Szortal na wynos maj 2013

Page 1


Redakcja REDAKTOR ACZEL Y: Aleksandra Brożek OJCIEC REDAKTOR (PRAWDOPODOB IE IEZASTĄPIO Y): Krzysztof Baranowski KOORDY ATOR (PRAWA I LEWA RĘKA KOORDY UJĄCA): Aleksander Kusz LITERATURA, CZYLI GRUBA RURA: Rafał Sala, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek KOREKTA: Aleksandra Brożek PUBLICYSTYKA, A WIĘC RZECZ IE DLA LAIKA:

Hubert Przybylski Stała współpraca: Bartłomiej Cembaluk, Sławomir Szlachciński, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Maciej Musialik DZIAŁ GRAFICZ Y, DZIĘKI IM ŚLICZ Y: Natalia Maszczyszyn, Maciej Kaźmierczak, Rafał Sala, Milena Zaremba, Agnieszka Zapała, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska SKŁAD I ŁAMA IE (GDY IE WYJDZIE MAJĄ PRZE… KŁOPOTY):

Rafał Sala, Arkadiusz Tuszyński, Natalia Maszczyszyn Okładka: Natalia Maszczyszyn Email: baranek@szortal.com

2


ie 2013 , fot. Część szortalowej Ekipy na Pyrkon

Istvan Vizvary

3


Baranek mówi....................................................................5

Premiery

Gość...................................................................................7 Jabłonka.............................................................................9 Ptasie radio.......................................................................10 Staruszka z kawiarni.........................................................13

Szortownia

Zemsta...............................................................................16 Oprawca............................................................................18 Apokalipsa wg nie-świętego Piotra...................................20 Ludzka słabość..................................................................21 Dama Karo, Dama Kier, Dama Pik...................................22 Obcy..................................................................................25 Domowik...........................................................................26 Łapanka.............................................................................26 Zbilansowanie....................................................................28 On......................................................................................29

Stusłówka

Katar..................................................................................31 Filip...................................................................................32

Rymowisko

Czy fraszki........................................................................34

Subiektywnie

Asymetria. Rosyjska ruletka.............................................36 Nakręcana dziewczyna......................................................38 Ostatni koczownicy...........................................................40 Listy lorda Bathursta.........................................................45 Pośród cieni.......................................................................47 Testimonium......................................................................49 Pozaświatowcy..................................................................50 Nowa Fantastyka 4 (367) 2013..........................................52 Szortal Fiction - Antologia.................................................53 Dziedzictwo królów...........................................................55 Ołowiany świt.....................................................................57 Zdradziecki plan.................................................................59 Ołowiany świt.....................................................................61 Mgnienie ekranu. Zbiór opowiadań....................................63 Rozwiązanie konkursu........................................................65

4


Lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Większość szortalowej Ekipy memla w bezzębnych jeszcze dziąsłach swoje pierwsze, wykonane z toksycznych tworzyw sztucznych, grzechotki. Xan4 odprowadza swoje pierwsze składki ZUS. Oczywiście w tym przypadku słowo „swoje” traktujemy cokolwiek umownie. Ja zaś… Ja, podobnie jak wielu innych, zostaję dotknięty punk-rockiem. To właściwie nie było dotknięcie, tylko całkiem solidna eksplozja. Kapele pojawiały się jak grzyby po deszczu. Choć nie było łatwo. Wielu muzyków wspomina dzisiaj stare, dobre garażowe czasy. Ale na początku lat osiemdziesiątych w moim bloku mieszkało dwóch [cyfrą – 2] szczęśliwych posiadaczy samochodów. Czy też może raczej: jeden posiadacz samochodu i jeden posiadacz syrenki. W sąsiednich blokach podobnie. Nic zatem dziwnego, że mieliśmy do dyspozycji 1 [słownie – jeden] garaż. Na cztery kapele. Mieliśmy też kilka gitar, ze trzy proste piece, dwa basy, mikrofon i pół perkusji. Drugie pół mieli znajomi rastamani. I grało się. Ktoś pojechał na ferie do wujka, starego bluesmana i nauczył się grać nowy akord. W ogóle jakiś akord. Po kilku dniach znali go wszyscy, a niektórzy potrafili nawet powtórzyć. Ktoś z wakacji u babci przywiózł singiel Dezertera. Ktoś inny miał gramofon. Ktoś pojechał do Jarocina i przez kilka godzin trzymał nad głową magnetofon marki Wilga. I przywiózł kasety, na których pośród jednostajnego, monotonnego szumu pobrzmiewał koncert Armii. I słuchało się. I grało się znowu. I była w tym moc. Bo nic tak nie jednoczy ludzi, jak wspólna pasja. Wchodzę czasami na jakiś portal literacki. Na kilku nawet się troszkę udzielam. Ale głównie obserwuję. Ktoś pisze tekst. Ten tekst podoba się jego bratu, jego kumplom, czasami nawet jego cioci. I ten ktoś, poniesiony naiwnym entuzjazmem, wrzuca swój tekst na portal. I pojawiają się recenzenci. Znawcy. I zaczyna się wdeptywanie autora w glebę. Rzadkie merytoryczne komentarze, krytyczne, ale życzliwe, giną w zalewie sformułowanych niebanalnie pytań typu: „O się wogule rozchodzi w tym opku?” A ja to czytam i myślę sobie: „Przecież nic tak nie jednoczy ludzi…” O stronach, które niejako „zawodowo” zajmują się flekowaniem słabych tekstów nie chce mi się nawet pisać. Tamtejsi komentatorzy błyszczą dowcipem i elokwencją. Można. Łatwo popisywać się wymową i dykcją, kiedy za tło ma się kilku sepleniących trzylatków. Jacek Komuda opowiadał kiedyś o swoim pierwszym opowiadaniu. Teraz śmieje się z przytroczonych do siodeł napiętych kusz i innych „oryginalnych” rozwiązań, ale gdyby wtedy istniały i gdyby on wrzucił ten tekst na, dla naprzykładu… Bez przykładów. Możliwe, że nie mielibyśmy dzisiaj „Diabła Łańcuckiego” i „Samozwańca”. Piszcie. Szukajcie życzliwych stron w sieci. A zanim skomentujecie tekst kogoś, kto podobnie jak Wy, owładnięty jest pasją pisania – pomyślcie. Każdą myśl można wyrazić na wiele sposobów. Nie wybierajcie najgorszego. Pozdrawiam Wasz, do wyrzygania moralizatorski

Krzysztof„baranek”Baranowski 5


Pre mi e ry


gosc

Żaneta Lewandowska

Ze swojego wygodnego miejsca w kącie słyszał miarowe bicie serca. Uśmiechnął się bez przekonania i otulił cieniem. W efekcie latarnia, rzucająca mdłe światło przez zakurzoną szybę, zamigotała, a potem przygasła. Buczała przy tym cicho, jakby w proteście. Dziecko zakwiliło przez sen, zaciskając w piąstkę malutką dłoń. Jakże miał ochotę wcisnąć się między szczebelki staromodnego łóżeczka, a potem obwinąć wokół ramion noworodka, jego delikatnej szyi, skumulować wszystko na wysokości serca. Jeden krok, kolejny. Szurał cicho, bo wcale nie próbował się skradać. I tak nikt by go nie usłyszał ani nie zobaczył. Wystarczy, że tego nie chciał. Prychnął z pogardą w kierunku potwora czającego się pod szafką z dziecięcymi ubrankami. Bestia wystawiła pokryty brodawkami język, błyskając w mroku ostrymi zębami. Och, poczwara będzie miała tu używanie przynajmniej przez kilka lat. Każde mokre prześcieradło, każdy koszmar. Stwórca musiał mieć paskudny ból głowy, kiedy podobne istoty wyszły z jego ust. Słowa, którymi je śpiewał, brzmiały zgrzytliwie, warczały w uszach, mlaskały ostatnią zgłoską. Zostawiały ohydny niesmak i nikt, kto miał do siebie choć gram szacunku, już od dawna nie próbował podobnych pomiotów w ogóle nazywać. Nie zasługiwały na to, a może nawet tego nie potrzebowały. Dziecko poruszyło się niespokojnie, jęcząc i popłakując. – Śpij, to tylko ja – szepnął melodyjnym głosem. Wystarczyło. Jeszcze tak, póki nie pojawi się ciekawość, po niej zwątpienie, a w końcu – w efekcie splątania obu wcześniejszych – bunt. – Tylko ja, prosty pierzak – dodał gość. Bo był tu tylko przelotem. Był tylko przydarzającym się bez wyraźnej przyczyny momentem. Postanowił stać się tą chwilą i takimi minutami. Wzywała go ta nieznośna czystość. Wychodzić do niej z cienia rzucanego przez byle jakie światło było prosto. Lekko. Nagle skrzydlaty intruz, bo był też nieproszony i nieswój, poczuł, jak pęka osnowa rzeczywistości. Coś się kłębi w przestrzeni, a wręcz wynurza z niej, oblepiając ściany. Odbiera mu oddech, wydziera z trudem pozbierane z sytuacji ukojenie. Mrok chwycił go za skrzydła, szarpnął do tyłu tak mocno, że anioł (och, bo przecież tym właśnie był, tak go wyśpiewano) opadł na kolana. Kłujący ból między łopatkami posłał go do reszty na powycieraną wykładzinę. Widział, jak pod podłogę czmycha przerażony potwór, a potem usłyszał znajomy głos w swojej głowie: – Dokąd, wróbelku światła? Dokąd, kaczuszko jasności? – A każde pytanie było bólem. – Pozwoliłem ci wyjść z twojej ślicznej klateczki, ptaszynko? Zagryzł zęby, nie dając się sprowokować. Rozmowa nie miała sensu. Bo nigdy nie chodziło o odpowiedzi. Pytania miały tylko przedłużyć grę, by nie stała się nudna przez kolejne stulecia. Gdzieś jeszcze tliła się nadzieja, gdzieś pełgał niepewny płomyk, zielonkawy jak pierwsza wiosenna trawa na podmiejskiej łące. Dlatego, choć słaby, anioł podczołgał się do łóżeczka, ignorując własne cierpienie. Centymetr za centymetrem. A ciężar na jego plecach narastał, bezlitośnie napierał na nasadę skrzydeł. – Kiedyś ci je wyrwę – obiecywał mrok. – Kiedyś znikniesz we mnie, tak jak tego chciałeś. A teraz czołgaj się na chwałę cienia, ty, który dawno temu niosłeś światło. – Słowa sączyły się jadem, przenikały trucizną, wykańczały. Drżącymi dłońmi uchwycił w końcu nogę sfatygowanego mebla i podciągnął na niej, wyjąc przy tym z bólu. Bijące serce, jeszcze niezapisane żadną historią, wyznaczało rytm. Kątem oka Lucyfer zobaczył małego człowieka, jego spokojną buzię, gładkie czoło bez trosk. Mrok zachichotał, wiecznie głodny płomień wylizał rzeczywistość do czysta, po czym ciemność na ułamki sekund całą swoją siłę wtłoczyła między niebiański puch i lotki. Ból, na którego opisanie nawet Pan się nie poważył, zabrał

7


aniołowi świadomość. Ściągnął go do klatki, na samo jej dno. Za pręty wykute z eonów zazdrości oraz krzywdy, z milionów pomyłek, dobrych chęci oraz całkiem złych decyzji. Dziecko obudziło się gwałtownie, ale nie zapłakało. Wyciągnęło jednak rączkę do wirującego w powietrzu szarego pióra. Palce minęły je o milimetry, jeszcze nie dość wyćwiczone i precyzyjne. Ślad niedawnej wizyty zakołysał się łagodnie, po czym, gdy dotknął pościeli, rozpadł się na pył i niemal natychmiast zniknął. Nieproszeni goście nie mają prawa bytu.

Maciej Kaźmierczak

8


Jabłonka Justyna Kułak

Drzewa w sadzie szumiały cicho. – Proszę państwa, macie oto przed sobą szczytowe osiągnięcie współczesnej technologii – oświadczył profesor Stanford Berry, wskazując wymownym gestem na jedną z jabłoni. – Owoce z tego niepozornego drzewka pozwolą w przeciągu kilkudziesięciu następnych lat na całkowite zlikwidowanie problemu niedorozwoju umysłowego u dzieci. Dziennikarze, którzy zebrali się na konferencję prasową w otwartym plenerze, szeptali cicho pomiędzy sobą. Nie wiedzieli do tej pory, po co konkretnie zostali wezwani, rzecznik Instytutu Badań Genetycznych im. J. Berenca poinformował ich jedynie, że profesor Stanford wygłosi jakieś ważne oświadczenie. Ale jabłka wiedzy? Jak w Biblii? – To jakiś żart? – zapytał w końcu ostro jeden z nich. – Bynajmniej – profesor Berry uśmiechał się łagodnie. – Jabłka zostały zmodyfikowane genetycznie w ten sposób, że zawarte w nich enzymy oddziałują na ludzki organizm, zapobiegając uszkodzeniom genotypu i pobudzając równocześnie geny odpowiedzialne za wzrost inteligencji. W rezultacie, kobiety, które spożywają w czasie ciąży preparaty wyprodukowane z naszych owoców, rodzą mądrzejsze dzieci. Jeśli wyniki eksperymentów się potwierdzą, w ciągu kilku następnych pokoleń... Cóż, wszyscy staniemy się geniuszami. Błysnęły flesze. Staroświeckie techniki zdjęciowe ostatnio znowu były w modzie. – Czy państwa jabłka wpływają także na wzrost inteligencji u zwierząt? – zapytała jedna z dziennikarek, poprawiając równocześnie torbę, która co i rusz zsuwała jej się z ramienia. Mikrofon w kształcie ozdobnej broszki przyczepiony do jej kołnierzyka, nagrywał wszystkie dźwięki w promieniu dziesięciu metrów, zaś wbudowany w nią miniaturowy komputer natychmiast je filtrował. – Proszę? – Pytam, czy istnieje realna szansa, że pewnego dnia obudzę się rano tylko po to, żeby stwierdzić, ze mój dom jest szturmowany przez nowo powstałą krwiożerczą rasę inteligentnych jaszczurów. Głośne śmiechy. Profesor Berry uśmiechnął się także i oparł lekko dłoń o pień drzewa. Lubił to uczucie, kiedy chropowata kora przesuwała się pod jego palcami. Zawsze wyobrażał sobie w takich momentach, że jeśli bardzo mocno się postara, będzie w stanie wyczuć tętniące pod nią życie. Kurze łapki dookoła jego oczu stały się nagle wyraźniejsze. – Przeprowadzane przez niezależne firmy badania wskazują na to, że owoce z naszych drzew oddziałują także na zwierzęta – przyznał spokojnie. – Jednakże, jak mówiłem wcześniej, wpływ jabłek na inteligencję ma charakter długofalowy. Ze wstępnych eksperymentów na ssakach wynika, że kilka, jeśli nie kilkanaście pokoleń tych zwierząt musiałoby żywić się niemal wyłącznie naszymi jabłkami, żeby efekty stały się widoczne. – Czyli istnieje jednak zagrożenie skażenie środowiska? Gdzieś w oddali śpiewał słowik. – Droga pani, owoce z naszych drzew podlegają ścisłej reglamentacji – oświadczył profesor Berry. Jego duże brązowe oczy spoglądały poważnie zza rogowych okularów. – Preparaty na bazie jabłkowej pulpy są zaś produkowane sterylnych, zamkniętych laboratoriach. Zapewniam - nie ma najmniejszych szans na to, żeby w najbliższym czasie na ziemi wyewoluował nowy, inteligentny gatunek. – Tutaj profesor mrugnął wesoło do dziennikarki. – Oczywiście, jeśli jednak wbrew wszelkim przewidywaniom tak się stanie, chętnie zaproszę jego przedstawicieli na popołudniową herbatkę. Ponownie rozległy się śmiechy. Ktoś zaczął klaskać i już po chwili

9


grupka dziennikarzy zgodnie wiwatowała. Niejeden z nich miał niedorozwinięte dziecko XXI-wieczne wojny atomowe doprowadziły do wzrostu zachorowań na choroby genetyczne. Promienie zachodzącego słońca wędrowały po korze jabłoni, oświetlały ciepłym blaskiem zielone liście i delikatnie pieściły swym blaskiem owoce zwisające z gałęzi niczym purpurowe klejnoty. Robak zamieszkujący jedno z jabłek, przesunął swoje wysmukłe ciało o kilka milimetrów. Skąd pochodzę? - pomyślał. - Kto mnie stworzył? Jaki jest cel mo jego życia? Drzewa w sadzie szumiały cicho.

Ptasie radio Aleksandra Brożek

Wrona, jak to Wrona, przyleciała pierwsza. – Kra! A cóż to? Jeszcze nikogo nie ma? Zdumiawszy się, przysiadła na seledynowej ławce. – Witaj, kumo! – Wnet Wróbel się pojawił. – Ćwir, ćwir, ćwir! Kto rano wstaje, temu Pan

Bóg daje! – Zaiste, kra! – Gru, gru, gru, witam gołąbeczki. – Dołączył kolejny rozmówca. – Sam pan jesteś gołąbeczek. – Jestem, jestem. A jakże! I tak razem, poufale, plotkowały ptaszki w upale. – Ale dzisiaj słonko świeci! – Szkoda, że w parku nie ma żadnych dzieci. – Mówię państwu, że nie dalej jak przed dwoma dniami widziałem wnuka – pochwalił się Wróbel. – Gru, chłopczyk czy dziewczynka? – zainteresował się Gołąb. – Wnuka! Mówię przecie, ćwir! – Ach tak. – A ile ma lat? – zapytała Wrona. – Cudownie! – zawołała Sroka, która właśnie dołączyła do gromady. – Wysprzątałam gniazdeczko, kupiłam bułeczki i przyszłam tu do was, gołąbeczki. – Siaaaadaj, siaaaaadaj – zachęciła ją Wrona. – My tu o pisklakach rozprawiamy. – Słoooodko. – Zaiste, w końcu dzieci są przyszłością narodu – zawyrokował Gołąb. – Gru! Za moich czasów... – Tylko nie mów mi pan, że młodzież była inna, ćwir! – oburzył się na zapas Wróbel. – Bynajmniej, drogi panie. Czasy się zmieniły, ale młodzież wciąż taka sama. Uczą się pracują... – Kra! – Ćwir! – Och, ma pan zupełną rację. Moje siostrzenice są takie... no, wesolutkie, milutkie i w gnieździe pomogą. Chodzą tu, tam... Ciociu to, ciociu tamto... Skarby, nie dzieci! Och, przepraszam, panie Gołębiu... – perorowała

10


Sroka. – Gru! – ... to zupełnie niechcący. Mój mąż też tak opiera zawsze laskę, a ja ją za każdym razem zrzucam... O, już podnoszę!... Ale dziś gorąco! Mówię państwu, będzie burza. Owady nisko latają, parno jest. Och! Dzieci są kochane, prawda? – Kra! – A jak pilnie się uczą te moje siostrzenice. W ogóle ich do książek nie trzeba zaganiać. – Gru. –Wszyscy wiemy, jak ważna jest edukacja. Prawda? Prawda? – Ćwir. – Kra. Sroka zamilkła na chwilę, by powachlować się gazetą, Gołąb wydmuchał nos, Wróbel podrapał się w kolano, Wrona popadła w zadumę. Tymczasem w parku pojawili się spacerowicze, na innych ławkach też zasiadły ptaki. Kawki, gapy, cukrówki. Na trawie rozsypały się pisklaki. Słońce grzało coraz mocniej, męcząc nieco ptasie łebki. Wokół ćwierkało, kwiliło, krakało, gruchało. Barwna czereda maluchów wygrzebywała okruszki i bawiła się w berka. Zgromadzone na seledynowej ławce towarzystwo ożywiło się nieco. – Kra! Cóż to za hałas? – Gru, dzieci przyszły. – Dzieci, dzieci, jak cudownie! – zaintonowała Sroka. – Ćwir! – A ta tam co? Widzicie ją? – odezwała się Wrona. – To Sowa. Czyta – stwierdził Gołąb. – Czyta – potwierdził Wróbel. – Och, czyta. I to książkę! W taki upał! – zawołała Sroka. – Co w ogóle Sowa robi w parku? – zdenerwowała się Wrona. – No nie, drodzy państwo, w taki upał się nie czyta, kra! – Rozsiadła się jak kwoka na grzędzie, ćwir! – Zaiste – potwierdził Gołąb, wkładając palec do ust i poprawiając sztuczną... no, mniejsza z tym. – Kto by to czytał? Po co czytać? – rozsierdziła się Wrona. – Ćwir, ćwir, ćwir! – Podobno Kwiatkowski spod dwunastki też ciągle z nosem w książce siedział, kra! – Gru! – A potem nosił okulce grube jak denka od butelek – pouczyła Wrona. – Ćwir! Ja to nigdy nie nosiłem okularów. I mój ojciec nie, i mój dziadek. – Zaiste – potwierdził nieco nieprzytomnie Gołąb. – Ależ tu głośno. – Och tak, och tak – ożywiła się Sroka, strosząc piórka. – To przez te dzieciaki. Tuptają, gadają, tuptają, gadają... zupełnie jakby nie miały co robić. A szkoła to co? – Ale tam szkoła! Teraz to się przed komputerem siedzi, w gry gra, książki czyta, a... a... – Nieomal zachłysnęła się śliną Wrona. – A robić nie ma komu, kra! Wiedzą państwo, że mój bratanek to nawet skarpetek sobie nie posegreguje? W dwóch różnych chodzi! – Nie może być, ćwir? – Gru. – Skarpetki, skarpetki, co tam skarpetki! Patrzcie na tę Sowę. Czyta i czyta. Pewnie tego szatańskiego Garego Portiera! – zauważyła Sroka. – Gru, gru, gru. Czwórka przyjaciół zamilkła na momencik. Przekrzywiali główki, pukali dziobkami w ławkę, łypali oczkami. Wróbel podskoczył w miejscu kilka razy. – Hałasują i hałasują. Nic odpocząć nie można. Ciągle ćwir, gru, huhu. A widzicie państwo, jakie to się teraz buty nosi? – Nie wytrzymała przedłużającego się milczenia pani Sroka czy raczej Kazia Lewandowska, spod trójki. – Nowa moda – skrzywił się Wacław Gołąb, jej sąsiad. – Drogo, brzydko i

11


niewygodnie! – Ćwir, ćwir! – Gru. – Czas na mnie, drodzy państwo. – Janina Wrona poprawiła apaszkę i otrzepała spódnicę. – Nie wytrzymam w tym hałasie, kra! – Ćwir, to i ja pójdę – Henryk Wróbel wstał z ławki. – I ja, i ja – przytaknęła wszystkim pani Kazia. Ptaki dostojnie podniosły się z ławki i, z niesmakiem obejrzawszy się jeszcze na pogrążoną w lekturze białą Sowę, odleciały w stronę swoich gniazd. Skończyła się ptasia audycja. Witasz ranek? Idź na plotki. Tak każe osiedlowa tradycja.

Rafał Sala

12


Staruszka z kawiarni Robert Rusik

Jak niemalże co dzień po południu siedziała w kawiarni, popijając gorącą herbatę i zajadała się bajaderką. Gazeta, którą kupiła kilka dni temu, była wyjątkowo ciekawa. Zawsze interesowały ją historyjki z życia ludzi, a kiedy dwa lata temu leżała w szpitalu, od takich „babskich” czasopism niemal się uzależniła. Nagle znowu poczuła na sobie czyjś wzrok. Od kilkunastu dni wydawało jej się, że ktoś ją śledzi. Od zeszłego wtorku miała już pewność. Posiwiała staruszka w długim, czarnym płaszczu pojawiała się w jej okolicy zbyt często, by był to przypadek. Stała w pewnej odległości, wpatrując się w nią i lekko się uśmiechała. Kilka razy próbowała podejść do starszej kobiety i zapytać, dlaczego ją śledzi, jednak ta zawsze zdążyła się schować. Rozejrzała się, tym razem jednak nie zauważyła swojej prześladowczyni. Uspokojona, wróciła do lektury, kiedy nagle usłyszała: – Mogę? – Oczywiście – niemal zachłysnęła się herbatą. Obok niej stała śledząca ją staruszka z filiżanką kawy w trzęsącej się ręce. Kiedy usiadła, dziewczyna długo wpatrywała się w jej pomarszczoną twarz, zanim w końcu zapytała: – Dlaczego pani mnie śledzi? Staruszka kiwała się lekko z przymkniętymi oczyma. Uśmiechnęła się i odpowiedziała: – Nie obawiaj się dziecko. Wyjeżdżam niedługo i chciałam jeszcze na ciebie popatrzeć. – Na mnie? Dlaczego na mnie? – zdziwiła się. – Przypominasz mi mojego syna. Do niego się właśnie wybieram. – Ale co ja mam z nim wspólnego? – Czy mogę dotknąć twojej twarzy? Dziewczyna popatrzyła z zaskoczeniem na staruszkę, jednak po krótkiej chwili wahania zgodziła się. Sztywne palce delikatnie gładziły jej policzek, muskały oko, dotykały nosa. Na twarzy babci wykwitł delikatny uśmiech, kiedy gładziła towarzyszkę rozmowy po włosach. – Dziękuję, dziecko, bardzo mi pomogłaś – powiedziała staruszka, wstając dość gwałtownie. – Już? Ale… Nic mi pani nie wyjaśniła! – dziewczyna krzyknęła z rozpaczą. – Tak będzie lepiej… Dla nas obu… Żegnaj, skarbie. Oniemiała wpatrywała się w oddalającą się małą, zgarbioną sylwetkę. W głowie kłębiły się tysiące myśli. – Rachunek dla pani? Z trudem odwróciła wzrok ku stojącej obok kelnerce. Otrząsnęła się z nadmiaru emocji, sięgając po portfel odpowiedziała: – Tak, proszę. – Widzę, że zna się pani z głupią Maryśką? – spytała kelnerka nie przerywając wypisywania rachunku. – Głupią Maryśką? – Przepraszam, jeżeli to pani znajoma, ale u nas na osiedlu tak ją nazywamy. – Nie znam jej. Śledziła mnie od kilku dni i chciałam się coś o niej dowiedzieć, a dziś podeszła do mnie, ale uciekła, zanim zdążyłam ją o cokolwiek zapytać. – Nie zna jej pani… – kelnerka uśmiechnęła się. – Uwierzy pani, że ona ma około pięćdziesiątki? Dziewczyna ze zdumieniem spojrzała na obsługującą ją nastolatkę.

13


– Tak się postarzała w ciągu dwóch lat, od kiedy jej mąż i jedyny syn zginęli w wypadku… Od tego czasu zachowuje się dziwnie, trudno się z nią porozumieć. Proszę, to pani rachunek. Pokiwała ze zrozumieniem głową, wyciągając pieniądze z portfela. Nagle gdzieś w zakamarkach umysłu pojawiła się dziwna myśl. Była nieprawdopodobna, nierealna, ale… Musiała zapytać: – Dwa lata temu? Utonęli na jeziorze Mamry? – Dokładnie tak, jednak pani pamięta – uśmiechnęła się kelnerka. – Ojciec zaczął tonąć, syn próbował go ratować. Straszna tragedia… „Tak, straszna tragedia” – pomyślała wychodząc. – „Żyję dzięki czyjemuś cierpieniu.” Odruchowo pogładziła się po lewej piersi. Przypomniała jej się ta chwila sprzed dwóch lat, lekarz pochylający się nad nią i mówiący – „jest dawca”. Często zastanawiała się, czyje serce bije teraz w jej piersi, jednak lekarze odmawiali jakichkolwiek informacji. Wiedziała tylko, że był to młody chłopak i utonął, ratując ojca…

14


s zortowni a


Zemsta Milena Zaremba Nie zwykłam zabijać. Zawsze z boku, z oddali. Moim zadaniem jest chronić, nieść ukojenie w bólu, wspierać. Dziś osamotniona, bez druhów, staję na froncie. Nie przywiodła mnie tu głupota ni pogoń za sławą. Moje kroki prowadziło odwieczne prawo zemsty. Spod stóp umykają mi szczury ucztujące na ciałach tych, co ufali, że zwyciężą. Biel ich kości rozświetla wnętrze jaskini. Panem na włościach jest tu Litfe. Monumentalne monstrum skrzące się zielenią tysiąca łusek. Do dziś błyszczą posoką. Patrzę na nie z niepokojem a moja krucha elfia postać odbija się w taflach pięciu oczu. Jego spojrzenie zdaje się przenikać mnie na wskroś. Moje zdolności są niczym i na nic mi się nie zdadzą. Księgi spisane przez mędrców dawnych dni przekazały mi wiedzę, która dziś zdaje się być śmieszna. Leczenie nie jest domeną morderców. Wielcy wojowie nie pałali się wzmacnianiem sił innych. Czy to wyobraźnia przypisuje wyszczerzonym kłom postać szyderczego uśmiechu? Lśnią w całej swej okazałości, mokre od śliny, spragnione krwi. Mimowolnie mocniej zaciskam drobne palce na kosturze, gdy bojowy ryk

Milena Zaremba potwora dumnie odbija się echem od ścian jaskini lecz stopy nie posuwają się ani krok wstecz. Nie tak mnie uczono. Strach nie splami mego honoru choćby miał mi ofiarować kolejny dzień. Zadzieram podbródek i spojrzeniem rzucam wyzwanie istocie górującej nade mną. Krzyczę, a w krzyk wkładam cały swój ból, wypełniam go nienawiścią niczym naczynie bez dna, gniew steruje dźwiękami. Ona nie zrozumie mych słów lecz jasnym jest, że nie do bestii krzyczę a do siebie samej. Własnemu sercu na otuchę. Kostur, który dzierżę w dłoniach, podpora w chwilach słabości, zdaje mi się być

16


dziś zabawką. Niczym kolorowe patyczki dzieci z Tanev, rzucane na grunt, by ćwiczyć zręczność ich podnoszeniem bez poruszenia pozostałych. Mój jest w kolorze srebra. Wyśpiewany z najczystszej rudy, mógłby służyć za zwierciadło. Żyję, bo mierzę się z przeciwnikiem niezdolnym by się przemieszczać. Okrutna siła, która dała mu życie, stworzyła go jednością ze skałą. Potężne kończyny skrywają się w głazach podłoża, ich odłamki głuchym odgłosem leniwie toczą się ku miejscu wiecznego spoczynku kościotrupów. Jeden nieostrożny krok i zginę pod ich ciężarem. Czuję się żałośnie naiwna, upatrując swojej szansy w dziecinnej sztuczce. Zwykło się w wiosce nazywać ją zajączkiem. Ileż to razy wykradałyśmy z Idun medaliony mojej matki, by ścigać się na drzewach odbitymi promieniami słońca, niespokojnymi, drgającymi jak oszalałe ze strachu zajęcze serce, skocznymi jak skryte w trawiastej oazie długouche zwierzęta. Śmieję się gorzko i z dezaprobatą kręcę głową, niepewna swoich działań. Lecz życie uzdrowiciela to pasmo niepewności i poświęceń. Dobrze wiem, że zaryzykuję. W jaskini panuje ciemność. Ostatnie promienie słońca pożegnałam w krętych korytarzach. Przybrały mnie w złote laury niczym przyszłą boginię, zwiastując zwycięstwo, życząc powodzenia. Ich brak jest moim ratunkiem. Zapobiegawczo zamykam powieki, wyciągam przed siebie srebrzysty kostur, kładąc go w powietrzu. Moja prawa dłoń tańczy przy akompaniamencie szeptu, tka z powietrza jasność. Oślepiająca kula rozsadza światłem mrok, gdy otwieram dłoń tuż przed moją bronią. Obite promienie rażą dodatkowo nieprzywykłe do nich okrągłe ślepia otulone szmaragdowymi łuskami. Skowyt daje mi znak, że osiągnęłam cel. Zachęcona powodzeniem, rzucam się pod cielsko Litfe, licząc na przewagę, którą da mi brak kontaktu wzrokowego, gdy znajdę się po drugiej stronie. Gdy na plecach czuję wzrok, jest już za późno. Odwracam się instynktownie a gwałtowny unik rzuca mnie na ziemię. Wpatrzone we mnie szóste oko zdaje się szydzić z mojej naiwności, gdy jaskrawo ubarwiony kolec niebezpiecznie zbliża się w moim kierunku. Wszystko, co mogę zdołać zrobić, to czołgać się na plecach w przeciwnym kierunku. Ciepło ogarniające lewą łydkę daje mi do zrozumienia, ze nie byłam wystarczająco szybka. Lecz naraz przemienia się w zimno. Te jaskrawe barwy... Trucizna! Nie tak miało być. Głupotą byłoby liczyć na wyjście bez szwanku lecz nie tak, nie tak szybko, nie w ten sposób! Wściekła na siebie i zrezygnowana, opadam w bezsilnej złości na skały. Miecz wbity w skałę na zgubę dawnego bohatera stał się lustrem dla sklejonych potem kosmyków na mojej twarzy. Czy tak wyglądał Finnafael, gdy umierał? Mówili, że mamy oczy po ojcu... Mój wzrok napotyka odłamki o mulistej barwie. Charakterystyczne pasy zdobią niektóre z nich. Ważę je w dłoni, jakbym w tej jednej chwili ważyła całe swoje życie a słodki odór gazu otula mnie, usypia. Słodkawy zapach gazu, jak gdyby śmierć miała być słodka. I wiem już, że nie będę się wahać. Wystarczy jedynie znaleźć się nieco bliżej kłów... Bądź pozdrowiony, bracie. Dziś krew twego zabójcy użyźni glebę Matce Ziemi na uciechę! Stukają krzemienie.

17


Oprawca Arkadiusz Tuszynski

Wychodziłem z poradni urologicznej po USG, na którym wykryto kamień nerkowy… To ostatnie, co pamiętam. Potem ocknąłem się tu. Pomieszczenie wyglądało jak z kiepskiego filmu SF. Pełno przycisków, światełek i ekranów. Jednak mój wzrok przykuły rozciągnięte na przeciwległej ścianie skóry. Chciałem podejść, aby im się lepiej przyjrzeć. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie mogę się ruszyć. Ręce i nogi przykuto mi stalowymi obręczami do stelażu w formie koła tak, że tworzyły one literę X. Musiałem wyglądać, jak postać na szkicu da Vinci. Tym bardziej, iż byłem całkowicie nagi. Pochyliłem głowę. Na metalopodobnej podłodze dostrzegłem coś, co wyglądało jak strumyczek zaschniętej krwi. Prowadził zygzakiem do szarego pojemnika, skąd, ku mojemu przerażeniu, wystawały kawałki mięsa i kości. Gdyby nie kamień blokujący mi pęcherz, pewnie już popuściłbym ze strachu. A tak tylko wrzeszczałem w panice. – Jest tu ktoś?! Pomocy! Gdy ochrypłem na tyle, że nie mogłem wydobyć z siebie nic poza bełkotliwym rzężeniem, usłyszałem piskliwy dźwięk. Obróciłem się w stronę, z której dochodził i zamarłem… Coś wyglądające jak worek na kapcie z usadowioną na szczycie piłką od rugby (tylko wysokie na jakieś dwa metry i u podstawy szerokie na tyle samo) weszło do pomieszczenia. Nie, nie weszło, raczej wpełzło. Było niebieskie i nosiło biały, poplamiony fartuch. Podpełzło bliżej. Okazało się, że to „ktoś”, a nie „coś”. Zauważyłem, że skórę ma pokrytą jaśniejszymi placami, przypominającymi nieco plamy wątrobowe. A do tego musiał mieć jeszcze łuszczycę i jakiś rodzaj świerzbu. – Witaj, jestem Gnark – zwrócił się do mnie jakby nigdy nic, pokazując w uśmiechu szpiczaste, brązowożółte zębiska. Dźwięk był zniekształcony i dochodził z głośnika umieszczonego na jego szyi. Domyśliłem się, że to jakiś rodzaj translatora. – Uwolnij mnie! Gdzie jestem?! Kim ty jesteś?! Co ja tu robię?! – wyrzucałem z siebie zdania jednym tchem. Nie odpowiedział. Westchnął tylko, pokiwał głową i odwrócił się, by podpełznąć do blatu przy ścianie po prawej. Chciałem jeszcze coś krzyknąć, ale ponownie ochrypłem. Obserwowałem za to, jak majstruje przy blacie, gulgocząc wesoło. Po paru minutach – chyba, ciężko mi określić upływ czasu – ruszył w moją stronę. W jednej z trójpalczastych dłoni trzymał wąską pałeczkę, w drugiej walcowaty pojemnik. Stojąc przede mną, pałeczkę schował do kieszeni fartucha, po czym odkręcił wieczko. Wciąż nie mogłem mówić. Patrzyłem więc tylko z przerażeniem, jak rozsmarowuje mi galaretowatą substancję na klatce piersiowej i brzuchu. Była gęsta i rozgrzewająca. Kiedy skończył, wyciągnął schowany wcześniej w kieszeń przedmiot i przyłożył mi go do torsu. Drugą ręką złapał mnie za szyję i podniósł do góry tak, że nie mogłem widzieć, co robi. Skórę miał zimną i chropowatą. Próbowałem walczyć, ale jego uścisk był za silny. Po chwili poczułem swąd spalenizny. Zacharczałem, usiłując krzyknąć. Nawet na mnie nie spojrzał, zbyt skupiony na wykonywanej czynności. W końcu zwolnił uchwyt i ruszył w stronę blatu, trzymając w dłoni spory

18


kawałek dziwnej szmatki, z której skapywała krew. Przerażony spojrzałem na swój brzuch i uświadomiłem sobie, że owa szmatka to… KAWAŁEK MOJEJ SKÓRY! Naprawdę równo wycięty. Nie czułem, że mnie mdli… Po prostu zwymiotowałem, wyrzucając treści żołądkowe daleko przed siebie. Kilkakrotnie… Gdy mogłem już nieco nad sobą zapanować, poczułem cieknące po twarzy łzy bezsilności. Obróciłem się w stronę Gnarka. Ten zagulgotał dziwnie, po czym przybiegło do niego czarne i włochate COŚ. Bezwiednie skojarzyłem to z gąsienicą, tyle że z długim jęzorem i trójkątnymi, poczerniałymi zębami. Bezradny, obserwowałem jak rzuca moją skórę paskudnemu zwierzowi, a ten pożera ją w mgnieniu oka. Zacząłem głośno ryczeć, jakby Małgorzata Brzozowska płacz mógł mi w czymkolwiek pomóc. Mój oprawca odwrócił się i uśmiechnął przepraszająco. – Źle zmierzyłem – wytłumaczył mi głośnik. Gardło, zwilżone łzami, nadawało się już do użytku. – Po co?! Czemu to robisz?! – łkałem. – Cóż, robię okładki do książek – jego głos był przerażająco spokojny. – Książek?! Macie książki?! – szok sprawił, że przestałem się mazać. Kiwając owalną głową, podpełznął do mnie. – Tak, choć to przeżytek. Jednak bogacze lubią je mieć i to w dobrych okładkach, żeby się nie niszczyły zbyt szybko – wyjaśnił mi, stukając paluchem w odartą ze skóry pierś. – Ja też piszę książki! – rzuciłem w nadziei na ocalenie. – Jesteś pisarzem? – zaciekawił się szczerze. – Tak! I to bardzo znanym na Ziemi! – kłamałem, czując, że połknął haczyk. – Doskonale! – ucieszył się. – Policzę sobie za ciebie podwójnie! Nadzieja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Zacząłem się trząść. – Z tyłu macie lepszy materiał – wyjaśnił i chwycił obręcz, obracając ją. – Wiesz, skończył mi się znieczulacz – szepnął mi z troską do ucha. – Ale żaden z nas chyba nie doniesie o tym gościom z Ochrony Praw Ludzi? Wybuch śmiechu. Palący ogniem ból. Lodowaty chłód, drących ciało obcęgów. Wszystko to nastąpiło niemalże jednocześnie… Wrzeszczałem jeszcze długo po tym, gdy kamień opuścił pęcherz, uwalniając strugi ciepłego, lecącego po udach moczu.

19


apokalipsa wg nieswietego piotra

Piotr Kosa Oto 10 kwietnia zbiorą się pod pałacem prezydenckim Polacy. Będzie ich tysiąc. Ci, którzy nie przyjdą ─ zostaną uroczyście wykreśleni z Narodu Polskiego. Widząc to, ostatni chętni do pracy Polacy z ulgą wyjadą na Wyspy Brytyjskie. Następnie ONR rzuci się jak kamienie na szaniec i utworzy barykadę. Zespół Macierewicza rozbierze się i uformuje na kształt "Tratwy Meduzy" Gerricault'a. Powrócą z Unii Europejskiej działacze partyjni i wydadzą uczestnikom Dyplomy Prawdziwego Polaka. Jarosław K. włoży żółtą suknię z cyckami na wierzchu i poprowadzi lud na barykadę z leżących onr - owców niczym Wolność na obrazie Delacroix. A kiedy stanie na szczycie ─ wszyscy zaintonują polski hymn. I będzie jeden wielki i natchniony płacz narodowego odrodzenia. Na ten dźwięk Jan Henryk Dąbrowski wstanie z grobu i pogna z Polski do ziemi włoskiej na emigrację. Widząc to pomnik Józefa Poniatowskiego odjedzie galopem do Elstery ale dojedzie tylko do Wisły i utopi się w niej razem z Wandą, co nie chciała Niemca. Niemiec powie, że on też nie chciał, ale nikt go o to nie spyta, bo Ordnung muss sein. Na miejsce księcia Józefa wjedzie triumfalnie Gałczyński na wielorybie. I nikt go nie ruszy, i nie będzie można stawiać w tym miejscu innego pomnika, albowiem wieloryba owego ze spiżu naznaczono jako wieloryba ostatecznego. I będą go witać dzieciątka kwiatami, a Wojsko Polskie da salwę z ostatnich dwunastu naboi artyleryjskich i maszerując czwórkami zapisze się do anarchistów. Polscy lotnicy na wrotach od stodoły odlecą do ciepłych krajów, ale po drodze odlecą im zawiasy od wrót. Filharmonia Narodowa odda narodowi harmonię i przyłączy się do zespołu Feel. Będą razem na fagotach i obojach grać: Obój to jest nasz ostatni. Jarosław K. ogłosi się Cesarzem Wszystkich Polaków, po czym ukradnie księżyc i wszelki ślad po nich zaginie. Balcerowicz zacznie głosić konieczność upaństwowienia przemysłu a Donald Tusk upadnie na kolana i upaństwowi Platformę Obywatelską. Przyjdą Majowie zaprowadzić koniec świata, ale pierwszego Maja pobiją narodowcy za komunizm a trzeciego Maja ─ komuniści za narodowość. I odejdą Majowie w swoją drogę z płaczem i wstydem. W on czas Leszek Miller zostanie prezesem PiS, głosząc powszechną dekomunizację i sprzedając obligacje dekomunizacyjne. ZUS wypłaci zaległe emerytury i zwróci nadpłacone składki. IPN oświadczy, że według archiwów nie było w Polsce komunistów. Janusz Korwin Mikke przestanie grać w karty, zmieni muszkę na krawat i zacznie gadać z sensem, a przez to moherowym babciom na szybie Radia Maryja objawią się bracia Marks: bóg wojny Karol─Mars i jego brat Snickers. Pomyślą babcie, że to Bóg Ojciec i zaczną się doń modlić. Amber Gold przyniesie zysk akcjonariuszom, a rachunki bankowe zaprocentują i stanie się powszechny dostatek. Wernyhora wyrwie sobie włosy z głowy, krzycząc, że tego nie przewidział. W ślad za nim lemingi zapłaczą krokodylowymi łzami i dadzą się zjeść krokodylom z warszawskiego zoo. Krokodyle dostaną niestrawności i zaczną czytać Gazetę Wyborczą. Gazeta Wyborcza zrehabilituje Edwarda Gierka. Poseł Mularczyk pomodli się do plakatu z Barrackiem Obamą. Wyjdą właściciele fast-foodów i powiedzą, że chcą wyjść na swoje. A chociaż woźny wskaże im swoje wyjście ─ nie przekona ich. I będą żądać ustąpienia rządu i likwidacji Sanepidu. I stawi im czoła rząd, i zapyta wielkim głosem: czegóż chcecie? I rzekną: karmić naród! I poczęstują rząd swymi hamburgerami, i rząd upadnie, wijąc się w boleściach. I rzekną wówczas właściciele fast-foodów, pokazując swoje fast-budki: bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, a zapłaćcie za wszystko. I wszyscy, którzy zjedzą, takoż upadną, a na koniec owi karmiciele zaczną jeść owoce swego trudu i upadną i oni.

20


Lech, Czech, Rus i Prus pojawią się w przelocie nad Wisłą oświadczając zgodnie, że nigdy więcej... A Bolesław Prus powie: kończ waść, wstydu oszczędź. A wstyd będzie oszczędzał w SKO a potem w PKO dopóki nie nadejdzie inflacja. Urban wejdzie na Pałac Kultury i będzie udawał ukradziony księżyc. Na ten widok pies Cywil zawyje i najadą nas Wikingowie, bo pomyślą, że to już Ragnarok. I zapanuje chaos, a Duch Boży uniesie się nad wodami, lecz gdy Opatrzność powie: Fiat Lux!, zlecą się doń tylko dilerzy i miłośnicy fiata... i to będzie koniec wszelkiej Opatrzności. I nikt już nie powie "fiat lux!", bo jak widać: nawet w wersji lux ─ fiat to zawodna marka, a poza tym: to wszystko już raz było. I to będzie koniec zaszłości światowych, a największym cesarzem zostanie cesarz lodów śmietankowych.

Ludzka słabosc Anna Grzanek

Piotr pchnął drzwi, na których widniała nalepka z napisem „CIĄGNĄĆ”. Był to odruch bezwarunkowy, zanim jednak zdążył zbesztać się w duchu, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Zawieszony nad nimi dzwoneczek zabrzęczał cicho. Mężczyzna wszedł do ciasnego, ciemnego wnętrza. Sklep sam w sobie nie był mały, jednak wypełniały go szafy, regały i kredensy, tworzące wąskie, przywodzące na myśl labirynt ścieżki. Na ścianach wisiały obrazy, zegary i oprawione w antyramy dokumenty. Na półkach oraz blatach tłoczyły się książki, porcelana, kryształy, świeczniki i bogowie wiedzą, co jeszcze. Ot, antykwariat jakich wiele, czyli siedlisko rupieci i kurzu z jednej strony, a raj na ziemi dla zbieraczy z drugiej. Piotr kolekcjonował zegarki kieszonkowe oraz filiżanki do kawy, od czasu do czasu jednak dawał się skusić na drobiazg innego rodzaju. Zarobki nie pozwalały mu na żadne ekstrawagancje, ale uwielbiał myszkować po antykwariatach, pchlich targach i sklepach ze starzyzną. Targował się, negocjował, czasem błagał, a w rezultacie nie raz i nie dwa zdołał już kupić jakieś cacko za bardzo przystępną cenę. Umiał cieszyć się małymi zwycięstwami. Teraz rozglądał się, podekscytowany, rozważając, w którą wąską alejkę skręcić najpierw. Znalazł się w tym sklepie pierwszy raz, a wszystko wskazywało na to, że kryło się w nim wiele obiecujących przedmiotów. Nigdzie nie mógł dostrzec sprzedawcy. – Dzień dobry – rzucił w powietrze na wszelki wypadek, bo w końcu właściciel mógł kryć się za którymś kredensem. Piotr ruszył wzdłuż jednej z alejek, przyglądając się bibelotom, od czasu do czasu biorąc coś do ręki. Jego uwagę przyciągnął przysadzisty lichtarz na lwich łapkach, potem zegar kominkowy z misternie zdobionym cyferblatem oraz obraz olejny w złoconej ramie, przedstawiający wiejski krajobraz. Ceny przyklejone do przedmiotów były zaskakująco niskie i Piotr w myślach zaczął przeliczać, na co sobie może pozwolić i co najkorzystniej będzie wybrać. Pochłonięty kalkulacjami, nawet nie zauważył, jak przeszedł obok właścicielki sklepu. Niska staruszka przyglądała mu się podejrzliwie. Podchodził do kolejnych przedmiotów, czując, że ogarnął go typowy amok kolekcjonera. Najchętniej wykupiłby połowę sklepu. Jego spojrzenie przeskakiwało z półki na półkę, nogi poruszały się niemal bezwiednie, ręce mechanicznie podnosiły i obracały bibeloty. W pewnej chwili

21


wzrok Piotra padł na srebrną szkatułkę wciśniętą między nadkruszoną porcelanową wazę a olbrzymi samowar. Puzderko było pokryte bogatymi repusowanymi wzorami, przypominającymi greckie. Ktoś przypiął do niego karteczkę z napisem „Nie dotykać. Nie otwierać”. Piotr spoglądał przez chwilę to na kartkę, to na szkatułkę. Choć nie był to przedmiot, który zazwyczaj mógłby go zainteresować, nie potrafił się zmusić, by pójść dalej. Pod wpływem impulsu wyciągnął rękę i odchylił wieczko. Z wnętrza szkatułki wydobył się obłoczek kurzu, który zmusił Piotra do potężnego kichnięcia. Poza tym była pusta. Kurz szybko rozpłynął się w powietrzu. Mężczyzna wzruszył ramionami i ruszył dalej, zostawiając puzderko otwarte, ale z jakiegoś powodu stracił entuzjazm do dalszego przeszukiwania sklepu. Miał wrażenie, że chwyta go gorączka. Pomyślał, że może się przeziębił, pogoda w końcu była ostatnio bardzo kapryśna. Skierował się do wyjścia, czując, że chce jak najszybciej opuścić to miejsce. Tuż przy drzwiach stał wielki wazon malowany w kwiaty. Piotr potrącił go, a ten runął na podłogę, roztrzaskując się na kawałki. Piotr poczuł ukłucie wstydu, ale dłoń miał już na klamce. Zamiast zostać, posprzątać, zapłacić za szkodę, pociągnął drzwi do siebie i uciekł w deszcz, który rozpadał się nie wiadomo kiedy. Znad rzeki naciągnęła gęsta mgła, przyspieszając nadejście nocy. W sąsiedniej kamienicy mała dziewczynka zaczęła mocno kasłać. W uliczce nieopodal ktoś napadł starszą kobietę, pobił ją ciężko i ukradł torebkę. Na pobliskim skrzyżowaniu zderzyły się dwa samochody, których kierowcy zginęli na miejscu. Gdzie indziej ktoś chwycił się nagle za serce i osunął bezwładnie na ziemię. Właścicielka antykwariatu podeszła do szkatułki, pokręciła głową i zamknęła wieczko. – Zawsze to robią – mruknęła do siebie. – Po prostu zawsze. Kiedy próbowała chować puzderko w magazynie, następnego dnia rano zawsze jakimś cudem ponownie znajdowała je na półce. Postanowiła, że przypnie do niego kartkę z większymi literami. Nie żeby to miało pomóc, ludzie się nie zmienią. Ale rozumiała to, przecież nie mogła im mieć za złe czegoś, co sama niegdyś uczyniła. A na dnie zawsze zbierało się jeszcze trochę nieszczęścia.

Dama karo, dama kier, dama pik... Maciej Parowski

Podobne historie możliwe są tylko w zupełnie luźnych tramwajach, gdy więcej jest miejsc wolnych niż zajętych. Pewnie dlatego zdarzają się tak rzadko. Można trochę im pomóc, czekając na nie przy końcu wozu, w miejscu, w którym zbiera się wiatr wpadający do środka przez wszystkie uchylone okna. Ten wiatr oraz przesuwający się za szybami kolorowy obraz miasta sprawiają, że warto marzyć i chce się oczekiwać nieoczekiwanego. Stałem w odpowiednim miejscu odpowiedniego tramwaju, z głową gotową do marzeń, wszystko jak trzeba, gdy wtem gra oderwanych skojarzeń nabrała ciała. Do tramwaju weszła piękna dziewczyna. Nie wiem jak innym, ale mnie uroda kobiety kojarzy się trochę z promykiem

22


słońca, a trochę z drzazgą pod paznokciem. Napotkaną na ulicy piękność dawniej uważałem za wyzwanie; teraz przyjmuję ją jak uśmiech, a czasem jak drwinę losu. Ta była piękna urodą właśnie drażniącą, twarz miała już nie szczeniacką, a jeszcze nie całkiem kobiecą. Ubrana w białe płócienne spodnie, dość obcisłe, stanęła na środku przy wejściu, trzymając się poręczy. Fajne dziewczyny zawsze znajdą jakiś powód, by nie siadać. Stojąc nie załamią kantów spodni, a jednocześnie wbijają się w męską pamięć tym słodziej i tym boleśniej. Mężczyźni prześcigać się będą w łapczywości spojrzeń, dziewczyna przejdzie samą siebie grając monodram obojętności pod tytułem „nic nie wiem, nic nie zauważyłam". Widziałem wyraźnie. Starszy pan z laseczką zapomniał o wieku i wpatrywał się w dziewczynę jak w obraz. Pryszczaty chłopak, siedzący na początku wozu, odłożył gazetę na kolana i co chwila odwracał głowę. Gość koło czterdziestki z siatką pełną rodzinnych zakupów i widoczną na palcu obrączką walczył ze sobą i ponosił klęskę. Można by powiedzieć, że ponosił ją raz po raz. Ja sam... Owszem, człowiek ma jakieś zobowiązania, obraz czyjejś twarzy, wspomnienie chwil szczególnie tkliwych, o których dla wzmocnienia odporności powinien pomyśleć. Co począć, kiedy tamto robi się jak na złość dalekie i wyblakłe, a to kusi tuż obok. Na pierwszy ogień poszły więc białe spodnie dziewczyny - obserwowałem sposób, w jaki płótno opinało jej uda i kolana. Potem pobiegłem oczami w górę, zatrzymując się chwilę w miejscu, gdzie spodnie przechodziły w dopasowaną frotową bluzeczkę i nieuchronnie wyżej, całkiem wysoko do twarzy, do rozpuszczonych, jakby niedawno zmoczonych i wysuszonych włosów. Pomyślałem, że wraca z basenu i w tym momencie poczułem się rozgrzeszony. Teraz nie było to już zwyczajne gapienie się ani składanie hołdu jej kobiecości, lecz dedukowanie, a tego nie musi się wstydzić żaden mężczyzna. Dedukowałem więc dalej, ile dziewczyna ma lat, gdzie podział się szczęściarz, z którym bawiła na basenie, co robi na co dzień, gdzie wysiądzie i jak by wyglądało, gdybym ewentualnie spróbował podejść i zacząć rozmowę. Wszystko to były oczywiście niewinne spekulacje, bez wątpienia pryszczaty siedzący na początku zaszedł w swych rozważaniach dużo dalej. Widziałem, jak wyłamuje nerwowo palce, wyliczając na nich prawdopodobieństwo poderwania dziewczyny. W pewnym momencie wydało mi się, że już do niej wstaje, właściwie wstał, przyłapałem się więc na dziwnym uczuciu, że oto zaspałem i z czymś się spóźniłem. Ale dziewczyna skończyła monodram obojętności i zaczęła inny spektakl pod tytułem „oziębła i nieprzystępna". Chłopak, tak w sobie, niewidocznie, z rezygnacją machnął ręką i nie robiąc nawet kroku w jej stronę usiadł z powrotem. Miałem cichą satysfakcję. Tramwaj zatrzymał się, wysiadło i wsiadło parę osób, a ja zajęty tropieniem krzyżujących się spojrzeń i tłumionych emocji, przegapiłem najważniejsze. Choć to prawie nieprawdopodobne, w tramwaju znalazła się dziewczyna jeszcze piękniejsza. Stała przy kasowniku, z ustami ozdobionymi dyskretnym uśmiechem, jakby wszystkiego się już domyśliła i wszystko odgadła. Pryszczaty nawet przez chwilę nie próbował być wierny. Pan z siatką od razu odwrócił głowę w nowym kierunku. To samo staruszek. Gdyby dziewczyna w spodniach nie rzucała przedtem wzgardliwych spojrzeń, gdyby traktowała nas inaczej... Ale nie - tym straszniejszy był teraz jej upadek. Zdetronizowaliśmy niedobrą królową! Ta przy kasowniku była zupełnie inna. Jasnowłosa, ze wspaniałym, trochę udręczonym wyrazem twarzy, który sygnalizuje, że trafiła na nieodpowiedniego mężczyznę i każdy inny mógłby być bardziej odpowiedni; nosiła zgrabną sukienkę we wrzosowym kolorze i także wrzosowe, półprzeźroczyste pończochy z finezyjnym wzorkiem na zewnętrznej stronie nóg. Przekonałem się, co mogą znaczyć pończochy latem, o tej porze roku, kiedy pozornie są niepotrzebne. Podobnie, rozsądnie użyte kosmetyki. Basenowy wymoczek w spodniach, które nie wydawały mi się teraz ani obcisłe, ani dobrze uszyte, znalazł się na granicy paniki. Nic nie dawały próby odzyskania straconego gruntu przy pomocy wdzięcznych spojrzeń i przyzwalających uśmiechów. Jej czas przeminął. W końcu to zrozumiała, podeszła do gościa z siatką, nie wiem czemu właśnie do niego, i spytała o przystanek - oczywiście najbliższy. Odpowiedział jej głośno i niechętnie, jakby drwił: „Tak tu

23


powinna pani wysiąść, stamtąd będzie najlepsze dojście..." Była to oczywista ucieczka i próba ratowania twarzy tak niezręczna, że siłą wstrzymywałem śmiech. Tramwaj przyspieszył, raptem szarpnął i zatrzymał się dobre sto metrów przed przystankiem. Nie mogłem tego nie zauważyć. Motorniczy otworzył tylko przednie drzwi i odwrócił w stronę pasażerów wesołą twarz z kpiącymi oczami. Uświadomiłem sobie, że on również zajęty jest tym, co dzieje się w środku, że choć w sposób niedoskonały, korzystając z zamontowanego nad głową lusterka, to przecież także bierze udział w grze hipnotycznych spojrzeń i rozhuśtanych marzeń, w wewnętrznej giełdzie wyniesień i upadków. Teraz patrzył na nas drwiąco i triumfalnie jak gracz, który rzuca na stół czwartego asa. Choć to już wydawało się całkiem niemożliwe, po schodkach wchodziła dziewczyna piękniejsza niż dwie poprzednie razem wzięte. Ta nie potrzebowała ani pończoch, ani kosmetyków. Miała na sobie skąpe, ściśle dopasowane szorty z zamszu i dzięki temu jej długie i bardzo opalone nogi wydawały się jeszcze dłuższe. Była szatynką, a jej twarz o wielkich niebieskich oczach łączyła cechy madonny i kurtyzany. Patrzyłem na nią czując, z jakim niesamowitym trzaskiem wali się mój życiowy dogmat, że blondynki są szczytowym osiągnięciem natury. Z uśmiechem nie za bardzo poufałym ani nazbyt wyniosłym dziewczyna podziękowała motorniczemu. Usłyszeliśmy wszyscy jej głos, właśnie taki, jaki powinny mieć dziewczyny tej klasy. Kobieta we wrzosowych pończochach wyglądała przy niej jak wymalowana gąska z prowincji przy gwieździe, której pragną mężczyźni całego świata. Nic nie można było poradzić, to było silniejsze od nas - zmieniliśmy królową po raz drugi. Myślałem, że dziewczyna w spodniach wysiądzie tak jak to sobie wcześniej zaplanowała, zaczeka na następny tramwaj i dojedzie sama tam, dokąd dojechać powinna. Ale ona zapomniała już o sztuczce z pytaniem o najbliższy przystanek. Została. Sama zdetronizowana i opuszczona, przyglądała się z satysfakcją, jak z kolei wrzosowa traci grunt pod nogami. Wrzosowa myślała z początku, że to przejściowy spadek popularności, że powodzenie wróci; ta w spodniach nie miała złudzeń. Przyznaję, że w jej determinacji, w mściwych spojrzeniach jakimi obrzucała idącą na dno wrzosową, było coś męskiego, co musiało mi się podobać. Na drugim czy trzecim przystanki dziewczyna w spodniach zarzucił w końcu na ramię plastykowy worek z mokrym ręcznikiem oraz kostiumer kąpielowym i powoli zeszła po stopniach. Za nią, z bardzo przegranym wyrazem twarzy, prawie wybiegła wrzosowa. Najpiękniejsza bez trudu i z wdziękiem niosła ciężar naszych zachwyconych spojrzeń. Zalotnie przejechała dłonią po krótko przyciętych włosach, unosząc zachwycającą nogę poprawiła wiązanie lewego sandałka. Przez chwilę pomyślałem z obawą, co by się stało, gdyby nasze gusty nie były zgodne, gdybyśmy, różniąc się smakiem, wylansowali inną mniej doskonałą, jedną z tych, kto uciekły... Ale nie, jednak nie, stanowczo nie; prawdziwe piękno zawsze zwycięży Wiedziałem, że moją radość i dumę podzielają: staruszek z laską, pryszcza młodzieniec, pan z siatką i jeszcze dwóch gości, którzy się dosiedli po drodze. Nie muszę chyba wyjaśniać, że dotyczyło to także motorniczego.

24


obcy Anna Bichalska Od tak wielu lat zastanawiano się nad życiem na innych planetach i rozprawiano czy istnieje. Mimo to, kiedy Obcy się w końcu pojawili, wszyscy byli zaskoczeni. Nikt nie był na to przygotowany. Nawet wyznawcy najbardziej nieprawdopodobnych teorii. Kapsuła wylądowała pewnego lipcowego popołudnia na jednej z łąk na wschodzie. Oczywiście wzbudziła sensację. Wiadomość szybko się rozniosła i zaraz pojawiły się tłumy gapiów, reporterów i naukowców. Próbowano otworzyć kapsułę. Nie było to łatwe, ale w końcu się udało. Istoty, które znaleziono wewnątrz, wyglądały dziwacznie i dość obrzydliwie. Nie przypominały naszych standardowych wyobrażeń o kosmitach. Ich ciała były miękkie, nieco galaretowate i blade. Oczy natomiast nieduże, twarze okrągłe z nietypowo ukształtowanym nosem. Co najdziwniejsze, istoty te nie zwracały najmniejszej uwagi na zebranych, choć próbowano nawiązać z nimi kontakt. Zupełnie jakby nie widziały nikogo oprócz siebie nawzajem. Postanowiono zostawić je w spokoju i obserwować w nadziei, że uda je się lepiej poznać i dzięki temu pewnego dnia nawiązać kontakt. Jak się później okazało, był to poważny błąd. Gdybyśmy tylko byli bardziej ostrożni, może udałoby się szybciej zapobiec katastrofie. Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Te cholerne ufoludki wyglądały przecież tak niepozornie. Małe, delikatne i kruche. Szybko okazało się, że Obcy są niesamowicie płodni i w krótkim czasie udało im się bardzo rozmnożyć. Zasiedlali coraz większe obszary Ziemi. W niesamowicie krótkim czasie zniszczyli wiele lasów, zanieczyścili powietrze i wody. Doprowadzili do zagłady wielu gatunków zwierząt, które staraliśmy się zachować, wdrażając skomplikowane programy ochrony. Rozplenili się jak robactwo. Żyli co prawda bardzo krótko, jednak na miejsce tych, którzy umarli, pojawiało się wielu następnych. Ich prymitywne i osobliwe budowle pokrywały coraz większe obszary naszej planety. Próbowano temu przeciwdziałać, ale bez skutku. Było już za późno, kiedy odkryliśmy ich dziwną umiejętność. Zarówno oni sami jak i wszystkie ich wytwory były dla nas niedostępne. Zupełnie jakby dzieliła nas jakaś niewidzialna bariera. Zresztą zdawali się też nie dostrzegać naszej cywilizacji. Mogli jednak, w przeciwieństwie do nas, zmieniać ją, kształtować i niszczyć. A my mogliśmy tylko przerażeni patrzeć jak coraz bardziej wyniszczają naszą planetę. Obserwowaliśmy wszystko jak zza grubej szyby. W końcu jednak, po wielu latach, naukowcom udało się wymyślić sposób na częściowe przełamanie bariery. Potrafimy teraz przenikać przez nią na krótko. Metoda wymaga jeszcze wiele pracy, ale zaczyna działać. Co dziwne Obcy chyba też zaczęli nas czasem dostrzegać. A czasem tylko wyczuwać. Jedni są na to bardziej podatni, inni mniej. Dostrzegamy często przerażenie na ich twarzach, kiedy jesteśmy w pobliżu. Niekiedy udaje się nam na krótko przeciągnąć któregoś na naszą stronę bariery. Mamy nadzieję, że uda nam się rozgryźć tę ich dziwną właściwość. Zbadać jak wytwarzają barierę. Po ich stronie pojawiły się dziwne teorie o duchach, nadprzyrodzonych zjawiskach czy porwaniach przez tajemnicze istoty. Niektórzy rysowali nawet niezdarne i zniekształcone portrety, które nas przypominały. Mnogość niesamowitych teorii wprawia nas czasem w zdumienie, a czasem wręcz w rozbawienie. Najśmieszniejsze jest to, że wielu z nich obawia się inwazji z kosmosu. Nie wiedzą, że sami stamtąd przyszli. Nie wiedzą też, że jesteśmy bliżej niż myślą. Cały czas udoskonalamy metodę. Kiedyś uda nam się odzyskać naszą planetę. My, Eljanie, prawowici mieszkańcy Ziemi, wciąż obserwujemy i czekamy. Żyjemy obok, przemykamy niewidziani i niesłyszani. Lecz sami wszystko widzimy i wszystko słyszymy. Mamy czas. Żyjemy przecież tysiące lat. Kiedyś odzyskamy to, co do nas należy.

25


Domowik Władimir Arieniew

Świętosławowi Longinowi

Tłum. Hubert Stelmach

– Nie ma potrzeby tak kłamać – powiedział tata. – Tak, Antosz, to nieładnie. – Mama postawiła pusty słoik po konfiturach z powrotem na półkę. – Zjadłeś to zjadłeś, i na zdrowie. Na co tu komu domowik? One nie istnieją. Przecież jesteś już duży... – No jak „na zdrowie” – ojciec ostrzegawczo spojrzał na mamę – tyle naraz... kiszki się zakleją i poplączą. – Na potwierdzenie swoich słów skinął głową w kierunku kłębka, którym bawił się kociak z sąsiedztwa. Mama westchnęła i rzuciła się ratować włóczkę. W okna wiał lekki wietrzyk. Świeciło popołudniowe słoneczko. Dimka z Iwanem na pewno nie wytrzymali i sami poszli na maliny. „Niech idą – pomyślał Tosza. – przecież też się będą śmiać”. – To naprawdę domowik – powiedział. – Ja przecież nie przepadam za wiśniowymi konfiturami. – I antenę od telewizora zepsuł – domowik! I rano mokre ślady w całym domu zostawił – domowik! I wszystkie numery „Tiny” naszej mamy wyniósł na dwór i spalił – domowik! I schował barbi Oksanki – domowik! – Ślady – to ja – cicho wyznał Toszka. – Z chłopakami pobiegliśmy się kąpać, a zapomniałem ręcznika... Wieczorem zmogło go przeziębienie. Miał gorączkę, gardło piekielnie bolało, nie mógł przełykać. W Toszkę wepchnęli pół apteczki, otulili i kazali nie wstawać. Słyszał, jak w sąsiednim pokoju ojciec się gorączkował: „W kogo on się wdał? Trochę tak, jakbym nie miał z nim nic wspólnego!”. Mama uspokajała go znużona. Oksanka zajrzała do pokoju, pokazała język. – Dureń jesteś, Toszka! Przynajmniej mogłeś wymyślić coś ciekawego. Kreskówek się naoglądałeś... Prychnęła i uciekła bawić wygrzebaną gdzieś w pawlaczu lalką babci, O północy zrobiło się całkiem kiepsko. Toszka miotał się w malignie, szeptał: „No jak, jak to nie istnieją?!...” Trochę mu się polepszyło od ziołowych kompresów. Zasnął, drżał przez sen i, oblizując wargi, mamrotał: „No pokaż ty im!” Niewysoki staruszek, rozmiarów kociaka, uśmiechał się na to, zmieniał kompres i szeptał: – No i co? Skoro nie istnieją, to nie istnieją. Nie istnieją – i dobrze; mi nie szkoda. I dmuchał na sny Toszki, żeby były jaśniejsze i pachnące.

Łapanka

Paweł Wojczyński Jezu Chryste, czemu ja? Czemu to zawsze spotyka właśnie mnie? Co ja takiego zrobiłem, że mnie tak każesz?! I to zawsze w najmniej oczekiwanym i najmniej pożądanym momencie… Byłbym w stanie zrozumieć, gdyby to było raz na jakiś czas. Raz na miesiąc, rok, no dobra, raz na tydzień… ale nie co drugi czy trzeci dzień, no na litość boską! Najgorsza jest ta ich cwaniaczkowata mina. Szczerze, to już wolę jak przybierają obojętny grymas znudzenia niż ten szyderczy uśmieszek. Niekiedy mam ochotę

26


zetrzeć go z ich twarzy celnym prawym sierpowym, no ale któż tak nie miał choćby raz w życiu? Widząc reakcje niektórych ludzi, dochodzę do wniosku, że nie tylko ja. Nieraz zresztą, na moich oczach dochodziło do rękoczynów, nieraz obelgi sypały się gęsto i to wcale nie te najdelikatniejsze i najmniej obelżywe. Ile to już matek zostało obrażonych, ile dziewczyn czy żon zgwałconych słownie, iluż to ojców posądzonych o pedofilię, tego zliczyć się chyba nie da. Rzadko jednak dochodziło do rękoczynów. Zazwyczaj kończyło się na wyzwiskach i awanturach słownych. Sam nie raz porywałem się na nietuzinkowe pyskówki, ale z czasem doszedłem do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu. Ale co się dziwić niektórym ludziom? Nieraz żal mi było ich, gdy tak obserwowałem każdego z osobna. Dzisiaj nikomu nie można było ufać. Każdy spoglądał na każdego spode łba jak na bandziora najgorszego i każdy gotów był każdemu skoczyć do gardła. Wszyscy byli podejrzani, bez wyjątku. No może jedynie dzieci były czyste i bezpieczne od oskarżeń, ale tak to nikt się uchował. Szczególnie ludzie młodzi, w wieku około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat. Takich było najwięcej. Z czasem jednak ludzie uczyli się ich rozpoznawać. Wyłapywać z tłumu i unikać na tyle, na ile się dało. Niestety okres spokoju, nie trwał zbyt długo. Szybko organizowano nowy nabór i wymieniano ich na nowych, tak by mogli się spokojnie wmieszać między ludzi, znienacka wyskoczyć i zaatakować. Szczególnie, że w okresie pokoju ludzie robili się bardziej roztargnieni i swawolni. Stawali się mniej czujni i uważni. A wtedy bum… Nikt nie znał dnia ani godziny. Co prawda ogłaszano wszem i wobec, kiedy następuje nabór, by zachęcić ludzi do współpracy i pomocy, jednak ważniejsze było, kiedy się on kończył, a tego już nie ogłaszano. Wtedy wpadało najwięcej ludzi. Pojawiali się znikąd. Niewiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie. . Wyrastał taki nagle przed tobą jak spod ziemi, przemieniając się ze zwykłego chłopaczka, studenta czy staruszki w… a zresztą sami pewnie wiecie najlepiej, jak to jest. A teraz znowu nastał czas łapanki, który ja przeoczyłem. Połapałem się dopiero, gdy było już za późno. Szlag by to wszystko – przeleciało mi tylko przez myśl, gdy tak obserwowałem przerażenie na twarzach dzieci. Żeby chociaż ich oszczędzili, chociaż biedne dzieci i staruszki. Czym one im zawiniły? Widok ich strachu i przerażenia jest nie do zniesienia. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i rozgadani aż tu nagle… eh Najgorsze jest to, że nie ma nigdzie ucieczki, nie ma odwrotu. Albo się uda albo nie. Tym razem się nie udało… Nie wiem, skąd się tam wziął. Ostatnie dni były męczące i pracowite, toteż zaniedbałem trochę śledzenie mass mediów. No i się doigrałem. O dziwo nie wyrósł tuż przy mnie. Z początku stał daleko, tyłem do mnie, jednak gdy tylko się odwrócił, jego spojrzenie padło prosto na mnie. Wyraz jego, o dziwo nieobojętnej, a lekko przerażonej twarzy zmienił się nagle w szeroki uśmiech. Nie znałem go wcześniej, widać było, że jest nowy. On jednak sprawiał wrażenie, jakby znał mnie dość dobrze. Widocznie poprzednicy mu o mnie opowiedzieli – pomyślałem z goryczą. Nie ma co, sława wśród nich nie jest niczym dobrym, ale cóż poradzić. Jak się nie uważa, to tak później jest. Ruszył w moją stronę niezbyt szybkim, ale też nie za wolnym krokiem. Odwróciłem się w bok i utkwiłem wzrok w oknie, starając się go ignorować co wcale takie łatwe nie było. Kiedy się zatrzymał akurat przy moim siedzeniu, wszyscy dookoła utkwili nagle we mnie wzrok. Jedni patrzyli z politowaniem, inni ze współczuciem, inni jeszcze z nienawiścią, jakby właśnie dostrzegli konfidenta. – No, no, no – zamruczał wesoło, a ja westchnąłem głośno. – Kogo my tu mamy? – Możemy sobie to darować? – poprosiłem grzecznie, sięgając do kieszeni po portfel z dowodem. – Jak sobie życzysz – odparł, po czym wyjął z kieszeni notes i długopis. – Bileciki do kontroli proszę – wycedził znienawidzoną przez wszystkich formułkę i zaczął wypisywać mandat.

27


zbilansowanie

Bartłomiej Dzik – To jakiś koszmar – prezes zarządu wytarł pot z czoła delikatną jedwabną chusteczką. – Niemożliwe, żeby złoto tak po prostu wyparowało! Przez chwilę w pokoju narad panowała grobowa cisza. Zgromadzeni mężczyźni wpatrywali się tępym wzrokiem w jeden z monitorów, na którym w kółko leciał trzyminutowy film nagrany kamerą wewnątrz skarbca. Ułożone w stos sztabki złota unosiły się jedna po drugiej w powietrzu, po czym znikały jak pryskające mydlane bańki. Ciszę przerwało natrętne buczenie służbowego telefonu. – Znowu się zaczyna! – syknął szef ochrony. – Na dół! Migiem! Może tym razem zdążymy! Członkowie zarządu rzucili się do drzwi w tempie zupełnie nieprzystającym do ich tuszy i dystyngowanego wyglądu. Pięć minut później przebierali nogami i przygryzali paznokcie, czekając, aż majestatyczne drzwi skarbca jednego z największych banków w Zurichu otworzą się na tyle, by mogli wskoczyć do środka. Nikt nie był przygotowany na to, co zobaczyli. W powietrzu lewitował wielki brodaty mężczyzna, odziany w turban i zwiewną togę. Brał ze stosu złote sztabki i wsadzał do przepastnego skórzanego wora. Szef ochrony pierwszy doszedł do siebie, odbezpieczył glocka i wycelował. – Odłóż ten gromomiotny oręż, niewierny, bo inaczej zmienię cię w zaskrońca! – westchnął dżin po niemiecku, acz z wyraźnym wschodnim akcentem. Kolejne sztabka zniknęła w worku. Szef ochrony wymienił spojrzenia z dyrektorem finansowym i powoli opuścił broń. – Co… to… ma… być? – wydukał prezes zarządu. – Zabieram złoto – mruknął dżin, nie przerywając pakowania sztabek. – Ale… dlaczego!? – piskliwie jęknął prezes. Dżin zawiązał worek i odwrócił się w stronę ludzi. – Słyszeliście zapewne o teorii światów równoległych? Zgromadzeni niepewnie skinęli głowami. – Istnieją miriady równoległych światów, a duchy takie jak ja mogą się między nimi przemieszczać – kontynuował. – W wieloświatowym uniwersum najwięcej do powiedzenia mają Wielcy Księgowi, co akurat was nie powinno dziwić… Znowu odpowiedzią były skinienia głowami, tym razem już dużo pewniejsze. – Podstawową zasadą jest zatem zbilansowanie. Żeby gdzieś dodać, trzeba gdzieś indziej odjąć. Jeśli w jednym ze światów potrzeba nagle dużo złota, choćby dlatego, że ktoś prosi o nie potężnego dżina, to trzeba je zabrać z innego świata. Macie pecha, że akurat na was padło, no ale to poniekąd kara za to, że nie wierzycie w duchy. – Aha… – stęknął dyrektor finansowy. – W sumie to powinniście się radować, zamożni Helweci, bo mogliście gorzej trafić. Taka choćby Polska została wytypowana jako źródło materiałów na pałac Aladyna i dlatego mają tam najdroższe i najdłużej budowane autostrady na świecie. Miny zgromadzonych mężczyzn wskazywały, że argumentacja dżina nie do końca ich przekonała. – Mogę was jeszcze pocieszyć, że to moja przedostatnia wizyta. Ale nie próbujcie przenieść złota w inne miejsce. Uwierzcie mi, nie chcielibyście mieć do czynienia z wkurzonym dżinem! – Mrugnął szelmowsko okiem i znikł. – Skarbiec jest niby ubezpieczony – bąknął pod nosem wiceprezes zarządu. – Chyba nie przed interwencjami sił nadprzyrodzonych – syknął zgryźliwie wiceprezes. – Ale kanał… – westchnął szef ochrony.

28


Prezes zarządu podrapał się po łysiejącej potylicy. – Akcjonariusze i klienci nas rozszarpią – rzekł ciężko. – Chyba, że jakoś to ukryjemy, najdłużej, jak się da. Tak… jedyną receptą na międzyświatową księgowość będzie chyba… – Wbił wzrok w dyrektora finansowego. – Odrobina kreatywnej księgowości! * Czerwony dysk słońca zniknął za szczytami Alp. Tysiące inwestorów sprawdzało w Internecie rosnące ceny kruszców, przeliczało wartość swoich certyfikatów depozytowych i kładło się spać z błogim uczuciem dobrze zabezpieczonej przyszłości. Wszak trudno o lepszą lokatę w czasach szalejącego kryzysu niż złoto w szwajcarskim skarbcu…

on

Robert Rusik Znamy się długo. Można rzec – wychowywaliśmy się razem od urodzenia. Spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę. Wydawało się to o tyle dziwne, że on był moim dokładnym przeciwieństwem. Oczywiście jeśli chodzi o charakter – fizycznie byliśmy niemal bliźniaczo podobni. Imponowała mi jego przekorna natura. Odkąd pamiętam, miał bardzo racjonalne podejście do życia. Kiedy ja malowałem kolorowymi kredkami po raz setny ten sam obrazek, on czytał podręczniki do fizyki czy chemii. Spędzałem niedzielne poranki w kościele, po czym wysłuchiwałem, jak obnaża tajemnice Pisma Świętego, nazywając je pięknym i okrutnym zbiorem bajek. Ośmielił się nawet przedstawić swoje zdanie na ten temat księdzu podczas lekcji religii, co skończyło się wezwaniem rodziców do szkoły i ostrą reprymendą. Wszystko to w pierwszych klasach podstawówki! Nie wiem, jakim cudem zdałem egzaminy do liceum. Kiedy tylko zaczynałem się uczyć, on wyskakiwał niczym królik z magicznego kapelusza. „Tylko głupi zakuwają, kiedy słońce tak pięknie świeci” – mawiał. I lądowaliśmy w jakiejś knajpce, sącząc zimne piwo. Dzięki niemu poznałem gorzki smak papierosa, rozkosze lenistwa, uroki kobiecego ciała. Podobało mi się to wtedy… Nie zauważyłem, że nieodwracalnie wpadałem w pajęczynę matactw. Z biegiem czasu ulegałem mu coraz bardziej. Każdą rzecz, którą rozpoczynałem, kończyłem spotkaniem z nim i jego iluzjami. O mało nie wyleciałem ze studiów, kiedy zamiast na egzaminie komisyjnym wylądowałem na wytrzeźwiałce. Pociągały mnie różne rzeczy – nauka gry na gitarze, pisanie programów komputerowych, ponoć byłem dobrze zapowiadającym się szachistą… Zabijał we mnie po kolei wszystkie pasje. Z biegiem czasu zaczynałem mieć go serdecznie dość. Pragnąłem skupić się na życiu, na swoich sprawach. Pewnego razu postanowiłem udowodnić, że potrafię uwolnić się od jego wpływów. Chciałem spełnić marzenie, które towarzyszyło mi od dawna. Przebiec trasę maratonu, udowodnić sobie, że dam radę. Rozpocząłem regularne treningi. Wyciskałem siódme poty na siłowni, rankiem i wieczorem biegałem leśnymi ścieżkami. Mijając przegranych, zmęczonych życiem drobnych pijaczków czułem się w końcu wolny i szczęśliwy. Odnalazłem radość życia, czułem, że w końcu mogę coś osiągnąć. W tym okresie spotykałem się z nim niezmiernie rzadko. Jednak o mnie nie zapomniał. Zdziwiłem się, jak łatwo ponownie mu uległem. Tak po prostu, pewnego dnia wyjaśnił mi, że to co robię nie ma sensu. Dobrze wiedział, kiedy się pojawić. Złapał mnie na zakręcie życiowym i nie wypuścił. Znowu znaleźliśmy się na dnie. Stoi teraz naprzeciwko. Lekko bezczelny wzrok utkwiony jest we mnie. Uśmiecha się pogardliwie. Ale to już koniec, bydlaku, rozumiesz? Nie pozwolę znowu zawładnąć moim życiem. Dość już się nacierpiałem z twojego powodu. Nienawidzę cię, skurwysynu! Uderzam go pięścią, z całej siły.

Lustro rozpada się na miliony szklanych łez.

29


s tus ล รณwka


Katar

Andrzej Betkiewicz Logan szedł pochylony, ciemnym płaszczem zamiatając zakurzoną ulicę. Mróz ranił oczy, nie dało się oddychać bez bólu w płucach. Pomimo zimy ani grama pięknie białego śniegu. Kichnął siarczyście. Pomacał się po schowanej za pazuchą, wypchanej złotem sakiewce. Szeroki uśmiech rozjaśnił ściągniętą twarz. Naraz ktoś, kto szedł tą samą alejką, lecz w przeciwną stronę, wpadł na wielką postać Logana. Zbulwersowany nieostrożnością przechodnia nieznajomy, chciał go upomnieć, ale oniemiał, zobaczywszy olbrzymi, zaczerwieniony nos. Jego właściciel kichnął prosto w twarz jegomościa. – Ależ co panu jest?! Co sobie pan wyobraża?! – Mam katar – odparł zabójca w płaszczu i wbił sztylet Bundi w gardło opłaconej ofiary.

Paulina Wołoszyn

31


Filip

Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska – Gdzie ta wiosna? – mruknął pod wąsem Filip i otrząsnął śnieg z głowy. Od godziny czatował na ślicznotkę z sąsiedztwa. Unikała go włócząc się z czarnym bandziorem z trzeciego bloku, ale dziś ją dorwie. Czarnego wczoraj załatwiła konkurencja, długo będzie lizał rany. Filip nie brał udziału w osiedlowych wojnach, był samotnikiem. Wolał po cichu polować na upatrzone

ofiary. Wyszła wreszcie! Sprężył się do skoku i w dwóch susach dopadł obiekt pożądania. Ona jednak była czujna. Zrobiła unik i rzuciła się do ucieczki. Pobiegł za nią. O tej porze na osiedlu zaczynał się poranny ruch. Kolejne samochody wygładzały kocie ciała na asfalcie.

32


rymowi s ko


KRÓTKIE WYJASNIENIE W kwietniu co prawda nie dostaliśmy od Was tekstów do Rymowiska (a raczej nie otrzymaliśmy takich, które przeszłyby przez gęste sito redakcyjne), ale nie przeszkadza nam to w zapełnieniu działu rymowankami, które warto przypomnieć. Tym razem wybraliśmy „Czy fraszki” Krzysztofa Baranowskiego:

Czy fraszki Krzysztof Baranowski

Sursum corda Dalej bracia! W górę serca! Rzekł do kumpli ludożerca.

Pecunia non olet Tak mawiali Rzymianie, mieli rację jak sądzę, Mnie jednakże przeraża to głównie, Że czasami, niestety, żeby zdobyć pieniądze, Aż po łokcie ubabrzesz się w gównie.

Errare humanum est Błądzenie jest rzeczą ludzką, Więc miła panienko, Pozwól błądzić moim dłoniom Pod twoją sukienką.

34


s u b i e k ty w n i e


Asymetria. Rosyjska ruletka Hubert Przybylski Nauka na błędach

Motyw cofnięcia się w czasie i prób poprawienia historii jest jednym z najstarszych motywów w literaturze s-f. Wśród przykładów można wymienić "Jankesa na dworze Króla Artura" Marka Twaina, czy cykl 163x Erica Flinta (w Polsce zakończono jego wydawanie na drugim tomie). Na naszym podwórku również pojawili się twórcy, którzy dostrzegli potencjał drzemiący w tym motywie - jak chociażby Marcin Ciszewski. W zeszłym roku dołączył do tego grona, z pierwszym tomem swojej trylogii pt. "Asymetria. Rosyjska ruletka", Piotr Gibowski. Fabuła powieści ukazuje losy dwunastki Polaków, którzy w czasie wycieczki do ośrodka CERN nagle cofają się w czasie z 2011 roku do 1927. Tam od razu ładują się w tarapaty i jeden z nich ginie. Pozostała jedenastka, wśród której znajduje się pięciu wybitnie uzdolnionych maturzystów, czterech oficerów najlepszych jednostek specjalnych w kraju, oficer wywiadu oraz inteligentny, energiczny i znający się na ekonomii i psychologii urzędnik z ministerstwa, który dość szybko przejmuje dowodzenie. Cała grupka, po krótkich perypetiach trafia do Polski, gdzie postanawia zapobiec nieszczęściom, które spotkały Polskę w czasie i po II wś. Ich atutem jest wiedza i umiejętności niespotykane w dwudziestoleciu międzywojennym. Oraz notebook, którego dysk twardy w 80% zapełniają materiały naukowe: techniczne, ekonomiczne i przede wszystkim, historyczne. Mogę się teraz założyć o resztkę moich włosów na głowie, że po przeczytaniu tego skrótu fabuły pomyśleliście sobie: "Ale banał. Znowu jakieś huraoptymistyczne czytadło dla ludzi, którzy chociaż umieją czytać, to ich IQ jest porównywalne z IQ stołowej nogi". I mając do wyboru lekturę "Asymetri" i długotrwale uderzanie głową w mur, spora część z Was nie byłaby pewna, która z tych dwóch opcji byłaby mniej szkodliwa dla Waszego zdrowia psychicznego. Owszem, "pozycja startowa" fabuły jest koszmarnie banalna i infantylna. Ale dzięki temu tym wyraźniej widać talent Gibowskiego, który potrafił przekuć banał w solidnie przemyślane studium nt. prób zmian historii i implikacji, jakie tego typu próby moga nieść ze sobą. Przykład - wykorzystanie zaawansowanej technologii. U większość autorów podróżnicy w czasie momentalnie zaczynają produkcję F-16, Leopardów, Apaczy, kaemów SAW czy inszego złomu i przy jego pomocy spuszczają łomot każdemu, kto im wlezie w drogę. A im silniejszy wróg, tym mocniejszy łomot dostaje. Tymczasem Gibowski dostrzega problem istnienia szpiegostwa przemysłowego, podpatrywania gotowych rozwiązań i wiele innych źródeł komplikacji, które sprawiają, że ewentualna przewaga technologiczna jest możliwa do utrzymania tylko w bardzo krótkim okresie czasu - tym krótszym, im potężniejszy, bogatszy i bardziej bezwzględny jest przeciwnik. Mówiąc krótko - pod względem uargumentowania zmian w sytuacji geopolitycznej, które zachodzą w świecie "Asymetrii" po pojawieniu się gości z przyszłości, Gibowski dorównuje Wolskiemu i jego "Wallenrodowi", a pod względem ukazania sfery społeczno-gospodarczej nawet go przewyższa. Szkoda tylko, że zostaje w tyle pod względem umiejętności pisarskich. Warsztat pisarski Gibowskiego jest niezły, ale dość często dochodzi do głosu niedostatek twórczego doświadczenia. Zdarza mu się "zgubić" wątek (jak np. w czasie walki wywiadów, jeszcze przed dotarciem podróżników do Polski) i popadać w manierę "belferowania", czyli łopatologicznego tłumaczenia ustami bohaterów teorii naukowych (w tym przypadku przeważnie z dziedziny psychologii). Ma też problem z kreowaniem

36


postaci i zachowaniem punktu ciężkości pomiędzy bohaterami - tak, żeby było wyraźnie widać, kto jest głównym bohaterem, kto drugoplanowym, a kto statystą. Ten niedostatek warsztatowy sprawia, że nie mogę dać pierwszemu tomowi "Asymetrii" więcej, niż 7,5/10. Od razu zaznaczam - gdyby to był esej czy praca naukowa, to za merytoryczne i przemyślane podejście do tematu zmieniania historii dałbym Autorowi 9,9/10. I dlatego gorąco polecam powieść Gibowskiego przede wszystkim tym, którzy wolą inteligentnie napisane historie alternatywne, niż literaturę łatwą, prostą i przyjemną. A sam, czekając z niecierpliwością na dalszy ciąg trylogii, tak sobie myślę, że Gibowski jest szczęściarzem. Bo warsztat pisarski, to można sobie z czasem (i kolejnymi napisanymi utworami) wyrobić. Ale jeśli chodzi o umiejętności logicznej analizy otaczającego nas świata i wykorzystania tego do zbudowania wiarygodnej jego alternatywy - o, z tym, to już się chyba trzeba urodzić.

Tytuł: Asymetria. Rosyjska ruletka Autor: Piotr Gibowski Wydawca: ASPE TONUS Rok wydania: 2012 Liczba stron: 382 ISBN: 978-83-935415-0-8

37


Nakrecana dziewczyna

Bartłomiej Cembaluk Ponura wizja przyszłości

Hugo, Nebula, Locus. To tylko trzy najważniejsze nagrody, jakie w 2010 roku zdobyła „Nakręcana dziewczyna” Paolo Bacigalupiego. Może to mocno zadziałać na wyobraźnie, tym bardziej, jeżeli zostanie wzmocnione przez pozytywne opinie sporej rzeszy czytelników. Na mnie podziałało i choć mowa o debiutanckiej powieści, oczekiwania były spore. Jednak czegoś takiego się nie spodziewałem. Do Bangkoku przybywa Anderson Lake – przedstawiciel zachodniego koncernu kalorycznego, który pod przykrywką dyrektora fabryki sprężyn, przeczesuje tamtejsze targi w poszukiwaniu nieznanych nigdzie indziej gatunków owoców i warzyw. Pewnego dnia poznaje Emiko – nakręcaną dziewczynę, stworzoną w celu zaspokajania potrzeb bogaczy, a obecnie porzuconą, traktowaną jak śmieć w jednym z domów publicznych. Mimo początkowej niechęci, mężczyzna zaczyna coraz intensywniej myśleć o Emiko, aż w końcu przeradza się to w obsesję. Choć w głębi duszy wie, że ta znajomość może wiązać się z tragicznymi konsekwencjami, nie potrafi jej zakończyć. W tym samym czasie narasta konflikt pomiędzy najważniejszymi politykami w państwie, którzy do swoich prywatnych porachunków wykorzystują podwładnych, często nieświadomych całej prawdy o sytuacji w jakiej się znaleźli. Jeżeli dodamy do tego jeszcze bogatych cudzoziemców i mniejszych bądź większych oszustów, próbujących w tym całym zamieszaniu uszczknąć coś dla siebie, to jawi nam się w pełnej krasie złożoność fabuły stworzonej przez Bacigalupiego. Fabuły, w której wszystkie wątki się ze sobą łączą i przeplatają, tworząc olbrzymią sieć zależności. Całość zwieńcza zaś efektowny finał, który nikogo nie powinien pozostawić obojętnym. Historia wykreowana przez Amerykanina nie jest jedyną rzeczą, jaka w „Nakręcanej dziewczynie” imponuje. Równie porywająca jest wizja świata przyszłości, w którym rozgrywa się akcja. Skończyła się ropa, co zupełnie zmieniło układ sił na rynku gospodarczym oraz rodzaj wykorzystywanej technologii. Najważniejszymi instytucjami stały się firmy kaloryczne odpowiedzialne za produkcje żywności, gdyż ta otrzymywana w naturalny sposób, padła ofiarą licznych wirusów i pasożytów, co ciekawe, także wyhodowanych przez biotechnologów. Do klęsk ekologicznych przedstawionych przez Bacigalupiego należy jeszcze dorzucić znacznie przyspieszony proces globalnego ocieplenia, a co za tym idzie, kompletnie zmieniony klimat, mocno utrudniający ludziom funkcjonowanie. Ci mogą jednak obarczać winą wyłącznie samych siebie, ponieważ próbując ułatwić sobie życie, zupełnie zapomnieli o otaczającej ich przyrodzie, doprowadzając do katastrofy. Bohaterowie powieści należą do mocno skomplikowanych osobowości. Trudno wśród nich znaleźć kogoś, kogo można by określić mianem jednoznacznie dobrego lub złego. Na wierzch wychodzą jednak nieco częściej wady niż zalety,

38


lecz te też nie są takie oczywiste. Bardzo często obserwujemy wewnętrzne rozterki postaci i rozważania nad własną postawą, podczas których próbują wymyślić argumenty usprawiedliwiające swoje negatywne zachowania i zazwyczaj mają one większy bądź mniejszy sens. Najmniej zła można dostrzec w Emiko, tylko że ona jest sztucznie zaprogramowana i po prostu niezdolna do niektórych zachowań. Nie oznacza to jednak, że jest prosta i ograniczona, a najlepiej obrazują to jej dylematy i próby odpowiedzi na trapiące pytania. Mimo tego, inność, którą prezentuje zarówno pod względem fizycznym, jak i duchowym, spotyka się z ogromną nienawiścią otoczenia, przeradzającą się zazwyczaj w najstraszliwsze tortury. Jej tragedia porusza jeszcze bardziej, gdy uzmysłowimy sobie, iż takie przedstawienie społeczeństwa nie jest fantazją pisarza, a czymś zaobserwowanym w rzeczywistości. Kolejna kwestia to język, jakim posługuje się autor. Jego plastyczność i obrazowość ułatwiają wczuć się w ponury, depresyjny klimat powieści. Gorąc, duchota i brud Bangkoku przyszłości wylewają się poza papier i dotykają czytelnika. Na kartach książki często dochodzi do brutalnych zajść, nie przesłoniętych jednak nawet najcieńszą woalką, lecz opisanych bardzo bezpośrednio, waląc po głowie obuchem. Jeżeli trzeba, Bacigalupi nie stroni też od wulgaryzmów, ale dawkuje je w odpowiedniej ilości i tylko wtedy, kiedy są konieczne. „Nakręcana dziewczyna” mówiąc krótko jest fenomenalna. To świetna historia osadzona w chyba jeszcze lepszym świecie, z całą masą nietuzinkowych bohaterów, a wszystko przedstawione za pomocą doskonałego języka. Nie jest oderwaną od rzeczywistości opowieścią, ale próbą pokazania jakiegoś jej aspektu. Bez znaczenia jest to, że mówi akurat o złych rzeczach. Czasami po prostu tak trzeba. Tytuł: Nakręcana dziewczyna Tytuł oryginalny: The Windup Girl Autor: Paolo Bacigalupi Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz Wydawca: Wydawnictwo MAG Data wydania: 6.03.2013 r. Liczba stron: 560 ISBN: 978-83-7480-264-2

39


Ostatni koczownicy Jan Maszczyszyn Czarna Przyszłosc Mam przed sobą książkę W.J. Peasleya „Ostatni koczownicy”, w przekładzie Aleksandry Brożek, z doskonałą przedmową znanego podróżnika i pasjonata Australii, Marka Tomalika. W jakiś dziwny sposób dotarła do mnie tu na antypody i zupełnie niespodziewanie zostałem poproszony o napisanie do niej recenzji. Przyznaję, że robię to z wielką przyjemnością, gdyż darzę tę tematykę nieprzemijającą miłością i zainteresowaniem. Ośmiela mnie również fakt, że w dzisiejszych czasach każdy może napisać kilka ciepłych słów, mniej lub bardziej zgrabnie poukładanych w zdania, i zamieścić w odpowiedniej rubryce oficjalnego portalu wydawnictwa. Moja recenzja wymaga nieco dłuższego wstępu, ale na pewno istotnego dla ukazania szerokiej perspektywy, w której wspomniana książka stała się dla mnie ważna. Przede wszystkim muszę ze skruchą wyznać, że w pewnym momencie mojego życia zdecydowałem przenieść moje bytowanie na ląd australijski. Nie żebym, broń Boże, czuł się winny deptania aborygeńskiego sacrum, kolonizowania go mą osobą i ubogacania umysłem Białego ciemiężcy. Pomimo że przybyłem tu jako obcy, chciwy nowego bogactwa i przygody, ląd ów utkwił we mnie jak miły cierń od pierwszego z nim spotkania w podręczniku do geografii klasy czwartej. Jawił się w snach, jakby budząc ukryte nici przeznaczenia. Obłąkał w końcu miłością nie do przezwyciężenia. Porywał, prowadził, aż w końcu przeciągnął w samolocie czarterowym Polskich Linii Lotniczych ćwierć wieku temu. Wiele lat później miałem okazję rozmawiać z aborygeńskim przewodnikiem turystycznym w Cairns – Północne Queensland – i stwierdziłem buńczucznie: „Jak mało nas różni. Czy przynajmniej w miłości do tej ziemi jesteśmy sobie równi?”. Muszę wyjaśnić, że używam Kolorów bez uczucia rasizmu. Mają znaczenie opisowe i jednocześnie uwypuklają nasz wrodzony, biały, podły punkt widzenia o wyższości gatunkowej i cywilizacyjnej. Czarny, jak zwykle, pozostał milczący, ze wzrokiem utkwionym w najgłębszy punkt mojej jaźni. Zawsze poraża mnie podobna odpowiedź. Czy mam czuć się winny ich upodlenia? Wielki duch tego lądu odnalazł mnie w dalekiej Polsce, przywołał, pozwolił wykreślić ścieżki mego bytu i wymieszać je z tymi, do których należały w czasach pradawnych, więcej, mój duch pozostanie z tymi, którzy po raz pierwszy je tworzyli. Czy rozumiem Aborygenów? Czy poprzez te lata analizy historii i przypadkowych spotkań jestem bliżej prawdy? Książka „Ostatni koczownicy” tę prawdę przybliża. To nie jedyna, która próbuje usprawiedliwienia naszego

40


upierdliwego charakteru poprawiania świata i skażania go błędami niedokładnej percepcji. Może wpierw spróbuję naszkicować panoramiczny obraz ogromu tego fascynującego lądu, którym Czarni duchowo nadal władają, a który dla innych pozostaje nieujarzmiony. Czy przez ostatnie pięćdziesiąt tysięcy lat z okładem ktoś próbował ich niepokoić, wypędzić lub gorzej – zagarnąć, skolonizować i ujarzmić? Czy komuś innemu oprócz białych Europejczyków się to udało? Przecież tuż za węgłem tłoczy się nieprzebrany tłum Azjatów, których liczba określana jest w miliardach. Co ciekawsze, ich świat zawsze był przeludniony, a głodny lud mordował się o każdą piędź życiodajnej ziemi. Ale nigdy nie posunął się dalej na południe, by odważnie i z pasją sięgnąć po tajemniczy i ogromny Terra Australis. Czy nie robili tego z obawy przed duchami przodków? Przed ludami tak dzikimi, że wręcz psychodelicznie opętanymi? Czy sama ziemia – nieurodzajna, sucha i zatruta – zniechęcała ich do prób jej zasiedlenia? Próbowano. Świadczą o tym resztki pozostawionej chińskiej porcelany w okolicach Darwin z siódmego wieku naszej ery, wraki statków i łodzi rozwleczonych wzdłuż wybrzeża na przestrzeni tysięcy lat. Podbój nigdy nie zakończył się sukcesem. Dlaczego? Dlaczego mocarni Maorysi woleli wybrać swą Nową Zelandię dalej na południu? Czyżby byli przesądni i, co gorsza, bojaźliwi? Dopiero banda białych szaleńców, po wyrokach sądów króla Jerzego, zesłana, głodna i rozwścieczona, postanowiła ze swego więzienia uczynić dom i do dziś świętować jego narodziny 26 stycznia każdego roku. Zmuszeni okolicznościami, niespełna rozumu z powodu głodu, agresywni, biedni i nieprzewidujący, utworzyli jedno z najnowocześniejszych państw na świecie i aż czasami zapiera dech, jak tak niewielka populacja potrafiła w swej determinacji przewrócić ten świat do góry nogami w przeciągu tak krótkiego okresu czasu. Pozwolę sobie na zabawną dygresję. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia doszło tu do chyba pierwszej polskiej wyprawy emigracyjno-kolonizacyjnej. Wiadomo wszem i wobec, że Australia akceptuje emigrację tak zwanych Boat People. Ktoś w Polsce wpadł na pomysł, aby wykorzystać tę sposobność do wpół legalnej emigracji na kontynent. Do dzisiaj sprawa pozostaje konsekwentnie wyciszana. Grupa około dwudziestu osób samolotem przeleciała do Indonezji, zakupiła tam tanią łódź rybacką i popłynęła na południe. Mając do przebycia dwieście, może trzysta kilometrów, po kilku godzinach dotarła do wybrzeża ziemi Arnchem, jednego z najdalej wysuniętych półwyspów północnego wybrzeża Australii. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z członków wyprawy zdawał sobie sprawę, gdzie ląduje, ani jak wygląda wybrzeże porośnięte na przestrzeni kilku kilometrów w głąb oceanu krzewami mangrowca lub czym jest przypływ na tej szerokości geograficznej – rwącą rzeką potrafiącą zamienić nagle w bagno długi pas wybrzeża. Brodząc w breji, musieli szybko schronić się na rosnące pośród mangrowców większe drzewo. Uciekali przed krokodylami i, co ciekawe, wleźli właśnie na drzewo, pod którym te miały gniazdo. Dopiero interwencja straży wybrzeża uratowała życie niefortunnym awanturnikom, a rząd tego kraju hojnie opłacił im bilet powrotny. Krokodyle słonowodne to ciekawe bestie. Osiągają długość nawet ośmiu metrów i potrafią docierać na odległość tysięcy kilometrów, stając się plagą wysp Polinezji. Byłem kiedyś na plaży w pobliżu rzeki Daintree (Cape Tribulation, północne Queensland) dotkniętej jednocześnie zarazą rekinów, krokodyli i niebieskich box jelly fish. Te ostatnie to morskie potwory rodem z powieści Harrego Harrisona o planecie śmierci, meduzy posiadające cieniutkie wici o rozpiętości do dwóch metrów. Gwałtowny przypływ rozbija te paskudne galarety na krzewach mangrowca, skałach, rozszarpuje w wirach, potem przybój roztrząsa fragmenty organizmu w wodzie. Nawet wtedy mają w sobie tyle paraliżującej układ nerwowy trucizny, aby zabić w kilka minut dorosłego człowieka. Nie tak dawno tego typu śmiertelna zupa niesiona z falą przypływu pozbawiła życia

41


kilkoro bawiących się w wodzie aborygeńskich dzieci. A kto jak kto – one powinni znać zasadzki tego lądu. Długo by o tym pisać… Dlaczego o tym wspominam w recenzji książki? Jest to wiedza niezbędna do wytworzenia sobie skali obcości tej ziemi. Dodać do tego piekielny skwar, pożary buszu o prędkości wiatru ponad stu kilometrów na godzinę – niosące z sobą drewniany, rozpalony do białości miał, mogący w ciągu sekund zrobić z przeszkody płonące sito – nagłe, siedemnastometrowe powodzie, huragany i cyklony pustoszące wybrzeża, a powstaje w umyśle wizja kontynentu przeklętego przez bogów, całkowicie niedostępnego i szalonego. Odizolowanego przez dziesiątki milionów lat od głównej masy kontynentów, ze zdziwaczałą fauną i florą, dla której tylko ogień ma moc otwierania skorupy nasion. Na totalnym pustkowiu przetrwali tylko najzdolniejsi, najbardziej uparci i zawzięci. Nikt na całym globie nie mógł się z nimi równać. Przez tysiąclecia nie mieli konkurentów. Żyli w doskonałej harmonii z tym lądem. Ziemia, pory roku i dnia, kalendarz roślinny, sakralne miejsca narodzin z Epoki Snu, ścieżki praojców i zawarte nich informacje czyniły z niego dobrze umeblowany dom. Nikt w nim nie umierał. Trwali w wiecznej fazie przekazywania sobie mocy, zmarli i żywi dbali o tych, którzy mieli nadejść. Czyż dawanie nie jest otrzymywaniem? – pyta Biblia. Prawda uznawana przez ludy prymitywne. Respektowana przez wszystkich innych. Oprócz białego Europejczyka. Pamiętam z historii Australii pewnego Chorwata, który z dobytkiem na taczce przemierzył w dziewiętnastym wieku pustynię, i to niejedną, w poszukiwaniu złota i szlachetnych kamieni. Nie wspominają o nim książki opowiadające mrożące krew żyłach przygody odkrywców. Nie był bowiem pracownikiem naukowym. Nie posiadał uniwersyteckich dyplomów. Prowadziła go żądza bogactwa. Beznamiętna, nie znająca litości siła pieniądza, którego pierwsi ludzie tej ziemi, Aborygeni, w ogóle nie znali i nie rozumieli. Nie pojmowali abstrakcji bogactwa wielu zer oferowanych za ich dom, za korzenie w tej ziemi, bez której umierali. Na nieszczęście ogromna większość spotkań i konfrontacji z Białymi dotyczyła tej grupy białego, splugawionego społeczeństwa, jak się okazuje, najbardziej reprezentatywnego dla ogółu. Dla Czarnych źródłem mocy była ich ziemia i harmonia współistnienia z naturą. Dla Białych destrukcja każdej przeciwności. I coś jeszcze – głupota, pycha i wrogość od kołyski do wszystkiego co żywe. Deptanie każdego robaka i strzelanie z procy do wszystkich ruchomych celów? Któż z nas, Białych dzieci, tego nie robił? Czarne dzieci nie depczą jedzenia. I co ciekawe, ich ojcowie rozumieją nas lepiej, niż my sami, tymczasem my nie mamy czasu nawet się nad tym zastanowić w pogoni za fortuną. Pamiętam jeszcze rozmowę z innym Aborygenem. Zapytałem, czy szanuje Białych. Wtedy otrzymałem odpowiedź, która przetasowała na zawsze priorytety myślenia o mojej rasie. Powiedział: – Wiesz, wolę Białych. Są słabi duchowo, bo niewytrzymali. Opętani chciwością, powierzchowni i zawsze pełni goryczy. Ale są autentyczniejsi niż inni. Dam ci przykład. Znałem emigrantów z Indii. Biali im imponują. Starają się ich naśladować i nigdy wzbudzili mego szacunku, tak przerażająco pusta była ich gra. – Są inteligentni – stwierdziłem. – Są w inteligencji bardzo powierzchowni, jałowi i leniwi. Wy jesteście często bezradni i zaraz potem mocarni aż do szaleństwa. Roznosicie po tej ziemi alkohol, narkotyki, choroby, kondomy, budzicie w prostych duszach żądzę bogactwa i sukcesu. Mordujecie syna własnego Boga na krzyżu, a potem nakazujecie ludom całej Ziemi modlitwę o przebaczenie. Mówicie o miłości, a pielęgnujecie tradycję zdrady i oszustwa, którą nazywacie handlem. Wydajecie miliardy na bomby, które nigdy potem

42


nie spadają, bo kochacie terror i przemoc wobec słabszych, kupczenie i błaganie o życie. Sprawiacie, że wasza trucizna wlewa się w serca naszych dzieci. Imponujecie im tym szaleństwem. Bawią się w wasze wojny. Nienawidzą waszych wrogów. Rozdajecie pieniądze, wiedząc, że za chwilę nas to od was uzależni, ubezwłasnowolni i rozleniwi, a wyłożone pieniądze powrócą, sprawdzą się lepiej niż najskuteczniejsza broń. Nie ma istoty bardziej perfidnej niż Biały. Boję się ich pazerności, boję się ich zainteresowania, ich wzroku, wściekłej dociekliwości umysłu. Okładka książki obudziła we mnie wspomnienie tej rozmowy z tym zabiedzonym i z pozoru ubogim duchem człowiekiem i poprowadziła do dalszych refleksji. Zwykle przywiązanie do ziemi nam Polakom kojarzy się z chłopem, jego tępym zaślepieniem i uporem w uprawie z dziada pradziada dziedziczonej działki. Przysłowiowemu zacofaniu przeciwstawiamy modernizację, próbujemy przekonać do specjalizacji, a przede wszystkim do edukacji. Z jakimś automatyzmem wiąże się myślenie o podobnej miłości do ziemi przeciętnego Aborygena. A tak nie jest. Znów powrócę do kolorowego zestawienia świata Białego i Czarnego. Ten pierwszy nie jest taki do końca wybielony. I, mój Boże, dobrze, że oni, Aborygeni, mają słabe pojęcie o Gułagach, Auschwitz, mrocznych kartach Rewolucji Francuskiej, Inkwizycji czy eksplozjach jądrowych ponad głowami niewinnych milionów ludzi, czy jakimkolwiek okupionym krwią prądem historycznym dowolnego narodu Europy. Wcale nie wyglądamy na takich cywilizowanych. Przede wszystkim wynika to z naszej chrześcijańskiej koncepcji filozoficznej. Świat został dany Człowiekowi w posiadanie przez wszechmocnego Boga. Dar ten posiada limitowaną ważność. Działamy i istniejemy do tak zwanego Końca Świata. Nie potrzeba nam odnowy energetycznej, recyrkulacji i poszanowania natury. Przecież za moment wszystko runie. Załóżmy, że podejdziemy do sprawy poszanowania i miłości ziemi naukowo. Aborygeni uważają, że życie duchowe i organiczne ma swoje źródło w glebie. Z punktu widzenia ostatnich badań, Słońce jest rakotwórcze. Promieniowaniem ultrafioletowym potrafi wysterylizować planetę w przeciągu tysiąclecia do głębokości metra. Woda jest życiodajna tylko dlatego, że niesie ze sobą życiodajne substancje. Najważniejsza jest gleba. To ona zawiera wszystkie elementy, atomy, z których przez miliardy lat budowane jest życie i które rozpuszcza woda i energetyzuje światło słoneczne. Jest to warstwa średnio metrowej grubości. Bardzo czuła i fundamentalna część perfekcyjnie zbalansowanej ekosfery planety. To stamtąd pochodzimy. To właśnie gleba posiada wszystkie elementy potrzebne do budowy drzewa. To drzewo produkuje tlen, który napędza nasze statki, samoloty, maszyny i samochody. Przecież paliwa potrzebują tlenu, a my odwrócenia priorytetów i percepcji układu, w którym żyjemy. Przecież tlen się kończy, a nie olej. To nie w toalecie znajduje się muszla klozetowa, jest nią cały ocean, w którym łowimy ryby coraz bardziej, za przeproszeniem, zasrane. Czarni czują wspólnotę z tą wieczną pieśnią ziemi, z jej przeobrażeniami i z fochami pogody. O tym jest ta książka. Nie mamy do czynienia z koczownikiem-bezmyślną, niebezpieczną bestią poza klatką, tylko z zakochanym do szaleństwa synem tego lądu w patriotycznym uniesieniu powrotu do tradycji. Nie akceptuje zmiany, buntuje się, bo poszukuje harmonii i współistnienia pełną piersią. My przejawiamy wieczną tendencję do zawracania biegu rzek, melioracji według naszego widzimisię, uzdatniania i wnoszenia poprawek do zawsze tkwiącej w błędzie natury. Odwiedzając ostatnio ogromne, dobrze zorganizowane śmietnisko na obrzeżach Melbourne, wyobraziłem sobie, że całemu procesowi przygląda się Aborygeński starzec i ocenia obrazek z uśmiechem politowania.

43


Widzi recyrkulację. Gigantyczne maszyny gromadzą zielone odpady w miejscu, gdzie w przyszłości nastąpi budowa gazowej elektrowni. Już teraz wprowadzane zostają zalążki systemowych rurociągów doprowadzających gaz z gnijących roślin. A co z resztą? – materace, łóżka, kanapy, nabite gwoździami deski? Wystarczy zmienić kwalifikację czynu. To nie jest sprzątanie. I nie jest, Broń Boże, recyrkulacja. To rabowanie planety, dzikie grabienie, zemsta jakiegoś idioty na żywym ciele matki Ziemi. Zamiana lasów w oparcia foteli, drzwi, ściany szaf, pokręcone od trującej impregnacji deski starych płotów… a niechciane ramy materacy? Znudziły się jak ramy obrazów? Spychanie w czeluść: cegieł, blachy, betonu – na wieczne zapomnienie wstydu pomyłki ich wytworzenia? Udeptywanie tego, co dla jednych jest świętością, a dla innych śmietnikiem? A przecież w tej ważnej warstwie naszej planety ma początek nasze życie. To tam są kości naszych przodków, zwierząt dawno już przebrzmiałych, próchno roślin budujących atmosferę i żywność dla miliardów po nas nadchodzących. Głupota Białych, bolesne znamię ich cywilizacji? Niech zaprowadzi ich do szybkiego grobu. Wtedy znów w harmonii człowiek boso przemierzy lądy, żywy od depozytu umarłych w ziemi tylko na chwilę. Dokąd zaprowadziło mnie przeczytanie tej przejmującej książki? Do refleksji może niezupełnie związanej z tematem. Obudziła moją gorycz, tęsknotę za autentyzmem przeżycia prawdy, do chęci odrzucenia pustosłowia i zwyczajnego Kłamstwa pędzącego w moją stronę z wszędobylskich ekranów pełnych właściwej wersji – zawsze gotowy strażnik poprawności. Czuję się bezpieczny na smyczy? Ja i miliony innych? Zachęcam do przeczytania. Jan Maszczyszyn Tytuł: Ostatni koczownicy Tłumaczenie: Aleksandra Brożek Wydawnictwo: Bez Granic Data wydania: 2013 ISBN: 9788363825003 Liczba stron: 180

44


Listy lorda Bathursta Hubert Przybylski Prawa burta - ognia!

Na pewno już się domyśliliście (całkiem możliwe, że poznaliście to po tytule), że dziś na tapecie wylądowała marynistyka. I to nie byle jaka marynistyka. Będzie bowiem o książce, dzięki której możemy się przenieść do złotej ery żaglowców. Do czasów, kiedy to faceci dzielili się na mężczyzn, szczury lądowe i karmę dla rekinów, a na morzu łatwiej było o tysiąc kul z dwunastofuntówek pirackich brygów czy pinas, niż o kuka, który by umiał ugotować coś innego niż breję na szczurzynie... Książką tą są "Listy lorda Bathursta" Marcina Mortki. Nie jest to pierwsza przygoda Mortki z tego typu marynistyką. Od ponad dziesięciu lat tłumaczy powieści Patricka O'Briana, a w międzyczasie napisał też dwutomową "Karaibską krucjatę" połączenie klasycznej awanturniczoprzygodowej opowieści o piratach i fantasy. Natomiast same "Listy lorda Bathursta" to ukłon w stronę twórczości O'Briana i tym razem nie uświadczymy żadnej fantastyki. Jest rok 1800. Kapitan Peter Doggs z Royal Navy, oskarżony o zdradę i uderzenie innego oficera, staje przed plutonem egzekucyjnym. Od śmierci wybawia go lord Bathurst, składając mu jednocześnie propozycję nie do odrzucenia Doggs ma na kilka miesięcy objąć dowództwo na fregacie "Stjernen" i wypełniać wszelkie, dostarczone przez niejakiego Stirlinga i zapisane w przygotowanych wcześniej listach, polecania Bathursta. Jeśli tego nie zrobi, lord "zaopiekuje" się jedyną osobą, na której zależy Doggsowi jego szesnastoletnią córką, Emily. Kapitan zgadza się i wyrusza z tajemniczą misją, w której przyjdzie mu zmierzyć się z pogodą, będącą na usługach lorda załogą "Stjernena", piratami i ... Royal Navy, w międzyczasie usiłując przejrzeć i pokrzyżować plany lorda oraz znaleźć sposób, żeby uratować swoją córkę. Tyle, ze czego by nie uczynił, to z każdym kolejnym listem od Bathursta przekonuje się, że lord przewidział jego działania... Jeśli chodzi o fabułę, to Mortka zdążył już przyzwyczaić swoich czytelników do wielowarstwowych intryg oraz częstych a gwałtownych zwrotów akcji. I tym razem jest podobnie, a nawet jeszcze bardziej. Historia jest naprawdę mocno zagmatwana i nasz bohater będzie bardzo mocno kombinował i przeżyje wiele przygód w trakcie niweczenia wybitnie szatańskiej intrygi, tego równie genialnego co złowrogiego lorda. Tak sobie myślę, że fabuły powieści pozazdrościłaby Mortce większość

45


wydawanych w naszym kraju autorów kryminałów. I to nie tylko za jej złożoność, ale i za nieprzewidywalność. Druga rzecz, za którą należy dać autorowi dużego plusa, to sposób przedstawienia występujących w powieści postaci. Wszystkie są pełnokrwiste i choć czasami zdają się być przerysowane, to w "Listach..." można taki zabieg twórcy potraktować wyłącznie jako zaletę, a nie wadę. Jest jeszcze jedna rzecz, za którą mogę otwarcie Mortkę pochwalić. Pozwala on bowiem postaciom otaczającym Doggsa na to, żeby nie zdradziły czy ujawniły się zbyt szybko. Dzięki temu do samego końca nie wiadomo, czy ktoś nie wywinie naszemu bohaterowi numeru w jakimś wybitnie niespodziewanym dla Doggsa momencie. Czy w tej beczce miodziku jest dziegieć? Niestety jest. Ci, którym "zazgrzytał" przy czytaniu tytuł niniejszej recenzji, pewnie już się domyślili, co w "Listach..." spełnia funkcję dziegciu. Mortka, zamiast pozostać przy fachowym, marynarskim słownictwie (zwłaszcza, że w tamtych czasach Royal Navy miała je już uporządkowane i skodyfikowane, i tak na dobra sprawę, to jest ono używane powszechnie do dziś, nawet u nas), zdecydował się na karkołomny zabieg mieszania marynarskich nazw z określeniami prawdziwie "szczurzo-lądowymi". I tak, obok wymienianych często-gęsto fachowych nazw poszczególnych składników ożaglowania, których żaden normalny "landlubber" i tak nie rozróżnia, potykamy się co krok o prawe i lewe burty. Nie wiem jak innych, ale mnie takie podejście denerwuje. No i jest jeszcze to ciągłe przypominanie, że palący się lont wydziela ostry zapach... Moja ocena "Listów lorda Bathursta" to 8/10. Wartka i zaskakująca do samego końca fabuła sprawia, że pomimo drobnych wpadek autora książkę świetnie się czyta. Z czystym sercem mogę ją polecić tym, którym brakuje na rynku porządnej marynistycznej beletrystyki. Zwłaszcza pisanej przez rodzimych autorów. I na koniec dodam tylko, że chyba już wiem, kto w 2014 roku zdobędzie nagrodę im. Leonida Teligi za publikację o tematyce żeglarskiej.

Tytuł: Listy lorda Bathursta Autor: Marcin Mortka Wydawca: Fabryka Słów Rok wydania: 2013 Liczba stron: 408 (egzemplarz recenzencki, z reklamami) ISBN: 978-83-7574-797-3

46


Posród cieni Marek Adamkiewicz Trochę trzeba było poczekać na drugi tom historii o Krzyczącym w Ciemności. W tzw. „międzyczasie” autorkę dotknęły pewne zawirowania wydawnicze i gotowa od dłuższego czasu powieść, światło dzienne ujrzała dopiero teraz. I można mówić, że długi okres oczekiwania zaciera nieco pamięć czytelnika, na pewno jest w tym sporo racji, ale prawdą jest też, że na dobre rzeczy warto czekać. I obronią się one same, gdy wraz z początkowymi stronami do głowy automatycznie wskoczy to, co już o danym bohaterze wiemy. Tak jest właśnie w przypadku „Pośród Cieni”. Generalnie fabuła zasadza się na tym, że Krzyczący wciąż nie pamięta wielu szczegółów swojego poprzedniego życia (przypomnijmy, że w „Dwóch Kartach” bohater obudził się dotknięty amnezją) i nadal poszukuje okruchów informacji w wielu dziwnych miejscach. Jednak krok po kroku, zbliża się do zdobycia wiedzy o swojej skrytej we mgle przeszłości. Wiedza ta może mu się jednak nie do końca spodobać. Wszak nie każdy lubi być marionetką w rękach potężnych graczy. Przy okazji bohatera nie omijają też kłopoty. To musi wymykać się obławie zorganizowanej przez Srebrnych, innym razem z kolei organizuje schronienie dziewczynie, w której obudził się mroczny dar, i której życie może być w niebezpieczeństwie. Ręce ma, w każdym razie, pełne roboty. W porównaniu z pierwszą powieściową odsłoną przygód Brune Keare, można wyraźnie odczuć, że nieco zwiększyło się tempo prowadzenia akcji. Nie ma tak wyraźnych momentów przestoju, jak miało to miejsce w „Dwóch Kartach”. Autorka potrafiła tym razem lepiej wyważyć składowe i dobrze zestawić momenty bardziej nastrojowe z tymi pełnym przygody. Wrażenie wciąż robi niezwykle sugestywna sceneria, w jakiej rozgrywa się fabuła. Podziemia, miejsca w strefie „bardziej astralnej”, miasto. Wszystko miesza się ze sobą w odpowiednich proporcjach, uwidaczniając dużą różnorodność. Jest to bezsprzecznie spora zaleta. Zyskała też sama postać głównego bohatera, Brune Keare. Wciąż co prawda nie odzyskał on w pełni pamięci, ale teraz nie cierpi na tym przy okazji akcja. To, że wiemy o nim nieco więcej wpływa korzystnie na nasze postrzeganie całości. Żmij zaczął w końcu bardziej przypominać maga, jakiego pokochali czytelnicy opowiadań zamieszczanych przed laty w magazynie „Science Fiction”. Wykorzystuje swoje umiejętności bardziej świadomie, a to, że stosuje „złą” odnogę magii, dodatkowo utrudnia

47


jednoznaczną interpretację. Trochę rozczarować może jedynie, że poza Brune, cała reszta bohaterów niespecjalnie się wyróżnia, ale warto też w tym momencie zwrócić uwagę, że paru ma jednak spory potencjał, by wnieść nieco więcej do historii w tomie wieńczącym trylogię i zmienić taki stan rzeczy. Jako taką widziałbym np. postać Anavri Vaneisen, wprowadzoną na scenę już w „Dwóch Kartach”. Tym razem budzi się w niej mroczny dar i oddana zostaje na naukę do Marshii Lavalle (swoją drogą, ta postać również aż się prosi, by wycisnąć z niej jeszcze więcej). Na razie nie jest ona specjalnie eksploatowana, ale bardzo bym żałował, gdyby taki stan rzeczy utrzymał się także w tomie trzecim. Anavri jawi się bowiem jako dziewczyna po traumatycznych przeżyciach, a jej umiejętności mogą być równie imponujące, jak Krzyczącego. Mimo młodego wieku i arystokratycznego pochodzenia, nie jest też przedstawiona jako rozpieszczona dzierlatka, ale osoba trzeźwo myśląca i twardo stąpającą po ziemi. A to wszystko zaledwie przy braku większego skupienia się na tej bohaterce. Także, jak widać, potencjał jest. Wypada wspomnieć, że „Pośród Cieni” ukazuje się w dosyć specyficzny sposób. Czytelnik ma do wyboru ebooka i tradycyjną, papierową książkę. W tym jeszcze nie ma nic osobliwego, ale gdy dodam, że każdą wersję wydało inne wydawnictwo, to już jest taki stan rzeczy swoistym novum. W mojej osobistej opinii eksperyment jest całkiem ciekawy. Jak się przyjmie, pokaże przyszłość. Mnie osobiście na tę chwilę wystarczy wydany przez RW2010 ebook, ale jako, że posiadam już „Dwie Karty” w wersji papierowej, pewnego dnia bez wątpienia także nabędę taką właśnie edycję. Dobrze, że wydawnictwa Solaris i RW2010 zdecydowały się na tę oryginalną kooperację. „Pośród Cieni” to powieść ciekawsza niż „Dwie Karty”. Widać, że Agnieszka Hałas okrzepła jako powieściopisarka i z większym wyczuciem wprowadza i miesza ze sobą poszczególne elementy. Obok świetnych opowiadań, może się teraz chwalić także bardzo dobrą powieścią (bo ta pierwsza jest jednak „tylko” dobra). Z uwagą patrzę na jej bezsprzeczny artystyczny rozwój i czekam na więcej. Dobrze też wiedzieć, że autorka znalazła względnie bezpieczną przystań, w postaci wydawnictwa RW 2010 (czy taką okaże się i Solaris, pokaże czas). Jestem przekonany, że pewność przyszłości i brak ciągłego martwienia się o perspektywy wydawnicze, odbije się korzystnie na dalszej karierze Agnieszki Hałas. 8/10

48


Testimonium Aleksandra Brożek Trybiki

Nikt z nas nie widział kosmitów, a przynajmniej możemy założyć, że tak nie było, zadając kłam licznym doniesieniom rodem z „Archiwum X”. Nie wiemy nawet, czy istnieją inne cywilizacje w naszym Wszechświecie lub też w innych galaktykach. Co rusz jednak, czytając różnej maści opowiadania czy powieści science fiction, możemy się spotkać z wyobrażeniem tego, jak mogłaby wyglądać nasza rzeczywistość, gdyby zawitali w niej obcy. Tak jest u Asimova, Wellsa, Vonneguta… wymieniać by długo. Także i autor „Testimonium” próbuje zmierzyć się z wątpliwościami, które nękają ludzi od dziesięcioleci. A równocześnie zaszczepia w nas strach. Kim są obcy? Czy istnieją? A jeśli tak, jakie mają wobec nas zamiary? Autor serwuje nam dziewiętnaście zróżnicowanych pod względem długości, tematyki i stylu opowiadań. Czytelnik może się uśmiechnąć, popaść w zadumę lub po prostu wystraszyć się. Czy można je wrzucić do jednej szuflady z podpisem science-fiction? I tak, i nie. O fantastyczno-naukowym charakterze tekstów świadczą rozbudowane wątki dotyczące rozwoju technologicznego i jego konsekwencji dla ludzkości. Autor roztacza przed nami szerokie spektrum możliwości, przed jakimi stanąć mogą mieszkańcy Ziemi, dzięki niepowstrzymanemu postępowi i nowinkom w świecie nauki. Nowe zabawki, podróże kosmiczne, sięganie po niemożliwe… to wszystko brzmi wręcz bajecznie, jednak nawet najpiękniejsza baśń przerodzić się może w prawdziwy koszmar. Wizjom Jana Maszczyszyna definitywnie nie można odmówić oryginalności. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło, jak zauważył niegdyś Szekspir. W „Testimonium” są obrazy i idee, na które nie wpadłby przeciętny czytelnik. To prawdziwa uczta dla wyobraźni, wycieczka w przyszłość, a zarazem w zakamarki ludzkiego umysłu. Tematem przewodnim „Testimonium” bowiem są nie tyle wojny międzygwiezdne czy podróże w odległe światy, co ograniczenia i wady gatunku homo sapiens. „Człowiek – to brzmi dumnie”, napisał Maksim Gorki. „Człowiek – CZY brzmi dumnie?” – pyta nas Maszczyszyn. Czytając kolejne strony jego zbioru opowiadań, mamy co do tego coraz więcej wątpliwości, a patrząc na (świetną zresztą) okładkę, zaczynamy się zastanawiać, czy przypadkiem każdy z nas nie jest tylko trybikiem wielkiego, zmierzającego ku nieuchronnemu upadkowi systemu. Może nie powinniśmy tak bardzo obawiać się kosmitów, a bardziej samych siebie – własnych ograniczeń wynikających ze strachu, wierzeń i egoizmu?

49


Zbiór opowiadań oceniam na 8/10. Trudno byłoby mi przedstawić konkretne zarzuty, niemniej pozycja nie rzuca na kolana tak, jak to bywa w przypadku książek wielu klasyków. Może powodem jest fakt, że w przypadku zbioru kilkunastu utworów czytelnik zmuszony jest wędrować z jednego świata do drugiego i trudno jest mu „dać się wciągnąć” jednej, konkretnej wizji. Niemniej jednak zdecydowanie polecam „Testimonium” jako literackie „świadectwo” ludzkich wad i słabości, a zarazem pozycję, która wnosi wiele nowego na poletko polskiej fantastyki. Tytuł: Testimonium Autor: Jan Maszczyszyn Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza Rok wydania: 2013 Liczba stron: 363 ISBN: 978-83-7805-325-5

Pozaswiatowcy Bartłomiej Cembaluk Ku ostatecznemu starciu Przeczytałem już wiele książek fantasy zawierających klasyczny motyw wybrańca, który musi pokonać zło, ale bynajmniej nie odczuwam przesytu. Kiedy pojawia się jakiś nowy, interesujący przedstawiciel tego gatunku, bardzo często się z nim zapoznaję. Ostatnim przykładem, z którym się zetknąłem, był „Świat bez bohaterów” Brandona Mulla, rozpoczynający trylogię o Pozaświatowcach. Choć nie wzbudził we mnie jakichś wielkich zachwytów, to był na tyle dobry, że postanowiłem sięgnąć po jego kontynuację w postaci „Zarzewia buntu”. Sięgałem z nadziejami, że się nie rozczaruję i znowu otrzymam porcję rozrywki na przyzwoitym poziomie. Po ucieczce z lochów Felrook Jason wraca do swojego świata, ale nie zostaje tam na długo. Martwiąc się o Rachel i resztę przyjaciół w Lyrianie, postanawia jeszcze raz wpaść do zawierającej portal paszczy hipopotama i przenieść się z powrotem do magicznej krainy. Musi jak najszybciej spotkać się z Galloranem i wyjawić mu, że Słowo-Klucz mające zniszczyć cesarza jest jedynie mistyfikacją, która miała za zadanie rozproszyć uwagę jego przeciwników. Wyrusza więc w drogę do zamku Ślepego Króla, spotykając po drodze starych znajomych i przeżywając różne przygody, jak np. odwiedziny w wiosce olbrzymów. Kiedy dociera na miejsce, posiadłość jest spustoszona, a dookoła leżą martwe ciała zarówno żołnierzy, jak i tamtejszych mieszkańców. Na całe szczęście Galloranowi udało się przeżyć i wraz z Jasonem oraz kilkoma innymi towarzyszami zaczynają planować bunt przeciwko złemu władcy.

50


Tymczasem Rachel wraz z Drakiem, aby ukryć się przed pościgiem sług Maldora, udają się do chaty tajemniczej zaklinaczki. Kobieta zauważa, że dziewczyna ma niezwykły dar do posługiwania się językiem edomickim i proponuje jej szkolenie. Propozycja zostaje przyjęta, ale nauka musi zostać odłożona na później, gdyż prześladowcy w końcu odnajdują parę uciekinierów, wymuszając na nich znalezienie nowej kryjówki. W czasie tej podróży Rachel oraz jej przyjaciele spotykają drużynę Jasona i od tej pory wszyscy przemieszczają się razem, poszukując sojuszników chcących przyłączyć się do rebelii oraz walcząc z nieustępliwymi oddziałami wroga. Największego wsparcia może udzielić lud Amar Kabal, ale nasiennicy obawiają się, że wystąpienie przeciwko cesarzowi nie przyniesie niczego dobrego. Swój udział w buncie uzależniają od tego, co powie mieszkająca w dalekiej dżungli Wyrocznia. Rozpoczyna się dalsza wędrówka... Pomijając napisany na odwal się wstęp wprowadzający na nowo Jasona do Lyrianu, powieść prezentuje się naprawdę przyzwoicie. Co prawda można się jeszcze przyczepić do tego, że bohaterowie powierzają swój los słowom jednej staruszki, która przewiduje przyszłość, ale taka jest już konwencja i trzeba się z tym pogodzić. Tempo akcji jest bardzo szybkie, podobnie jak w tomie pierwszym, ale tym razem autor spisał się znacznie lepiej, gdyż nie olewa przy okazji opisywania świata. Grupa dowodzona przez Gallorana przemierza różnorodne i ciekawie zaprezentowane krainy, takie jak Siedem Dolin, Potępione Królestwo, czy też Południowa Dżungla. W pewnym momencie wydarzenia przenoszą się też na znane już ze „Świata bez bohaterów” Zatopione Ziemie, lecz tym razem są one przedstawione nieco bardziej szczegółowo. Podobnie ma się rzecz z rasami zamieszkującymi Lyrian. W czasie lektury otrzymujemy nowe informacje na temat życia i zwyczajów nasienników, a także poznajemy kolejne ludy osiadłe w tym świecie. Są to m.in. wspomniane już wcześniej olbrzymy (choć w tym momencie należy uściślić: olbrzymy-karły, gdyż w dzień są malutkie, zaś w nocy znacznie przerastają ludzi), drinlingowie, którzy krępą budową ciała przypominają krasnoludy, a także czatownicy – wyglądający jak ludzki cień, szalenie niebezpieczni słudzy Maldora. Dzięki takiemu podejściu Mulla do sprawy, Lyrian przestaje być już byle jaki, a zaczyna nabierać charakteru. W porównaniu do tomu pierwszego, poprawiła się również fabuła. Choć dalej bazuje ona na podróżowaniu z miejsca na miejsce, to wykonywane przez bohaterów zadania mniej już przypominają średnio udane questy z gry RPG, a bardziej skomplikowane i złożone działania, jak chociażby pertraktacje polityczne lub pojedynki z armią wroga. Oczywiście wszystko z zachowaniem pewnych proporcji, bo co by nie mówić, to nowy cykl Mull napisał z myślą o młodszym czytelniku. Również z myślą o nim, książka jest napisana w sposób dość prosty, by nie utrudniać lektury. W tej prostocie jest jednak troszkę przesady i są momenty, w których aż prosi się o jakieś synonimy, czy bardziej różnorodne sformułowania. Nie wiadomo jednak, czy to wina autora, tłumaczki, czy też osób odpowiedzialnych za korektę (otrzymane przeze mnie wydanie jest przed ostatecznymi poprawkami, więc może będzie lepiej). Dzieląc się wrażeniami z lektury „Świata bez bohaterów”, narzekałem trochę na naiwność Rachel i Jasona. W „Zarzewiu buntu” jest z nimi pod tym względem troszkę lepiej, choć wciąż zdarza im się popełniać głupoty. Co istotne, zaczyna męczyć ich ta przygoda i myślą o tym, by wrócić do domu, za którym tęsknią. Nadal chcą pomagać przyjaciołom, ale sprawy mające zadecydować o losach tego świata powoli ich przerastają. Przestają pełnić kluczową rolę w całym buncie i są jedynie częścią większej grupy. Wspominam o tym ponieważ, po pierwsze, dzięki temu stają się bardziej realni i pasujący do swojego wieku, a po drugie, autor trochę zamieszał w tej historii, poddając w wątpliwość uzasadnione przypuszczenia, że Jason w pojedynkę rozprawi się z Maldorem. Teraz to Rachel, ze względu na swój talent, wydaje się być dla cesarza większym zagrożeniem, choć większym nie znaczy dużym. Prawdziwym kluczem do zwycięstwa może okazać się działanie zespołowe. Zaleciało tu troszeczkę przesadną dydaktyką, ale Mull wcale nie pisze w ten sposób. Jeżeli chcę swoim odbiorcom coś przekazać, robi to na dużym luzie i z poczuciem humoru.

51


„Zarzewie buntu” jest książką lepszą od „Świata bez bohaterów”. Do jej lektury podszedłem pomny doświadczeń z tomu pierwszego, więc mogę czuć się ukontentowany, gdyż otrzymałem to, czego się spodziewałem, a nawet więcej. Wciąż nie jest to literatura najwyższych lotów, ale wśród powieści fantasy dla nastoletniego czytelnika plasuje się całkiem wysoko. Jeżeli ktoś polubił przygody Pozaświatowców już po pierwszym tomie, drugi powinien przynieść mu co najmniej tyle samo satysfakcji. Autor: Brandon Mull Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec Tytuł: Pozaświatowcy. Zarzewie buntu Tytuł oryginału: Beyonders. Seeds of Rebellion Wydawca: Wydawnictwo MAG Data wydania: 17.04.2013 r. Liczba stron: 588

Nowa Fantastyka 4 (367) 2013 Sławomir Szlachciński Zima nadchodzi

Niby wiosna, a niby nie. Za oknem wciąż widzę góry śniegu, rano była kilkugodzinna zadymka a na okładce reklama trzeciego sezonu serialu bazującego na Grze o tron Martina. Winter is coming. Czy współczesna technologia pozwala na tak drastyczne nagięcie praw przyrody w celach reklamowych? Czy to jednak wciąż SF? Mimo wszystko wietrzę spisek. Warto by sprawą zainteresować niestrudzonego tropiciela, pana M. Branża też mu nie obca, wszak nie od dziś wiemy, że potrafi wymyślać kosmiczne koncepty jak nikt. Dział polski otwiera Dziewczyna z kartofliska Radosława Raka. Jest to historia umieszczona w galicyjskiej wsi na przełomie XIX i XX w. Rustykalny horror aż gęsty od niesamowitości i turpistycznych obrazów, silnie oddziałujący na wrażliwość czytelnika. Literacko rzetelny bez najdrobniejszych nawet uchybień. Rzecz warta lektury każdego miłośnika dobrej fantastyki, dla entuzjastów tego typu estetyki pozycja obowiązkowa. Kolejny tekst jest pewnego rodzaju odtrutką, balsamem łagodzącym, po dotychczasowej dawce silnych doznań. Nie wszystko złoto, co się świeci Jacka Wróbla to lekka humoreska w scenerii fantasy. Rzecz nie rości sobie pretensji do bycia wielką literaturą, oferuje za to kilka chwil nie wymagającej wysiłku rozrywki. Po drugiej stronie Willa McIntosha (przykra sprawa, plaga literówek nawiedzająca pismo dosięgła tym razem nazwiska autora) to opowiadanie z rodzaju tych, których prawdziwy amator inteligentnej fantastyki szuka dniem i nocą. Mimo, iż sama fabuła nie jest jakoś szczególnie wyróżniająca się - historia pewnego eksperymentu, a w zasadzie jego konsekwencji - to koncept intelektualny i formalne przedstawienie pomysłu zasługują na najwyższe

52


wyróżnienia. Zdecydowanie polecam. Któż nie miał nigdy akwarium z rybkami, kanarka czy innego chomika w klatce? I raczej niewielu z nas łączyło jakieś głębsze refleksje z tym faktem. Klaus N. Frick w Klatce postanowił odwrócić odrobinę sytuację. Wyekstrahował człowieka i umieścił go w roli rybki akwariowej w ascetycznie urządzonej, zamkniętej przestrzeni. Interesująco acz nieprzesadnie. W pozaliterackiej części pisma Jakub Ćwiek narzeka na ciężką dolę osób publicznych, które muszą musieć bo świat czegoś od nich chce. W związku z kolejnymi odcinkami serialu Gra o Tron Marcin Zwierzchowski dywaguje nad rzeczywistością serialową dzisiejszej rozrywki. Dalej mamy kilka słów o serii Martwe zło z przyległościami, rzecz kompletnie poza moimi zainteresowaniami ale ponoć kultowa. Niech i tak będzie. Wawrzyniec Podrzucki przygląda się fantastycznym perspektywom biotechnologii, a Grzegorz Bryszewski przybliża nam socjologiczne zjawisko crowdfundingu, zdobywającą coraz większą popularność metodę finansowania kultury. Michał Chudoliński opowiada, o ratowaniu Batmana, Supermana et consortes. Na półce ze stałymi felietonami Michael J. Sullivan tym razem mniej o samym pisaniu, a więcej o mozole i wytrwałości, Rafał Kosik o światopoglądzie i mechanizmach jego funkcjonowania, niegłupio ale i niezbyt odkrywczo, aPeter Watts o rzeczywistości bardziej przerażającej niż nam się powszechnie wydaje. Na zakończenie Łukasz Orbitowskiniestrudzenie zachęca do zawierania bliższej znajomości z filmami nieoczywistymi. Tym razem jest to kolejny z paczki bezsensownych - Beyond the Black Rainbow - jak pisze Łukasz, najbardziej odrealniony film świata. Brzmi zachęcająco, nieprawdaż? Ostatnio obejrzałem polecany kilka miesięcy temu włoski film Amer. Zdecydowanie było warto. Pozdrawiam i do następnego razu Tytuł: Nowa Fantastyka 4 (367) 2013 Wydawnictwo: Prószyński Media ISSN: 0867-132X

Szortal Fiction Antologia Hubert Stelmach "Szortal Fiction" to zdecydowanie najdziwniejsza książka jaką czytałem. Jest zbiorem miniaturek literackich (popularnie zwanych szortami), które napisano w wyniku zabawy na forum internetowym dawnego magazynu "Science Fiction, Fantasy i Horror". Użytkownicy mają dwa tygodnie na napisanie szorta na zadany temat. Teksty są publikowane anonimowo, a następne dwa tygodnie trwa głosowanie. Zwycięzca wybiera temat kolejnej edycji (obecnie jest to "Tu nic nie jest proste", a konkursowe króciaki można przeczytać tutaj). Jak wyszło przeniesienie tego wszystkiego pomiędzy okładki? Różnie. Nie chodzi o poziom literacki, bo zdecydowana większość ze stu sześćdziesięciu pięciu szortów prezentuje się przyzwoicie. Mam na myśli samą formę, czyli szorty na kartkach

53


książki. Ten zbiór jest na tyle specyficzny, że zaspokaja zupełnie inne potrzeby, niż cała reszta książek. Przede wszystkim nie nadaje się do czytania ciurkiem. Liczba bohaterów, pomysłów, różnych styli i scenerii jest wtedy tak przytłaczająca, że wprowadza w czytelniczy chaos. Czyli nie ma tam bohaterów, których możemy pokochać, miejsc, które będą nas fascynować, ani zwrotów akcji, które przyprawiają o dreszcze. Za to znajdziemy tam dokładnie sto sześćdziesiąt pięć różnych pomysłów i point. Najlepszym sposobem na ich poznanie jest czytanie wyrywkowe. Ładuje się filmik na YouTube? Szort. Kawa wypita, zęby umyte, ale za wcześnie, żeby wyjść na autobus? Szort. Reklamy w telewizji? Szort. Jednym słowem, "Szortal Fiction" może nam pomóc w zagospodarowaniu czasu, który powszechnie uważa się za zmarnowany. Antologia jest również dobrym rozwiązaniem dla osób, które lubią czytać, ale nie specjalnie mają na to czas. Wtedy, w wolnych chwilach, mogą spokojnie przeczytać dwa czy trzy króciaki. Myślę, że sama antologia jest świetnym pomysłem na popularyzację krótkich form literackich, na uświadomienie ludziom, że coś takiego istnieje. Jednak zaserwowane opakowanie to zwykły strzał w stopę. Okładka z żołnierzem post-apo, na starcie skreśliła dotarcie do szerszej grupy odbiorców (chociaż na pewno zaintrygowała czytelników serii "Metro 2033"). Dlaczego nie można było zwyczajnie zostawić białego tła zadrukowanego nazwiskami autorów? To byłoby coś niespotykanego, wyjątkowego i przede wszystkim intrygującego. Sugerowałoby coś nowego, coś czym de facto "Szortal Ficiton" jest. Na koniec wciąż pozostaje pytanie, czy coś takiego, jak "Szortal Fiction" jest w ogóle potrzebne, czy książka jest odpowiednim miejscem dla szortów? Ja osobiście wolałbym najzwyczajniejszą powieść. W końcu, gdy najdzie mnie ochota na króciaka, to spokojnie mogę zajrzeć tutaj, na Szortal, albo po prostu odpalić forum SFFIH, gdzie znajdę całą zawartość antologii. Autor: Jewgienij T. Olejniczak, Rafał W. Orkan, Romuald Pawlak, Piotr Górski, Michał Cetnarowski, Jacek M. Rostocki, Ela Graf, Adam Mrozek, Tomasz Lewgowd, Rafał Januszkiewicz, Łukasz Andrzejowski, Joanna Patyk, Anna Klimasara, Marek Adamkiewicz, Marcin Zdebski, Aleksander Kusz, Paulina Klimentowska, Marta Komornicka, Marcin Słowiński, Piotr Malesa, Paweł Pająk, Loui E. Merril, Jolanta Dybowska, Alicja Pawłowska, Paweł Kwiatek, Istvan Vizvary, Maciej Musialik, Marcin Rusnak, Przemek Hytroś, Marek Ścieszek, Mateusz Zieliński, Bartłomiej Dzik, Ewa Szumowicz, Adrianna Filimonowicz, Jarosław Soja, Kamil Banul, Iwo Drożdzowski, Tomasz Cichocki, Jarosław Klimentowski, Michał Smyk, Paweł Ojrzanowski, Tomisław Kucharzak, Sara Marondel, Agnieszka Kopeć, Marcin Robert Bigos, Anna Kucharzak, Robert Łątkowski, Agnieszka Łubian, Sławomir Jagiełło, Michał J. Toński, Jan Tanar, Łukasz Szmit, Anna Łuka, Bartosz Popow, Marcin Kreczmer, Dariusz Wędrychowski, Ariana Siarkiewicz, Anna Bichalska, Daniel Ostrowski, Aleksandra Brożek, Bartłomiej Urbański, Jacek Kemlad, Joanna Szczepańska, Marcin Elantkowski, Anna Łucja Nowak, Jadwiga Skrzypacz-Kopaszewska Wydawnictwo: Solaris ISBN: 978-83-7590-136-8 Data wydania: 20-03-2013 Liczba stron: 364 Okładka: Oprawa broszurowa

54


Dziedzictwo Marek Adamkiewicz Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Te słowa lidera polskiej lewicy można jednak odmieniać na wiele przypadków. Tym razem przymierzymy je do kobiety, a konkretnie do Celii Friedman. „Dziedzictwo królów” jest bowiem tomem wieńczącym jej „Trylogię Magistrów” i jak ulał pasuje do zilustrowania powyższego cytatu. Cykl rozpoczął się imponująco, a rozwinął jeszcze lepiej, obie poprzednie części stanowiły nie dosyć, że wyśmienitą rozrywkę, to w dodatku niosły ze sobą szczyptę poważniejszych przemyśleń. Niemożliwym wydawało się, by ostatni rozdział tej interesującej historii był zawodem. I faktycznie tak się nie stało. „Dziedzictwo Królów” poziomem nie wyrasta ponad poprzedniczki, nie jestem nawet pewien czy nie jest od nich o milimetry gorsze, ale dzieło wieńczy w sposób satysfakcjonujący. Fabuła jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń, których świadkami byliśmy na kartach „Skrzydeł Gniewu”. Ludzkość zdaje już sobie już sprawę, że na ich ziemie powrócili legendarni Duszożercy, pradawne bestie, potrafiące swoja siłą zahipnotyzować człowieka i odrzeć go z jego witalnej siły. Co gorsza, tym razem potwory sprzymierzyły się z częścią ludzi, wchodząc z nimi w związek, dzięki któremu każda strona może czerpać pewne korzyści. Jednak ta symbioza jest zarazem największą słabością potworów. Wie o tym król Salvador, który postanawia zebrać wyprawę i ostatecznie rozprawić się z wrogiem. Zebrana przez niego armia, wspierana przez czarodziejów i magistrów, stoczy walkę o swoją wolność i przyszłość. Pod względem fabuły, wydarzenia są logiczną kontynuacją tych, które poznaliśmy wcześniej. Tutaj żadnych zaskoczeń nie ma. Jednak gdy bardziej wejdziemy w szczegóły, porzucając ogólny plan, okaże się, że autorka dała nam do podziwiania parę perełek. W tym świetle szczególnie korzystnie jawi się geneza duszożerców, dokładniejsze wyjaśnienie tego, dlaczego mogą być szczególnie groźnymi przeciwnikami zwłaszcza dla magistrów. Interesującym motywem jest też konflikt Kamali z innym magistrem, zwłaszcza, że jest to osoba, której tajemnice okazują się być bardzo zaskakujące. Na uwagę zasługuje fakt, że Friedman znalazła złoty środek, jeśli chodzi o przedstawienie czytelnikowi swoich bohaterów. Tą, wokół której dzieje się najwięcej powinna być, przynajmniej w teorii, Kamala. Jednak jak się okazuje,

55


nie dominuje ona nad resztą. Co więcej, ciężko nawet powiedzieć czy to ona wciąż przykuwa największa uwagę. Skutecznie przeszkadza jej w tym chociażby Salvador. Syn Dantona i jego następca na królewskim tronie jest przedstawiony w bardzo ciekawy sposób. Dzięki swoim wierzeniom nie pożąda on bezpośrednio władzy, ważniejszy jest dla niego jest honor własny i swojego rodu. Takie postępowanie może jednak narazić na szwank całą wyprawę, gdy okazuje się, że Salvador nie akceptuje magii w wykonaniu magistrów. Motyw walki konieczności wyższej z osobistymi przekonaniami jest poprowadzony w sposób bardzo chwytliwy. Trochę rozczarowuje natomiast fakt, iż autorka zdecydowała się nieco odejść od samych duszożerców. Środek ciężkości przenosi się z nich na armię ludzkości, jednak ciężko oprzeć się przy tym wrażeniu, że manewr ten nastąpił nieco zbyt wcześnie. Nie został w pełni wykorzystany potencjał, płynący z opisu symbiotycznej relacji potworów z ujeżdżającymi je ludźmi. Na dobrą sprawę więcej informacji w tym konkretnym temacie dostajemy jedynie w świetnym rozpoczęciu powieści. Opis inwazji na pustynne miasto Jezalyę robi duże wrażenie. Podobać się może zwłaszcza wpływ na tę sprawę Siderei Aminestas i jej duszożercy, sterowanie walką z boku i dyskretne zyskiwanie wpływów na kształtującym się książęcym dworze. Gdyby było więcej takich motywów, byłoby jeszcze lepiej. Tak jak w przypadku poprzednich części, tak i tym razem nie trzeba szczególnie dosłownie brać notki na okładce, mówiącej o „przewyższaniu o głowę konkurencji”, nie zmienia to jednak faktu, że „Dziedzictwo Królów” to kawał naprawdę solidnej rozrywkowej fantasy z głębszymi momentami. Ponadto finalny tom wieńczy dzieło w sposób naprawdę satysfakcjonujący. Nawet jeśli jest minimalnie gorszy od „Uczty Dusz” i „Skrzydeł Gniewu”, to i tak można powiedzieć, że to praktycznie ten sam, wysoki poziom. Dlatego też podtrzymuję opinię, że zdecydowanie warto się z Trylogią Magistrów zapoznać. 8/10 Autor: Celia S. Friedman Tytuł: Dziedzictwo Królów Tytuł oryginału: Legacy of Kings Tłumaczenie: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 14. 03. 2013 Liczba stron: 624 ISBN: 978-83-7839-479-2

56


Ołowiany swit Aleksandra Brożek Mac Gywer też by sobie poradził... Wyrazisty bohater plus wartka akcja, interesujący język i niewyjaśniona tajemnica. Czego jeszcze potrzeba do stworzenia ciekawej, pełnowymiarowej powieści? Pewnie kilka rzeczy by się znalazło... Czy może się nimi poszczycić książka Michała Gołkowskiego? Do „Ołowianego świtu”, podobnie jak do wszelkich historii opartych na fabule popularnych gier podeszłam raczej „najeżona”. Hitchcock mawiał: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Ledwie zabrałam się za czytanie, dotarło do mnie, że Gołkowski podąża podobnym tropem co słynny reżyser. Moje najeżenie zmieniło się więc w nastroszenie, a już wkrótce przerodziło się w żywe zainteresowanie. 26 kwietnia – cóż to za data? Wspomnienia wracają wraz z gorzkim posmakiem „jodyny” pitej w zerówce, a dokładniej płynu Lugola, jak dowiedziałam się później. 26 kwietnia 1986 roku nastąpiła awaria reaktora atomowego w Czarnobylu. Największa katastrofa atomowa w historii świata. To działa na wyobraźnię. Nic dziwnego więc, że ludzie poczęli tworzyć niesamowite opowieści o przerażających mutacjach genetycznych, o zamieszkujących teren zamkniętej strefy potworach, o ciągłym zagrożeniu ze strony drzemiącej pod betonowym Sarkofagiem bestii. W 2007 roku powstaje gra S.T.A.L.K.E.R: Cień Czarnobyla, a później również kolejne jej serie. Motyw stalkerów, to jest wkraczających do strefy zamkniętej poszukiwaczy przygód, zaczerpnięto ze słynnej powieści braci Strugackich „Piknik na skraju drogi”, zekranizowanej przez A. Tarkowskiego. Świat

57


przedstawiony powieści w założeniu nie jest zatem niczym nowym. To rzeczywistość znana z gry, filmu czy zasłyszanych tu i tam historii stworzonych przez posiadaczy bujnej wyobraźni. Nie zmienia to faktu, że Gołkowskiemu udaje się całkiem sprawnie wprowadzić nas do Zony. Wraz z bohaterem biegniemy prędko przed siebie, w dłoniach ściskamy broń, a czujne oczy wypatrują czających się w zaroślach mutantów i czyhających na nieopatrznych wędrowców anomalii o nader wdzięcznych nazwach, takich jak choćby „karuzela”, „popielniczka” czy „wiedźmi kisiel”. Krótkie rozdziały, przedstawiające poszczególne przygody bohatera, przypominają, że znaleźliśmy się w świecie gry. Każdy epizod to stanowiąca odrębną całość przygoda, w ramach której stalker likwiduje wrogów i zdobywa cenne artefakty. We wspomnianej konwencji znakomicie sprawdza się narracja pierwszoosobowa, dzięki której czytelnik ma wrażenie, iż sam znalazł się w centrum wydarzeń. Co ciekawe, autor potrafi zgrabnie przejść na kilka chwil do narracji drugo lub trzecioosobowej na tyle sprytnie, że odbiorca nie do końca sobie z tego zdaje sprawę. Na wzmiankę zasługuje też język powieści – niebanalny, barwny, pełen wtrętów anglo czy rosyjskojęzycznych, które sprawiają, że akcja jest bardziej dynamiczna, a wydarzenia wiarygodne. W Zonie Gołkowskiego jest trochę jak w amerykańskim filmie akcji. Dużo się dzieje, a bohater, któremu niestraszne żadne niebezpieczeństwo, tryska dobrym humorem. Trochę to naiwne, ale w końcu czy nie tak wygląda świat gry, w którym dysponujemy dowolną ilością „żyć”? „Ołowiany świt” to zresztą książka nie tylko rozrywkowa. Echa „Pikniku na skraju drogi” braci Strugackich, romantyczny mit gniewnego poszukiwacza przygód i niewytłumaczalne przyciąganie Zony skłaniają do głębszej refleksji na temat zagadkowych wyborów człowieka. Ocena: 8/10 Tytuł: Ołowiany świt Autor: Michał Gołkowski Wydawnictwo: Fabryka Słów, 2013 Stron: 360 ISBN: 9788375747362

58


Zdradziecki plan Hubert Stelmach Nóż w plecy czytelnika Royce i Hadrian wrócili do Imperium wycieńczeni, jednak nie spodobało im się to, co zastali. Poszukiwali Gaunta od długiego czasu i zdziwili się, że jego nazwisko jest na ogłoszeniach wiszących na drzwiach każdej gospody. Okazało się, że przywódca nacjonalistów gnił w imperialnych lochach i miał być stracony. Z jednej strony ucieszyli się, w końcu wiedzieli, gdzie jest, z drugiej, oznaczało to, że muszą natychmiast wyruszać i nie dostaną nawet chwili wytchnienia. “Zdradziecki Plan” to trzecia książka, a piąta opowieść o duecie Riyria na polskim rynku. Część pierwsza (“Królewska krew. Wieża elfów”) nie należała do najlepszych, można ją uznać za wprawkę debiutanta. Część druga (“Nowe imperium. Szmaragdowy Sztorm”) była dużo lepsza, ale wciąż sztampowa i typowo rozrywkowa. Tym razem również było inaczej, bo autor wprowadził poważną zmianę w formie swojej powieści. “Odkrycia Riyrii” to modelowe awanturnicze fantasy i spotkamy w nim wszystko, czego możemy się spodziewać po tym gatunku. Zwinne, widzące w ciemności elfy, krasnoludy zajmujące się rzemiosłem, magię, wojownicze imperium itd. Cykl wyróżnia się jedynie oryginalnym połączeniem tych wszystkich elementów. Elfy są dyskryminowane i stosuje się wobec nich “rozwiązanie ostateczne”, w magię prawie nikt nie wierzy, a religia odgrywa w życiu ludzi kluczową rolę. Jednak to cały czas mieści się w ramach najzwyklejszego “fantasy”, których pełne są półki w księgarniach. Prawdziwa siła tych powieści leżała w dwójce głównych bohaterów - Royce’ie i Hadrianie. Pierwszy z nich to były członek gildii złodziei, zabójca, najlepszy w swoim fachu. Natomiast drugi to wojownik o gołębim sercu. Razem tworzą duet “Riyria”, złodzieje do wynajęcia. Różnica

59


charakterów była przyczynkiem do naprawdę wielu zabawnych dialogów, nieporozumień i sprawiała, że fabuła jest trudna do przewidzenia. Nigdy nie było wiadomo, która strona weźmie górę. Natomiast “Zdradziecki Plan” rozpoczyna się od rozdzielenia przyjaciół. I tak, największa zaleta cyklu została nonszalancko usunięta. Jak to wpłynęło na jakość powieści? Zdecydowanie in minus. Zaowocowało to brakiem osobliwej relacji, która nadawała powieści kolorytu. Ponadto większy ciężar spadł na innych bohaterów, którzy nie są tak interesujący i w większości czarno-biali. Niestety w tej kwestii od samej "Królewskiej krwii" nic się nie zmieniło. Dalej na pierwszy rzut oka możemy z prawdopodobieństwem równym jedności, ocenić, czy dany bohater będzie dobry, czy zły. Neutralnych postaci w zasadzie nie ma. Inną cechą tej części jest znaczący wzrost poziomu “epickości”. Pierwsza książka była o dwójce złodziei, w drugiej skala nieco wzrosła i chodziło już o ratowaniu królestw i imperiów. Natomiast teraz do uratowania został cały świat. Taka zmiana może nie odpowiadać części czytelników, którzy wolą czytać raczej o kłopotach, w które pakują się bohaterowie, niż o wrzucaniu pierścienia w trzewia Góry. Sullivan utrzymał styl na poziomie poprzedniej książki. Dalej większą uwagę przykłada do dialogów i wartkiej akcji, niż do opisów (które jednak nie są lakoniczne, po prostu nie odgrywają tak znaczącej roli). Jeśli chodzi o cały cykl, to każda część stanowi oddzielną całość i może być czytana osobno. Dlatego jeśli kogoś zaintrygowali Hadrian i Royce, to rekomenduję przeczytać “Nowe Imperium” i “Szmaragdowy Sztorm”. “Zdradziecki Plan” jest lepszy od debiutu autora, ale mimo wszystko uważam, że to krok wstecz. Do zakończenia tej historii została tylko jedna opowieść i mam nadzieje, że będzie napisana tak, żeby czytelnicy nie musieli zapoznawać się z piątą częścią.

Autor: Sullivan Michael J. Tytuł oryginalny: Wintertride Język oryginalny: angielski Tłumacz: Szmigiel Edward Marek Rok pierwszego wydania: 2010 Rok pierwszego wydania polskiego: 2013 Cykle: Odkrycia Riyrii (tom: 5) ISBN: 978-83-7839-493-8 Liczba stron: 408

60


Ołowiany swit Rafał Sala Taniec z mutantami Są takie miejsca, gdzie normalny, zdrowy na umyśle człowiek nie chciałby się pojawić. Za cholerę, nie. Zważywszy jednak na fakt, że od normalności dzielą nas tony przeczytanych książek, i dziesiątki, jeśli nie setki rozmaitych fikcyjnych światów – jesteśmy przecież czytelnikami – trzeba od razu powiedzieć, że świat ukazany w książce „Ołowiany Świt” Michała Gołkowskiego może wydać się pociągający. Ale od początku... Czy mówi Wam coś słowo „stalker”? S.T.A.L.K.E.R.? Nie? Może zaczniemy od czegoś prostszego. Jest rok 1986. Ukraina. Czarnobyl. W elektrowni atomowej dochodzi do awarii i zniszczeniu ulega budynek czwartego reaktora. Większość z ponad dwustu prętów kontrolujących pracę rdzenia reaktora ulega stopieniu. Promieniowanie, które wydostaje się przy wybuchu sprawia, że Czarnobyl staje się pępkiem świata, czarnym pępkiem świata. Tragedia odciska piętno nie tylko na mieszkańcach Ukrainy, ale i obywatelach innych europejskich państw. Z czasem Czarnobyl odchodzi w cień, a demony uśpione pod warstwami betonu wydają się bardzo odległym koszmarem. Drzemią w Sarkofagu. Nic nie trwa jednak wiecznie. Wszystko płynie – jak mawiał ktoś mędrszy od nas. Wszystko ma swoją kolej, miejsce i czas – mawiał równie mądry Gogol. I wreszcie – wszystko i tak kiedyś pierdyknie – tak do dziś mawia mój wujek. W roku 2006 mamy powtórkę z koszmaru. Czarnobyl ożywa i zamknięta w Sarkofagu siła ogłasza żniwa. Żniwa śmierci, promieniotwórczego tańca zagłady. Teren wokół elektrowni – nazwany później Zoną - który już wcześniej był nadzorowany, teraz staje się ziemią zamkniętą, wyklętym skrawkiem naszej planety. Niechcianym... i tu dochodzimy do momentu, w którym trzeba wspomnieć, że w tym piekle, gdzie aż roi się od mutantów, krwiożerczych anomalii, gotowych zdeptać, pokroić, spalić czy rozszarpać człowieka, znajdują się skarby. Same anomalie choć są niezwykle groźne, to okazują się mieć wiele zastosowań. Nie można jednak tak po prostu zapukać do drzwi Zony i w trampeczkach udać się na poszukiwanie skarbu. Znaczy się można, ale prawdę mówiąc, mogą po nas zostać wtedy owe trampeczki. Przy odrobinie szczęścia oczywiście. Bohaterem książki „Ołowiany świt” Michała Gołkowskiego jest stalker Miszka. Stalkerzy po raz pierwszy pojawili się w książce „Piknik na skraju drogi” braci Strugackich, w której trudnili się oni przemytem niezwykłych przedmiotów ze strefy, gdzie wylądowali przedstawiciele obcej cywilizacji. W „Ołowianym świcie”, którego wydarzenia rozgrywają się w świecie gry „S.T.A.L.K.E.R.”, główny bohater jest polskiej

61


narodowości. Trudno tu wymienić zagrożenia, jakie czają się na Miszkę. Trzeba tylko podkreślić, że obecne są na każdym, dosłownie każdym kroku. Nazwy takich anomalii jak „karuzela” czy „popielniczka” działają na wyobraźnię i czytelnik może się domyślić, co takiego stanie się z bohaterem, gdy w taką anomalię nieopatrznie wejdzie. Innym razem same nazwy mówią niewiele, ale bohater każdą z nich opisuje – wiedźmi kisiel, rdzawe włosy. Brzmi zabawnie? Książka mimo tego, że nasz bohater jest w prawdziwej, co tu dużo pisać dupie, przepełniona jest humorem. Nie każdemu ów humor będzie odpowiadał. Ironiczny, sarkastyczny i często czarny – taki jest on w Zonie. Jeśli oczywiście jest na niego miejsce. Michałowi Gołkowskiemu muszę pogratulować sprawności pisarskiej i lekkości pióra. Przyznam, że niechętnie zabrałem się do „Ołowianego świtu”. Gracz ze mnie żaden. Nie znam zatem serii o czarnobylskiej katastrofie, przez co obawiałem się, że najzwyczajniej w świecie do Zony wejdę jak niezaznajomione z niczym prosie. Ale już po przeczytaniu dwóch czy trzech stron pokiwałem głową, czując, że „to jest to”. Znaczy się, wtedy zacząłem liczyć na lekką i przyjemną lekturę. Sprawdziło się. Książka podzielona jest na rozdziały, a każdy z nich opowiada o innej misji. Jak w grze. No właśnie. Wiadomo, że w grze umiera się trudniej, a i samego bohatera możemy posłać w sam zad szatana, bo przecież i tak za chwilę mamy szansę go uleczyć/wskrzesić itp. Takie podejście Miszki do jego misji jest zauważalne. Czy to drażni? Mnie osobiście wcale nie przeszkadzało. Jaka konwencja, taki bohater. Jeśli ktoś chce doszukać się wad w „Ołowianym świcie”, znajdzie je równie łatwo jak zalety. Wrażenie, że jesteśmy w grze, bohater, który wchodzi do każdej dziury czy pojawiająca się schematyczność mogą niektórych zrazić. Mogą, ale nie muszą. Dla mnie wycieczka do Zony była śmieszno-straszną, wciągającą przygodą. Spodziewałem się drętwego opisywania kolejnych lokacji i niezrozumiałych nazw. Dostałem żywy – to określenie nie do końca jest odpowiednie – świat, bohatera, cel, emocje. I chyba o to chodzi? Książkę czytałem przeważnie w autobusie, a fakt, że kilka razy prawie przejechałem przystanek najlepiej opisują poziom mojego „zaczytania”. Tytuł: Ołowiany świt Autor: Michał Gołkowski Wydawnictwo: Fabryka Słów, 2013 Stron: 360 ISBN: 9788375747362

62


Mgnienie ekranu. Zbiór opowiadan Paulina Kuchta

Tego autora nikomu nie trzeba przedstawiać. Terry Pratchett z inteligentnego, prześmiewczego humoru, ironii, wytykaniu absurdów rzeczywistości uczynił swój znak rozpoznawczy. Mgnienie ekranu to zbiór ponad trzydziestu opowiadań, zarówno tych ze Świata Dysku, jak i spoza najsłynniejszego uniwersum Terry’ego Pratchetta. Opowiadania są ułożone chronologicznie i pozwalają nam prześledzić jak rozwijało się pisarstwo Pratchetta na przestrzeni lat. Każdy utwór jest opatrzony wstępem autora, z którego możemy się dowiedzieć, kiedy tekst ujrzał światło dzienne i jakie były okoliczności jego powstania. Rozpoczynamy Piekielnym interesem, opublikowanym w 1963 roku. Pratchett miał wtedy 13 lat i za to krótkie opowiadanie dostał czternaście funtów, co wystarczyło młodemu pisarzowi na zakup swojej pierwszej maszyny do pisania. Już wówczas pokazuje nam się z najlepszej strony. A parodie spotów reklamowych są jednym z najzabawniejszych fragmentów opowiadania. Przytoczę jeden z nich: Patrz, jak Cerber lubi swoje Psie Smaczki! Twój pies też może mieć takie lśniące futerko, takie błyszczące kły, takie trzy głowy. Wystarczy, że będziesz go karmić Psimi Smaczkami! Psie Smaczki w wygodnych jednoporcjowych puszkach! Cerber mówi, że Psie Smaczki, są sm-hau-kowite! Pytaj w sklepach o Psie Smaczki. Chociaż na sukces autor musiał jeszcze trochę poczekać, to, chciałoby się rzec, piekielnie inteligentny, talent prześmiewczego trzynastolatka już jest zauważalny. Dalej autor nie obniża lotu. I tak mamy publikowane pod pseudonimem Wujek Jim teksty Dziecięcego kręgu (Książę i kuropatwa oraz Rincemangle, gnom z Suchych Mokradeł czyli historia wyprawy Gnoma do miasta, w którym życie jednak okazuje się zbyt trudne). Mamy też świetne opowiadanie Wysokie Megi, które było przyczynkiem do powstania Długiej Ziemi, napisanej wspólnie ze Stephenem Baxterem. Jest to dodatkowa zachęta by sięgnąć potem po tę książkę.

prostu wychodzi.

Osobiście bardzo przypadły mi do gustu Gramofony nocy, które są też jednym z ulubionych opowiadań pisarza. Podobnie Trollowy Most, z którym polscy czytelnicy mogli zapoznać się już wcześniej, za pośrednictwem miesięcznika Nowa Fantastyka. I chociaż, jak pisze Pratchett, za opowiadania płaci krwią i zazdrości ludziom, którzy piszą je dla zabawy, to wcale nie widać wysiłku, jaki wkłada w ich powstanie. Pratchett nie sili się na humor, tak mu już po

Dla fanów będzie to prawdziwa uczta. Autor żongluje pomysłami, co rusz stwarza nowe światy, niektóre zaludnione przez znanych nam już bohaterów. Jest tu miejsce na satyrę polityczną (Prosimy o oddychanie krótkimi, mocnymi sapnięciami, Nie ma większego durnia niż stary dureń stojący w angielskiej kolejce), trzynastozgłoskowca (Opowieści Glastonburyjskie), a nawet popularne u nas ostatnio drabble

63


(Inkublamaż). Teksty są bardzo różnorodne, mamy miniaturki, teksty okolicznościowe, czy długie opowiadania, które rozrosły się po czasie w powieści. Pomimo kilku słabszych tekstów w tak zróżnicowanym zbiorze, zdecydowanie jest on wart lektury. Uważam, że jest to pozycja, z którą powinien zapoznać się każdy. Fanów nie trzeba do tego jakoś specjalnie zachęcać, a dla innych czytelników to doskonała okazja, żeby mogli przekonać się do twórczości pisarza. Można się tylko cieszyć, że z okazji swoich 65 urodzin Pratchett podarował nam wszystkim taki wspaniały prezent. Na sam koniec pozwolę sobie sparafrazować autora omawianej tu pozycji: Jeśli zatkam uszy palcami i będę głośno wołała „lalalalala”, nie usłyszę, jak komentujecie tę recenzję. Ocena: 8/10 Tytuł: Mgnienie ekranu. Zbiór opowiadań. Autor: Terry Pratchett Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2013 Stron: 312 ISBN: 978-83-7839-495-2

64


Rozwiazanie konkursu Konkurs z a wynos. Luty 2013 – Rozwiązanie!!!

Spośród tekstów, które do nas przesłaliście na konkurs ogłoszony w lutowym "Szortalu na wynos" wybraliśmy dwa najlepsze. Pojawią się one zarówno w "Szortalu na wynos" jak i na portalu. Oto zwycięzcy i ich teksty:

Andrzej Betkiewicz – „Chrystus w Limbo” Paweł Wojczyński – „Zajączek” Obu Panom gratulujemy i prosimy o przesłanie swoich danych adresowych na akusz@szortal.com.

65




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.