Szortal na wynos listopad 2013

Page 1



Redakcja REDAKTOR NACZELNA: Aleksandra Brożek I JEJ PRAWA RĘKA: Rafał Sala OJCIEC REDAKTOR (NASZ GURU): Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR (MÓZG OPERACJI): Aleksander Kusz LITERATURA, CZYLI GRUBA RURA: Rafał Sala, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska KOREKTA: Aleksandra Brożek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska PUBLICYSTYKA, A WIĘC RZECZ NIE DLA LAIKA: Hubert Przybylski Stała współpraca: Bartłomiej Cembaluk, Sławomir Szlachciński, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Maciej Musialik, Anna Klimasara, Paulina Kuchta, Joanna Denysiuk, Joanna Załuska DZIAŁ GRAFICZNY, DZIĘKI NIM ŚLICZNY: Maciej Kaźmierczak, Rafał Sala, Milena Zaremba, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Zuzanna Królik, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Piotr Kolanko, Kinga Siążnik SKŁAD I ŁAMANIE (GDY NIE WYJDZIE MAJĄ PRZE… KŁOPOTY): Konrad Staszewski, Andrzej Puzyński, Natalia Maszczyszyn PROMOCJA Milena Zaremba, Bart Urbański OKŁADKA: Jacek Kaczyński Email: redakcja@szortal.com Wydawca: METODY Sp z o.o. ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry 42-600 Tarnowskie Góry

3


Baranek mówi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6

PREMIERY Moja wspaniała Luiza Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Trypciak, czyli tryptyk króciakowi pod niekonwencjonalnym językowo tytułem: „Rząd rulez!!!” Krzysztof Baranowski . . . . . . . . . . . . . . . . . 9

7 PYTAŃ DO... czyli gdzie diabeł nie może, tam Szortal pośle Sylwia Błach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11 Michał Gołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13

SZORTOWNIA Wody stryja Antona Krzysztof Piskorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16 Z cyklu „Zdarzyło się”: Kociaki Romuald Pawlak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 Autorytet Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21 Pogotowie Robert Sarnecki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22 Do gwiazd Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23 Bajka o dwóch żabach Tamara Bińczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24 Krzysiek i Rysiek Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Nadzieja Krzysztof Guz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26

STUSŁÓWKA Z cyklu „Zdarzyło się”: Szczury Romuald Pawlak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 Cisza Krzysztof Guz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

SUBIEKTYWNIE 72 bzdury, ale nieźle podane Istvan Vizvary . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32 Spuścizna Aleksandra Brożek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35 Doktor sen Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36 Warto się czasami zastanowić Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38 Król jaki jest, każdy widzi Sławomir Szlachciński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40 Czy te oczy mogą kłamać? Milena Zaremba . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42 Skrzydła dla każdego Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44 Riddick Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 Orbitowski - mon amour, a może min Kærlighed Aleksander Kusz . . . . . . . 48 Naznaczeni przez jeziora Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51

4


Troszkę ostatnio choruję i nie bardzo mogę skupić się na słowach. Przerzuciłem się zatem na obrazki. Głównie ruchome, bo ileż można patrzeć na „Damę z łasiczką” czy inną „Bitwę pod Grunwaldem”. A ponieważ nie jestem humanistą, a jeno humanoidem, najbardziej lubię rzeczy, które już znam. Na pierwszy ogień poszła seria z Mad Maxem. Jedynki nie oglądałem od bardzo dawna. Pewnie, znałem fabułę, bo to jest fabuła, którą się zna. I już. Ale nie pamiętałem, jak bardzo wkurzał mnie film. Wkurzały mnie te sceny zupełnie od czapy. Takie jak, dla naprzykładu, jazda Gusa na motorze. Jedzie tak sobie. I jedzie. Coraz szybciej. Jedzie. Nie wiem dokąd. Nie wiem czy on wie. Ale jedzie. I coraz szybciej. Wreszcie wypada z drogi. Koniec sceny. Cóż… Wkurzali mnie motocykliści. Gangsterzy. Przypuszczam, że mieli być groźni. Może nawet przerażający. Wyszli śmieszni. Komiczni. No może tragi-komiczni, bo w końcu wiele zła wyrządzili, szczególnie Maxowi. Ale ich zachowanie… Totalna pomyłka. Myślę sobie – stary film, inne realia, inni widzowie. I zapuszczam „Wojownika szos”. I przez ponad godzinę próbuję zrozumieć, dlaczego goście, którzy zabijają się dla paliwa, marnują to paliwo kręcąc swoimi maszynami bezsensowne ósemki po pustyni. Zapewne wymóg widowiska. „Kopułę gromu” sobie odpuściłem. Nie czepiam się. Nie narzekam. No, może troszeczkę… Oglądałem te filmy nie po raz pierwszy i pewnie nie raz jeszcze obejrzę. Sentyment. Ale coraz trudniej jest mi je polecić komuś, kto ich jeszcze nie widział. Cenię sobie starocie, w końcu sam nie jestem już taki młody. Ale co innego „cenić sobie”, a co innego „sprzedać komuś”. Na pocieszenie obejrzałem sobie „Seksmisję”. Poprawiłem „Kingsajzem”. I wiecie co? Magia działa. To chyba tyle. Chciałem napisać coś zupełnie innego. Chciałem Wam opowiedzieć o moich dzieciach, rzuconych w szpony edukacji. Ale po wycięciu słów ogólnie uznawanych za wulgarne i obelżywe, pozostało mi jedno, na dodatek urywające się w połowie zdanie. Mało. Mimo wszystko, oglądajcie ramotki. Owszem, trzeba czasem przymrużyć nieco oko. Czasem na chwilę zamknąć oba. Ale można wtedy nie myśleć o polskim systemie edukacji. Pozdrawiam Was serdecznie Bezgranicznie Wam oddany Starszy od pierwszego „Mad Maxa” baranek

5


Premiery


MOJA WSPANIAŁA LUIZA Antoni Nowakowski – Luiza jest wspaniała… – Hunter westchnął. – Nie wiem tylko, czy jej się podobam, ale będzie moja. Nie denerwuj się, zaraz się odlejesz. Trzeba dbać o porządek. Czule poklepał Arleta po karku, a potem mocniej ściągnął zębami smycz. – Od kiedy nauczyliśmy się mówić – ciągnął z ożywieniem Hunter, nagle przyśpieszając – wszystko jest prostsze. Mogę ją uwieść słowami. Arlet poczuł, że obroża zaciska się na gardle. – Wychodek już blisko. – Głos Huntera brzmiał dobrodusznie. – Człowieku, tylko nie narób w gacie! Arlet posłusznie kiwnął głową. Pomyślał z goryczą, że psy, dominująca rasa świata po nuklearnej apokalipsie, od kiedy stały się rozumnymi olbrzymami, robią się coraz bezczelniejsze.

7


TRYPCIAK, CZYLI TRYPTYK KRÓCIAKOWI POD NIEKONWENCJONALNYM JĘZYKOWO TYTUŁEM:

„RZĄD RULEZ!!!”

Krzysztof Baranowski Część druga: NA PĘTLI Gwar w autobusie narastał. Początkowy szmerek i nerwowe pokasływania, powoli zamieniały się w głośne utyskiwania i coraz bardziej kwieciste wiązanki. I nic w sumie dziwnego. Mieliśmy ruszyć o szóstej trzydzieści pięć, tymczasem dochodziła siódma, a my wciąż tkwiliśmy na pętli. W końcu spóźnić się do pracy czy do szkoły, szczególnie w poniedziałek, to żadna frajda. Ludzie się denerwowali. Mnie udało się zachować spokój, mimo pełnej świadomości, że najprawdopodobniej przepadnie mi pierwsza lekcja. I tak nie chciałem zdawać religii ma maturze. Zamiast się niepotrzebnie pieklić, obserwowałem powolutku sunącego ku autobusowi staruszka. Podpierał się na takim metalowym stelażu, takim jakby balkoniku na kółeczkach i krok po kroczku zbliżał się do przystanku. „Przynajmniej zdąży” pomyślałem. W końcu dotarł do celu. Bez pośpiechu złożył ten swój balkonik i z trudem wgramolił się do autobusu. Postał chwilę, posapał srodze i ruszył w stronę miejsca kierowcy. Myślałem, że może chce kupić bilet, ale on opadł ciężko na siedzenie, wyciągnął z kieszeni bryle o szkłach grubości butelkowych denek i zaczął je starannie wycierać. Oczywiście, że bez pośpiechu. Ludzie w autobusie zamilkli. Tak nagle, że aż mi się dziwnie zrobiło. I nieco nawet straszno. Bo wiecie – najpierw harmider, bluzgi, popłakiwanie nawet tu i ówdzie, a potem znienacka całkowita cisza. I jeszcze ten staruszek na miejscu dla kierowcy. Brr. Sam staruszek niewielką uwagę zwracał na otoczenie. Spokojnie skończył wycierać okulary, wydobył skądś kluczyk i próbował trafić nim do stacyjki. Liczyłem te próby. Chyba zresztą nie tylko ja, bo pasażerowie zaczęli przejawiać pewne zaniepokojenie. Wreszcie jakiś gość w gajerku, rozpiętym płaszczu i super modnym kapelutku podszedł do dziadka i zagaił. Dość nawet grzecznie. – Przepraszam pana bardzo, ale co pan, do jasnej cholery, tutaj robi? Staruszek spojrzał na niego zdziwiony. Tak mniej więcej na niego. W jego kierunku, w każdym razie. Prawie. – Jak to co? Ruszam. Opóźnienie przecież mamy. Długo niby nie mówił, ale i tak zmęczył się bardzo. Zasapał się. Nawet zachrypnąć zdążył. Gostka w kapelutku zamurowało. Podobnie jak nas wszystkich. Ale tylko na chwilę. Ludzie zaczęli znowu krzyczeć. Niektórzy wysiadali w pośpiechu. Zapachniało paniką. A dziadek, po chwili odpoczynku, ponownie podjął próby trafienia kluczykiem do stacyjki. W końcu mu się udało i odpalił silnik. – Rany boskie! – wrzasnęła jakaś paniusia. – Chyba nie chce pan kierować tym autobusem?! Dziadek zaczął się śmiać. Tak to wyglądało, chociaż nie wykluczone, że się dusił. – Nie chcę! – wychrypiał z trudem łapiąc oddech i śliniąc się obficie. – Oczywiście, że nie chcę! Ale muszę. Po ostatnich zmianach przepisów zostało mi jeszcze cztery lata do emerytury!

8


7 pytań do...


„7 PYTAŃ DO . . . „ CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

SYLWIA BŁACH

Sylwia Błach nie jest wampirem, jak twierdzą niektórzy. Przeważnie zajmuje się pisaniem historii grozy. Debiutowała zbiorem opowiadań „Strach”. Nieco później ukazała się jej powieść „Bo śmierć to dopiero początek”. Wydaje się, że już niedługo wypisanie wszystkich tekstów Sylwii zajmować będzie dużo czasu, gdyż jest osobą niezwykle ambitną. Poza pisaniem interesują ją moda, wizaż, kryminologia. Niedawno wzięła udział w projekcie „Zombiefilia” – antologii opowieści o umarlakach. Sylwię możecie też znaleźć na portalu „Niedobre literki”. Jesteś kojarzona z grozą, horrorem, opowieściami wampirycznymi, dlatego też pytanie będzie z gatunku strasznych. Czy Sylwia Błach bałaby się o czymś napisać? Jakiego tematu nigdy nie poruszysz w swoich opowieściach? To trudne pytanie. Podobne usłyszałam na Polconie, w trakcie spotkania autorskiego. Wtedy stwierdziłam, że nie przychodzi mi do głowy żaden temat tabu. Wydaje mi się, że najgorsze zwyrodnienia można przedstawić ze smakiem, a jeśli miałoby to jakieś literackie uzasadnienie lub komuś pomóc – tym bardziej nie powinno się ograniczać. I tej opinii się trzymam, z jednym małym zastrzeżeniem, które dotarło do mnie jakiś czas później, przy okazji pewnej współpracy... Nie chciałabym pisać o sobie, w sensie dzielenia się moim życiem, tym jak sobie radzę i funkcjonuję. Nie wyobrażam sobie swojej autobiografii. To zabawne, bo jednocześnie uważam, że taka pozycja podbiłaby rynek (śmiech)! Tak samo nie lubię sytuacji, w których ludzie myślą, że kreowana przeze mnie postać to ja. Nazwijmy więc tę tematykę moim osobistym tabu. Choć nie jest to absolutne nigdy przenigdy. Dajmy na to, że nagle jedna z Twoich historii staje się rzeczywistością, na dodatek Ty sama znajdujesz się w tej rzeczywistości. No i razem z Tobą my. Na którą z Twoich historii byś nas nie skazała? Inaczej mówiąc, która z Twoich opowieści jest zbyt straszna, by mogła okazać się prawdziwa. Nie mam pojęcia! Nikomu nie życzę żadnej z moich historii, za dużo w nich makabry i bólu. Hm, jeśli faktycznie muszę wybrać tę jedną jedyną, to chyba „Bogowie w szachy grają” - z prostej przyczyny. To historia o końcu świata, a tego nam nie życzę. Czy jesteś rozpoznawana jako „Ta Sylwia Vamppiv Błach”? I tak, i nie. Nie dostrzegam jakiejś ogromnej popularności czy szaleństwa na punkcie mojej osoby. Z drugiej strony zdarzają mi się sytuacje, gdy ktoś do

10


mnie podchodzi na ulicy i mi gratuluje – głównie w mojej małej mieścinie, w której wszyscy wiedzą wszystko. Ale podobne historie coraz częściej mają miejsce na konwentach, gdzie zawsze byłam jedną z anonimowych uczestniczek, a ostatnio wożę się jako gość (śmiech). To jest magiczne uczucie, gdy ktoś podchodzi do ciebie i pyta o to co tworzysz. Naprawdę sympatyczne! Wyobraź sobie, że jesteś na pokładzie statku kosmicznego (zielone ludziki, wielkie oczy, lasery itp.), którzy postanawiają Cię porwać na swoją planetę, celem przerobienia na limfatyczny płyn energetyczny. (Lepiej nie pytaj co to jest). Jednak możesz się uratować. Wystarczy, że wydasz im trzech najlepszych Twoim zdaniem pisarzy polskich. Dodam tylko, że Sienkiewicza i Prusa już mają. Na pewno nie wydałabym im pisarzy najlepszych! W imię talentu i grozy, poświęcę swą osobę, niech moja energia idzie w kosmos! (Albo udam, że wydaję najlepszych, a podam najgorszych, hue, hue, hue). Czy inspiracją są dla Ciebie poczynania Twoich kolegów i koleżanek po piórze? Czy często wpadasz na pomysł, który po pewnym czasie okazuje się już przez kogoś wykorzystanym? Na szczęście nie miałam takiej sytuacji. Duże znaczenie ma dla mnie oryginalność moich historii. Czasem wręcz zbyt duże, jak śmiała się kiedyś znajoma po piórze, gdy przeżywałam, że mój pomysł musi być jedyny w swoim rodzaju. A czy historie znajomych są inspiracją – pewnie w jakimś stopniu tak. W końcu inspiruje mnie wszystko wokół, świat, odczucia, ale także to co czytam. Jest to naturalne zjawisko. Dokończ zdanie: „Sylwia Błach wpatrywała się w niebo, a gdzieś tam wysoko...” ...z innej planety, inna Sylwia Błach patrzyła na nią, marząc o tym, by ich błękitne oczy połączyły się w kosmiczną jedność. Co chciałabyś osiągnąć jako pisarka? Czy wyznaczyłaś sobie jakieś punkty, cele? A przy okazji, jakie są Twoje najbliższe plany pisarskie? Sławę, pieniądze i dom z basenem, do którego będę zapraszała kolegów po piórze i będziemy urządzać dzikie orgie (literackie, oczywiście!) A tak na serio to chciałabym po prostu pisać. Choć czasem mam dość, to kocham to i moim marzeniem jest pojawiać się w antologiach, czasopismach, wydawać książki... I tyle. Fajnie by było gdyby w parze szła szalona kariera, zawsze marzyłam o byciu pisarzem jak ja to ze śmiechem nazywam „w amerykańskim stylu” (czyli rozpoznawalnym na ulicach, zapraszanym na bankiety etc. - jak w serialu „Castle” czy różnych dobrych filmach). Ale to marzenia, najważniejsza jest satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. Planów mam sporo – głównie antologie, jednak wydawcy ostatnio dopytują się o coś dłuższego. To moja szansa, nie chcę jej stracić, mam w zwyczaju czerpać z życia pełnymi garściami. Na pewno moje teksty ukażą się w antologiach „Gorefikacje II” czy „Toy stories”. Zanosi się też na pewną wyjątkową pozycję o duchach oraz inną o wampirach. Będzie też antologia o seksie, oczywiście odpowiednio doprawionym. Pieprzem i krwią, jakżeby inaczej. W pierwszym numerze „Horror Masakra” również pojawi się moje opowiadanie, a do „Coś na progu” pewnie skrobnę kolejny artykuł... Sporo tego, ciągle coś się dzieje :) Pytał: Rafał Sala

11


„7 PYTAŃ DO . . . „ CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE

MICHAŁ GOŁKOWSKI

Michał Gołkowski znany jest głównie dzięki powieści „Ołowiany świt”, której akcja rozgrywa się w Zonie. Czy autor jest stalkerem? Michał Gołkowski to przede wszystkim miłośnik historii, szczególnie tej najnowszej. Z zawodu tłumacz kabinowy ang-pol-ros. Z wykształcenia lingwista. Jakkolwiek to nie zabrzmi – zafascynowany Czarnobylem. Jesteś tłumaczem kabinowym, poliglotą. To niewątpliwie miało wpływ na samą powieść, prawda? Po raz kolejny w moim pisaniu łapię się na tym, że nie mogę wyzwolić się ze szponów lingwistyki. J Dla mnie świat jest po prostu o wiele bardziej skomplikowany w punktu widzenia kwestii językowych – okazuje się, że znajomość (albo i nie) danego „spicza” oznacza przetrwanie (albo i nie) w środowisku… Najczęściej oznaczając właśnie alienację i egzystencję gdzieś na marginesie grupy. Poza tym uwielbiam bawić się językiem i wszystkim, co z nim związane, bo tylko w ten sposób da się oddać prawdziwy koloryt i klimat Zony. Nie rozglądasz się czasem za anomaliami w realnym świecie? Wiesz, tak z przyzwyczajenia ;) Anomalie – nie, ale mutantów widuje się na naszych ulicach niemało J A na poważnie – nie ukrywam, że często siedząc w knajpie albo idąc ulicą kolekcjonuję typy osobowe i zapisuję w moim sekretnym kapowniku. Jednak rzeczywistość pisze najciekawsze scenariusze i bohaterów... najlepszym przykładem nieodżałowanej pamięci Trybik, prawda? Widzisz siebie jako stalkera? Potrafiłbyś spalić za sobą wszystkie mosty i stać się... no właśnie, kim? Beznadziejnym idealistą? Niespełnionym awanturnikiem? Jako *ja* - nie. Mam zbyt wiele rzeczy, których bym nie porzucił, chociażby moją rodzinę obecnie na czele z sześcioletnią córeczką, która ostatnio wystąpiła na konwencie w Zamościu w masce p-gaz J Natomiast z łatwością mogę wyobrazić sobie samego siebie bez żadnych zobowiązań, i wtedy wyprawa w nieznane, poza granice świata, prawa i moralności staje się zupełnie namacalnym konceptem. Co sądzisz o krótkich formach? Czy pokusiłbyś się o napisanie tekstu o objętości do 5 tys. znaków, którego akcja dzieje się w świecie Zony? Zaczynałem od krótkich form J Przecież OŚ miał być w założeniu jednym krótkim opowiadaniem. Potem dwoma. Następnie trzema… A potem wymknę-

12


ło mi się to spod kontroli i wyszła z tego pełnokalibrowa książka. Mam kilka pomysłów na krótkie opowiadania w świecie S.T.A.L.K.E.R.a, które na pewno kiedyś spiszę – są to raczej szkice, „obrazki z wystawy”, ale chętnie podjąłbym się takiego wyzwania. Wyobraź sobie, że ni stąd ni z owąd dostajesz szansę, by zostać jedną z anomalii w Zonie. Którą byś wybrał? A może stworzyłbyś inną? „Wiedźmi kisiel”, bez chwili zastanowienia. Leżysz sobie spokojnie, nie przeszkadzasz nikomu, bąblujesz tylko swoimi sprawami i syczysz, jak najdzie cię ochota. Nikt o tobie nic nie wie, w zasadzie to jesteś lżejszy od powietrza, więc możesz sobie w dowolnej chwili odlecieć – ale nie odlatujesz, i nikogo nie powinno obchodzić, dlaczego wolisz zostać tam, gdzie jesteś. Pełna sielanka. Więc zalegasz sobie kałużą, masz swoje miejsce w świecie, większość rozsądnych ludzi omija cię bokiem, od czasu do czasu stworzysz sobie jakiś supercenny artefakt, ktoś ci za to jest wdzięczny… A jak idiota podejdzie za blisko, to mu w c**j up*****sz nogi przy samej d*** (śmiech) W „Ołowianym świcie” Twój bohater twierdzi, że samotność w Zonie pomaga w przeżyciu, że lepiej, gdy człowiek wie, że musi polegać tylko na sobie. Jest wtedy ostrożniejszy. Czy Michał Gołkowski też tak uważa? Czy jesteś indywidualistą, który woli działać sam? Każdy jest indywidualistą, tylko nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Nawet zwierzęta zbijają się w stada, żeby zwiększyć szanse swojego przeżycia; ale nie szanse przeżycia stada, tylko swoje własne. Stado, grupa, kolektyw – to są sztuczne, wymyślone przez nas terminy, a prawda jest taka, że każdy z nas istnieje wyłącznie jako jednostka. Zawsze wolałem i wolę działać sam, łapię się na tym, że ludzie jako zbiorowość w zasadzie tylko mi przeszkadzają, włażą w drogę i nieodmiennie coś psują. Zdecydowanie wyznaję zasadę, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, to trzeba to zrobić samemu. To pytanie musi się pojawić. Czy wrócisz jeszcze do Zony w jakiejś opowieści? Prawdziwy stalker nie potrafi jej zostawić. Nigdy jej nie zostawiłem, więc nie muszę do niej wracać. Pisać nie przestałem ani na chwilę od października zeszłego roku (o rany, zaraz rocznica!), więc polscy fani nie muszą się martwić, że zabraknie im lektury (śmiech) Pytali: Aleksandra Brożek, Rafał Sala

13


Szortownia


WODY STRYJA ANTONA Krzysztof Piskorski Odkąd pamiętam wzorem mężczyzny nie był dla mnie ojciec, tylko stryj Anton. Tato pracował jako urzędnik w magistracie Riechtenau – małego, górniczego miasteczka pod Hirschenbergiem, które leżało głęboko wśród lasów i wzgórz. Miał szczupły nos, wąskie wargi, mówił niewiele i potrafił spojrzeć na mnie tak surowo, że nie musiał nawet sięgać po ciężki, skórzany pas, by przywołać mnie do porządku. Tymczasem jego brat, mój drogi stryjaszek, stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Wysoki, barczysty, z jasną brodą i wesołymi oczyma, był marynarzem na wielkich frachtowcach, prawdziwym obieżyświatem. Co roku wracał do miasteczka gnąc się pod ciężarem starych waliz, przywożąc pamiątki z Chin i Afryki oraz tysiące historii, które opowiadał potem do późna w gospodzie pana Kufta, no i u nas w domu, choć tato kręcił na to wszystko nosem. A ja nocami śniłem o tym, jak stryj Anton wędruje przez dżungle i pustynie, walczy z tubylcami, odkrywa zapomniane miasta i wydziera skarby pradawnym grobowcom. Jako mały chłopiec żyłem podobnie do reszty dzieci w miasteczku. Rano szkoła, a po niej zabawy na dworze do późnego wieczora. W grotach u podnóży wzgórz szukaliśmy pierścienia Nibelungów, w lasach tropiliśmy mityczne potwory. Pozostali interesowali się jeszcze automobilami, pociągami i sportem. Ale ja od tego wolałem książki o Indianach i podróżnikach, które czasem przywoził mi z Breslau stryjaszek. Byłem trochę dziwny, ale nie na tyle, by znęcali się nade mną w szkole. Lata niepostrzeżenie minęły. Dorośliśmy. Nibelungi odeszły, lasy skurczyły się, czarne dłonie górników wydarły wzgórzom ostatnie bogactwa, kopalnia podupadła, a Riechtenau zbiedniało. Byłem już na tyle duży, że docierało do mnie to, co się działo u nas i w całych Niemczech. Zacząłem dzielić zmartwienia dorosłych. Nawet stryj Anton się zmienił. W 1927, po dwóch latach na panamskim masowcu, wrócił do miasteczka chory, lekko posiwiały, niższy i słabszy niż go pamiętałem. Stwierdził, że musi trochę odpocząć, ale minęło pół roku, potem rok, a on nie wyruszył na kolejną wyprawę. Gdy skończyły się pieniądze, zaczął pracować w kopalni miedzi, razem z większością mężczyzn z miasteczka. Zamieszkał w małym, robotniczym mieszkaniu, które z trudem mieściło jego pamiątki z dalekich krajów. Coraz więcej pił. Wkrótce nadszedł wielki kryzys. Zamknięto kopalnię, która od lat przynosiła tylko straty. Pogrążyło to mieszkańców Riechtenau w rozpaczy, ale i przywróciło stryjowi odrobinę młodzieńczych sił. Nie poddał się beznadziei. Namówił resztę byłych pracowników, by założyli akcyjną spółkę, odkupili kopalnię i wznowili wydobycie – bez gromady urzędników, gryzipiórków oraz innych pasożytów, w których stryj widział przyczynę nierentowności przedsiębiorstwa. I tak kopalnia otrzymała drugie, pożyczone życie. Ale nie trwało ono długo, bo kryzys w Niemczech pogłębiał się, a interes pożerał ostatnie oszczędności mieszkańców Riechtenau. Miasteczko zbiedniało, podupadło. Wiele osób wyjechało do Hirschenbergu lub jeszcze dalej – do Breslau, Berlina... W roku trzydziestym pierwszym, w ostatnim czynnym szybie, gdy właśnie ostatni raz zabrzmiał dzwonek oznajmiający koniec ostatniej szychty, stryj Anton ostatni raz wziął zamach oskardem, a potem ostatni raz wbił go w skałę, ze wściekłością i łzami w oczach, pod nosem mamrocząc najgorsze przekleństwa.

15


A wtedy kawał ściany zapadł się, runął w ciemną czeluść, która wydawała się prowadzić do samego serca ziemi. Górnicy długo rzucali w nią kamienie, ale żaden nie sięgnął dna. Telegram do Breslau poszedł następnego dnia rano. W niecałą dobę przyjechał inspektor górniczy, pan Stein o oczach równie twardych co nazwisko. Przeszedł się chodnikiem, skopnął w ziejącą dziurę kilka kamyków, po czym stwierdził, że kopalnię należy zasypać, bo dalsze prace byłyby niebezpieczne. Stryj Anton spytał czy nie można zamiast gryzipiórka przysłać tutaj geologów, którzy zbadają dziwną pustkę i sprawdzą co się kryje na dnie. Urzędnik tylko prychnął pogardliwie i powtórzył, że kopalnia ma zostać zasypana. Wtedy stryj poczerwieniał na twarzy, chwycił go, uniósł wysoko nad głowę i rzucił w przepaść. Świadkowie tej sceny stali w milczeniu. Każdy z nich czuł, że stryj Anton ma rację. Że na dole coś jest. Zeszli następnego dnia, zebrawszy wcześniej wszystkie liny w miasteczku. Było ich ośmiu – mała wyprawa, jak w książkach o odkrywcach, które dostawałem od stryja. Był rusznikarz Brunszwled, obwieszony bronią jak świąteczna choinka, był aptekarz o ptasim nosie i oczkach, poprawiający nerwowo binokle, był pan Knispel – nauczyciel historii z mojej szkoły. No i oczywiście stryj Anton oraz dwóch górników. Trzy godziny schodzili, nim dotarli na dno otchłani. Ale to nie był koniec – przed nimi otwierał się labirynt korytarzy, grot i podziemnych sal tak wielki, że przyprawiał o zawrót głowy, a światło karbidowych latarni często nie sięgało sklepienia. Z każdym krokiem ten podziemny świat robił się coraz dziwniejszy, bardziej groźny. Odkrywcy podziwiali komory pełne ogromnych kryształów, mijali trujące bajorka i przekraczali zdradliwe rozpadliny. Walczyli z białymi owadami wielkimi jak konie. I choć po drodze ginęli jeden po drugim, żaden nie postanowił zawrócić. Tylko stryj dotarł do końca, choć zajęło mu to cztery dni. W najdalszych głębinach odkrył skarlałą rasę ludzi o skórze aksolotli i niewidzących oczach zaciągniętych błoną. Mieszkali w ruinach podziemnego miasta z bazaltu, a całe dnie siedzieli nad brzegiem bezdennego jeziora, kiwając się w ciszy i popijając jego wodę. Stryj Anton zrazu próbował się z nimi rozmówić, lecz widocznie byli równie głusi co ślepi, bo ignorowali go całkowicie. A ponieważ był bardzo spragniony, napił się ich wody. I zaraz czarna jaskinia zmieniła się w sawannę, na której łany trawy kładły się głaskane subsaharyjskim wiatrem. Anton był w sercu Afryki, jego czarna dłoń ściskała mocno dzidę, jego oczy mierzyły wzrokiem wspaniałą antylopę. Po chwili zdał sobie sprawę, że to coś więcej. Miał tysiąc dłoni, trzymał tysiąc dzid, tysiącem różnych oczu patrzył na tysiąc antylop. Tak właśnie stryj Anton odkrył Wody Pamięci. Przyniósł ze sobą na górę małą flaszkę. Wieczorem, w gospodzie pana Kufta, rozlał jej zawartość do malutkich kieliszków, które z poważnymi minami degustowały wszystkie ważne osobistości Riechtenau, włączając w to burmistrza. Gdy tylko każdy z nich odstawiał szkło od ust, twarz mu wiotczała, oczy zasnuwały się mgłą. Nie wiem co widzieli. Byłem za młody, żeby dopuścili mnie do wody. Ale w miarę jak na blacie przybywało pustych kieliszków, rozmowa na temat cudownego płynu zaogniała się. Każdy miał swoją opinię na temat tego czym jest ta woda i jak naprawdę działa. Dopiero gdy pan Otto, właściciel jedynej księgarni w miasteczku, zobaczył średniowieczny Magdeburg, realniejszy niż na rycinach, zaproponował wytłumaczenie. Pijący wody widzieli przeszłość całych ludów i narodów. Sięgali po pamięć przodków. Cena za to dziwne odkrycie była wysoka – Riechtenau straciło siedmiu szanowanych obywateli. Niektórzy przebąkiwali, że warto zasypać kopalnię, ale stryj Anton nie chciał o tym słyszeć. Zjeździł cały świat szukając sławy i bogactw. Tymczasem najbardziej niepojęty, niezwykły skarb cały czas był pod jego rodzinnym miasteczkiem. Nie zamierzał pozwolić, by wyślizgnął mu się z dłoni. Jeszcze w trakcie żałoby po straconych w otchłani, Anton zaczął organizować kolejną, większą wyprawę.

16


Postanowiłem się do niej przyłączyć. Ojciec sprzeciwiał się, ale byłem prawie dorosły i tak mocno pragnąłem wziąć wreszcie udział w którejś z przygód stryja, że nie powstrzymałaby mnie żadna siła na tym świecie. Zwłaszcza, że jako jedna z nielicznych osób w Riechtenau nie bałem się otchłani. W mroku pod wzgórzami omal nie zginąłem i pierwszy raz zabiłem. Wolę tego nie wspominać. Wyszliśmy na powierzchnię po tygodniu, obładowani beczkami z tajemniczą wodą. Próbki rozeszły się po całym kraju i przez krótki czas o Riechtenau pisały gazety, a miasteczko pękało w szwach od przyjezdnych urzędników, profesorów, bankierów i przedsiębiorców. Kilka osób chciało położyć rękę na odkryciu, ale stryj Anton wykazał się sprytem. Właścicielem kopalni pozostała górnicza kooperatywa, a każdy z jej członków został prędko bogaczem. Większość rzuciła pracę i opuściła Riechtenau, by cieszyć się fortuną. Ale nie stryj. On pracował dalej, rozwijał wydobycie, zaplanował i zbudował rurociąg z otchłani. Wreszcie wpadł na plan przerobienia nieczynnego browaru, leżącego kilka mil od miasteczka, na rozlewnię wody, gdzie butelkowałby ją we wszystkich możliwych smakach – od malinowego po cytrynowy. Stryj Anton potrafił dopiąć swego. Już po roku rozlewnia pracowała, zatrudniając prawie wszystkich w miasteczku, w tym mnie. Zostałem zastępcą mechanika linii produkcyjnej, miałem swoją tweedową kamizelkę, zegarek z dewizką, solidną pensję. Stara mamusia płakała ze szczęścia, a wszystkie panny w Riechtenau się za mną oglądały. Byłem tym tak zaaferowany, że ledwie zauważyłem, że ze stryjem jest coraz gorzej. Pił dużo wody. Tyle, że ponoć jako jedyny sięgnął pamięcią aż do Kambru, Jury, Ordowiku oraz innych epok o imionach jak nazwy na etykietkach słodyczy ze sklepu kolonialnego. Nocami nie był człowiekiem, przemierzał długie linie genealogiczne pradawnych płazów i wijów o setkach odnóży, zabijał i był zabijany w ciemnych pramorzach. Nie wykazywał już większego zainteresowania rozlewnią. Czasem jeszcze schodził na dół obwieszony bronią, by w słabym światełku latarni odganiać strzałami z dwururki białe owady, podczas gdy pomocnicy naprawiali rozszczelniony wodociąg. Potem regularne dostawy stały się tak ważne, że do ochrony rur skierowano z Bawarii kompanię strzelców górskich, więc i tego nie musiał robić. Z tamtego okresu pamiętam głównie swój pierwszy samochód, swoją pierwszą kobietę, swoje drobne sukcesy. Nie to jak stryj, z którym już nie rozmawiałem, więdnął na moich oczach. W końcu wyjechał, powierzając rozlewnię zastępcy, panu Oppitzowi, który ledwie dwa lata później powierzył ją mnie. Stryj Anton umarł na serce po ogromnej libacji w najdroższym hotelu w Monachium. Żal mi, że wtedy nie przeżyłem jego śmierci tak jak powinienem, ale to były dzikie czasy. Przed naszymi oczyma świat zmieniał się jak w kalejdoskopie, byliśmy oszołomieni bogactwem, sławą. Zresztą dużo bardziej od losu Antona zajmowały nas rodzące się właśnie plotki o masowych zniknięciach. *** Jest szósty grudnia, pierwszy tydzień adwentu, czwarty rok po odkryciu wód. Zostałem sam. Na podwórku rozlewni buczy elektryczny agregator. Snop żółtego światła pada na ceglany mur, za którym sylwetki topól kołyszą się jak tubylcy, których w otchłani odkrył stryjaszek. W budzie przy bramie chrapie pies. Chwilę patrzę na to wszystko przez okienko o małych, prostokątnych szybkach, a potem wracam do przerwanego obchodu. Krążę po pustych korytarzach rozlewni, mijam wysokie kadzie, przesuwam wzrok po obłościach miedzianych rur saturatorów. Nie boję się złodziei. Już nie. Poza patrolami nie mam po prostu nic do roboty. Rozlewnia stoi. Zbyt wiele nieodebranych skrzyń z butelkami zebrało się w magazynach. Nie ma też po co chodzić na górę, do miasteczka. Stałbym tam tylko pośrodku ryneczku, szarpany zimowym wiatrem, a domy patrzyłyby na mnie rzędami zabitych na głucho okiennic. Nikt już bowiem nie mieszka w Riechtenau.

17


Ostatnia osoba z zewnątrz jaką widuję to kierowca ciężarówki, który czasem przyjeżdża po kilka skrzynek. Przywozi mi gazety. Według niego w Hirschenbergu zostało tylko parę tuzinów ludzi. Gdy był u rodziny w Breslau, widział całe kwartały kamienic gdzie nie mieszka już nikt Wszyscy opuszczają ten świat. Zbyt długo trwało, nim odkryliśmy efekt uboczny picia wód z otchłani. Wizje, które zsyłają, to więcej niż sny. To okna w przeszłość. Gdy grupa osób jednocześnie wyśni taki sam świat, to ich wizja staje się tak mocna, tak realna, że po prostu ich połyka. Rozpływają się w powietrzu z zamglonymi oczyma i szeroko otwartymi ustami; wpadają w inną historię, jak w dziwacznej opowiastce o tysiącu Żydów, którzy muszą wspólnie jednocześnie wyśnić Eden, by ludzie wreszcie go odzyskali. Mimo tego zagrożenia ludzie nadal piją wody. I znikają, znikają... A ja? Pięć razy na dobę patroluję rozlewnię. Przechodząc przy głównym zbiorniku zwykle muszę trącić kijem swojego ostatniego pracownika, Alberta – Polaka, który kiedyś na sankach uderzył głową w drzewo, dlatego jedynym zawodem, jakiego potrafił się wyuczyć, było zamiatanie podłóg. Wiem, że mimo surowego zakazu, który ustanowiłem po wyjeździe stryja, Albert podpija wodę. Potem śpi z otwartymi powiekami, a w oczach błyszczą mu łany zboża i szumią szmaragdowe gęstwiny, ocierające się lubieżnie o palisadę jakiegoś słowiańskiego grodu. Nie wiem czemu Albert wciąż tu jest. Albo imbecyle nie potrafią śnić dość mocno, albo nikt inny na całej ziemi nie dzieli z nim jego snu. Tak czy inaczej, gdy przyłapuję go na śnieniu, uderzam go kijem i na chwilę wraca do tego świata. Przytomnieje, przeprasza, zabiera się do zamiatania. Wiem, że to na darmo, że gdy tylko odejdę położy się gdzieś znowu. Ale chcę jeszcze zachować pozory porządku. Sam codziennie rano odbijam kartę w maszynie przy wejściu do rozlewni. Po ostatnim obchodzie, tak jak teraz, mam spokój. Idę więc do stryjowej biblioteki, do jego mieszkania w przybudówce rozlewni, by czytać pachnące skórą i bibułą książki o Indianach, odkrywcach i dalekich podróżach. Zatoczywszy wielką elipsę wróciłem bowiem do lektur z czasów dzieciństwa. Może ten świat ma jeszcze jakąś przyszłość. Może nie. Wiem jedno: nie będę pił wód stryja Antona. Nie zamierzam pozwolić, by wessała mnie inna, wyśniona epoka, choćbym pozostał ostatnim człowiekiem. Zegar wybija pierwszą w nocy. Tłusta ćma tłucze się o klosz lampy. Stare topole szumią na nocnym wietrze, a ja drżącymi dłońmi gładzę skórzane oprawy książek. Drzemią w nich moje sny z dzieciństwa, których nikt w miasteczku nigdy ze mną nie dzielił. I czasem tylko, gdy głowa robi się już ciężka, tuż przed osunięciem w niespokojny sen, nachodzi mnie niepokojąca myśl co było pierwsze: ślepi ludzie–askotle i niezwykłe źródło w otchłani pod Rietchenau – czy moje marzenia o nim.

18


Z CYKLU „ZDARZYŁO SIĘ”

KOCIAKI

Romuald Pawlak Pies prowadzi, zaspany ja na holu, za plecami blok, balkony. Przed nami cel psa, niekoniecznie mój, ja bym wolał kawę. Ślepy jestem, nie widzę, ten kot to kotka, kocica czy kocur? Psu rzecz nieobojętna, kotka może być miła, kocica wredna, kocur groźny. Skoro ciągnie, pewno wie, co robi. Pobawić się, zagadać, jak się żyje po kociemu. Kotów nie jada, wiem, doświadczenie dowiodło. Cel psa odwrócony ogonem do nas, zajęty obwąchiwaniem śladów po kotce, kocicy albo kocurze. – Tooomek! – dobiega nagle z balkonu. Odwracamy się odruchowo: pies, ja i kotka/kocica/kocur. Ja na pewno nie mam na imię Tomek. Mój pies także. Czyżby jednak kocur?

19


AUTORYTET Marcin Brzostowski Na przekór wieczornej blazie, włączyłem telewizor i zacząłem śledzić pasjonującą dyskusję. Gadające głowy rozprawiały o rzeczach ważkich, takich jak bóg, honor czy ojczyzna. Początkowo nie byłem przekonany, aby przelewanie krwi za idee było zasadne, jednak po jakimś czasie zrozumiałem swoją ułomność. Oczami wyobraźni dostrzegłem nawet siebie na barykadzie, dzierżącego w dłoniach proporzec wolności i strzelającego na oślep do niezliczonych wrogów. I gdy myślałem, że to już wszystko, na co mnie stać, głos w studiu zabrał pan ekspert od spraw wartości. Przemowę zaczął od poszanowania bliźniego, prześliznął się po zdziczałych obyczajach, a wywód zakończył ubolewaniem nad zanikiem poczucia dobrego smaku. Jakby tego było mało, po chwili zaczął przekonywać mnie, abym sprzedał nerkę i śledzionę, a uzyskane w ten sposób fundusze przekazał na rzecz jego fundacji. Tylko bowiem w ten sposób – jak zapewniał mnie dyżurny moralista kraju – siła pieniądza wesprze słuszne cele. Raniony ostrzem jego apeli, przez chwilę wahałem się, jednak ostatecznie przekonany, po raz ostatni dotknąłem zbolałych organów. I gdy sięgałem już po nóż, aby pozbyć się nerki, pan ekspert wstał nagle z fotela! Oszołomiony niecodziennym widokiem, przetarłem tylko oczy i czym prędzej wróciłem do swojej blazy. Była mi ona o wiele bliższa niż jego pryncypialnie niezapięty rozporek.

Ilustracja: Sylwia Ostapiuk

20


POGOTOWIE Robert Sarnecki Spowiła mnie ciemność. Choć czułem, że jeszcze żyję, nie mogłem skontaktować się ze swymi zmysłami. Potworny ból, jaki towarzyszył wypadkowi, zgasł wraz ze światłem. Po kilku minutach lub godzinach zacząłem się denerwować. Nie widziałem, nie słyszałem, nie czułem, a samo myślenie i trwanie przestawało mi wystarczać. Nagle przed oczami zaczęły pojawiać się sceny, urywane niczym w stroboskopie. Spacerujemy z Gosią po zimowym lesie. Cięcie. Zrzucam z gałęzi śnieg na nią. Śmiejemy się. Cięcie. Wracamy do samochodu, a ja przyklękam w śniegu i oświadczam się. Wyciągam uprzednio schowane pudełko z pierścionkiem z zaspy przy znaku „Uwaga, dzikie zwierzęta”. Cięcie. Łzy radości na jej twarzy. Cięcie. Całujemy się. Cięcie. Otwieram szarmancko drzwi przed nią i przechodzę na stronę kierowcy. Cięcie. Otwieram drzwi i patrzę w te cudowne oczy. Cięcie. Pędząca ciężarówka uderza we mnie, wyrywając także drzwi mojego samochodu. Cięcie. Otwieram oczy i widzę tylko śnieg przepełniony czerwienią. Cięcie. Słyszę krzyk. Cięcie. Ktoś odwraca mnie twarzą do nieba. Cięcie. Ciemność. Powoli wraca mi czucie. Niemal z nabożną czcią przyjmuję powracający ból połamanych kości, zmiażdżonych tkanek i obitych narządów. Wolę już to cierpienie od nicości, w jakiej byłem zawieszony. Mam po co żyć i dla kogo! Udaje mi się poruszyć palcami lewej dłoni. Czuję, że jestem w ruchu. Słyszę jakieś głosy. Próbuję się odezwać, przebijając się przez niedowład i ból. Z mych ust wydostaje się jedynie jęk. *** – Doktorze, rannemu wraca świadomość! – zawołał sanitariusz, przywiązując zmasakrowanego w wypadku mężczyznę do łóżka. – I tak tego nie przeżyje – stwierdził optymistycznie doktor, wyrzucając przez drzwi ambulansu niedopałek papierosa.– Podaj Pavulon.

Ilustracja: Sylwia Ostapiuk

21


DO GWIAZD Marcin Brzostowski Albin z kulturą związany był od dziecka. Rysował, malował, wycinał śmieszne wzory. Raz nawet dotknął klawisza fortepianu, lecz szybko znudzony uciekł do ogrodu. Kiedy się zakochał, zaczął pisać wiersze. Kiedy się odkochał, ułożył piosenkę. Nic go tak nie łechtało, jak artystyczna sława. Nie wiedział tylko biedak, co też miałby stworzyć. Kiedy Albin dorósł, smutek wziął go wielki, bo od nadmiaru emocji łeb mu spuchł jak bania. Lecz kiedy się dowiedział o losie van Gogha, zapragnął zdobyć sławę jako astronauta.

22


BAJKA O DWÓCH ŻABACH Tamara Bińczak Dawno, dawno temu, na skraju zaczarowanego bagna spotkały się dwie żaby, stara i młoda. Młoda żabka wyglądała na strapioną, więc starsza spytała, co się stało. – Szukam nowego stawu, w którym mógłbym zamieszkać – odparł żabi młodzieniec. – Niestety nie idzie mi najlepiej. Większość nie spełnia moich oczekiwań. Musicie bowiem wiedzieć, drogie dzieci, że młodzieniec nie był pospolitą, zieloną żabką, jakich pełno w okolicznych stawach, ale Żabim Księciem, który – jak na księcia przystało – okazał się dość wybredną jednostką. – Nasze bagno jest duże i pełno na nim obiecujących oczek wodnych – odparła stara żaba, w zamyśleniu kiwając głową. – Postępujesz jednak rozważnie, zachowując ostrożność. Musisz bowiem wiedzieć, że w chatce na skraju lasu mieszkają wiedźmy, bardzo łase na młode żabie mięso. – Och! – młody książę aż skulił się z przerażenia. – Wiedźmy – ciągnęła stara, mądra żaba. – Potrafią maskować swe kociołki jako sadzawki. – Muszę zatem unikać parującej, bulgoczącej wody! – To zależy. Otóż tylko młode wiedźmy wyczarowują stawy z gorącą wodą. Stare, doświadczone jędze wiedzą, że gdy tylko żaba dotknie takiej wody, sparzy się i umknie w las. Dlatego ich stawy początkowo są chłodne, a dopiero z czasem się podgrzewają. Nieświadomi zagrożenia zieloni bracia wchodzą do takich sadzawek i stopniowo gotują się żywcem. – To straszne – jęknął żabi książę. – Teraz jeszcze trudniej będzie mi odnaleźć odpowiedni staw! – Niekoniecznie. Gorące stawy nie są takie złe. – Jak to? – Widzisz, młodzieńcze, skacząc świadomie do bulgoczącej wody należy spodziewać się dwóch rezultatów. Po pierwsze, taki staw może być pułapką młodej wiedźmy. W takim wypadku najgorsze, co cię może spotkać, to lekkie poparzenie i konieczność salwowania się ucieczką. – Nie brzmi najlepiej. Jaka jest alternatywa? Stara żaba uśmiechnęła się chytrze. – Bulgoczący staw może okazać się bardzo komfortowym jacuzzi.

23


KRZYSIEK I RYSIEK Marcin Brzostowski Tuż przed północą sala pękała w szwach. Tłum domagał się walki wieczoru, którą mieli stoczyć mistrz z pretendentem. Gdy usunięto z ringu zęby i krew poprzedników, rozbłysły światła i do sali wkroczyli giganci boksu. Krzysiek i Rysiek, w otoczeniu prześlicznych hostess, pozdrowili kibiców, po czym wskoczyli na ring i rozpoczęli rutynową rozgrzewkę. Z każdą upływającą sekundą atmosfera stawała się coraz gorętsza, a żądny krwi tłum domagał się rozpoczęcia walki. Gdy rozległ się pierwszy gong, kibice zawyli, a z narożników wyszli na środek ringu mistrz z pretendentem. Jednak zamiast skrzyżować rękawice, Krzysiek i Rysiek rzucili się sobie w ramiona, obcałowali ze trzy razy, po czym Krzysiek, jako panujący mistrz, przemówił do tłumu: – Boksujemy z kolegą od dwudziestu lat. To cud, że jeszcze coś kumamy, bo z mózgów zostały nam już tylko gąbki. Poza tym, znudziły się nam krwawe jatki. Dlatego podjęliśmy decyzję – spojrzał w stronę Ryśka – że kończymy z boksem. Definitywnie. Tu i teraz. Sorki, kochani, ale to naprawdę koniec. Po tych słowach w sali zapanowała cisza, którą przerwał po chwili jeden z kibiców: – Ustawiona walka! Walczyć łachudry! – Tak jest! – zawtórował mu ktoś z boku. – Napierdalać się! – grupka mężczyzn w garniturach pogroziła bokserom pięściami. – Walczycie albo zgon! – rozjuszony tłum ruszył w stronę ringu. Pomimo złowrogich okrzyków Krzysiek i Rysiek nie podnieśli rąk i nie zadali ani jednego ciosu. Za to co bardziej krewcy kibice wskoczyli na ring i zaczęli wymierzać sprawiedliwość bokserom oraz sobie nawzajem. Gdy po kwadransie ochroniarze opanowali sytuację, okazało się, że sędzia nie wyłonił zwycięzcy pojedynku, a po Krzyśku i Ryśku pozostał jedynie mistrzowski pas.

24


NADZIEJA Krzysztof Guz Czekała ponad dwie godziny. Beznadzieja i rozczarowanie – po raz który w życiu? Nie przychodził. Jak zwykle zresztą. Zapomniał, nie chciał? Całe życie zapominał albo nie chciał... Jak na przedstawieniu w szkole, kiedy wypadła mu delegacja. I wcześniej – na komunii, po prostu musiał zostać w firmie. Złość i niemoc targały nią na przemian. Znów musi pójść do matki. Nie chciała. Wolałaby skoczyć z mostu zamiast patrzeć, jak matka rzyga po kolejnym przepiciu. Przepiciu – przecież ona tak codziennie. Dlatego nas zostawił. Z biegiem czasu zapomniał, nie chciał. Wyrzucił je z życia. Niby dbał, przesyłał kasę i dzwonił – czasem. Przeważnie kilka dni po urodzinach, po imieninach – ale dzwonił. Starał się. Jak zostawał w biurze, to wysyłał kolegę. Kolega – jak ona go nienawidziła, łysy w okularach. Zawsze niby przypadkiem łapał za kolano, kiedy zmieniał biegi. Nie uciekała, pokornie to znosiła. Ze strachu? Nie – raczej z tęsknoty za ojcem. Zobaczy go, chociaż przez moment będzie mogła normalnie żyć. Poczuć się, jak szanowana osoba. Ojciec jednak zapomniał – kolejny raz. Ogarnął ją chłód wieczoru – jak wtedy, gdy wylądowała w szpitalu. Odruchowo dotknęła przedramienia. Wtedy odratowali, dali psychotrop, dali opiekę. Kuratorka – raczej kurwatorka – pomyślała. Jak ona mogła wyciągać ludzi z dołów? Któregoś dnia ją śledziła – aż do klubu. W środku zobaczyła jak kuratorka tańczy – dla nich, samców. Zrobiła zdjęcie komórką – w razie co. Kiedy następnego dnia się spotkały, zagroziła – jak będziesz mnie „pilnować” to ja przypilnuję, żeby się dowiedzieli o twojej drugiej twarzy. Potem ojciec obiecywał, że się nią zajmie, wywalczy prawa. Obiecywał jej pokój i śniadanie każdego ranka. Minął rok, nie było pokoju, śniadania, domu. Była matka – nieprzytomna pijaczka i ojciec – nieuchwytny pracoholik. Nic więcej. Pusty świat. Pierwsza i ostatnia próba – nie chciała więcej. Nie mogła. Na to była za słaba. Za bardzo ceniła to marne życie. Marzyła – może jakoś się uda uwolnić z tego marazmu. Może jednak będzie mogła żyć normalnie. Pozna kogoś. Koniecznie słownego, niekoniecznie bogatego. Oby wystarczyło. Wtedy ułoży życie. Miała marzenia. Chłód znów przypomniał o ranie. Czas mijał. Zastanawiała się, co robić. Próbować go znaleźć, iść o matki czy przeczekać noc gdziekolwiek? Jak kilka dni temu – na dworcu. Nie. Odrzuciła ten pomysł. Na dworcu nie. Brud, zimno i jeszcze typy patrzące na nią łapczywie. Dobrze, że kręcili się SOKiści i policja. Tam nie pójdzie. Koleżanki – wszystkie się skończyły, kiedy zawaliła rok w szkole. Niby sobie nie dawała rady. Nie miała czasu na nadrobienie. Matka w nałogu, ojciec nieuchwytny. Nocowała jakiś czas u każdej, ale wszystkie odsunęły ją. Jakie durne cipy – myślała. Miały domy, rodziców, a wiecznie tylko jaki fryzjer, jakie kosmetyki, imprezy. A ty co? – pytały. Ojciec daje kaskę, to wydawaj – radziły. Nie wiedziały, że wydaje – na życie, jedzenie. To było najważniejsze. Koleżanki z innej bajki. Do nich też nie pójdzie. Powoli wstała z murka. Nie miała gdzie iść, nikt nie czekał. Nikt nie przyjechał. Beznadzieja i rozczarowanie. Usiadła i szczelniej okryła się bluzą. Usłyszała syreny. Minęła kolejna godzina. Jakiś policjant wysiadł z samochodu.

25


– Pani Agnieszka Z. ? – zapytał. – Tak – kurwa, pomyślała, czego on chce? – Proszę ze mną, pani ojciec miał wypadek. Prosi o odwiedziny w szpitalu. Była w szoku – nie zapomniał. Łza spłynęła jej po policzku. Wsiadła do samochodu. Bała się uczucia, które nią zawładnęło. Bała się, że to tylko złudzenie – płonna nadzieja nastolatki. Który to raz? Tym razem poczuła jednak coś jeszcze. Prawdziwą nadzieję, że tym razem się uda.

Ilustracja: Milena Zaremba

26


Stusล รณwka


Z CYKLU „ZDARZYŁO SIĘ”

SZCZURY

Romuald Pawlak - Szczury! Szczury! - dobiega zza okna. To dzieci po swojemu ustalają, kto sprytniejszy, szybszy, kto będzie stadu przewodził, a nie krążył na jego obrzeżach jak omega, oferma wybierany do drużyny jako ostatni. Dawno temu fletmistrz przyszedł do Hameln po szczury, a wyszedł z dziećmi, wywiódł w nieznane. A teraz szczury stały się obiektem niegroźnej wyliczanki. Zabawne, jedno z dzieci gra na klarnecie. Stara historia wróciła w nowych szatach. Szczury, jeśli gdzieś tu są, skryły się w mroku, obojętne na nawoływania. Przecież nie ich to dotyczy, one mają swoje szczurze sprawy. Ciekawe, czy małe szczury bawią się w „dzieci”, „dzieci!”?

28


CISZA Krzysztof Guz Otwieram oczy. Ciemno. Ktoś poruszył wewnętrzną strunę przeczucia. Czuję, że coś jest nie tak. Niepokój objawia się drżeniem rąk, głowa pulsuje. Czegoś brak. Coś się zmieniło. Niepokój przeradza się w wewnętrzne drżenie. Nie potrafię tego opanować. Jestem zdenerwowany? Nie mogę się uspokoić, kiedy zło narasta. To strach. Zaczynam się pocić. Czego się boję? Ogarnia mnie przerażenie. Serce przyspiesza, nabiera tempa, zaczyna walić jak szalone. Zaraz pęknie. Zwariuję. Natarczywy szum w głowie wzmaga się. Ciśnienie rozsadza głowę. Jakby wodospad walił o głazy. To już panika. Nie panuję nad sobą, chcę krzyczeć i wtedy... zdaję sobie, że to dopadła mnie bezwzględna cisza.

29


Subiektywnie


72 BZDURY, ALE NIEŹLE PODANE Istvan Vizvary Ted Chiang robi z nas idiotów. Pisze niezłe opowiadania zahaczające o prawdziwą, solidną naukę współczesną, a jednocześnie co chwila śmieje się z nas, kiedy z powagą zachwycamy się nad przeróżnymi bzdurami, które przedstawia jako prawdy objawione. Można oczywiście powiedzieć to samo o każdym autorze, który swobodnie korzysta z prawa postmodernisty do traktowania nauki instrumentalnie, jako źródła dumnie brzmiących nazw (liczba urojona, horyzont zdarzeń), przerażających gawiedź twierdzeń (entropia zawsze rośnie, dusza waży 21 gramów) czy kontrowersyjnych teorii (człowiek pochodzi od drożdży, wolna wola ma naturę kwantową). Prawdą jest jednak, że Chiang nie tylko mistrzowsko doi naukę współczesną w poszukiwaniu nośnych tematów, ale też opanował do perfekcji sztukę demagogii, niezbędną do użycia nauki na ów postmodernistyczny sposób. Czytelnikowi nie będącemu specjalistą (lub przynajmniej zapalonym amatorem) w dziedzinie, z której Chiang akurat czerpie, ciężko jest wskazać konkretne, subtelne błędy w użyciu, czy poruszaniu się po tejże dziedzinie. Błędy, które, trzeba przyznać, są niezbędne, żeby opowieść nie rozpadła się na luźne, pozbawione większego sensu kawałki. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę zaraz kilka rzeczywistych przykładów z opowiadań Chianga, które doprowadziły mnie do tych, a także innych wniosków, głównie na temat natury czytelnika (czy ogólniej, konsumenta sztuki). Zacznijmy choćby od „Co z nami będzie”. Chiang zastanawia się, co by się stało, gdyby można było przesyłać w przeszłość informacje o naszych wyborach. Powołuje w tym celu do życia „przewidywacz” (ang. Predictor), urządzenie, które przewiduje, czy wciśniemy przycisk i zapala lampkę na sekundę wcześniej. Według Chianga oznacza to, że wolna wola nie istnieje. Czemu? „Jeśli spróbujecie wcisnąć przycisk bez błysku, natychmiast zapali się lampka i, nieważne jak szybko próbujecie, nie wciśniesz przycisku przed upływem sekundy. Jeśli czekasz na lampkę, postanawiając nie wcisnąć przycisku, jeśli lampka się zapali, ona nigdy się nie zapala. Nieważne co zrobisz, lampka zawsze zapali się zanim wciśniesz przycisk. Nie możesz oszukać Przewidywacza”. Czy naprawdę, jeśli ktoś nam powie, że za rok kupimy sobie lody o smaku pistacjowym, będzie to oznaczało, że nie mamy wolnej woli? Czym to się różni od sytuacji, kiedy ktoś nam powiedział, że rok temu kupiliśmy lody pistacjowe. No tak serio? Jeśli ja wiem, że nakrzyczę na dziecko, kiedy stłucze wazon, to nie mam wolnej woli? A jeśli ktoś mi powie, że tym razem nie nakrzyczę i okaże się to prawdą, czy oznacza to, że jestem bezwolny? Bzdura i tyle. Wolnej woli nie mam, jeśli to, co robię jest zdeterminowane, czyli jednoznacznie wynika z tego, co już było. Chiang wyraźnie mówi, że chodzi o informację z przyszłości o tym, co wybierzemy. A zatem nawet wtedy wybór istnieje, co z tego, że możemy się dowiedzieć, jaki on będzie? Historyjka jest jednak zgrabna, zaś jej główna teza brzmi, jak rozumiem, „Jeśli pozbawimy się iluzji wolnej woli, cała ludzkość ma przefikane”. Co ciekawe, Chiang dochodzi do dokładnie odwrotnych wniosków, rozważając istnienie wolnej woli w opowiadaniu „Historia twojego życia”. Wychodzi od zasady Fermata o najkrótszym czasie, w jakim promień światła przebiega drogę pomiędzy dwoma punktami na swojej trasie. Według fizyka, który w opowiadaniu

31


przedstawia tę zasadę, oznacza ona, że „promień światła musi wiedzieć, dokąd będzie docelowo zmierzał, zanim wybierze kierunek, w którym rozpocznie swój ruch”. Bohaterka, lingwistka, kojarzy tę kuriozalną (jak na fizyka, nie jak na postmodernistę) interpretację z zachowaniem, jaki podpatrzyła u obcych (kosmitów): otóż rozpoczynając wypowiedź wiedzą, jak będzie brzmiał jej koniec i zapisując zdanie na tablicy, rysują je nie w kolejności wypowiedzianych słów, ale tak, że dopiero ostateczny cel opisuje całe zdanie. Pomińmy kwestię dlaczego obcy mieliby akurat porozumiewać się formułując zdania przetłumaczalne na ludzki i to wypowiadając je na głos układając liniowo słowa – takie już prawo autora: stworzyć świat tak, żeby było w ogóle o czym pisać. Przemilczmy również kontrowersyjny pogląd, że ludzie tak nie postępują (z wyjątkiem uczniów szkoły podstawowej, którzy pisząc wypracowanie, nie znają zakończenia zdania, rozpoczynając je). Otóż mnie zaskakuje rozwój wydarzeń, który autor przedstawia jako niekonieczny (inni lingwiści również mieli kontakt z obcymi i fizyką), ale możliwy: otóż lingwistka nabiera umiejętności takiej, jak domniemany promień światła: zna przyszłość, zanim ona w ogóle się zacznie. A jednak, tadam!, nie dostaje depresji. Nie popada w śmiertelną zadumę. Ona po prostu nie próbuje zmienić przyszłości, godzi się z nią, niczym foton, który wie, że pochłonie go za trzy miliardy lat siatkówka obserwatora, a jednak cierpliwie podąża naprzód, zamiast wybrać przy emisji ze stygnącego elektronu jakiś wygodniejszy kierunek. Opowiada zatem córce, co ją czeka, od młodości, aż do przedwczesnej śmierci. Wie to dokładnie, gdyż ćwiczyła holistyczne zapisywanie zdań. I tu objawia się nam talent Chianga w pełnej krasie! Gdyby jakiś autorzyna zaserwował nam opowieść o mechaniku samochodowym, który w desperacji nalał do silnika samochodu wody, potem zaś zburzył wieże nowego WTC papierowym samolocikiem i pokonał agentów FBI zbryzgując ich w specjalny sposób wydzieliną swoich gonadów, uśmialibyśmy się, lub oburzyli (zależnie od tego, czy opowieść miała być komedią czy raczej dramatem obyczajowym). Czemu? Bo to bzdury, każdy odpowie. A jednak, kiedy Chiang opowiada bzdury o przewidywaniu przyszłości przez fotony lub natchnione lingwistki, dostaje Nebulę, Locusa i nagrodę im. Theodora Sturgeona. Czapki z głów, zupełnie serio. Bo przecież nie chodzi o fakty, nie piszemy tu artykułu naukowego? Nie to się liczy, co się opowiada, ale jak się to robi. Najwyraźniej Chiang robi to całkiem nieźle. Jako ostatni przykład posłuży mi „Dzielenie przez zero”, opowieść o matematyczce, która odkrywa, że arytmetyka nie ma sensu. „Odkryłam formalizm, który pozwala zrównać każdą liczbę z każdą inną”, mówi. Nikt z matematyków, oprócz bohaterki, nie rozumie znaczenia jej odkrycia. Zaczyna być agresywna i nienawidzić swojego męża, a on przestaje ją w zamian kochać. „Dzielenie przez zero” ma opowiadać chyba o tym, że jeśli ktoś żyje nauką, a potem okazuje się, że zajmował się czymś bezprzedmiotowym, to można dosłownie oszaleć. Jednak Chiang wybrał sobie dziedzinę nauki tak niefortunnie, że musiał uciec się do wymyślenia swojej własnej matematyki, żeby jego opowieść miała jakikolwiek sens. W prawdziwej matematyce „odkryłam formalizm etc.” oznaczałoby, że nasza bohaterka wymyśliła inne znaczenie symboli 1, 2, 3 i tak dalej oraz że przekręciła znaczenie znaków +, =, <,> w taki sposób, że jest w stanie napisać 1=2 i nie oznacza to nic głupiego. I co z tego? Otóż w naszym świecie, nic z tego. Nijak to nie zmienia arytmetyki, bo w niej 1, 2, +, = i tak dalej, znaczą dokładnie to, co znaczą. Jednak w świecie opowiadania oznacza to dużo więcej. Dlatego Chiang musiał przekręcić znaczenie paru słów i faktów, żeby pokazać, jak totalne oddanie dziedzinie życia, która z dnia na dzień, dzięki twojej własnej pracy(!) staje się tylko pustosłowiem, źle wpływa na zdrowie psychiczne. Z mojego punktu widzenia, to właśnie czysto instrumentalne traktowanie dziedziny sztuki, jako zwykły rekwizyt. Gdyby Chiang napisał historię o sprzedawcy gofrów, który odkrył, że gofry tak naprawdę nie istnieją, a ludzie wokół są idiotami, myśląc, że jedzą coś rzeczywistego, wszyscy uznaliby, że zwariował głównie autor, a jeśli chodzi o bohatera, to zdecydowanie najpierw oszalał, a dopiero przez to uroił sobie, że sprzedawał dotąd powietrze. Z matematyką taki kit można wcisnąć bez trudu, bo kto tak naprawdę rozumie te wszystkie sinusy, całki i dzielenie przez zero?

32


Oczywiście, każdy zarzut użycia rekwizytu, czy zaprezentowania tematu niezgodnie z prawdą zawsze można odeprzeć powołując się na konieczność kreacji. Żaden film i żadna książka, nawet dokument, nie jest wiernym aż do znudzenia zapisem rzeczywistości. Żaden autor nie pokaże świata z każdej możliwej perspektywy, w najdrobniejszym możliwym detalu. Co więcej, żaden konsument nie chciałby uczestniczyć w sztuce, która w proporcjach jeden do jednego oddaje banał, rutynę i nudę rzeczywistego świata i życia większości jego mieszkańców. Który z czytelników miałby radość z czytania o nudnych, żmudnych śledztwach, zakończonych umorzeniem bądź aresztowaniem drobnego, głupiego oprycha? Kto chciałby oglądać przez dziesięć godzin dziesięciogodzinną podróż autem przez Europę, z setkami jednakowych miast, miasteczek, lasów i pól po drodze (oprócz Norwegów, rzecz jasna)? Kreacja jest sposobem, żeby ukryć to, co nużące i nudne oraz by umożliwić zaistnienie zdarzeń, które w rzeczywistości nie mogłyby zajść. Bo przecież, z jednej strony literatura, tak jak i wszystkie inne sztuki narracyjne, jest zbiorem odpowiedzi na pytania „co by było gdyby ...?” Z drugiej jednak strony, chodzi o sztukę właśnie. Najważniejsze są zatem emocje i refleksje, jakie będą udziałem konsumenta. Poprawność rozumowania czy precyzja opisu są niezbędne tylko w takich ilościach, jakie zapobiegną wynurzaniu się czytelnika czy widza ze świata, który właśnie poznaje. Dlatego właśnie trudno Chianga potępić. Skoro dobrze bawimy się oglądając przygody Bonda tylko dlatego, że wspaniałym widowiskiem są, czemu mielibyśmy wybrzydzać na niewiarygodność fascynująco przedstawionego scenariusza kontaktu z obcymi? Zresztą, jako gatunek jesteśmy chyba stworzeni do powierzchownego przeżywania piękna i szczęścia. Gdyby było inaczej, nie traktowalibyśmy tak powszechnej fascynacji pięknem ludzkiej (czy ogólnie zwierzęcej) formy jako czegoś oczywistego i godnego pochwały tylko wtedy, gdy dotyczy wyłącznie formy zewnętrznej. My jednak boimy się tych, którzy piękno dostrzegają w lśnieniu świeżych jelit i parującej w chłodnym powietrzu poranka wątroby. I tak samo wolimy czytać nieprawdopodobne opowiadanka o matematykach, niż podręczniki pełne wzorów, twierdzeń i definicji. Bo, jak wszyscy wiedzą, matematyka – tak samo jak świeże, cieplutkie flaki - jest fascynująca tylko dla chorych psychicznie. O czym zresztą chyba opowiadała historyjka Chianga właśnie. PS. Tak, jako początkujący autor-amator czuję zawiść o siedemset piętnaście nagród, które Chiang zdobył za swoje postmodernistyczne opowiadania. Co więcej, zdaję sobie również sprawę, że nie byłbym w stanie zdobyć nawet jednej z nich. Dalej jednak twierdzę, że Chiang robi z nas idiotów. W każdym razie z części z nas. PS 2. Kiedy czytałem opowiadania w zbiorku, zastanawiałem się, czy nie są one rodzajem literackiego eksperymentu w stylu Alana Sokala, który opublikował kiedyś w czasopiśmie naukowym artykuł przedstawiający „koncepcję związków pomiędzy koncepcjami rozwoju społecznego, emancypacji i feminizmu oraz w szczególności dekonstruktywizmu a grawitacją kwantową” (za, przyznaję, Wikipedią). Kiedy wszyscy już niemal zaklaskali się na śmierć, Sokal zwrócił publicznie uwagę, że jego artykuł to stek bzdur, a wysłał go wyłącznie dla prowokacji. Nie poszedłem tym tropem zbyt daleko, gdyż, jako się rzekło, w literaturze zawsze będzie ważniejsze „jak”, niż „co”, inaczej wolno byłoby pisać wyłącznie relacje prasowe. Tytuł: 7iedemdziesiąt 2wie litery Autor: Ted Chiang Tłumaczenie: Michał Jakuszewski, Jolanta Pers, Dariusz Kopociński, Agnieszka Sylwanowicz Wydawnictwo: Solaris Data wydania: 5 sierpnia 2010 ISBN: 978-83-7590-063-7 Liczba stron: 384

33


SPUŚCIZNA Aleksandra Brożek Nie jest łatwo żyć w cieniu sławnego ojca. A jeśli tym sławnym ojcem jest dyktator – znienawidzony przez jednych i uwielbiany przez innych – sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Nic dziwnego więc, że życie Swietłany Alliłujewej, jedynej córki Stalina, było jak róża – pełne kolców. Zresztą „Córka Stalina” to pozycja, z której dowiadujemy się wiele nie tylko o samej Swietłanie, ale też o jej ojcu, jego otoczeniu, o sytuacji w Związku Radzieckim za czasów panowania Stalina. Jest to lektura nader przygnębiająca, ale i fascynująca. Ludzi od zawsze zajmowało życie dyktatorów, powody ich decyzji, relacje prywatne. Autorka już na samym początku informuje, iż nie zachowała chronologii, a różne fakty z życia Swietłany i jej ojca podaje wybiórczo. Muszę przyznać, że wyszło jej to nad wyraz zgrabnie. Zawsze, gdy przystępuję do czytania biografii, boję się, że będzie po prostu nudna. Tymczasem Elwira Watała, rezygnując z chronologii, całkiem zgrabnie przeskakuje z jednego momentu życia Swietłany do innego, dzięki czemu zainteresowanie czytającego nie słabnie, a zarazem zapoznaje się on z dość ważnym wycinkiem historii współczesnego świata. Poznaje orwellowską rzeczywistość, w której definitywnie nie chciałby się znaleźć, a zarazem mimochodem próbuje zrozumieć mechanizmy prowadzące do tego, że ludzie sami gotują sobie piekło. Córka towarzysza Stalina, wielkiego ojca narodu, „czerwona księżniczka”, musiała uporać się z samobójstwem matki, tyranią ojca, a potem też z jego niesławą. W dzieciństwie miała praktycznie wszystko – oprócz miłości. Tę miłość ścigała przez całe życie. Niestety, bezskutecznie. A przy okazji: czy wiedzieliście, że wiele dziewczynek w ZSRR otrzymało imię „Swietłana” na cześć córki towarzysza Stalina? Również i Swietłana Tuchaczewska, która trafiła do sierocińca w Astrachaniu. W książce możemy obejrzeć szereg zdjęć ukazujących Swietłanę, jej ojca i ludzi z najbliższego otoczenia Stalina. Wygląda na to, że fotografii miało być więcej, gdyż autorka co rusz odwołuje się do zdjęć, których w książce niestety brakuje. Zapewne jej zamysł rozminął się z planami wydawnictwa. Nic nie szkodzi. Jeśli kogoś historia ta zainteresuje tak samo jak mnie, poszuka brakujących fotografii w Internecie bądź w innych pozycjach dotyczących życia ojczulka radzieckiego narodu. Ocena: 9/10 Autor: Elwira Watała Tytuł: Córka Stalina Wydawca: Videograf II Data wydania: 7.08.2013 Liczba stron: 304 ISBN: 978-83-7835-211-2

34


DOKTOR SEN Marek Adamkiewicz „Lśnienie” to powieść powszechnie uznawana za jedną z najlepszych w dorobku Stephena Kinga. Pomysł, by dopisać do niej ciąg dalszy z jednej strony wydawać się mógł szalenie interesujący, z drugiej jednak można było odczuć pewien niepokój, związany przede wszystkim z tym, czy autorowi uda się osiągnąć poziom tak samo wysoki, jak w przypadku poprzedniczki. I faktycznie, wydaje się, że klasykiem „Doktor Sen” w żadnym wypadku nie zostanie, ale nie jest to też książka, o której zapomnimy zaraz po lekturze. Ale po kolei… Ogniwem, które łączy oba dzieła jest Danny Torrance. Cudem ocalały z wyprawy do hotelu Panorama chłopczyk, jest teraz dorosłym mężczyzną. Podobnie jak jego ojciec, Jack, Dan zmaga się z problemem alkoholowym. Picie sprowadza na niego własne demony, z którymi będzie próbował się rozprawić. Życie Dana zmieni się diametralnie, gdy bohater dotrze do Frazier, małej miejscowości, w której żyje obdarzona jasnością Abra. Wraz z dziewczyną, będą musieli stawić czoła Prawdziwemu Węzłowi, organizacji, której członkowie polują na dzieci obdarzone jasnością i wysysają z nich tzw. „parę”. Teraz na ich celowniku znalazła się właśnie Abra. Ci czytelnicy, którzy myśleli, że King w swojej nowej powieści z przytupem powróci do horroru, mogą poczuć się nieco rozczarowani. Niby można się było spodziewać, że książka spenetruje nieco inne rejony literackie, niekoniecznie grozę - wszak autor porusza się ostatnimi czasy na granicy, bardzo rzadko wplatając w swoje dzieła poważniejsze motywy związane ze straszeniem; tym niemniej jednak po książce, która określana jest przez wydawcę mianem „kontynuacji Lśnienia”, można było spodziewać się mocniejszych nawiązań do tej klasyki gatunku. Kolejną sprawą jest fakt, że w sumie „Doktor Sen” powiązany jest z „Lśnieniem” dosyć luźno. To bardziej powieść obyczajowo-przygodowa niż cokolwiek innego, i mimo, że ten zabieg ma swój urok, to jednak nie tego się spodziewałem. Brakuje przede wszystkim tego specyficznego, niesamowicie sugestywnego klimatu zagrożenia, jaki odczuwaliśmy przez większą część lektury „Lśnienia”. Jeśli jednak odrzucimy na bok podobne oczekiwania, okazuje się, że „Doktor Sen” wciąż jest bardzo dobrym czytadłem. Kolejne lata praktyki tylko ulepszają warsztat Kinga. I być może niektórym zaświta myśl, czy to już tylko rzemieślnictwo, czy wciąż pisane z pasją historie, jednak nawet mimo tych dylematów, nie da się ukryć, że wciąż czyta się to wszystko wyśmienicie. Prawdopodobnie nie dostaniemy już do rąk żadnej przełomowej powieści, która wyszłaby spod pióra tego autora, ale ważne jest także to, by nie schodzić poniżej pewnego poziomu. A to Kingowi na razie chyba nie grozi. Mocną stroną powieści są także jej bohaterowie. King dobrze nakreślił charaktery zwłaszcza tych pierwszoplanowych. Dan Torrance wyewoluował w dotkniętego życiem, niepijącego alkoholika, który potrafił poradzić sobie z większością swoich problemów, a z tymi, które pozostały, wciąż próbuje walczyć. Jego relacje z Abrą nakreślone są ręka mistrza, z odpowiednią naturalnością i zahaczeniem o niektóre paranoje współczesnego świata. Czytelnik nie ma prawa się nudzić - nawet, gdy akcja akurat

35


się chwilowo zatrzymała, to uwaga, zarówno nasza, jak i autora, poświęcana jest bohaterom. Mimo, że pod tym względem jest naprawdę solidnie, to trzeba też uczciwie zaznaczyć, że w „Lśnieniu” było jednak lepiej. Brzemię „kontynuacji Lśnienia” okazało się być nieco zbyt ciężkie. Gdyby „Doktor Sen” był powieścią samodzielną, bez nawiązań, sprawiałby na pewno lepsze wrażenie. A po paru drobnych modyfikacjach fabuły, bezsprzecznie dałoby się to zrobić. Nie chcę spekulować, że chodzi tu o magię nazwy i użycie chwytu „To sequel kultowego dzieła!” jako sposobu na przyciągnięcie jeszcze większej ilości czytelników. Faktem jednak pozostaje, że „Doktor Sen” mógł być lepszy. Chociaż trzeba także w tym momencie dodać, że nawet te nieco gorsze powieści Kinga, wciąż jakościowo wyprzedzają większą część konkurencji. 6/10 Autor: Stephen King Tytuł: Doktor Sen Tytuł oryginału; Doctor Sleep Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Wydawca: Prószyński i S-ka Data wydania: 24. 09. 2013 Liczba stron: 653 ISBN: 978-83-7839-618-5

36


WARTO SIĘ CZASAMI ZASTANOWIĆ Aleksander Kusz Czasami człowiek w swoim pędzie, zazwyczaj nie wiadomo dokąd, przystanie. Zastanowi się. Każdego z nas to dopada. Czasami to tylko chwila, po której chwytamy mocniej teczkę, z którą biegniemy na następne, byle nie spóźnione spotkanie, albo wciśniemy mocniej pedał gazu, żeby zdążyć tam, gdzie się śpieszymy. Jednak czasami ta chwila wystarczy - przeleje czarę goryczy, albo przechyli szalę i zaczniemy inaczej żyć, inaczej się zachowywać, albo przynajmniej spróbujemy to zrobić. Właśnie dla takich - przystających, lub zamierzających przystanąć jest omawiana przeze mnie właśnie książka – „Mniej znaczy więcej. Duchowość dla zabieganych” Briana Drapera wydana przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Już widzę Wasze zdziwione miny. Cóż on tam znowu znalazł, nie miał nic lepszego do przeczytania? Widocznie nie. Wyznaję zasadę, że jak często my wybieramy książki, tak samo często książki wybierają nas. Wiadomo, jesteśmy w jakimś tam stanie, coś przeżywamy, albo i nie i właśnie wtedy książki odpowiednie do naszego nastroju wpadają nam do łapki. Widocznie ich potrzebujemy, z różnych oczywiście powodów: dla relaksu, dla fabuły lub akcji, dla wyjaśnienia jakiegoś problemu, a czasami dla zachwytu po prostu. Tak też trafiłem na omawianą książkę. Otrzymałem newsletter z Zyska w momencie, kiedy taka książka wydawała mi się potrzebna. Przypuszczam, że kiedy indziej nie zainteresowałaby mnie, a może nawet obszedłbym ją szerokim łukiem. Książka krótka, 176 stron, normalny format, dużo światła, ale przecież nie o ilość znaków w tego typu książkach chodzi, tylko o przesłanie. Czasami wystarczy tylko jakieś hasło, jedno hasło, aby przeczytanie książki zapisać do udanych czynności. Oczywiście przy tego typu pozycjach istnieje bardzo cienka granica pomiędzy przekazaniem idei, pomysłu, bądź co bądź na życie, a wtrącaniem się, wścibstwem, pustosłowiem i demagogią. Zazwyczaj, jak spojrzę na tego typu pozycje, to przypominają mi się amerykańscy telewizyjni kaznodzieje. Mam takie nieodparte wrażenie, że zaraz ktoś spróbuje mnie stłamsić, wmówić, że to, co myślę i robię, to na pewno robię źle; że mam to natychmiast zmienić. Przejdźmy jednak do książki, w końcu to niej jest mowa, a nie o wszystkich do niej podobnych. Jest podzielona na sześć rozdziałów, w każdym z nich mamy kilka punktów. Dodatkowo każdy z nich jest zakończony, jak to autor nazywa „manifestem” - swoistym podsumowaniem, czy zaznaczeniem najważniejszych myśli. Manifesty te, to takie trochę prawdy objawione, czasami koszmarki, ale w większości myśli, po przeczytaniu których mamy refleksję, że to jest prawda, że ma facet rację. Oczywiście bronimy się przed prostotą jego haseł: tak dobrze mu się pisze, bo jest na pewno bogatym Amerykaninem, który nie musi codziennie biegać do znienawidzonej pracy za marne grosze. Nie musi użerać się neurotyczną teściową i sąsiadką podsłuchiwaczką i podgladaczką, itd., itp. Jednak przecież nie o to chodzi. Draper starał się napisać książkę uniwersalną, żebyśmy zastanowili się nad swoim życiem, a nie po to, aby uratować nas od nie wiadomo jakiej katastrofy.

37


Prawda jest taka, że jak ciągnie Was do tego typu książki, to tak jak wcześniej napisałem, widocznie jest Wam potrzebna. Sama książka nie jest celem, ale może być środkiem do celu, drogowskazem, mapą, która może Wam pomóc w rozwiązaniu Waszego problemu. Jeżeli tak jest i zainteresował Was choćby tytuł, to wtedy możecie spokojnie sięgnąć po tę niewielką książeczkę. Po jej przeczytaniu pomyślicie pewnie, że gdzieś to już słyszeliście, czy czytaliście, do większości wniosków Drapera doszliście już wielokrotnie sami, tylko zapomnieliście o nich w ferworze szybkiego życia. Albo na pewno, o ironio, jakbyście mieli czas, doszlibyście w najbliższym czasie. Draper pokazuje nam w kilku prostych hasłach, że można inaczej, ale wymaga to zmiany nas, od środka, a nie zmiany teściowej czy sąsiadki (nie wiem, co się dzisiaj tak tej teściowej przyczepiłem, mam przecież najlepszą teściową na świecie). I znowu, w hasłach jest to bardzo proste, ale w rzeczywistości już nie za bardzo. Przecież każdy chciałby mieć więcej czasu, czy być szczęśliwym jak tylko się da. Sami zdajemy sobie sprawę, że otaczamy się zbyt dużą ilością przedmiotów, że traktujemy je zazwyczaj jak wypełnienie pustki, czasami tracimy czas, pieniądze, a zwłaszcza nasze życie na realizowanie celów nie wartych niczego. Jednak trudno wyrwać się z tego kieratu, nakazu cywilizacji zachodniej, żeby mieć więcej i więcej, bo im będziemy chcieli więcej, tym będziemy lepsi. Na koniec umrzemy sobie niespokojnie i pewnie ostatnią myślą nie będzie zadowolenie z tego, jak wiele rzeczy nas otacza, ale będzie to myśl, jak wiele z tych nie znaczących dla nas wcześniej rzeczy nie zrobiliśmy. Że żyliśmy z myślą o przyszłości (co samo w sobie nie jest oczywiście złe, zły, jak zwykle, jest nadmiar), zamiast żyć tu i teraz, przeżywać chwile, bo to właśnie one są nam teraz dane. Że nie mieliśmy się otaczać pustymi przedmiotami, mieliśmy mniej mówić i słuchać uważniej mądrych ludzi, przestać robić wszystko, a zacząć robić jedno i najlepiej jak się potrafi. No i mieliśmy przestać zmieniać świat, a zacząć zmieniać siebie. Proste, prawda? Teraz będzie patetycznie i trywialnie, ale cóż zrobić. Książka Drapera przekazuje nam tak naprawdę prostą myśl: Żyj tak, aby twoje życie było pełne i ciekawe duchem, a nie rzeczami. Żyj tak, aby odchodząc mieć poczucie spełnienia. Spójrz dokoła i ciesz się życiem takim, jakim jest, zauważ, jak cudowne rzeczy są nam dane. Uśmiechaj się. Spróbuj zawalczyć o swoje życie, bo nikt tego za ciebie nie zrobi. Przestań wypełniać życie pustymi gestami. Żyj. Po prostu. Najpełniej, jak potrafisz.

Autor: Brian Draper Tytuł: Mniej znaczy więcej. Duchowość dla zabieganych Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: sierpień 2013 Liczba stron: 176 ISBN: 978-83-7785-170-8

38


KRÓL JAKI JEST, KAŻDY WIDZI Sławomir Szlachciński Na stanowisku redaktora naczelnego nastąpiła zmiana, Jakuba Winiarskiego zastąpił Jerzy Rzymowski. Podziękowania za pracę, czas i poświęcenie oraz gratulacje, owacje i życzenia samych sukcesów. We wstępniaku mamy exposé, które jak to exposé, ładne, zgrabne i okrągłe jest. Jednakże jedna rzecz budzi mój niepokój. Jerzy deklaruje wizję pisma jak najszerszego, dla wszystkich. Niby dobrze, ale czy na pewno? Stare przysłowie pszczół mówi, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Z pewnością trzeba przyjąć jakieś założenie pomiędzy zupełną niszowością a totalną otwartością (czemuż by nie dołożyć wiadomości wędkarskich, programu telewizyjnego, krzyżówek i horoskopów?). Oczywiście ironizuję i przejaskrawiam, ale chyba wiadomo, o co chodzi. Osobiście uważam, że wyraźne(!) nacechowanie literackie byłoby zdecydowanie na miejscu. Październikowa odsłona pisma stoi pod znakiem Stephena Kinga. Już na okładce autor pojawia się w trzech osobach, a wewnątrz pisma mamy festiwal artykułów, reklam, recenzji i konkursów. Oczywistym jest, że musi za tym stać intensywna kampania reklamowa. Cóż, taka rzeczywistość. Wydaje się, że King wielkim pisarzem jest – muszę zawierzyć na słowo jako, że to działka zupełnie spoza moich kompetencji. Horror to dla mnie terra incognita; nie lubię, nie czytuję, nie znam, nie znam się. Samego Kinga czytałem w śladowych ilościach, nie zostawił po sobie niczego interesującego. Podobnie z adaptacjami filmowymi, nudzą mnie. Wydaje się, że w tym miejscu, zupełnie rozmijam się z gustami społeczeństwa. Dział literacki zaczynamy konkursowo, opowiadaniem Kamila Kowalczyka, laureata z trzeciego miejsca. Znaczy, Pieśń brązu to czołówka. I co my tu mamy? W szerszej perspektywie dość sztampową i wtórną militarną post-apo, zaś w szczególe marną fabułę, nieporadną psychologię, drętwe dialogi i mocno niedostateczny warsztat na poziomie konstrukcji, zdania i akapitu. W stopce redaktor promienieje zachwytem (szczerze, nie bardzo wiem czemu), acz przezornie asekuruje się podając wiek autora. Ok, może dla siedemnastolatka to jest osiągnięcie, ale dla czytelnika to wciąż klapa. Znacznie lepiej wygląda drugi polski tekst. Sztuka latania Leny Szuster to też postapokalipsa, acz tym razem odrobinę pretekstowa. Oniryczne przełamanie realności, poetyckie rozmycie granic rzeczywistości materialnej i świata zbudowanego z emocji, lęków i pragnień daje impresjonistyczny obraz duszy czującej zbyt mocno i przez to znajdującej się w ciągłej opresji, której łaknienie wolności prowadzi do sytuacji, gdy ostateczna klęska staje się zwycięstwem. Albo odwrotnie. Można się pokusić o domysł, że to całe post-apo, to wydmuszka, a tak naprawdę, rzecz dzieje się gdzieś tuż za rogiem. Najlepsza rzecz w numerze. Chłopiec, który nie rzucał cienia Thomasa Olde Heuvelta to sprawnie napisana historia, formalnie przystrojona w piórka SF, a w rzeczywistości będąca opowieścią o nieprzystosowaniu, dojrzewaniu, braku zrozumienia i poszukiwaniu akceptacji. Temat stary jak świat, wałkowany nieskończoną ilość razy. Nie jest to źle napisane opowiadanie, wszystko ma na miejscu, ale oryginalność jest tu powierzchowna, a całość zwyczajnie nudzi.

39


Will McIntosh dał się nam poznać kilka miesięcy temu zaskakującym pomysłem dwutorowej, równoległej narracji. Niestety, tego rodzaju pomysły nie rodzą się codziennie. Obrońcy są klasycznym opowiadaniem o kontakcie, które niestety, budzi we mnie mocno ambiwalentne uczucia. Z jednej strony autor podejmuje interesujące problemy, spogląda na nie w ciekawy sposób, ma fajne pomysły; z drugiej, całość sprawia wrażenie kompletnego niedorobienia, psychologia postaci mocno głupkowata, poszczególne sceny to ramki bez wypełnienia, konstrukcja całości to bloki na czekliście, które wypadałoby rozwinąć treścią, o czym autor chyba zapomniał. Krótko mówiąc, fatalnie wykonany dobry pomysł. Na koniec opowiadanie Jacka Skillingsteada, który, podobnie jak Will McIntosh, prezentował się kiedyś na łamach pisma w bardzo pozytywny sposób. To, co za chwilę ujrzycie, to poetycko-oniryczne wyznanie miłości z kosmitą w tle. Odrobinę intrygujące. Publicystykę otwierają rozważania Macieja Parowskiego - twórca powinien nadstawiać ucha ku społeczeństwu, czy społeczeństwo ku twórcy? Autor staje po stronie twórcy i ja się z nim zgadzam, ale pewnie niejeden będzie miał odmienne zdanie. Klasyczny problem jajka i kury. Dalej mamy dwa teksty prezentujące w skrócie artystyczną biografię Stephena Kinga i jego rodziny. Wawrzyniec Podrzucki jak zwykle rozpatruje problem z pogranicza technologicznej rzeczywistości i fikcji. Jaką drogą podbijać wszechświat? Zmieniając go, czy samemu się dostosowując? Marcin Zwierzchowski, w krótkim rysie, prezentuje serię komiksów autorstwa Mike’a Carey’a. Lucyfer, jego zdaniem, to jedna z najlepszych pozycji tego gatunku. Adam Rotter, w krótkim materiale, przybliża twórczość i postać Rogera Zelaznego, autora o niespotykanie bogatej wyobraźni i nieograniczonej fantazji. Póki co, kończy się seria felietonów ‚Rady dla piszących’ Michaela J. Sullivana, na pożegnanie mamy kilka słów o budowie dialogów i zastosowaniu humoru. Redakcja twierdzi, że nie jest to definitywny finał, kolejne porady mają się po prostu ukazywać mniej regularnie. Peter Watts tradycyjnie pozbawia nas złudzeń, tym razem w sprawie możliwości ochrony naszej prywatności. Rafał Kosik pisze o specyfice pracy pisarza i narzeka na brak zrozumienia jej wymagań w otoczeniu autora. Na zakończenie Łukasz Orbitowski zachęca do zapoznania się z filmem Christophera MacBride’a pod wiele mówiącym tytułem The Conspiracy. Ma być niegłupio i interesująco o spiskach. Czuję się zachęcony. Na koniec nieustający serial sporów o recenzje. Tym razem chciałem wyrazić swoje zadowolenie. W tym i poprzednim numerze ukazały się obszerniejsze omówienia, wartych polecenia, właśnie ukazujących się, powieści polskich autorów. We wrześniu był to Holocaust F Cezarego Zbierzchowskiego, w październiku zaś Cienioryt Krzysztofa Piskorskiego. Inicjatywa, jak się zdaje, z szerszą i dłuższą perspektywą; moim zdaniem bardzo zacna. I niechby to nawet były ‚artykuły sponsorowane’, wszystko jedno, byle rzeczywiście prezentowane były wartościowe pozycje polskich autorów. Do literwek w piśmie już się chyba wszyscsy przyzwyczili traktując ten stan jako swoistą normę. Numer październikowy otwiera nowy etap. Czas Ortografów. Przyjemność odnalezienia w czym rzecz pozostawiam czytelnikom. Pozdrawiam i do następnego razu Tytuł: Nowa Fantastyka 10 (373) 2013 Wydawnictwo: Prószyński Media ISSN: 0867-132X

40


CZY TE OCZY MOGĄ KŁAMAĆ? Milena Zaremba Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle - z takiego założenia musiał wychodzić sam bóg śmierci, płodząc swoje córki. I, choć nie można odmówić mu racji, a wyznający go zakon wygląda jak żywcem wyjęty z „Seksmisji”, chyba nie słyszał dowcipu o świecie rządzonym przez kobiety. Powyższe może nawet uchodzić za bardzo krótki spoiler powieści. Nie zdradza jednak jej fabuły bardziej, niż blurby na okładce i, zupełnie jak one, podkreśla to, co się sprzeda i może kreować błędny obraz całości. Wywiad środowiskowy w postaci przyjaciółki oznajmił mi, że żałuje, że muszę to czytać i podziwia mnie za poświęcenie. Gniot dla nastolatek - to chyba najlepsze określenie, które przychodzi na myśl. Ale ten sam gniot mówi wprost, słowami jednej z zakonnic, że ludzie widzą to, co chcą widzieć. I szkoda, bo, jeśli zajrzeć głębiej, to ten gniot okaże się całkiem dobrym kawałkiem literatury. Początek na to, jednakże, nie wskazuje. U Hitchcocka zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie rośnie. U LaFevers sprzedażą córki w małżeństwo, niedoszłym gwałtem i wspomnieniem nieudanego morderstwa. Niestety, potem trafiamy do Hogwartu, gdzie szlachetna matrona oznajmia You’re a wizard, Harry, odbywa się trzyletnie szkolenie w kilkanaście stron, Harry w postaci Ismae, dziewczyny z blizną (akurat na plecach, nie na czole), przemienia się w assassino! i z kuszą pod spódnicą (na delikatnym łańcuszku, zaznaczmy) wyrusza wypełniać zadania bardzo związane z licencją na zabijanie, mając na dodatkowym wyposażeniu gadżety odlotowej agentki, takie jak bransoleta z garotą i zatrute perełki. Borze liściasty....! Ale ta bransoletka to fajna, w sumie... Całe szczęście, niesmerfny akapit opisuje wydarzenia jedynie z trzech pierwszych rozdziałów. Moment rozpoczęcia wielkiej misji na dworze stanowi zawiązanie zmyślnie prowadzonej fabuły pełnej intryg. Wygląda na to, że wszystkie grube ryby w otoczeniu młodej księżnej wzięły sobie do serca radę, by nie być owcą, a jedynie nosić na futrze kręconą skórę. Wielu w tej grze zginie, jeszcze więcej będzie niewiadomych, a próby dotarcia do prawdy zbyt często zaprowadzą czytelnika w ślepy zaułek. Ciężko będzie obdarzyć zaufaniem, jak i pogodzić się z faktem, że był to podarunek dla kogoś go niegodnego. Gdy do takiego kotła dorzuci się politykę, sprzeczne wiadomości, obowiązek posłuszeństwa i własne chęci... To naprawdę dobry kryminał, będący jednocześnie powieścią historyczną. Nie dość, że autorka dobrze orientuje się w sytuacji politycznej panującej w Europie opisywanych czasów, to, dodatkowo, przybliża nam możliwe rozterki Anny Bretońskiej na tle panujących ówcześnie obyczajów. Kandydaci do jej ręki są dziś znani jako postaci historyczne i można w tej kwestii ubolewać jedynie nad tym, że Wikipedia podpowie nam dalszy bieg wydarzeń stanowiących tło historii Ismae. Oraz nad drobnym anachronizmem w postaci minimapki z zarysem OBECNEGO podziału Europy. Pierwszoosobowy narrator jest dla literaturoznawcy niemal jednoznaczny z ostrzeżeniem, by mu nie ufać. Ograniczona wiedza i subiektywizm niemal na

41


pewno wprowadzą nas w błąd, niekoniecznie zamierzony przez opowiadającego. Co innego intencje autora. Historia z ust głównej bohaterki ukaże nam wszelakie jej wątpliwości i niepewność, nie wyjawi natomiast tego, co najważniejsze - co tu się, u licha, dzieje. Dziwi jednak skupienie na akcji i własnych uczuciach do tego stopnia, że niemal brak w powieści opisów otoczenia. Dom to dom. Pokój to pokój. Brak barw, kształtów, drobiazgów - nie sposób ujrzeć malowanych słowem obrazów. Można to jedynie wytłumaczyć głębsza analizą charakteru ukształtowanego przez zakon, skupieniem na zadaniu lub własnych uczuciach - bowiem wątek miłosny nie został pominięty. Ale wampiry zostały, więc można odetchnąć z ulgą. Z drugiej strony, jeszcze nie byłam w sytuacji, gdy, wyposażona w więcej ostrzy, niż moja kuchnia, szukam osoby, którą mam przerobić na filety. Prawdopodobnie również wisiałoby mi, czy tkanina na zasłony pochodziła z Damaszku, czy też innej Prady. Albo i nie, to przecież tkanina z Damaszku! Ale na pewno nie byłoby mi obojętne, gdyby na okładce pochylał twarz nad moim ramieniem utkany z chmur bóg niemal dotykający moich piersi nosem. Widzisz tam teraz jego profil, czy to tylko ja ulegam swoim chęciom dostrzeżenia tego, czego nie ma? Tak właśnie zareagujesz na tę powieść będzie dla Ciebie tym, czym chcesz, by była. Jak ta recenzja, która jest i pochlebna, i prześmiewcza. Zależy, czego w niej szukasz. Ale pisałam ją tak, by i wilk był syty, i owca cała.

Autor: Robin LaFevers Tytuł: Posępna Litość Wydawca: Fabryka Słów Data wydania: 20. września 2013 Ilość stron: 560 ISBN: 978-83-7574-882-6

42


SKRZYDŁA DLA KAŻDEGO Bartłomiej Cembaluk Chyba wszyscy pamiętamy ze szkoły mit o Dedalu i Ikarze, czyli jedną z pierwszych opowieści, w których przedstawiono odwieczne marzenie człowieka o lataniu. Od tamtego czasu powstała cała masa podobnych utworów, ale żaden z nich nigdy nie stał się tak samo popularny. Obecnie, aby wzbić się w powietrze wystarczy wsiąść do samolotu, bądź użyć paralotni (lotni, balonu, helikoptera, co komu bardziej pasuje). Co jednak, gdy nas na to nie stać, lub po prostu bezpieczniej czujemy się na ziemi? W takim przypadku trzeba powrócić do świata wyobraźni, najlepiej z książką w ręce. I wcale nie mam tu na myśli mitologii. Źródeł jest znacznie więcej, a przykładem niech będzie „Przystań Wiatrów” Georga R.R. Martina i Lisy Tuttle. Przed wielu laty gwiezdni żeglarze rozbili swój statek na obcej planecie, a z jego szczątków zbudowali skrzydła, które umożliwiały im przemieszczanie się pomiędzy wyspami, otoczonymi przez wiecznie wzburzone wody oceanu. Każdą parę traktowano jak skarb, a przekazywanie jej z pokolenia na pokolenie sprawiło, że w Przystani Wiatrów wytworzył się podział na rodziny lądowców i lotników. Taki stan rzeczy nikomu nie przeszkadzał, dopóki nie pojawiła się Maris. Choć urodziła się jako córka rybaka, to wychowanie odebrała u lotnika Russa i w przyszłości miała zająć jego miejsce. Jednak kiedy jej macocha zaszła w ciążę i urodziła chłopca, wydawało się, że Maris może zapomnieć o lataniu, które przez kilka lat treningu tak bardzo pokochała. Mimo tego dziewczyna nie poddawała się i robiła wszystko, by zwołać radę, na której zmieniono by zasady dostępu do skrzydeł. Udało jej się przeforsować pomysł otwarcia akademii, dzięki którym nie tylko pierworodne dzieci lotników, ale i wszystkie inne, mogły w przyszłości wzbić się w powietrze. Osiągnięcie tego celu pociągnęło jednak za sobą całą masę negatywnych wydarzeń. W gronie lotników nastąpił podział, który z roku na rok pogłębiał się, zagrażając całej Przystani Wiatrów. Maris stanęła przed najtrudniejszym wyzwaniem w życiu – będzie musiała stawić czoła swojemu dziełu i przywrócić spokój wyspiarskiej krainie. Czytając powieść Martina i Tuttle można odnieść wrażenie, że ich głównym celem było omówienie kilku kwestii dotyczących funkcjonowania społeczeństwa. W oczy rzuca się przede wszystkim problem tego, co powinno być wyznacznikiem zajmowanej przez nas pozycji – kwalifikacje, czy urodzenie. Autorzy podsuwają argumenty zarówno za jedną, jak i drugą opcją, starając się przy tym żadnej z nich przesadnie nie wywyższać. To od czytelnika zależy, po której stronie się opowie. Inną sprawą jest proces reformacji. W „Przystani Wiatrów” wyraźnie zasygnalizowano, że chcąc coś zmienić, nie można poprzestać na podjęciu jakiejś decyzji, tylko trzeba aktywnie śledzić jej wdrażanie i interweniować, gdy zajdzie taka potrzeba. Inaczej może dojść do chaosu i nawet pierwotnie dobry zamysł spowoduje wiele zła. Sygnalizacja w literaturze tego typu zjawisk nie jest niczym złym; wręcz przeciwnie. Duet autorski mógł jednak pokusić się o nieco lepszą otoczkę fabularną. Właściwie tylko w drugiej części książki, gdy opisany został doroczny turniej lotników, wydarzenia nabierają mocniejszego tempa. W pozostałych partiach przeważają długie wymiany zdań i wewnętrzne rozważania bohaterów, a to, co robią oraz gdzie się

43


znajdują, nie ma większego znaczenia. Pomimo tego, powieść czyta się szybko i przyjemnie, a zasługa w tym stylu autorów. Jest on prosty i łatwy w odbiorze, choć momentami chyba aż za bardzo. Nie ma tu żadnych wyróżników, dzięki którym lektura zapadłaby na dłużej w pamięć. Ot, rzemieślnicza poprawność. Nieco lepiej wypadła prezentacja świata, choć i tu można by się do tego i owego przyczepić. O ile geograficzny i społeczno-polityczny opis Przystani Wiatrów jest w miarę dokładny, o tyle jej historia została potraktowana szczątkowo. Chodzi zwłaszcza o sam początek, czyli pojawienie się gwiezdnych żeglarzy. Gdzieś tam majaczy wzmianka, iż przybyli z Ziemi, i tyle. Nie wiemy na jakim poziomie cywilizacyjnym byli, ale fakt podróży kosmicznych świadczy, że na wyższym niż my obecnie. W takim razie dlaczego jedyną rzeczą, którą podarowali przyszłym pokoleniom były skrzydła? Czy po katastrofie zapomnieli o swoim dorobku naukowo-technicznym, a może Przystań nie nadawała się do jego wdrożenia? Ciężko znaleźć na to odpowiedź, ale przeniesienie akcji do quasi-średniowiecza wydaje się być pójściem na łatwiznę. Żeby jednak nie kończyć pesymistycznie, warto dodać, że bohaterowie powieści zostali bardzo dobrze zarysowani. O tym, jakie cechy charakteru w nich dominują oraz jakie mają poglądy na konkretne sprawy, dowiadujemy się nie tylko z komentarzy narratora, ale również z ich wypowiedzi oraz sposobu prowadzenia rozmów. To Martinowi i Tuttle trzeba oddać – postaci przez nich stworzone, w czasie lektury stają przed oczami jak żywe i potrafią wzbudzać silne emocje. Podsumowując, „Przystań Wiatrów” jest powieścią całkiem niezłą, choć nie pozbawioną wad. Najważniejsze jednak, że zapewnia rozrywkę na dobrym poziomie, a zarazem zwraca uwagę na kilka ważnych problemów, dokładnie je prezentując. Mówiąc krótko – czas spędzony z tą książką nie będzie czasem straconym. Tytuł: Przystań Wiatrów Tytuł oryginalny: Windhaven Autor: George R.R. Martin, Lisa Tuttle Tłumaczenie: Anna Krawczyk-Łaskarzewska Wydawca: Zysk i S-ka Data wydania: 2.09.2013 r. Liczba stron: 408 ISBN: 978-83-7785-185-2

44


RIDDICK Marek Adamkiewicz Są filmy, na które czeka się z zapartym tchem, śledząc kolejne newsy o stanie postępów w produkcji. W moim przypadku takim tytułem był właśnie „Riddick”, projekt, który pozwalał mieć w końcu nadzieję, że pojawi się w tym roku w kinach film, który będzie, mówiąc kolokwialnie, zwyczajnie wymiatał i dostarczał czystej rozrywki, wywołującej uśmiech u kinomana - dużego chłopca. Starałem się nawet szerokim łukiem omijać wszelakie recenzje i opinie, by nic nie popsuło frajdy, jaką spodziewałem się czuć podczas seansu. Warunki do zachowania czystego umysłu zostały zachowane. Jakie to przyniosło efekty? O tym poniżej. W poprzedniej części przygód Richarda B. Riddicka, David Twory pozostawił bohatera wysoko, bo na czele tzw. Necromongerów, kosmicznych najeźdźców, pustoszących kolejne planety. Do tych wydarzeń znajdziemy nawiązanie jedynie na początku filmu, gdy Riddick dostaje się na dosyć niegościnną planetę i zostaje zmuszony do walki o przetrwanie, a w dalszej perspektywie do wyrwania się z tej cywilizacyjnej pustelni. Reszta filmu to już opis perypetii bohatera, gdy planetarny survival przeradza się w dobrze widzowi znaną konfrontację z łowcami nagród i żyjącymi na planecie potworami. Jak zwykle największą atrakcją seansu jest sam główny bohater. To w dużej mierze dzięki wykreowanej przez Vina Diesela postaci, ta seria zyskała tak dużą popularność, a gdzieniegdzie status prawie że kultowy. Twardzieli w kinie było mnóstwo, ale Riddick umiejętnie wykorzystuje najlepsze cechy swoich poprzedników. Sporo atrakcyjności dodaje mu przede wszystkim fakt, że nie jest dobrym chłopcem, to istna szumowina, za głowę której można sporo zarobić. Nie brak mu jednak zasad, nie można więc powiedzieć, że jest typowym antybohaterem. Jego niejednoznaczność moralna to jeden z jego największych atutów. Zresztą widzowie zawsze lubili bohaterów nie do końca kryształowych. Tacy mają najostrzejsze pazury. A Riddick należy pod tym względem do czołówki, intrygował już od pierwszego spotkania i nie rozczarowuje także tym razem. Kolejna związana z aktorstwem ozdoba „Riddicka”, a zwłaszcza jego drugiej połowy, to dialogi i relacje między jedyną żeńską najemniczką w składzie, Dahl, a innymi bohaterami, w tym zwłaszcza tytułowym i liderem jednej z grup łowców nagród, Santaną. Raz pełne jadu, innym razem ociekające przewrotną dwuznacznością, dodają fabule sporo pieprzu, sprawiając, że seans jest jeszcze lepszy. Nieważne w jakim kierunku zdecydowałby się podążyć reżyser, szanse na udane dzieło były spore. Dlaczego? Zarówno „Pitch Black”, jak i „Kroniki Riddicka”, mimo nieco odmiennych konwencji, były filmami bardzo dobrymi. Ostatecznie okazało się, że „Riddick” dosyć wyraźnie nawiązuje zwłaszcza do pierwszej części, a z „Kronikami” łączy go przede wszystkim wstęp, w który zgrabnie wpleciono motyw Necromongerów. Nie da się na szczęście przy tym odczuć, żeby „Riddick” był w jakimkolwiek sposób produktem wtórnym. Taki stan rzeczy i powrót do estetyki pierwowzoru kojarzyć się może z serią „Obcy” i schematem, w którym części pierwsza i trzecia są bardzo do siebie podobne i chcą działać na widza przede wszystkim klimatem i atrakcyjnością

45


swoistego minimalizmu. Być może takie porównanie jak powyżej wyda się niektórym karkołomne, może nawet obrazoburcze, pierwsza i trzecia część „Obcego” to w końcu jedne z najlepszych horrorów sf w historii, mimo wszystko jednak sytuacja wydaje się być dosyć podobna. A i pod względem fabuły, rozpoznawalnego bohatera i klimatu, seria Twohy’ego nie stoi o wiele niżej od dzieł Scotta i Finchera. Ciężko mi na dobrą sprawę wskazać konkretne wady „Riddicka”. Dla niektórych widzów minusem będzie to, co ja pochwaliłem, czyli nawiązania i czerpanie z pierwowzoru pełnymi garściami. Z tą różnicą, że malkontenci nazwą to wtórnością i przekreślą efekt finalny, oskarżając twórców o chęć pójścia najmniejszą linią oporu. Kto wie, może nawet coś w tym jest, jednak moim zdaniem w przypadku takich filmów jak „Riddick”, wypada przede wszystkim cieszyć się bezkompromisową akcją, kutymi na cztery nogi dialogami i radością z rozwałki. Czy zatem „Riddick” jest godną częścią tej serii? Oczywiście. Co więcej, w żaden sposób nie odstaje poziomem od swoich poprzedników. Teraz pozostaje tylko kibicować filmowi, by zdołał zarobić jak najwięcej podczas swojego kinowego żywota, dobrze byłoby bowiem mieć okazję spotkać się jeszcze raz lub dwa z panem Riddickiem w ciemnym, kinowym zaciszu... 8/10 Reżyseria: David Twohy Scenariusz: David Twohy Zdjęcia: David Eggby Czas trwania: 119 min. Data premiery: 6 września 2013 (Polska); 4 września 2013 (świat)

46


ORBITOWSKI - MON AMOUR, A MOŻE MIN KÆRLIGHED Aleksander Kusz Łukasz Orbitowski to od dawna mój ulubieniec. Można powiedzieć, że polubiłem Jego niebanalne pióro (wtedy może maszynę do pisania, ale nie wiem, czy maszyna do pisania może być niebanalna) od pierwszego opublikowanego opowiadania (2001 Science Fiction – „Diabeł na Jabol Hill”). Śledzę Jego karierę (tak, myślę, że to dobre słowo) i czekam na Jego opowiadania czy książki. Uwielbiałem tę Jego ‘grozę dnia codziennego’. Potrafił tak opisać historię, że ciarki przechodziły po plecach. Nawet kiedy opisywał przejście kolesia do sklepu po piwo. Wiadomo, ze po drodze napisał rzeczy rewelacyjne i takie sobie, ale od jakiegoś czasu (myślę, że tak od trzech lat) czułem, że nasze drogi się rozchodzą. Już mnie Jego proza tak nie porywa, nie rozwala myśli, nie powoduje przyśpieszonego tętna. Po prostu jest. Wygląda na to, że Orbitowski dorósł (co nie do końca wydawało się możliwe), a ja zostałem na swoim poziomie, którego nie jestem w stanie przeskoczyć. Przeczytam sobie Jego książkę a potem odkładam ją na półkę. (nie, żebym wcale nie przeczytał, to jednak Orbitowski!). Czułem to zwłaszcza po „Widmach” - bardzo wychwalanych i nagradzanych, a które mnie zostawiły bardzo, ale to bardzo obojętnym. Aż tu nagle, jakiś czas temu, dowiaduję się, że Łukasz wyda nową książkę No, niby nic nowego czy odkrywczego. W końcu pisuje książki i co jakiś czas je wydaje. Na dodatek nie w WL, ale w Sine Qua Non - wydawnictwie, które znałem do tej pory z książek o sporcie i z książki Jakuba Ćwieka, którego doceniam za to, co robi niebanalnego dla promowania książek i czytelnictwa, ale…, no właśnie, nie o Ćwieku tu ma być. Wielce zdziwiony poprosiłem o egzemplarz recenzencki i po jego otrzymaniu natychmiast usiadłem, żeby go przeczytać (chociaż czasami leżę, kiedy czytam). W końcu Orbitowski jest mą amur, nawet jeżeli już lekko przechodzoną. Tak zręcznie przeszedłem do najnowszej książki Łukasza, aż się sam zdziwiłem. Ale nie, nie cieszcie się, jeszcze mam Wam tyle potrzebnych i niepotrzebnych informacji do przekazania, że musicie jeszcze chwilę poczekać na omówienie „Szczęśliwej ziemi”. Łukasz tułał się po wydawnictwach: a to Editio („Wigilijne psy”), a to Korporacja Ha!art, by po krótkiej przygodzie w Fabryce Słów (cykl „Pies i Klecha” wraz ze współautorem Jarosławem Urbaniukiem), osiąść w Wydawnictwie Literackim. Tam sobie wydawał książki i wznowienia, aż do teraz, bo najnowszą książkę wydał w wydawnictwie Sine Qua Non, o czym nie omieszkałem już Was poinformować. Pisał dużo opowiadań, na początku właściwie tylko opowiadania, bo nawet „Horror Show”, niby pierwsza powieść Łukasza to właściwie nowela. Można powiedzieć, że pierwsze powieści Łukasza to „PiK” (który to cykl też rozpoczynał się od opowiadań), a następnie „Tracę ciepło”. Byłem zafascynowany opowiadaniami Łukasza (właściwie dalej jestem, tego już chyba nie można zmienić). Mam kilku swoim ulubieńców, z „Kacprem Kłapaczem” na czele. Oprócz absolutnego numeru jeden, mogę spokojnie wymienić inne (nawet obudzony w nocy!): „Ballada o Czerwonym Tomku”, „Wigilijne psy”, „Pan Śnieg i pan Wiatr”, „Opowieść taksówkarska”, „Serce kolei”, „Popiel Armeńczyk”, „Strzeż się gwiazd,

47


w dymie się kryj”. Potem znowu dłuższy czas nic (to znaczy pisał, ale tak jakoś obok mnie, bo wpadliśmy w ten okres, co go powyżej opisałem), aż do tegorocznego numeru Fantastyki – Wydanie Specjalne, gdzie Łukasz opublikował „Rękopis znaleziony w gardle”. Niesamowite opowiadanie z akcją dziejącą się w Rykusmyku. I znowu udało mi się zręcznie przejść do „Szczęśliwej ziemi”, bo jak może się domyślacie (a jak nie, to zaraz Was oświecę), akcja najnowszej powieści Orbitowskiego dzieje się w większości w Rykusmyku - małej, dolnośląskiej miejscowości. To by było zbyt piękne. Nie, jeszcze nie…. Muszę jeszcze napisać o samej prozie Orbitowskiego. Mówi się, że Orbitowski pisze horrory, ale to przecież nie są takie prawdziwe horrory. To groza dnia codziennego, codziennych zdarzeń i sytuacji. Łukasz świetnie operuje słowem i rewelacyjnie prowadzi opowiadane historie. Myślę, że nawet sprawozdanie finansowe opowiedziałby tak, że Zgromadzenie Akcjonariuszy Bardzo Wielkiej I Bardzo Znanej Spółki słuchałoby z otwartymi ustami. No, po prostu chłopak ma dar i tyle! Tego się nie da inaczej wytłumaczyć. Przecież nie przysiadł i się tego nie nauczył. Orbitowskiemu można prawie we wszystko uwierzyć, przez jego prozę się płynie lekko i, niestety, nieprzyjemnie. Bo on nie opisuje miłych i przyjemnych rzeczy czy chwil. On nawet z lekkiej, miłej sytuacji potrafi wykrzesać potworność. Nawet w zwykłych, prostych, codziennych zdarzeniach potrafi dostrzec to, czego my nie widzimy: cały ten brud, i niesamowitość czającą się za rogiem. To, że to wszystko dokoła wcale tak nie wygląda, tylko widzimy to przez różowe okulary, które ktoś nam założył przy urodzeniu (a może niewidzialne różowe szkła kontaktowe?). Założył nam, bo inaczej ta prawdziwa rzeczywistość, która nas otacza, przerosłaby nas, nie bylibyśmy w stanie jej znieść. Znajdujemy pustkę, smutek, czy brak miłości. Ziemia składałaby się wtedy z jednego wielkiego domu wariatów (tylko kto by go obsługiwał? Kosmici?) Zazwyczaj po przeczytaniu prozy Łukasza nie potrafiłem się otrząsnąć, nie potrafiłem jej zapomnieć, ryła mi się w psychikę tak mocno, że dobrych parę dni musiałem z tego wychodzić. Ale taka właśnie powinna być literatura, ryjąca czachę (tak samo jak mój ulubieniec – Philip K. Dick, oj po przeczytaniu Jego prozy to miałem zawsze doła). Oczywiście tak było do pewnego momentu, bo jak już Wam napisałem, parę lat temu coś się zacięło, pstryk i nie ma, koniec. Aż do roku 2013, bo wtedy drugi pstryczek-elektryczek włączył przeżywanie utworów autora na nowo. Tak oto, w jeszcze zręczniejszy sposób niż wcześniej, przeszedłem do najnowszej książki Łukasza Orbitowskiego – „Szczęśliwa ziemia”, teraz już naprawdę (ciekawe komu udało się wytrwać). Najnowsza powieść opowiada o czwórce (piątce) przyjaciół kończących szkołę, którzy za chwilę opuszczą rodzinne miasteczko. Rozliczają się z dzieciństwem, bo jeszcze nie z młodością i wiedzą, że za chwilę całe ich życie się zmieni. Wszystko, co przeżyli do tej pory odchodzi w zapomnienie, zaczyna się nowe życie, upragnione przez niektórych, przez innych przyjmowane z obawą. Ale jest to właściwie opowieść o miasteczku, o jego mieszkańcach, o ich życiu, pragnieniach i oczekiwaniach. O marzeniach, które tak bardzo próbujemy ziścić, że potrafimy poświęcić wiele, bardzo wiele, zbyt wiele, oczywiście w momencie poświęcenia nie zdając sobie sprawy z konsekwencji takich działań. To powieść o tym, że każde nasze posunięcie, każdy ruch ma swoje konsekwencje, powoduje jakąś reakcję. To opowieść o zapętleniu, zakręceniu, o niemożliwości pewnych działań pomimo tego, że bardzo chcemy coś zrobić. Tak bardzo, że posuwamy się o krok za daleko, by tego dokonać, by coś osiągnąć. I tego kroku będziemy żałować do końca życia, albo ten krok będzie nas prześladował do końca życia.. Jeden z przyjaciół pozostaje w Rykusmyku, drugi znajdzie się w Krakowie, trzeci w Warszawie, czwarty w Danii. Każdy z nich będzie niósł ze sobą brzemię ich ostatniej wspólnej nocy, by pewnego dnia wrócić do miasteczka, do którego już nigdy nie mieli wrócić, aby ostatecznie wyjaśnić ich sprawy. Orbitowski bardzo dobrze przedstawia postaci. Potrafi je pokazać, zarysować w krótkich słowach, a my czytając powieść mamy wrażenie, że to nasi bliscy i czujemy jakbyśmy znali ich od lat.

48


No i atmosfera powieści: gęsta, czarna, opisująca nasze zwyczajne życie, ale w taki sposób, że siedząc nocą w fotelu przy zapalonej lampce, boimy się spojrzeć przez ramię. Nie dlatego, że są tam jakieś potwory, ale dlatego, że mogą być tam nasze grzechy i występki. Mógłbym jeszcze wiele napisać o tej książce, przede wszystkim o magii w zamkowych podziemiach, ale także o teściowej, policjancie i wielu innych, ale po co? To już zostawiam Wam, bo przecież grzechem będzie nie sięgnąć po najnowszą książkę Łukasza. Od jakiegoś czasu podczytuję sobie bloga Łukasza – „Tydzień z głowy” (http://orbitowski.pl/). Pokazuje się w nim Orbitowski w początkach kryzysu wieku średniego, trochę pogodzony z narzuconym mu losem, ale przede wszystkim próbujący, badający. Czuć u Niego smutek niemożliwości zmiany, rozczarowanie rzeczywistością, ale są też oczywiście weselsze wpisy, weselsze chwile, tak jak w życiu. To tak dodałem przy okazji, bo blog wart czytania. Wydawca pisze, że jest to najlepsza, najbardziej dojrzała powieść autora. Tak właśnie jest. Orbitowski znowu czaruje słowem, żeby pokazać nam w pełnej krasie nasze beznadziejne życie. Polecam!

Autor: Łukasz Orbitowski Tytuł: Szczęśliwa ziemia Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 23 października 2013 r. Liczba stron: 384 ISBN: 978-83-7924-086-9

49


NAZNACZENI PRZEZ JEZIORA Bartłomiej Cembaluk Mniej więcej miesiąc temu prezentowałem na Szortalu „Święty Wrocław” Łukasza Orbitowskiego, zapowiadając przy okazji, że w kolejce czeka jeszcze jedna książka tegoż autora – nominowane do Nagrody im. Zajdla „Tracę ciepło” z 2007 roku. Parę dni temu skończyłem lekturę tej powieści, więc przyszła najwyższa pora, żeby podzielić się wrażeniami. Jednak wszystko w swoim czasie. Najpierw warto przybliżyć, z czym dokładnie mamy do czynienia. Utwór krakowianina składa się z trzech części, a głównymi bohaterami są Kuba i Konrad, przyjaciele z krakowskiego Kazimierza. Początkowo ich relacje nie były zbyt dobre, ale trudno się dziwić, skoro ten drugi należał do grupy regularnie gnębiącej Kubę. Chłopców połączyła jednak niezwykła umiejętność dostrzegania jezior, a więc czegoś na kształt krainy zmarłych. Razem rozwiązują zagadkę śmierci starego dozorcy ze swojej podstawówki, a później, już jako całkiem dorośli mężczyźni, próbują zniszczyć sektę prowadzoną przez szaleńca oraz wydostać się z wioski, którą zawładnął zamieszkujący Ziemię anioł. Te wszystkie wydarzenia bardzo ich do siebie zbliżają, ale jednocześnie oddalają od reszty społeczeństwa, gdyż mało kto potrafi zrozumieć rzeczywistość, z jaką mierzą się na co dzień. Każdy człowiek ma jednak w życiu pewną misję do spełnienia, a ta, która staje się udziałem Kuby i Konrada, jest doprawdy niezwykła. Tym, co w „Tracę ciepło” zasługuje na największe uznanie, jest genialna warstwa obyczajowa. Burza oklasków należy się zwłaszcza części pierwszej, w której zostajemy przeniesieni do roku 1990, odwzorowanego w najdrobniejszych szczegółach. Autor nigdzie się nie spieszy i za pomocą niezwykle plastycznego języka precyzyjnie odmalowuje przed nami ówczesny Kazimierz, zupełnie inny od tego, z którym stykamy się dziś. Oprócz elementów specyficznych tylko dla tego miejsca, Orbitowski pokazuje rzeczy, które tuż po przemianie ustrojowej można było zaobserwować w całej Polsce, jak np. bazary, gdzie wystarczyło mieć łóżko polowe i parę fantów z Zachodu, żeby zrobić niezły interes. Najwięcej miejsca poświęca jednak opisowi życia szkolnego, które dla jednych było czasem wspaniałych przyjaźni, a dla innych kończyło się traumą (w zasadzie dziś jest dokładnie tak samo). Pisarz nie idzie na łatwiznę i nie dzieli swoich bohaterów na całkowicie dobrych i złych. U niego świat nie jest czarno-biały, tylko szarawy i zarówno łobuz potrafi wytłumaczyć swoje niecne uczynki, jak i rozumowanie prześladowanego woła niekiedy o pomstę do Nieba. Fakt, że wyróżniłem część pierwszą nie oznacza, iż pozostałe dwie nie są warte uwagi. Owszem, nie zapadają tak mocno w pamięć, ale wciąż stoją na wysokim poziomie. Orbitowski rozłożył swoją opowieść na piętnaście lat, dzięki czemu może unaocznić zmiany, jakie w tym czasie miały w Polsce miejsce. Nie chodzi mu bynajmniej o jakieś perturbacje polityczne i tym podobne, ale o życie codzienne zwykłych ludzi, którzy inaczej funkcjonowali na początku lat dziewięćdziesiątych, a inaczej na starcie obecnego tysiąclecia. Dzięki temu widzimy również przemianę głównych bohaterów i coraz większą ilość problemów, które ich dotykają. Tak samo jak w „Świętym Wrocławiu”, tak i tu pisarz podkreśla, że przed młodymi ludźmi nie ma obecnie najprzyjemniejszych perspektyw i muszą się

50


nieźle napocić, żeby do czegokolwiek dojść. A nawet to ma się nijak do ich marzeń z dzieciństwa. „Tracę ciepło” nie jest bynajmniej czystą powieścią obyczajową, ale zawiera w sobie także liczne elementy kryminału i fantastyki. Ten drugi gatunek reprezentują przede wszystkim przechadzające się po świecie duchy i aniołowie, przy czym autor stara się być w swoich pomysłach na ich wykorzystanie w miarę oryginalny. Tradycyjnie u Orbitowskiego nie mogło zabraknąć grozy, a wokół całej historii unoszą się opary tajemniczości i niepokoju. Momentami autor dla rozładowania napięcia rzuci jednak żartem, choć jego humor przybiera raczej ciemny odcień. Wyliczając plusy tej powieści nie można zapomnieć o wszechobecnym mistycyzmie, ukazującym się chociażby przy opisie złożoności naszego świata, w skład którego wchodzą m.in. wspomniane wcześniej jeziora. Jedyną rzeczą, do której mógłbym się przyczepić, jest zakończenie. Nie rozczarowało mnie ono może tak bardzo jak to ze „Świętego Wrocławia”, ale wydaję mi się, że autor troszkę przesadził. W całej powieści elementy nadprzyrodzone towarzyszą naszym bohaterom gdzieś w tle i choć z biegiem czasu się zbliżają, to nie przekraczają pewnej granicy. Natomiast na samym końcu... Cóż, w moim odczuciu doszło do zbędnego przegięcia. Na szczęście jest to takie czepianie się troszkę na siłę i szukanie dziury w całym, bowiem „Tracę ciepło” należy uznać za powieść bardzo dobrą i jedyną w swoim rodzaju. Orbitowski nie stara się dostosować do istniejących już nurtów i nie chce naśladować żadnego innego pisarza. On tworzy swój własny, niepowtarzalny styl, nie idąc na jakiekolwiek ustępstwa. Może nie trafi do każdego, ale zostanie sobą. I chwała mu za to.

Tytuł: Tracę ciepło Autor: Łukasz Orbitowski Wydawca: Wydawnictwo Literackie Data wydania: czerwiec 2013 Liczba stron: 492 ISBN: 978-83-08-05136-8

51




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.