, a właściwie Lejbowi Lejzonowi, to się udało. Po wojnie wyjechał do Stanów Zjednoczonych, założył rodzinę, był wykładowcą w Huntington High School w Kaliforni, a w uznaniu jego osiągnięć Chapman University przyznał mu doktorat honoris causa. Co najważniejsze udało mu się nie żyć w cieniu Holocaustu. Pomimo bolesnych wspomnień występował w całych Stanach i Kanadzie chcąc oddać cześć pamięci swoim bliskim, milionom ofiar wojny i człowiekowi, który uratował mu życie. Niestety, Leonowi Leysonowi nie udało się doczekać publikacji książki. Zmarł w styczniu 2013 roku po kilkuletniej walce z rakiem. Ale zostawił jeszcze po sobie to świadectwo, swoisty hołd dla bohaterów tamtych czasów. Tytuł: Chłopiec z listy Schindlera Tytuł oryginalny: The boy on the wooden box Autor: Leon Leyson Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2014 Oprawa: miękka

39


MATEMATYKA ŻYCIA Dawid „Fenrir” Wiktorski Wszystko jest liczbą – ta prosta zasada rządzi Wszechświatem, a matematyka nie bez kozery nazywana jest królową nauk. Już starożytni Babilończycy potrafili rozwiązywać równania kwadratowe, a astronomowie pradawnych cywilizacji z użyciem dostępnych sobie prymitywnych narzędzi byli w stanie ustalić, ile dni ma rok oraz na ile godzin dzieli się doba. Wraz z biegiem lat i coraz śmielszym rozwojem tej dziedziny nauki jesteśmy w stanie zrozumieć coraz więcej procesów zachodzących w naszym bliższym lub dalszym otoczeniu. I jednocześnie się dowiedzieć, że praktycznie nic w przyrodzie nie jest przypadkowe. Ian Stewart postanowił przybliżyć czytelnikom dziedziny, w których matematyka pozornie nie ma zastosowania. Pozornie. Lista poruszanych przez badacza zagadnień w „Matematyce życia” jest dość długa – od wspomnianego wyżej sprzężenia matematyki z biologią, przez genetykę i system klasyfikacji istot żywych, aż po istnienie obcych form życia we Wszechświecie. Generalnie jednak lista tematów w znacznej mierze porusza kwestie czysto biologiczne, takie jak dziedziczenie cech, genezę liczby płatków kwiatów, czy nawet kwestię pasków i cętek u niektórych z gatunków zwierząt. Ot, leksykon wiedzy bezużytecznej – bo niby komu przyda się informacja na temat tego, w jaki sposób natura „ustala” liczbę płatków kwiatów w poszczególnych roślinach? Jeśli jednak ktoś ma ochotę przynajmniej w powierzchowny sposób poznać prawidła rządzące rzeczywistością, to będzie to całkiem niezły wybór. Pomijając bardziej przyziemne aspekty lektury (o których więcej przeczytać można w akapicie niżej), to trzeba przyznać, że Stewart potrafi zainteresować doborem tematów. Raczej trudno wyobrazić sobie źródło inspiracji, które normalnemu, niezwiązanemu z matematyką wyższą, człowiekowi kazałoby zastanawiać się chociażby nad wspomnianą wcześniej ilością płatków w kwiecie. Kwestia użycia matematyki przy szacowaniu ilości możliwych inteligentnych ras w kosmosie to już bardziej znana kwestia – wszystko sprowadza się do tego, by pokazać w jak najpełniejszym spektrum połączenie między matematyką, a praktycznie każdą inną dziedziną nauki. Niestety, lecz z pewnością nie można pochwalić Stewarta za przystępność i logiczność w przekazie informacji. Matematyk jest typowym naukowcem – z pewnością nieźle idzie mu praca w swojej dziedzinie, i wyraźnie ją lubi, niemniej nie sprawia to nagle, że jest także dobrym popularyzatorem nauki. Powtarzanie informacji, nieumiejętność podania ich w łatwo przyswajalnej formie i chaos – to cechy szczególne „Matematyki życia”. Owszem, autorowi zdarzają się przebłyski, gdy faktycznie opracowanie czyta się łatwo i przyjemnie, ale to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Szczególnie paskudnie sytuacja ma się wtedy, gdy trzeba przejść do konkretów i wyjaśnić na konkretnych przykładach dane zależności: naprawdę niewiele potrzeba wtedy do zgrzytania zębami z bezsilności i usilnych prób zrozumienia tego, co poeta miał na myśli. Marna redakcja (masa powtórzeń w połączeniu z suchym tekstem jest po prostu okropna) i zachowanie angielskiego systemu miar także nie pomaga.

40


„Matematyka życia” Iana Stewarta to, niestety, najgorsze możliwe połączenie, jakie może wystąpić w przypadku pozycji popularnonaukowej. Z jednej strony oferująca naprawdę ciekawe, niecodzienne zagadnienie i jednocześnie ukazanie zwykłemu Nowakowi, w jaki sposób matematyka steruje niemalże każdym aspektem jego życia. Z drugiej zaś, o ile wiedza Stewarta jest imponująca, tak zdecydowanie nie radzi on sobie z przelewaniem jej na papier – masa fragmentów jest chaotyczna, a to potęguje się, im bardziej autor zagłębia się w temacie i próbuje wyjaśnić na konkretnym przykładzie dane zjawisko. Kiepska redakcja także pomocna nie jest. Komu zaś można polecić „Matematykę życia”? Z pewnością osobom, które nie zniechęcają się łatwo przy mało strawnej warstwie językowej opracowania, a i sama ich wiedza o matematyce wykracza poza cztery podstawowe działania algebraiczne. Bo chociaż idea z pewnością jest chwalebna, to zdecydowanie woła o lepsze wykonanie. Tytuł: Matematyka życia. Jak równania pomagają odkrywać tajemnice natury Autor: Ian Stewart Wydawca: Prószyński S-ka Format: 146 x 225 mm Liczba stron: 472 Oprawa: Miękka Rok wydania: 2013 ISBN: 978-83-7839-685-7

41


CIEŃ ENDERA Marek Adamkiewicz Jak to jest z kurą i złotymi jajkami, które znosi, wie każdy. Reguła przekłada się na wszystkie praktycznie dziedziny kultury i rozrywki. Filmowcy kręcą kolejne części bestsellerowych serii, muzycy nagrywają albumy nawiązujące do ich najlepszych dokonań, a pisarze tworzą kolejne historie z bohaterami, którzy zyskali wielką popularność. Orson Scott Card nie jest w tej materii żadnym wyjątkiem. Nie dosyć, że bezpośrednio kontynuował główny cykl o Enderze, to w dodatku wpadł mu do głowy pomysł napisania serii powieści... równoległych. Pierwszą z nich jest właśnie „Cień Endera”. Jak sugeruje już sam tytuł, Ender nie jest tym razem głównym bohaterem. Na tym stanowisku zastąpił go inny chłopiec, kształcący się do roli obrońcy ludzkości w wojnie z robalami, Groszek. Zahartowany w ciężkich warunkach, panujących na ulicach Rotterdamu, gdzie codziennie ocierał się o śmierć i musiał walczyć o przetrwanie, Groszek trafia w końcu (nie bez interwencji osób trzecich) do Szkoły Bojowej, która ma go przygotować do dowodzenia armią ludzkości, lub którymś z jej segmentów, w toczącej się w przestrzeni kosmicznej wojnie. Tutaj właśnie chłopiec poznaje Endera, u boku którego stanie do tej, wydawałoby się, beznadziejnej walki. We wstępie do omawianej powieści Card napisał, że nie jest ważne, którą książkę przeczyta się jako pierwszą - tę, czy „Grę Endera”, gdyż każda powinna obronić się dzięki własnym zaletom. I jakkolwiek jest w tej wypowiedzi sporo prawdy, zwłaszcza we fragmencie o zaletach, tak jednak nie sposób zgodzić się, iż kolejność nie ma znaczenia. Owszem, obie uzupełniają się i zawierają fascynujące szczegóły tej samej historii, jednak kolejność ma właśnie pierwszorzędne znaczenie. Nagrodzona Hugo i Nebulą „Gra Endera” to jedno z najwspanialszych dzieł literatury science-fiction w całej historii gatunku. Powieść skonstruowano w taki sposób, by intrygowała cały czas, jednak najlepsze zostawiono w niej na koniec. Siłą rzeczy więc, gdyby najpierw było nam dane zapoznać się z „Cieniem”, wydarzenia te byłyby nam już znane i wrażenie, jakie miały wywołać, musiałoby być niższe, gdyż pozbawione by było niespodzianki. Wbrew słowom autora, uważam zatem, że „Cień Endera” powinien być koniecznie czytany jako drugi. Sam pomysł, by na wydarzenia z „Gry Endera” spojrzeć jeszcze raz, tylko z perspektywy innego dziecka, mógł się początkowo wydawać ordynarnym dojeniem fanów i wykorzystywaniem ich sentymentu. Innymi słowy – skokiem na kasę. Wątpliwości te mogą się jednak pojawić jedynie przed lekturą, bo z chwilą gdy wchodzimy w wykreowany przez autora świat, szybko zapominamy o zastrzeżeniach. Schemat fabularny może wydawać się nieco podobny, bo najpierw poznajemy życie Groszka na Ziemi, a później, już w placówce, jesteśmy świadkami uzyskiwania przez chłopca respektu otaczających go dzieci i dorosłych. Jednak historie obu głównych postaci „Gry” i „Cienia” są tak niezwykłe, że chyba faktycznie, obie zasłużyły na swoją własną serię.

42


Największe wrażenie robi zwłaszcza początkowa część powieści, gdy widzimy Groszka, walczącego o przeżycie na ulicach Rotterdamu. Pokazane tu czytelnikowi społeczności ludzkie to przede wszystkim skupiska dzieci, uliczników gromadzących się w bandy i bezlitośnie walczących jedne z drugimi. Tutaj Cardowi świetnie wyszło pokazanie całej bezwzględności życia, którego głównym celem nie jest pęd ku wygodom, ale zwykła wola przetrwania. Dążąc ku temu celowi, dzieci potrafią być nie tylko sprytne i wytrwałe, ale także bezduszne i okrutne, co błyskotliwie zobrazowano w relacji Groszka z liderem swojej grupy, „papą” Achillesem. Zresztą ta postać będzie się jeszcze w życiu chłopca przewijać i będą to spotkania wyjątkowo nieprzyjemne. Cardowi należą się szczególne słowa uznania za to, że potrafił wycisnąć tak wiele z historii, która wydawała się już mocno wyeksploatowana. Nie tylko nie otrzymaliśmy typowego odgrzewanego kotleta, ale interesujący już wcześniej świat, nabrał nowych kolorów, pokazując, że posiada więcej wymiarów i zakamarków, niż mogło nam się wydawać. Dopóki autor wciąż będzie tworzył tak świetne fabuły, to niech dalej pisze w znanych nam uniwersach. Jego pisarstwo to bowiem czysta jakość. 8/10 Autor: Orson Scott Card Tytuł: Cień Endera Tytuł oryginału: Ender’s Shadow Tłumaczenie: Danuta Górska Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 2001 Liczba stron: 472 ISBN: 83-7255-670-9

43


RAJ NA NIE-ZIEMI…? Anna Klimasara Jakoś tak się składa, że gdy któryś znajomy narzeka, że nie doczytał książki do końca, bo zwyczajnie nie dał rady przez nią przebrnąć, bo za ciężka, bo za mało się dzieje, bo za bardzo udziwniona, to w większości przypadków są to pozycje wydane w serii Uczta Wyobraźni. Czy to znaczy, że pojawiają się w niej tytuły złe? Nie. Pojawiają się w niej tytuły specyficzne, wymagające bardzo konkretnej odmiany wyobraźni (nomen omen), lubiącej dryfować w dziwaczne rejony, niekoniecznie domagającej się nieustannych zwrotów akcji i fajerwerków. Pokręcone światy, nierzadko pretekstowa fabuła, mnóstwo przemyśleń autora i tematów do przemyśleń dla czytelników… tego przede wszystkim zawsze spodziewałam się po Uczcie Wyobraźni. Aż tu nagle trafiłam na „Ciemny Eden”. Zacznijmy od świata. Czy zasłużył na miano pokręconego? Obca planeta, czyli w zasadzie nie jest źle. Zasiedlona dziwacznymi zwierzętami i porośnięta świecącymi drzewami. Jeszcze lepiej. Ale co to? Między tymi wszystkimi okazami obcej fauny i flory… ludzie. Czyżby bohaterscy koloniści, którzy wyruszyli na podbój kosmosu? A gdzie tam… potomkowie pechowych Ziemian, którzy trafili na Eden (jak nazwali planetę) w dość kuriozalnych okolicznościach. Część zmuszona była zostać, pozostali wyruszyli sprowadzić pomoc. I tak od kilku pokoleń grupa przypadkowych osadników się rozrasta, z niecierpliwością czekając na Godota*… wróć! Na misję ratunkową, choć efekt póki co jest podobny. Mamy zatem całkiem już sporą społeczność Edenu, marzącą tylko o tym, by pewnego dnia odnaleźć (bardzo dosłownie) raj na Ziemi. Pokręcone to jest bez dwóch zdań. Co istotne, chwila, w której poznajemy naszych bohaterów, jest o ponad sto lat oddalona od lądowania na Edenie, przez co nikt z żyjących nie pamięta prawdziwej Ziemi, o której opowieści (z każdą chwilą coraz bliższe legendom) przekazywane są ustnie z prawdziwie nabożną czcią. Edenianie zasadniczo całe swoje życie sprowadzili do walki o przetrwanie i pielęgnowania pamięci o Ziemi, a ich niezłomność w trzymaniu się zasad ustalonych przez przodków jest zdumiewająca. I pewnie trzymaliby się ich jeszcze długo, co prawdopodobnie skończyłoby się pretekstowością fabuły, gdyby nie jeden z obrostków – John Czerwoniuch, za sprawą którego coś się zaczyna dziać. Taki klasyczny przypadek buntu przeciwko swojej grupie, napędzanego przez duszę eksploratora. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby John dość kategorycznie nie spalił za sobą mostów oraz gdyby nie chciał dokonać – jak może się zdawać – niemożliwego: wejść w Ciemno i poszukać szczęścia po jego drugiej stronie. Jeśli taka w ogóle istnieje. Historia opowiadana jest z punktu widzenia kilku bohaterów, co pozwala Beckettowi swobodnie przemieszczać się po Edenie, choć generalnie narratorzy mówią niemal identycznym językiem. Jest to dość oczywisty skutek tradycji ustnej, w jakiej dorastali, nie czynię więc z tej homogeniczności żadnego zarzutu. Odnotowuję ją tylko z kroni-

44


karskiego obowiązku i może trochę z chęci zwrócenia uwagi na dobre tłumaczenie, które oddaje ogólne wykoślawienie języka Edenian, nie sięgając po formy karykaturalne, dzięki czemu język, jakim mówią bohaterowie brzmi wiarygodnie. Czy „Mroczny Eden” jest zatem lekturą godną uwagi? W żadnym przypadku nie można powiedzieć, że Chris Beckett wymyślił coś wyjątkowo odkrywczego. Tu kilka motywów odwrócił, tu coś dodał, tam odjął. W całości pobrzmiewają wyraźne echa „Cieplarni” Aldissa, a język narracji na każdym kroku przypominał mi opowieść Zachariasza z „Atlasu chmur” (naprawdę próbowałam odpędzić to skojarzenie, ale było silniejsze ode mnie). Autor wyśmiewa nieco obraz dzielnych zdobywców obcych planet, zastępując ich zagubionymi, skarlałymi, wsobnie hodowanymi parodiami ludzi, które niczym dzieci pozostawione znienacka bez opieki, za wszelką cenę starają się nie rozpłakać. Kurczowe trzymanie się wspomnień o Ziemi, której żaden z mieszkańców Edenu na oczy nie widział, może budzić jedynie litość. Na tym tle działania Johna Czerwoniucha, który potrafił wyrwać się z błędnego koła świętych tradycji i sztucznie podtrzymywanych konwencji, sprawiają wrażenie heroicznego wyczynu na miarę wykradzenia ognia bogom i bezlitośnie obnażają słabość całej społeczności. Beckett i tu nie odkrywa prochu – świat do przodu najczęściej popychały (zarówno w rzeczywistości, jak i na kartach powieści) jednostki niepotrafiące zadowolić się sytuacją zastaną, dręczone pytaniami, co by było, gdyby... Wyprawa Johna ma zasadniczo archetypiczny wymiar, należy bowiem pamiętać, że musi się zmierzyć z jednym z największych lęków ludzkości – mrokiem, który dodatkowo nierozerwalnie wiąże się z zimnem. Tak więc odejście od ciepłych, rozświetlających wszystko drzew i wejście w nieprzyjazną pod każdym względem ciemność, która nie wiadomo, co kryje, jest aktem najwyższej odwagi, na jaką można się zdobyć w danych okolicznościach. Krok ten należy też rozpatrywać w kategoriach zerwania ze swoją społecznością, tradycją, a także nadzieją na przyszłość, gdyż oddalenie się od miejsca lądowania było w mniemaniu Edenian niemal jednoznaczne z utratą szansy na ratunek z Ziemi. Podsumowując, choć „Ciemny Eden” spełnia całkiem sporo kryteriów, jakie postawiłabym przed książką Uczty Wyobraźni, niemal pod każdym względem wyróżnia się na tle innych pozycji serii. Bez cienia wątpliwości mogę jednak powiedzieć, że mnie nie zawiódł. Jest wyrazisty (jak swoja – doskonała zresztą – okładka), z postaciami zarysowanymi mocną kreską, bardzo konkretną, chwilami niemal przygodową, fabułą i dobitnym przesłaniem. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że aspekty przygodowe ogólnie przeważyły nad refleksyjno-zadumanymi. Ponadto oryginalności powieści nadaje sposób przedstawienia motywu eksploracji kosmosu, który z jednej strony jest dziś chyba nieco oldskulowy (choć książka powstała przecież niedawno), ale z drugiej pokazuje całą sprawę z dość nietypowej perspektywy. Czy to znaczy, że Uczta Wyobraźni zacznie się przeobrażać i będzie od tej pory zataczać coraz szersze kręgi? To wie chyba tylko Andrzej Miszkurka. I dobrze! Uczta Wyobraźni powinna pozostać serią, która w każdej chwili może zaskoczyć i z całego serca życzę jej, by jak najdłużej odkrywała przed nami wciąż nowe oblicza. Autor: Chris Beckett Tytuł: Ciemny Eden Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz Wydawnictwo: Mag Liczba stron: 336 Data premiery: 15 stycznia 2014 ISBN: 978-83-7480-416-5 *Zbieżność nazwisk prawdopodobnie całkowicie przypadkowa.

45


WYPOSAŻENIE OSOBISTE Dawid „Fenrir” Wiktorski Wśród starszych ludzi często pokutuje przekonanie, że za PRL-u było lepiej. W pewnych aspektach zapewne mają rację, w innych już niekoniecznie – na pewno jednak to właśnie wtedy polska fantastyka naukowa święciła triumfy. Kilkudziesięciotysięczne nakłady były normą, a autorów mieliśmy małe zatrzęsienie. Teraz ostały nam się tylko popłuczyny po dawnym rynku, a krytyka literacka niemalże nie istnieje – stąd dość istotnym krokiem wydawnictwa Solaris było otwarcie nowej serii zawierającej w sobie publicystykę twórców zasłużonych dla gatunku. „Wyposażenie osobiste” to wznowienie zbioru felietonów Marka Oramusa o takim samym tytule, pierwotnie wydanych przez Iskry ponad ćwierćwiecze temu. Dziś to pozycja nietypowa – tego typu pozycji praktycznie nie wznawiał do tej pory nikt, podobnie jest zresztą z powstawaniem kolejnych tego typów tekstów. Więc jeśli ktoś obawia się, że dwadzieścia pięć lat było dla myśli Marka Oramusa bezlitosne, to... ma połowiczną rację. Z jednej strony fantastyka z tamtego okresu nie zmieniła się o jotę, z drugiej zaś, sam sposób wyrażania opinii przez publicystę może być pewnego rodzaju szokiem. W określeniu „książka krytyczna” nie ma najmniejszej krztyny przesady – autor naprawdę krytykuje i nie boi się uderzać w kolegów po fachu. Dla fantasty „wychowanego” na obecnie pisanych felietonach będzie to mały szok - brak tu klepania kolegów po fachu po plecach, lub niezdarnego poszturchiwania w ramach dyskusji, czy krytykowania własnych poglądów. Teksty zawarte w „Wyposażeniu osobistym” ukazują w pełnym spektrum mechanizmy funkcjonowania ówczesnego rynku wydawniczego, relacje między czołowymi twórcami, czy początki różnych projektów. A te ostatnie wspominane będą w rozmowach z twórcami takimi jak Zajdel, Jęczmyk czy Wiśniewski-Snerg. Drugą część „Wyposażenia osobistego” można potraktować jak przewodnik po ważniejszych dziełach fantastyki (wcale nie tych najbardziej znanych – sporo tu tytułów zapomnianych, jak na przykład „Druga jesień” Żwikiewicza, „Robot” Snerga czy „Kronika Akaszy” Sawaszkiewicza) wydanych w naszym kraju. Oramus każdorazowo dokonuje niezbyt długiej, aczkolwiek interesującej i wprawnej analizy konkretnych tytułów. Dla czytelników chcących zaznajomić się lepiej z fantastyką wydaną kilka dekad temu, a także dostać ciekawy przewodnik po istotnych wtedy tekstach „Wyposażenie osobiste” będzie świetną propozycją. Na recenzowany zbiór felietonów nie należy patrzeć jak na ocenę środowiska z pozycji „profesjonalisty” – z tekstów zebranych w książce wyłania się raczej obraz przedsięwzięcia od fana dla fanów. Jeśli ktoś obawiał się suchego, popularnonaukowego tonu, to obawy te może spokojnie porzucić – Marek Oramus dwadzieścia-kilka lat temu sporządził teksty, w których udało mu się zawrzeć duża porcję użytecznych i ciekawych informacji.

46


„Wyposażenie osobiste” to naprawdę udane otwarcie nowej serii wydawnictwa Solaris – mimo iż publicystyka Marka Oramusa ma na karku już niemal trzydziestkę, to nadal pozostaje cennym źródłem informacji dla osób chcących dowiedzieć się czegoś więcej na temat funkcjonowania fandomu fantastycznego za czasów komuny w naszym kraju. To w połączeniu z ciekawymi recenzjami ważniejszych tytułów wydanych w tamtych latach daje literacką machinę w czasie: młodszym pozwala poznać tamtejsze realia, dojrzalszym zaś przypomnieć dawne lata. Autor: Marek Oramus Tytuł: Wyposażenie osobiste Wydawnictwo: Solaris Liczba stron: 408 Data premiery: 17 grudnia 2013 ISBN: 978-83-7590-164-1

47


ZATAPIAJĄC SIĘ W „TONĄCĄ DZIEWCZYNĘ” Aleksander Kusz Dzisiaj przedstawię Wam na klasycznym przykładzie, że KaMaGAMa istnieje. Na dodatek na moim przykładzie - starca, którego już mało co potrafi zaskoczyć i człowieka, któremu wydaje się, że jego już nie można zmienić, ani na nic nakierować. A tutaj proszę, jak po sznurku, „pies Pawłowa” to mało powiedziane, sięgam po kolejną pozycję z serii Uczta Wyobraźni. Przypuszczam, że w życiu nie zainteresowałbym się „Tonącą dziewczyną” Caitlin R. Kiernan, a książka zginęłaby w zalewie innych do przeczytania, przy stale rosnącym tempie wydawania książek, które mogłyby mnie zainteresować i przy stale malejącej szybkości mojego osobistego czytania. Wystarczyło jednak, aby ukazała się w tej właśnie serii, bym po nią sięgnął i przeczytał. Na dodatek odkładając inne książki. xan4 napisał: Przestań znowu odpływać, pisz na temat, skończ z dygresjami i popisywaniem się swoją wiedzą, która nikogo nie interesuje. Zabierz się za omawianie książki (omawianie, bo do pisania recenzji jeszcze bardzo wiele ci brakuje). Dobrze, xanie, już się zabieram, ale dodam jeszcze tylko, że oczywiście KaMaGAMa ma także swoją ciemną stronę mocy. Został stworzony klub wzajemnej adoracji, gdzie wyłamanie się z ochów i achów jeszcze nie jest karane, ale powoli sekowane, bo przecież to niemożliwe, aby w tej serii ukazało się coś słabego, albo coś, co mi się nie spodoba. Więc walimy 6/6, zachwycamy się książkami, wiedząc, że nie za bardzo je zrozumieliśmy. Ale nie możemy się do tego przyznać, przecież inni też się zachwycają, więc to może tylko mój mały móżdżek tego nie zrozumiał? Więc może nie przyznam się do tego, moja opinia zginie w tłumie? I poczuję się przy tym lepszy, poczuję się w grupie, poczuję się potrzebny, bo przecież należę do KaMaGAMy, elity fantastów! Oczywiście są wyjątki, ale myślę, że spokojnie mogą potwierdzić regułę. xan4 napisał: Nie rób tak, prosiłem cię już wielokrotnie, tak nie można. Masz już swoje lata, powinieneś zacząć zachowywać się normalnie, z akcentem na normalnie według nich, a nie według ciebie. Pisz na temat, pisz o książce. Myślisz, że czytelników interesują twoje wywody na tematy ogólne? Naprawdę tak myślisz? Dobrze, już się zabieram. Może dlatego nie sięgnąłbym po książkę autorki, bo jej nie znałem, nie kojarzyłem w ogóle, a ja, jako księgowy bibliotekarz, lubię wiedzieć co i kogo czytam. Zrobić dochodzenie na temat zanim zacznę, bo przecież nie da się tak na sucho, to by wykraczało poza wszelkie kanony czytania, tak przecież nie można. Wszystko musi być poukładane, bo jak nie jest, to jest po prostu źle. I długopis musi być po lewej stronie biurka. Powieść opowiada o Indii Morgan Phelps, dla przyjaciół Imp, schizofreniczki, która nie ufając swojemu umysłowi postanowiła pisać pamiętnik. Nie wierząc

48


sobie postanowiła uwierzyć sobie piszącej pamiętnik. Bo przecież mogła go pisać tylko w realnej rzeczywistości, w nierzeczywistości nie mogła go napisać, bo nierzeczywistość nie istnieje poza jej umysłem. Imp ma dobre, złe i jeszcze gorsze dni. Tak samo jak jej mama i babcia. Stara się pracować i żyć, po prostu żyć. Malować, pisać, mieszkać z Abalyn. Czasami, w tej lepsze dni spotykałem ją na kawie w porze lunchu. Wychodziła ze sklepu, gdzie pracuje, by coś przekąsić w barze sałatkowym. Siadała zawsze przy oknie patrząc się na przechodzących ludzi. Kiedyś podszedłem, porozmawialiśmy. Z biegiem czasu staliśmy się bliscy. Opowiedziała mi prawie całe swoje życie, ja opowiadałem jej o swoich nietrafionych miłościach i wyjeździe z kraju. Ale utrzymywałem tajemnicę, bo w końcu zależało mi na Imp, to było moja bliska przyjaciółka. Dlatego też zdziwiłem się, że Caitlin Kiernan opublikowała „Tonącą dziewczynę”. Nie wiem czy dostała zgodę Imp, aby to opisać. Od kiedy opuściłem USA nie miałem z nią kontaktu. xan4 napisał: Miałeś tego nie pisać. Teraz nie będą cię brali serio, a może to tylko potwierdzi to, co o tobie zawsze myśleli. Wygłupisz się pisząc tak dalej. Od kiedy zobaczyłem tytuł, to wiedziałem, że Kiernan napisała o Imp. Przecież tyle razy byliśmy w muzeum oglądać obraz Saltonstalla. Ona, piękna malarka, ja śmieciarz z Polski. Edukowała mnie, szkoda, że nie lubiła mężczyzn. Znaczy się, lubiła, ale inaczej. Myślę, że byłoby inaczej, gdyby lubiła, może nie opuszczałbym Stanów. Kto wie? xan4 napisał: nie musiałeś pisać, że byłeś śmieciarzem na Rhode Island. To nic nie wnosi do omówienia, a ciebie stawia jednak w gorszej pozycji. Bo przecież kto chciałby czytać omówienie śmieciarza? To już nie ma znaczenia, xanie, chciałem tylko zaznaczyć, że czytając powieść wracałem do tamtych chwil, kiedy Imp opowiadała mi tę historię. Historię o sobie, o swojej chorobie, doktor Ogilvy, o miłości do Abalyn i Evie Canning, a właściwie dwóch Evach Canning, bo przecież przyszły dwa razy, w lipcu i w listopadzie. Wiem, że doktor Ogilvy kazała jej skreślić punkt ósmy, że była tylko jedna Eva, że była tylko syrena, że nie było żadnego wilka. I myślę, że Imp jest o tym przekonana, że już tylko czasami myśli inaczej. Wszystko jeszcze zależy jaką Imp spotykałem, tę z początku opowieści, tę znajdującą Evę w lipcu, czy Imp, która zabiera Evę z drogi w listopadzie. I co potem się działo. Bo przecież żadna opowieść nie jest tym, czego się spodziewamy. Jest tylko tym, czym jest, jest tym, jak została napisana. xan4 napisał: Niby piszesz o książce, ale tak właściwie odpływasz w tereny znane tylko sobie. Może jeszcze tylko Imp zrozumiałaby, co chcesz napisać. I może Kiernan, ale z nią do końca nie wiadomo, bo przecież nie wiemy, ile tak naprawdę Imp jej opowiedziała. Skoncentruj się proszę. Twardo mnie dzisiaj trzymasz, dobrze, postaram się pisać bardziej poprawnie, bardziej dosłownie. Tylko czy można pisać o tym dosłownie? Czy całość nie jest spowita jakąś mgłą nieoznaczoności? Przecież kiedy słuchałem Imp, zawsze jej wierzyłem. Nieważne, że jej opowieści z wtorku potrafiły być niespójne z tymi z poniedziałku. To była Imp i zawsze jej wierzyłem. xan4 napisał: I po te zawracanie głowy z akapitami? Skoro piszesz to tak, że i tak pewnie nikt tego nie przeczyta, to po co? Czy jednak myślisz, że ktoś czyta te twoje omówienia, że dochodząc do nowego akapitu będzie mógł na chwilę przerwać, pogłaskać psa, czy zrobić sobie herbatę? Mimo to, mimo może złudnej nadziei, znowu zaczynam od nowego akapitu. To dobra powieść, dobrze oddająca stan Imp w poszcze-

49


gólnych dniach, kiedy toczyła się ta historia. Nieśpiesznie napisana, refleksyjna. Co było do napisania, zostało napisane. Co miało zostać pominięte, zostało pominięte. To powieść wieloznaczna, tak jak postać Imp. Kiedy pewnego dnia zagadnąłem doktor Ogilvy, nic nie chciała powiedzieć na temat Imp, chociaż wiedziała, że jestem jej przyjacielem, oraz pomimo tego, że mnie znała, bo przecież często spotykaliśmy się w szpitalu. Albo właśnie dlatego nic nie powiedziała, bo w końcu cioci i Abalyn mówiła, co mają robić, co mają mówić. Mnie nie chciała powiedzieć, a przecież w tamtym czasie dobrze się czułem. Nie prowadziła mnie wtedy, chodziłem na spotkania do doktor Jastrzębskiej. Dużo mi pomogła. Najbardziej chyba wtedy, kiedy zmusiła mnie do napisania w punktach rzeczy, których jestem pewny. Napisałem wtedy, że Imp nigdy nie istniała, że została wymyślona przez autorkę Caitlin Kiernan, że nigdy nie byłem w USA, nawet nie opuszczałem Europy. Napisałem też wiele, wiele innych rzeczy. Ale o tym może kiedy indziej. Teraz muszę już kończyć, bo wybieram się na wystawę Alberta Perraulta, podobno mają być przestawione prace, do których pozowała Eva Canning. xan4 napisał: miałeś nie pisać o wystawie. Tak czytając, to w ogóle nie miałeś zabierać się za pisanie. Za dużo napisałeś tego, co nie miałeś, nie wspominając o tym, o czym powinieneś. To dobra powieść, rzekłbym nawet, że bardzo dobra, nie super, ale bardzo dobra. Można się w niej wielokrotnie zgubić, ale można też się wielokrotnie znaleźć. Ale cóż począć, w końcu należę do KaMaGAMy, klubu wzajemnej adoracji, nie mogłem jej inaczej ocenić :). Polecam serdecznie! Autor: Caitlin R. Kiernan Tytuł: Tonąca dziewczyna Wydawnictwo: Mag Data wydania: styczeń 2014 Liczba stron: 288 ISBN: 978-83-7480-417-2

50


MROCZNA (TELE)WIZJA Anna Klimasara Tekstów przestrzegających nas przed nowoczesnymi mediami, żądnymi krwi widzami coraz brutalniejszych reality show i technologiami odgrywającymi w naszym życiu coraz większe znaczenie napisano już chyba tysiące. Weźmy takie reality show. Wydawać by się mogło, że „Uciekinier” Richarda Bachmana (vel. Stephena Kinga) powiedział o programach tego typu już praktycznie wszystko, ale ogromna popularność książek takich jak „Igrzyska Śmierci” przekonuje, że czytelnicy jeszcze nie są znudzeni tematem* i warto do niego wracać. Tylko czy można to zrobić bez uciekania się do postapokaliptycznej przyszłości? Czy można skomentować telewizyjno-technologiczne szaleństwo tak, by między oddaniem książki do druku a jej pojawieniem się na półkach księgarni rzeczywistość nie przegoniła pomysłów autora? Jeff Noon podjął to wyzwanie w powieści „TV Ciał0”. Autor nie wybiega w daleką przyszłość, ale skupia się zarówno na ogłupiającej roli mediów, jak i najnowszych technologiach, a na dokładkę mamy tu także reality show. Jak udaje mu się uniknąć nadmiernej wtórności? Serwuje nam prawdziwie uderzeniową dawkę emocji. Główną bohaterką jest Nola Blue, utalentowana piosenkarka, która w pogoni za karierą zostaje wtłoczona w tryby ogromnej machiny marketingowej. Machina ta zasadniczo nie różni się od tego, co możemy zaobserwować obecnie. Noon jedynie wyolbrzymia pewne elementy i ukazuje je w krzywym zwierciadle. Całym tzw. światkiem artystycznym rządzi ranking statusu, z dnia na dzień mogący strącić kogoś z piedestału w otchłań niebytu. W takich warunkach ktoś taki jak Nola Blue – ktoś, kto najwyraźniej czuje trochę za mocno i dostrzega więcej niż inni – ma marne szanse na przetrwanie. Szczególnie, że Noon przewidział dla niej wyjątkowo traumatyczne przeżycie. Pewnego dnia Nola odkrywa, że jej ciało przemienia się w ekran, wyświetlający kanały telewizyjne i głównie na tym wątku skupia się autor. Bohaterka nie rozumie, co się z nią dzieje, a dziwna przypadłość sprawia, że staje się jeszcze bardziej wyalienowana. Co prawda budzi powszechną fascynację, znacznie poprawiając swoje notowania, ale jedynie jako interesujący przedmiot. Nikogo, nawet najbliższych jej osób nie obchodzi tak naprawdę, jak Nola odnajduje się w nowej postaci. Napotykane przypadkiem osoby pod pozorem współczucia próbują ją wykorzystać, by uszczknąć choćby kawałeczek jej popularności dla siebie. I tak podążamy za miotającą się, oszołomioną Nolą, która za wszelką cenę próbuje dociec sensu tego, co ją spotkało, zrozumieć otaczającą ją rzeczywistość i ocalić w tym dziwnym świecie choćby jedną cząsteczkę prawdziwej siebie. Według mnie jednak najciekawsze jest wspominane już przez mnie reality show, które doskonale wpisuje się w obraz odczłowieczonego społeczeństwa, niebędącego w stanie nawiązywać normalnych, ludzkich relacji. Krwawe pościgi? Walka o życie? Nie… Noon wzniósł się w tym przypadku na szczyty okrucieństwa. W Kopule Rozkoszy uczestnik odcinany jest od bodźców zewnętrznych, za to widzowie mają stały dostęp do myśli danej osoby, wyświetlanych na tytułowej kopule. Może nie brzmi to groźnie,

51


jednakże pozostawienie człowieka sam na sam ze swoimi myślami okazuje się być torturą niemal nie do zniesienia. Również w tym przypadku Noon pokazuje, w jak przedmiotowy sposób mogą traktować innych ludzie i z jakim wyrafinowaniem potrafią zadawać im cierpienie. Trzeba przyznać, że „TV Ciał0” nie jest lekturą lekką. Noon porusza się po wydarzeniach niczym lunatyk, a oniryczność rzeczywistości staje się narzędziem jej całkowitego odrealnienia. Świat przestawiony pozornie nie różni się znacznie od naszego, a jednak niezwykle trudno nam się w nim odnaleźć. Ludzie przedstawieni są jako pozbawione wolnej woli marionetki, w zasadzie zadowolone z faktu, że nikt nie wymaga od nich myślenia i dość chętnie poddające się działaniom speców od marketingu. To ludzie oddzieleni od innych obiektywami glamkamer, wpatrzeni w ogromne wizjopleksy, żyjący newsami, których ważność liczona jest w godzinach, a czasem jedynie w minutach. Pomijając nazwy gadżetów, czy nie brzmi to znajomo? Wizja Noona przeraża przede wszystkim tym, jak niebezpiecznie blisko jej do świata, w którym żyjemy. Dodatkowo przygnębia w niej fakt, jak niewiele osób jest w stanie spojrzeć na swoje życie z perspektywy obiektywnego obserwatora, zadowalając się codzienną porcją papki upichconej przez ekspertów od zbijania majątku na ogłupionych masach. Powieść Noona ma niespełna dwieście stron, ale może właśnie kondensacja nadaje pomysłom autora tak przytłaczającej mocy. Po skończeniu lektury czułam się, jakbym przebiegła maraton na Saharze. Ale zdecydowanie było warto. Autor: Jeff Noon Tytuł: TV Ciał0 Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz Wydawnictwo: Mag Liczba stron: 208 Data premiery: 15 stycznia 2014 ISBN: 978-83-7480-411-0 *Wiem, prawdopodobne jest również to, że po prostu nie czytali „Uciekiniera” ;)

52


W ŻYCIU TRZEBA MIEĆ ZASADY Milena Zaremba Są takie dni w życiu dziewczyny, gdy uważa, że okres to największy z życiowych problemów. I, najprawdopodobniej, otoczenie wówczas podziela jej zdanie. Są też faceci, którzy twierdzą, że fajnie byłoby stać się dziewczyną – miałoby się cycki do zabawy. Oba beznadziejne przypadki wyleczy Stephanie Plum. Dziewiątka w tytule nie bez kozery sugeruje istnienie wcześniejszych ośmiu tomów. Podobnie jak w ich przypadku, można ją jednak czytać jako samostójkę. Braki w znajomości postaci lub luki w pamięci odnośnie zdarzeń zgrabnie nadrabiają i wypełniają wplecione w tekst zwięzłe wyjaśnienia. Chociaż, tak między nami, pewnych rzeczy wyjaśnić się nie da. Po prostu to zaakceptuj, jak to, że Twoja kumpela była kiedyś dziwką (przykład nie został wzięty ani z kosmosu, ani z mojego życia prywatnego. Z głowy też nie). Gdy najnowsza część rozpoczęła się, że tak się wyrażę, z dupy strony (i jesteś w ogromnym błędzie, jeśli sądzisz, że to rozumiesz), po czym przeszła przez otwarte wyznania do pań kojarzących mi się OD RAZU z Bollywood, poczułam, że potrzeba to uporządkować. W życiu trzeba mieć zasady. Więc wyciągam babskie zasady według Stephanie Plum. Zasada pierwsza: gdy porwą jakiegoś fagasa i psa jednocześnie, naturalnym odruchem jest współczucie psu i poczucie żalu, że biedna psinka zaginęła. Zwłaszcza, gdy na zdjęciu jest śjićniutki i taki śłodziutki. Wszystkie psiaćki są. Mężczyźnie nie wszyscy. I tu jest –nomen omen – pies pogrzebany. Zasada druga: gdy już podejmiesz ten trud, padnie Ci na głowę lub zostaniesz zmuszona przejść na dietę, poinformuj o tym otoczenie. Tak na wszelki wypadek, zwłaszcza, gdy nosisz broń. Odrzuć te, które każą Ci jeść warzywa. Diety mięsne są fajniejsze. Można wtedy jeść hamburgery, tylko bez bułki. Zasada trzecia: jak masz stukniętą babcię, to jej wybacz. Reszta rodziny może być jeszcze gorsza. I wtedy niezaspokojona chuć staruszki wcale nie jest zła. Zwłaszcza, gdy uważa twojego faceta z ciacho. Babcie mają dobry gust. Zasada czwarta: kobiety w rodzinie Twojego faceta będą cię wnerwiać wprost proporcjonalnie do ich wieku, przy czym mnożnik zależy od przyjętej skali, a wynik dąży do nieskończoności. Jest to praktyczne zastosowanie matematyki i empiryczny dowód na to, że ma ona zastosowania w życiu codziennym. A to jest szukanie na siłę plusów w relacjach ty-teściowa-matka teściowej. Zasada piąta: swojemu facetowi się ufa, ale poczuciu własnej atrakcyjności już nie. Zdzirze, która się do faceta przywala tym bardziej. Zwłaszcza jej.

53


A najgorsze jest to poczucie winy z powodu zazdrości. To chyba ma związek z kobiecą logiką. Zasada szósta, pocieszająca: jest różnica między zaufaniem a głupotą. Zawiera się w słowie bezgraniczne. Zasada siódma: facet przechodzi ostateczny test, gdy wejdzie z dziewczyną do sklepu z damską bielizną. Nie wiedzieć czemu, jest to dla sporej liczby samców peszące. Ale oglądać bieliznę lubią. I niby to z kobiecą logiką coś jest nie tak. Zasada ósma: gdy ktoś zniszczy ci fryzurę, nie miej skrupułów. Zabij. Zasada dziewiąta, wystrzałowa (dosłownie): odsuń się, gdy rodzącej odchodzą wody. Pozostałe zasady, w tym Reguła Słoika łącząca sytuacje ekstremalne z bronią i kondomami, czy Zasada Spędzania Czasu Ze Zwierzęciem zawierająca 10 sekund podawania chomikowi rodzynki znalazły się już w poprzednich częściach. I tylko boli mnie „gra w Magię - jedną z tych gier karcianych z odgrywaniem ról”. Jako planeswalker regularnie uczęszczająca na turnieje pre, pałająca się zieloną i białą magią i walcząca dla gildii Selesnya od czasów pierwszej Ravniki, śmiem twierdzić, że to była gra w Medżika, karciana, a i owszem, turowa. Ale to jest Medżik, nie magia. Borze zielony, jakie to szalenie niekobiece z mojej strony było... To ultrababska i życiowa seria. Nie każda z nas miała, co prawda, okazję zostać łowcą nagród, lecz solidarność jajników zdaje się ignorować profesje. Czasy Brigitte Jones już minęły. Teraz każda dziewczyna, gdy osiągnie już wiek prawdziwie problematyczny, powinna poczytać o przygodach Stephanie Plum. Jakoś tak się własne życie nagle zdaje lajtowe bardziej, niż jogurty. Nawet, gdy nie ma w nim aż tyle chemii. Tytuł: Wystrzałowa dziewiątka. Łowczyni nagród Stephanie Plum, tom 9 Autor: Janet Evanovich Liczba stron: 384 Data wydania: 14 lutego 2014 Wydawca: Fabryka Słów ISBN: 978-83-7574-968-7

54


GENE WOLFE – MISTRZ SŁOWA W CEBULCE Aleksander Kusz Mag zaszalał w styczniu i zrobił maniakom Uczty Wyobraźni niesamowitą niespodziankę. Wydano aż cztery pozycje z tej serii (wszystkie będą omówione na Szortalu, dwie pozycje omówi Ania, dwie ja), dodatkowo podbijając to rewelacyjną promocją w Empiku: 1+1. Nic tylko kupować i czytać. Co też większość fanów tej serii zrobiła zrobiła, przy okazji uzupełniając zbiory przez zakup starszych pozycji. Z powodu braku niektórych książek („Ślepowidzenie”, „Accelerando” na przykład), i ich niesamowicie wysokich cen na wtórnym rynku, wygląda na to, że niektórzy zaczynają kupować na zapas, na handel. Taka ciekawostka, że z książkami można jeszcze tak robić w naszym sprzedażowo marketingowym świecie. Książki z tej serii, wskakując na top listę Empiku, zainteresowały także innych czytelników, nie znających jej wcześniej. O całej serii, o jej znaczeniu w światku fantastycznym i powoli także poza nim napiszę może kiedyś osobny felieton. To niesamowite, co można zrobić uporem i chęcią pokazania szerszej publiczności czegoś innego, bardziej wymagającego. Naprawdę głęboki szacunek dla Maga, że podjął się takiego zadania. Wydano do tej pory trzydzieści siedem pozycji. Pierwsza książka ukazała się w 2006 roku, więc tempo nie jest zbyt oszałamiające, ale ostatnio wyraźnie uległo przyśpieszeniu. Z tego, co doczytałem na forum Maga, to na ten rok zapowiedziano jeszcze parę pozycji, więc na pewno przebijemy czterdziestkę. O KaMaGAMa (Klubie Miłośników Gustu Andrzeja Miszkurki) napiszę może jeszcze trochę przy omawianiu „Tonącej dziewczyny”, ale któż to wie, co mi trafi do łba za tydzień, może będę pisał wykład o schizofrenii? Pierwsze próby wydawania ‘ambitniejszej’ fantastyki Mag rozpoczął już w latach ’90 ubiegłego wieku. Wtedy to w podobnej szacie graficznej (raz był u góry napis: Fantastyka, raz go nie było), ale bez nazwania tej, bądź co bądź serii, wydał kilka, kilkanaście książek (musiałbym sprawdzić na półce, a nie chce mi się, a po drugie, jak wiecie, piszę w niedzielę rano, w domu cicho, nie będę budził rodzinki, sami sobie sprawdźcie). Ukazały się między innymi książki Crowleya, spółki Gibson & Sterling, W. J. Williamsa i Gene Wolfe’a. W ten oto nader oryginalny sposób przeszliśmy niepostrzeżenie do jednego z moich ulubionych autorów, którego książkę właśnie zamierzam Wam omówić. Tak, właśnie wydany „Pokój” Gene Wolfe’a będzie za chwilę omówiony. Za chwilę, bo nie byłbym sobą, jakbym nie napisał parę słów o autorze, zwłaszcza, że to jeden z moich ukochanych. Można by powiedzieć, że jak Philip K. Dick jest moim ‘pomysłowym’ i ‘depresyjnym’ Guru, to Wolfe jest moim ‘językowym’ Guru. Gene Wolfe, rocznik 1931, a więc nie jest już pierwszej młodości, znany i ceniony w świecie fantastycznym. Przede wszystkim za styl, finezję i cudowny język. Wręcz czasami barokowy styl. Opisy, dygresje, przeplatanie tematów, uwagi na boku, przeniesienia – to znajdziemy u Niego. Różne rzeczy można powiedzieć

55


o pisarstwie Wolfe’a, ale na pewno nie można powiedzieć, że Jego prozę łatwo się czyta. Trochę tego napisał w życiu, większość Jego dzieł ukazała się w Polsce, no, kilka nie, ale polscy wydawcy jakoś nie mieli do Niego szczęścia. To nie autor topowy, łatwy, który dobrze się sprzeda, niestety, albo stety właśnie, nie można czytać Jego książek w autobusie (w Warszawie powiedzieliby: w metrze), albo na przystanku. Znaczy się można, ale straci się przy tym tak wiele smaczków i dygresji, że po prostu nie ma sensu. Proza Wolfe’a jest do smakowania, najlepiej w fotelu, przy kominku, z lampką przynajmniej 12 letniej whisky (no, trochę przegiąłem, bo ja tak nie czytałem, ale to może dlatego, że nie mam kominka). Zarówno u nas, jak i za granicą, jest znany przede wszystkim z „Księgi Nowego Słońca”, ale przecież napisał wiele innych rzeczy. Moja przygoda z Gene Wolfem zaczęła się od opowiadania „Piąta głowa Cerbera” z październikowego numeru Fantastyki z 1984 roku. Zaiskrzyło i potem już poleciało z górki. Opowiadania, „Księga Nowego Słońca” (wydanie Iskier, te pierwsze oczywiście, bo potem były jeszcze wydania Zyska, Książnicy, a Mag w osobie Andrzeja Miszkurki zapowiedział następne wznowienie) i wiele, wiele innych. Mam wszystkie książki autora wydane w Polsce. Z reguły było tak, że wydawnictwo brało się za Wolfe’a i po jakimś czasie odkładało Go na półkę, bo nie zaskoczył, nie miał odpowiedniej sprzedaży. Właściwie dłużej przy nim zatrzymał się tylko Mag wydając najpierw „Miasteczko Castleview”, by potem wydać dwie serie: „Księgę Długiego Słońca” (4 tomy) i „Księgę Krótkiego Słońca” (3 tomy). Przed Magiem i po nim były jednak także inne wydawnictwa: Phantom Press, Alfa, Zysk i S-ka, Prószyński i S-ka, wymienione już wcześniej Iskry i Książnica. Niedawno dwuksiąg „Rycerz Czarnoksiężnika” wydało Wydawnictwo Dolnośląskie (niedawno, to znaczy parę lat temu). Jak widzicie, Wolfe nie był szczęśliwy dla polskich wydawców, bo ich było tylu, że to raczej nie ich wina, że sprzedaż średnio poszła. Książka, jak to zwykle w Uczcie Wyobraźni, bardzo ładnie wydana, z przecudną okładką, która oddaje niesamowitość powieści. Nie za długa - 240 stron (wszystkie pozycje z UW wydane w styczniu nie grzeszą długością, czyżby zmiana trendu?, wolałem jednak omnibusy, ale cóż zrobić…). Z pietyzmem zabrałem się za czytanie „Pokoju”, w końcu czytam książkę mojego językowego Guru. Usiadłem wygodnie, zabrałem książkę i zagłębiłem się w treść…, by po trzydziestu stronach zorientować się, że właściwie nie wiem, co przeczytałem i w ogóle nie wiem o co chodzi. Wróciłem więc do początku i zacząłem czytać jeszcze raz. Jeszcze wolniej, próbując wczytać się w powieść. A musicie wiedzieć, że zdarzają się w książce zdania na pół strony, zdanie wielokrotnie złożone, z takim mnóstwem dygresji, że czasami trzeba przeczytać zdanie parę razy, żeby się nie zgubić. Metoda jednak poskutkowała, udało mi się ‘wejść’ w powieść i dać jej się zauroczyć. „Pokój” to jedna z pierwszych książek Wolfe’a. Wydawać by się mogło, że będzie prostsza niż Jego następne książki. I na pierwszy rzut oka tak właśnie jest. Otrzymujemy opowieści obyczajowe z historią życia Aldena Dennisa Weera w tle. Z nim samym jako narratorem, który na starość, w swoim ogromnym domu wędruje w czasie, aby opowiedzieć nam swoje historie. Powiedzmy, że historie z nutą niesamowitości. Oglądamy jego życie począwszy od dzieciństwa, przez młodość, by dojść do jego starości. W tle widzimy zmieniającą się Amerykę XX wieku. Każda z opowieści jest inna, jeżeli potrafimy w nią ‘wejść’, zatapiamy się w niej bez reszty. Autor spokojnie prowadzi nas swoim rewelacyjnym językiem, tak abyśmy nie mogli oderwać się od powieści. Nie jest to powieść sensacyjna, czy thriller, ale czytając książkę tak samo nie mogłem się od niej oderwać, rzucałem sobie, jeszcze tylko strona, dwie i czytałem tak długo, aż znowu nie potrafiłem zrozumieć co czytam. I wszystko by było ok., gdyby nie to, że tak naprawdę, to tylko wierzchnia warstwa powieści. „Pokój” można obierać jak cebulę, jak się zrzuci jedną warstwę, pojawia się pod nią następna. I tak dalej, i tak dalej, nie wiem czy nie do nieskończoności. Sam doczytałem się wielu smaczków, odniesień, ukrytych prawd, a myślę, że przy pierwszym czytaniu odkryłem niewiele.

56


Można powiedzieć, że Wolfe jest mistrzem dygresji, bo potrafi w jednym zdaniu, w jednym opisie jednego zdarzenia wpleść i przedstawić tak wiele innych wątków, że wydaje się to niemożliwe. A jednak jest. Kończąc zdanie albo opowieść orientujemy się, że otrzymaliśmy o wiele więcej, niż wygląda to na pierwszy rzut oka. A to tylko początek, czy środek, czy koniec jakieś opowieści, wokół krążą już inne dygresje, które stoją dla nas otworem, będąc jednocześnie ogromnym wyzwaniem. Nie będę Wam tu podrzucał tropów ścigania Wolfe’a po Jego podróży po „Pokoju”. Podróży w czasie i przestrzeni. Nie będę Wam sugerował, żebyście się skupili na narratorze i spróbowali go rozgryźć. Nie będę Wam robił analiz, kto jest kim w powieści, kto jest tym za kogo się uważa, a kto jest kimś zupełnie innym. To może wszystko przed Wami i nieładnie by było z mojej strony, aby Wam odbieram przyjemność odkrywania tego wszystkiego. Mała rada, nie zagłębiajcie się za bardzo w różne analizy dostępne w Internecie. Przed przeczytaniem książki oczywiście. No, może przed drugim czytaniem również. Myślę, że można te analizy skonfrontować ze swoimi przemyśleniami tak po trzecim razie. O, to właśnie będzie w porządku, tak będzie ok. Jeżeli lubicie wielowarstwowe, wielowątkowe powieści napisane wspaniałym językiem, jeżeli lubicie rozbierać powieści jak cebulę, to „Pokój” jest dla Was. Więc zaopatrzcie się w dobry fotel, 12 letnią whisky, kominek, siadajcie w ciszy i spokoju i czytajcie. Bo ja po napisaniu ostatniego słowa tego omówienia wracam do początku tej powieści, by wejść w świat „Pokoju” jeszcze raz. I pewnie zrobię to jeszcze wiele razy. I pewnie za każdym razem odkryję coś nowego. Bo to jest właśnie magia książek. Autor: Gene Wolfe Tytuł: Pokój Wydawnictwo: Mag Data wydania: styczeń 2014 Liczba stron: 240 ISBN: 978-83-7480-415-8

57


NIEOZNACZONOŚĆ LYNCHA Sławomir Szlachciński Pisanie recenzji kolejnych tomów cyklu sprawia mi niejakie trudności. Bo cóż można napisać? Zwykle rzecz wygląda w ten sposób, że można by skopiować recenzję poprzedniego tomu i w dwóch czy trzech miejscach wskazać zmiany, tudzież podsumować jednym zdaniem, że udało się poziom utrzymać, albo że nastąpiła lekka jego zwyżka/obniżka. Wszak poza wyjątkowymi sytuacjami, autor specjalnie nie zmienił się pod względem twórczym, jak i literackim, z reguły jego pióro prowadzi się w podobny sposób, wyczarowując podobną magię. Pisząc recenzję w takich warunkach przyrody, łatwo otrzeć się o autoplagiat z jednej strony, albo nakłamać szukając wysilonej oryginalności z drugiej. Ale cóż, służba nie drużba. Wspomniane zasady ogólne doskonale pasują do drugiego tomu opowieści o Niecnych Dżentelmenach. Na szkarłatnych morzach to generalnie Kłamstwa Locke’a Lamory, tylko bardziej oraz mniej. Ha, czyli mam jakiś zabawny punkt zaczepienia. Czemu bardziej? Bo oprócz tego, że mamy powieść bardzo podobną, notujemy też drobny kroczek naprzód: główni bohaterowie dorastają, nabierają doświadczenia, przybywa bohaterów drugoplanowych (których potem, co prawda, ubywa), fabuła zatacza szersze kręgi, przybyło miejsc i krain, Lynch w swoim stylu i tempie rozbudowuje naszą wiedzę na temat powieściowego uniwersum, mocując bohaterów w owym świecie coraz konkretniej. I chociaż fabuła drugiego tomu jest zupełnie odrębną i całkiem samodzielną historią, to zauważamy rys konstrukcji o znacznie szerszej perspektywie, zaznaczony wyraźnie, acz dość subtelnie. A czemu mniej? Tu chyba dochodzą do głosu bardzo subiektywne odczucia. Mając na względzie geograficzne umiejscowienie Camorry i jej portowy charakter, można było się spodziewać, że wcześniej czy później morze upomni się o bohaterów, kilkutomowej, bądź co bądź, sagi. Tak też się stało, z tym, że mimo wszystko nie za sprawą wyżej wymienionych cech Camorry, ale jednak. I tu znalazłem pierwszy minus. Jestem fanem morskich historii, zwłaszcza jeśli w tle mamy żagle, piratów, bitwy, szczerbate uśmiechy i cały ten majdan, więc już sam tytuł budził we mnie spore oczekiwania, które niestety nie do końca zostały spełnione. Przypuszczalnie za sprawą tego właśnie, że były zbyt wielkie. Morska część historii w Na szkarłatnych morzach zalatuje mi, trudną do uchwycenia i sprecyzowania, naiwnością, czy też uproszczeniami przywodzącymi na myśl powieść stricte nastolatkową. Niby wszystko jest jak należy, na dobrą sprawę nie ma się do czego przyczepić, ale wrażenie pozostaje. Morze to nie jest żywioł naszych bohaterów i jakoś niespecjalnie chyba autora. Bez ikry to jakieś, nieżyciowe i wydumane takie. I tu mamy ładne przejście do drugiego zarzutu, również chyba subiektywnego, chociaż zdaje się odrobinę mniej. O ile w poprzednim tomie, piętrowe zawijasy intryg przeprowadzanych przez szajkę Locke’a, sprawiały wrażenie doskonale wyważonych, tak tutaj wydaje się, jakby autor odrobinę przedobrzył i zbudował zbyt wiele pięter na niezbyt wytrzymałych fundamentach. Intrygi obłożone są taką masą założeń, że w pewnym momencie kołek niewiary zaczyna trzeszczeć na całego. Fabuła wydaje się być konstruowana precyzyjnie, po zegarmistrzowsku, jednak podejrzewam, że gdyby przeanalizować ją trybik po trybiku, mogło by okazać się, iż liczba stopni swobody, jaką wykazuje się układ, unie-

58


możliwia jego sprawne funkcjonowanie. Nie są to zarzuty ciężkiej wagi, jednak w moim odczuciu wskazujące tendencję wyraźnie zauważalną. Poza powyższymi, mimo wszystko drobnymi wadami, drugi tom opowieści Lyncha przedstawia sobą obraz mocno zbliżony do części pierwszej. Pełnokrwiści bohaterowie – w tym aspekcie autor zdecydowanie wystaje ponad tłum, bogaty, przemyślany świat, absorbująca fabuła i lekki, potoczysty styl. W najkrótszych słowach? Łotrzykowska przygodówka pierwszej klasy z delikatnym minusem. Turbot był lekko niedosolony, a steward bywał zaspany. Wszystkim tym, którym do gustu przypadł tom pierwszy przygód Locke’a Lamory, Na szkarłatnych morzach również powinno się spodobać. Spodobać na tyle, by skłonić do sięgnięcia po kolejny tom. Autor: Scott Lynch Tytuł: Na szkarłatnych morzach Wydawnictwo: MAG rok wydania: 2013 (wyd II) ilość stron: 628 ISBN: 978-83-7480-395-3

59


O MOTYLU W GĄSZCZU ZDARZEŃ Katarzyna Lizak „Wszystko, co nam się przydarza – wielkiego czy ważnego – zawsze zaczyna się małą niepozorną kropką na czarnym lub białym tle” - to zdanie na okładce zachęciło mnie do przeczytania powieści Magdaleny Zimny – Louis pt. „Kilka przypadków szczęśliwych”. Myślę, że „efekt motyla” jest najbardziej fascynującą regułą rządząca ludzkimi losami i całym światem. Zaintrygowała mnie więc owa niepozorna kropka stanowiąca parafrazę trzepotu skrzydeł motyla a zarazem punkt wyjścia powieści, jak i motyw, na którym jest zbudowana. Powieść składa się z kilku historii, które łączy postać Emmy Dudy, głównej bohaterki i jednocześnie narratorki. Są to zwykłe historie niepozornych ludzi. I, jak to w życiu bywa, nawet w najbardziej pospolitych historiach zdarzają się niezwykłe zwroty akcji, gdzie jedno, zdawać by się mogło, zupełnie niepozorne wydarzenie sprawia, że życie przeskakuje na inny tor i biegnie w zupełnie innym kierunku, niż można się było spodziewać. „No bo przecież gdyby…..” Tak się właśnie dzieje z losami bohaterów powieści. Mamy więc historię Emmy – młodej angielskiej policjantki z polskimi korzeniami, która wyjeżdża do Polski, żeby uciec przed swoim dotychczasowym życiem, przede wszystkim, aby zapomnieć o źle ulokowanym uczuciu. Poznajemy też historię jej ojca, który wiele lat temu przyjechał do Anglii w odwiedziny do ciotki, a splot absurdalnych wręcz wydarzeń sprawił, że został tam na zawsze. Kolejna historia to kryminalna opowieść o dwóch braciach Harkan z Polski, mieszkających w Wielkiej Brytanii, którzy wpadli w sidła angielskiego wymiaru sprawiedliwości w związku z zabójstwem innego polskiego emigranta – Damiana Rogalika. I nie jest to bynajmniej jedyne zabójstwo w powieści. Jest jeszcze Malkolm – przyjaciel Emmy od zawsze i jego pokręcony los. Dość ważne miejsce w życiu Emmy zajmują Borys – uroczy Polak, którego Emma poznaje przypadkowo po przyjeździe do Polski i jego przyszły teść Marian. Chyba udało mi się wyłonić najważniejsze wątki z gąszczu wątków tworzących powieść. (Ups! Jest jeszcze historia dojścia do władzy miłościwie nam panującej królowej Elżbiety – dość istotna z punktu widzenia losów Wielkiej Brytanii, ale ważna również dla życia uczuciowego naszej Emmy) Wszystkie historie są poszatkowane na małe kawałeczki, a potem wymieszane i jakby na chybił trafił wyciągane z kapelusza. Co więcej, nie mamy tu ciągu chronologicznego, wracamy raz po raz do przeszłości w formie wspomnień, opowieści o dawnych lub dawniejszych dziejach i w dopowiedzeniach zostawionych „na potem”, tak żeby nasze zdziwienie takim, a nie innym zwrotem wypadków było tym większe. I tak jest aż do samego końca. Autorka zastosowała ten zabieg bardzo zręcznie, nie miałam najmniejszego problemu z połapaniem się „kto, co i gdzie, tudzież kiedy”. Wszystkie historie toczą się harmonijnie, zahaczając o siebie tu i ówdzie, jak w filmie.

60


Niewątpliwie największym atutem książki jest humor. Jest to zarówno humor sytuacyjny, jak i humor słowny. Zdarzyło mi się przy lekturze tej powieści kilka razy zaśmiać na głos, co rzadko kiedy zdarza mi się podczas czytania. I jak dla mnie, zdecydowanie najlepsza historia w tej kategorii to perypetie ojca Emmy po przyjeździe do Anglii – niedorzeczne i doprawdy przezabawne, rodem z dobrej angielskiej komedii. Wiele śmiesznych sytuacji ma miejsce podczas pobytu Emmy w Polsce. Obca jej jest polska mentalność, jak i życie kulturalno-towarzyskie, co jest źródłem nieporozumień i zabawnych zdarzeń. A my mamy okazję zobaczyć naszą polską naturę oczami kogoś z zewnątrz. Ale tak naprawdę komicznie bywa wszędzie, nawet w areszcie śledczym. Jednak w powieści jest nie tylko śmiesznie, czasem jest bardzo gorzko. Mamy tu bardzo niewesoły obraz polskiej emigracji zarobkowej w Wielkiej Brytanii, a chwilami jest to obraz wręcz przygnębiający. Nie każdy Polak zarabiający w Anglii ma okazję pracować w biurze albo w porządnym sklepie, czy w innym przyzwoitym miejscu, nie wspominając już o londyńskim City. W związku z tym czytamy o piciu, biciu, paserstwie, biedzie i nie tylko. Chwilami jest też naprawdę smutno. Jak to w życiu… Dodam jeszcze tylko, że powieść jest dobrze napisana. Język jest wartki, żywy i bogaty, a przede wszystkim niezwykle dowcipny. Autorka świetnie żongluje słowami i porównaniami, dzięki czemu same w sobie śmieszne sploty zdarzeń są jeszcze śmieszniejsze, a fragmenty poważne mają błysk w oku. Myślę sobie jeszcze, że niejeden recenzent bądź recenzentka mogliby wytknąć Autorce, że pewne wątki są mniej lub bardziej naciągane, niektóre postacie przerysowane, a zbiegi okoliczności nieprawdopodobne, czy wręcz niemożliwe. Ja tego nie zrobię. Po pierwsze, mamy tu przecież do czynienia z fikcją literacką, gdzie (prawie) wszystkie chwyty są dozwolone. Przede wszystkim jednak dlatego, że wszystkie te historie i wątki zostały bardzo zręcznie spięte w jedną całość. Poza tym, chyba właśnie o to tutaj chodziło. W końcu jest to powieść rozrywkowa. Nie mówiąc już o tym, że jak wszyscy doskonale wiemy, samo życie pisze czasem scenariusze, o jakich nam się nie śniło. Ale to już inna historia. Zazwyczaj sięgam po książki, w których „nic się nie dzieje.” Zawsze mi się wydawało, że lubię tylko takie, a na pewno przede wszystkim. Nie jestem też fanką kryminałów, chyba że wątek kryminalny odnajdę w powieści Haruki Murakamiego, bądź w opowiadaniu pani Alice Munro. W tej powieści dzieje się nadzwyczaj dużo, jest bardzo gęsto od postaci i zdarzeń. A mnie się bardzo podobało. Zgadzam się z opinią z okładki, że to powieść obyczajowa z dużą dozą przewrotnego humoru. Dodam od siebie, że to naprawdę udana powieść rozrywkowa. Polecam! Tytuł: Kilka przypadków szczęśliwych Autor: Magdalena Zimny-Louis Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Ilość stron: 432 Data wydania: styczeń 2014 ISBN: 978-83-378-96-758

61


ECHO DAWNYCH CYWILIZACJI Paulina Kuchta N. K. Jemisin była dwukrotnie nominowana do Nebuli, najważniejszej nagrody dla fantasy - World Fantasy Award, a także do nagrody Hugo. Jest też laureatką nagrody miesięcznika Locus za najlepszy debiut powieściowy. Autorka znana jest już polskiemu czytelnikowi z powieści Sto Tysięcy Królestw, I tomu cyklu Trylogia Dziedzictwa, która ukazała się nakładem wydawnictwa Papierowy Księżyc w 2011 roku. Zabójczy Księżyc wydany przez wydawnictwo Akurat, imprinta Muzy SA, jest dylogią rozgrywającą się w mieście-państwie Gujaareh, określanym także Miastem Snów, gdzie kapłani bogini - Hananji, zwani zbieraczami prowadzą śniących w życie wieczne do krainy Ina - Karekh. Kiedy zbieracz o imieniu Ehiru dostaje zlecenie pobrania snów kobiety przysłanej do Miasta Snów z misją dyplomatyczną, zostaje niespodziewanie dla samego siebie wciągnięty w spisek mogący doprowadzić do wojny. Fantasy już od jakiegoś czasu nie jest moim ulubionym gatunkiem. Dlatego obawiałam się, że z Zabójczym księżycem może mi być bardzo nie po drodze i w konsekwencji może okazać się dla mnie rzeczywiście zabójczy. Nie przepadam też za zbyt rozbudowanymi, wielowątkowymi powieściami, chyba, że naprawdę wciągają, a takich, które wywarły na mnie wrażenie swoim rozmachem, ale nie przepychem opisów dla samych opisów, jest niewiele. Zwyczajnie nie lubię przewagi formy nad treścią. Wolę jednego bohatera, ale takiego wyrazistego, z którym mogłabym się zżyć, niż kilkunastu, których mogę sobie co najwyżej “liznąć” i nie zostaje mi nic, a nawet wspomnienia szybko się zacierają. Jednym słowem, trudno napisać dobre fantasy, które nie miałoby znamion infantylności i nie było kalką wszystkich znanych już światów. Skoro sobie ponarzekałam, to może przejdę do rzeczy. Autorce w pierwszej części cyklu Sen o krwi udało się przedstawić bardzo ciekawy i różnorodny świat. Zauważalna jest inspiracja Starożytnym Egiptem, dlatego mamy kapłanów, akolitów w charakterystycznych przepaskach na biodrach, z wymalowanymi kohlem oczami, wewnętrzne walki między shunhami i zhinhami, Gujaarehem a Kisuą, intrygi polityczne i świat, w którym nie jest jednoznacznie określone kto jest dobry, a kto zły. Na przykład zbieracze, czyli kapłani bogini snu, którzy odsyłają chorych, umierających i zepsutych obywateli do krainy wiecznego snu, nie zważając na to, czy ludzie wierzą w błogosławieństwo Hananji i przyjmują je chętnie, czy nie. I teraz (wy tego nie widzicie) robię przepraszający gest, ja zwyczajnie chyba jestem za stara na fantasy. Gdybym była nastolatką, myślę, że powieść Jemisin spodobałaby mi się bardziej. Nie twierdzę, że książka jest zła, ani przez moment nie miałam ochoty przerwać lektury i rzucić książkę w kąt, a to już dużo. Co więcej powieść nie znudziła mnie. Pomysł jest naprawdę ciekawy i na swój

62


sposób nowatorski, więc myślę, że Zabójczy Księżyc spodoba się osobom lubiącym nawiązania do minionych wieków i dawnych cywilizacji. Widoczne jest też wielkie zamiłowanie autorki do szczegółów. Co rusz przeczytać możemy o tym, jaki kto miał grymas twarzy, w jaki sposób gestykulował, co miał na sobie. Czy można to uznać za atut książki? Jak ktoś lubi kwiecisty, barwny i szczegółowy język to z pewnością tak. Ucieszyłam się, że nie dostałam świata żywcem wyjętego z Tolkiena i nie królowały tam elfy, krasnoludy i smoki. Co prawda intryga nie jest tak pasjonująca jak w Grze o tron Martina, ale potrafi zaciekawić. Można przy niej spędzić parę miłych chwil, a jeśli w pewnym momencie poczujemy się zagubieni w gąszczu obcych nazw, to niezastąpioną pomocą służy glosariusz zawarty na końcu książki. Sama tam parę razy zajrzałam, więc nie ma się czego wstydzić. No, może więcej niż parę, bo przy książce o tak skomplikowanej fabule jest to nieuniknione. Podobnie pomocne okazały się też interludia, wprowadzające w klimat i pozwalające lepiej zrozumieć świat i wydarzenia w powieści. Jeśli dodać do tego cytaty na początku każdego rozdziału, które zapewne były mądrościami prawa Hananji, to otrzymujemy dobre uzupełnienie całości, sprawiające, że lektura staje się przyjemniejsza. Na sam koniec nasunęła mi się pewna dygresja. Szkoda, że w Polsce nie ma takich możliwości, jak za oceanem. Bo nic nie ujmując autorce Zabójczego Księżyca, znam polskich pisarzy fantastów z lepszym warsztatem, którzy mogą co najwyżej pokazać się światu na platformach selfpublishingowych, lub wydać coś w niewielkich wydawnictwach. A o wydaniu za granicą mogą tylko pomarzyć. No chyba, że ktoś ma szczęście, to zostaje wydany na wschodzie, co też zdarza się rzadko, jak np. cykl nocarski Magdaleny Kozak, który nie tak dawno został przetłumaczony na język rosyjski. No cóż, w takim wypadku nie pozostaje nic innego, jak mieć nadzieję, że kiedyś coś się zmieni. I czekać na Mroczne Słońce, zamykające cykl Sen o krwi, który ukaże się już w kwietniu. Tytuł: Zabójczy księżyc. (Tom I cyklu Sen o krwi) Tytuł oryginalny: The Killing Moon Autor: N. K. Jemisin Przekład: Maciejka Mazan Wydawnictwo: Akurat Ilość stron: 448 Okładka: miękka ze skrzydełkami Data premiery: 15 stycznia 2014 ISBN: 978-83-7758-581-8

63


GDZIEŻ TY, MA HAŃCZO CZERWONA? Hubert Przybylski Kiedy mniej więcej osiem miesięcy temu pisałem recenzję poprzedniego tomu przygód trójki przyjaciół z Kuszmińskiego, “Felixa, Neta i Niki oraz Nadprogramowych Historii”, nie sądziłem, że tak szybko będę miał przyjemność przeczytać kolejny. Mało tego, nie sądziłem, że pisząc “Sekret Czerwonej Hańczy”, jej Autor, Rafał Kosik, wprowadzi do cyklu zmiany. W końcu, czy można poprawić coś niemal doskonałego? No cóż... Akcja najnowszego tomu cyklu rozgrywa się kilkutorowo. Przede wszystkim, zbliża się koniec roku szkolnego. Klasa Felixa, Neta i Niki gości zagranicznych uczniów. Zamieszanie z tym związane potęgują przygotowania do klasowego wyjazdu na obóz nad Czerwoną Hańczą i tajemnicze zniknięcie jednej z uczennic. Do tego drzemiący dotąd wulkan o wdzięcznej nazwie “dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka” zaczyna się budzić. A nad tym wszystkim rozciąga się cień tajemniczej (z początku) organizacji... Oj, będzie się działo... Pierwsza zmiana względem wcześniejszych tomów cyklu, to odejście od fantastyki (czy to SF, czy to motywów paranormalnych). “Sekret Czerwonej Hańczy” zbliża się tym samym do takich klasyków powieści młodzieżowej, jak “Wakacje z duchami” Adama Bahdaja, czy też napisany przez Zbigniewa Nienackiego cykl przygód Pana Samochodzika. I choć nie wiem, czy jest to chwilowy skok w bok Autora, czy też to trwała zmiana, to muszę przyznać, że wcale a wcale nie odbiło się to negatywnie na atmosferze tajemnicy, która od zawsze towarzyszyła przygodom Felixa, Neta i Niki. Rzekłbym nawet, że jest odwrotnie. Przy czym mam wrażenie, że ów brak fantastyki pozwolił Autorowi bardziej skupić się na realnej stronie życia naszych bohaterów i nie tylko ich. Do tej pory Autor przeważnie skupiał się na postaciach Felixa, Neta i Niki, zwłaszcza tej ostatniej, ale teraz głębsza warstwa obyczajowa pozwoliła także na lepsze przyjrzenie się reszcie pojawiających się w książce postaci. W kwestii urealnienia fabuły nasuwa mi się jeszcze jedna myśl - może dzięki temu odfantastycznieniu łatwiej będzie zekranizować powieść? Czekam z niecierpliwością na najbliższe spotkanie z Autorem, żeby się go o to spytać. Wspomniałem, że “Sekret...” jest bardziej życiowy od poprzednich tomów FNiN. Kiedy na ostatniej Nidzicy pytałem się Rafała Kosika, czy wreszcie pozwoli bohaterom zacząć dorastać, dostałem cokolwiek wykrętną odpowiedź. Teraz już wiem, że pozwolił. Oczywiście, zmiana nie jest gwałtowna, wszak ten tom i “Świat Zero” dzieli tylko kilkumiesięczna przerwa (wg. chronologii cyklu), ale doskonale widoczna. Przyjaciele zaczynają dostrzegać więcej tego, co dzieje się wokół nich, lepiej rozumieć świat i innych. Zaczynają zauważać, excusez le mot, gówniarskość zachowań swoich rówieśników (i co poniektórych dorosłych), a czasami i ich własne. Nie oznacza to, że przestają popełniać błędy. Od tego nikt się nie uwolni, w żadnym wieku. A skoro o popełnianiu błędów mowa... Autor też, pisząc “Sekret...”, je popełniał. A korektor książki, korektorując (od dziś możecie zacząć używać tego słowa) “Sekret...”, je przegapiła. I pierwsi beta-testerzy powieści też je przegapili...

64


Najbardziej ewidentna była znikająca i pojawiająca się ciężarówka. Dobrze, że jest tego tak mało, ale i tak aż dziw, że takie babole przeszły. Co jeszcze oferuje czytelnikom “Sekret Czerwonej Hańczy”? Dwie najśmieszniejsze scenki (jedną z udziałem Neta, drugą z gajowym/leśniczym), jakie można znaleźć w całym cyklu. Jest też kilka innych, nieco tylko mniej rozkładających na łopatki momentów i muszę przyznać, że Rafał Kosik, znowu, doprowadził mnie do łez. I “pośmiechowego” bólu brzucha. Z drugiej strony, było w książce również kilka bardzo ponurych momentów, zwłaszcza kiedy bohaterowie zderzali się z życiem, i może dlatego te humorystyczne scenki były lepiej widoczne. Ale jakby nie było, dawno tak nie rechotałem. Moja ocena? 9,9/10. Rafałowi Kosikowi udało się przebić swoje wcześniejsze, FNiN-owe dokonania. I mam nadzieję, że będzie tak dalej. A książkę, jak i cały cykl, gorąco polecam. Przy okazji chciałbym zdementować pogłoski, że z tą książką miało coś wspólnego jednonieświeciowe lobby wspierania Suwalszczyzny. Mimo że w książce była Suwalszczyzna. I niedźwiedź... Serio... Autor: Rafał Kosik Tytuł: Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy Wydawnictwo: Powergraph Liczba stron: 504 (w tym kilka reklam) ISBN: 978-83-61187-96-7

65


PODWÓJNIE DOBRA RECENZJA Rafał Sala Recenzje są różne. Recenzje w dużym stopniu powinny być oryginalne. Nie chodzi mi tutaj o treść ale formę. To jest moja teza. Nie każdy musi się z nią zgadzać, ale postanowiłem właśnie trochę poeksperymentować. Gdy w ręce wpadła mi książka Nigela Westa i Juana Pujola Garcii „Kryptonim Garbo”, w której mowa jest o siatce szpiegowskiej składającej się z wyimaginowanych osób, od razu do głowy wpadł mi pomysł. Poznajcie Rafała i Tomka. Moich nowych recenzentów. Rafał: Czy nie uważasz, że recenzja powinna zaczynać się od oceny pierwszego wrażenia, jakie wywarła na tobie książka? Tomek: Uważam, że powinna być rzetelna. Nie wiem, czy do końca cię rozumiem, ale czy twierdzisz, że już na początku powinniśmy dać książce ocenę? Rafał: Czemu nie? Czytelnik od razu wiedziałby, z czym ma do czynienia. Potem tylko w punktach wymienilibyśmy co było na plus, a co wręcz przeciwnie. Taka taktyka byłaby chyba najodpowiedniejsza. Tomek: Przepraszam cię bardzo, ale wydaje mi się, że twój zmysł matematyczny, jeśli coś takiego jest, rzucił ci się na mózg. Dobra recenzja to taka, w której czytelnik zagłębia się jak w ciekawej historii. Trzeba go przeciągnąć po krainie owej książki, zabrać na kilka szczytów i w parę dolin, a dopiero potem musimy przedstawić własne przemyślenia. Najlepiej zresztą, żeby sam czytający doszedł do pewnych wniosków. Rafał: Wiesz, że zgodzić się z tobą nie mogę, ale najlepiej sprawdźmy to na przykładzie. Tomek: Co recenzujemy? Rafał: „Kryptonim Garbo” - Nigel West, Juan Pujol Garcia. Tomek: Nuda. Rafał: Bo historia? Tomek: Żartowałem. Nigdy nie uważałem, że historia jest nudna. Choć z drugiej strony niektóre godziny spędzone na lekcjach historii w szkole sprawiły, że zaczynałem zmieniać zdanie. Ale my nie o tym, prawda? Rafał: Historia w szkole to oddzielny temat. „Kryptonim Garbo” to historia podwójnego agenta… Tomek: Prawie jak o nas… no już, już. Zamieniam się w słuch. Rafał: … którego Niemcy znali jako Arabel, a Anglicy jako Garbo. Sama książka jest jak najbardziej biograficzna, a nawet autobiograficzna, bo część książki została napisana przez samego szpiega.

66


Tomek: Z tego co wiem, szpiedzy raczej nie piszą dobrze. I mogą mijać się z prawdą. Nie sądzisz? Rafał: Mnie osobiście fragmenty pisane przez Juana Pujola Garcia bardzo przypadły do gustu i łatwiej było mi przez nie przejść. Tomek: A co ten szpieg takiego zrobił? Może byłbyś łaskaw wyjaśnić. Rafał: Już się robi. Właściwie wszystko zaczęło się w 1941 roku, kiedy to Juan Pujol Garcia po raz pierwszy zaoferował pomoc Anglikom i zgłosił się do MI6, czyli tajnej brytyjskiej służby wywiadowczej, a raczej do jej placówki w Barcelonie, bo Pujol był Hiszpanem. Tomek: Jakoś nie bardzo tajna była, skoro można się było zgłosić. Rafał: Tajna, nie tajna, ale Pujolowi się nie udało. Anglicy nie byli zainteresowani współpracą. Wtedy właśnie nawiązał kontakt z Niemcami. Tomek: Przedsiębiorczy, nie ma co. Rafał: Wstrzymaj się z ocenami. Pujol nie tylko nawiązał z nimi kontakt, ale udało się mu zyskać ich zaufanie, a to nie było łatwe. Najdziwniejsze, że niemiecki wywiad był przeświadczony, że Arabel, bo tak go nazwali, nadaje z Anglii. Na dodatek informacje, które im przekazywał, były nieprawdziwe, bo przecież skąd Pujol miał mieć niezbędne informacje. Tomek: Faktycznie niesamowita historia. Co dalej? Rafał: W końcu Pujola dostrzeżono w Anglii. Tym razem nie był już „nikim”, a człowiekiem o ogromnym znaczeniu. Zdobył zaufanie Niemców mimo, że nie miał do tego środków. Taka sytuacja aż się prosiła o wykorzystanie. I Anglicy nie zaprzepaścili tej szansy. Sprowadzili Garbo, bo taki pseudonim nadany został Pujolowi, do Londynu, gdzie wraz z całym sztabem ludzi mógł przekazywać odpowiednie informacje Niemcom. Tomek: To musiało być niezłe przedsięwzięcie. Rafał: Było, grupa wspierająca Garbo miała mnóstwo pracy. Dopiero podczas czytania tej książki zdałem sobie sprawę z tego, jak takie szpiegowanie było skomplikowane. W pewnym momencie Arabel posiadał siatkę dwudziestu siedmiu agentów. Wszyscy byli wymyśleni. Tomek: Prawie jak w pisarstwie. Rafał: Prawie, bo tutaj od tego zależało życie wielu ludzi. Stawka była wysoka. Tomek: Już wiem mniej więcej, o czym jest „Kryptonim Garbo” i widzę też, że historia jest niezwykle interesująca. Zastanawiam się jednak, czy samo czytanie jest tak emocjonujące. Rafał: Cóż… Tomek: Tak myślałem. Rafał: To nie tak. Książka w pewnych miejscach przytłacza informacjami. O ile fragmenty pisane przez Garbo skupiają się raczej na samej historii, to rozdziały skreślone przez Nigela Westa obfitują w informacje typu, kto z kim, kiedy, o której, gdzie i tak dalej. Trochę mieszały mi się nazwiska. Tomek: Znam cię dobrze, wcale nie jestem zdziwiony. A tak już poważnie, to cię rozumiem, choć z drugiej strony w książce poniekąd biograficznej nie można tego pominąć. Tło, bohaterowie i wszelkie inne elementy muszą być obecne. Rafał: Zgadzam się. Nie chciałbym, abyś pomyślał, że się w jakiś sposób czepiam tej książki. Stwierdzam, że niektóre fragmenty mnie męczyły,

67


ale jako całość mogę ci zagwarantować, że się spodoba. Trudno uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć. Tomek: Życie pisze najlepsze scenariusze. Rafał: Dlatego warto z niego czerpać pomysły. Tu, w przypadku powieści „Kryptonim Garbo”, nie trzeba było nic upiększać. Tomek: Bez tuningu, jak to mówią rajdowcy. A sądzisz, że bez fragmentów napisanych przez samego Pujola, książka byłaby taka sama? Rafał: Wystarczy sobie pomyśleć podczas czytania, że to ten człowiek, który to zrobił i od razu ciekawość zostaje pobudzona. Pujol to niezwykły bohater. Człowiek, który nie musiał przecież tego robić. Sam wziął sprawy w swoje ręce, bo, jak wspomina na początku książki, został w ten sposób wychowany. Tomek: Czy to wystarczy, by książka była ciekawa? Rafał: Ta książka jest ciekawa, więc mam nadzieję, że kiedyś przeczytasz. Tomek: Zawsze chciałem być szpiegiem. Czasem nawet odnoszę wrażenie, że jestem trochę takim podwójnym agentem. Ty nie? Tytuł: Kryptonim Garbo Autorzy: Nigel West, Juan Pujol Garcia Wydawnictwo: RM Miejsce wydania: Warszawa Wydanie polskie: 11/2013 Liczba stron: 272 Format: 160x215 mm Oprawa: miękka Wydanie: I Cena z okładki: 34,90 zł ISBN-13: 9788377730966

68


SYBERIA. WYPRAWA NA BIEGUN ZIMNA Dawid „Fenrir” Wiktorski Statycznemu Polakowi kraina zwana Syberią kojarzy się na dwa sposoby – jako lodowa, surowa i „drapieżna” lodowa pustynia, a także miejsce zsyłki polskich więźniów, a później zaś umiejscowienie kołchozów. Nic zresztą dziwnego – ta część rosyjskiego imperium to niemalże nieprzebyte tereny, przez które nie wiedzie praktycznie żaden sensowny szlak, a skupiska ludzkie to zabite dechami wsie zapomniane przez świat, w których czas zatrzymał się jakieś sto lat temu. Jednocześnie mało kto wie, że ostatnio wybiło ćwierćwiecze wyprawy przez te rejony przez grupę podróżników, którzy mieli zbadać wytrzymałość ludzkiego organizmu na długotrwałe oddziaływanie mrozu. Wznowienie „Syberii” ma miejsce właśnie ze względu na tę datę. Pierwszym, co rzuca się w oczy podczas lektury zapisków Jacka Pałkiewicza, to pewnego rodzaju ponadczasowość problemów, z jakimi musieli zmierzyć się podróżnicy (ciekawostka: grupę badawczą stanowili ludzie pochodzący z naprawdę różnorodnych narodowości i kultur). Owszem, dwadzieścia pięć lat temu technologia stała na znacznie niższym poziomie niż obecnie, ale niemal na samym początku autor zwraca uwagę na to, że nawet w roku 1989 jej zdobycze były zupełnie niewystarczające do wsparcia takiej wyprawy. Z całego sprzętu jedynie niewielkie radio i drobny ekwipunek (jak flary) były wtedy oznaką cywilizacji. Przed zimnem nie chroniły wymyślne syntetyczne materiały, lecz tradycyjne grube skóry. I zapewne gdyby chcieć zorganizować podobną wyprawę dziś, po gwałtownym rozwoju technologii, wyglądałaby ona podobnie. Sama „Syberia”, to tak naprawdę kilka w jednym. Z jednej strony to trochę chaotyczny i lakoniczny dziennik wyprawy, z drugiej dokument obrazujący życie mieszkańców dzikich ostępów Rosji, z trzeciej niezłe kompendium historyczne, a z czwartej album fotograficzny. Wydaje się, że takie pozorne rozdrobnienie sprawia, że w ten sposób recenzowana pozycja przeistacza się w entropiczny układ – nic bardziej mylnego. Owszem, wszystkie te aspekty są ze sobą bezpośrednio sprzężone, a Jacek Pałkiewicz przerzuca je w losowej kolejności, ale czyni to w sposób naturalny, niewymuszony i, co najważniejsze – przedstawiając Syberię w bardzo szerokim spektrum. A ze wspomnianych zapisków wyprawy wyłania się zaskakujący obraz. Potwierdzenie znajduje fakt, że Syberia to faktycznie obszar dziki i niebezpieczny (potworne mrozy to chyba najmniejszy problem, z jakimi trzeba się mierzyć w tej krainie), ale też na pewien sposób piękny – nie zniekształcony przez zachodnią cywilizację (aczkolwiek autor zauważa, że ta blokada zaczynała już topnieć – a wyprawa miała miejsce na kilka lat przed upadkiem ZSRR) i, paradoksalnie, piękny za sprawą trudów przynoszących ludności ją zamieszkującą. Wspomniany kolaż kroniki wyprawy z historycznymi informacjami na temat Syberii jest uzupełniany przez dużą ilość zdjęć lub grafik przedstawiających dokumenty czy mapy. Aczkolwiek w przeciwieństwie chociażby do „tradycyjnych” reportaży, fotografie w „Syberii” nie są specjalnie zajmujące, spora ich

69


część nie ma zbyt dużego znaczenia dla lektury, często to najzwyklejsze w świecie przypadkowe fotografie zrobione podczas wyprawy, aczkolwiek nie braknie też zilustrowania życia autochtonów. Wznowienie „Syberii” było niezłym wydawniczym posunięciem – jest to porządna porcja wiedzy na temat tytułowego obszaru, jednego z najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi miejsc na naszym globie. I chociaż Jacek Pałkiewicz porusza w niej dość sporo aspektów związanych z jej funkcjonowaniem, czasami odrobinę chaotycznie, to nie zmienia to faktu, że lektura jest po prostu interesująca – a jeśli kogoś nie bardzo obchodzą informacje, to zawsze może zapoznać się z potężną kolekcją zdjęć zrobionych podczas wyprawy. Autor: Jacek Pałkiewicz Tytuł: Syberia Wydawnictwo: Zysk i s-ka Liczba stron: 600 Data premiery: 2 lutego 2014 ISBN: 978-83-7506-073-7

70




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.