Szortal na wynos maj 2014

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNA: Aleksandra Brożek Z-CA REDAKTORA NACZELNEGO: Rafał Sala OJCIEC REDAKTOR: Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR: Aleksander Kusz LITERATURA: Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek, Aleksander Kusz KOREKTA: Kinga Żebryk PUBLICYSTYKA: Kierownik działu: Hubert Przybylski Recenzenci: Aleksandra Brożek, Aleksander Kusz, Anna Klimasara, Bartłomiej Cembaluk, Daniel Augustynowicz, Dawid Wiktorski, Hubert Stelmach, Joanna Denysiuk, Katarzyna Lizak, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Rafał Sala, Sławomir Szlachciński DZIAŁ GRAFICZNY: Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna Olbromska, Krystyna Rataj, Martyna Lejman, Katarzyna Serafin DTP: Konrad Staszewski, Andrzej Puzyński OPRACOWANIE GRAFICZNE Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba Okładka: Agnieszka Wróblewska Wydawca: METODY SP Z O. O. ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry Email: redakcja@szortal.com

3


Maj. Z majem mam kłopoty. Kłopoty natury historyczno-polityczno-erotycznej. Zaczyna się pierwszego. Były czasy, kiedy za obchodzenie robotniczego święta można było wpaść w niezłe gówno. Potem nastąpiły czasy, kiedy w niezłe gówno można było wpaść za nieobchodzenie robotniczego święta. Jak jest obecnie – trudno powiedzieć. Ale robotników z roku na rok coraz mniej, więc niedługo problem powinien się sam rozwiązać. Klasyczny sposób na problemy w naszym kraju. Ale nie o tym chciałem… Wiecie, ja w mrocznych czasach komuny dzieckiem byłem i jako dziecko bardzo lubiłem te pochody pierwszomajowe. Owszem, jestem lewakiem. I to skrajnym. Jestem lewakiem tak skrajnym, że za mną już nic, ino ciemność. Wielu światłych mężów o otwartych umysłach i słuszniejszych niż moje poglądach nazwalałoby mnie pewnie lewacką kurwą… Ale lubiłem pochody pierwszomajowe. Te chorągiewki. Te baloniki. Smak waty cukrowej i tych takich ohydnie słodkich, czerwonych cukierków. Odwiedziny w wesołym miasteczku, bo zwykle akurat przyjeżdżało. W późniejszych latach pierwsze skręty na ławeczce w parku. Pierwsze tanie wina. Pierwsze… Wróć baranku, dzieci to mogą kiedyś przeczytać. Niby na odpustach jest to samo… No, może tylko kolor chorągiewek się zmienił. Ale mimo wszystko… To nie tęsknota za komuną. To tęsknota za smakami dzieciństwa i wczesnej młodości. Ludzie często to mylą i zanim zdążą wyjaśnić sobie pomyłkę… Różnie bywa. Do usunięcia ze znajomych na fb włącznie. Ósmego maja cieszyłem się jak głupi, że wygraliśmy wojnę i nareszcie jesteśmy wolni. Potem się dowiedziałem, że wcale nie wygraliśmy. I że wcale wolni nie jesteśmy. Zresztą, z tą wolnością do tej pory podobno są problemy. Na szczęście znamy sposób na rozwiązywanie problemów, więc i ten kiedyś pewnie, w końcu, może nawet ostatecznie. Zobaczymy. A maj trwał… Robiło się coraz cieplej. I jako pryszczaty nastolatek mogłem się już tylko cieszyć oczy, zupełnie apolitycznie i ahistorycznie, odkrytymi udami i ramionami dziewcząt. I kiedy tak się nad tym zastanawiałem przed napisaniem tego wstępniaka, chciałem zakończyć słowami, że tej majowej przyjemności nikt i nic mi nie odbierze. Ale potem zerknąłem w okno. Na zachmurzone niebo. Mokry od zimnego deszczu chodnik. Przypomniałem sobie pana ze służb osiedlowych, który tuż Bożym Narodzeniem kosił trawnik przed moim blokiem. I nie wiem, kurdęż, naprawdę nie wiem. To może jednak być problem. Problem? Przyjdzie go rozwiązać. Klasycznie. Pisałem to wszystko słuchając starych nagrań Bad Religion, czego i Wam życzę

p.s. Pamiętajcie, że zawsze możemy pogadać na szortalowym fejsbuku. Jeśli tylko będziecie mieli na to ochotę.

Pozdróweczka Wasz baranek

4


PREMIERY Wyzwoliciel Bartłomiej Dzik . . . . . . Dane osobowe Bartłomiej Dzik . . . . . Mała Syrenka Katarzyna Szelenbaum . Wędrująca Dziura Paweł Kwiatek . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

. . . .

7 9 10 11

Londyn, 1665 Paweł Dacyl . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Elita polityczna II Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Obiekt Norbert Góra . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jaka jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś? Marek Ścieszek . . . Dawid Wioletta Ceglarska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Nie miał na bilet Natasza Hebart . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Próba obrony Witold Wysmułek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zaplątany w chmury Witold Wysmułek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Horroroterapia Bartłomiej Dzik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

15 17 18 20 22 24 25 26 27

SZORTOWNIA

STUSŁÓWKA Arpeggio Natasza Hebart . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30 Problem wagi państwowej Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . . 31

RYMOWISKO Łowy (z przymrużeniem oka) Małgorzata Lewandowska . . . . . . . . . . . 33

SUBIEKTYWNIE Mała, ale odważna Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Nowa Fantastyka Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Moje wspomnienia Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . 38 Złodziej Wrót Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Ptasi śpiew Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Skąd się wziął kot Schrödingera Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . 44 Magiczny Londyn Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Księga wampirów Hubert Stelmach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 48 Ciemna strona Szwecji Paulina Kuchta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50 Gaz do dychy Milena Zaremba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53 Mrok Daniel Augustynowicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 55 Kilka żywotów Judy Garland Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . . . . 57 Sensacja czy fantastyka? Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . 59

5


Premiery


WYZWOLICIEL Bartłomiej Dzik Mijało pięć wieków, odkąd półbóg-czarnoksiężnik Imeoteth samozwańczo ustanowił się imperatorem Valarii. Pięć wieków potwornego ucisku, który zmienił zielony kraj ludzi dumnych i kochających pokój w machinę poniżenia, bezwzględnej walki o byt i ogólnej beznadziei. Większość populacji zginała karki w kopalniach, stoczniach i kamieniołomach, walcząc każdego dnia o miskę podłej strawy. Matki drżały co noc o swe dziatki, bo kapłani mogli je w każdej chwili zabrać do pałacu imperatora – w jakim dokładnie celu, bano się nawet myśleć. Wszelki bunt karano w zarodku z niewyobrażalnym okrucieństwem: jedno zbyt hardo wypowiedziane słowo ściągało zagładę na cały ród, podniesienie ręki na imperialnego sługę skutkowało wyrżnięciem całych osad. Gdy słowo „nadzieja” zdawało się znikać nawet z ludzkich snów, grupa młodych śmiałków – czy może raczej należałoby rzec: szaleńców – zawiązała spisek w celu obalenia tyrana. Każdy z nich stracił najbliższych z rąk imperialnych siepaczy, każdy przez lata hartował ciało i duszę w ogniu nienawiści. Połączyła ich odnaleziona przypadkiem wiedza – sekret, którego Imeoteth, pomimo wielu starań, nie zdołał wymazać z tego świata. Spiskowcy odkryli, że tysiąc lat wcześniej potężny czarodziej Gaetlon przewidział nadejście mrocznych czasów i stworzył artefakt nazwany „Wyzwolicielem”, oręż zdolny zgładzić każdego tyrana – nawet takiego, w którego żyłach płynęła boska krew. Cztery lata zajęły poszukiwania – lata naznaczone znojem i cierpieniem, okupione śmiercią połowy drużyny. W końcu jednak konspiratorzy – łucznik Rinth, wojownik Herg, skryba Bael i złodziejka Arxine – na dnie groty w górach Niverthel odnaleźli masywną skrzynię, naznaczoną pieczęcią Gaetlona. Uniósłszy wieko, ujrzeli w środku… Pergamin: Wyzwoliciel Zabrali ci córki, zabili ci brata, Wmówili, że noc ta jest wieczna. Ja niosę ci słowa ze starego świata (…)

To była pieśń! Porywająca i mądra zarazem, pełna rozpałki dla serc, ale i strawy dla rozumu. Pieśń o tym, jak krzesać nadzieję, Ilustracja: Ewa Kiniorska oddać godność skundlonym i wyprostować karki niewolników. Recepta, jak przekuć okowy na miecze i ukręcić karki nadzorcom. Opowieść o słusznej nienawiści i sile płynącej z jedności, o przebaczeniu wątpiącym i braku litości dla zdrajców. Bael zamarł z otwartymi ustami i bijącym jak dzwony sercem. W oczach Rintha i Arxine pojawiły się łzy. Jakże naiwne były ich wcześniejsze wyobrażenia o tym, co może zawierać skarb czarodzieja i jakże wielkim mędrcem okazał się Gaetlon, udowadniając, że najpotężniejsza magia to ta uśpiona w ludzkich sercach!

7


Tylko wojownik Herg, człek szorstki w obyciu i niegustujący w rymach, czuł gdzieś na dnie żołądka kwasotę rozczarowania. Milczał jednak, widząc entuzjazm towarzyszy, a gdy pozostała trójka opuściła podziemną komnatę, westchnął cicho pod nosem i poczłapał za nimi. *** Mijały tygodnie. Powielony „Wyzwoliciel” docierał do rozrzuconych po kraju ognisk buntu, szybko zmieniając każde z nich w pożogę. Lud podnosił karki: z początku powoli i ostrożnie, potem gwałtownie i z dumą w oczach. Represje już nie odstraszały, ale były niczym szczapy dorzucane do ognia. Nadzorcy ginęli od gołych pięści swych jeszcze niedawno potulnych podwładnych; przychodzący po dziatki kapłani kończyli rozszarpani przez wściekły tłum; gałęzie przy traktach uginały się od dyndających imperialnych żołdaków. Powstańczy ogień ogarnął całą Valarię. Zawarte w pieśni Gaetlona wskazówki pozwoliły w zaskakującym tempie obrócić niewolników w karną armię. Wielowiekowe okrucieństwo tyrana obróciło się ostatecznie przeciw niemu, bo ludzie zahartowani morderczym wysiłkiem i buzujący żądzą pomsty okazali się znakomitym materiałem na żołnierzy. Zaledwie pół roku od ujawnienia światu „Wyzwoliciela” ponad trzydzieści tysięcy rebeliantów maszerowało na stolicę. Boski Imeoteth pozostawił garnizony wewnątrz murów miasta. Osobiście wyszedł naprzeciw powstańczej armii, zabierając tylko swych sześćdziesięciu Ametystowych Gwardzistów. To była przerażająca masakra. *** Herg nawet nie próbował odszukać ciał swych towarzyszy w rozciągającej się po horyzont hekatombie. Wrócił w góry Niverthel i po dwóch tygodniach dotarł do groty czarodzieja. Tym razem dokładnie opukał otwartą skrzynię, a charakterystyczny stukot ujawnił podwójne dno. Chwilę potem dłonie wojownika dzierżyły przedziwną hybrydę dwuręcznego miecza z obosiecznym toporem, o rękojeści gęsto oplecionej runami – wprost lepkiej od potężnej magii. Ostrze artefaktu kształtem przypominało zatrzymany w bezczasie płomień, wykute zaś zostało z metalu, który swą czernią zawstydzał noc. Na fasetach kryształowej głowicy tańczyły błyskawice i migotały uchylone wrota międzyświatów. – Jakby nie patrzeć – mruknął Herg – to niezły dowcipniś był z tego Gaetlona…

8


DANE OSOBOWE Bartłomiej Dzik Bestia buchnęła siarkowym dymem i oblizała zębiska. Uwielbiała takich starych, zasuszonych władców. Byli dla niej tym, czym dla ludzi najlepsze kabanosy. Tymczasem śmiertelnik, zamiast mdleć z przerażenia, hardo uniósł głowę: – Smoku, znam twe prawdziwe imię. Vaer’Ab-Quos! – A wiesz chociaż, co ono oznacza w smoczym? Pożeracz królów, he, he… – Wiem też, że narodziłeś się na górze Gilermorth. – Fakt. I co z tego? – Znalazłem odcisk twojej łapy i zrobiłem odlew. – Tak?! – Odszyfrowałem twój numer SMESEL. – Grrgh…! – Możesz mnie zjeść, ale pragnę cię uprzedzić, że żyrujesz mi milionowy kredyt w Demon Banku. Bestia jęknęła smętnie. Znów na kolację będzie banalna kanapka z dziewicą…

Ilustracja: Katarzyna Olbromska

9


MAŁA SYRENKA Katarzyna Szelenbaum

Ilustracja: Rafal Sala

Siedziała na zimnym piasku, mokra i brudna. Jej włosy były potargane, a zamiast wstążek spływały z nich śliskie wodorosty. Poruszała bezradnie spuchniętą szczęką, jakby nie mogła wydać z siebie głosu albo jakby dławiła się jakąś nabrzmiewającą raną, wypełniającą usta. Wywracała oczami pełnymi lęku i drżenia. Na jego widok spróbowała się podnieść, ale najwyraźniej sprawiało jej to niewysłowiony ból. Jej nogi krwawiły obficie i dygotały, jakby nie były jej nogami, lecz przepołowioną masą miękkiej bladości. Książę westchnął, czując bolesny skurcz we wnętrzu piersi. – Biedna istoto... – szepnął. – Pomogę ci... Podniósł złamane wiosło, które morze wyrzuciło z siebie po burzy, i zbliżył się do wijącego się w cierpieniu stworzenia. Zamachnął się i walił tak długo, aż chude, białe z zimna ciało przestało się poruszać. Fale miękko ogarniały brzeg, zlizując nasączony krwią piasek.

10


WĘDRUJĄCA DZIURA Paweł Kwiatek Stali tuż nad krawędzią, wpatrując się nerwowo w mroczną otchłań. – Wiecie, co to jest? – spytał ktoś. – Wędrująca Dziura, ani chybi – padła odpowiedź gdzieś z tylnego szeregu, a przez cały zebrany tłum przeszedł szmer przerażenia. Na czoło zgromadzenia przecisnął się wątły jegomość w przekrzywionych okularach. – Wędrująca Dziura? A cóż to za bajki opowiadacie! – krzyknął. – Przecież to zwykłe osunięcie terenu. Albo nora jakaś. – Wy tu, magister, nowiście są. – Odezwał się brodaty mocarz w szerokim, słomianym kapeluszu. – Naszych okolic nie znacie. Ale u nas niedźwiedzie nor nie kopio! – Pośród zebranych dało się usłyszeć potakiwania. – A poza tym, gdzie ta ziemia wykopana podziała się, hę? Po takiej dziurze, to hałda byłaby większa, niż fara w Przysadzicach, a tu, o, trawa równa rośnie, nic błotem nie obsrane. Poczekajta, aż Stara Wawroniowa przyjdzie, to powie, że to nic innego, jak Wędrująca Dziura. Magister poprawił okulary, założył ręce na piersi i pokręcił głową. – Ja cię, Stanisławie, miałem za światłego człowieka – odpowiedział. – A ty zabobon szerzysz. – Wędrująca Dziura to nie zabobon, panie nauczyciel. Chłystek byłem, lat temu z kopę, ledwo pamiętam, ale pamiętam. Na Kurkowym Polu też się wtedy pojawiła. Też taki jeden mądry z miasta przyjechał. Wyciągnął jakieś instrumenta, pomierzył i mówi, że woda podmyła. Deszcz napadał, ziemię wypłukał i ot, dziura w polu. Ale w ten czas susza była od trzech miesięcy, panie magister. Woda w rzece ciurkiem ciekła i tylko w najgłębszej studni Maciowiaka trochę wody dla wsi było. Magister podniósł dłoń. – O i właśnie przez to utworzyło się zapadlisko. Brak wody mógł spowodować, że... – Jeszczem nie skończył! – ryknął Stanisław, aż z pobliskiego dębu pospadały żołędzie, a Magister zamarł z rozwartymi ustami. Podniesiona ręka powoli opadła. – Dwa dni nie minęły – podjął przerwaną opowieść Stanisław – a mądry wrócił na Kurkowe Pole znowu dziurę mierzyć. I wiecie, że tym razem mu już miary nie starczyło. Dziura większa była, głębsza i czarniejsza. I do tego słychać było głosy... Pośród zebranych znów poniósł się nerwowy szmer. – Ludzie ze wsi głupie nie były, stali pod lasem, nie podchodzili. Ale mądry był mądry, badać chciał, mierzyć. Kładkę z desek zrobił, brzegi dziury połączył i badał. Sznurki do środka spuszczał, latarnię zapaloną. I gadał do siebie ciągle. A może to z głosami z dziury rozprawiał? Cały dzień tak spędził i całą noc też było go słychać. Za to rano po mądrym nie było już śladu. Po kładce z desek też. I po dziurze. Tylko w trawie kawał miary sołtys znalazł, urwany taki, poszarpany. Bo jak Wędrująca Dziura przybywa, to nie odejdzie, póki się nie zapełni, panie nauczyciel. Stanisław podszedł powoli do Magistra, stanął tuż przed nim i spojrzał głęboko w oczy. – I co myślicie, panie nauczyciel, co my, biedne ludzie, mamy teraz począć? – mruknął, napierając szeroką piersią na wątłego okularnika. – Dziś dziura na dwa łokcie jest, ale jutro? Hm? Nie odejdzie, póki się nie napełni... W nagłej ciszy dało się słyszeć najpierw głośno przełykaną ślinę, potem

11


długo wypuszczane powietrze, a wreszcie stopniowo cichnący tupot butów, unoszących Magistra gdzieś w stronę horyzontu. – Ale się kurzy, a od trzech miesięcy nie padało, hy, hy... – Poprzedni wytrzymał dłużej... – I to bez występu Wawroniowej. A w końcu kota do kapelusza przykleiła... – Zabijcie w końcu tę dziurę dechami, bo jeszcze jakiś dzieciak nogę złamie... – A mówią, że z pustego się nie naleje, a tu, proszę, dziura pusta, kieszeń pełna... – Wygrani stawiają kolejkę!

12



Szortownia


LONDYN, 1665 Paweł Dacyl Sędziwy mężczyzna ze świecą w ręku sunął niczym cień między półkami. Wszystkie były wypełnione pożółkłymi zwojami pergaminu. Stare, zmęczone oczy błądziły po wyrytych pod nimi datach, tych sprzed jak i również po narodzinach Chrystusa, w poszukiwaniu bieżącej. Każdy regał miał przyporządkowaną dekadę. Starzec kluczył po bibliotecznym labiryncie przez długi czas. Stukanie butów odbijało się niekończącym echem. Zmarszczył brwi i cmoknął z irytacji, gdy znalazł się przy półce podpisanej datą „A. D. 1730”. Obrócił się, zamiatając płaszczem zakurzoną podłogę i skręcił w lewo. Kiedy znalazł regały z XVII wieku, przyśpieszył kroku. Przystanął przy „A. D. 1660” i zawiesił świecę na wystającym kandelabrze. Wyciągnął ostrożnie dłoń po jeden z licznych zwojów i, chwyciwszy go opuszkami palców, wysunął do połowy, nie chcąc naruszyć konstrukcji ciasno upchanych pergaminów. Zwój przypieczętowano lakiem i oznaczono drobnym pismem. Starzec sięgnął pod płaszcz po monokl i odczytał datę - „Maj, 1668”. Żachnął się i wcisnął zwój z powrotem na miejsce. Jego kościste palce zamknęły się na kolejnym pergaminie. Po sprawdzeniu niespełna tuzina, w końcu trafił na poszukiwany dokument. „Wrzesień, 1665”. Był on większy od pozostałych. Kąciki warg mężczyzny drgnęły nerwowo, choć niektórzy mogliby to uznać za przelotny uśmiech. Wyciągnąwszy zwój w całości, zbliżył się do świecy i złamał bezceremonialnie pieczęć. Rozwinął lekko pergamin i wytężył wzrok. W świetle dostrzegalne stało się bielmo pokrywające jedno oko starca. Dokument stanowił nic innego jak spis imion i nazwisk, ciasno zbitych obok siebie, wykorzystujących każde wolne miejsce na zżółkniętym materiale. Wzrok mężczyzny gonił imię za imieniem, nazwisko za nazwiskiem, a jego pomarszczona i poorana bruzdami twarz nie wyrażała zupełnie niczego. Zwinął po chwili pismo i wsunął je pod płaszcz. Na ciemnej tkaninie błyszczały w blasku świecy zaschnięte plamy brudu, niektóre przypominające odcieniem krew. Starzec wydobył kieszonkowy, wykonany ze srebra zegarek, na wieczku którego widniała inskrypcja głosząca „Memento Mori” z wygrawerowanym poniżej motywem danse macabre. Mężczyzna wpatrywał się w niego z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, rozbawiony sposobem postrzegania śmierci przez gawiedź. Prędko jednak uniósł pokrywę zegarka i uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy ujrzał godzinę wskazywaną przez złociste ramiona. Odchrząknął i, zabrawszy ze sobą świecę, którą odstraszał cienie, ruszył niezliczonymi korytarzami ku wyjściu z posesji. Osłonięty nocą Londyn tulił się już powoli do snu. Liście szeleściły pod stopami mężczyzny, a drzewa kołysały jednostajnie, chyląc ku niemu korony, gdy kroczył śmiało przez podwórze. Przed bramą czekał na niego wóz. Czarna kareta ze złotymi elementami, bogato zdobiona na francuską modłę. Słowem, wóz godny szlachcica. Brakowało jednak woźnicy.

15


Starzec zbliżył się do ciągnących wóz koni, przedstawicieli rasy Shire. Dwa potężne i harde samce, parskające niespokojnie i strzygące uszami. Dopiero przyzwyczajone do panujących wokół ciemności oko mogło dostrzec pewien szczegół. Mianowicie, te dwie ogromne bestie nie miały oczu. Co więcej, w ich miejscu zionęła ciemność i strugi czarnego jak smoła dymu. Ten widok nie poruszył jednak starca w najmniejszym stopniu. Poklepał tylko bliższego olbrzyma po chrapach i dodał. – Przed nami długa noc, przyjacielu. Wiele zbłąkanych dusz będzie się dzisiaj snuć po Londynie, czekając na naszą pomoc w dalszej wędrówce. Na niebie zbierały się kłębiaste chmury, które zasłaniały gwiazdy. Sam księżyc z trudem się przez nie przebijał. Wiatr hulał coraz śmielej, podrywając w górę liście i niosąc ze sobą nieprzyjemny zapach. Odór stanowiący zły omen i łaskoczący dokuczliwie nozdrza przeciętnego człowieka, a zdający się być przyjemnym dla starca. Odór śmierci. Zerknął on na zegarek po raz kolejny i, nie czekając na woźnicę, usadowił się w środku. Ledwie drzwiczki trzasnęły, a dwie bestie zerwały w górę łby i zarżały. Żwir strzelił spod kopyt rumaków, gdy te ruszyły galopem, jakby gonione przez samego diabła. Pędziły tak gościńcem, rozdzierając gniewnym rżeniem noc, a razem z nimi pędził wiatr, wyjąc żałobnie i przywodząc na myśl jęki nieszczęśników konających w agonii. Nagle jednak, mknące w ciemnościach bestie i ciągnięty przez nie wóz rozpłynęły się we mgle. Nawet szalejący dotychczas wiatr ucichł. Po nich pozostały jedynie wzbite tumany kurzu, smugi smolistego dymu i odbijające się echem w oddali dzikie ryki. Śmierć rozpoczęła w ten sposób żniwa.

Ilustracja: Katarzyna Serafin

16


ELITA POLITYCZNA II Marcin Brzostowski Remigiusz podszedł chwiejnym krokiem do mównicy, otarł usta w rękaw marynarki i po chwili przemówił: – Wysoki Sejmie! Przyznaję, że w moim resorcie nie dzieje się najlepiej. I to prawda, że zachachmęciłem. Ale to nic! – przejechał wzrokiem po pustej sali. – W innych resortach jest jeszcze gorzej! Dlatego z całą odpowiedzialnością stwierdzam: zawiniłem – fakt, zrozumiałem – fakt, i udzieliłem już sobie rozgrzeszenia. Dlatego proszę Wysoki Sejm – zacisnął dłonie w piąstki – o najwyższy wymiar władzy!

17


OBIEKT Norbert Góra Miało być zupełnie inaczej, pomyślał, drżąc ze strachu i opierając się plecami o jedną z sosen. Ścigali go. Jak jakąś zwierzynę łowną, jak sarnę, o której marzył psychopatyczny myśliwy. Z tą jedną różnicą, że on był człowiekiem, nie zwierzęciem. Słyszał nadciągające od południa kroki. Jezus Maria, zbliżali się. Ich zadaniem było tropienie go, choćby w nocy, choćby nadciągało oberwanie chmury i szykowała się ulewa. Nikt ani nic nie miało prawa dać mu uciec. – Dobra, rozdzielamy się. Wy idziecie prosto, tak jak jest oznaczona ścieżka. My walimy na przełaj. Mamy dorwać Obiekt, bez względu na konsekwencje, jasne? – Mówili o nim Obiekt? Obiekt? To nie tak miało być, cicho jęknął, widząc, jak oddalają się. Zgubili go. Miał szczęście. Tamtego dnia chwycił za telefon i wykręcił numer do Kliniki Testów. Przecież miało być tak pięknie. – To będzie drobny, przyjemny eksperyment, panie Witoldzie. Nic pan nie poczuje, zaręczam panu – powtarzał po cichu słowa kierownika Kliniki Testów. Wspaniale! Gdyby płacili mu za każde takie czcze gadanie, dzisiaj mógłby wylegiwać się na słonecznych plażach Kalifornii. Wtedy był naiwny i uwierzył. Uwierzył, że ten prosty – och, tak, oczywiście! – eksperyment przyniesie mu ogrom pachnących, milutkich pieniędzy. – Chyba coś słyszałem! – krzyknął jeden z tych psycholi, którzy go śledzili. Witold zamarł. Jezu Chryste, usłyszał mnie? – pomyślał, przepełniony strachem. – Nie, to tylko trzask gałęzi – odparł inny „łowca”. Gnali przed siebie, jak lwy w pogoni za antylopą. Bezmózgie, krwiożercze bestie. Ohyda. Witold westchnął. Miał ochotę zapłakać nad swoim losem…i głupotą. W Klinice Testów jedno doświadczenie przeistoczyło się w ich lawinę, a konstytucyjne prawo do informacji i decydowania o swoim życiu osobistym pozostawiono bez komentarza. Naiwniak. Wstrzykiwali mu ampułki fioletowych płynów, zielonkawych, półpłynnych substancji. Wymiotował, bolał go żołądek, nogi momentami odmawiały posłuszeństwa. Wszystko dla nauki, panie Witoldzie. Wszystko dla nauki – mówił kierownik, ten zawszony bydlak bez serca. Czemu takich ludzi nie wiesza się na latarniach jak Mussoliniego? Witold doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Kłamcom lepiej się żyje w tym świecie. Kto nie oszukuje, ten nie jedzie dalej. Ilustracja: Katarzyna Kędzior

18


Nabrawszy sił do dalszej ucieczki, wysunął delikatnie głowę zza sosny i sprawdził, gdzie są psychole. Na szczęście, nie było ich w pobliżu. Porozdzielali się, ale żaden jak na razie nie wpadł na jego trop. – A kuku, tu jest nasza sarenka – usłyszał za sobą okropny, skrzeczący głos. Obrócił się twarzą do nieznajomego. Znalazł go. Jeden z tych „łowców” czy jak oni się tam nazywali. Był brudny na twarzy. Miał kilkudniowy, czarny zarost i iskrzący obłęd w oczach. W ręku trzymał pistolet, wymierzony prosto w Witolda. Miało być zupełnie inaczej, pomyślał Obiekt, gdy psychol wymierzył mu celny cios pukawką w potylicę. Świat na powrót sczerniał. Gra skończona. Wolności kres.

19


JAKA JEST NAJGORSZA RZECZ, JAKĄ KIEDYKOLWIEK ZROBIŁEŚ? Marek Ścieszek Nie cierpię tego zakrętu. Wracając do domu po pracy, chwilę po tym, jak go mijam, wciskam gaz do dechy, starając się patrzeć przed siebie. Nieustępliwie, by broń Boże nie spojrzeć w lewo. Na barierkę, broniącą dostępu do skarpy. Przyśpieszając, zachłannie nagarniam do głowy jak najwięcej myśli, o wszystkim i niczym, by oszukać wspomnienia. Bez powodzenia, jak za każdym razem. Bo pamięć jest jak ptak, który zawsze znajdzie drogę do swego gniazda. Gdyby ktoś zapytał mnie kiedyś o najgorszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, odpowiedziałbym bez wahania: Złapałem wróbla. *** Nie dało się ukryć. Tym czymś, skrywanym w papierowej tutce po cukrze, był właśnie wróbel. Ledwie Marcin zdołał dostrzec czarny paciorek oka oraz nastroszone piórka, Kacper natychmiast zacisnął górę tutki, ruchem tyleż pośpiesznym, co zniecierpliwionym. – Co z nim zrobimy? – zapytał Marcin z uprzejmym zainteresowaniem. – Coś fajnego. Taki żart. Kacper odczekał, aż Marcin coś powie, skinie głową albo w inny sposób da znać, że są w tym razem. Widząc jego niezdecydowanie, klepnął go w ramię. – Nie bądź baba. To raptem kilkaset kroków. O, tam. Widzisz? Marcin rzucił okiem we wskazanym kierunku. „Tam” znajdowało się tuż poza skrzyżowaniem z najbliższą ulicą. Przystanek autobusowy, oblężony przez tłum ludzi z tornistrami, tobołami, czym tam jeszcze. Kacper, widząc, że kumpel nie kwapi się jakoś, dał mu sójkę w bok i podstawił tutkę z wróblem pod jego nos. – To będzie świetny żart, mówię ci. Ubaw po pachy. W podskokach pokonali kilkaset metrów. Z minami niewiniątek wmieszali się w tłum oczekujący autobusu – w przeważającej liczbie młodzież z pobliskiego liceum. Nikt na nich nie zwracał uwagi, każdy zajęty swoimi własnymi sprawami, rozmową, pilnowaniem dobytku, nerwowym zerkaniem na zegarek. Autobus nadjechał kilkanaście minut później, ociężały, krągły jak wielka parówka. Tłum z miejsca ruszył w kierunku drzwi. Potrącani z każdej strony, chłopcy czekali, aż stalowa bestia pożre tych wszystkich nieszczęśników, by tuż przed zamknięciem drzwi przez ostatniego pasażera podrzucić tutkę na schodki. Odbiegli na bezpieczną odległość. Kacper dojrzał wciąż sceptyczną minę Marcina. – No, co z tobą? – prychnął. – Jak się ten wróbel wydostanie z tutki i zacznie fruwać po całym autobusie… Mówię ci, ubaw po pachy Nie było fajnie. Jasnoniebieska parówka z żółto-czerwonym logo PKS-u na jednym z opasłych boków, nie zatrzymała się. Znikła poza zakrętem oraz ostatnimi budynkami miasteczka. Musiał się nam trafić wyjątkowo spokojny egzemplarz wróbla, albo tutka okazała się wytrzymalsza. Mimo to, efekt naszego żartu dostrzegliśmy, i to niedługo po tym, jak straciliśmy autobus z głowy. W postaci huku wybuchającego

20


zbiornika z paliwem oraz kłębów czarnego dymu, które jęły się wznosić ponad koronami odległych drzew. Skarpa prowadziła kilkanaście metrów w dół. Na samym jej dnie znajdował się mały zbiornik wodny, lecz wcześniej rosło jeszcze kilka drzew. Autobus, po trwającym może dwie sekundy locie, zatrzymał się na jednym z nich. Efekt zaś był porażający. Ognisty żywioł pochłonął wszystkich pasażerów. Nikt nigdy, spoza wtajemniczonego kręgu naszej dwójki, nie poznał przyczyn wypadku. Nikomu o tym nie powiedzieliśmy. O małym, szarym ptaszku, który miał być jedynie żartem, a okazał się czymś zdecydowanie gorszym. *** Stoją, jak zwykle, na samym dole, patrząc na mnie. Nie zwalniam, nie patrzę. Wiem jednak, że tam są. Pięćdziesięciu sześciu pasażerów autobusu. Tyle razy jednak tędy jeździłem, że ruch ich warg na zawsze wypalił się w mojej pamięci. Jaka jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś? Przez moje zaciśnięte gardło wydobywa się szept: – Złapałem wróbla.

Jackowi Ketchumowi, autorowi Straconych

21


DAWID Wioletta Ceglarska Chciałbym mieć przyjaciela. Kogoś, do kogo przylgnąłbym szybciej i gwałtowniej, niż potrafi uchwycić to ludzkie oko. Kogoś, kto przeszyłby mnie okrutniej niż strzała i rozsadziłby wąskie serce bardziej niż dłonie nałożnicy. Chciałbym, by jego obecność koiła mocniej niż wody Kidronu i umacniała bardziej niż manna zrzucona wędrującym do Ziemi Obiecanej. Chciałbym mieć przyjaciela, którego piękno onieśmielałoby komnaty pałacu mojego ojca. Byłby mi droższy niż złoto, wonności i przyprawy z Nubii, a jego wspomnienie trwalsze od hebanu i kości słoniowej. Chciałbym mieć przyjaciela, dla którego przyjaźń nie oznacza szorstkości. Zaopiekowałbym się nim bardziej, niż najemnicy chronią winnicy bogacza, niż pasterz strzegący swych owiec. Mógłbym wtedy udowodnić uczonym w Piśmie, że bycie stróżem nie jest jedynie przywilejem aniołów. Chciałbym mieć przyjaciela, dla którego mógłbym zrzec się wszystkiego. Mógłbym ofiarować mu wszystko - skarby, wonności, cały ten cedrowy pałac, a nawet panowanie nad całym ludem wybranym. Mógłbym wyrwać pulsujące serce wraz z duszą i złożyć je u jego stóp. Chciałbym mieć przyjaciela, dla którego umierałbym w samotne noce, zdzierając paznokcie o ścianę obok łóżka. Płakałbym i wgryzałbym się w poduszkę, by zdławić drążącą tęsknotę, by nie złamać prawa narzuconego przez opętanych przez Boga proroków. Bo oszalałbym bardziej niż od zapachu nardu położonego między kobiecie piersi. Dziękuję Jahwe codziennie, że nasze ludzkie serca są zbyt małe i ciasne dla miłości, bo inaczej nie moglibyśmy dzielić się ciepłem z drugim człowiekiem. Chodziłbym z połamanymi paznokciami, odwracałbym wzrok od jego włosów, jego płomiennego spojrzenia. Zatkałbym uszy, by nie słyszeć jego głosu. Głosu słodkiego jak miód, słodszego od owoców zbieranych przez wiejskie dziewczyny w Gat Szemanim. Jego pieśni byłyby zakazane dla mnie, chociaż wysławiałyby jedynego Boga. Byłby jak lew górski, którego dzikości nie potrafiłyby ujarzmić nawet najgorętsze modlitwy i najsurowszy prorocy. Przyjęło się na tym okropnym świecie, że przyjaźń między mężczyznami musi być szorstka i sękata jak dłonie drwala. Musi zadawać ból pod pozorem zażyłości, musi wbijać w serca coraz to nowsze drzazgi. Często zakrywa wrogość fałszywą szczodrością, miłymi słowami częstowanymi przy bukłaku wina. Łzy w żadnym przypadku nie mogą wypłynąć z wnętrza oczu przy obecności towarzysza – są przeznaczone dla bohaterów, którzy dźwigają histerię bezbronnych cywilów i ginących w walce. Kiedy między przyjaciół wkrada się kobieta, mężczyźni stają się jak lwy albo tygrysy, zdzierając pazurami dotychczasowe sojusze. Wielu mężczyzn godzi się na taki układ, ale kosztem wyjaławiania emocji. Ja tak bym nie potrafił. Chciałbym zaprzyjaźnić się z kimś, dla którego narażałbym się, przychodząc do niego potajemnie. Pragnę uczucia, którego nie potrafiłbym zmieścić w książęcej komnacie. Kłamałbym wtedy z radością w ustach i ratowałbym go przed sza-

22


leństwem własnego ojca, łamiąc czwarte z boskich przykazań. Wodziłbym siebie i swoje sługi na Bogu-nieznaność. Chciałbym zaprzyjaźnić się z kimś, kto bezwstydnie wypłakiwałby się w moich ramionach, raniąc łzami swoje oczy. Który odrzuciłby przede mną swoją odwagę, siłę i dumę, zostając kruchym i tak podatnym na zranienie – on sam. Chciałbym zaprzyjaźnić się z kimś, którego usta drżałyby z przejęcia i tak bardzo bałyby się zapytać o następny dzień, że szukałyby schronienia w moich. Bo wąskie serca nie są w stanie udźwignąć bólu, lęku i łez w samotności. Chciałbym zaprzyjaźnić się z kimś, kto przygarnąłby mojego syna ze względu na pamięć o mnie. Nawet, jeśli byłby kalekim i bezużytecznym człowiekiem, on zaopiekowałby się synem, jak ja wcześniej nim. Proszę Jahwe codziennie i o to się lękam, by przyjaciel nie musiał oglądać mojej śmierci na własne oczy. By mógł ją usłyszeć z ust niegodziwego posłańca, a potem go zabić. A teraz? Duszę się w pałacu, pośród mebli z drzewa cedrowego, obok najdroższych tkanin, otoczony pięknymi nałożnicami i posłusznymi niewolnikami. Duszę się w przewiewnych i najdroższych ubraniach, starając się znieść dyktaturę mojego ojca nękanego przez złe duchy. I zazdroszczę, bo lud wywyższył jakiegoś pasterza o rudych włosach i płomiennym spojrzeniu, który wygrał walkę z olbrzymem. Słyszę o nim tyle pieśni i gniew zżera serce na myśl, że ten przybłęda miałby zbliżyć się do stóp pałacu. Chciałbym mieć przyjaciela…

23


NIE MIAŁ NA BILET Natasza Hebart Pan Eugeniusz kończył okrążanie stołu, kolejny raz zatrzymując się, by zajrzeć w pożółkłą ulotkę lekarstwa, którą potem starannie składał wpół. Zakolebał się na fałdzie dywanu, zgubił rym i zapomniał o kartce. Wypchnięty z pola grawitacji mebli, śpiesznie potruchtał na korytarz i szarpnął drzwi wyjściowe. Klamka nie ustępowała. Zafrasował się, manipulował chaotycznie przy zamku. – Gdzie pan znowu idzie? – Wyjrzała z drugiego pokoju kobieta. – Do domu. – Chce pan pić? Zrobię herbatę. – Tak – ucieszył się. Chciało mu się pić. – Tak, tak. Po drodze zatrzymała go kurtka na wieszaku. Z wewnętrznej kieszeni wydobył sfatygowany portfel i pracowicie wyjmował monety, przekładając je z ręki do ręki. Stojąca w drzwiach nieznajoma kobieta wciąż patrzyła, więc zapytał: – Widzi pani, mam problem… Pani taka uprzejma… Muszę do domu. Do Kęt. Może mi pani pożyczyć osiem złotych? Widzi pani… A nie mam na bilet… Do mamy. Do Kęt. – Syn pana odwiezie. Jutro – powiedziała głośno. – Syn? – zdziwił się, jakby przyglądał się uważnie słowom. – Tak. No tak. Poszedł drobnymi kroczkami za kobietą, gdy zniknęła w półmroku pokoju. – Wie pani… Nie mam…– dręczyło go. Zapalił górne światło i popatrzył w jej twarz z prośbą. Oboje spojrzeli na zegar ścienny. – A tam martwią się… Może mi pani…? Milczała. Pan Eugeniusz usiadł sztywno w fotelu i czekał. Potem przymknął powieki, przysnął, a głowa mu zwisła na ramieniu jak pasażerowi śpiącemu w pociągu. Nawet kołysało nim podobnie. Kiedy się obudzi po dziesięciu, piętnastu minutach drzemki, wyruszy po raz kolejny w podróż dookoła stołu, do drzwi, do Kęt pod Częstochową.

24


PRÓBA OBRONY Witold Wysmułek J. F. Sebastian był obrzydliwie bogaty. Znany jako ekscentryczny samotnik, nie ufał nikomu i niczemu. Rok po roku, J. F. rozbudowywał swoją rezydencję, zaludniając ją wynajętymi komandosami mającymi strzec jego osoby przed potencjalnymi mordercami i sadystami. Pewnego dnia jednak stwierdził, że nawet wytrenowanym komandosom nie można ufać. W końcu w ich szeregi może się zakraść jakieś podstępne indywiduum, chytrze wkupiając się w łaski tylko po to, by wykonać z zaskoczenia cios. J. F. więc zastąpił wszelkich ludzi automatami. Sam je też zaprogramował, na wszelki wypadek. Automaty przeprowadzały badania żywności, jaką mu przywoziły z miasta; kontrolowały skład powietrza w rezydencji; starannie sprawdzały każdego wizytującego. Jednak i takie środki J. F. uznał za niewystarczające. Rozkazał automatom wybudować dla niego specjalne pomieszczenie, z wzmocnionymi tytanem ścianami. Sam zaś, ubrany w najnowszy model pancerza wspomaganego, z najpotężniejszą dostępną bronią ręczną, zasiadł pośrodku swojego nowego pokoju, celując zapobiegawczo w drzwi. Mimo tego, wkrótce znaleziono J. F. Sebastiana martwego. Na jego zastygłej twarzy widoczne były skrajne przerażenie i ból. Długo zastanawiano się, jak J. F. Sebastian mógł zginąć, otoczony własnoręcznie zaprogramowanymi automatami, w swej rezydencji-twierdzy, z bronią w ręku. Odpowiedź była banalna. Nawet najpotężniejsza broń czy najmocniejszy pancerz nikogo jeszcze nie uchroniły przed samym sobą.

25


ZAPLĄTANY W CHMURY Witold Wysmułek Zaplątałem się w chmury. Znikła gdzieś ziemia, znikły pola i lasy. Czasem tylko migały pstrokatymi plamkami. Ja szybowałem, przebijając obłoki. Patrzyłem ze zdumieniem. Nigdy tu przecież nie byłem. Postanowiłem wznieść się jeszcze wyżej. Wyskoczyłem ponad szarobiałe kłębowisko. Tam zaś zeszkliły się ciemny błękit i słoneczna poświata. Choć powietrze było rzadsze, oddychałem zachłannie. Poczułem aromat. Nie był to las, nie była łąka. Otoczyły mnie jednak drzewa oraz kwiaty, choć niewidoczne. Usłyszałem ich szum, dobiegł zapach, całymi strugami niezliczonych odcieni. Tafla błękitu, pociemniała od przestrzeni, rozbrzmiała zieloną pieśnią. Nie było w niej słów, tylko troska. Poczułem jakieś ręce, to błękit głaskał. Zdumiałem się, tak wysoko, a jakże ciepło! Wietrzyk letni, tuż pod Kosmosem. Chciałem żeglować dalej. Zawitać na Marsa, okrążyć Jowisza. Ująć w dłonie ich odmienne życie. Dalej, ruszyć na krańce pełne pradawnych form. Tak na chwilę, bo przecież wolałem chmury, i błękit zeszklony, i śpiew troskliwy. Jednak się obudziłem. Leżałem w łóżku. Za oknem szalała śnieżyca, gwizdała, niosąc białe stada. A ja zamarłem, z dłońmi rozpostartymi do lotu. Lecz dookoła był tylko mój pokój. Trwałem tak chwilkę. Tymczasem na dworze wyładniało. Ubrałem się i wyszedłem. Słońce grało na śniegu melodię iskrzenia, kapało z sopli diamentami wody. Ruszyłem przed siebie. Popatrzyłem do góry, a tam tańczyły obłoki jak mleczne puchy. Uśmiechnąłem się. Wciąż byłem zaplątany w chmury.

26


HORROROTERAPIA Bartłomiej Dzik Andrzej pochylał się ze smętną miną nad działem ogłoszeń lokalnej gazety. Żadna z ofert pracy nie brzmiała na tyle sensownie, by się nią zainteresować – przynajmniej dopóki stan konta był niezerowy, a lodówka nie świeciła pustkami. Ostatnia praca była całkiem niezła, ale cóż – wyleciał przez głupi incydent, związany ze zbyt długim wyjściem na papierosa. No właśnie… – westchnął w myślach. Gdyby udało się zerwać z tym smrodliwym nałogiem, podreperowałby domowy budżet i zwiększył swoje szanse na rynku pracy. Ale jak? Próbował już tyle razy! Jego oczy mimowolnie powędrowały do działu „zdrowie”. Psychoterapia… cudowna dieta… horroroterapia… Co?! Ogłoszenie było skromne: „Alkohol, papierosy – horroroterapia” plus numer telefonu. Brzmi dziwacznie jak cholera, ale może warto zadzwonić? Tak też zrobił. Przyjemny kobiecy głos wyjaśnił, że chodzi o przełomową metodę walki z uzależnieniem, a ze względu na jej ciągle eksperymentalny charakter, pacjenci prywatnej kliniki mogli liczyć na bardzo promocyjne ceny zabiegów. Był jeden wolny termin następnego dnia. Andrzej zapisał się. Klinika mieściła się w modernistycznej willi na przedmieściach. Recepcja pachniała nowoczesnością i luksusem. Było pustawo, Andrzej dojrzał jeszcze tylko jednego interesanta, szpakowatego mężczyznę w średnim wieku ubranego w dobrze skrojony garnitur. Przywitała ich seksowana asystentka w kusym kostiumie i zasuszony staruszek w białym kitlu, który przedstawił się jak doktor Strauss. – Większość współczesnych terapii to szarlataneria nastawiona na wyżyłowanie portfela – wyjaśnił chwilę później Andrzejowi, gdy popijali kawę. – My odwołujemy się do klasycznej szkoły behawioralnej. Uważamy, że można w prosty sposób wyleczyć z nałogu za pomocą tak zwanego hamowania warunkowego. Jeśli konsumpcji używki będą towarzyszyły awersyjne bodźce, to z czasem palenie czy picie stanie się dla pacjenta nieatrakcyjne. Doszedłem do wniosku, że jako czynnik hamujący świetnie zadziała oglądanie przerażających scen, stąd nazwa „horroroterapia”. Tłumaczenie wydawało się logiczne. Andrzej został jeszcze poproszony o wypełnienie w samotności dość skomplikowanego kwestionariusza. Pytano tam o stan zdrowia, ale również kwestie rodzinne czy sytuację zawodową. Gdy skończył, asystentka zabrała papiery i po kwadransie wróciła szeroko uśmiechnięta. – Został pan zakwalifikowany do grupy terapeutycznej B. To dobra wiadomość, bo tam jak dotąd pacjenci ze stuprocentową skutecznością rozstawali się z nałogiem. Zaprowadzono go do niewielkiego pomieszczenia, pozbawionego okien i wyłożonego szarym laminatem. Wyposażenie pokoju ograniczało się do masywnego krzesła, projektora multimedialnego i opuszczanego z sufitu białego ekranu, zajmującego niemal całą ścianę. Andrzej usiadł na krześle naprzeciwko ekranu. Asystentka wręczyła mu paczkę papierosów i podała ogień. Mężczyzna zaciągnął się. Odniósł wrażenie, że dym ma dziwny posmak. Nagle pociemniało mu przed oczami… Ocknął się w tym samym pokoju i na tym samym krześle, z tą jednak różnicą, że był mocno przywiązany do mebla skórzanymi pasami. Asystentka zniknęła, a ekran właśnie się zwijał, odsłaniając wielkie lustro. Chwilę później drzwi do pokoju otworzyły się i weszło dwóch mężczyzn. Byli ubrani w przybrudzone

27


kombinezony robocze, na twarzach mieli kominiarki. Jeden z nich trzymał piłę spalinową, drugi ciągnął butle z gazem i palnik acetylenowy. – Ale o co chodzi, panowie? – wydukał zdumiony Andrzej. *** Po drugiej stronie weneckiego lustra szpakowaty mężczyzna z papierosem w dłoni wzdrygnął się, widząc odpalaną piłę spalinową. – Ojej, to naprawdę ma szasnę zadziałać! – rzekł do stojącego obok doktora Straussa.

28


Stusล รณwka


ARPEGGIO Natasza Hebart

Ilustracja: Milena Zaremba

– Jestem… To wtedy odwrócił jej uwagę od lustra. – Cii – szepnęła, wyciągając rękę poza ramy własnego odbicia. Powiodła paznokciem po granicy czerwieni warg mężczyzny, w skupieniu wyrysowała ich kształt. Niecierpliwym ruchem języka podążył za pieszczotą. – Cii… – Zabroniła ruchem głowy. Teraz palce – niby w skrzypcowym pasażu – przebiegały nieśpiesznym dotykiem wzdłuż jego piersi aż po wibrujące podbrzusze, by wrócić w nagłym arpeggio do serca. Na jedną sekundę zabrzmiała w nim. W sobie samej. Uderzenie. Precyzyjnie. Sztyletem. Cios w serce. Tak powinno się stać – ćwiczyła wiele nocy z fantomem – żeby ciało nie zdążyło zaprotestować ze zdumienia. Potem ubierała się powoli. – Mogłeś być. Mogliśmy. Nieważne.

30


PROBLEM WAGI PAŃSTWOWEJ

Król w skupieniu przeglądał zestawienia. Nie było dobrze. Z niejasnych powodów jego przodkowie wyznaczyli czerwiec na obchody święta miłości, co skutkowało zwiększoną ilością narodzin w okolicach marca. Wpływ gwiazd był bezlitosny. Aktualnie królestwo było zalewane przez rozchwianych osobowościowo artystów spod znaku ryby oraz awanturników spod barana. Problem, przez dekady traktowany jako czwartorzędny, osiągnął ostatecznie status priorytetu. Król westchnął i kolejny raz zaczął liczyć miesiące, sprawdzać układy planetarne, horoskopy oraz harmonogramy prac polowych. Terminy letnie odpadały - narodziny w polu, krew na warzywach, bleee – pomyślał, może lepiej okres późnojesienny? Potrzebował lojalnych i inteligentnych nowych poddanych, hm, skorpion, listopad, -9, luty, 14?

Ilustracja: Malgorzata Lewandowska

31

Ilustracja: Piotr Kolanko

Małgorzata Lewandowska


Rymowisko


ŁOWY (Z PRZYMRUŻENIEM OKA) Małgorzata Lewandowska

Lecą włosy lecą rwane już garściami Pęka skóra pęka krwawymi bąblami ref: Uciekajcie ludzie Nim kogo zobaczy Wilkołak się rodzi Ludzkiej krwi uraczy

Ilustracja: Malgorzata Lewandowska

Trzeszczą kości trzeszczą rozrywają skórę Puchną mięśnie puchną kości plotą sznurem ref: Uciekajcie ludzie Rosną zęby rosną okrwawiają szczękę Pazurzasta łapa zastąpiła rękę ref: Uciekajcie ludzie Pazurzasta łapa zastąpiła nogę Pierwsze strzępy mięsa lecą na podłogę ref: Uciekajcie ludzie Przemiana skończona Wilkołak gotowy Wycie noc zbudziło Rozpoczęte łowy!

33


Subiektywnie


MAŁA, ALE ODWAŻNA Katarzyna Lizak Tym razem do przeczytania książki zachęciła mnie ładna i elegancka okładka. Zaintrygowała mnie kobieta ze starej fotografii patrząca sennie w dal. Zaintrygowało mnie również imię i nazwisko autorki, z którą do tej pory nie miałam okazji się zetknąć. Informacje na jej temat jeszcze bardziej podsyciły moją ciekawość. Anais Nin, w żyłach której płynęła bardzo kolorowa krew, była kobietą niezwykle ekscentryczną, a jej szalenie bujne życie uczuciowe i erotyczne wymyka się wszelkim schematom. Spodziewałam się więc, że Jej opowiadania zawarte w zbiorze „Małe ptaszki” nie będą czytadłem dla grzecznych panienek, a mimo to ich fabuła zaskoczyła mnie bardzo. „Małe ptaszki” to zbiór trzynastu opowiadań, a właściwie króciutkich opowiadanek, które ociekają erotyką i zmysłowością. Fabuła każdego z nich zbudowana jest na wątku erotycznym. Wszystko, co się w nich dzieje, co myślą i mówią postacie, ma podtekst seksualny. Niektóre opowiadania w całości opisują intymną przygodę bądź przygody, czasem bardzo tajemnicze, niemal surrealistyczne. Inne opisują dziwaczne dewiacje. Jeszcze inne są opowieściami o odkrywaniu cielesności. Kolejne są o silnym pożądaniu, zazdrości i innych namiętnościach. Opowiadania w sposób bezpruderyjny opisują cielesne doznania, akty seksualne, jak i przeróżne międzyludzkie konstelacje. W każdym z nich panuje specyficzna gęsta atmosfera. Tworzą ją miejsca, gdzie toczy się akcja, ale również energia pomiędzy postaciami. Język opowiadań jest bardzo subtelny i na swój sposób staroświecki. W końcu Anais Nin pisała swoje opowiadania w latach 30tych ubiegłego wieku. Seksualność jest tu opisywana wprost, bez pruderii, ale w bardzo delikatny sposób. Nie ma tu żadnych wulgarności. Jak dla mnie lektura opowiadań Anais Nin była ciekawym doświadczeniem czytelniczym. Oczywiście niektóre opowiadania podobały mi się bardziej niż inne. Poleciłabym je na wspólne wieczorne poczytanie we dwoje. Są też opowiadania, które nie spodobały mi się ze względu na (zbyt młody) wiek bohaterów. I to był dla mnie jedyny minus zbioru. „Małe ptaszki” są bardzo ładnie wydane. To urokliwa książka, a właściwie książeczka w twardej oprawie, z eleganckim rowkiem po boku i o bardzo przyjemnej fakturze. I, jak wspomniałam na początku, elegancka i kobieca okładka od razu przyciągnęła moją uwagę. Czy polecam? Myślę, że na pewno warto zapoznać się z twórczością Anais Nin. Autor: Anais Nin Tytuł: Małe ptaszki Tłumaczenie: Mieczysław Dutkiewicz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: Marzec 2014 Liczba stron: 184 ISBN: 978-83-7839-728-1

35


NOWA FANTASTYKA Sławomir Szlachciński Taką Nową Fantastykę lubię. Porządny zestaw opowiadań, z których większość daje asumpt do zastanowienia się nad tym czy owym, nie popadając przy tym w przesadnie ciężkie tony tudzież bolesne wygibasy formalne, uzupełniony przyzwoitym zestawem form okołoliterackich. Co oczywiście nie znaczy, że nie wbiję szpilki albo dwóch w redakcyjny boczek. Wszak nie żyjemy w świecie idealnym. Dział literacki otwieramy Córką Aegira Łukasza Malinowskiego. Swego czasu miałem wątpliwą przyjemność obcować z obszernym fragmentem debiutanckiej powieści tego autora, pozycji fatalnej pod każdym względem. Zabierając się do czytania kolejnej kreacji, miałem potężne obawy, chociaż redaktor zapewniał ‘będziesz pan zadowolony’. No i nie jestem. Poprawiło się, jeśli idzie o stronę rzemiosła wydawniczego; zaistniała korekta, redakcja, zniknęły najbardziej koślawe konstrukcje. To można uznać za plus, lecz poza tym jest słabo. Fabuła niemrawa, mało interesująca, nieprzekonująca. Warsztat literacki, postrzeganie rzeczywistości realnej i magicznej, konstrukcja postaci na poziomie szkolnego wypracowania. Być może autor stara się wzorować na dawnych sagach i tworzyć coś na wzór, ale ja nie dostrzegam szlachetnej strony tych usiłowań. W sumie to mogłoby się zgadzać, dawne sagi były prymitywne i taka też jest twórczość pana Malinowskiego. Kolejne opowiadanie jest jak odświeżające panaceum na miazmaty niezdrowej atmosfery poprzedniego utworu. W Przypadkach Guliwera Kruzoe, Przemysław Zańko porusza się co prawda w przestrzeni dość mocno ostatnio eksploatowanej – bliski zasięg, przemiany społeczne, rozwój techniczny - ale robi to bardzo elegancko, z dużą zręcznością warsztatową, ładną psychologią postaci i nienachalnymi sensami. Lektura przyniosła mi dużo satysfakcji. Czyściec 3D Kazimierza Kyrcza jr to w zasadzie żarcik w tonie lekkiego horroru. Zdecydowanie udany pastisz. Literacko lekki, humorystycznie smaczny, można też nad tym i owym podumać. KZIDKA 1.0 Lillian Wheeler to kolejny mocny punkt numeru, kto wie, czy nie najmocniejszy. Rzeczywistość, podobnie jak u Przemysława Zańko, umieszczona gdzieś w nieodległej przyszłości. Sama historia, powściągliwość w jej kreowaniu, beznamiętność narracji tworzą potężny ładunek emocjonalny. Na styku człowieka, systemu i maszyny rodzą się pytania, na które nigdy nie znajdziemy odpowiedzi. A może każdy po prostu znajdzie swoją. Scott Lynch zapracował już na swoją markę u polskiego czytelnika. Machina sterowana zdalnie, czyli historia czerwonych kapeluszy zdecydowanie ją potwierdza. Lekka, zgrabna, dobrze napisana opowieść fantasy z zestawem akuratnie wykreowanych bohaterów i okrasą w postaci niewymuszonego humoru. Rzecz wygląda na samodzielną historię, ale bez problemu dałoby się ją umieścić w ramach szeeerokiego projektu. Mamy tu zarys przemyślanie skrojonego uniwersum oraz interesujący, chociaż

36


może nie najbardziej oryginalny, pomysł na bohatera zbiorowego czyli ekipę pokręconych magików-najemników. Sterta porwanych obrazów Sunny Morane jest opowiadaniem o urodzie nieoczywistej. Niby nic nowego, bo o kontakcie z obcą cywilizacją, ale tak naprawdę o ludziach, relacjach, szacunku dla inności, przyczynach i konsekwencjach niezrozumień. Napisane rzetelnie warsztatowo, jednak rodzaj narracji oraz ciężar podjętych problemów skutkują lekturą niezbyt lekką, wymagającą zaangażowania. Nie należy się jednak zrażać, tekst jest zdecydowanie wart odrobiny wysiłku. Publicystykę startujemy wraz z felietonem Mateusza Wielgosza starającym się wyjaśnić koncept bozonu Higgsa, który robi od jakiegoś czasu za celebrytę (znaczy koncept robi za celebrytę, bo Wielgosz to nie wiem). Ta forma technicznych nowinek znacznie bardziej mi odpowiada. Andrzej Miszczak również pisze o technice, ale w bardziej praktycznym aspekcie. Stara się przewidzieć jak technologia wpłynie na żołnierzy w niedalekiej przyszłości. Wszystko wskazuje na to, że będą nas bronić naćpane bio-cyborgi pozbawione uczuć i emocji. Dalej mamy wyjątkowo marny wywiad z Kevinem Feige, producentem tych wszystkich marvelowskich filmopodobnych świecidełek, a za chwilę Andrzej Kaczmarek podejmuje w luźnym tonie temat marnego kina nabijając się z kilku spektakularnych gniotów. Przypadek? Wawrzyniec Podrzucki przekonuje nas, że wcześniej czy później człowiek będzie w stanie oszukać śmierć. Ja mam to przekonanie od blisko dwóch dekad, pogodziłem się jednak z faktem, że nie dożyję momentu, gdy będzie to możliwe i będzie mnie stać. Szkoda trochę, bo było blisko. Dla odmiany kolejny wywiad, znacznie lepszy i wartościowszy. Michał Szolc, dyrektor firmy Sound Tropez, opowiada o adaptacjach dźwiękowych hitów wydawniczych. Idąc w słusznym kierunku, redakcja zamieściła dwie obszerniejsze recenzje powieści. Jedynym powodem do marudzenia w tym przypadku jest fakt, że żadna z nich nie dotyczy książki polskiego autora. Maciej Parowski, w swoim stylu kontynuuje nostalgiczno-kombatanckie rozważania doli recenzenta. Rafał Kosik duma nad przewagą papieru nad elektroniczną formą zapisu informacji w kontekście trwałości. Niech będzie, ale czytaliśmy o tym już wielokrotnie. Peter Watts pisze zaś o rozmywaniu granic? emancypacji myśli? entropii idei? W sumie sam nie wiem o czym. Łukasz Orbitowski na bazie filmu Shadow of the Vampire rozważa kilka myśli szerszej natury. Interesujący felieton. Nie mam w tym miesiącu szczególnych zastrzeżeń do wysiłków recenzenckich, poza jednym. Omawiając film Snowpiercer Jerzy Rzymowski używa określenia ‘mokry sen lewicowca’. O ile mogę zrozumieć użycie tego typu wyrażeń w forumowych dyskusjach czy internetowych recenzjach, to w poważnym miesięczniku literackim już nie. Z jednej strony żadna zbrodnia, ale z drugiej mało to eleganckie. Pozdrawiam i do następnego razu. Wydawca: Prószyński Media ISSN: 0867-132X

37


MOJE WSPOMNIENIA Dawid „Fenrir” Wiktorski Historia bywa bezlitosna i na piedestał wynosi ludzi, którzy nigdy nie powinni w niej zaistnieć (jak chociażby Adolf Hitler), a zapomina o tych mających największy wkład w walkę o wolność czy sprawiedliwość. Tak było właśnie z Józefem Dowborem-Muśnickim, jednym z najwybitniejszych (uważanego za takiego nawet dziś) dowódców w polskiej armii po zaborach. To jednak nie jego nazwisko występuje w podręcznikach do historii, lecz Józefa Piłsudskiego – nawet nie umniejszając zasługom Marszałka może być to co najmniej zastanawiające, jeśli wręcz nie niesprawiedliwe. „Moje wspomnienia”, wznowienie pamiętników oficera, rzucają więcej światła na jego postać. Już we wstępie (napisanym, bagatela, w 1932 roku, na siedem lat przed wybuchem drugiej wojny światowej) Dowbor-Muśnicki nakreśla czytelnikowi charakter swoich wspomnień. Nie stara się on ich wybielić. Co więcej, otwarcie wspomina, że historia zapomniałaby o nim dużo szybciej, gdyby tylko prasa nie podejmowała prób oczernienia jego nazwiska. A nawet przeprasza za literackie braki, zaznaczając, że języka polskiego nie miał okazji nauczyć się w szkole. Takie słowa nastawiają wprost na lekturę tekstu szczerego, przemyśleń płynących z serca, nieocenzurowanych przez samego autora. Wspomnienia Muśnickiego w znacznej mierze koncentrują się na możliwości odzyskania niepodległości przez Polskę, czy organizacji I Korpusu Polskiego w Rosji, tym samym udowadniając, że jego talenty wojskowe faktycznie nie są przesadzone, a sam generał wiedział bardzo wiele o wojnie zarówno od strony politycznej, jak i logistycznej. Paradoksalnie to właśnie te cechy uczyniły z niego… rywala dla Józefa Piłsudskiego. Co więcej, sam Muśnicki był tego świadomy, co zresztą uwzględnił w zapiskach. Generał podczas spisywania swoich wspomnień nie kierował się jakimiś nadrzędnymi wartościami, jakie miałyby przyświecać późniejszej ich publikacji. Nie ukrywał swojego konfliktu z Piłsudskim, nie udawał, że jego zasługi były przez Marszałka należycie doceniane (o ile w ogóle), za nic miał sobie coś, co dziś moglibyśmy nazwać polityczną poprawnością. „Moje wspomnienia” w ten sposób jest idealnym uzupełnieniem podręcznikowej wiedzy o jednej z najważniejszych postaci w kraju – autorzy tychże raczej nie czcili nigdy postaci Piłsudskiego, ale jego konflikt z Muśnickim nigdy nie był też czymś przesadnie eksponowanym (jeśli w ogóle – nie trzeba mówić, że to dość spora skaza na wizerunku przyszłego pogromcy bolszewików). To czyni z publikacji niebagatelne źródło informacji na temat okresu kształtowania się Rzeczpospolitej po ponad stu dwudziestu latach zaborów. „Moje wspomnienia” to z pewnością książka intrygująca – to nie tysięczne opracowanie na temat danego okresu w historii, lecz wspomnienia człowieka czynnie biorącego udział w budowaniu polskiej armii na początku dwudziestego wieku, potem zaś odsuniętego od wojska. Muśnicki nie starał się ugrzecznić zapisków, nie ukrywał niczego istotnego z punktu widzenia czytelnika i pisał wprost to, o czym i jak

38


myślał. Książka ta to także skaza na dotychczasowym wizerunku Józefa Piłsudskiego – szkolne podręczniki milczą o fakcie istnienia konfliktu między przyszłym Marszałkiem, a generałem, który był dla niego poważnym rywalem. Już sam ten fakt sprawia, że „Moje wspomnienia” to pozycja wręcz obowiązkowa dla miłośników historii naszego kraju – ale tak naprawdę każdy powinien się z nią zapoznać i dowiedzieć się więcej na temat trudności, z jakimi borykał się nasz kraj po wyzwoleniu spod władzy zaborców. Tytuł: Moje wspomnienia Autor: Józef Dowbor-Muśnicki Wydawnictwo: Zysk i s-ka Liczba stron: 900 Data wydania: styczeń 2014 ISBN: 978-83-7785-327-6

39


ZŁODZIEJ WRÓT Marek Adamkiewicz Z czego Card jest najbardziej znany, wie każdy. Jednak flagowy cykl autora, to nie jedyna rzecz warta uwagi w jego bogatej bibliografii. Ostatnimi czasy chociażby, mieliśmy okazję zetknąć się z ciekawym miksem sci-fi i fantasy, pod postacią „Tropiciela” i kontynuujących je „Ruin”; ponadto w ręce czytelnika wpadły błyskotliwe „Zaginione Wrota”, rzecz nieco bardziej młodzieżowa, śmiało jednak flirtująca z poważniejszą tematyką. Z lekkim poślizgiem, gdyż prace nad powieścią się nieco wydłużyły, otrzymujemy oto jej kontynuację. Danny North należy do prastarej rodziny magów. Jego moc to tworzenie wrót, dzięki którym może nie tylko błyskawicznie przemieszczać się z miejsca na miejsce, ale także przejść na Westil, świat, z którego pochodzą ziemscy magowie. Po walce, jaką Danny stoczył z westilańskim magiem wrót, chłopak stara się być bardziej ostrożny. Wiedząc, że stał się obiektem polowania ze strony rodzin magów, rozpoczyna naukę w szkole, zyskując tym samym dobry kamuflaż. Tam znajduje także przyjaciół, których wtajemnicza w sytuację. Ta jednak znacząco się komplikuje, gdy na jaw wychodzi, że obu światom zagraża niebezpieczeństwo znacznie starsze i bardziej złowrogie, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrażać. Jak to najczęściej w przypadku Carda bywa, jednym z największych atutów książki jest umiejętne prowadzenie bohaterów dziecięcych. Danny North to w końcu nastolatek i ma typowe dla tego wieku problemy. Autor przedstawił je w taki sposób, jakby sam je aktualnie przeżywał. Borykającego się ze swoją „boskością” bohatera wyzwania czekają nie tylko na arenie międzyświatowej, ale też na uczuciowej. Ta nastolatka, czy inna? To jest dylemat… Zabieg ten jest o tyle dobry, że uwiarygodnia postać Northa i stawia ją naprzeciwko tej samej codzienności, z którą muszą się borykać adresaci powieści. Oprócz Danny’ego jest tu jednak więcej bohaterów, na których warto zwrócić uwagę. Ponownie, jako wyjątkowo ciekawa postać, jawi się Klucha, mag wrót z Westilu. Jego głównym atutem jest niejednoznaczność. Niby popełniał w przeszłości podłe czyny, ale nie można go też określić jako postaci negatywnej. Na kartach powieści widzimy go, starającego się naprawić niektóre ze swoich błędów, jednak tym razem nie możemy ocenić go tylko pozytywnie. Drzemie w nim pierwiastek podłości, który rzutuje na obraz całości. Świetnie rozpisana postać. Bohaterowie zostali tym razem wrzuceni w środek sytuacji nieco bardziej skomplikowanej niż poprzednio. Nie dosyć bowiem, że rodziny magów rywalizują ze sobą o to, która z nich pierwsza stawi się na Westilu i uzyska przewagę nad pozostałymi, to pojawiło się nowe zagrożenie - tzw. magowie Bela, przybywający z jeszcze innego świata antagoniści, prowadzeni przez najgorszego z nich. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Card w tym momencie nieco przedobrzył. Chcąc prawdopodobnie uatrakcyjnić fabułę i zwiększyć stopień jej skomplikowania, zagmatwał opowiadaną przez siebie historię. Wątek wydaje się być bardzo wy-

40


dumany i wrzucony w powieść na siłę. Już sama historia zderzenia dwóch światów, choć w żaden sposób nie jest ona nowatorska, stanowiła jeden z większych atutów powieści, niestety wrażenie to zostało kompletnie rozmyte przez to nowe zagrożenie. Pozostaje żałować, że autor nie rozwinął wątku walki o władzę w wykonaniu rodzin. Przedstawienie konfliktu na skalę światową, intrygi, wojna. I jednoczesne zajęcie się sytuacją na Westilu, przygotowanie gruntu pod końcową konfrontację. Ten kierunek, mnie przynajmniej, wydawał się być bardziej odpowiedni. Cóż, to nie ja jestem jednak bestsellerowym autorem. „Złodziej Wrót” to w ostatecznym rozrachunku powieść, do której jak ulał pasuje określenie „Lepsze wrogiem dobrego”. Kosztem uatrakcyjnienia fabuły, Card stracił lekki i młodzieżowy klimat pierwszego tomu. Mimo wszystko jednak, nie jest to powieść zła. Czyta się ją bardzo płynnie, a i wciąż można się w niej natknąć na kilka interesujących refleksji, np. na temat odpowiedzialności za swoje czyny. Warto po nią sięgnąć, jednak trzeba mieć na uwadze, że spod pióra Orsona Scotta Carda wychodziły już dużo lepsze książki. 6/10 Autor: Orson Scott Card Tytuł: Złodziej Wrót Tytuł oryginału: The Gate Thief Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 20. 03. 2014 Liczba stron: 437 ISBN: 978-83-7839-723-6

41


PTASI ŚPIEW Dawid „Fenrir” Wiktorski Pierwsza wojna światowa była punktem przełomowym w historii wojskowości: nigdy wcześniej nie rozpoczęto działań zbrojnych na tak ogromną skalę, a zdobycze techniki używane na frontach były drugą rewolucją militarną w dziejach (pierwszą z pewnością można nazwać wynalezienie broni palnej), zaś skostniała taktyka musiała zostać błyskawicznie przystosowana do nowych warunków. Wielkość tych zmian najlepiej obrazuje bitwa nad Sommą, która pochłonęła życie około miliona żołnierzy, jednak dopiero kilkadziesiąt lat później padły słynne słowa „Jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”. „Ptasi śpiew” Sebastiana Faulksa wydany w stulecie rocznicy wybuchu pierwszego światowego konfliktu to właśnie historia „tragedii” jednostki – Stephena Wraysforda, młodego pracownika londyńskiej firmy tekstylnej. Początek historii opowiedzianej w „Ptasim śpiewie” jest dość typowy dla literatury rozgrywającej się w tym okresie – główny bohater zostaje porzucony przez swoją ukochaną, przez co jego życie traci jakikolwiek sens. To jednak tylko pierwszy wątek w powieści, bo te będą jeszcze dwa – odpowiednio sześć lat później, w samym środku wojennej zawieruchy, jak i kilkadziesiąt lat po wojnie, w roku 1978. Wydaje się, że odpowiednio sześć i sześćdziesiąt dwa lata przerwy między poszczególnymi fragmentami historii sprawiają, że autor dążył do ich hermetyzacji, odcięcia się od przeszłości. Nic bardziej mylnego – „Ptasi śpiew” to powieść niezwykle spójna, pomimo tego, że rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Podział fabuły przez Faulksa na trzy wątki pozwala na trzy różne spojrzenia na pierwszą wojnę światową. Najwcześniejsza część opowieści to bardzo dobre wprowadzenie w realia pierwszej dekady ubiegłego wieku, gdy jeszcze nawet najgorsi pesymiści nie sądzili, że Europie przyjdzie mierzyć się w tak krwawych bitwach i na tak wielu frontach. Rok 1910 w powieści Faulksa to zarazem zmierzch starego ładu i początek prawdziwego kapitalizmu – dość istotnym problemem poruszanym na samym wstępie fabuły są strajki robotników żądających wyższych płac, i podobne ruchy związane z zakończeniem ery wyzysku w przemyśle. Z drugiej jednak strony czytelnik doskonale wie, że nad mapą polityczną Starego Świata wiszą czarne chmury, a za cztery lata dotychczasowy obraz społeczeństwa zostanie niemalże zrównany z ziemią. Później zaś nadejdzie okres wojny, w której środku znajduje się główny bohater, a na koniec losy Stephena poznamy z kolejnego punktu widzenia dzięki dociekaniom jego wnuczki. Mnoga perspektywa pozwala tu dosłownie widzieć wydarzenia w trójwymiarze, niczym opowiadane przez narratora, który nie ukrywa przed czytelnikiem żadnego faktu. W kreowaniu dzisiejszego obrazu społeczeństwa w pierwszej połowie dwudziestego wieku spory udział miały czarno-białe zdjęcia i filmy. Dużej części odbiorców kojarzą się one z wyzuciem z uczuć, podobnie jak i poważne miny ludzi na fotografiach (nie było to bynajmniej spowodowane ich oziębłością czy też publicznym potępieniem ich okazywania, ale to temat do osobnych przemyśleń), więc mogłoby się

42


wydawać, że bohater powieści Faulksa także wpasuje się w ten nurt. Będzie stonowany, poważny, raczej niepozwalający sobie na ekspresyjność uczuć. Jest jednak wręcz przeciwnie – kreacja protagonisty w wykonaniu Faulksa zdaje się zaprzeczać tym stereotypom. To postać o złożonym charakterze, który raczej trudno oceniać w kategoriach dobra i zła. A na ten stan rzeczy składa się naprawdę wiele czynników, które kształtują jego światopogląd – nieszczęśliwa miłość, niezbyt szczęśliwe dzieciństwo, czy w końcu sama wojna. Dla przeciętnego czytelnika okres przed pierwszą wojną światową kojarzy się raczej z sielankowymi i romantycznymi widokami („Ania z Zielonego Wzgórza”, chociaż rozgrywająca się blisko pół wieku przed wydarzeniami z „Ptasiego śpiewu” pasuje idealnie). Faulks tymczasem w swojej powieści postanowił pokazać raczej ciemne strony życia w ówczesnym społeczeństwie, łącznie z kształtującym się w bólach kapitalizmem, ruchami robotniczymi i wojną, która drastycznie zmieniła obraz Europy na długie lata, zarówno politycznie, jak i społecznie. Do tego losy jednostki widzimy w trzech różnych okresach czasu, co pozwoliło autorowi na pełnowymiarowe ukazanie zarówno zmian zachodzących w bohaterze, samej wojny, jak i kwestii społecznych. „Ptasi śpiew” nieprzypadkowo zdobył miano klasyka literatury współczesnej – jest napisany z odpowiednią werwą, pomysłem, i jednocześnie nie daje się zaszufladkować jako romans historyczny, tudzież powieść wojenna. Tytuł: Ptasi śpiew Autor: Sebastian Faulks Tłumaczenie: Jerzy Łoziński Wydawnictwo: Zysk i s-ka Liczba stron: 560 Data wydania: luty 2014 ISBN: 9788377851777

43


SKĄD SIĘ WZIĄŁ KOT SCHRÖDINGERA Dawid „Fenrir” Wiktorski Kot Schrödingera w świecie fizyków ma status Garfielda – każdy go zna i wie, co oznacza (w przypadku rudego grubasa lenistwo w formie sztuki). Jest też najprostszym przedstawieniem zasady działania mechaniki kwantowej, chociaż nie mniej abstrakcyjnym – wszak jak jeden kot może być zarazem żywy i martwy, podobnie jak im próba dokonania dokładniejszego pomiaru sprawia, że wyniki są coraz bardziej nieprawidłowe? Generalnie raczej nie ma co brać się za podobne rozważania bez doktoratu z fizyki, niemniej można dowiedzieć się więcej na temat pomysłodawcy słynnego eksperymentu, Erwina Schrödingera. „Skąd się wziął kot Schrödingera” to dość nietypowa książka, bo z jednej strony jest ona biografią (w znacznej części), z drugiej zaś wprowadzeniem w podstawowe zasady mechaniki kwantowej, przy czym proporcje obu składowych wynoszą około cztery do jednego, niemniej nie jest to wada. Co więcej, recenzowana pozycja jest niemalże idealnym preludium do bardziej zaawansowanej wiedzy na temat tej dziedziny fizyki. Dla wielu czytelników słowo „biografia” już sprawia, że entuzjazm na widok danej pozycji znacząco się zmniejsza – często jak najbardziej słusznie, gdyż autorzy takich pozycji dzielą się na tych, którzy umieją zaciekawić czytelnika, jak i na wyrobników piszących na zadany temat, lecz nic poza tym. John Gribbin zdecydowanie zalicza się jednak do tej pierwszej grupy – nie trzyma się kurczowo postaci samego Schrödingera, lecz zdołał w „Skąd się…” zbudować prawdziwe informacyjne zaplecze dotyczące jego rodziny, samego Erwina, jak i sytuacji społecznej która towarzyszyła fizykowi w latach jego aktywności naukowej. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że czytelnik otrzymał prawdziwy kogel-mogel, a tytułowa geneza eksperymentu zostanie przemycona gdzieś między wierszami. Jednak po lekturze okazuje się, że były to obawy nieuzasadnione, poszczególne elementy w „Skąd się wziął…” znajdują się na odpowiednich miejscach, a narracyjny chaos praktycznie nie istnieje. Wspomniane wcześniej wprowadzenie do mechaniki kwantowej (a także po części do klasycznej fizyki) zostało zrealizowane całkiem nieźle – wyjaśniona zostaje geneza sporej ilości wzorów i ich znaczenie w nauce, a i zasady rządzące fizyką kwantową przedstawione zostały w jasny, przejrzysty sposób (co w wielu pozycjach popularnonaukowych jest esencją horroru i bełkotu w jednym). To nadal jednak tylko przysłowiowa wisienka na torcie – „Skąd się wziął…” to raczej fizyczne abecadło, które trzeba opanować, by sięgnąć po bardziej zaawansowane pozycje w tym temacie. Ale z drugiej strony to raczej nieoczekiwana korzyść dla czytelnika – wszak raczej miał on mieć do czynienia z biografią i ewentualnym wprowadzeniem w historię eksperymentów tytułowego fizyka, nie podręcznikiem fizyki. Dla przeciętnego człowieka sama klasyczna fizyka zasługuje na miano czarnej magii, zaś jej kwantowa odmiana to czarna magia podniesiona do sześcianu –

44


wymykająca się logice rządzącą resztą nauk ścisłych. „Skąd się wziął kot Schrödingera” Johna Gribbina pozornie nie ma z takimi wiele wspólnego – to teoretycznie tylko biografia człowieka, który opracował najsłynniejszy eksperyment obrazujący „kwantowe szaleństwo” (martwy i żywy zarazem kot to przecież twór pozbawiony logiki). W praktyce jednak świetnie przedstawione życie Schrödingera, jak i tezy wraz z objaśnieniami składają się na naprawdę kapitalną pozycję zarówno biograficzną, jak i w pewnym stopniu popularnonaukową – a takie połączenie zdarza się raczej nieczęsto. Tytuł: Skąd się wziął kot Schrödingera. Geniusz z Wiednia i kwantowa rewolucja Autor: John Gribbin Tłumaczenie: Sebastian Szymański Wydawnictwo: Prószyński i s-ka Liczba stron: 272 Data wydania: luty 2014 ISBN: 978-83-7839-703-8

45


MAGICZNY LONDYN Paulina Kuchta Londyn, magia, bogowie Tamizy, gniazdo wampirów w Purley. Duch rozruchów i rebelii. Humor. Akcja. Tajemnicze zbrodnie. Tak krótko i chaotycznie można streścić książkę Rzeki Londynu, w której to właśnie chaos i nieporządek odgrywają dużą rolę. Ale po co krótko, skoro można dłużej, recenzja to nie szort. Mogę się rozpisać, no to się rozpiszę, nie wiem, co z tego wyjdzie, ale może Peter Grant mi pomoże, w końcu to czarodziej. Poznajcie Petera Granta. Policjanta, detektywa, ucznia czarodzieja, negocjatora rozejmu pomiędzy bogiem i boginią Tamizy. Zdarza mu się też rozkopywać groby w Covent Garden, ale wszystko to w służbie porządku społecznego. Dodam, że trudno mu się skupić na szczegółach, ale to taki może mało istotny szczegół, chociaż utrudniający nieco życie i awans w policji. Peter inaczej postrzega świat, widzi rzeczy, których nie ma. Właśnie ten dar sprawia, że dostrzega go ostatni czarodziej w Anglii - Thomas Nightingale. A wszystko zaczyna się od nietypowego świadka, którego przesłuchuje Peter. Szybko okazuje się, że widzenie rzeczy, których nie ma, może być bardzo użyteczne w pracy policjanta. Gdy więc w mieście budzi się prawdziwe zło, a duch rebelii i rozruchów opanowuje ulice zamieniając zwykłych obywateli w kukły odgrywające pełen przemocy spektakl, to właśnie Peter Grant musi sobie z nim poradzić. Nie jest sam, otaczają go piękne kobiety: podporucznik Lesley May, Beverley Brook - córka bogini Tamizy (orisza) i oczywiście nadinspektor Thomas Nightingale, który nie jest kobietą, ale mimo to też jest pomocny, jak to czarodziej. I nie zapominajmy o tajemniczej Molly - gosposi, która nie lubi pokazywać swoich zębów. Dodam tylko, że powodem tego nie jest próchnica... Na brak pomysłów Ben Aaronovitch nie może narzekać. Obawiałam się nawet początkowo, że ilość nagromadzonych motywów i wątków w pewnym momencie mnie znuży i spowoduje przesyt. Jednak tak się nie stało i szybko okazało się, że autorowi udało się stworzyć wciągające urban fantasy, w którym to specjalny wydział policji zajmuje się morderstwami, których sprawcami są istoty nadnaturalne. Tak, to jest ten moment, w którym uwierzcie w duchy, wampiry, wilkołaki, wróżki, wiedźmy, czarowników i inne nadnaturalne istoty, jakie wam przyjdą do głowy, bo zawieszenie niewiary przy czytaniu tego typu literatury poprawia odbiór. Tak było w moim przypadku. Aaronovitch skutecznie oderwał mnie od codzienności, co było przyjemną odskocznią, serwując miejską fantasy z elementami kryminału i dobrze rozrysowanymi postaciami, zwłaszcza głównego bohatera. A z Peterem Grantem polubiłam się już od pierwszych stron. Może przez wzgląd na jego luzacki styl wypowiedzi, trochę ironiczny ton, kpiarski, z przymrużeniem oka, ale jednocześnie z dystansem do samego siebie, który mi podszedł sprawiając autentyczną przyjemność. Może przez ciekawą osobowość, albo dlatego, że Peter nie jest zwykłym posterunkowym. Podczas gdy trwa bijatyka bandy dresiarzy, on

46


zamiast pomóc koleżance skupia się na napisie na fontannie, bo akurat w tym momencie odezwała się w nim dusza badacza i odkrywcy. Przyznacie, że to urocze. I jak kogoś takiego nie lubić? Pomimo niewątpliwych walorów rozrywkowych, kryminalnej zagadki i całej plejady bóstw i istot nadnaturalnych, autor ma do przekazania coś więcej. I to jest według mnie sedno tej powieści. Ma się wrażenie, że wszystko do tego zmierza. I całość, która początkowo może zdać się przypadkowa nabiera sensu. Chwilami miałam wrażenie, że autor jak najbardziej chce nas jeszcze czymś zaskoczyć, bo nowatorski pomysł to jedno, ale liczy się też wykonanie i styl, a poprawności tego odmówić mu nie można. Zakończenie pierwszego tomu pokazuje, że jest w tym głębszy zamysł. Aaronovitch daje nam do zrozumienia, że każdy z nas ma jakąś rolę do odegrania, jak w teatrze. I wciąga do tego przedstawienia. Jesteśmy potrzebni, jedni by wywoływać rozruchy, inni by je tłumić. By przedstawienie mogło trwać dalej. I trwa. Historia oczywiście nie została zamknięta. Wiele wątków nie zostało wyjaśnionych, a kilka z postaci znalazło się w bardzo nieciekawym położeniu. To trzeba zmienić, ale to już w kolejnych odsłonach cyklu, w których powrócą znani nam już bohaterowie. Całość została rozpisana na trylogię, a ja czekam na Księżyc nad Soho, kontynuację Rzek Londynu. No i z mojego rozpisania się, znowu wyszły nici. No cóż, widocznie magia Petera Granta nie jest tak silna. Następnym razem poproszę kogoś mocniejszego. Może Gandalfa? Tytuł: Rzeki Londynu Tytuł oryginału: Rivers of London Autor: Ben Aaronovitch Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec Wydawnictwo: MAG Rok wydania: 2014 Oprawa: miękka Ilość stron: 367 ISBN: 978-83-7480-425-7

47


KSIĘGA WAMPIRÓW Hubert Stelmach Autorzy “Księgi Wampirów” za cel postawili sobie przywrócenie prawdziwego, ich zdaniem, wizerunku wampira - bestii, potwora, bezlitosnego krwiopijcy. Polemizować można z faktem, czy taki zabieg w ogóle był konieczny, czy aby wampir meyerowski nie jest kolejnym etapem rozwoju motywu literackiego i nie ma co Wisły kijem zawracać, ale trzeba przyznać, że taka inicjatywa mogłaby być ciekawym eksperymentem. Co prawda już po lekturze okazało się, że spora część opowiadań, delikatnie rzec ujmując, rozmija się z głównym założeniem, ale mimo to garść mało znanych autorów bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. “Księgę” otwiera wstęp autorstwa Sylwii Błach, która bezpardonowo daje do zrozumienia, że mdli ją na widok mieniącego się w słońcu Edwarda, a ceni bardziej krwawe produkcje (choć na podstawie przytoczonych przykładów, można odnieść wrażenie, że krwawość jest jedynym wymaganym elementem – w przeciwieństwie do fabuły i gry aktorskiej). Jej opowiadanie „Nów” jest bezpośrednią kontynuacją tej myśli. Sprawnie napisane, ale jak na założony cel, utrzymane w zbyt poważnej atmosferze. W antologii znalazło się sporo sprawnie napisanych opowiadań, które przyjemnie się czyta, ale szybko ulatują z pamięci, bo nie wyróżniają się ani in plus, ani in minus. Należy do nich m.in. krótka satyra „Dragula” Krzysztofa T. Dąbrowskiego, lekko mistyczne „Lustra” Pauliny Kuchty, „Kły i kolczyki” Kazimierza Kyrcza Jr., „Latarnik” Roberta Rusika czy „Ewa” Tomasza Siwca. Artur Olchowy w „Zrób to sam” zastosował ciekawą formę i bardzo umiejętnie użył stylistyki programu telewizyjnego. Ostatnim takim tekstem jest osadzone w antyku fantasy „Fort na wzgórzu”. Negatywne wrażenie wywarły na mnie tylko dwa opowiadania. „Gniew Wawalonu” to tekst osadzony w czasach słowiańskich. Porwanie się na ten niezbyt częsty, ale niezwykle patriotyczny temat dla rodzimej fantastyki zaliczyć należy na plus, jednak sama realizacja zawiodła. Fabuła jest chaotyczna i w sumie nieciekawa. Natomiast w „Rudej” autor zdecydowanie chciał ugryźć wampiryzm z nowej strony, ale kierunek wybrał raczej niefortunnie – tekst jest bardziej irytujący niż nowatorski. Za to w antologii znalazło się kilka tekstów, które faktycznie wprowadzają coś nowego, np. „Anna” Dawida Kaina. „Wampir.pl” Michała Stonawskiego rozpoczyna się ciekawie i w poważnych tonach naśmiewa się z kończącej się już mody na wampiry romantyczne (choć zakończenie mocno zawodzi), a „Vampire Reality” Juliusza Wojciechowicza bardzo ciekawie eksploruje tematy nowych technologii. „Wampir” Grzegorza Gajka to jeden z ciekawszych tekstów w całej antologii. Opowiadanie jest sprawnie napisane i osadzone w dobrze skonstruowanym, oryginalnym świecie. Czuć tu potencjał na powieść. Jedynie pomysł na fabułę nie był specjalnie oryginalny – podobny wątek przewinął się niejednokrotnie zarówno przez literaturę, jak i film.

48


Kolejne dwa opowiadania, które zapadły mi w pamięci to „Potrójne morderstwo Rozalii Wajs” Pawła Matei i „Casus de Strigis” Marcina Pągowskiego. Bohaterem pierwszego jest dziennikarz śledczy, ale szczegółów fabuły nie warto zdradzać, ponieważ w tym przypadku przyjemność czytania płynie z samodzielnego odkrywania kolejnych jej elementów. Z kolei „Casus...” to dynamiczna i krewka historia o pewnej pani archeolog i o ile wszystkie skojarzenia są celowe i wprost wykorzystane przez autora, o tyle w czasie budowania tej bohaterki ewidentnie się zapędził. Po pierwsze, stanowi archetyp wyrwany z mokrego snu nerda (choć nie z wyglądu), a po drugie, zbyt często wpada w niezbyt istotne dla fabuły dygresje, które nie dodają bohaterce wiarygodności, a raczej stanowią pretekst dla autora do podzielenia się z czytelnikiem poglądami na jakiś konkretny temat – co niektórzy krytycy określiliby jako mało profesjonalne. „Veto” Macieja Kaźmierczaka wywołało we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony sam pomysł był niezły, ale potraktowany po macoszemu – ubranie motywu nieprzystosowania wampira do czasów współczesnych w satyrę było najprostszym rozwiązaniem. Można to było ugryźć ambitniej, tak jak na przykład w nowym filmie Jima Jarmuscha „Tylko kochankowie przeżyją”, lub tak jak to zrobił Marcin Podlewski w „Samotnie...” – zdecydowanie najlepszym tekście w całej antologii. Należy on do tych opowiadań, które długo się pamięta. Jest przepełniony melancholią oraz tym, co sprawia, że wampiry uważa się za istoty przeklęte. Autor z jednej strony nawiązuje do klasyki gatunku, a z drugiej przedstawia pomysły świeże, które na stałe mogłyby zagościć w wampirzej mitologii. W antologii znalazły się również dwa mocno od siebie odmienne psychopatyczne teksty. „Ćma” Łukasza Radeckiego to niosące dużą dawkę agresji opowiadanie napisane z dwóch punktów widzenia – ofiary i drapieżnika. Natomiast w lekkim, humorystycznym „Srampirze” Marcin Rojek wykreował postać wampira, który zdecydowanie ma problemy. Po opowiadaniach idealnym kontrapunktem jest utrzymane w naukowej stylistyce posłowie Marcina Pągowskiego, w którym przedstawił genezę mitu oraz autentyczne zabiegi antywampiryczne (okraszone zdjęciami), które praktykowano na przestrzeni dziejów – lektura pozwala trzeźwiej spojrzeć na postać wampira, który w naszym, prawdziwym świecie niewiele ma wspólnego zarówno z Edwardem, jak i Seleną czy Bladem. „Księga wampirów” to niezła antologia. Większość opowiadań stoi na wysokim, a nawet bardzo wysokim poziomie. Jednak pomimo to w czasie lektury można poczuć znużenie, część tekstów jest mało odkrywcza, a część zwyczajnie nudna – do tego dochodzie zmęczenie materiałem. Autorzy zaprezentowali bardzo zróżnicowane podejście, ale wampir nie okazał się aż tak szerokim tematem, żeby wystarczyło go na 20 opowiadań. „Księga” zdecydowanie zyskałaby, gdyby ją nieco odchudzić. Autorzy: Sylwia Błach, Paulina Kuchta, Kamil Czepiel, Krzysztof T. Dąbrowski, Grzegorz Gajek, Dawid Kain, Maciej Kaźmierczak, Artur Kuchta, Kazimierz Kyrcz jr, Paweł Mateja, Artur Olchowy, Marcin Pągowski, Marcin Podlewski, Łukasz Radecki, Marcin Rojek, Robert Rusik, Marcin Rusnak, Tomasz Siwiec, Michał Stonawski, Juliusz Wojciechowicz Wydawnictwo: Studio Truso Data wydania: 3 marca 2014 Liczba stron: 424 ISBN: 978836396089X

49


CIEMNA STRONA SZWECJI Paulina Kuchta Mam słabość do antologii. I właśnie to spowodowało, że sięgnęłam po gatunek, który do tej pory omijałam szerokim łukiem. Sama nie wiem czemu. Dobra, wiem, myślę, że jeśli coś jest tak modne i na fali, to ja z przekorą płynę w innym kierunku, tym, niszowym, bo przecież większość nie może mieć racji. Teraz pozostaje mi tylko nadrobić zaległości, bo już mam świadomość, ile dobrych książek mnie ominęło. Jeśli długo, jak ja, wzbranialiście się przed skandynawskimi kryminałami, to nie było przed czym, bo to nie kolejny potop szwedzki. To znaczy potop, ale w przyjemniejszym sensie. Już sobie zrobiłam listę must have, czyli książek które muszę mieć i położę je na oczywiście, że szwedzkim regale z Ikei. Ale nie o meblach miałam pisać, tylko o książce. Co więc oferuje nam Ciemna strona? Wybierając ten zbiór, myślałam, że może być dobry. Myliłam się, bo to zdecydowanie jedna z ciekawszych pozycji, jaką ostatnio przeczytałam. Przy kilku tekstach towarzyszył mi zachwyt. A ja zazwyczaj aż tak się nie zachwycam, więc coś w tym musi być. Antologię rozpoczyna Spotkanie po latach Tove Alsterdal. Lepszego początku nie mogło być. Opowiadanie urzeka od pierwszych zdań, jest nastrojowe, mocne, wbijające się w pamięć, trzymające w napięciu, nasycone emocjami i barwami. Przywodzi na myśl Ofelię Johna Everetta Millaisa. Aż czuje się ciarki i jeszcze przez chwilę po lekturze nie można się otrząsnąć. To bardziej groza niż kryminał, a niesamowity warsztat, plastyczne opisy i psychologia postaci, sprawia, że trudno je zapomnieć. Tove Alsterdal nie jest u nas tak znana, jak choćby Åsa Larsson, ale myślę, że to się zmieni po wydaniu jej debiutanckiej powieści Kobieta na plaży, która wkrótce ukaże się w Polsce. Cilla Börjlind i Rolf Börjlind napisali wspólnie blisko pięćdziesiąt scenariuszy filmowych, oraz dwie powieści, ale nigdy wcześniej nie tworzyli opowiadań, więc Lubił swoje włosy to ich debiut, jeśli chodzi o krótką formę. To również bardziej groza niż kryminał, przedstawiona z punktu widzenia mordercy. Jesteśmy świadkami jego zbrodni, urojeń, przeplatających się wspomnień. Jest duszno i mrocznie, a zewsząd otacza nas psychodeliczny klimat. Z kolei Åke Edwardson zabiera nas na łosiowe safari. Polowania to prawdziwie męska rzecz, a Nigdy w rzeczywistości to swoiste ostrzeżenie. Przed czym? Przed kim? Tego dowiecie się po przeczytaniu opowiadania. Pomimo spodziewanego finału przyjemnie się czyta. I w nasz ciemny dom... Inger Frimansson to psychologiczny thriller. Mroczna strona ludzkiej natury w zderzeniu z krzywdą i wynikające z tego konsekwencje. Tak pokrótce można scharakteryzować opowiadanie, w którym obchody Dnia Świętej Łucji nie dla wszystkich są dobrą zabawą.

50


Ostatnie lato Paula towarzyszki życia Stiega Larssona, Evy Gabrielsson, jest jej całkiem udanym literackim debiutem. To kameralna historia o tym co ostateczne i nieuniknione. Głęboko refleksyjne i zapadające w pamięć. Anna Jansson w Pierścieniu przedstawia nam historię chłopca, któremu wydaje się, że niczym Bilbo Baggins znalazł ten jedyny pierścień. Mamy też oczywiście zagadkowe morderstwo i śledztwo prowadzone przez policjantkę Marię Wern. A wszystko napisane doskonałym, plastycznym językiem sprawiającym, że opowieść małego Fredrika nabiera barw i staje się jak najbardziej prawdziwa. Åsa Larsson zabiera nas w przeszłość aż do 1912 roku. Jej Sanie pocztowe to przykład dobrze opowiedzianej historii i jednocześnie najdłuższe opowiadanie w zbiorze. Spodobał mi się klimat, dzika przyroda północnej Szwecji, bliskiej sercu Åsy Larsson Kiruny, ciemny las, zwierzęta, które gdyby mogły mówić, pewnie pomagałaby w śledztwie. W Supermózgu Stiega Larssona spodobał mi się głównie pomysł. Pod względem wykonania wcześniejsze opowiadania ze zbioru wypadają lepiej. Jednak trzeba pamiętać, że Larsson pisał je w wieku osiemnastu lat, gdy jeszcze zafascynowany był gatunkiem science fiction. To jedno z pierwszych opowiadań autora bestsellerowego cyklu Millenium. Całość tekstu jednak bardzo zapada w pamięć, a autor porusza w nim kwestię nadużycia władzy i wolności jednostki zabierając nas, odwrotnie niż Åsa Larsson, w odległą przyszłość. W Nieprawdopodobnym spotkaniu zaskoczą nas Håkan Nesser i Henning Mankell. Autorzy poszli innym tropem, pobawili się konwencją nie szczędząc przy tym autoironii i wyszedł z tego całkiem fajny pastisz. Alibi Senora Banegasa Magnusa Monteliusa to wciągająca historia „ku przestrodze”, która momentami nawet jest trochę zabawna, ale to czarny humor i śmiech przez łzy. Coś w jego oczach Daga Öhrlunda przybliża nam problemy z którymi boryka się współczesna Szwecja i nie tylko. Różnice kulturowe, nietolerancja, “honorowe” zabójstwa. To tylko niektóre z kwestii, które autor postanowił nam przedstawić i obok których nie możemy przejść obojętnie. Kolejnym opowiadaniem podejmującym problemy społeczne jest Ty zawsze przy mnie stój Malin Persson Giolito. Tym, co wysuwa się na pierwszy plan, jest doskonale zarysowana psychologia postaci, zwłaszcza Petry, matki samotnie wychowującej dzieci i młodej aspirantki Heleny Svensson. Przez cały czas jesteśmy trzymani w napięciu i niepewności tego, co się stanie dalej i jeśli dodać do tego dobry styl to otrzymamy jedno z lepszych opowiadań antologii. Maj Sjöwall i Per Wahlöö przedstawiają nam historię pewnego oszusta. Tytułowy Multimilioner, bo tak nazywają kanciarza, jest jakby relacją autorów ze spotkania z pewnym sprytnym jegomościem. Wszystko ma miejsce na pokładzie znanego statku, Queen Elizabeth, dzisiaj przycumowanego u wybrzeży Florydy i pełniącego rolę hotelu. Niesamowity styl Sary Stridsberg robi wrażenie. Kalendarz Braun jest tak pięknie napisany, że mógłby być o niczym, a i tak by się dobrze czytało. Zadziwiające jest to, jak dobrze autorka wczuła się w postać bohaterki opowiadania. Johan Theorin w Zemście dziewicy zabiera nas na tajemniczą, odludną wyspę. Z miejscem tym związana jest pewna legenda i nikt nie zapuszcza się w te rejony. Chyba, że na morzu zostanie zaskoczony przez sztorm, jak w wypadku kilku rybaków.

51


Maitreja Veroniki von Schenck to jeden z nielicznych, słabych punktów antologii. Opowiadanie dobrze napisane, ale chwilami miałam wrażenie, że nazbyt naiwne i oderwane od rzeczywistości. Żałuję, że postać Stelli Rodin mnie nie przekonała, bo tematyka historii sztuki jest mi bliska. Za to autorką, którą zaliczam do mocnej czołówki tej antologii jest Katarina Wennstam. Czasem wystarczy parę zdań i już wiemy, że to będzie dobra rzecz. W Późno ocknie się grzesznik autorka porusza temat nietolerancji, wykorzystując wyznanie o morderstwie sprzed lat. Gdy będziecie czytać Ciemną stronę z pewnością zauważycie, jak ważny jest dla Szwedów Dzień Świętej Łucji. W kilku opowiadaniach jego obchody stanowią tło wydarzeń, a w jednym wokół tych uroczystości skupi się cała akcja. W antologii mogło by być więcej opowiadań, które rozgrywałaby się na prowincjach, z dala od wielkich miast, w tajemniczych, budzących grozę miejscach, gdzie tylko lasy i bagna. Może to dlatego, że chciałam więcej takiej dzikiej, pierwotnej Szwecji. Jednak co najmniej kilka opowiadań mnie urzekło, a całość prezentuje się na wysokim poziomie, więc pozostaje mi liczyć, że Ciemna strona pokaże jeszcze swoje oblicze. Mam wrażenie, że jest to dopiero wierzchołek góry lodowej i autorów szwedzkich kryminałów jest znacznie więcej, jak choćby nieobecne w tym tomie Camilla Läckberg, Liza Marklund i pewnie jeszcze wiele mniej znanych nazwisk, z których twórczością w krótszej formie byłoby miło się zapoznać. Mnie osobiście marzy się taka Ciemna strona, w której mogłabym przeczytać opowiadania nie tylko ze Szwecji, ale i z Finlandii, Norwegii czy Islandii. Kto wie, może kiedyś się doczekam. Tytuł: Ciemna strona. Szwedzcy mistrzowie kryminału. Tytuł oryginału: A Darker Shade of Sweden Autorzy: Tove Alsterdal, Cilla Börjlind i Rolf Börjlind, Åke Edwardson, Inger Frimansson, Eva Gabrielsson, Anna Jansson, Åsa Larsson, Stieg Larsson, Henning Mankell, Håkan Nesser, Magnus Montelius, Dag Öhrlund, Malin Persson Giolito, Maj Sjöwall i Per Wahlöö, Sara Stridsberg, Johan Theorin, Veronika von Schenck, Katarina Wennstam Wybór i opracowanie: John-Henri Holmberg Przekład: Alicja Rosenau, Paulina Rosińska, Anna Topczewska, Ewa Wojciechowska Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Data wydania: 2014 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Ilość stron: 412 ISBN: 978-83-08-05341-6

52


GAZ DO DYCHY Milena Zaremba Jakoś tak się narobiło, że kolejna odsłona przygód Stephanie ma wiele wspólnego z samochodami. I nieźle sobie tam z nimi pogrywają. Raz w “Grand Theft Auto”, gdy się polezie w rejony, gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie chodzi nocą, ani nawet za dnia* i wyjdzie z wyrokiem śmierci na karku - zdarza się. Raz wspomnienie z dzieciństwa, “Micro Machines”, zwłaszcza, że deska rozdzielcza zastępuje już, zdaje się, na stałe stolik w jadalni. Jedzenie bez pośpiechu i w domu jest dla słabych. Najczęściej to jednak “Burnout Paradise”. Kochane “Burnout Paradise”. Nie dziwota, że nie mam prawa jazdy. I niektóre panie z powieści też nie powinny. Choć trzeba przyznać, że JA, akurat, żadnego auta jeszcze nie wysadziłam. Jeszcze. Ciężarówki z chipsami też nie okradłam. Zazwyczaj widzę tylko takie z pieczywem. Jednak miło obserwować u siebie ludzkie odruchy i poczuć natychmiastową sympatię do czipsowego kradzieja. Przynajmniej miał cojones, żeby to zrobić, a Ty czytasz, co ja napisałam i nadal tylko marzymy. W dodatku okres, chyba, nie jest uznawany za amok czy okoliczności łagodzące. Nie rozumiem. Powinien. Ale świat idzie do przodu i, może, kiedyś... Jeśli dobrze pamiętam, to nasz kierowca szkolnego Waldkowozu nie nosił przy sobie uzi, co teraz się zdarza, oczywiście, dla dobra dzieci. Można zaobserwować - uwaga, modne staropolskie słowo - progress? Można. Może i spojrzenie na okres się zmieni. I babcia Mazurowa będzie miała powody do radości, a nie narzekań na to, że gangi przejmują działkę mafii. No, bo to już ludzkie pojęcie przechodzi. Wracając do pikseli, miło, że kobiety i ich rola w serii różnią się od ich koleżanek z gier. Nie tylko rozmiarem miseczki i zakrytą powierzchnią użytkową. Raczej nie zdarza im się grać roli pionków do posuwania. Przesuwania. Och, panie Freud... A samochody i tak mają zajebiaszcze. Wnioski? Szkoda tylko, że do Lary Croft też im daleko, ale, jak wspominałam, świat idzie do przodu, a zmiany na lepsze. A marzyć zawsze było można. Źródło samochodów, drogie panie, znamy. Ksywa zaczyna się na “K”, a kończy na “omandos” (poprawna wymowa zawiera przechodzenie na coraz wyższe tony, z niemal piskiem na końcu, patrz: “dodam, że jest mięto!WA!!!!!”). Oczywiście, wszystkie rozumiemy, że to niedorzeczne wielbić faceta z papieru i atramentu, ale Woody Allen znalazł już dawno na to wytłumaczenie. Jakże mnie, maluczkiej, z mistrzem dyskutować? Pani Janet postanowiła nam przybliżyć szczegóły z jego najbliższego otoczenia, w tym jak pachnie Komandos. Faceci tego nie pojmą. Ku mojej wielkiej rozpaczy, nie jest to zapach dla Po-po-po-po-po-po-POWER! prawdziwych mężczyzn. Czas wywalić kosmetyki mojego i kupić mu nowe. Wszystko można wytłumaczyć okresem, prawdziwy powód nie jest istotny. Choć publicznego nazywania dziubaskiem już nie. Nie, nie. Po prostu nie.

53


Poza tym, na końcu, i tak zawsze wyjdzie, że najlepszym przyjacielem kobiety jest gej. Lub, choćby, transwestyta. Nawet nie musi być transwestytą, ale drag queen. Nawet nie to, ale niech nosi babskie ciuchy od czasu do czasu. Zdumiewające, jakie wykazujemy zdolności do kompromisu, gdy facet zna się na tkaninach i umie organizować wesela. I jego paleta barw posiada więcej, niż 16 kolorów. Łap i nie wypuszczaj, bo następny się taki nie znajdzie. Chyba, że znowu taki z papieru i atramentu. Ale dwóch to już, chyba, zbyt wielu, by to wytłumaczyć bez doktora. Dziesięć kawałków w pełni zasługuje na 10/10, to strzał w humorystyczną, życiową i pełną szczerości dziesiątkę (kpi sobie nawet z tego, ze to wychodzi trzydziestka)i pełna zawrotnej akcji kontynuacja cyklu. Narzuca tempo, że dostaniesz zaDyszki i nie jest tak kwaśna, jak to porównanie. Babska, z przekąsem, z brutalną prawdą o życiu i pączkach z nadzieniem. I bez dekadencji, choć to już literacka dekada. CHA Cha cha :< Takie tam, dziesiątkowe kawałki słowne... *Kazik, oczywiście. Tytuł: Stephanie Plum. Dziesięć kawałków. Autor: Janet Evanovich Tłumacz: Dominika Repeczko Wydawca: Fabryka Słów Data wydania; 04.04.2014 r. Liczba stron: 350 ISBN 978-83-7574-972-4

54


MROK Daniel Augustynowicz Po pierwszych pięćdziesięciu stronach „Mroku” John’a Lutz’a stwierdziłem, że będę mógł w końcu z czystym sercem objechać jakąś książkę z góry na dół. Pokażę kły, pazury oraz jaja i rozszarpię „Mrok” na strzępy. Wstrzyknę w recenzję tyle jadu, ile tylko papier zdoła pomieścić. Spiszę dłuuugą listę uszczypliwych komentarzy, wymyślnych docinek… I co? I wszystko oczywiście szlag trafił! Dzięki, panie Lutz! . . . A teraz poprawię zmierzwione włosy i otrę gębę, bo się nieco z tego całego gniewu oplułem i zacznę recenzować. Uff! „Mrok” wizualnie przywodzi na myśl typowe wydanie kieszonkowe. Jest mniejszy od zeszytu A5 i raczej nie posłuży nam za ozdobę regału. Oprawa jest prosta, miękka. Opatrzona niezbyt wymyślną grafiką. Aczkolwiek wszystko zrobione ze smakiem, odzwierciedla zawartość treści i klimat amerykańskich kryminałów. Czyli strzela dokładnie w dziesiątkę. W środku zaś, bez zbędnego kombinowania. Trzy początkowe kartki stanowią standardowe informacje, dedykacje, cytaty, etc. A całą resztę, do samiutkiego końca, treść. Nie ma tzw.: stron–zapychaczy i bez problemu możemy oszacować, ile tego czytania tak naprawdę jest. Papier bardzo porządny i przyjemny w dotyku, co w takich wydaniach się ceni. Literki normalnej wielkości, więc nie trzeba się męczyć przy czytaniu. Jedyne zastrzeżenie mam do tylnej części książki, bo jak człowiek tam zerknie to może się nieco zdziwić. Lewy dolny róg. Cena: 34 złote! Prószyński popuścił lekko wodze fantazji. Za 34 złote kupuję sobie Kinga o podobnej ilości stron, ale książka przy tym jest większa, ładniejsza i WARTA swojej ceny. Ale, ale… Nie cena jest wszak najważniejsza, a fabuła. Jak już wcześniej wspomniałem pierwszych pięćdziesiąt stron powieści Lutza to klapa. Na kilometr śmierdzi to schematem jakiejś szkółki pisarskiej. Postacie do bólu szablonowe. Można by określić to mianem archetypów powieści kryminalnych. Dobry glina – alkoholik. Dobry glina – biedak. Dobry glina, który jest uczciwy i dobry ponad miarę, a reszta skorumpowana. Jedyny glina, który może rozwikłać zagadkę. W dodatku autor jeszcze bardziej stara się podkreślić owe cechy, jakby czytelnik pierwszy raz miał styczność z kryminałem. A więc, jeżeli bohater jest narwany, to NA MAKSA!!! Jeżeli stara się być zabawny, to ZAWSZE! Przy czym stara się, to dobre określenie. Bo pan Lutz nie popisał się humorem. Dlatego też powstają do bólu przykre dialogi, tak drętwe i nieśmieszne, że człowiek czasem ma ochotę rąbnąć głową w ścianę, albo po prostu wyjść i nie wrócić. Osobiście niejednokrotnie współczułem postaciom ich kwestii i miałem ochotę poklepać je po ramieniu.

55


Samo przedstawienie postaci też woła o pomstę do nieba. Świeżo wprowadzony bohater posiada swój pełny opis - od stóp do głów. Czytamy raczej metrykę, a nie powieść kryminalną. Przykład: „… był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym nosem, kwadratową szczęką…” Tak! To jedynie fragment i jest tego jeszcze, ze cztery razy więcej. Pomimo, iż bohaterowie są szablonowi, to Lutz potrafi przedstawić ich w taki sposób, że nie są jedynie papierowymi postaciami, a żyjącymi w wyobraźni aktorami, którym autor po prostu nie potrafił napisać dobrych kwestii! Najlepiej zarysowany i przedstawiony został Nocny łowca. Jedyna postać, która absurdalnie wybiegła ponad schemat. Sposób myślenia, zachowania… Dodatkowo całość wzbogacona historią z przeszłości, która przyjemnie przeplatała się z głównym wątkiem. Dzięki czemu cała zagadka kryminalna nabrała na znaczeniu i stała się naprawdę intrygująca. Co do warsztatu pisarskiego Lutz’a… Ciężko zdefiniować. Jak całą książkę. Początkowy styl nieporadny. Kreacja postaci toporna, dialogi okropne. Ale z czasem powieść nabiera rozmachu, a i opisy oraz dialogi zyskują na jakości. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak to się stało, że zaledwie dziesięć stron temu było tak beznadziejnie, a teraz nie mogę oderwać się od historii. Mnogość akapitów oraz krótkich zdań podkręca tempo akcji. Sama książka została podzielona na krótkie rozdziały, w których Lutz zgrabnie zawiązywał, lub rwał, akcję, przeskakując od postaci do postaci. W żadnym wypadku nie było to męczące. Wręcz przeciwnie. Czytelnik czuł coraz większą potrzebę czytania i zachodził w głowę, co dalej będzie z tym, czy innym bohaterem. Niekiedy autor ujawniał ślepe uliczki śledztwa, lub ukazywał trop policji, który dosłownie mijał się o milimetry z rozwiązaniem zagadki. Nie mogę powiedzieć. John Lutz potrafi czytelnika wyprowadzić w pole. Miałem dodatkowo pewne obawy, co do finału powieści, ponieważ napięcie rosło przez ponad sto końcowych stron. Zastanawiałem się, jak Lutz’owi uda się jeszcze bardziej podkręcić emocje i jednocześnie skończyć historię bez sztampy. Po przeczytaniu śmiało mogę stwierdzić, że finał przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Co by nie mówić, „Mrok” jest naprawdę… mroczny. Tytuł: Mrok Autor: John Lutz Tłumaczenie: Bartosz Kurowski Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania; 13.03.2014 Liczba stron: 480 ISBN: 978-83-7839-730-4

56


KILKA ŻYWOTÓW JUDY GARLAND Katarzyna Lizak Tuż przed swoją nagłą śmiercią Judy Garland powiedziała, „że życie, które wiodła, zrobiło z niej najstarszą kobietę na świecie i według własnego rozeznania ma czterysta dwanaście lat.” Biografia tej jednej z najwybitniejszych artystek wszechczasów autorstwa Geralda Clarke to wciągająca opowieść o genialnym talencie, o rozpaczliwym poszukiwaniu miłości i akceptacji oraz o przerażającej otchłani uzależnienia. Frances Ethel Gumm – bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko aktorki – urodziła się 10 czerwca 1922 roku. Jej rodzice byli związani z show biznesem i tu upatrywali przyszłości swoich trzech córek. Mała Frances zadebiutowała na scenie w wieku 2,5 lat. Ambitna matka dziewczynek stworzyła siostrzane trio „Gumm Sisters” i wprowadziła swoje córki w świat widowni i reflektorów. Wkrótce okazało się, że najmłodsza Frances, nazywana Baby Gumm, jest obdarowana genialnym talentem i niesamowitym głosem, a publiczność ją uwielbia. Kiedy Frances była jeszcze małą dziewczynką rozpoczęła się jej kariera solowa. Ktoś zasugerował, że dziewczynka powinna nosić bardziej sceniczne imię i nazwisko. I tak w wieku trzynastu lat Frances Ethel Gumm otrzymała nową tożsamość, a jednocześnie otworzyły się przed nią wrota ogromnej kariery. Matka wprowadziła córkę na drogę sławy i sukcesu, ale nigdy nie dbała o jej uczucia i szczęście. Ostoją Judy był ojciec, który umarł przedwcześnie, co pozostawiło w jej sercu niezagojoną ranę. W 1935 roku matka Judy podpisała w imieniu córki 7-letni kontrakt z wytwórnią Metro- Goldwyn – Mayer Studio. Judy uwielbiała pracę w wytwórni, pomimo tego, że była to potwornie ciężka praca. Dziewczynka chodziła do szkoły, a potem na kilkugodzinne próby i ćwiczenia aktorskie. Żeby mogła wytrzymać to zawrotne tempo lekarze zatrudnieni przez wytwórnię przepisywali jej środki pobudzające. Przepisywali jej też środki nasenne, żeby mogła spać po ogromnym wysiłku. I tak w wieku 15 lat była już mocno uzależniona od leków, z czego ani ona, ani nikt inny nie zdawał sobie sprawy. Kiedy miała 19 lat i zasłabła podczas pracy z wycieńczenia, zamiast terapii i wypoczynku, lekarze zaaplikowali jej jeszcze większe dawki „cudotwórczych” środków, jak wtedy uważano. Bez nich Judy nie potrafiła funkcjonować już nigdy. Następne rozdziały życia Judy Garland to zawrotna kariera z licznymi rolami filmowymi, na czele z rolą Dorotki z „Czarodzieja w Krainie Oz”, w którym to filmie zaśpiewała przepiękną piosenkę „Over the rainbow”. Jej samej udawało się dotykać tęczy, kiedy śpiewała na scenach całego świata i wtedy czuła się naprawdę szczęśliwa. Była kochana przez widownię i odwzajemniała tę miłość. Niestety, leki, a potem również alkohol zwyciężały ją bardzo często. Coraz częściej spóźniała się na plan filmowy. Zdarzało się, że nie była w stanie pracować i wyrzucano ją z obsady filmu. Zdarzało się też, że po wejściu na scenę nie była w stanie śpiewać. Ale znajdowała w sobie siłę, żeby wrócić i znowu błyszczeć, po czym upadała po raz kolejny.

57


Jej życie prywatne to niezliczone romanse, przedwczesne małżeństwo, a potem kolejne. W ramionach mężczyzn szukała tego, czego w życie miała zawsze niewystarczająco – miłości i akceptacji. Niejednokrotnie okazywało się, że wiązała się z mężczyznami homoseksualnymi, jak jej ojciec, jakby ciążyło nad nią jakieś przedziwne fatum. Judy urodziła troje dzieci. Jedna z jej dwóch córek – Liza Minnelli - wybrała taką samą zawodową drogę, jak matka. Judy Garland zmarła 22 czerwca 1969 roku Londynie, w którym świetnie się czuła i gdzie uwielbiała występować. Zdaję sobie sprawę z tego, że opowiedziałam Wam dość dużo o życiu Judy Garland i zdradziłam co nieco, ale możecie mi wierzyć, że to tylko znikoma cząstka tego, co znajdziecie w książce. Autorowi należą się ogromne brawa za to, jak dobrze udało mu się spisać tak niesamowicie intensywne i burzliwe życie wielkiej Artystki, no i jeszcze zmieścić je w książce, choć jest to pokaźnych rozmiarów książka i waży dużo. Uważam, że napisanie tej biografii było wielkim wyzwaniem, bo życie Judy Garland to jak kilka żywotów (pewien skandynawski recenzent wspomniany w biografii doliczył się ich osiemnaście). Sto ostatnich stron książki to przypisy końcowe i podziękowania, które świadczą o tym, jak wielką pracę autor włożył w rzetelne zebranie informacji na temat Judy Garland. Biografię czyta się jak dobrą powieść – wciąga mocno i nie nudzi wcale. Słowa uznania należą się również tłumaczowi – panu Adamowi Tuzowi. Bardzo polecam! Tytuł: Judy Garland Autor: Gerald Clarke Tłumaczenie: Adam Tuz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Liczba stron: 576 Oprawa: twarda Data wydania: marzec 2014 ISBN: 978-83-7839-731-1

58


SENSACJA CZY FANTASTYKA? Hubert Przybylski Były takie wydarzenia w historii, które ze względu na swoje znaczenie do dziś dnia są inspiracją, świetną pożywką i stymulantem wyobraźni twórców. A że ludzki umysł działa tak, a nie inaczej, więc ogromna większość* z owych wydarzeń wiąże się z przelewem krwi, śmiercią, cierpieniem i tego typu “przyjemnymi” kwestiami. Koleją rzeczy jest, że spora część z nich dotyczy sławnych osobistości, głównie władców**. Cóż, nie dość, że sam wątek władzy i potęgi jest niezwykle atrakcyjny, to jeszcze stanowi punkt wyjścia dla czegoś, co rozgrzewa nasze głowy lepiej, niż dobra księżycówka - do teorii spiskowych. A że wśród takich członków klubu bohaterów teorii spiskowych, jak faraonowie, templariusze i Jakub de Molay, arcyksiąże Ferdynand, Marilyn Monroe i JFK, pojawił się kilka lat temu nowy polski akcent - ofiary tragedii smoleńskiej - więc czy można się dziwić, że twórcy się temu nie oparli? No właśnie. Ważne jest jednak to, w jaki sposób owi twórcy wykorzystali potencjał wydarzenia czy tylko ordynarnie żerują na tragedii, czy też starają się wyciągnąć z tego coś więcej. A jak na tym tle przedstawia się mój dzisiejszy obiekt badań, “7.27 do Smoleńska” Marcina Wolskiego? O tym za momencik... Zacznę jednak od wprowadzenia w fabułę powieści. Jej bohaterem jest Igor Rykow, inżynier z działu kontroli technicznej Lotniczych Zakładów Remontowych w Samarze. Był on świadkiem tajemniczych zdarzeń, które miały miejsce w czasie remontu polskiego rządowego Tu-154M, nr 101. Jakiś czas potem przypadkowo unika losu swoich przyjaciół z pracy, którzy giną w tajemniczych okolicznościach. Unika, ale nie na długo - staje się celem zabójców, a że domyśla się, iż cała sprawa może miec związek z remontem samolotu i jego planowanym wylotem na uroczystości w Katyniu, wyrusza do Polski, aby zapobiec tragedii. Ma na to 24 godziny... Jak już się pewnie domyśliliście, w przypadku najnowszej książki Marcina Wolskiego nie mamy do czynienia z kolejną, mniej lub bardziej fantastycznie-naukową próbą wyjaśnienia przyczyn tragedii i znalezienia jej sprawców, tylko z trzymającą w napięciu powieścią sensacyjną. Dwadzieścia cztery godziny, to niby w dzisiejszych czasach, kiedy przekazanie informacji trwa ułamki sekund, niewyobrażalnie długi czas, ale przecież nie chodzi tylko o to, żeby przekazać informację. Wiadomość, zawierająca taką informację, musi przecież zostać uwiarygodniona i przyjęta przez odbiorcę, nomen omen, do wiadomości. No i nikt nie może zakłócić jej transmisji (że pozwolę sobie posłużyć się teleinformatycznym żargonem). W tym konkretnym przypadku, Igor ma przeciwko sobie jeden z najpotężniejszych wywiadów świata, który już nieraz udowadniał, że rzeczy arcytrudne załatwia od ręki, a na niemożliwe trzeba chwilkę poczekać. W młodości zaczytywałem się thrillerami i sensacjami płodzonymi przez Ludluma, Forsytha, Higginsa, MacLeana i innych, a i teraz też z chęcią do nich wracam, i tak sobie myślę, że na ich tle “7.27 do Smoleńska” nie ma absolutnie nic, czym mogła by się przed taką konkurencją wstydzić. Wszystkie wydarzenia z książki układają się w solidnie logiczny

59


ciąg, napięcie nie opada nawet na minutę***, bohater jest należycie bohaterski, a reszta postaci odpowiednio wyrazista. Jednym słowem, powieść ma wszystko to, czego możemy się spodziewać po porządnym przedstawicielu literatury sensacyjnej. Czy jest coś, co mi się w “7.27 do Smoleńska” nie podoba? Chyba najbardziej przeszkadza mi nieco nadmierna stosowanie przez Autora, względem głównego bohatera, “tzw. nadludzkich wysiłków woli”. Zmaltretowane ciało, rozdarta dusza, a jednak ciągle walczy i się nie poddaje****. Z jednej strony, w końcu to bohater, a po bohaterach nic innego nie powinniśmy się spodziewać. Z drugiej - dokładnie tak samo traktowali swoich bohaterów wymienieni akapit wyżej mistrzowie thrillero-sensacji. Ale jednak czegoś mi w tym bohaterze brakuje. Może podświadomie nie do zaakceptowania dla mnie jest fakt, że jest on Rosjaninem (choć z Matki-Polki zrodzonym)? Nie wiem. Ale fakt faktem, to drugi, po bohaterze “Mocarstwa”, bohater powieści Wolskiego, z którym nijak nie mogę się utożsamić i wejść w jego skórę. Waszej ocenie pozostawiam, czy to bardziej wina Autora, czy też moja własna niedoskonałość, ale, na wszelki wypadek, weźcie pod uwagę, że “Mocarstwo” podobało mi się mniej, niż “Wallenrod”, a to jednak ta pierwsza powieść jest uznawana za najlepszą książkę Wolskiego w ciągu ostatnich lat... Moja ocena? Solidne 8.5/10. Może nie jest to powieść wybitna, może nie potrafię pogodzić się z głównym bohaterem, może są jakieś drobne niedociągnięcia, może temat jeszcze nieco zbyt gorący, ale jak by nie było, dwie nocki miałem lekko zawalone*****, a lektura nie pozostawiła żadnego niedosytu. Podobne odczucia (poza gorącością tematu) miałem względem innej powieści Wolskiego - “EuroDżihadu” - i myślę, że podobnie, jak “EuroDżihad”, mogę z czystym sumieniem polecić lekturę “7.27 do Smoleńska”. Oczywiście tym, którzy znajdą w sobie chęć do tego, żeby zachować dystans do tematu... P.S. A wracając do pytania z wstępu... Nie wiem, wydaje mi się, że “7.27 do Smoleńska” leży chyba gdzieś po środku. Nie odczułem, żeby to była jakaś ordynarna próba wypchania sobie kieszeni pieniędzmi ze sprzedaży gorącego tematu, ani też na pewno nie jest to ukryta pod warstwą beletrystyki naukowo-merytoryczna próba badania przyczyn katastrofy/zamachu******. To po prostu bardzo dobra literatura sensacyjna z tragicznymi wydarzeniami w tle. Na pewno wiem jednak to, że skoro Autor po raz kolejny sięga do motywu wydarzeń smoleńskich, to temat ten nie jest Autorowi obojętny. I myślę, że to dobrze, bo chyba nikt normalny nie mógłby przejść nad ludzkim dramatem obojętnie. P.S. II - Tak w sumie, to postawiłem jeszcze jedno pytanie - w temacie. Ale na to musicie sobie sami odpowiedzieć (oczywiście po lekturze powieści), albowiem nie chcę zdradzać fabuły. Tytuł: 7.27 do Smoleńska Autor: Marcin Wolski Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 31.03.2014 Liczba stron: 325 (i absolutne zero reklam!) ISBN: 978-83-7785-407-5 * a właściwie, to chyba nawet można by użyć słowa “wszystkie”, bo jak raz nie przychodzi mi na myśl ani jedno humorystycznie-optymistyczne wydarzenie, które by zmieniło świat. No... może poza wynalezieniem koła i wibratora. Tyle, że to pierwsze nie jest udokumentowane, a to drugie ma zbyt wielu ojców. I jeszcze więcej zadowolonych matek... ** zwanych obecnie politykami. *** w scenach z seksem przyznać trzeba, że nawet, choć krótkotrwale, to jednak rośnie.

60


**** a względem poprzedniego przypisu, to nawet można by rzec, że jak trzeba, to staje na wysokości zadania... ***** dwie, bo choć książka nie jest przesadnie długa, z obszernymi marginesami i czcionką prawie że rodem z elementarza, to jednak jestem (czasami) obowiązkowym facetem i muszę przynajmniej ze cztery godzinki się przespać, zanim zaczną kolejny dzień niezmiennie tytanicznie-heroicznej pracy. ****** niepotrzebne skreślić.

61




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.