Magazyn Literacki KSIĄŻKI 2/20

Page 1

C

l i t e r a c k i

MAGAZYN LITERACKI

Nr 2/2020 (281)

Cena 14,50 zł (8% VAT)

m a g a z y n

G

Ĺ‚upcy zawsze istnieli, niektĂłrzy z nich siÄ™gali nawet po wĹ‚adzÄ™, ale nigdy jeszcze w dziejach Ĺ›wiata rĂłd ludzki nie miaĹ‚ do czynienia z prawdziwÄ… inwazjÄ… gĹ‚upoty. Zjawisko to staĹ‚o siÄ™ bardzo groĹşne, albowiem objęło niektĂłre krÄ™gi wĹ‚adzy. PowstaĹ‚y faĹ‚szywe elity skĹ‚adajÄ…ce siÄ™ z durniĂłw róşnej maĹ›ci, ktĂłrzy trzymajÄ… siÄ™ razem, wspierajÄ… i rzÄ…dzÄ…. Nic dziwnego, Ĺźe autor ksiÄ…Ĺźki dopatrzyĹ‚ siÄ™ we współczesnym Ĺ›wiecie zjawiska, ktĂłre nazwaĹ‚ idiotokracjÄ…. Jest to cięşka choroba caĹ‚ej cywilizacji zachodniej; miejmy nadziejÄ™, Ĺźe nie Ĺ›miertelna. Zjawisko idiotokracji przybraĹ‚o rozmiary zarazy, a jego wirus masowo rozprzestrzenia siÄ™ za pomocÄ… Internetu, tzw. serwisĂłw spoĹ‚ecznoĹ›ciowych i innych Ĺ›rodkĂłw globalnego przekazu. WspomagajÄ… go róşne utopijne doktryny lansowane nie tylko przez pseudonaukowcĂłw, lecz rĂłwnieĹź politykĂłw, ktĂłrzy sÄ… gotowi zawracać Ĺ›wiat ku pogaĹ„stwu – w imiÄ™ postÄ™pu oczywiĹ›cie.

12:2ÂĽm

k s i Ä… Ĺź k i

:’$'=} 1$' ¼:,$7(0 35=(-08-k 6=$/(”&<

192 str., format 16,5 x 23,5 cm, twarda oprawa, papier 150 g &HQD GHWDO ]ĂŻ

o jest lekiem na idiotokrację? Rozum i mądrość, zdrowy rozsądek, uczciwość i moralność. Bez powrotu do Boga świat się nie wyleczy, bez Boga nasza cywilizacja zginie. Jednym z najlepszych narzędzi terapeutycznych jest mądra ksiąşka. Taka jak to dzieło Janusza Szewczaka – mądre i wydane na najwyşszym poziomie edytorskim.

3RUWDO L NVLĂšJDUQLD ELDO\NUXN SO =$0™:,(1,$ %LDĂŻ\ .UXN 6S ] R R XO 6]ZHG]ND .UDNĂśZ WHO IDNV H PDLO G\VWU\EXFMD#ELDO\NUXN SO ZZZ ELDO\NUXN SO 3U]\ ]DPĂśZLHQLX QDbNZRWĂš SRZ\Ä?HM b]ĂŻ NRV]W\ SU]HV\ĂŻNL b]ĂŻ SRQRVLbZ\GDZQLFWZR

2 / 2 0 2 0

Dla czytelników „Magazynu Literackiego .6,k¿.,� 35% taniej! :HMGě QD VWURQÚ ZZZ ELDO\NUXN SO L Z\NRU]\VWDM NRG UDEDWRZ\ MAGAZYN35

9 771234 020201

02

ISSN 2083-7747

Indeks

334464


MATEMATYKA NA PODSTAWIE ŻYCIA. JAK SKUTECZNIE I PRZYJEMNIE NAUCZYĆ DZIECKO LICZYĆ? W DOMU!

GRUPA WYDAWNICZA SONIA DRAGA POLECA

Hipnotyzujący thriller bestsellerowego amerykańskiego autora. To powieść nie tylko o rozliczaniu się z bezwzględnymi złymi facetami, ale także ze swoimi słabościami.

Klaustrofobiczny thriller o samotności i miłości, o zależności i obsesji. Najnowsza książka gwiazdy szwedzkiego kryminału porównywanej do Camilli Läckberg.

Pełna intryg i spisków historia najsłynniejszego kobieciarza wszech czasów. Fascynująca opowieść o władzy, okrucieństwie, sztuce uwodzenia i zdradzie.

Seria Edukacja domowa. Matematyka przygotowana jest z myślą o kształtowaniu i rozwijaniu kompetencji matematycznych dziecka w zależności od jego wieku. Świat bliski dziecku nadal jest najlepszym środowiskiem edukacyjnym. Łatwiej przecież zrozumieć wiedzę wyniesioną z codziennego życia, osadzoną w rzeczywistych realiach.

Ferrante zgrabnie analizuje mikrokosmos ludzkiej duszy, jasno i precyzyjnie przedstawiając czytelnikom meandry kobiecego umysłu.

TYTUŁY W SERII: Dla najmłodszych

Dla przedszkolaków

Dla uczniów

Obserwacja i ruch (0-1 lat)

Jedzenie i grafomotoryka

Zabawy konstrukcyjne (klasa 1)

Śmieszne miny i głośne krzyki (1-2 lata)

(3-4 lata) Słuchanie i historyjki

Zabawy ruchowe (2-3 lata)

obrazkowe (4-5 lat)

Niezwykła opowieść o przyjaźni i dążeniu do wyrwania się z rzeczywistości zdominowanej przez biedę, ciemnotę i przemoc. Na podstawie powieści powstał scenariusz serialu HBO, którego twórcą jest Saverio Costanzo.

Wielkie zakupy (klasa 2) Pyszności i ułamki (klasa 3)

Domki dla lalek (5-6 lat)

Terapeuta pedagogiczny, neuropedagog, glottodydaktyk, z kilkunastoletnim doświadczeniem w pracy z uczniami. Propagatorka empatycznej, otwartej edukacji budującej dziecięce poczucie wartości i wspierającej rozwój talentów.

Reportaż Phillipsa to wstrząsający dowód na to, jak głęboko sięgają korzenie przemocy na tle rasowym w Ameryce.

www.soniadraga.pl

Nie jest to wyłącznie biografia polityczna, ale także pasjonująca historia rodzinna. Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć przyczyny napięć we współczesnym Izraelu.

Żywo napisana, lekka eseistyczna książka. Autorka proponuje inną perspektywę spojrzenia na doświadczenia socjalizmu. Stawia w centrum swojego wywodu prawa kobiet na świecie przed 1989 rokiem i po nim.

www.fb.com/WydawnictwoSoniaDraga

tel. 32 782 64 77


QR

L F Ä‚ ZR


s Pi s tR e Ś c i

W Nu M E rZ E MAGAZYN LITERACKI Numer 2 (281) redaktor naczelny: Piotr Dobrołęcki z-ca red. naczelnego: Ewa Tenderenda-Ożóg Stale współpracują: Małgorzata Janina Berwid, Anna Czarnowska-Łabędzka, Janusz Drzewucki, Tomasz Gardziński, Łukasz Gołębiewski, Jarosław Górski, Joanna Habiera, Piotr Kitrasiewicz, Józef Kliś, Bogdan Klukowski, Tadeusz Lewandowski, Marek Ławrynowicz, Krzysztof Masłoń, Małgorzata Orlikowska, Urszula Pawlik, Bożena Rytel, Grzegorz Sowula, Paweł Waszczyk, Michał Zając, Tomasz Zapert reklama: Ewa Tenderenda-Ożóg sekretariat: Ewa Zając adres redakcji: 00-048 Warszawa, Mazowiecka 6/8 pok. 416 tel.: 22 828 36 31 internet: www.rynek-ksiazki.pl e-mail: marketing@rynek-ksiazki.pl Odwiedź na na Facebooku facebook.com/magazynliteracki i Instagramie magazynliterackiksiazki http://issuu.com/magazynliterack i Wersja elektroniczna dostępna jest w e-sklepach: Virtualo.pl, Publio.pl

skład: TYPO2 Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii wydawca: Biblioteka Analiz Sp. z o.o. 00-048 Warszawa, ul. Mazowiecka 6/8 pok. 416

Î Poeta z Manhattanu Zaraz po maturze, gdy zamieszkał na łódzkim Manhattanie, stwierdził, że w końcu może zacząć kolekcjonować książki, którymi się otaczał, a których ze względu na brak miejsca nie mógł do tej pory zbierać. Rozpoczął polowania na książki, bo tak się je wówczas zdobywało – prawie wszystkie były „spod lady”. Z jednej strony kupował to, co było modne, czyli literaturę iberoamerykańską, a z drugiej – skupował książki związane ze swoim fizyczno-chemicznych konikiem. – Teraz planuję, często tylko uzupełniam zbiory, wielokrotnie na Allegro. Surowy pokój biblioteczny jest zabudowany półkami, systematycznie wypełnionymi tylko książkami. Jest ich około 10 tysięcy – o swojej bibliotece opowiada poeta Marek Czuku / 14-18

Î Zakłady wydawnicze M. arct Rok 1887 to przełomowa data w dziejach firmy. Michał Arct kupił w Warszawie należącą do Artura Gruszeckiego księgarnię przy Nowym Świecie, przenosząc rodzinny interes z prowincjonalnego Lublina na szerokie wody stołecznej, aczkolwiek ciągle będącej pod rosyjskim zaborem, Warszawy. W 1900 roku założył drukarnię, powierzając jej prowadzenie synowi Zygmuntowi, sam poświęcił się pracy edytorskiej, przekształcając księgarnię w jedno z najważniejszych wydawnictw polskich – prezentujemy kolejne wydawnictwo w cyklu „Wydawcy międzywojennej Polski” / 19-21

Î Zygmunt Nowakowski – czas powrotu – Moim zdaniem właśnie w tej monografii udowadniam, że pochwał, którymi w swoim czasie obsypano Zygmunta Nowakowskiego – w wielu dziedzinach aktywności literackiej, artystycznej i społecznej – nie sformułowano na wyrost. W jego przypadku mieliśmy do czynienia z planowym wymazywaniem dorobku. Z niszczycielską akcją komunistów paradoksalnie współbrzmiała „zła prasa” u Jerzego Giedroycia. Te opinie bezkrytycznie powtarzają do dzisiaj historycy starszego pokolenia. Proponuję bardziej wielowarstwowe spojrzenie na ten fragment dziejów naszej wolnej kultury w XX wieku. Mówię o Zygmuncie Nowakowskim, ale nie tylko o nim. To studium przypadku z szerokim tłem, ale i rodzaj nieodzownego „updatingu”interpretacyjnego oraz metodologicznego – rozmowa z Pawłem Chojnackim, autorem pierwszej biografii Zygmunta Nowakowskiego / 22-24

Î książki miesiąca „Kiedy Zygmunt Nowakowski wróci wreszcie do Krakowa?!” Pawła Chojnackiego i „Teraz oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach” Jakuba Beczka / 44 „Lis” Dubravki Ugrešić i „Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie” Doroty Folgi-Januszewskiej / 45

Prezes zarządu: Ewa Tenderenda-Ożóg Prenumerata: 1) Redakcja: tel. 22 828 36 31, www.rynek-ksiazki.pl/sklep/czasopisma, e-mail: marketing@rynek-ksiazki.pl 2) Garmond Press SA: www.garmond.com.pl 3) Kolporter Sp. z o.o. Sp. K.: www.kolporter.com.pl 4) RUCH S.A. www.prenumerata.ruch.com.pl

2

Î Proponujemy także

Wydarzenia / 4-7  Fotorelacja z gali wręczenia nagród Magazynu Literackiego KSIĄŻKI / 8-9  Bestsellery z komentarzem Krzysztofa Masłonia / 10-12  Punkt widzenia – recenzja książki „Zgiń, kochanie” Ariany Harwicz / 26  Tryptyk z Wilkoniem / 27-29  Co się gotuje u Faberów – felieton Grzegorza Sowuli / 30  Przezroczysta poniemieckość – rozmowa z Karoliną Kuszyk, autorką książki „Poniemieckie” / 31-33  Piosenki pod specjalnym nadzorem – rozmowa z Bartoszem Żurawieckim, autorem „Festiwali wyklętych” / 34-35  Honorarium, czyli niesmak pozostał – felieton Małgorzaty Karoliny Piekarskiej / 36-37  Kucharz z krainy kangurów – felieton Tomasza Zaperta / 37-38  „Wojtek” Wojciecha Mikołuszki – rekomendacja Marii Kulik / 40  „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji” – fragment książki Piotra Milewskiego / 41-43  Recenzje / 46-52 m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0



W y da r z e n i a

ÎÎ Lem z ilustracjami Przemka Dębowskiego

ÎÎ Iwona Chmielewska w finale

O

głoszono krótką listę nominowanych do międzynarodowej Nagrody im. Hansa Christiana Andersena. Wśród finalistów w kategorii ilustratorów znalazła się Iwona Chmielewska. Nagroda przyznawana jest co dwa lata przez IBBY autorom i ilustratorom książek dla dzieci za całokształt twórczości, nazywana jest też „Małym Noblem”.

Olga Tokarczuk Kreatorem Kultury

14

stycznia w Teatrze Polskim w Warszawie odbyła się gala wręczenia Paszportów „Polityki”. Nagrodę w dziedzinie literatury przyznano Dominice Słowik za „Zimowlę” (Znak), „wciągającą, wielopoziomową i pełną zagadek opowieść o rodzinie, historii najnowszej i o Polsce – kraju, w którym przeszłość to najlepszy kapitał na przyszłość”. Dominika Słowik pochodzi z Jaworzna. Zadebiutowała, mając 26 lat, powieścią „Atlas: Doppelganger” i z miejsca uznano ją za jedną z najciekawszych pisarek młodego pokolenia. Po czterech latach od debiutu opublikowała powieść „Zimowla”. W trakcie gali Olga Tokarczuk otrzymała doroczną nagrodę specjalną „Polityki” – Kreator Kultury. Jak uzasadniono, to nagroda „za siłę płynącą z literatury. Za książki wyprzedzające swój czas – tak jak powieść »Bieguni«, która w przekładzie angielskim po 10 latach stała się ważnym głosem o współczesności. »Prowadź swój pług przez kości umarłych« także święci triumfy na świecie po kilku latach od wydania w Polsce. Za sposób pisania, który sprawia, że książki o historii stają się zarazem opowieściami o naszym świecie. Za patrzenie w przyszłość, nie tylko samej literatury, ale też naszej planety. I za »czułego narratora« oraz radość z Nagrody Nobla, która była dla nas w Polsce wielkim prezentem w trudnym czasie”. Olga Tokarczuk – Kreatorka Kultury – przypomniała: „Mój Paszport »Polityki« ma dziś 24 lata. Jest w wieku wielu nominowanych. Mogłabym się ogłosić mamą, dzieli nas różnica pokolenia”. I podkreśliła: „Nie węgiel, nie ropa, nie gaz, ale kultura jest naszym bogactwem. Jestem dumna, że mogę brać w niej udział. Na koniec chciałabym podziękować naszej noblistce Oldze Tokarczuk!” – zażartowała pisarka, odwołując się do słów Błażeja Króla, który właśnie jej dziękował wcześniej ze sceny. (Marytka) fot. Marytka Czarnocka

M

IT Press – prestiżowe wydawnictwo działające w sławnym Massachusetts Institute of Technology (USA) – wyda książki Stanisława Lema. Na okładkach znajdą się znakomite ilustracje wykonane przez Przemka Dębowskiego, współzałożyciela wydawnictwa Karakter.

Paszport „Polityki” dla Dominiki Słowik

ÎÎ Grzegorz Łatuszyński uhonorowany

narodów. Uroczystość odbyła się 9 stycznia w Ambasadzie Serbii.

G

ÎÎ Balonowa 5 zagości w Bolonii

rzegorz Łatuszyński, wybitny slawista, pisarz, krytyk i tłumacz, odebrał z rąk Ambasadora Serbii Nikoli Zurovaca Złoty Medal za Zasługi nadany przez Prezydenta Serbii Aleksandra Vučicia. Pisarz został uhonorowany za wieloletnią pracę na rzecz wzajemnego zbliżenia i współpracy kulturalnej polsko-serbskiej oraz za możliwość wzajemnego poznawania jednej i drugiej poezji w jego przekładach przez czytelników obu

z całego świata. Łącznie zaprezentowanych zostanie 76 prac. Po zakończeniu Targów w Bolonii wystawa będzie gościła na całym świecie przez kolejne dwa lata.

ÎÎ Pół miliona książek Żulczyka

N

a tegorocznej wystawie Illustrators Exhibition 2020, prezentowanej w trakcie 57. Międzynarodowych Targach Książki dla Dzieci w Bolonii (od 30 marca do 2 kwietnia), nasz kraj reprezentować będzie książka „Balonowa 5” autorstwa Mikołaja Pasińskiego z ilustracjami Gosi Herby (ART Egmont).

W

ydawnictwo Świat Książki poinformowało, że sprzedaż książek Jakuba Żulczyka, które ukazały się nakładem oficyny, przekroczyła już pół miliona egzemplarzy. Samej tylko powieści „Ślepnąc od świateł” sprzedano 300 tys. egz.

fot. archiwum

Publikacja została wybrana przez międzynarodowe jury spośród 2574 zgłoszeń

4

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y da r z e n i a

ÎÎ Nowe księgarnie Książnicy Polskiej

Bestsellery Empiku

ÎÎ Książki Tokarczuk hitem Poczty Polskiej

P

oczta Polska coraz większy nacisk kładzie na ofertę wydawniczą. W ubiegłym roku sprzedaż prasy oraz książek stanowiła 25 proc. przychodów z jej działalności handlowej. Hitem sprzedażowym w minionym roku okazała się książka Olgi Tokarczuk „Bieguni”. W okresie przedświątecznym w placówkach pocztowych sprzedano blisko 50 tys. egzemplarzy książek noblistki. Oprócz beletrystyki klienci chętnie kupują książki o zdrowiu, dużą popularnością cieszą się też repetytoria ósmoklasisty. Do grupy pocztowych bestsellerów można również zaliczyć przewodnik „Polska. Wyjątkowe weekendy i wakacje” oraz serię „Rozmówki na każdy wyjazd”.

ÎÎ Jacek Dehnel prezesem Unii Literackiej

S

towarzyszenie Unia Literacka wybrało swoje władze. Prezesem został Jacek Dehnel, sekretarzem Zygmunt Miłoszewski, a skarbnikiem jest Małgorzata Gutowska-Adamczyk. W komisji rewizyjnej znaleźli się Joanna Olech, Grzegorz Kasdepke i Stanisław Łubieński. Stowarzyszenie ma reprezentować interesy twórców (w tym przez obronę własności intelektualnej), lobbować „na rzecz rozwiązań korzystnych dla literatury

Wybory Polaków

E

mpik już od ponad 20 lat przyznaje statuetki Bestsellerów Empiku autorom, których książki, muzyka i filmy cieszą się największą popularnością w skali całego roku. W tej edycji po raz pierwszy wręczono także nagrody eksperckie – Odkrycia Empiku 2019, gdzie laureatów wyłoniło jury. W kategorii „literatura” zwyciężyła Dominika Słowik za powieść „Zimowla” (SIW Znak). Galę transmitowano 4 lutego w stacji TVN oraz w serwisie Facebook. W trakcie tego wydarzenia poznaliśmy zwycięzców w pięciu książkowych kategoriach: • Literatura piękna: „Kołysanka z Auschwitz” – Mario Escobar (tłum. Patrycja Blanka Lipińska Zarawska); Wydawnictwo Kobiece • Literatura obyczajowa: „Kolejne 365 dni” – Blanka Lipińska; Wydawnictwo Agora • Kryminał/sensacja/thriller: „Pacjentka” – Alex Michaelides (tłum. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik); Wydawnictwo W.A.B. • Literatura dla dzieci: „Magiczne Drzewo. Pióro T-rexa” – Andrzej Maleszka; SIW Znak. • Audiobook Roku: „Pacjentka” – Alex Michaelides (tłum. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik); czytają: Ewa Abart i Marcin Popczyński; Wydawnictwo W.A.B. Wydarzeniem Roku uznano odebranie Nagrody Nobla w dziedzinie literatury przez Olgę Tokarczuk. Statuetkę Empiku odebrali asystentka Noblistki, Iryna Vikyrchak i syn Noblistki Zbigniew Fingas. Przybyli goście uhonorowali Noblistkę owacjami na stojąco. „Po 23 latach znowu o polskiej literaturze jest głośno: polska pisarka, kobieta, otrzymała Nagrodę Nobla, a jej powieści poszybowały na szczyty popularności wszystkich rankingów” – powiedziała Ewa Schmidt-Belcarz, prezes Empiku. Książki Olgi Tokarczuk osiągnęły ogromny sukces komercyjny: z dnia na dzień wskoczyły na topkę Empiku, osiągając na koniec roku wynik 400 tys. sprzedanych egzemplarzy. „Bestsellery Empiku są swoistym barometrem zainteresowań odbiorców – pokazują, co Polacy czytają, jakiej muzyki słuchają i jakie filmy oglądają na małym ekranie. Ich codzienne wybory w salonach Empik i na Empik.com to rocznie blisko 40 mln głosów na konkretne produkty i twórców” – wyjaśnia Monika Marianowicz z Empiku, organizator gali. (et) fot. Marytka Czarnocka

K

siążnica Polska z początkiem nowego roku otworzyła nowe księgarnie w: Rawie Mazowieckiej – Księgarnia Exlibris, Braniewie – Księgarnia Warmińska i Kraśniku – Księgarnia Avalon oraz Księgarnia Avalon (Fabryczny). Obecnie sieć księgarska Książnicy Polskiej liczy 44 placówki, obejmuje też jeden z największych w Polsce, i największy na Warmii i Mazurach, salon artykułów papier-biuro-szkoła (Salon Artykułów Kreatywnych).

fot. Cezary Rudnicki

i czytelnictwa w Polsce” i stanowić „forum wymiany wiedzy fachowej”. Wśród członków stowarzyszenia są m.in. Sylwia Chutnik, Magdalena Kicińska, Dorota Masłowska, Cezary Łazarewicz, Magdalena Grzebałkowska, Witold Szabłowski, Olga Tokarczuk, Adam Wajrak i Ewa Winnicka.

ÎÎ „Horyzont” zostanie sfilmowany

P

owieść Jakuba Małeckiego „Horyzont” (SQN), która otrzymała tytuł Książki Roku 2019 „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, trafi wkrótce na wielkie ekrany. Za reżyserię produkcji będzie

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

odpowiadał Bodo Kox, twórca filmów „Człowiek z magicznym pudełkiem” czy „Dziewczyna z szafy”. Twórcy nie zdradzają na razie szczegółów, wiadomo jedynie, że produkcja nie będzie serialem, a filmem fabularnym.

ÎÎ Tokarczuk w finale PEN Translation Prize

P

rzekład powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych” (Drive Your Plow Over the Bones of the Dead, Riverhead Books) autorstwa Antonii Lloyd-Jones, znalazł się w ścisłym finale nagrody PEN Translation

5


W y da r z e n i a

Janusz Drzewucki z Nagrodą im. Kazimierza Wyki Za wybitne osiągnięcia w krytyce literackiej

N

fot. malopolska_pl

asz redakcyjny kolega Janusz Drzewucki odebrał 24 stycznia w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie Nagrodę im. Kazimierza Wyki. Tegoroczna nagroda jest wyróżnieniem za całokształt dokonań w dziedzinie eseistyki oraz krytyki literackiej, ze szczególnym uwzględnieniem książki pt. „Lekcje u Różewicza”. Wyróżnienie przyznawane jest wspólnie przez marszałka województwa małopolskiego oraz prezydenta Krakowa. Janusz Drzewucki – poeta i krytyk literacki. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” (1993-2005), redaktor naczelny Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” (2005-2012), od 1996 redaktor działu poezji miesięcznika „Twórczość”. Stale publikuje w „Kwartalniku Literackim Wyspa” oraz w „Magazynie Literackim KSIĄŻKI”. Od roku 2016 przewodniczący jury Nagrody Literackiej m. st. Warszawy. Od 2017 roku członek jury Nagrody im. Marka Nowakowskiego. Ostatnio wydał zbiór wierszy „Rzeki Portugalii”, tom prozy „Życie w biegu”, książki krytycznoliterackie o poezji „Charakter pisma” oraz „Środek ciężkości”, a także ogłosił we własnym opracowaniu Tadeusza Różewicza „Wiersze i poematy z »Twórczości« (1946-2005)” oraz „Wiersze wybrane” Bogdana Ostromęckiego. W roku 2018 wydał ponadto książkę „Lekcje u Różewicza (Teksty krytycznoliterackie i osobiste)” oraz „Obrona przypadku. Teksty o prozie 2”. Członek SPP i Polskiego PEN Clubu. Nagroda im. Kazimierza Wyki to wyróżnienie, które otrzymują za swoje dokonania krytycy literaccy, eseiści i badacze historii literatury. Nagroda jest wręczana od roku 1980 tym twórcom, którzy w swoich dokonaniach literackich i artystycznych nawiązują do badań prof. Wyki i są jego kontynuatorami. Wśród osób do tej pory wyróżnionych nagrodą znaleźli się m.in. Jerzy Kwiatkowski, Jan Błoński, Jerzy Jarzębski, Zbigniew Herbert, Franciszek Ziejka, Stanisław Balbus, Michał Głowiński, Ryszard Koziołek oraz wielu innych wybitnych znawców kultury i literatury. Laureatką ubiegłorocznej nagrody była Małgorzata Łukasiewicz. (w)

Prize, którą przyznaje co roku amerykański PEN Club wybitnym tłumaczeniom książek na język angielski. Zwycięzca, który otrzyma czek w wysokości 3 tys. dolarów, ogłoszony zostanie 2 marca.

recenzje zamieściły dzienniki „The Times” i „The Guardian”.

ÎÎ Biografia Pileckiego z nagrodą Costa Book of the Year

S

„O

chotnik” – biografia rotmistrza Witolda Pileckiego autorstwa brytyjskiego pisarza i dziennikarza Jacka Fairweathera – otrzymał tytuł książki roku 2019 w jednym z najbardziej prestiżowych konkursów literackich w Wielkiej Brytanii – Costa Book Awards. „The Volunteer: The True Story of the Resistance Hero who Infiltrated Auschwitz” została bardzo dobrze przyjęta przez brytyjską prasę. Po otrzymaniu przez nią Costa Book Award w kategorii biografia fragmenty książki i obszerne

6

ÎÎ Mistrz Promocji Czytelnictwa 2019 towarzyszenie Bibliotekarzy Polskich ogłasza XII edycję konkursu Mistrz Promocji Czytelnictwa. Celem konkursu jest popularyzacja działań bibliotek na rzecz upowszechniania czytelnictwa. Dokumentację konkursową, zawierającą sprawozdanie z działań podjętych przez bibliotekę w całym 2019 roku, należy przesłać na adres email: konkurs@sbp.pl w terminie do 16 marca 2020 r.

ÎÎ Nagroda im. prof. Jerzego Skowronka

R

edakcja „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI” ogłasza jubileuszową 25. edycję Nagrody im. prof. Jerzego Skowronka i zwraca się do wydawców oraz autorów, jak też miłośników historii, z prośbą o zgłaszanie kandydatur do nagrody m a g a z y n

l i t e r a c k i

przyznawanej wydawcom, którzy publikują książki w dziedzinie historii i archiwistyki z szerokiego kręgu zainteresowań badawczych jej patrona. Prof. Jerzy Skowronek w swojej pracy badawczej zajmował się przede wszystkim historią Polski i krajów bałkańskich w II połowie XVIII i w wieku XIX oraz stosunkami międzynarodowymi w tym okresie. Był też autorem wielu publikacji varsavianistycznych oraz prac z dziejów wojskowości, szczególnie dotyczących powstań narodowych. Związany był z Instytutem Historii UW, gdzie przeszedł wszystkie stopnie kariery naukowej – od asystenta do profesora. W roku 1990 został dyrektorem Instytutu Nauk Humanistycznych Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie, a następnie objął funkcję Dyrektora Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych. Zginął 23 lipca 1996 roku w wypadku samochodowym we Francji. Uroczystość wręczenia nagrody odbędzie się 22 maja w trakcie Warszawskich Targów Książki na Stadionie Narodowym w Warszawie. Jury składa się z przyjaciół i uczniów patrona nagrody. Od 2015 roku przewodniczącym jury jest prof. dr hab. Jarosław Czubaty, laureat nagrody w roku 2012 za pracę „Księstwo Warszawskie 1807-1815”.

ÎÎ Dyskusyjne Kluby Książki w liczbach

I

nstytut Książki zaprezentował najnowsze dane dotyczące programu Dyskusyjne Kluby Książki, który od 2007 roku realizowany jest we współpracy z bibliotekami wojewódzkimi. Do końca 2019 roku liczba klubów wzrosła do 1768, tj. o 55 w stosunku do końca 2018 roku. Obecnie działa 621 klubów dla dzieci i młodzieży oraz 1147 klubów dla dorosłych. Rozmieszczenie klubów z podziałem na typy gmin: w gminach wiejskich działa 567 klubów, w gminach miejsko-wiejskich 449, a w miastach 752. W 2019 r. kluby spotkały się 14 739 razy; skupiają obecnie ponad 18 100 stałych członków. Na potrzeby klubów zakupiono 24.323 woluminy.

ÎÎ Nagroda „Nowych Książek” za 2019 rok

D

oroczną nagrodę „Nowych Książek”, którą od 21 lat przyznaje zespół redakcyjny, uhonorowano prof. Marię Poprzęcką za tom esejów „Impas – opowieść o współczesnej sztuce, jej twórcach i interpretatorach” (Fundacja Terytoria Książki). k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y da r z e n i a

Kulturalny rozkład jazdy Najbliższe wydarzenia 2. Sądeckie Targi Książki, 29 lutego, Krynica-Zdrój Ostatniego dnia lutego w Krynicy-Zdroju odbędzie się druga edycja Sądeckich Targów Książki. Wydarzenie zorganizowane będzie w Pijalni Głównej – w samym centrum uzdrowiska przy krynickim deptaku, gdzie codziennie spacerują setki kuracjuszy i turystów. W ubiegłym roku targi zgromadziły dziesięciu wystawców, w tym miejscowe drukarnie, wydawnictwa i księgarnie. Niewielka ekspozycja cieszyła się jednak przez cały dzień sporym zainteresowaniem mieszkańców Nowego Sącza i regionu. W programie targów zaplanowano spotkania z autorami. Podczas Sądeckich Targów Książki poznamy laureata Nagrody im. ks. prof. Bolesława Kumora, która przyznawana jest w dwóch kategoriach: Sądecki Autor i Książka o Sądecczyźnie. Organizatorem targów jest Fundacja Sądecka. Poznańskie Targi Książki (6-8.03) W dniach 6-8 marca na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich odbędą się Poznańskie Targi Książki. Swój udział potwierdziło już kilkadziesiąt wydawnictw z całej Polski. Zapowiada się bogaty program wydarzenia: spotkania autorskie na scenach i w salach konferencyjnych, panele z udziałem pisarzy, wystawy ilustracji (Salon Ilustratorów i Mistrzowie Ilustracji), Strefa Komiksu i Giełda Winylowa, strefy warsztatowe dla dzieci i dorosłych oraz konferencja Book Marketing z prelekcjami m.in. Katarzyny Bondy, Pawła Tkaczyka, Artura Kurasińskiego, Moniki Czaplickiej czy Macieja Raczaka. Jak zapewniają organizatorzy, będzie to „doskonała okazja do podniesienia swoich kompetencji w dziedzinie sprzedaży, promocji książek, marketingu

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

i reklamy wydarzeń literackich, a także do nawiązania nowych znajomości”. To czas dla wydawców, księgarzy, bibliotekarzy, autorów, ale także dla selfpublisherów czy influencerów. Jej celem jest stworzenie przestrzeni do spotkania, wymiany wiedzy i poglądów oraz doświadczeń między przedstawicielami świata książki. W tym samym czasie odbędą się Targi Edukacyjne Poznań 2020 oraz liczne konferencje dla tysiąca nauczycieli z całej Polski. www.targiksiazki.pl 3. Gdańskie Targi Książki (27-29.03) Gościem Honorowym Gdańskich Targów Książki w tym roku będą Bałkany. Po północnoeuropejskiej, islandzkiej edycji zeszłorocznych targów przyszła kolej na słowiańskie południe. Miłośnicy literatury bałkańskiej będą mieli okazję spotkać osobiście jej autorów, m.in. bardzo cenionego w Polsce, mieszkającego w Zagrzebiu bośniackiego pisarza i publicystę Miljenka Jergovicia, czy jednego z najważniejszych pisarzy współczesnej literatury serbskiej – Svetislava Basarę. W Gdańsku nie zabraknie też odważnych głosów kobiecych – Vedrany Rudan z Chorwacji i Feridy Duraković z Bośni i Hercegowiny. Gośćmi Targów będą także poeci: Dejan Aleksić (Serbia), Darko Cvijetić (BiH), Balša Brković (Czarnogóra) oraz dramatopisarze: Tomislav Zajec i Ivor Martinić (Chorwacja). Gościem Honorowym Gdańskich Targów Książki w 2020 roku będą bowiem Bałkany. Gdańskie Targi Książki odbędą się w AmberExpo w Gdańsku przy ul. Żaglowej 11. www.gdanskietargiksiazki.pl Sprawdź nasze zestawienie targów i festiwali http://rynek-ksiazki.pl/mapa-targow

2 / 2 0 2 0

7


książki roku 2019 Książka Roku 2019

Książka Roku 2019

„Horyzont” Jakuba Małeckiego

„Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia” Cezarego Łazarewicza

Wydawnictwo SQN

Wydawnictwo Sonia Draga

Piotr Dobrołęcki (Magazyn Literacki KSIĄŻKI), Łukasz Kuśnierz (SQN), Jakub Małecki, Sabina Załoga (Platon), Urszula Witkowska (Literacka Sp. z o.o.)

Magdalena Dołowicz-Partyka (Igepa), Sonia Draga (wyd. Sonia Draga)

Książka Roku 2019 „Dzieje Polski. Tom 4. 1468-1572. Trudny złoty wiek” prof. Andrzeja Nowaka Niektórzy znajdują w historii powody do strachu, do grozy, do krytyki. Ja znajduję w historii powody do wdzięczności, bo nie byłoby chociażby tego języka, w którym te wszystkie nagrodzone książki zostały napisane lub na który zostały przetłumaczone, gdyby nie inni przed nami, którzy wysiłkiem pokoleń ten język tworzyli. Dziękuję wszystkim wydawcom polskich książek i chciałbym wyrazić wdzięczność tym, którzy byli przed nami, dzięki którym możemy pisać, możemy tworzyć, możemy myśleć. To właśnie dzięki temu, że inni podali nam dłoń przez pokolenia – prof. Andrzej Nowak

Książka Roku 2019 „X, Y, Z. Prawdziwa historia złamania szyfru Enigmy” Dermota Turinga w przekładzie Jana Szkudlińskiego

Wydawnictwo Biały Kruk

Jolanta Sosnowska (Biały Kruk), prof. Andrzej Nowak

Dom Wydawniczy Rebis

Książka Roku 2019 „Dzieje człowieka piszącego” Kazimierza Orłosia Wydawnictwo Literackie

Piotr Dobrołęcki (Magazyn Literacki KSIĄŻKI), Adam Nowicki (Platforma Dystrybucyjna Wydawnictw), Bogusław Tobiszowski (Rebis), Urszula Witkowska (Literacka Sp. z o.o.)

Michał Büthner-Zawadzki (Arctic Paper Polska), Piotr Dobrołęcki (Magazyn Literacki KSIĄŻKI), Kazimierz Orłoś, Jolanta Korkuć (Wydawnictwo Literackie), Urszula Witkowska (Literacka Sp. z o.o.)


Książka 10-lecia w zakresie nauk humanistycznych

wydarzenie edytorskie 2019

„roztrzaSkane LuStro. upadek cyWiLizacJi zacHodnieJ” WoJciecHa roSzkoWSkiego

„iLuStratorki, iLuStratorzy. MotyLki z okładki i SMoki bez WąSÓW” barbary gaWryLuk

WydaWnictWo biały kruk

WydaWnictWo MargineSy

Piotr Ciosk (Wyd. Dwie Siostry), Jolanta Sosnowska (Biały Kruk), prof. Wojciech Roszkowski

Barbara Gawryluk, Hanna Mirska-Grudzińska (Marginesy)

wydarzenie edytorskie 2019 „dziWne JeSt Serce kobiece… WSpoMnienia gaLicyJSkie” zofii z odroWąŻ-pieniąŻkÓW SkąpSkieJ

audiobook Roku 2019 „bieguni” oLgi tokarczuk WydaWnictWo Literackie

SpÓłdzieLnia WydaWnicza „czyteLnik”

Rafał Skąpski, Marian Sewerski (Czytelnik), Artur Chęsy (Pozkal)

wydawca Roku 2019 WydaWnictWo Literackie

Barbara Jóźwiak (SAIW Copyright Polska), Jolanta Korkuć (Wydawnictwo Literackie)

Piotr Dobrołęcki (Magazyn Literacki KSIĄŻKI), Arkadiusz Seidler (Audioteka), Rafał Skąpski (Targi Książki), Marcin Baniak (Wydawnictwo Literackie)

człowiek Roku 2019 broniSłaW kLedzik

Piotr Dobrołęcki (Magazyn Literacki KSIĄŻKI), Bronisław Kledzik AUTOR ZDJĘĆ: MARYTKA CZARNOCKA

Za udzielone wsparcie i pomoc w organizacji gali wręczenia nagród dziękujemy firmom:

Biblioteka Publiczna m.st. Warszawy Biblioteka Główna Województwa Mazowieckiego


b e s t s e lle ry

k sią żk i lutego

Gra, z której narodził się język 1

„Bieguni” Olgi Tokarczuk przynoszą i takie refleksje: „Czy dobrze robię, że opowiadam? Czy nie lepiej byłoby spiąć umysł spinaczem, ściągnąć lejce i wyrażać się nie historiami, ale prostotą wykładu, gdzie w zdaniu po zdaniu klaruje się jedna myśl, a w następnych paragrafach fastryguje się ją z innymi. Mogłabym używać cytatów i przypisów, mogłabym w porządku punktów czy rozdziałów zawrzeć konsekwencję dowodzenia krok po kroku, o co mi chodzi, weryfikowałabym wcześniej postawioną hipotezę i w końcu mogłabym wywiesić argumenty, jak prześcieradła po nocy poślubnej, na ludzki widok. Byłabym panią własnego tekstu, mogłabym uczciwie wziąć za niego wierszówkę. A tak zgadzam się na rolę akuszerki, ogrodniczki, której zasługą jest co najwyżej posianie i późniejsze nudne plewienie chwastów. Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych”. [Porównaj również poz. 2, 12, 22, 23, 25]

2

W „Księgach Jakubowych” Olga Tokarczuk opowiada, jak w 1757 roku „rabini z kretesem przegrywają debatę w Kamieńcu, a to dlatego, że nikt nie chce słuchać ich zawiłych tłumaczeń, gdy oskarżenia są tak proste i celne. Bohaterem staje się reb Krysa z Nadwornej, gdy udaje mu się ośmieszyć Talmud. Wstaje i podnosi palec do góry. – Dlaczego to wół ma ogon? – pyta. Sala milknie, zaciekawiona tak głupim pytaniem. – Co to za święta księga, skoro stawia się tam takie pytania? – ciągnie Krysa z palcem, który powoli kieruje się w stronę rabinów. – Talmud! – wykrzykuje po chwili. 10

Sala wybucha śmiechem. Śmiech niesie się pod sklepienie sądowe, nienawykłe do tego rodzaju wybuchów radości. – A jaka będzie talmudyczna odpowiedź? – pyta Krysa, któremu na oszpeconą blizną twarz wystąpiły rumieńce, i znowu zawiesza głos. – Bo musi odganiać muchy! – odpowiada sam sobie tryumfalnie. I znowu śmiech. Żądania rabinów, żeby kontrtalmudystów wyłączono z synagogi, żeby im wyznaczono jaki inny ubiór niż żydowski i żeby się oni Żydami więcej nie nazywali, też wydają się śmieszne. Sąd konsystorski z właściwą sobie powagą oddala tę suplikę, jako że niewładny jest w tej dziedzinie się wypowiadać, kto ma się Żydem nazywać, a kto nie”. [Zobacz też poz. 1, 12, 22, 23, 25]

3

„Podróż Cilki” Heather Morris – kontynuacja „Tatuażysty z Auschwitz”, tym razem dziejąca się w sowieckim łagrze. Od rzeczywistości odklejone nie mniej niż poprzednie dzieło nowozelandzkiej pisarki. [Porównaj także poz. 19]

4

„365 dni” Blanki Lipińskiej – porno i durno. [Zobacz także poz. 6, 11]

5

Donald Tusk swoje dzieło życia zatytułował „Szczerze”. O kim to mówiono, że „ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział”? A, to o prezesie Ochódzkim, też interesującej personie.

6

„Kolejne 365 dni” Blanki Lipińskiej – durno i porno. [Porównaj również poz. 4, 11]

7

„Położna z Auschwitz” Magdy Knedler to opowieść inspirowana losami Stanisławy Leszczyńskiej, która odebrała w obozie w Auschwitz ponad 3000 porodów, podczas których nie umarła żadna kobieta ani żadne dziecko. m a g a z y n

l i t e r a c k i

8

„Jak mniej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin to książka dla tych, którzy myślą… za dużo. Przypomni ktoś w tym miejscu, że przecież myślenie ma kolosalną przyszłość. To prawda, ale przeszłość ma też kolosalną. [Porównaj również poz. 16]

9

„Głosy z zaświatów” Remigiusza Mroza przedstawiają mroczną historię dziecięcych ofiar, które trafiają do zakładu patomorfologii w Żeromicach. A tam już tajemnicę śmierci spróbuje rozwikłać Seweryn Zaorski…

10

„O krok za daleko” – z pewnością jedna z lepszych powieści Harlana Cobena. To spora rekompensata dla wiernych czytelników tego autora, nieco znudzonych niekończącymi się historiami z Myronem Bolitarem w roli głównej.

11

„Ten dzień” Blanki Lipińskiej – ciąg dalszy nastąpił, niestety... [Porównaj także poz. 4 i 6]

12

Lektura „Prawieku i innych czasów” Olgi Tokarczuk przypomina to, co noblistka napisała o Polsce, powiedzmy, prowincjonalnej: „Są miejsca w Polsce słabo opowiedziane, miejsca niewyrażone, miejsca o zerwanej ciągłości narracyjnej, nieobecne na mentalnej mapie, miejsca peryferyjne, pozbawione sensownej historii, niezaadoptowane do końca, a w końcu »niepolskie«, to znaczy w znikomym stopniu wcielone we wspólną pamięć i tradycję. Miejsca-bękarty. To geograficzna i historyczna najdalsza prowincja, polski odpowiednik Stasiukowego środkowoeuropejskiego Babadag. W takich miejscach nie można pisać ot, tak sobie. Każda niewinna opowiastka, każda skromna historyjka zostanie natychmiast przechwycona i jak szczepka rzadkiej rośliny – włożona do wody, żeby wypuścić k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


b e s t s e lle ry

b e s T s e lle R y „ Maga z y nu literack iego k Sią żk i ”

LUt y 2020 Poz.

Liczba Miejsce w poprzednim notowań na liście notowaniu

1

2

2

1

3

nowość

4 5

5

2

6 7 8

nowość 7

9

Tytuł

Autor

Wydawnictwo

ISBN

Liczba punktów

Bieguni

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-0805-594-6

546

Księgi Jakubowe

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-0804-939-6

521

Podróż Cilki

heather Morris

Marginesy

978-83-663-3551-6

494

365 dni

Blanka Lipińska

Edipresse Książki

978-83-8117-647-7

433

szczerze

donald tusk

agora

978-83-268-3042-6

431

kolejne 365 dni

Blanka Lipińska

agora

978-83-2682-842-3

418

Położna z Auschwitz

Magda knedler

Mando

978-83-277-1741-2

382

Jak mniej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych

Christel petitcollin

feeria

978-83-7229-839-3

374 358

9

nowość

Głosy z zaświatów

Remigiusz Mróz

filia

978-83-8075-989-3

10

nowość

o krok za daleko

Harlan Coben

Albatros

978-83-8125-825-8

351

11

Ten dzień

Blanka Lipińska

Edipresse Książki

978-83-8117-914-0

337

12

prawiek i inne czasy

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-0805-596-0

327

13

Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat

Élisabeth Revol

agora

978-83-2683-047-1

295

felix, net i nika oraz Gang niewidzialnych ludzi

Rafał Kosik

powergraph

978-83-64384-13-4

254

nowość

14 15

Przyjaciel człowieka

andrzej pilipiuk

Fabryka Słów

978-83-7964-523-7

223

Jak lepiej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych

Christel petitcollin

feeria

978-83-663-8017-2

216

17

Ostatnie życzenie

andrzej sapkowski

supernowa

978-83-7578-125-0

209

18

Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek (czterech prawych i sześciu lewych)

Justyna Bednarek

poradnia k

978-83-6396-013-1

184

19

Tatuażysta z Auschwitz

heather Morris

Marginesy

978-83-65973-31-3

183

16

nowość 12

20

3

Charlotte link

znak

978-83-2405-660-6

180

Nie ma

Mariusz Szczygieł

dowody na istnienie

978-83-6597-031-2

179

22

Prowadź swój pług przez kości umarłych

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-0806-058-2

166

Opowiadania bizarne

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-08064-98-6

153

Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę

Agnieszka Stążka-Gawrysiak

znak

978-83-2405-131-1

150

23

nowość

6

24 25

nowość 13

26 27

24

3

Dom dzienny, dom nocny

olga tokarczuk

wydawnictwo literackie

978-83-08-05595-3

142

Światło w środku nocy

Jojo Moyes

znak

978-83-2407-089-3

137

kicia kocia na lotnisku

Anita Głowińska

Media rodzina

978-83-800-8677-7

136

28

krew elfów

andrzej sapkowski

supernowa

978-83-7578-127-4

128

29

Miecz przeznaczenia

andrzej sapkowski

supernowa

978-83-7578-126-7

125

30

Czas pogardy

andrzej sapkowski

supernowa

978-83-7578-128-1

109

Lista bestsellerów „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI” jest przedrukowywana w „Rzeczpospolitej”, w tygodniku „Angora”, w serwisie Swiatczytnikow.pl oraz prezentowana w programie „Xięgarnia” emitowanym w TVN24.

Nasza lista powstaje na podstawie wyników sprzedaży w ponad 600 księgarniach całego kraju, w tym w sieciach: Empik, Świat Książki, BookBook i Książnica Polska. O kolejności na liście decydują punkty przyznawane za miejsca 1-30 w poszczególnych placówkach księgarskich. m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

11

Lista Bestsellerów – © Copyright Biblioteka Analiz 2020

Czas burz

21


b e s t s e lle ry

korzenie. Są to rzadkie miejsca, gdzie mieszkańcy – czytelnicy traktują literaturę śmiertelnie poważnie. To nie jest już zabawa słowami, żaden »izm«, żadna »cja«. W takich miejscach literatura wciąż pełni funkcję, o której Centrala już zapomniała: łączy ludzi w uzgadnianiu jakiejś rzeczywistości. Tworzy czas, przyszłość, wytycza granice tożsamości, kopie fundamenty pod kulturową wspólnotę, buduje drogi do reszty świata. Jeżeli nieświadomy niczego autor, birbant i lekkoduch, postawi tutaj stopę, jest wielce prawdopodobne, że zostanie przechwycony, uwięziony w geograficznej siatce. Jego słowa zostaną uważnie wysłuchane, a potem użyte jako coś w rodzaju wspólnego dobra. W zamian dostanie przywilej stwarzania. Niebezpiecznie pociągająca wymiana. Zawraca nas to do pierwotnych korzeni literatury, a przynajmniej ja wierzę, że tak to właśnie wyglądało – chodziło o nazywanie i tym samym oswajanie. Stara gra, z której narodził się język”. [Zobacz także poz. 1, 2, 22, 23, 25]

13

„Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat” Élisabeth Revol przywołuje pamiętną wyprawę ze stycznia 2018 roku, której nie przeżył Tomasz „Czapkins” Mackiewicz. „Muszę żyć z tym ostatnim obrazem Tomka tam na górze, z jego zachrypniętym głosem i z tymi słowami pełnymi nadziei, które mu wtedy zostawiłam, wierząc, że jeszcze przyjdzie pomoc” – powiedziała francuska himalaistka po premierze swej książki.

14

Akcja książki „Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi” Rafała Kosika toczy się w gimnazjum, a tu gimnazjów już nie ma… Ot, siurpryza.

15

„Przyjaciel człowieka” Andrzeja Pilipiuka zawiera cztery opowiadania z historiami wojny, głodu, zarazy i śmierci.

16

„Jak lepiej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin przekonuje, że myślenie myśleniu nierówne. No to akurat wydaje się oczywiste. [Zob. też poz. 8] 12

17

Powrót po latach „Ostatniego życzenia”, zbioru opowiadań Andrzeja Sapkowskiego pokazuje, jak świetną rolę promocyjną odegrał w tym wypadku serial Netflixa. [Porównaj także poz. 28, 29, 30]

-Gawrysiak, czyli poradnik, jak uporać się ze stresem dotykającym przedszkolaków. Tak, tak, to wcale nie tak zaskakujące, jak się wydaje, ani tym bardziej nie śmieszne.

18

Olga Tokarczuk, autorka „Domu dziennego, domu nocnego” zauważyła kiedyś: „Dla pisarza funkcję pomocnych psychoanalityków pełnią często tłumacze – zadają najbardziej zadziwiające pytania. Należałoby je zapisywać, zachowywać i wydawać co jakiś czas w osobnych nakładach, żeby czytelnicy mieli możliwość docenić cud pisania i trud tłumaczenia. I w ogóle cud języka. Dzięki tłumaczom to, co wydawało mi się oczywiste i powszechne, traci swą wewnętrzną spójność, staje się nieoczywiste i zupełnie lokalne”. Niewątpliwie cząstka Nagrody Nobla należy się im także – tłumaczom. [Porównaj również poz. 1, 2, 12, 22, 23]

„Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek (czterech prawych i sześciu lewych)” Justyny Bednarek wstrzeliły się w czytelnicze gusty. Dziecięce, ale i rodzicielskie.

19

„Tatuażysta z Auschwitz” Heather Morris – jeden z największych przebojów książkowych ostatnich miesięcy. Z bliżej nieznanych powodów. [Zobacz również poz. 3]

20

„Czas burz” Charlotte Link – pierwszy tom historii wprowadzającej do sagi o kobietach z rodziny Dombergów. Jest rok 1914, widmo zbliżającej się Wielkiej Wojny widać już i w Prusach Wschodnich.

25

21

26

22

27

„Nie ma” Mariusza Szczygła, kolejna dobra książka tego autora, z ciekawymi fragmentami odnoszącymi się do dzieciństwa Lecha i Jarosława Kaczyńskich. „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk rozwija złotą myśl autorki, tak ujętą w „Maskach zwierząt”: „Cierpienie człowieka łatwiej jest mi znieść niż cierpienie zwierzęcia”. Osobiście cierpię najbardziej, czytając podobne mądrości. [Porównaj także poz. 1, 2, 12, 23, 25]

23

„Zielone dzieci”, jedno z „Opowiadań bizarnych” Olgi Tokarczuk objaśnia jakoby polski fenomen czegoś, co można było dostrzec na głowach tutejszego ludu, a mianowicie „plica polonica, kołtuna, jak go tu zwą: dziwnego tworu ze skręconych, zbitych włosów w różnych postaciach, a to postronków, a to kłębu włosianego, czy jakby warkocza podobnego do bobrzego ogona”. Czy może chodziło tutaj o dredy, kojarzone z noblistką? [Zobacz też poz. 1, 2 12, 22, 25]

24

„Self-Reg. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę” Agnieszki Stążkim a g a z y n

l i t e r a c k i

„Światło w środku nocy” Jojo Moyes przekonuje o wartości książek, także – a może przede wszystkim – tych, o których powiada się, że burzą spokój. Ach, te książki zbójeckie… „Kicia Kocia na lotnisku” Anity Głowińskiej to 24 stroniczki opowieści dla najmłodszych o wielkiej podróży tytułowej bohaterki, która z rodzicami leci samolotem do Warszawy.

28

„Krew elfów” Andrzeja Sapkowskiego skłania do przypomnienia, że pierwsze opowiadanie z Wiedźminem w tytule tego pisarza ukazało się w „Fantastyce” w roku 1986. Szmat czasu. [Zobacz także poz. 17, 29, 30]

29

„Miecz przeznaczenia” Andrzeja Sapkowskiego – wznowienie tomu opowiadań sprzed dwudziestu siedmiu lat. [Porównaj też poz. 17, 28, 30]

30

„Czas pogardy” Andrzeja Sapkowskiego, czyli Wiedźmin wiecznie żywy. A może jeszcze lepiej: Wiedźmina życie po życiu. [Zobacz również poz. 17, 28, 29] Ranking sporządziła Ewa Tenderenda-Ożóg Komentarz Krzysztof Masłoń

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0



pry watn e b i b li ote k i

Poeta z Manhattanu M

arek Czuku jest łodzianinem w pierwszym pokoleniu. Po Powstaniu Warszawskim, w którym zginął jego dziadek – porucznik AK, dowódca kompanii w batalionie Wigry, babcia Marka Czuku wyjechała do Łodzi. Drugiego męża znalazła pod Łodzią, w Parzęczewie. Był artystą ze Lwowa. Matka Marka Czuku na studiach związała się z Albańczykiem, ojcem Marka Czuku, ale szybko okazało się, że ich małżeństwo nie jest możliwe. Władze albańskie nakazały swoim obywatelom powrót do kraju, który tkwił w okowach komunistycznej rewolucji ideologiczno-kulturowej i zamykał się w kompletnej izolacji. Obywatelom zakazano nawet korespondować z obcokrajowcami. Marek Czuku wychował się bez ojca, ale z oryginalnym nazwiskiem. Mieszka i tworzy w części Łodzi, którą potocznie, z powodu wysokich bloków z wielkiej płyty, nazywają Manhattanem. Jest poetą.

Przywoływanie pamięci Pierwsze wspomnienia dotyczące książek pochodzą właśnie od dziadka ze Lwowa. Zbierał książki, głównie albumy o sztuce i literaturę klasyczną. Jako malarz, grafik i konserwator miał szerokie zainteresowania.

14

– Całą jego kolekcję przekazałem do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi. Wiele perełek bibliofilskich z XIX wieku, m.in. tomy poezji Zygmunta Krasińskiego z 1863 roku, ale nie miałem wówczas miejsca, aby je gromadzić – wspomina. Czytać nauczył się sam, w łóżku, bo często chorował. – Pamiętam wierszyk Stanisława Jachowicza „Chory kotek”. A czytałem wówczas wszystko, co podtykali mi dziadkowie lub mama: wiersze Tuwima, Brzechwy, Konopnickiej, Makuszyńskiego. Wierszyki czytałem po sto razy. Zapadła mi w pamięć seria Naszej Księgarni „Poczytaj mi, mamo”. Ale największy pociąg miałem do… encyklopedii. Pierwszą „Encyklopedię Powszechną” Larousse’a sprawił mi oczywiście dziadek. Tysiące haseł, ilustracji, zdjęć, wykresów i map. Byłem w swoim żywiole. Przeglądałem ją godzinami, podobnie jak encyklopedię rosyjską. Języka rosyjskiego szybko nauczyłem się jeszcze w czasach przedszkolnych, głównie od dziadka, który jako lwowski artysta miał sentyment do tego języka i dużo w nim czytał. Uwielbiałem rosyjskie elementarze „Bukwar”. Moją drugą dziecięcą pasją były mapy. Jeździłam palcem po mapie po całym świecie. Pamiętam wszystkie dziecięce pisemka „Miś” i „Świerszczyk”, które chłonąłem. Do dziś zachował książeczki, które darzy największym sentymentem: „Króla Maciusia Pierwszego” Janusza Korczaka, „Opowieści hinduskie” Sudhina N. Ghose, „Księgę dżungli” Rudyarm a g a z y n

l i t e r a c k i

da Kiplinga, „Doktora Dolittle” Hugh Loftinga. Książki są zaczytane, ale trzyma je jako ponadczasowe. Podobnej fascynacji nie czuł jednak wobec lektur, nie wszystkie książki z listy obowiązkowej przypadły mu do gustu, chętniej czytał „Przygody Tomka Wilmowskiego” autorstwa Alfreda Szklarskiego. – „Nad Niemnem” wydawało mi sie tak nudne, że sięgnąłem po tę książkę dopiero jako dorosły i wtedy odkryłem jej artyzm.

Fascynacje – Już w szkole podstawowej bardzo interesowałem się chemią, fascynowało mnie wszystko z nią związane, czytałem o historii chemii, o wielkich chemikach, o poszukiwaniach kamienia filozoficznego. Większość tych książek mam do dziś. Finalnie po maturze poszedłem na studia na Wydział Fizyki. Studiując, zgłębiałem literaturę polską, zachwyciła mnie proza Witolda Gombrowicza k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


pry watn e b i b li ote k i

i na czwartym roku zacząłem studiować polonistykę. Decyzją pani dziekan Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Łódzkiego profesor Marii Kamińskiej został przyjęty na studia polonistyczne bez egzaminu, tylko na podstawie rozmowy kwalifikacyjnej. Rozpoczynający się wtedy stan wojenny pogmatwał jego losy i zamiast polonistyki ukończył rozpoczęty wcześniej Wydział Fizyki. Studia polonistyczne ukończył zaocznie jako dorosły w 2011 roku, równolegle z synem. Pod koniec pierwszych studiów coraz bardziej dochodziła w nim do głosu fascynacja słowem. Zaczął pisać wiersze. Zadebiutował na łamach pisma „Odgłosy”, potem publikował na łamach „Radaru”, a kilka nagród literackich zaostrzyło jego apetyt i ambicje literackie. – Ważną dla mnie poezją w czasie, gdy kształtowały się moje zainteresowania literackie, będącą kwintesencją „nowofalowego” buntu, były „Dwa poematy” Zdzisława Jaskuły, wydane przez Niezależną Oficynę Wydawniczą w 1977 roku. Zaraz po maturze, gdy zamieszkał na łódzkim Manhattanie, wówczas uchodzącym za luksusową dzielnicę, stwierdził, że w końcu może zacząć kolekcjonować książki, którymi się otaczał, a których ze względu na brak miejsca nie mógł do tej pory zbierać. Własne mieszkanie z mamą dało mu tę szansę. Rozpoczął polowania na książki, bo tak się je wówczas zdobywało – prawie wszystkie były „spod lady”. Z jednej strony kupował to, co było modne, czyli literaturę iberoamerykańską: Jorge Luisa Borgesa, Julio Cortázara, Mario Vargasa Llosę, Gabriela Garcíę Márqueza i wielu innych, a z drugiej – skupował książki związane ze swoim fizyczno-chemicznych konikiem. Do dziś przechowuje kurs berkeleyowski autorstwa fizyka wszech czasów – Feynmana i „Krótką historię chemii” Isaaca Asimova. Wspomina je jako dzieła rewolucyjne, które czytało się jak najlepszą powieść. Zresztą zakupy książkowe w tamtych latach często były kwestią przypadku. m a g a z y n

l i t e r a c k i

– Teraz planuję, często tylko uzupełniam zbiory, wielokrotnie na Allegro. Ostatnio np. skompletowałem cykl reportaży historycznych Mariana Brandysa „Koniec świata szwoleżerów”. Mam już wszystkie sześć części wydawane w latach 1972-1979. Proza życia zmusiła Marka Czuku, aby poetyckie zapędy odłożyć na siedem lat. Intensywność pracy w „Dzienniku Łódzkim” nie pozwalała na kontynuację poetyckiej pasji. Redagowanie cudzych i własnych tekstów, makietowanie, skład komputerowy zajmowały jego czas kompletnie, a wyrobienie literackie sprawiło, że odnajdywał się w tej pracy znakomicie. Po zakończeniu pracy w dzienniku pracował w „Tygodniku Solidarność Ziemi Łódzkiej”, a po jego likwidacji w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej”. Później został sekretarzem redakcji w „Ilustrowanym Tygodniku Zgierskim”, a w finale swojej medialnej kariery – redaktorem naczelnym „Brzezińskiego Informatora Tygodniowego”.

Pokój Surowy pokój biblioteczny jest zabudowany półkami, systematycznie wypełnionymi tylko książkami. Od sufitu po podłogę. Książki ustawione są w dwóch rzędach, tak, by jak najlepiej się mieściły. Jest ich około 10 tysięcy. Dopiero niedawno zostały przeniesione do jednego pokoju, przedtem były rozrzucone po mieszkaniu, ale wyprowadzka córki sprawiła, że Marek Czuku mógł spełnić swoje marzenie o bibliotecznym pokoju. – To królestwo książek. Stolarz dorabiał półki wytrzymałe na ciężar, ale i tak się wyginają. Książki ułożone są autorami alfabetycznie, ale z zachowaniem ryzów epok. Obok tomów poezji Jana Kochanowskiego stoją dzieła wieszczów narodowych: Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego. Dalej rozpoczyna się plejada polskich klasyków prozy: od Bolesława Prusa i Józefa Kraszewskiego do Stanisława Brzozowskiek s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

go. I są to nie tylko dzieła autorów, ale i eseje o nich. Ponieważ większość polskich poetów była tłumaczami czy eseistami, więc gatunki literackie trochę się mieszają: obok wierszy Leopolda Staffa i esejów o nim są także jego tłumaczenia. Z innym autorem sytuacja jest podobna. Rzadko stoją tylko same wiersze, jak np. Bolesława Leśmiana. – Niezwykle cenię eseje Alberta Camusa. Tak zresztą jak i powieści. Camus był oryginalny i ciekawy i jako pisarz, i jako filozof i moralista. Jest moim ulubionym autorem i choć napisał niewiele, wrażenie po lekturze jego słów jest zawsze ogromne. Kolejny metr półki zajmują pozycje o Czesławie Miłoszu albo wiersze jego autorstwa bądź eseje, dużo tomów poezji Zbigniewa Herberta, Wisławy

15


pry watn e b i b li ote k i

Szymborskiej, Tadeusza Różewicza. Biografie wszystkich największych poetów i pisarzy, setki pozycji reprezentujących polską prozę od Jarosława Iwaszkiewicza poprzez Mirona Białoszewskiego po Gustawa Herlinga Grudzińskiego i ks. Jana Twardowskiego. – Juliana Tuwima „Kwiaty polskie” uważam za wyjątkowe w docieraniu do istoty „łódzkości”. Poemat ten wymieniam jako jeden z najważniejszych z powodu połączenia epickiego rozmachu i lirycznego geniuszu. Teraz wieczorami często wracam do lektury książek Witolda Gombrowicza, nieustannie mi się podoba, ce-

skiego, Stanisława Vincenza, Konstantego Jeleńskiego, aż do współczesnych autorstwa Jacka Trznadla, Michała Głowińskiego, Jana Błońskiego. Ponieważ eseistami bywali znakomici pisarze, tego rodzaju publikacji na półkach Marka Czuku jest bardzo dużo, najciekawsze eseje według niego są autorstwa Czesława Miłosza oraz te, które są na pograniczu krytyki literackiej: Wacława Borowego czy twórców Nowej Fali (Stanisława Barańczaka, Adama Zagajewskiego, Juliana Kornhausera). Teksty eseistów są przez niego stale czytane, często stając się źródłem inspiracji i punktem odniesienia do własnych

Lubię wszystko, co jest związane ze słowem. Taką mam wrażliwość, słowo – czy w postaci wiersza, czy prozy – przemawia do mnie najsilniej. Dla mnie czytanie wiersza jest przeżyciem duchowym, działa na emocje, wyobraźnię. Jak muzyka, jak obraz dla innych. nię go za poczucie humoru, dystans do rzeczywistości, przekorę. Mam jego wszystkie dzieła – tzw. czarną serię wydaną przez Wydawnictwo Literackie i oczywiście bardzo wiele o nim. Często też wracam do Sławomira Mrożka. Na kolejnych półkach stoją książki eseistów z kręgu emigracyjnego: Jerzego Stempowskiego, Józefa Czap-

16

przemyśleń i tekstów. Oddzielna półka to książki o literaturze, słowniki, podręczniki, opracowania naukowe, szkolne, a szczególnie komplety serii PWN „Wielka Historia Literatury Polskiej” – ulubione podręczniki ze studiów polonistycznych oraz „Mała Historia Literatury Polskiej”. Wszystkie osiem tomów. – Baroku nie wydali – żali się Marek Czuku – i chyba już nie wydadzą. Dalej znajdują się kolejne biografie, antologie reportażu, dramatu, opowiadań, dzienników, krytyki literackiej. – Cenna w moich zbiorach jest sześciotomowa „Historya Literatury Polskiej” Piotra Chmielowskiego z 1899 roku, polskiego historyka literatury, profesora Uniwersytetu Lwowskiego, ale ulubioną od zawsze była pierwsza polska encyklopedia powszechna Benedykta Chmielowskiego „Nowe Ateny” z XVIII wieku. Mam wydanie z ilustracjami Szymona Kobylińskiego. To mnie m a g a z y n

l i t e r a c k i

ogromnie śmieszyło, pamiętam, że w szkole często poczytywałem jego pełne humoru definicje, objaśnienia świata i jego zjawisk. Czyta dowcipny wpis z obwoluty: „Kto książki złośliwie mi kradnie lub psuje Niech diabeł go porwie i srodze katuje Kto książki smaruje i skazy w nich czyni Ten ryj miasto gęby niech ma na kształt świni Kto karty zagina czy latem, czy wiosną Niech uszy mu długie jak osłu urosną Kto książki mi łamie i karty wydziera Ten śmiercią najsroższą niech prędko umiera”.

Po drugiej stronie pokoju dominuje literatura światowa: must have klasyka, jak „Przygody dobrego wojaka Szwejka”, „Mistrz i Małgorzata”, większość tomów prozy Honore de Balzaca. Literaturę skandynawską reprezentuje Tarjei Vesaas, Strindberg oraz Pär Lagerkvist, a wrażenia z lektury „Barabasza”, historii ukrzyżowanego złoczyńcy, Marek Czuku pamięta do dziś. – Książka ta nie nadaje się na lekturę do autobusu czy poczekalni. Wymaga uwagi i refleksji, tak jest generalnie z wielkimi książkami, wymagają czasu, a tego mam mało, dlatego częściej czytam krótkie formy, za powieści biorę się tylko wtedy, gdy mam w perspektywie czas wolny na ich przeczytanie. Ostatnio odkrywa pozycje z Wydawnictwa Copernicus Center Press, założonego i ufundowanego przez ks. prof. Michała Hellera, i regularnie kupuje tam na promocjach.

Poezja Marek Czuku teraz przechodzi fazę czytania i studiowania książek historycznych. Ostatnio zakupił cykl pięciu tomów „Historii Łodzi po 1945 roku”. Po latach wzmożonej i burzliwej pracy znalazł przystań w domach kultury, gdzie z zaangażowaniem prowadził koła literackie i dziennikarskie, najpierw w Aleksandrowie Łódzkim, potem w Łodzi. Aktualnie wraz z żok s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


pry watn e b i b li ote k i

ną prowadzą biuro łódzkiego okręgu Związku Inwalidów Wojennych. – Nareszcie mogłem wrócić do pisania i spokoju, który jest niezbędny w tworzeniu. Pisze recenzje dla „Nowych Książek”, „Wyspy”, „elewatora”, wiersze publikował w „Toposie”, „Więzi”, „Twórczości”, „Kalejdoskopie”. W „Wyspie” – kwartalniku wydawanym przez Bibliotekę Analiz – drukowany jest w odcinkach jego blog, który od 2014 roku pisze w internecie na stronie wydawnictwa Forma pt. „Wędrowniczek”. Mottem bloga jest cytat z wiersza „Ars poetica” Czesława Miłosza: „Zawsze tęskniłem do formy bardziej pojemnej, która nie byłaby zanadto poezją ani zanadto prozą i pozwoliłaby się porozumieć nie narażając nikogo, autora ni czytelnika, na męki wyższego rzędu”.

Na blogu zamieszcza swoje recenzje, wpisy dotyczące wydarzeń, które zmuszają autora i czytelników do wędrówki, wyjścia z domu do teatru, na spotkanie z autorem, w podróż. Co tydzień zamieszcza jeden wpis. Czasami też i własny wiersz. W wydawnictwie Forma publikuje już od kilku lat. Nie uważa się za nawiedzonego poetę, ma świadomość, że poezja, szczególnie współczesna, używająca metafor, skrótów myślowych, adresowana jest do nielicznych odbiorców. – Na spotkania autorskie przychodzą bardzo różni ludzie, nieliczni młodzi, trochę w średnim wieku, starsi, dużo osób, które same próbują sił w pisaniu. Nie jestem rozgoryczony brakiem popularności. Osobiście poezję traktuję jako hobby. Ostatni tomik poezji wydał w 2018 roku. Razem – 13. Pierwszy – jeszcze w podziemnym wydawnictwie Przedświt, w 1989 roku. Wydany na papierze z bloku rysunkowego. Pomocny w wydaniu tego tomiku był nieżyjący już Jarosław Markiewicz, pisarz i malarz, który dokonał wyboru wierszy. Następnie ukazały się dwa pom a g a z y n

l i t e r a c k i

ematy metafizyczne o podróży, o poszukiwaniach sensu przeplatane prozą i wierszem pt. „Książę albański”, wydane przez prof. Jerzego Poradeckiego w wydawnictwie Biblioteka. Marek Czuku został wtedy przyjęty do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Kolejny, trzeci tom wierszy nosi tytuł „Jak kropla deszczu”. Klejenie było bardzo złej jakości i tomiki wydane w 1998 roku już się rozlatują. W sumie pod patronatem prof. Poradeckiego w wydawnictwie Biblioteka wydrukowano cztery tomiki. Kolejne ukazały się w oficynie pisma „Tygiel Kultury”, wydawnictwie Nowy Świat i magazynie „Topos”. Tam opublikował swój wierszowany dziennik, a w zasadzie rocznik. Współpracę z wydawnictwem Forma rozpoczął od recenzji redaktora wydawnictwa, prof. Piotra Michałowskiego, który uznał Marka Czuku za poetę wartego publikowania i inwestowania. Prof. Michałowski jest srogim krytykiem i analitykiem poezji polskiej i doszukuje się w niej prymarnych wartości. „Facet z szybą”, „Igły i szpilki”, „Stany zjednoczone” to trzy tomy poezji profesjonalnie wydane w Formie. Marek Czuku bardzo lubi czytać wiersze. Na pierwszym miejscu stawia poetę wszech czasów Williama Szekspira, ma wszystkie dramaty w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, na drugim - francuskich symbolistów: Charlesa Baudelaire’a i jego „Kwiaty zła”, Paula Verlaine’a i Jeana Artura Rimbaud. Pokazuje tomiki Mariny Cwietajewej i Anny Achmatowej, której twórczość była bezpośrednio związana z doświadczeniami osobistymi życia w państwie terroru. Na bieżąco jest z polską poezją współczesną, otrzymuje wiele tomików od wydawnictw, ponieważ pisze recenzje. – Jest to absolutnie niszowy gatunek. Tworzy bardzo wiele osób, czyta nieliczna grupka. Ostatnio recenzowałem wiersze Bartłomieja Siwk s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

ca, którego cenię za znakomity pomysł na kompozycję zbioru wierszy. „Przepompownia” to cykl wierszy – minireportaży, migawek opartych na dramacie przemilczanej katastrofy, która miała miejsce 11 czerwca 1976 roku w przepompowni ścieków w Bydgoszczy. W wyniku zatrucia siarkowodorem w nowej przepompowni ścieków na Osowej Górze w Bydgoszczy śmierć poniosło siedem osób. Wiersze robią duże wrażenie. „Po drabince pierwszy zszedł Wiktor i tam pozostał, po nim Zygmunt Włodzimierz zwany Szpakiem, Stefan z Bocianowa i osiemnastoletni Wacek matka jego mówiła zawsze siadaj synku w środku autobusu tu też był w środku potem dopiero ojciec, a po nim jeszcze kilku innych tej wiosny posadzili nowe drzewa ale najwięcej wyrosło młodych wdów i cały lasek sierot”

Na spotkaniu z Ewą Lipską i Ryszardem Krynickim Marek Czuku zadał pytanie o kondycję polskiej poezji. W czasach Mickiewicza nie był to gatunek endemiczny. Obydwoje odpowiedzieli, 17


pry Watn e b i b li ote k i

şe w XIX wieku, pod zaborami, poezja zastępowała Państwo Polskie i stąd jej wielka popularność. Poezja była głosem narodu. Taka sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła. Nawet debiutancki tomik poezji Czesława Miłosza miał nakład około trzystu egzemplarzy. – Nie mam kompleksów związanych z twórczością, którą uprawiam. Lubię wszystko, co jest związane ze słowem. Taką mam wraşliwość, słowo – czy w postaci wiersza, czy prozy – przema-

wia do mnie najsilniej. Dla mnie czytanie wiersza jest przeşyciem duchowym, działa na emocje, wyobraźnię. Jak muzyka, jak obraz dla innych. Niedawno napisałem szkic o poezji zupełnie nieznanej, przedwcześnie zmarłej w Polsce poetki Marii Bartusówny, opublikowany we „Frazie�, ogólnopolskim czasopiśmie literacko-artystycznym z Rzeszowa. To była bardzo ciekawa postać, reprezentowała bardzo nowoczesną kobiecą wraşliwość. Mnie fascynuje takie wzruszenie i uczuciowość. Mogę teş polecić czytelnikom lekturę „Wieloświata� Doroty Filipczak wydany w Bibliotece „Toposu�. Tom reprezentuje juş XXI wiek oraz wyraşa inteligencki i kobiecy punkt widzenia. W sposób interesujący, a zarazem nienarzucający się łączy optykę prywatną oraz historyczną w odkrywaniu i kreowaniu wizji „łódzkości�. Marek Czuku uwaşa się trochę za dinozaura, któremu grozi wymarcie. I nie dlatego, şe uprawia poezję. Głównie dlatego, şe zbiera ksiąşki. W małym mieszkaniu, w bloku z wielkiej

płyty, w miejscu, w którym dziś z definicji mało kto widzi przestrzeń dla ksiąşki papierowej. Kupuje ciągle nowe, a w zasadzie stare, bo częściej korzysta z Allegro czy antykwariatów niş z sieciowych księgarni. Mimo şe ksiąşek ma duşo, a miejsca coraz mniej. Nie przejmuje się, co będzie się działo z jego biblioteką, gdy go zabraknie. Myśli o przyszłości jako o czasie na czytanie, stąd cały czas robi zapasy, a i tak ma świadomość, şe nie starczy mu şycia na przeczytanie wszystkiego, co by chciał. Czasu na czytanie jest zawsze za mało. tekSt i Zdjęcia MiroSława łoMNicka

.DÄ?GH ]bRVLHPQDVWX RSRZLDGDĂą WR PLNURRSRZLHÄ‚ĂŠ RVREQ\ UR]G]LDĂŻ ZLĂšNV]HM KLVWRULL %RKDWHURZLH Äź /XED 'UDJR 'LRQL]\ *ĂŻD] 7XOND 'LPD 2WD 5\V]DUG %HQFMRQ SRMDZLDMĂˆ VLĂš ZbNROHMQ\FK RSRZLHÄ‚FLDFK ZbUĂśÄ?Q\FK NRQÄ&#x;JXUDFMDFK LbZbUĂśÄ?Q\FK PRPHQWDFK VZRMHJR Ä?\FLD :bNDÄ?GHM WDNLHM RSRZLHÄ‚FL RGQDMG]LHP\ LQQ\ RNUXFK LFK SRJPDWZDQ\FK Ä?\FLRU\VĂśZ 1LF WX QLH MHVW SURVWH PLĂŻRÄ‚ĂŠ QLH SU]\FKRG]L EH] WUXGX QLH WUZD EH] EROHÄ‚FL RMFRVWZR MHVW SU]\ZLOHMHP UDGRÄ‚FLĂˆ DOH E\ZD WHÄ? QLHFKFLDQH LbZ\SLHUDQH RGZDJD PD VZRMĂˆ FHQĂš NDÄ?GD GHF\]MD QLHVLH ]H VREĂˆ NRQVHNZHQFMH 3RJXELHQL Ä?\FLRZR ERKDWHURZLH SUĂśEXMĂˆ MDNRÄ‚ SRVNOHMDĂŠ VZRMH Ä?\FLH QDGDĂŠ PX VHQV ]DSHĂŻQLĂŠ F]\PÄ‚ FR GD SRF]XFLH VSHĂŻQL VZRMH Ä?\FLH QDGDĂŠ PX VHQV ]DSHĂŻQLĂŠ F]\PÄ‚ FR GD SRF]XFLH VSHĂŻQLHQLD :V]\VWNR MHVW WX ]P\Ä‚ORQH LbZV]\VWNR MHVW QDMOHSV]Ăˆ RVLHPQDVWRNDUDWRZĂˆ SUDZGĂˆ 0DP QDG]LHMĂš Ä?H F]\WDMĂˆF SU]\SRPQLFLH VRELH NOHMQRW\ FKZLO RNUXFK\ Z]UXV]HĂą ]b:DV]HJR Ä?\FLD 3LRWU :RMFLHFKRZVNL

www.biblioteka-slow.pl Facebook.com/bibliotekaanaliz Facebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow 18

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i Ä… Ĺź k i

•

2 / 2 0 2 0


Ry n e k w y daw n i c z y

Wydawcy międzywojennej Polski

Zakłady Wydawnicze M. Arct

m a g a z y n

l i t e r a c k i

wiła zapowiedź przyszłego kierunku specjalizacji działalności księgarsko-wydawniczej Arctów” – czytamy w artykule Mieczysławy Wełny-Adrianek „Historia księgarni Arctów w Lublinie”. Od 1852 roku Stanisław rozpoczął rozwijanie przedsiębiorstwa poprzez wykupywanie cudzych publikacji i sprzedawanie ich z własnym znakiem firmowym oraz sygnaturą. W ten sposób wypuścił na rynek między innymi seryjną, składającą się z 12 tomików „Bibliotekę Popularną Nauk Przyrodzonych”. W 1856 roku pracę w firmie rozpoczął bratanek Stanisława, Michał, który ukończył studia w Dreźnie i odbył długi staż w jednym z czołowych berlińskich przedsiębiorstw księgarsko-wydawniczych. W 1881 został właścicielem księgarni. Miała ona wówczas ciągle charakter asortymentowy, oferując nabywcom książeczki do nabożeństwa, obrazy, akwarele, fotografie oraz zagraniczne nowości książkowe po francusku, angielsku i niemiecku.

Początek prosperity Rok 1887 to przełomowa data w dziejach firmy. Michał kupił w Warszawie należącą do Artura Gruszeckiego księgarnię przy Nowym Świecie, przenosząc rodzinny interes z prowincjonalnego Lublina na szerokie wody stołecznej, aczkol-

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

Księgarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct przy Nowym Świecie w Warszawie Fot. Wikipedia

odzinna firma rodu Arctów sięga początkami pierwszej połowy XIX wieku. Powstała jako księgarnia w Lublinie w roku 1836 (niektóre źródła wskazują na rok 1838). Jej założycielem był Samuel Arzt, syn pochodzącego z Zamościa lekarza Mojżesza Rofe. W połowie XIX wieku Rofe przyjął chrzest, zmieniając dane personalne na Michał Arzt (od niemieckiego słowa lekarz), a nazwisko z biegiem lat zaczęło funkcjonować w wersji spolonizowanej jako Arct. W jego ślady poszedł Samuel, stając się Stanisławem. „Księgarnia Stanisława Arcta miała początkowo charakter wyłącznie asortymentowy. Zasoby jej były ilustracją ówczesnej produkcji wydawniczej, krajowej i zagranicznej, i pod tym względem nie różniła się ona od innych tego rodzaju polskich placówek. Arct odznaczał się niezwykłą, jak na prowincjonalnego księgarza, aktywnością w nawiązywaniu kontaktów handlowych z innymi księgarzami, głównie warszawskimi, dzięki czemu mógł utrzymywać swój zakład na wysokim poziomie. Jednocześnie z otwarciem księgarni Arct uruchomił wypożyczalnię książek polskich i francuskich. W późniejszym nieco okresie reklamował wypożyczalnię książek dziecięcych i młodzieżowych, która – jak się wydaje – była nowością na skalę krajową, a jednocześnie stano-

Fot. Wikipedia

R

Księgarnia M.Arct, dział książek polskich

wiek ciągle będącej pod rosyjskim zaborem, Warszawy. W 1900 roku założył drukarnię, powierzając jej prowadzenie synowi Zygmuntowi, sam poświęcił się pracy edytorskiej, przekształcając księgarnię w jedno z najważniejszych wydawnictw polskich. Głównym profilem oficyny stały się podręczniki szkolne oraz publikacje popularnonaukowe, a także literatura dziecięca. „Lata 1887-1900 to dla firmy początek wielkiej działalności wydawniczej. Arct publikował książki potrzebne, poszukiwane i co ważne – tanie. W okresie tym wydano 431 książek, nie licząc kilkudziesięciu przejętych od innych wydawców. W tej liczbie były 143 książki obrazkowe dla dzieci, 137 powiastek i powieści dla dzieci i młodzieży, 77 podręczników, a reszta to książki popularnonaukowe, atlasy, słowniki, kilka albumów poezji i libretta oper” – napisał Andrzej Skrzypczak, badacz dziejów rodu Arctów. Michał Arct w ydawał serię „Książka dla Wszystkich” oraz miesięcznik „Nauka dla Wszystkich”, 19


Ry n e k w y daw n i c z y

rium sprawiała, że nabierał skrzydeł i utwór powstawał w błyskawicznym tempie. Popularność Or-Ota jako autora „Bazyliszka” i „Złotej kaczki” oraz innych baśni i legend warszawskich sprawiała, że Arct tolerował jego fanaberie, będące być może po prostu sprytnym podejściem edytora ze strony autora.

W rękach spadkobierców a poszukując sposobów na skuteczne wypromowanie swoich edycji, wprowadził miesięcznik jako dodatek do serii dla prenumeratorów „Książki dla Wszystkich”. Pomysł okazał się bardzo dobry. Inną innowacją było wydawanie tych samych pozycji w zróżnicowanych cenach. Książka ładniej wydana, z okładką o wyższej jakości materiałowej i estetycznej kosztowała więcej, a w oprawie gor-

Michał zmarł 15 lutego 1916 roku. Na trzy dni przed śmiercią podpisał do druku dzieło swego życia, któremu poświęcił dwadzieścia lat pracy. Był nim trzytomowy „Słownik ilustrowany języka polskiego”, składający się z 2627 stronic w układzie dwuszpaltowym, zawierający 69600 haseł oraz 4300 rysunków objaśniających.

Oppman przysparzał wydawcy sporo stresów, gdyż notorycznie nie wywiązywał się z umowy dostarczenia na czas zaliczkowanego tekstu. Dopiero obietnica znacznego podwyższenia honorarium sprawiała, że nabierał skrzydeł i utwór powstawał w błyskawicznym tempie. szej, zazwyczaj papierowej – mniej, co dla zawartości merytorycznej publikacji nie miało przecież znaczenia. Arct wprowadził również katalogi o dostępnych tytułach, przesyłane stałym oraz potencjalnym klientom, wychodząc w ten sposób naprzeciw czytelnikowi i podtrzymując jego zainteresowanie ofertą wydawniczą. Realizując profil literatury dziecięcej i młodzieżowej, Michał Arct zamawiał utwory u znanych polskich autorów, takich jak Maria Konopnicka, Antonina Domańska, Walery Przyborowski, Jadwiga Chrząszczewska, Władysław Umiński czy Artur Oppman (Or-Ot). Ten ostatni przysparzał wydawcy sporo stresów, gdyż notorycznie nie wywiązywał się z umowy dostarczenia na czas zaliczkowanego tekstu. Okazywało się nawet, że w dniu, kiedy drukarnia czekała na rękopis, Oppman nie zabrał się nawet do pracy. Dopiero obietnica znacznego podwyższenia honora20

Firmę przejęli spadkobiercy – synowie Zygmunt i Stanisław oraz wnuk Jan, syn zmarłej w 1913 roku córki Michała, Marii Golczewskiej z Arctów, która współpracowała z firmą jako autorka broszur przyrodniczych. Wydawnictwo funkcjonowało przez kilka lat pod nazwą „Spadkobiercy Michała Arcta”, a w roku 1922 nastąpiła zmiana na „Michał Arct – Zakłady Wydawnicze”. Prym na polu edytorskim wiódł Zygmunt, doprowadzając do założenia filii przedsiębiorstwa w większych miastach Polski, takich jak Kraków, Poznań, Lwów, Wilno, Łódź, i wprowadzając system sprzedaży ratalnej oraz kolporterskiej. Współpracował z Polonią amerykańską, dostarczając książki na tamtejszy rynek. Współorganizował Dom Książki Polskiej oraz sieć Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch”, oferujące podróżnym książki i prasę na dworcach i większych stacjach „drogi żelaznej”. m a g a z y n

l i t e r a c k i

Zygmunt Arct rozszerzył program wydawniczy firmy, między innymi o słowniki i encyklopedie, literaturę naukową oraz beletrystykę. Wprowadził popularne i tanie serie, między innymi: „Zajmujące Czytanki”, „Bibliotekę Wielkich Pisarzów, „Dobrą Powieść”, „Bibliotekę Złotej Jabłoni”, „Bibliotekę Radiową”, „Radio dla Wszystkich”. W dwudziestoleciu międzywojennym przedsiębiorstwo wypuściło na rynek poczytne i cenione woluminy, jak dwutomowy „Słownik Ilustrowany Języka Polskiego”, „Słownik wyrazów obcych”, „Słownik ortograficzny”, „Nowoczesna encyklopedia ilustrowana”, „Encyklopedia wierzeń”, „Słownik staropolski”, „Słownik frazeologiczny”. Ukazały się – przykładowo – „Dzieje rzymskie” Tytusa Liwiusza, „Historia nowożytna” i „Dzieje powszechne w zarysie” Adama Szelągowskiego, praca zbiorowa „Dzieje Polski dla młodzieży”; monografie Artura Śliwińskiego o Stefanie Zółkiewskim, Stefanie Batorym, Janie Sobieskim i Tadeuszu Kościuszce; Ewy Białyni – „Legiony polskie w wojnach napoleońskich”, „Powstanie listopadowe”, „Powstanie styczniowe”; „Literatura polska XIX wieku” oraz „Antagonizm wieszczów” Manfreda Kridla, „Malarstwo polskie XIX i XX wieku” Eligiusza Niewiadomskiego, dwutomowa „Historia sztuki” Ryszarda Hamanna, „Dzieje sztuki polskiej” Michała Walickiego. Wśród pozycji popularnonaukowych oraz poradniczych natrafiamy w ofercie Arctów na podręcznik nauki Esperanto („Język międzynarodowy” Ludwika Zamenhoffa), na wskazówki dla służących jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki („Poradnik służby domowej”), jak zachowywać się zgodnie z najnowszymi wymaganiami savoir-vivre’u („Nakazy i zasady dobrego wychowania”), a nawet, w jaki sposób stosować w placówkach oświatowych wynalazek prof. Zygmunta Freuda („Psychoanaliza w szkole” G.H. Greene’a) lub zapowiedź wprowadzenia domowego szklanego ekranu („Telewizja, czyli k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


Ry n e k w y daw n i c z y

jak człowiek nauczył się widzieć na odległość” Feliksa Burdeckiego). Wydawano beletrystykę historyczną, a głównym autorem na tym polu był Józef Ignacy Kraszewski ze swoim niezwykle obfitym dorobkiem: pod szyldem M.Arcta edytowano zwłaszcza mniej znane jego powieści np. „Masława”, „Braci Zmartwychwstańców”, „Stacha z Konar”, „Na królewskim dworze”, „Banitę”, „Króla chłopów” i szereg innych. Gatunek ten reprezentowali również inni pisarze, jak Teodor Tomasz Jeż („Za króla Olbrachta”), Feliks Brodowski „Dom cedrowy”) czy Alina Świderska („Zygmunt. Powieść o Zygmuncie Krasińskim”). Kryzys gospodarczy lat 19291933 zachwiał przejściowo kondycją finansową przedsiębiorstwa. Trzeba było zawiesić działalność niektórych filii oraz ograniczyć produkcję podręczników, tracących szybko aktualność ze względu na zmieniające się z roku na rok wytyczne Ministerstwa Edukacji. Arctowie wybrnęli z trudnej sytuacji, zwiększając ofertę tytułów dla dzieci i młodzieży oraz wypuszczając na rynek tanie powieści sensacyjne. Zygmunta Arcta odznaczono w 1933 roku Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski „za zasługi dla rozwoju i organizacji księgarstwa polskiego”. Był cenionym działaczem ruchu księgarskiego, w tym wieloletnim wiceprezesem i członkiem honorowym Związku Księgarzy Polskich. Zmarł w roku 1935 w wieku 64 lat. Po jego śmierci prezesem wydawnictwa został brat Zygmunta, Stanisław Jan.

Czego hitleryzm nie zniszczył, to stalinizm dobił Podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 roku spłonęła duża część nakładów. Okupant objął w zarząd drukarnię Arctów, pozostawiając w ich rękach księgarnię. Mogliby nadal kontynuować również działalność wydawniczą, gdyby podpisali umowę o współpracy z niemieckim urzędem propaganm a g a z y n

l i t e r a c k i

dy, czego odmówili. Mieli szczęście, bo w powszechnej świadomości uchodzili za rodzinę ewangelicką pochodzenia niemieckiego, a nie żydowskiego, przez co uniknęli wywiezienia do getta. Prowadzili więc księgarnię w oparciu o część przedwojennych nakładów własnych. Wolno im było sprzedawać wyłącznie literaturę rozrywkową, w tym dziecięcą, bo cała inna, szczególnie historyczna, a także słowniki, encyklopedie, podręczniki do nauki języków obcych (z wyjątkiem niemieckiego) były zakazane, jak również książki w językach francuskim, angielskim i rosyjskim. Wkrótce przekształcili księgarnię na antykwariat, a następnie w przedsiębiorstwo wielobranżowe pod nazwą Dom Towarowy. Arctowie organizowali w przedsiębiorstwie księgarskie kursy konspiracyjne z udziałem członków kadry UW jako wykładowcami. Zawierali również zaliczkowane umowy z pisarzami i rysownikami (m.in. z Janem M. Szancerem) na dzieła, które miały zostać wydane po wojnie. W czasie Powstania Warszawskiego cały ich majątek uległ zniszczeniu. W wolnej od hitlerowców, pełnej gruzów stolicy przystąpili do odbudowy swojego przedsiębiorstwa. Uwinęli się błyskawicznie i uruchomiona przez nich jesienią 1945 roku księgarnia była jedyną placówką przy „wymarłym” jeszcze Nowym Świecie. Uruchomili również wydawnictwo, dzieląc je na dwie „grupy”: warszawską i wrocławską. Jak napisał nieoceniony historyk polskiego ruchu wydawniczego, Andrzej Skrzypczak, „grupa warszawska” utworzyła się wokół braci Stanisława Jana i Jerzego Arctów, którzy prowadzili dwie firmy: Wydawnictwo S. Arcta oraz Księgarnię S. Arcta. Wydawnictwo kontynuowało edycje słowników, encyklopedii, publikacji nutowych oraz książek o lotnictwie ujętych w redagowaną przez Bohdana Arcta, pisarza i lotnika, „Bibliotekę Lotniczą”. Najbardziej znaną pracą opublikowaną przez Arctów w okresie tużpowojennym były k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

„Straty kultury polskiej” w opracowaniu Bolesława Olszewicza. Z kolei „grupa wrocławska”, reprezentowana przez żonę Zygmunta, Marię Buyno-Arctową z synami oraz wdowę po Michale, Irenę Buyno-Arctową, prowadząca firmę pod nazwą „M.Arct Zakłady Wydawnicze S.A.”, wypuszczała na rynek głównie literaturę piękną. Obie grupy próbowały, wierząc przez krótki czas, że będzie to możliwe, odbudować chociażby częściowo swój potencjał przedwojenny i odtworzyć regionalne filie. Udało się grupie wrocławskiej powołać oddział w Łodzi, a grupie warszawskiej w Szczecinie. Krótki był jednak żywot obu przedsiębiorstw Arctów w rzeczywistości socrealistycznej. Obciążani coraz większymi podatkami, odsuwani od przydziału papieru, musieli zlikwidować działalność. Zakłady Wydawnicze M. Arct we Wrocławiu zeszły z rynku w roku 1949, a oficyna warszawska w 1953 roku. Nieco wcześniej, bo w 1951, zamknięto księgarnię przy Nowym Świecie. Jak obliczył Skrzypczak, w ciągu blisko 120 lat działalności ród Arctów wydał około 5 tys. tytułów. Piotr Kitrasiewicz

Bibliografia •• Aneta Bołdyrew: Działalność wydawnictwa M. Arcta na rzecz popularyzowania wiedzy na początku XX wieku. (w) Działalność instytucji wydawniczych na rzecz oświaty i edukacji w XIX i początkach XX wieku pod redakcją Iwonny Michalskiej i Grzegorza Michalskiego, Łódź 2014 •• Alicja Boruc: Michał Arct. Dylematy warszawskiego księgarza-wydawcy schyłku XIX wieku. „Sztuka Edycji” nr 1/2013 •• Jan Okopień, współpraca Joanna Czarkowska: Książka wyzwolona 19181950. Poczet wydawców książki polskiej t. V. Warszawa 2015 •• Andrzej Skrzypczak: Księgarnia i wydawnictwo Michała Arcta w Warszawie 1887-1950 (w) Warszawscy wydawcy. Sesje Varsavianistyczne, zeszyt 10. Warszawa 2003 •• Mieczysława Wełna-Adrianek: Historia księgarni Arctów w Lublinie. „Księgarz” nr 2/1970 21


W y wiad

Rozmowa z Pawłem Chojnackim, autorem pierwszej biografii Zygmunta Nowakowskiego

Zygmunt Nowakowski – czas powrotu

–  Tadeusz Nowakowski, Marek Nowakowski, Zygmunt Nowakowski. Trzech wybitnych pisarzy. Wyjaśnijmy: nie byli rodziną. Choć Tadeusza Zygmunt Nowakowski był gotów przysposobić. To, oczywiście, żartobliwa konwencja… –  Legenda mówi, że po ukazaniu się w 1957 roku powieści Tadeusza „Obóz Wszystkich Świętych” Zygmunt przesłał mu telegram ze słowami: „Mów mi wuju”. Znali się jednak, a nawet przyjaźnili dużo wcześniej. Dzieliła ich spora różnica wieku – Tadeusz urodził się w roku literackiego debiutu „wuja” (1917). Nic nie wiadomo, by ten drugi wiedział w ogóle o istnieniu kolejnego literackiego „bratanka” czy „siostrzana”. Miał jednak chyba prawo przed 1963 ro22

kiem z londyńskiej perspektywy nie dostrzec Marka. –  Zygmunt Nowakowski nie jest postacią tuzinkową, przed wojną był uznawany za – obok Boya – najwybitniejszego polskiego felietonistę, dobrego pisarza, znaczącego dramaturga. Ale to pan, jako pierwszy, po trzydziestu latach od odzyskania przez Polskę suwerenności, napisał jego biografię. Nie było chętnych? Były przeszkody nie do przezwyciężenia? A może czas zweryfikował te wszystkie przymiotniki, jakimi określano dorobek Nowakowskiego? –  Miarą suwerenności państwa jest także stosunek do pamięci historycznej obywateli. Gdy po obronieniu doktoratu w University College London w 2009 roku wracałem z rodziną do kraju, naiwnie myślałem, że mam doskonały temat na habilitację, na nowy start tutaj. Pierwszą osobą, do której się udałem z tym pomysłem, był prof. Rafał Habielski z Instytutu Badań Literackich PAN, bo gdzież miałem iść po UJ i UCL? Odniosłem wrażenie, że wówczas niespecjalnie cenił twórczość i postawę Nowakowskiego. Próby ponawiałem w wielu miejscach, wszędzie z podobnym skutkiem. Wieloletnie podchody do IPN-u to prawdziwa epopeja! „Zaciąłem się” i biografię napisałem przy okazji innych konieczm a g a z y n

l i t e r a c k i

Fot. Krzysztof Lis

–  480 stron gęstego druku… Jak długo pisze się taką biografię, ile lat się zbiera do niej materiały? –  Plus 120 stron wkładek ilustracyjnych… Materiały narastały od lat kilkunastu, zrywami pisałem ją od lat dziewięciu, a z Zygmuntem Nowakowskim nie rozstaję się zupełnie od prawie dwóch. Cudów tu nie ma – wszystko wymaga czasu. A ja nie piszę szczególnie szybko. Poza tym jestem wolnym strzelcem, ze wszystkimi pozytywnymi, ale i niesprzyjającymi – głównie długofalowej pracy twórczej – okolicznościami. Łatwiej też może sprokurować z zebranych materiałów cegłę naukową, ale zależało mi na odnalezieniu komunikatywnego, nie hermetycznego stylu. Gdy zadawałem sobie raz po raz wewnętrzne pytanie o etap prac, ukułem wieloznaczną odpowiedź: „Dramat w budowie!”.

nych prac bez żadnego krajowego poparcia instytucjonalnego i materialnego. Wspierał mnie – w miarę swoich możliwości – „Polski Londyn”, a dosłownie na ostatnim etapie – już wydawniczym – życzliwość okazał Instytut Książki. Moim zdaniem właśnie w tej monografii udowadniam, że pochwał, którymi w swoim czasie obsypano Zygmunta Nowakowskiego – w wielu dziedzinach aktywności literackiej, artystycznej i społecznej – nie sformułowano na wyrost. Teraz też – po raz pierwszy – możemy jego postać ogarnąć jako całość, a nie w wycinkach… –  Nie używał rodowego nazwiska, przyjął panieńskie matki. Dlaczego? k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y wiad

–  Nazywał się Zygmunt Tempka i początkowo nazwisko Nowakowski obrał za pseudonim aktorski. To właśnie w świecie teatru zainaugurował swój pierwszy debiut. Potem przyszły następne. Artykuły w „Wiadomościach Polskich” NKN (służył ochotniczo w Legionach) podpisywał jeszcze podwójnie: Tempka-Nowakowski, podobnie jak „wojenną” powieść – „Wymarsz”. Potem trwale pozostał przy samym „Nowakowskim”. –  Jego biografia ma więcej tajemnic? –  Nie wiemy na przykład, czy przeprowadził urzędową zmianę nazwiska… To oczywiście drobiazg, tajemnic raczej nie ma – jest szereg „białych plam”, których w tej, powiedzmy, pionierskiej edycji nie zdołałem jeszcze szczegółowiej wypełnić: wątki sportowy (wiceprezes „Cracovii”) i obrony praw zwierząt (założyciel Związku Opieki nad Zwierzętami) w jego społecznej aktywności w Polsce Niepodległej, dwie powieści i sztuka napisane podczas wojny w Londynie, nowelistyka i publicystyka na łamach prasy polonijnej w USA… Jego życie osobiste, głównie rola tak ważnej dla niego Róży Celiny Otowskiej (rodziny nigdy nie założył) – również domagałyby się pełniejszego naświetlenia. –  Powiedzmy kilka słów o jego karierze teatralnej. Według świadectw był aktorem wybitnym. Dostał znaczące role do zagrania: Poety w „Weselu”, Konrada w „Dziadach”, Hrabiego w „Nie-Boskiej komedii”, Don Ferdynanda w „Księciu Niezłomnym”. –  W „kilku słowach” o tym powiedzieć nie sposób… I znów muszę to powtórzyć – podobnie jest z kilkunastoma innymi motywami splatającymi się w jego twórcze życie. Nawet w sferze scenicznej grał kilka ról – nie tylko oryginalnego aktora, reżysera, dramatopisarza, ale i dyrektora oraz menadżera Teatru im. Juliusza Słowackiego, krytyka, popularyzatora, wykładowcy. Także i historyka… m a g a z y n

l i t e r a c k i

–  Jak się zaczęła jego kariera felietonisty? –  Ten kolejny debiut wiąże się z rozczarowaniem związanym z finałem trzyletniego dyrektorowania krakowskiej scenie miejskiej. Odniósł poważne sukcesy artystyczne i komercyjne (np. prapremiera „Akropolis” Wyspiańskiego, przebojowi „Krakowiacy i Górale”), ale skonfliktowany z włodarzami Krakowa zmienia widza na czytelnika, jedną ważną „krakowską instytucję” na inną. Deski Teatru im. Słowackiego zastąpi od 1930 roku łamami „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”. –  Zarabiał ogromne pieniądze, nieporównywalne z żadnym innym felietonistą… –  Zarabiał dobrze, gdyż pisał świetnie. Stał się szybko popularnym człowiekiem instytucją od spraw mniejszych i ważniejszych. Wytworzył swój styl felietonu interwencyjnego, nie bał się zmagań z cenzurą, a nawet z premierem Sławojem Składkowskim (choć pozostał całe życie piłsudczykiem, okres sanacji po śmierci Marszałka to dla niego nie przelewki). Co roku też „wypuszczał” wybór swych „odcinków” w tanim, kieszonkowym wydaniu (oprócz nowych powieści). Także „Ikac” promował go jako swego autora – stał się twórcą nowoczesnym i otwartym, wiele występował w radiu. –  Kochał zwierzęta, opiekował się nimi (choć kotów nie znosił), ale był… myśliwym… –  To za dużo powiedziane. Okazjonalne polowanie, podobnie jak możliwość sporu honorowego (miewał takie) i w konsekwencji perspektywa pojedynku należały do – może nie codzienności – ale do przyjętego obyczaju mężczyzn w sferze, w której się obracał. „W której się obracał”… Podkreślał, że od jedenastego roku życia na każdą koszulę i na każdą parę butów zarobił sam. Później precyzował – pięcioma palcami, bo tyloma pisał na maszynie. To nie paniczyk, ale chłopak z Półwsia k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

Zwierzynieckiego, wychowany bez ojca (zmarł, gdy Zygmunt miał pięć lat) przez dzielną kobietę razem z trzema starszymi braćmi (dwie siostry zmarły w młodym wieku), znający życie, walczący o nie i cieszący się nim. Pochodzenie to napawało go dumą, a wynikająca z niego egzystencjalna „wartość dodana” stanowiła bezcenne tworzywo dla jego powieściopisarstwa. –  Jaka jest proza Nowakowskiego? „Przylądek dobrej nadziei” jest nadobowiązkową lekturą, co zadziwiające był nią już w PRL-u. Z ręką na sercu, co z dorobku pisarza przetrwało, ma szanse wciąż jeszcze wzbudzić emocje? –  Literatura… Znów – dojrzały – debiut i od razu wielki sukces. Półautobiograficzny „Przylądek…” ukazał się w 1931 roku i miał do tej pory szesnaście wydań, przetłumaczony został na sześć języków. Ten opisujący krakowskie dzieciństwo przełomu wieków XIX i XX zbiór nowel ma ciągle różnorodny krąg wielbicieli (pisali o nim w ostatnich latach na przykład Tomasz Fiałkowski w „Tygodniku Powszechnym” i Mateusz Matyszkowicz w „Nowym Państwie”). Przebojowe widowisko teatralne „Gałązka rozmarynu” grano znów w 2018 roku na scenach zawodowych i amatorskich. Na temat jego przedwojennej 23


W y wiad

twórczości literackiej obroniła w ubiegłym roku doktorat Agnieszka Gołaś na Uniwersytecie Wrocławskim. Pytanie o trwałość jego dorobku jest zasadnicze. Wskazałbym – „z ręką na sercu”! – na pewno trzy jego niezestarzałe przejawy. Teatralną powieść „Start Edmunda Sulimy” z 1932 roku, następnie wybór historycznych gawęd wygłoszonych pierwotnie w RWE pt. „Wieczory pod dębem” (1966) oraz książkę, której jeszcze nie ma, której sam nie skomponował, a która dla mnie jest rewelacją – kolekcję powojennej eseistyki na tematy literackie, dawniejsze i jemu współczesne. Ważne jest, aby podkreślić, że to przecież zjawisko zupełnie naturalne, iż dawna twórczość w ogromnej mierze przebrzmiewa. W jego jednak przypadku mieliśmy do czynienia z planowym wymazywaniem dorobku. Tak komuniści ukarali go za niezłomną postawę na emigracji. –  Wojna przerwała wszystkie plany Nowakowskiego. Znów założył mundur… –  Opuszcza Kraków jako zmobilizowany podporucznik rezerwy 3 września 1939 i nigdy tam nie wraca. Jako autor (znowu pierwszego!) oskarżycielskiego zbioru reportaży o zdobyciu władzy przez Hitlera – nie miał złudzeń. W chaosie wojennym dociera do Lwowa… –  Emigracja stała się dla niego dnem piekieł? Stracił ukochany Kraków, Polskę… –  Bardzo tęsknił. Jego listy do przyjaciół w kraju przepełnione są ogromnym smutkiem. Na pewno cierpiał na głęboką depresję na tym tle. Tym bardziej powinniśmy docenić jego pracowitość pisarską w drugiej – emigracyjnej – fazie twórczej. A trwała ona prawie tyle samo co pierwsza – krakowska. Owemu rozziewowi na linii Kraków-Londyn, dwóch tak różnych miast, z którymi był związany, poświęcam osobny 24

rozdział. To nie jest tak proste, jak wykazywano niekiedy, że za Krakowem wył z tęsknoty, a Londyn – znienawidził. Poświęca mu wcale niejednoznaczne strofy w korespondencji, w artykułach. Anglia fascynowała go na swój sposób. –  Był nieprzejednany. Jako jeden z pierwszych „krzyczał” o rozbiorze Polski przez Sowiety. Nie godził się na oddanie im połowy kraju… To po pakcie Sikorski-Majski nastąpiło rozstanie z premierem rządu emigracyjnego. –  Przybrany „siostrzan” Tadeusz napisał, że Zygmuntowi w Londynie husarskie wyrosły skrzydła – tam narodził się jako pisarz polityczny, moralista. Ja przywołam kolokwialniej określenie, że przeżył „w realu” przemianę Gustawa w Konrada, którą niegdyś odgrywał na scenie… Przewidział konsekwencje polityki Sikorskiego, potem Mikołajczyka, jako pierwszy pisał o pakcie z 30 lipca 1941, później o Katyniu. Słusznie nie ufał zachodnim sojusznikom, bolszewii nienawidził. –  „Wolna Europa” to miejsce jego spotkań z polskimi odbiorcami? Słano do niego listy z kraju, a on? Miał poczucie, że „wrócił”? –  Oczywiście prawdziwego powrotu nic nie mogło zastąpić. Jego gawędy historyczne, potem historyczno-literackie, których wygłosił w latach 1952-1963 około pół tysiąca, cieszyły się wielką popularnością słuchaczy. Pamiętajmy, że jako aktor wspaniale potrafił je inscenizować! Świadczą o tym zachowane listy kierownika sekcji polskiej RWE Jana Nowaka-Jeziorańskiego, czy też nawet opinie osób mu nieprzychylnych, uprzedzonych, jak Maria Danilewicz-Zielińska. –  Rozumiem, że PRL, komuniści zrobili wszystko, aby Zygmunt Nowakowski zniknął z naszych lektur. Minęło jednak tyle lat, a wciąż

m a g a z y n

l i t e r a c k i

jest nieobecny. Dlaczego? W tytule biografii zadał Pan symboliczne pytanie: „Kiedy Zygmunt Nowakowski wróci wreszcie do Krakowa?!”. Wróci przygotowywanym przez Pana tomem esejów? –  Z niszczycielską akcją komunistów paradoksalnie współbrzmiała „zła prasa” u Jerzego Giedroycia. Te opinie bezkrytycznie powtarzają do dzisiaj historycy starszego pokolenia, jak i niektórzy spośród ich wychowanków. Jedni i drudzy są jednocześnie admiratorami legendy paryskiego miesięcznika. Proponuję bardziej wielowarstwowe spojrzenie na ten fragment dziejów naszej wolnej kultury w XX wieku. Mówię o Zygmuncie Nowakowskim, ale nie tylko o nim. To studium przypadku z szerokim tłem, ale i rodzaj nieodzownego „updatingu” interpretacyjnego oraz metodologicznego, bo stare programy po prostu strasznie „mulą”. Bez uporządkowania tych ważnych motywów nigdy nie będziemy wiedzieli do końca, kim jesteśmy. Nie tylko Nowakowski musi wrócić. Oczywiście głównie swoimi książkami, bo o tym, że nie ma ciągle w Krakowie „swojej” ulicy czy szkoły, wstyd po prostu mówić. Mam nadzieję, że przygotowywany dla PIW-u tom to tylko pierwszy krok (pierwszy tom?), że zaniechania, z którymi zderzyłem się podczas niezwykłej przygody, jaką były prace nad biografią, jaką jest przyjaźń zawarta z Zygmuntem Nowakowskim, należą do przeszłości. Ten powrót jesteśmy mu po prostu winni. To zadanie z rzędu spraw, co do których „dwóch zdań być nie może” – jak jasno mówił bohater jego młodzieńczego „Wymarszu”. Oczywiście, kto bardzo chce, niech próbuje kwestionować rangę Lechonia i Nowakowskiego w literaturze polskiej. Ale niech będzie to wreszcie zadanie z kategorii kontestowania Słowackiego i Mochnackiego. Powodzenia. Rozmawiał Wacław Holewiński Recenzja książki na stronie 44

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


, % - 7 7 9 $!7 . ) # 4 7 ) % , ) 4 % 2 !# + ) -

,%- 3%4.! 2/#:.)#! 52/$:).

Czytamy Lema!

facebook.com/wydawnictwoliterackie

instagram.com/wydawnictwoliterackie

www.wydawnictwoliterackie.pl


P u n k t w i dz e n i a

Matka, jeleń i nóż

Ariana Harwicz

Zgiń, kochanie tłum. Agata Ostrowska Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2020, s. 144, ISBN 978-83-955-5080-5

„N

ie ma bardziej złowrogiej ani piękniejszej więzi niż macierzyństwo” – powtarza w wywiadach Ariana Harwicz, argentyńska pisarka, nominowana w 2018 roku do Nagrody Bookera. Choć przegrała z Olgą Tokarczuk, w styczniu ukazała się w Polsce jej pierwsza powieść, która ma zadatki na to, by trochę u nas namieszać. Odkąd bohaterka książki „Zgiń, kochanie” urodziła, ma być przede wszystkim matką. Podwójna cudzoziemka – w rozumieniu geograficznym i egzystencjalnym – odbywa emigrację wewnętrzną, dzięki której

czytelnik ma wgląd w odmęty jej umysłu. Od młodej matki wymaga się stateczności, aseksualności i absolutnego poświęcenia. A co, jeśli nie każda od razu zakochuje się w swoim dziecku, jeśli towarzyszą jej perwersyjne myśli i przepełnia ją pożądanie? W powieści Harwicz rekonstruuje krzyk cierpiącej na depresję poporodową kobiety, ale także każdej matki. Bo macierzyństwo zawsze jest perturbacją, mimo że nie zwykłyśmy o tym mówić. Moją lekturę debiutu Harwicz determinują dwa symbole. Pierwszy z nich pojawia się już w początkowej scenie powieści. Trudno powstrzymać się (bo i po co?) od przywołania tego mocnego otwarcia z nożem-fantazmatem w roli głównej: „Leżałam na trawie między powalonymi drzewami, słońce ogrzewało mi wewnętrzną stronę dłoni i zdawało mi się, że ten promień to nóż, za pomocą którego mam wypuścić sobie całą krew z żył jednym krótkim cięciem w tętnicę szyjną”. Nóż staje się tutaj źródłem podwójnej opresji. Może służyć za narzędzie samookaleczenia, a nawet samobójczej śmierci, ale symbolizuje też przemoc, która wieki temu zamknęła kobietę w kuchni. Scena podkreśla graniczność sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka i misję rozprawienia się z rolami społecznymi przypisanymi każdej z płci. Drugi trop interpretacyjny pojawia się w książce kilkukrotnie. To złotawy jeleń, dostoj-

ny symbol męstwa i pożądania, powiedzielibyśmy zwierzęcego właśnie, które kobiecie, rzecz jasna, nie przystoi. Do wyrażenia dzikości, nieokiełznania, perwersji swojej bohaterki, Harwicz wykorzystuje także inne elementy fauny i flory francuskiej wsi. Tym delikatnym, sentymentalnym, trochę zniewieściałym, ale jednak pozbawionym osławionego instynktu macierzyńskiego rodzicem jest ojciec. Trudno mówić o ciemnych stronach macierzyństwa (zwłaszcza w katolickim kraju), kiedy obowiązująca propaganda szczęśliwości utożsamiana jest z posiadaniem rodziny. Mimo to Harwicz jest w swoim pisarstwie bezkompromisowa. Ostrym, bezwstydnym językiem obnaża tabu, jakim owiany jest „cud narodzin”. Nie potępia macierzyństwa jako takiego, ale narrację, w jaką milcząco przyzwoliliśmy ubrać tę relację. Dając upust latynoamerykańskiemu temperamentowi, wykrzykuje, że „posiadanie dzieci jest przereklamowane”. Jak pozostałe książki wydane przez Pauzę, „Zgiń, kochanie” nie jest książką dla każdego. Na pewno pod jej adresem padnie zarzut obrazoburczości, dla wielu okaże się bulwersująca. Nic dziwnego, to nie jest lektura z gatunku łatwych i przyjemnych. Harwicz mówi o nas więcej, niż chcielibyśmy usłyszeć. I właśnie dlatego powinni ją Państwo przeczytać. Paulina Frankiewicz

Zamów prenumeratę Magazynu Literackiego KSIĄŻKI MAGAZYN LITERACKI

tel. 22 828 36 31 e-mail: marketing@rynek-ksiazki.pl www.rynek-ksiazki.pl/sklep/czasopisma 26

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


Fe li e to n

Tryptyk z Józefem Wilkoniem „Księga dżungli” Na początku był obraz. Czarne tło, bo taka jest noc. Złoty Księżyc, bo taki przecież jest Księżyc. A potem zwierzęta, wiele zwierząt. Tygrys, małpy, pantera, wąż, słonie, wilki i… mały chłopiec. Czytałem „Księgę dżungli” w wieku młodzieńczym, ale takiej dżungli sobie nie wyobrażałem. Kipling zrobił wiele, abym się jej nie bał, ale Józef Wilkoń – to było wiele lat później, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem jego obrazy – sprawił, że się nią zauroczyłem. Groźna, ale przyjazna. Mroczna, ale przytulna. Kipling, co widać w tekście, nie wszystkie zwierzęta obdarzał równą sympatią. Najwyraźniej nie lubił małp. Wilkoń kocha wszystkie równo. No, może najbardziej wilki. Ostatecznie to one wykarmiły chłopca. A poza tym nietrudno uzmysłowić sobie, że to po nich artysta dziedziczy nazwisko! Jakże chciałem wydać „Księgę dżungli” z ilustracjami Józefa Wilkonia! I uszom swoim nie potrafiłem uwierzyć, kiedy to ten podziwiany już powszechnie artysta podczas przypadkowego spotkania mówi mi: „chcesz, to wydawaj”. Żad-

m a g a z y n

l i t e r a c k i

nych warunków wstępnych, żadnych rozmów o pieniądzach. Zdążyłem jeszcze tylko wydukać, że zrobimy nowy przekład, że przedwojennego Birkenmajera zastąpimy Andrzejem Polkowskim, ale Wilkoń jakby mnie nie słuchał. Może myślami był w dżungli albo projektował już swoją książkę? Droga do celu nie była jednak usłana różami. Najpierw poszło o złoto i czerń. Bo to, co wychodziło ze skanera, to wcale nie było złoto, to był co najwyżej piasek pustynny. A czerń? No, może czarnoziem! Nic nie wychodziło tak, jakby chciał artysta. Ostatecznie sprawę poddaliśmy pod osąd pacjentów szpitala, w którym przebywał Wilkoń. Do czteroosobowego pokoju lekarz wpuszczał pacjentów oddziału grupami. Na podłodze położyłem kilkanaście plansz z ilustracjami, spośród których należało wybierać te najlepsze. Przez pokój przewinęło się kilkadziesiąt osób zawzięcie forsujących swoje racje. „To jest prawdziwa terapia obrazem” – podsumował konsultacje ordynator. „Zobaczcie, ilu pacjentów ożyło”. Zgodziłem się z nim bez słowa. Sądzę, że Wilkoń także. Na czerń machnął ręką, problem prawdziwego złota – takie mam wrażenie – pozostał. Prawdziwy jednak spór poszedł o marginesy. Zwykle najważniejsze rozmowy odbywają się w przytulnej, wygodnej kuchni artysty. Tam jest kawa, wino, jest kucharka, czyli pani Halinka, są pierogi i stół, na którym nic już się nie zmieści. Tym razem jednak spotkaliśmy się w pracowni artysty. Oprócz Józefa Wilkonia była również jego bliska znajoma, wybitna artystka, ilustratorka, pani Grażyna Lange. Pan Józef zarządził, że w książce będą bardzo szerokie marginesy wewnętrzne, zwierzęta mają z nich wyskakiwać!

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

Skutkiem czego pozostałe marginesy… no, najlepiej, żeby ich nie było. Tego mi było za wiele. Zaprotestowałem. I się naraziłem obojgu. Pani Grażyna zauważyła nie bez racji, że nie myślę obrazem, a artysta wyrzucał pod stół kolejne szkice ilustracji i projektowanych kolumn książki. W mojej głowie kłębiły się najróżniejsze myśli, głównie te, że tam pod stołem jest prawdziwa kopalnia złota. Gdybym to wszystko pozbierał i włożył do torby? O marginesach już tak intensywnie nie myślałem, tym bardziej, że i pan Józef przyznał, że jakoś trzeba książkę trzymać, oczywiście w dłoniach. „Księga dżungli” ukazała się bodaj na początku grudnia. Tuż przed Bożym Narodzeniem spotkaliśmy się wszyscy w domu Józefa Wilkonia na uroczystej premierze wigilijnej. Już nie w przytulnej kuchni, ale w salonie. Jakże byłem wzruszony, kiedy mogłem życzyć artyście, aby te wszystkie zwierzęta, które wyrzeźbił, które narysował, którym dał życie, cała arka Noego, a w szczególności wilczki, przemówiły do niego w wieczór wigilijny ludzkim głosem: „Chwała na wysokości, chwała…”.

„Pan Tadeusz” Ogród Józefa Wilkonia wygląda tak, jak jego stół w kuchni. Tam już niczego nie zmieścisz. Pełno w nim ssaków, ryb, ptaków, są zwierzęta małe i duże, jedne w całości skończone, inne w połowie drogi, na jeszcze inne czekają gotowe kloce topoli, grabu, ale dębu nie widziałem. Być może dlatego, że nad całością króluje wiekowy dąb. To święte drzewo. Z jego wysokości widać z pewnością całe Zalesie, a może i Piaseczno. „To pomnik przyrody – mówi gospodarz – zobacz, ma 27


Fe li e to n

certyfikat od konserwatora przyrody, jest prawem chroniony, pamięta czasy Mickiewicza, taki sam jak ten, pod którym Jankiel grał na cymbałach”. Oczom swoim nie potrafiłem uwierzyć. Dotykałem porowatej kory dębu niczym niewierny Tomasz. I wtedy zrozumiałem, że Józef Wilkoń musiał zilustrować „Pana Tadeusza”. Wydawało mi się, że wiem co nieco o tym poemacie. Chociaż na egzaminie magisterskim prof. Jarosław Maciejewski, wybitny romantyk, znalazł w mojej edukacji lukę. Poszło o serwis kawowy, którego nie potrafiłem, tak jak chciał, opisać. Cóż, ja byłem zauroczony koncertem żab, i polowaniem na niedźwiedzia, i… i tym dębem, pod którym uderzał w struny Jankiel. Miałem w domu rodzinnym podobny instrument, ale nic mi nie wychodziło. Może dlatego, że u mnie w ogrodzie rośnie orzech, dębu nie mam. A Józef? Józef Wilkoń ma dąb, pod którym wyczarowuje pędzlem lub dłutem cudowne obrazy lub rzeźby. Ten dąb musiał się znaleźć w „Panu Tadeuszu” Wilkonia i tak też się stało. A razem z dębem do poematu trafiła cała potęga przyrody. Bo „Pan Tadeusz” według Wilkonia to wielki poemat o przyrodzie, o jej pięknie, o tajemnej grozie, o pełnych ciepła i wzruszeń doznaniach, jakie potrafi wywołać w każdym z nas. Tak ją 28

zapamiętał poeta i taką opisał, tęskniąc za krajem. Wielu znakomitych badaczy, pochylając się nad „Panem Tadeuszem”, uznało opisy przyrody i pejzażu za jedno z największych osiągnięć Mickiewicza. I ja tak uważam. Powiedziałbym: „cymbalistów było wielu”. Jednak dopiero Józef Wilkoń – przynajmniej z mojego punktu widzenia – postawił kropkę nad i. Na premierze wydania swojego „Pana Tadeusza” w Śmiełowie, w Wielkopolsce, gdzie prawdopodobnie zakiełkowała w poecie myśl napisania poematu, Józef Wilkoń wyznał dobitnie, że świadomie nie podążył drogą Andriollego, wybitnego ilustratora „Pana Tadeusza”. Bo to był geniusz, szczególnie w malowaniu postaci i scen rodzajowych. On, Wilkoń, wybrał Przyrodę, bo w niej zawiera się cała prawda o ojczystej ziemi. Wzruszająca była premiera „Pana Tadeusza” w Śmiełowie. Nie tylko z powodu pięknej oprawy muzycznej czy obecności licznego grona znakomitych wielbicieli twórczości dwóch wybitnych artystów, Mickiewicza i Wilkonia. To koncert Jankiela i dąb Wilkonia dominowały nad wszystkim.

„Ach te baby” Dawno, dawno temu (ten baśniowy zwrot jest jak najbardziej na miej-

m a g a z y n

l i t e r a c k i

scu w związku z 90. rocznicą urodzin Józefa Wilkonia) artysta – jak wielu mu podobnych – malował akty. Z natury. Możemy się tylko domyślać, kiedy to było. Minęło wiele lat i przyszła pora na portrety pań. A może lepiej – dam. Inspiracją dla artysty, jak to wielokrotnie u niego bywa, była literatura, a dokładnie wiersze Kazimiery Iłłakowiczówny z tomiku „Portrety imion”. Wówczas to powstało kilkanaście pięknych portretów dam, dodajmy ubranych, nawiązujących do mody przedwojennej. I znowu minęło wiele lat, i w życiu artysty nastał okres, powiedziałbym – wirtualny. Pierwotny pomysł, by pożenić świeżo stworzone akty z wcześniejszymi portretami dam – upadł. Małżeństwo dwóch wybitnych artystów wydawało się na pierwszy rzut oka znakomitą partią, tym bardziej, że miało swoją ideową podbudowę. Józef jest fanem Piłsudskiego, a ona, Kazimiera, była jego osobistą sekretarką, „ścieżką obok drogi”, co wyznała w swoich wspomnieniach o Marszałku. Pomysł – jak napisałem wyżej – upadł, ponieważ w życiu Józefa Wilkonia nastała nowa era. Byliśmy wszyscy zaskoczeni, kiedy w 89. rocznicę urodzin, którą artysta obchodził w swoich ukochanych Radziejowicach, galeria Limited Edition Iwony Staroszczyk pokazała kolekcję najnowszych obrazów artysty – akty wykonane nie pędzlem, lecz iPadem. Patrzeliśmy wszyscy z niedowierzaniem i zachwytem na wspaniale wyeksponowaną galerię ponad 30 aktów, które – jak zauważyłem – najwyraźniej zmusiły wielu uczestników przyjęcia urodzinowego do odłożenia sztućców, pójścia do sąsiedniej sali i ponownego już bardzo uważnego studiowania utworów artysty. Józef Wilkoń – co również nie uszło mojej uwadze – był najwyraźniej poruszony. Mimo że wielokrotnie w swoim życiu był głównym beneficjentem podobnych wydarzeń,

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


Fe li e to n

zawsze najważniejszy jest przecież ten pierwszy raz. Uradowany nie tylko swoimi urodzinami, ale przede wszystkim tym, że ciągle podoba się i wzbudza podziw swoimi obrazami, tym, co tworzy, zapytał publicznie, czy wydawnictwo Media Rodzina publikujące głównie książki dla dzieci i młodzieży wydałoby album z jego aktami. Odpowiedziałem tak jak on, kiedy zapytałem go o ilustrowanie „Księgi dżungli”, że jesteśmy gotowi bez żadnych warunków wstępnych. Nie czuję się upoważniony ani kompetentny, by oceniać jako krytyk sztuki dzieło Józefa Wilkonia. Bo nim nie jestem. Patrząc jednak z punktu widzenia swoich może nie tak wielu lat co artysta, stwierdzić muszę jedno: trzeba mieć pozytywną energię, mówiąc slangiem młodzieżowym – power, by próbować czegoś nowego, by tworzyć cią-

gle od nowa. Bo to jest istota twórczości. Pozostaje jeszcze kwestia fundamentów, na których powstaje to, co artysta tworzy. W tym konkretnym przypadku – akty. W rozmowie pani Iwony Staroszczyk, którą przeprowadziła z Józefem Wilkoniem, i która towarzyszy wydanemu albumowi, na pytanie: „Czym jest erotyka?” – artysta odpowiada: „Nie jestem głęboko wierzący, ale jak mi się zdarza rozmyślać, komu zawdzięczamy to, w czym żyjemy, to moim zdaniem seks jest aktem boskiego stworzenia. Przepraszam, jeśli tak mogę powiedzieć, ale seks się Panu Bogu szczególnie udał, seks jest dla mnie najpiękniejszym, w każdym bądź razie jednym z najpiękniejszych elementów ludzkiego życia i przywiązuję do tego ogromną wagę”. Zwracam uwagę, że słowa te wypowiada artysta znajdujący się nie w wieku burzy

i naporu, ale z perspektywy swoich długoletnich przemyśleń. Nie byłbym sobą, co tutaj znaczy, nie byłbym redaktorem wydawnictwa, gdybym bezkrytycznie zawierzył temu, co mówi Wilkoń. Nie tylko w sprawach sztuki, ale również w kwestiach wiary nie czuję się kompetentny. Mam jednak ten komfort, że obok mojego pokoju rezyduje właściciel wydawnictwa Robert Gamble i jego poprosiłem, już nie jako kolegę wydawcę, ale jako pastora, o konsultację teologiczną. Po chwili namysłu pan Robert stwierdził: „Józef Wilkoń ma rację. Nie ma takiej rzeczy, która by się Panu Bogu nie udała”. Czy droga ciągłego poszukiwania, którą podąża artysta, ma swój koniec? Oby droga, którą podąża Józef Wilkoń, nigdy nie miała końca. broNiSław kledZik

Kryminał� dl� ��o�zieży

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i www.dwukropek.com.pl • 2 / 2 0 2 0

29


co c z y ta ją i n n i

Co się gotuje u Faberów Z

a pięć lat rodzina Faberów świętować będzie stulecie wydawnictwa pozostającego do dziś w ich rękach – oficjalnie należy do nich połowa oficyny, ale zawsze to coś. Wiele innych, świetnie zapisanych w historii, dawno już zmieniło właścicieli, przechodząc pod skrzydła gigantów medialnych z siedzibami w innych krajach. Zetknąłem się z charakterystycznymi edycjami oficyny Faber & Faber niemal pół wieku temu, jak widzę z daty wydania niewielkiego tomu poezji Philipa Larkina „The north ship”. Rzeczywiście charakterystycznymi, z rzucającą się w oczy okładkową typografią autorstwa Bertholda Wolpe, który sam rysował litery – wyszedł z dobrej niemieckiej szkoły Rudolfa Kocha. F&F nie bali się takich eksperymentów, projekty studia Pentagram wpadały w pamięć, „nasz” Andrzej Klimowski też się wyróżniał; czasem realizowano pomysły tak odlotowe jak „okropnie lekceważąca” okładka do kabaretowych tekstów Spitting Image (bazowało na nich „Polskie

30

zoo” w TVP). I choć oficyna z nobliwego Russell Square utożsamiana jest z najważniejszymi nazwiskami anglosaskiej i światowej literatury, jej szefowie wiedzieli, że na kolejne tytuły Becketta, Eliota czy Audena (polskich noblistów nie wymieniając) zarobić muszą takie pozycje jak „Everywoman”, jedna z pierwszych prac przedstawiających kobietom wszelkie aspekty ginekologii (ponad milion sprzedanych egzemplarzy). Wydany w ubiegłym roku tom „Faber & Faber. The untold story”, którego autorem jest wnuk założyciela firmy, Toby Faber, nie jest jednak pochwalnym peanem i katalogiem sukcesów. Wprost przeciwnie – tytułowa „przemilczana historia” to opowieść o sporach autorów i redaktorów, błędach edytorskich, pretensjach do grafików, nietrafionych wyborach i pomyłkach wydawniczych, które kosztowały firmę sporo, nadwyrężając prestiż i, nie ukrywa tego autor, odbijając się na kasie. No bo spójrzmy: niewiele brakowało, a do grona autorów nie załapałby się „władca much” William Golding, Wystan Auden, Sylvia Plath, James Joyce (choć w jego przypadku bruździła cenzura, krępując wydawców brytyjskich aż do lat sześćdziesiątych). Redaktorzy F&F odrzucili zdecydowanie utwory Barbary Pym (której popularność zaczęła potem rosnąć…), C.P. Snowa, Orwella (dwukrotnie!), Michaela Bonda, twórcy misia Paddingtona – „To, co najlepsze w tej opowieści, to tytuł”, napisał redaktor po lekturze manuskryptu. Co biedny Toby Faber skomentował krótko: „No tak…”. Świetnie się jego książkę czyta, bo to historia oparta na fragmentach listów, zapisków zostawianych na biurkach, wspominków z nasiadówek i mniej formalnych spotkań,

m a g a z y n

l i t e r a c k i

notek prasowych, raportów (nie zawsze pozytywnych – po Frankfurckich Targach Książki w 1965 młodzi redaktorzy wylali kubeł zimnej wody na głowy zadowolonych z siebie „ojców założycieli”: „Zdumiało nas, jak mało uznawany jest Faber poza kręgami literackimi, zbawienne więc było przyjrzenie się naszej firmie na tle innych wydawców: amerykańskich, europejskich, także angielskich. Szacunek budzi nasz katalog, ale nie działania wydawnicze – mamy opinię zadowolonych z siebie, a to nie zawsze wychodzi na dobre książkom i ich autorom”). Kto dziś potrafi tak się „chwalić” błędami? Nie umniejsza to oczywiście pozycji, jaką w panteonie wydawniczym zajmuje Faber & Faber, zresztą takie uczciwe stawianie sprawy zawsze było w Anglii dobrze widziane. Nasuwa mi się jednak pytanie, czy dziś, gdy liczą się tylko sukcesy w mediach społecznościowych – oglądalność, słuchalność, klikalność, promujący wpis – takie staromodne podejście ma wciąż rację bytu? Przekonamy się za pięć lat… Grzegorz Sowula

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y wiad

Rozmowa z Karoliną Kuszyk, autorką książki „Poniemieckie”

Przezroczysta poniemieckość

–  Karolina Kuszyk wychowała się na „poniemieckim”? –  Tak, pochodzę z Legnicy i choć do piętnastego roku życia wychowywałam się w bardzo polskim bloku z wielkiej płyty, to przecież ślady życia poprzednich mieszkańców były w naszym mieście wszędzie. Nie mówię tylko o starej tkance miejskiej, kamienicach, granitowych brukach, ale również o cmentarzu komunalnym, który, choć wyczyszczony niemal do cna z niemieckich nagrobków, nadal zachował dawną strukturę i niemiecm a g a z y n

l i t e r a c k i

kiego „ducha”. Przede wszystkim jednak mówię o przedmiotach: meblach, zastawach stołowych, bombkach na choinkę, pojemnikach do chleba (nasz miał napis „Unser täglich Brot gib uns heute” – chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj) i innych przedwojennych artefaktach tak pięknie różniących się od większości rzeczy, które można było w latach osiemdziesiątych kupić w sklepach. W moim dziecięcym pokoju we wspomnianym bloku przez długie lata wisiał oleodruk przedstawiający Anioła Stróża, który przeprowadza po dziurawej kładce nad przepaścią parę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Dopiero jako dorosła osoba zaczęłam interesować się tym, kto go namalował i zaczęłam czytać opracowania niemieckich badaczy na temat historii oleodruków. Nie tylko tych religijnych, ale i świeckich, które przecież były obecne – a czasem są i dziś jeszcze – w co drugim poniemieckim domu. Zajęłam się również meblami, pocztówkami, naczyniami, książkami, a nawet słoikami. Nie mogłam się też oprzeć uchwyceniu tego momentu czy raczej momentów, w których dom niemiecki stawał się domem polskim i na ile tę metamorfozę można uznać za udaną. Oraz historii związanych z domem ostatnim, czyli grobem, i tym, jakie były losy niemieckich cmentarzy na ziemiach przyłączonych do Polski w 1945 roku. –  Łatwo było nakłonić polskich przesiedleńców i ich potomków do zwierzeń dotyczących korzystania z dóbr wysiedlonych Niemców? –  Często odnosiłam wrażenie, że przesiedleńcy, osadnicy i ich potomk s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

fot. Czarne

–  Parafrazując Melchiora Wańkowicza z „Na tropach Smętka”: wszystko zaczęło się od swastyki… –  I tak, i nie, i znowu tak. „Tak”, bo rzec by można, że gdyby nie swastyka – używam jej tu w roli figury pars pro toto – to w ogóle żadnego poniemieckiego byśmy nie uświadczyli. „Nie”, bo to nie swastyka zadecydowała o tym, że zajęłam się tematem poniemieckich przedmiotów, domów i cmentarzy – temat pracował we mnie od dawna, chyba od wczesnej młodości, choć wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy. I znowu „tak”, bo na symbol swastyki zamknięty w fabrycznym stemplu na spodzie fajansowej miski, która jest w moim rodzinnym domu w Legnicy „od zawsze”, zwrócił uwagę dopiero mój mąż Niemiec podczas mycia naczyń. Jak się okazało, ani ja, ani inni domownicy nie dostrzegaliśmy jej przez długie lata, co jest przecież zadziwiające. To od tamtej chwili zaczęłam się zastanawiać, ile mieszkańcy ziem zachodnich i północnych mają jeszcze po domach rzeczy, których poniemieckość stała się dla nich przezroczysta. I że warto przyjrzeć się strategiom radzenia sobie z poniemieckimi rzeczami i krajobrazami.

kowie tylko czekają na pytania o osadniczą przeszłość. Związane z nią historie chcą być opowiadane. Czasem tym rozmowom towarzyszyło zakłopotanie, że się człowiek urządzał na cudzym, na nieswoim, na obcych śmieciach, zupełnie jak w wierszu Tomasza Różyckiego, poety i tłumacza, który mieszka w Opolu: „Wszystko mam poniemieckie – poniemieckie miasto / i poniemieckie lasy, poniemieckie groby, / poniemieckie mieszkanie, poniemieckie schody / (…) i właśnie na tych śmieciach zbudowałem sobie / życie, na tych odpadkach, tu będę królował, / to trawił i rozkładał, z tego mi wypadło / wybudować ojczyznę (…)”. W wielu opowieściach pobrzmiewał oczywiście żal za tym, co się zostawiło na Wschodzie. Ale już drugie i trzecie pokolenie podchodzi do poniemieckiego dziedzictwa zupełnie inaczej. Odkrywa je, wydobywa z zapomnienia pamięć o przedwojennych osobistościach zasłużonych dla miasta lub gminy, zbiera pocztówki przedstawiające miejscowość w jego kształcie sprzed wojny. Coraz więcej ludzi troszczy się o dawne niemieckie cmentarze 31


W y wiad

czy też ich pozostałości. Moi rozmówcy z ochotą opowiadali mi o tym, co „poniemieckiego” mają w domach, co odkryli w obejściach, np. przekopując ogródek, jak szukali poprzednich mieszkańców swoich domów i co z tych spotkań wynikło. To trwa. Książka uruchomiła falę listów od czytelników – ogromna jest w nas potrzeba opowiadania o historii osadniczej, o rodzinnych pamiątkach, o oswajaniu zastanego. Choć nie jestem przekonana, że wszystko na Ziemiach Odzyskanych da się oswoić. Zresztą może wcale nie trzeba. –  Po latach Niemcy nierzadko odwiedzali swe – nie wiem czy to właściwe słowo – mateczniki. Z jakimi reakcjami się spotykali? –  Było – i nadal bywa – różnie. Czasem Polacy nie wpuszczali ich za próg, czasem szczuli psami. Mówię to bez oceniania. A czasem podejmowali serdecznie, ciastem i herbatą, choć nie bez lęku, co taka wizyta może przynieść, bo może upomną się o swoje. Trudno tu mówić o jednym modelu zachowania. Jedna z moich niemieckich rozmówczyń, trzydziestoparoletnia kobieta, której babcię w młodym wieku wysiedlono ze wsi Rückers, dziś Szczytnej w Kotlinie Kłodzkiej, opowiadała mi, że gdy parę lat temu odwiedzała babciną wieś, spotkana na drodze kobieta, którą chciała spytać o drogę, widząc niemieckie rejestracje, przeszła na drugą stronę ulicy, demonstracyjnie odwracając głowę. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych pewna mieszkanka Opolszczyzny pisała w liście do posłanki

32

ziemi opolskiej Doroty Simonides o tym, że od czasu do czasu zaglądają do jej domu dawni właściciele i wciskają jej pieniądze na remont chałupy (których nie przyjęła), zastanawiając się nad prawdziwymi motywami – czy Niemcy dają bezinteresownie, czy też z nadzieją na powrót. „Mieszkam w poniemieckim domu, czy to już zawsze będzie tylko strach i strach?”, pisała. Na szczęście RFN uznała granicę na Odrze i Nysie i mieszkańcy ziem zachodnich i północnych mogli spać już trochę spokojniej, mimo harców uaktywniającej się co jakiś czas Eriki Steinbach. Zbigniew Czarnuch, historyk z Witnicy, współautor i redaktor książki o znamiennym tytule „Samozwańcze konsulaty: rzecz o emocjonalnym stosunku Niemców i Polaków do tego samego skrawka ziemi”, pisał o tym, jak domy potrafiły zbliżać dawnych i obecnych mieszkańców, stając się już od lat osiemdziesiątych swoistymi prywatnymi placówkami dyplomatycznymi. A historyczka Magdalena Abraham-Diefenbach, związana z Instytutem Historii Stosowanej na Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, powiedziała mi nie tak dawno w rozmowie: „Wiesz, są dziś nad Odrą wsie, gdzie prawie każda rodzina ma swojego Niemca”. Na poziomie ludzkim, prywatnym, poza oficjalną polityką dogadujemy się całkiem nieźle. Może decyduje o tym również wspólnota losów, to, że wielu naszych przodków wie, jak smakuje przymusowa migracja, jak to jest z dnia na dzień zostawić swój dom. –  A jaki był los poniemieckich nekropolii po roku 1945? –  Zawsze powtarzam, że wolę mówić o cmentarzach niemieckich, a nie poniemieckich, bo nie leżą na nich żadni Poniemcy, lecz Niemcy. Tuż po wojnie cmentarze, szczególnie te w dużych miastach, doskonale nadawały się na kryjówki dla złodziei i kryminalistów. Nieco później, gdy już przestały być aż tak niebezpiecznymi miejscami, a szabrownicy – hieny cmentarne wyszabrowali już co się m a g a z y n

l i t e r a c k i

dało, cmentarze zaczęły kusić tajemniczością dzieci i nastolatków. Wielu moich rozmówców z tzw. Ziem Odzyskanych, zarówno moi równolatkowie w okolicach czterdziestki, jak i siedemdziesięciolatkowie, opowiadało o doświadczeniu wychowywania się na cmentarzu i fascynacji odczuwanej na widok napisów szwabachą, figur i kolumn, i ziejących dziurami rodzinnych grobowców. Kamieniarze z całej Polski potraktowali niemieckie cmentarze jako źródło cennego surowca – nagrobki były poddawane swoistemu recyklingowi i przerabiane na nagrobki polskie lub kruszone na kostkę brukową. Używano ich również w innych celach: jako podmurówki, murki do piaskownic, materiał budowlany, umocnienia brzegowe. We wrocławskim ZOO umacniały wybiegi dla zwierząt. Mówiąc o cmentarzach niemieckich, mam na myśli oczywiście również kirkuty – podobny los spotkał macewy. Na początku lat siedemdziesiątych na „nieczynnych” niemieckich cmentarzach straszyły zdewastowane nagrobki, dziury w grobowcach, zwały śmieci. A był to czas, gdy do Polski zaczęli coraz częściej zaglądać Niemcy zza miedzy – za sprawą otwarcia ruchu granicznego między PRL a NRD. Wówczas polskie władze zaczęły nawoływać do porządkowania niemieckich nekropolii, co najczęściej kończyło się ich likwidacją. Jakby uznano, że jeśli Niemcy mają oglądać zdewastowane groby swoich bliskich, to lepiej, żeby w ogóle niczego nie oglądali. Na szczęście mniej więcej od lat dziewięćdziesiątych – a w niektórych miejscach już wcześniej – pojawiła się chlubna tendencja do odratowywania tego, co jeszcze ocalało. Na cmentarzach zaczęły pojawiać się lapidaria, czyli miejsca, w których gromadzono resztki pozbieranych z terenu cmentarza przedwojennych nagrobków. Dziś działa masa stowarzyszeń, które dbają o stare cmentarze, nie tylko zresztą niemieckie, jak np. Frydhof z Wielkopolski. Już od wielu lat obserwuję, głównie w trzecim pokoleniu osadników, tendencję do ocalania, odzyskiwania k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y wiad

pamięci. Nie tylko w odniesieniu do cmentarzy, lecz w ogóle do niemieckiego dziedzictwa, również tak zwanego postindustrialu. Jest trochę tak, jakbyśmy tym miejscom, obiektom i rzeczom chcieli wynagrodzić dziesięciolecia zaniedbywania i traktowania po macoszemu. –  Jestem przekonany, że książka wzbudzi również zainteresowanie między Odrą a Renem… –  W listopadzie 2018 roku prezentowałam fragmenty nieopublikowanej jeszcze wówczas książki w niemieckim przekładzie na otwarciu festiwalu kultury polskiej w Greifswaldzie – rezonans był rzeczywiście spory. Telewizja RBB nakręciła również na ten temat materiał, o dziwo, jeszcze nawet przed ukazaniem się książki po polsku. Myślę, że Niemców ten temat bardzo interesuje, również dlatego, że wiedza o tym, jak Polacy radzili sobie z tym, co zastali na dawnym niemieckim Wschodzie, jest w Niemczech raczej nikła. Dominu-

je, na moje oko, narracja o dewastacji i marnacji, a ja pokazuję, że strategie radzenia sobie z poniemieckim były i są znacznie bardziej złożone. Od dewastacji, również tej wynikającej z chęci odwetu za wojenne krzywdy, przez „marnację” wynikającą z niewiedzy, ignorancji czy warcholstwa, przez włączanie w obieg własnej domowej historii i codzienności, po próby ratowania, rehabilitacji – kiedy to trzecie pokolenie osadników wyciąga z piwnic poniemieckie kredensy (bo ich rodzice woleli nową meblościankę), restauruje i stawia na poczesnym miejscu w salonie. Badacze do tej pory niewiele zajmowali się przedmiotami codziennego użytku „po Niemcach”, rozprawienie się z tematem pozostawiając literaturze pięknej – od Tokarczuk i Chwina po Bator. Beata Halicka, kulturoznawczyni i autorka książki „Polski Dziki Zachód” o kulturowym oswajaniu nadodrzańskich terenów w latach tużpowojennych, pisała zresztą o tym, że niewiele jest

prac, które analizowałyby stosunek przesiedleńców do owych rzeczy codziennego użytku. A niemiecki historyk Gregor Thum sformułował tezę, że poniemieckie przedmioty skrycie pracowały na rzecz zbliżenia Polaków do Niemców. Coś w tym jest, bo to właśnie rzeczy często były jedynym łącznikiem z Niemcami, pokazywały pokoleniom wychowanym na „Czterech pancernych” i antyniemieckiej propagandzie, że Niemcy nie byli wyłącznie ofermowatymi esesmanami w hełmach, lecz także zwykłymi ludźmi, którzy, jak pisał jeden z repatriantów, inteligent Zbigniew Żaba, tak jak my „kładli się spać, pili herbatę i urządzali swoje mieszkania” (cytuję z pamięci). Oddemonizowywały ich. Oczywiście chciałabym, by „Poniemieckie” trafiło również do czytelników niemieckich. Bo to jednak – jak napisał do mnie ostatnio jeden z czytelników – jest chyba krzepiąca opowieść. Mimo wszystko. Rozmawiał Tomasz Zb. Zapert

PREMIERY LUTEGO

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

33


W y wiad

Rozmowa z Bartoszem Żurawieckim, autorem książki „Festiwale wyklęte”

Piosenki pod specjalnym nadzorem

34

obu imprez, nie tylko polityczna, ale także artystyczna.

Fot. Krzysztof Plebankiewicz

–  Wymiar propagandowy przytłaczał artyzm obu festiwali opisanych w książce? –  Jeśli wziąć pod uwagę, że trwały kilkadziesiąt lat, to odpowiedź nie może być jednoznaczna. Jak to na tego typu masowych imprezach: zdarzały się rzeczy ciekawe, niebanalne, ale też rzeczy straszne i, mówiąc dzisiejszym językiem, „obciachowe”. Oczywiście, czapa propagandowa ciążyła nad tymi imprezami w większym stopniu niż nad festiwalami w Opolu czy Sopocie. Ale też, co było generalnie pewnym modus vivendi PRL-u, propaganda miała charakter fasadowy. Trzeba ją było „odbębnić” i można było robić swoje. Dlatego np. w Zielonej Górze oprócz pieśni sławiących Związek Radziecki pojawiało się sporo dobrej jakości radzieckiej muzyki rozrywkowej. Śpiewano też Okudżawę i Wysockiego. Na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej ciążyły przede wszystkim ambicje dowódców Ludowego Wojska Polskiego. Bywało, że w Kołobrzegu wykonywano i ponad 90 premierowych utworów. Trudno sobie wyobrazić, by w ciągu roku powstało tyle dobrych piosenek na jeden temat. Zwłaszcza że na Festiwalu obowiązywały de facto dwie poetyki: albo patetyczna, przeznaczona dla utworów opowiadających o martyrologii wojennej, albo żartobliwa, opisująca z lekkim przymrużeniem oka szczęsny los żołnierza peerelowskiego wojska. Najwięcej ciekawych rzeczy znaleźć można w edycjach obu festiwali z lat siedemdziesiątych, zwłaszcza z pierwszej ich połowy. Pod koniec dekady, a już zwłaszcza w latach osiemdziesiątych coraz bardziej ewidentna stawała się anachroniczność

–  Kto i kiedy je zainicjował? –  W 1962 roku odbył się w Zielonej Górze I Konkurs Piosenki Radzieckiej, zainicjowany przez działaczy Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Trzy lata później, w roku ’65, Konkurs przekształcił się w Festiwal. Festiwal Piosenki Żołnierskiej jest młodszy. Jego pierwsza edycja odbyła się w roku 1967. –  Czemu „artyści wojskowi” początkowo występowali w Połczynie-Zdroju? –  Ponieważ to właśnie władze tego uzdrowiska wpadły na pomysł, by zorganizować taką imprezę. Pierwsza edycja, w roku 1967, odbyła się w tamtejszym parku zdrojowym. Była skromna, wystąpiło kilka zespołów wojskowych, których wówczas istniało w Polsce sporo. Kolejna, już z udziałem artystów „cywilnej” estrady, odbywała się równolegle w Połczynie i Kołobrzegu. W 1969 roku festiwal na stałe przeniesiono do Kołobrzegu. Połczyn okazał się po prostu zbyt mały i zbyt skromny jak na ambicje wojska. –  W jaki sposób dobierano repertuar oraz wykonawców? Zdarzały się ingerencje cenzury? –  Festiwal Piosenki Radzieckiej przeznaczony był dla amatorów. To oni dostawali w Zielonej Górze nagrody. Przechodzili kolejne szczeble eliminacji, od szkolnych czy m a g a z y n

l i t e r a c k i

zakładowych począwszy. Repertuar dobierali sami bądź z pomocą swoich instruktorów. Pochodził on z licznie wtedy wydawanych śpiewników piosenki radzieckiej lub z czasopism poświęconych Związkowi Radzieckiemu, takich jak „Kraj Rad” i „Przyjaźń”. Dopiero w latach siedemdziesiątych zaczęto w Zielonej Górze organizować na większą skalę koncerty z gościnnym udziałem zawodowych piosenkarzy polskich i radzieckich. Natomiast piosenki wykonywane w Kołobrzegu pochodziły głównie z konkursu rozpisywanego każdego roku przez Główny Zarząd Polityczny Ludowego Wojska Polskiego. Na konkurs wpływały setki nowych utworów, zgłaszanych przez kompozytorów i autorów tekstu. Wybrane piosenki wojskowi szefowie Festiwalu proponowali albo po prostu przydzielali konkretnym wykonawcom. Ingerencje, nie tyle zresztą cenzury, co raczej osób rządzących tymi festiwalami, owszem, zdarzały k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


W y wiad

się. W latach siedemdziesiątych nie dopuszczono w Zielonej Górze do wykonania piosenki o rosyjskich cerkwiach. W 1981 roku zmieniono w Kołobrzegu, bez wiedzy i zgody autora tekstu, refren piosenki „Gdy Polska da nam rozkaz”. Ale te ingerencje nie były zbyt częste, bo też wszystkie osoby zaangażowane w festiwale wiedziały, na co można, a na co nie można sobie pozwolić. Margines swobody zmieniał się zresztą wraz z sytuacją polityczną. W czasach „pierestrojki” występowały w Zielonej Górze rockowe gwiazdy z ZSRR, a nawet śpiewano o Jezusie. –  Kołobrzeg i Zielona Góra wykreowały gwiazdy? Nagrody były lukratywne? –  Kołobrzeg stworzył własną konstelację gwiazd, które pojawiały się na festiwalu co roku i głównie z nim były kojarzone. Barbara Książkiewicz, Regina Pisarek, Irena Woźniacka, Wiktor Zatwarski, Adam Zwierz, Adam Wojdak… Twórców i wykonawców jury nagradzało Złotymi i Srebrnymi Pierścieniami, z którymi związane były sowite nagrody pieniężne. Nadto piosenkarze kołobrzescy po Festiwalu ruszali w tournée po Polsce. Trwało ono przez cały rok i zapewniało artystom utrzymanie. W Zielonej Górze pierwsze kroki stawiali artyści, którzy potem zrobili sporą karierę i nierzadko występują do dzisiaj. Od Zdzisławy Sośnickiej począwszy, przez Michała Bajora, Grażynę Łobaszewską, Janusza Panasewicza, Danutę Stankiewicz, Małgorzatę Ostrowską, Urszulę, na Mietku Szcześniaku skończywszy. Początkowo wyróżnionym amatorom dawano nagrody rzeczowe, jak na ówczesne czasy bardzo atrakcyjne, np. adaptery czy radiomagnetofony. Od 1975 roku jury zaczęło przyznawać Złote, Srebrne i Brązowe Samowary. Laureatów zabierano też w podróż „Pociągiem Przyjaźni” do ZSRR. Samowarom także towarzyszyły pieniądze. Barbara Kalinowska, która wygrała i Zieloną Górę, i Kołobrzeg, m a g a z y n

l i t e r a c k i

opowiada mi w książce, że za nagrodę na Festiwalu Piosenki Radzieckiej kupiła sobie pralkę, zaś za Złoty Pierścień domek na wsi. Nieduży, raczej altanę, tym niemniej musiał to być solidny zastrzyk gotówki. –  Jedynym skandalem tych imprez była zmiana tekstu piosenki „Gdy Polska da nam rozkaz”? –  W kategoriach skandalu można ewentualnie potraktować to, że w 1971 roku kompozytorce Katarzynie Gaertner zarzucono plagiat. Nie jest do końca jasne, czy jej „Powołanie”, czyli „Gdy piosenka szła do wojska, to śpiewała cała Polska”, w wykonaniu Maryli Rodowicz miało kopiować radziecki przebój „Serce na śniegu” czy też przedwojenny szlagier „Titina”. Afera ta nie wpłynęła zresztą na fakt, że „Powołanie” rzeczywiście „śpiewała cała Polska”, Gaertner natomiast, podobnie jak Rodowicz, współpracy z Kołobrzegiem nie zerwała.

choć w połowie lat osiemdziesiątych wróciły na Festiwal Piosenki Radzieckiej ówczesne gwiazdy polskiej estrady. Niektóre z nich tłumaczą się dzisiaj, że zrobiły to pod przymusem. Myślę, że chodzi raczej o konformizm niż o przymus, ale nie mnie wydawać sądy

Margines swobody zmieniał się wraz z sytuacją polityczną. W czasach „pierestrojki” występowały w Zielonej Górze rockowe gwiazdy z ZSRR, a nawet śpiewano o Jezusie. Poważniejsze reperkusje wywołała rzeczywiście ingerencja w tekst piosenki „Gdy Polska da nam rozkaz”. Zamiast słów „żeby wrogom spojrzeć śmiało w twarz” Adam Zwierz zaśpiewał „żeby socjalizmu bronić wraz”. Podczas stanu wojennego piosenka w tej zmienionej wersji była często nadawana w radiu i telewizji. Nie pozostało to bez wpływu na późniejsze losy zarówno Zwierza, jak i twórców utworu, zwłaszcza autora tekstu, Lecha Konopińskiego. –  Jak rezonował na te festiwale stan wojenny? –  W 1982 nie odbyły się festiwale w Opolu i Sopocie, natomiast w Zielonej Górze i Kołobrzegu jak najbardziej. Oba festiwale zaczęły być w coraz większym stopniu postrzegane jako imprezy reżimowe. Wielu artystów nie chciało mieć już z nimi nic wspólnego, k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

moralne. Zresztą, i w stanie wojennym na brak publiczności festiwale nie mogły narzekać. Widzowie bawili się świetnie, zwłaszcza w Kołobrzegu. –  Oba umarły śmiercią bankruta? –  Festiwal Piosenki Radzieckiej skończył się razem z PRL-em. Ostatnia edycja odbyła się w roku 1989. Dwa lata później przestał istnieć Związek Radziecki. Natomiast Festiwal Piosenki Żołnierskiej przetrwał transformację ustrojową, choć zmieniali się organizatorzy, wykonawcy, konwencje… Impreza próbowała znaleźć nową formułę w nowych czasach. Pojawiali się na niej wykonawcy rapowi, rockowi, discopolowi, pojawiły się utwory krytyczne i prześmiewcze wobec wojska. Ostatecznie Festiwal zakończył żywot w roku 1997. Rozmawiał Tomasz Zb. Zapert Recenzja książki na stronie 51

35


Fe li e to n

Honorarium, czyli niesmak pozostał „C

zy za dobre trzeba odpłacać dobrem?” – to tytuł jednej z bajek opublikowanych w kultowej książce mojego dzieciństwa zatytułowanej „Śpiewająca lipka”. Często się zastanawiam nad pytaniem zawartym w tytule. Ostatnio w kontekście… prawa autorskiego i tak zwanej zwykłej przyzwoitości. W każdej sprawie w świecie obowiązują dwie szkoły. W moim kręgu przywykło się je nazywać: „falenicka” i „otwocka”, ale być może są jeszcze inne nazwy. Owe dwie szkoły istnieją też w sprawie honorariów. Jedna z tych szkół mówi, że pisarz (dziennikarz również) nie pisze za darmo. Druga, że w ważnej sprawie – pisze. Jestem zwolenniczką (lub jak kto woli: wychowanką) tej drugiej szkoły. W ważnej sprawie piszę, nie bacząc na honorarium. Do tego zresztą służy mój blog. To na nim, gdy wiele lat temu media odrzuciły moje propozycje, poruszyłam sprawę „oszustwa miłosierdzia”, czyli wyłudzania pieniędzy na nieistniejącego chorego człowieka. Media ogólnopolskie poszły moim tropem dużo później. Do tego też służy mój portal genealogiczny. Prowadzę go hobbystycznie, udostępniając treści z myślą o innych – głównie historykach i genealogach. Natomiast nie daję za darmo swoich tekstów tym, którzy potem zarabiają na ich sprzedaży. Są oczywiście wyjątki. Jakie? W swoim czasie napisałam opowiadanie dla Schroniska dla Zwierząt w Korabiewicach. Inspiracją była historia niedźwiedzicy Balbiny, byłej i nieżyjącej już pensjonariuszki korabiewickiego schroniska, ale głównym ludzkim bohaterem uczyniłam Jana Stubbinsa, potomka Tomasza Stubbinsa, ulubionego ucznia doktora Johna Dolittle. Postać dr. Dolittle jest oczywiście fikcyjna, ale w dzieciństwie rozpalała moją wyobraźnię. Dlatego w opowiadaniu wymyśliłam, że rodzinna klinika weterynaryjna Stub36

binsów (nazywająca się „Polinezja” – na cześć słynnej papugi Żako) od lat trzydziestych XX wieku znajduje się w Warszawie… Czytelnik, któremu opowiadanie się spodoba, może za nie zapłacić, dokonując przelewu na konto schroniska, którego numer jest podany na stronie. Za darmo dałam tekst swojego ojca (jako spadkobierca mam prawo do honorariów z jego twórczości) do książki „Uciekinier”, będącej wspomnieniami Bernarda de Roquefeuila, francuskiego arystokraty, w czasie wojny podchorążego, a po wojnie mera francuskiego miasteczka. Roquefeuil w czasie II wojny światowej był w Polsce i ukrywał się m.in. na strychu pałacu w Wilanowie, będąc świadkiem rozstrzeliwania powstańców warszawskich. Ojciec żył tą historią. 40 lat po opisanych w pamiętniku wydarzeniach jeździł z ich autorem Bernardem de Roquefeuilem oraz z tłumaczem Tomaszem Matkowskim po Mazowszu i wszystkich miejscach, w których francuski szlachcic ukrywał się w czasie wojny. Były to: Modlin, Nieporęt, Augustówek i Izabelin, a także Chylice. Brał udział w spotkaniu arystokraty z siostrami Branickimi, które przechowywały go w Wilanowie. Napisał do książki przedmowę pt. „Jezus Maria, Pan Józef przyjechał!” – były to słowa mazowieckiego chłopa, pana Mańka, wypowiedziane na widok Francuza, który u tegoż chłopa ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem, a 40 lat później przed jego chatą wygramolił się z małego fiata należącego do mojego taty. Ojciec zabiegał o publikację wspomnień Roquefeuila w języku polskim, ale starania przerwały zmiany ustrojowe i upadek wydawnictwa, z którym była podpisana pierwotna umowa. Do sprawy wrócono 10 lat po śmierci ojca, kiedy rynek wydawniczy był w zapaści. Wiedziałam, że dla niego najważniejsze byłoby, że książka ukazum a g a z y n

l i t e r a c k i

je się drukiem, bo to kawał historii Polski i historia splątanych ludzkich losów. Dlatego zrezygnowałam z honorarium spadkobiercy. W zamian za ten gest zaproszono mnie na uroczystą premierę książki i wręczono egzemplarz. Byłam wzruszona. Miałam też to wspaniałe poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Gdy dwa lata temu zgłosiło się do mnie wydawnictwo Krytyki Politycznej z prośbą o zgodę na publikację w książce Pawła Brykczyńskiego „Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce” zdjęć z mojego rodzinnego albumu związanych z postacią mojego powinowatego Eligiusza Niewiadomskiego, nie wahałam się ani sekundy. Uznałam, że nie powinnam zarabiać na tym, że szwagier praprababki zamordował kiedyś prezydenta! Byłoby to po prostu niemoralne. Powinnam udostępnić to, co mam dla dobra nauki i popularyzowania wiedzy o tym, do czego prowadzi antysemityzm. Tak też zrobiłam. Gdy tylko książka Brykczyńskiego została wydana, natychmiast wydawnictwo przesłało mi w podziękowaniu egzemplarz, a w książce odnotowano źródło pochodzenia zamieszczonych w niej fotografii. Są jednak przypadki, gdy ktoś publikuje coś bez mojej wiedzy i… nie płaci. Tak było w przypadku kilku (a może i kilkunastu, bo jest możliwe, że nie wiem o wszystkich incydentach) wydawnictw publikujących podręczniki. O jednym dowiedziałam się przypadkiem od koleżanki, której córka uczyła się z takiego podręcznika języka polskiego. Napisałam do wydawnictwa – zapłacili bez szemrania. Z kilkoma musiałam się „użerać”. Wydawca jednego z podręczników w rozmowie telefonicznej ze mną powiedział, że niemoralne jest branie przeze mnie pieniędzy za fragmenty książki, którą napisałam kilka lat temu i za której napisanie już dostałam k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


Fe li e to n

pieniądze od wydawcy. Gdy poinformowałam go o treści artykułów prawa autorskiego i zagroziłam sądem, zmiękł. Zaproponował sto złotych. Brutto. Przyjęłam. Nie jestem pazerna, pieniaczką też nie jestem. Uznałam, że jesteśmy kwita, choć dobrego zdania o tym panu nie mam. Piszę o tym wszystkim dlatego, że w wakacje zgłosiła się do mnie pewna pani z wydawnictwa naukowego pewnej uczelni z prośbą o zgodę na publikację dokumentów zamieszczonych przeze mnie na moim portalu genealogicznym w przygotowywanej do druku pracy naukowej pisanej przez naukowca tejże uczelni. Ponieważ, jak wspominałam, jestem za tym, by pomagać polskiej nauce swoimi zbiorami, więc rzecz jasna wyraziłam zgodę. Wypełniłam nawet przesłane mi dokumenty i odesłałam do wydawnictwa. Kilka dni temu dostałam list, którego treść, przyznam, zwaliła mnie z nóg. Napisane bowiem było: „uprzejmie informuję, że wydaliśmy książkę (…), w której zostały opubli-

kowane skany dokumentów udostępnione przez Panią. (…) Jeśli jest Pani zainteresowana zakupem książki, bardzo proszę o kontakt z Działem Handlowym”. Po podaniu danych kontaktowych do działu handlowego dopisano: „Jeszcze raz serdecznie dziękuję Pani za udostępnienie skanów dokumentów”. W ten sposób dowiedziałam się, że to, co dałam za darmo, mogę zobaczyć w druku po zapłaceniu przeszło… 70 zł. Nie kupiłam. Dlaczego? Otóż, pomijając aspekt tzw. zwykłej przyzwoitości, po kliknięciu w podany w liście link okazało się, że kupno nie jest możliwe, gdyż… nakład został wyczerpany. Odpisałam więc na list w sposób następujący: „Bardzo dziękuję za informację. Cieszę się, że książka już się ukazała. Natomiast w mojej praktyce pisarskiej i dziennikarskiej jest to pierwszy taki przypadek, kiedy ja daję do publikacji coś za darmo, a w zamian za to otrzymuję informację, że mogę sobie tę publikację kupić. Wierzę, że to jakieś niedopatrzenie lub po-

myłka i że za moją życzliwość i dobre serce mogę oczekiwać egzemplarza bezpłatnego. Proszę o przesłanie go na moje nazwisko i na adres…” W odpowiedzi przyszła książka. W sumie to dobrze. Przykre jest natomiast, że musiałam się o nią upominać. Sytuacja przypomina mi zresztą taki stary dowcip: Dzwoni znajomy do znajomego i mówi: – Wiesz co? Nie przychodź już do nas więcej. – Ojej, czemu? – Bo kiedy ostatnio u nas byłeś, to zginęło nam sto złotych. – Stary! Chyba nie przypuszczasz, że to ja? – Nie… ta stówa się znalazła, ale wiesz… niesmak pozostał. Mnie też niesmak pozostał. On pozostaje nie tylko wtedy, gdy wbija się mnie w poczucie winy, bo chcę zapłaty za swoją pracę, lecz także wtedy, gdy ktoś wykorzystuje moje dobre serce i życzliwość, a na końcu okazuje się, że robi to po to, by zarobić. Małgorzata Karolina Piekarska

M i ę dz y w i e r sz a m i

Kucharz z krainy kangurów A

ch, mój Boże – nie sposób inaczej rozpocząć wspomnienia o Andrzeju Chciuku w setną rocznicę (13.01.2020) jego urodzin. Którą media, niestety, zupełnie zignorowały. A zatem powtórzmy za pisarzem: „Ach, mój Boże, cóż za bajecznie kolorowe i oryginalne typy żyły w owych czasach po miasteczkach udzielnego Księstwa Bałkańskiego! Gdzie ono leżało, spytacie? W sercu każdego mieszkańca księstwa rozciągającego się na zachód daleko poza Przemyśl, aż po ostatnie pod Łańcut odezwanie się w rodzaju: ta chiba, wewogóle, ta co mi pan szkli?”. m a g a z y n

l i t e r a c k i

Andrzej Chciuk (1920-1978) jest autorem cytowanej powyżej „Atlantydy” i nieustającej jej jakościowo kontynuacji: „Ziemi księżycowej”, bodaj najpiękniejszego wizerunku Małopolski Wschodniej w polskim piśmiennictwie. Urodził się i wychował w Drohobyczu. Jego starszy brat Tadeusz, legendarny „biały kurier”, emisariusz polskiego rządu w Londynie, bardziej znany pod pseudonimem Marek Celt, należał do czołowych dziennikarzy sekcji polskiej Radia Wolna Europa. Tymczasem Andrzej ukończywszy lokalne gimnazjum, wstąpił na wydział prawa Uniwersytetu Jana Kak s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

zimierza we Lwowie. Po roku porzucił jednak studia dla dziennikarstwa. Terminował w tym rzemiośle, redagując w ostatnie międzywojenne wakacje periodyk wydawany dla turystów w Truskawcu. W grudniu 1939 roku przez Bałkany dotarł do Francji, zasilając podkomendnych generała Władysława Sikorskiego. Pół roku później, broniąc Francji, dostał się do niemieckiej niewoli, skąd zbiegł. Zaangażowany w Resistance trafił nawet do więzienia, lecz ponownie dał nogi za pas. Po II wojnie światowej ukończył w Paryżu kursy dziennikarskie, rzucając się w wir pracy dziennikarskiej. 37


Fe li e to n

Wydawał pismo dla francuskiej Polonii, słał korespondencję do wpływowego wtedy – a dziś przez mainstream niesłusznie demonizowanego – tygodnika „Dziś i Jutro” oraz do „Przeglądu Sportowego”. Na przełomie lat 1947/48 na kilka tygodni przybył do Polski w charakterze emigracyjnego delegata na zjazd Polskiej Partii Socjalistycznej. Po raz ostatni widział wtedy rodziców, przesiedlonych na Śląsk. Zauważywszy, że jest inwigilowany, opuścił „ludową” ojczyznę przedterminowo. A że lewicująca wtedy Francja go rozczarowała, więc podobnie jak przyjaciel po piórze – Andrzej Bobkowski (korespondowali przez lata, z pewnością warto opublikować ich listy) – postanowił ją porzucić. Obrał jednak inny od autora „Szkiców piórkiem” azymut. Wraz z żoną Barbarą – de domo Kulwieć – i dwójką dzieci w wieku przedszkolnym przeprowadzili się na Antypody. „Emigracja to okropne wsiąkanie w inne życie, schizofrenia, inny wymiar i planeta, to choroba i wzniosła służba, protest i atrofia; wszystko w niej jest: i nuda, i patos, a wszystko zachodzi (…) równocześnie, w różnych konwencjach i stylach, w różnych czasach i tonacjach” – notował. Dlań stanowiła przede wszystkim kuźnię charakteru i szkołę hartu ducha. Operatywna połowica Chciuka szybko uniezależniła się od ciągle błądzącego w pisarskich chmurach małżonka, który zrazu pracował jedynie dorywczo. Jako śmieciarz, stróż i drogista. Małżonka czyniła mu wyrzuty, że traci czas na nieprzynoszące dochodów zaczernianie

papieru. Związek się rozpadł, a potomstwo na kilka lat zacumowało w zakonnym domu opieki. Pozostaje zagadką, czemu nie mogła się nimi zająć przyzwoicie prosperująca matka. Ojciec, wspinający się po szczeblach kariery kucharskiej, pracował w hotelach oddalonych o wiele mil od Melbourne. Ukojenie przyniosło mu drugie małżeństwo. Niestety tylko na trzy lata, gdy Wandę pochodzącą z rodu Poniatowskich powalił wylew krwi do mózgu. Trzecią wybranką Chciuka została młodsza o niemal ćwierć wieku Barbara z Wilczyńskich. To za jej – że tak powiem – „kadencji” stał się literatem co się zowie. Dowodem cieszące się uznaniem Polonusów książki: „Towarzysze z bezpieczeństwa”, „Wizyta w Izraelu” czy „Emigrancka opowieść”. Oraz cięta felietonistyka zamieszczana pod szyldem „Szczypta soli” w „Tygodniku Polskim”, największej gazecie australijskiej Polonii. „Człowiek się złościł, śmiał, oburzał, klął – ale czytał. Mało, wyglądał następnego numeru pisma, by się jeszcze więcej złościć, oburzać, śmiać i kląć.(…) Zawsze kontrowersyjny, nigdy banalny, uwielbiający kalambur nawet kosztem prawdy (…) język często niewyparzony, lubujący się w ryzykownych (…) aluzjach – ale przecież pisarz całą gębą, największy wróg talentu mu nie odmówi” – wspominali go redakcyjni koledzy. Z czasem ten „wykwintny kucharz literacki z krainy kangurów” (copyright by Józef Łobodowski) zaczął spoglądać wstecz. Autora „Sklepów cynamonowych”, swego gimnazjalnego nauczyciela plastyki, zapa-

miętał tak: „Ciekawe było, że w potocznej rozmowie Bruno Schulz nie wysławiał się dobrze. Często zacinał się, albo mówił polszczyzną niezbyt poprawną, wprost żydłaczył. Widać było, że myśli o czymś innym, nie o antycznych modelach z gipsu czy strugaczach (bo taką nazwę lansowały dla hebli programy szkolne). Czasem jednak następowało coś czarodziejskiego. Ten mały profesor, co to każdemu z drogi ustępował, z którego inni belfrowie nieraz pokpiwali sobie, opowiadał nam, starym już, jakby nie było koniom z czwartej klasy, przedziwne bajki. Rósł wtedy, jak gdyby hipnotyzował całą klasę. Dziś, gdy o tym myślę, żałuję, że nikt tych cudnych Schulzowskich bajek nie spisywał. Bajki przepiękne i jedyne w swoim rodzaju. Mówił wtedy Schulz wykwintną polszczyzną, ze swadą, o jaką nikt tego melancholika nigdy by nie podejrzewał, ilustrując swoje bajki kilkoma pociągnięciami kredy na tablicy. Bajki te lubiliśmy wszyscy i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak czas przy nich leciał. Dzwonek zawsze wtedy raził i ściągał zbiorową iskrę wzruszenia na ziemię po piorunochronie rzeczywistości szkolnej. Bajki te, w których ołówek, niepozorny strugacz czy kaflowy piec miały swe historie i żyły na swój sposób bliski nam i tak bardzo ludzki, miały zwykle za tło smutny uśmiech chorej dziewczynki, która tęskni do słońca. Jedną z najważniejszych i milszych cech u Schulza była skromność. Ta prawdziwa, nie zasłona dla różnych ambicji i wyniosłości. Dobroć i uśmiech”. Zapamiętajmy credo tego ze wszech miar wartego popularyzacji autora, zmarłego przedwcześnie (zawał serca) w wieku 58 lat: „Pisarz rodzi się albo z niezgody na to, co się dzieje wokoło, albo z uczciwej obserwacji siebie, ludzi, krajobrazów, konfliktów, musi życie poznać (…) od dna, aby móc o nim prawdziwie pisać i dać mu świadectwo”. TO-RT Dziękuję Jolancie Wolskiej za pomoc w przygotowaniu tekstu.

38

m a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0



k s i ą ż k i d l a dz i ec i i m ło dz i e ż y

Maria Kulik poleca

Wojciech Mikołuszko

Wojtek ilustracje Małgorzata Dmitruk, Agora, Warszawa 2019, s. 206, ISBN 978-83-268-2947-5

B

iorąc do ręki książkę pod tym tytułem, sądziłam, że będzie to kolejna opowieść o niedźwiadku, oswojonym przez żołnierzy Armii Andersa. Ze wstydem ja, miastowa baba, przypomniałam sobie, że tak nazywano (i nadal się to czyni) bociana, podobnie jak wiewiórki noszą imię Basia. Autor, znany dziennikarz naukowy, opublikował kilka książek dla dzieci i młodzieży. Najczęściej pisze o przyrodzie, w tym, zgodnie ze swoim wykształceniem, o ewolucji, paleontologii i ekologii. Jego artykuły ukazują się w wielu ogólnopolskich gazetach i magazynach, prowadzi też dwa blogi oraz zajęcia dla dzieci. Akcja utworu rozpoczyna się jesienią, gdy stada bocianów szykują się do odlotu. Narratorem powieści jest sam bocian, zamieszkujący gniazdo przy domu na wsi, gdzie mieszka wraz z rodzicami Jacek, miłośnik przyrody i bystry obserwator. Narracja książki przebiega dwutorowo, co podkreśla druk w innym kolorze (znamy ten pomysł z powieści Michaela Endego „Niekończąca się historia”). Perypetie bociana z jego podróżą za „wielką wodę” i „wielki piasek” zaczynają się od kłopotów z odlotem. Ptak zaplątał się w jakiś sznurek (albo kawałek kabla lub tasiemki), użyty w dobrej wierze do budowy gniazda. Im bardziej się szarpie, 40

tym bardziej się zapętla. Te zmagania obserwuje z dołu Jacek i to właśnie on, wspiąwszy się na drabinę wbrew protestom mamy, uwalania ptaka. Zostaje przy tym poturbowany, bo Wojtek traktuje chłopca jako agresora. Odlot bociana zbiega się z odjazdem taty, który cierpi na tajemniczą, coraz bardziej odbierającą mu sprawność fizyczną, chorobę. Naturę tej choroby (stwardnienie rozsiane) czytelnik poznaje stopniowo, w miarę rozwoju akcji utworu. Chłopiec wierzy głęboko w powrót ojca, tak jak wierzy w powrót bociana na wiosnę. W starej słowiańskiej legendzie jest przekaz, że ptaki podczas pobytu w Wyraju (w raju??) regenerują siły, więc może Wojtek przywiezie lekarstwo dla taty? Dlatego Jacek nie chce się zgodzić na zniszczenie gniazda, choć jest ono mocno uszkodzone i grozi zawaleniem. Determinacja chłopca prowadzi do tego, że sam do niego wchodzi, stając się zakładnikiem, broniącym swojej fortecy. Prawdziwy bohater naszej książki, czyli bocian Wojtek, przeżywa wiele przygód podczas swojego lotu, nie wszystkie będzie wspominał z uśmiechem i wzruszeniem. Świadomość trudności podczas przelotu jest głęboka, bocian wie, że wielu członków Stada nie przeżywa podróży, ale teraz pojawiają się nowe, nieznane wcześniej trudności i wyzwania. Jemu samemu da się we znaki wizyta na wysypisku śmieci, gdzie on i jego towarzysze lekkomyślnie najedzą się odpadków i pobrudzą skrzydła tłustymi chemikaliami, co utrudni lot. Podobnie źle dla ptaka zakończy się jedzenie szarańczy, tradycyjnego przysmaku, teraz jednak skażonego środkami owadobójczymi. Groźne jest też zetknięcie się z ludźmi, strzelającymi do ptaków. Wartko i przystępnie napisana książka spodoba się wszystkim czytelnikom, nie tylko miłośnikom przyrody, nie tylko mieszkańcom Podlasia (z tamtych stron pochodzą oboje twórcy). Za ram a g a z y n

l i t e r a c k i

fot. Karolina Kozłowska

dą żony, a także redaktorki wydawnictwa, autor zamieścił w książce obszerny aneks, w którym wyjaśnia, co jest prawdą, a co fikcją. Tłumaczy też niektóre wydarzenia i sformułowania, użyte przez Wojtka w jego bocianim języku. W aneksie znajdziemy też liczne odsyłacze do wykorzystanych przez autora dzieł zwartych i artykułów prasowych, a także linki do aktów prawnych. Bardzo istotne jest podkreślenie roli współpracy międzynarodowej w ochronie ptaków, nie tylko populacji bociana. Ważne jest, aby ta ochrona nie odbywała się w jednym miejscu, ale była przedsięwzięciem całościowym. Cóż z tego, że Sudańczycy będą dokarmiać nasze ptaki, jeśli zabiją je myśliwi w Libanie, polujący dla sportu? Książka ma oryginalną oprawę graficzną, wykonaną techniką wyszywania, pomysł zyskał uznanie jury graficznego w konkursie Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku 2019. Wyszywane są nie tylko ilustracje, ale także ozdobna pagina, numeracja stron i tytuły rozdziałów. Te ostatnie dają też dowód pomysłowości autora. Cóż bowiem jest ważniejszego dla wędrownego ptaka niż powrót do domu? Tak też są zatytułowane rozdziały „tyle a tyle dni do powrotu”. Żałuję, że w odróżnieniu od ilustracji tekst nie spodobał się jury literackiemu na tyle, aby zdobyć nominację do nagrody. Tym chętniej posłużę się cytatem z książki. „W górę, Wojtek, w górę” – tak mówi do siebie ptak, motywując się do dalszego lotu. Tymi słowami życzę autorowi, imiennikowi bociana, dalszych świetnych pomysłów i zaangażowania. k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


fr ag m e nt

Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji Zabawny, a jednocześnie przejmujący opis pięciu lat pracy w japońskiej korporacji. Jak zatrudnia się, pracuje i odchodzi z firmy w Japonii?

T

rzydziestoletni bohater rozpoczyna pracę w przedsiębiorstwie K. Okazuje się, że jest jedynym obcokrajowcem w sześciusetosobowym zespole. Niekiedy czuje się, jakby wylądował na obcej planecie – Planecie K. Przywdziewa obowiązkowy strój roboczy, przesiaduje długie godziny w biurze, uczestniczy w niekończących się naradach, prowadzi negocjacje z kontrahentami, wyjeżdża na wycieczki pracownicze i w delegacje. Wieczory spędza z kolegami z pracy, a weekendy… z Prezesem. Musi dostosować się do nowych warunków, wymagań, zwyczajów. Po drodze doświadcza kryzysu gospodarczego i wielkiego trzęsienia ziemi. W końcu odchodzi z firmy – ale to nie jest koniec…

1

W sobotni wieczór w połowie lutego stałem przy wyjściu ze stacji kolejowej w centrum Tokio i obserwowałem przelewający się tłum. Byłem tu umówiony z właścicielem agencji pośrednictwa pracy, który zadzwonił dwa dni wcześniej z informacją, że ma dla mnie ofertę. Miał do nas dołączyć przedstawiciel firmy K., który chciał mnie poznać i przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną. Rosły, ogolony na głowie do samej skóry mężczyzna, na oko pięćdziesięciopięciolatek, pojawił się punktualnie co do minuty, a mimo to zaczął rozmowę od przeprosin za spóźnienie. Na jego twarzy rysował się naturalny uśmiech. Gdyby nie garnitur i neseser, można by go wziąć za buddyjskiego mnicha. Udaliśmy się do malutkiej restauracji serwującej mięso z grilla. Mieściła się ona w niskim, jednopięm a g a z y n

l i t e r a c k i

trowym budynku przy wąskiej alejce. Na wprost biegła betonowa estakada miejskiej autostrady. Gdy tylko weszliśmy do środka, mężczyzna stanął naprzeciwko mnie, wykonał ukłon i wręczył mi trzymaną w obu dłoniach i obróconą w moją stronę wizytówkę. – Nazywam się I. z firmy K. – powiedział. – Bardzo mi miło. – Hajimemashite! Mirefusuki Piotoru to mōshimasu. Yoroshiku onegai shimasu! (Widzimy się po raz pierwszy! Nazywam się Piotr Milewski. Miło mi pana poznać!) – wyrecytowałem na jednym oddechu formułę powitania i wykonując nieco głębszy ukłon niż on, wręczyłem mu swoją kartę wizytową, własnoręcznie wykonaną i skromniejszą niż jego. – Pan I. jest dyrektorem działu sprzedaży w firmie K. – odezwał się pośrednik, przekazując informację, którą odczytałem już z otrzymanej wizytówki. – Firma K. to bardzo duże i poważne przedsiębiorstwo, jedno z największych na świecie w swojej branży. Po wymianie grzeczności usiedliśmy przy stoliku. Odtąd pan I. był gospodarzem wieczoru, ja gościem, a pośrednik kimś, kto miał zapewnić dobrą atmosferę podczas spotkania i w razie jakichkolwiek nieporozumień znaleźć wyjście z sytuacji. W praktyce zaś jego zadanie polegało na zachwalaniu moich przymiotów, choć właściwie zupełnie mnie nie znał. Tydzień wcześniej wysłałem mu swój życiorys i spotkaliśmy się raptem przed dwoma dniami na krótką pogawędkę o pogodzie i jedzeniu. – Piotoru-san ma niezwykłe doświadczenie. Jest solidny, wiarygodny, pilny i pracowity. Zjeździł prawie k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

cały świat. Zna biegle tyle języków obcych, że sam już nie potrafię wymienić wszystkich. Od dwóch i pół roku mieszka w Japonii i w tak krótkim czasie zdołał opanować nasz trudny język. – Pośrednik przedstawił mnie tak, że prawie nie rozpoznałem się w jego słowach. Przyniesiono kufle z piwem i wznieśliśmy toast. – Za spotkanie! – zawołał pośrednik. – Za spotkanie! – zawtórował mu tubalnym głosem pan I. – Za spotkanie – dołączyłem do nich i stuknęliśmy się kuflami. Zapadła cisza. – Jesteś żonaty? – zapytał mnie niespodziewanie pan I. – Tak – odpowiedziałem zbity z tropu. – Masz dzieci? Ile? Syn? Córka? W jakim wieku? Gdzie się urodziły? – Pan I. zasypał mnie gradem pytań, które zdawały się nie mieć nic wspólnego ze stanowiskiem, o które się ubiegałem: specjalisty zagranicznego w dziale sprzedaży. – Żona jest w ciąży i została u rodziców na Hokkaido – odpowiedziałem. – Żona jest z Hokkaido? – upewnił się. – Tak. Pan I. dolał mi alkoholu, wyraźnie zadowolo41


fr ag m e nt

ny z tego, co usłyszał, po czym zadał kolejną serię pytań: – Podoba ci się w Japonii? Pijesz japoński alkohol? A jedzenie? Co smakuje ci najbardziej? Wydawało mi się, że zupełnie nie zwraca uwagi na to, co mówię, zajęty uzupełnianiem płynów w szklankach i grillowaniem mięsa, ale słuchał mnie jednak uważnie, bo gdy między słowami rzuciłem, że lubię japoński ryż, od razu położył mi na talerzu najsmaczniejszy plasterek mięsa i zapytał: – Czy myślisz, że mógłbyś jeść ryż do końca życia? – Chyba tak – odpowiedziałem po chwili, domyślając się, że nie o ryż tu chodzi, lecz o coś więcej. Pan I. uśmiechnął się szeroko. – Centrala naszej firmy mieści się w prefekturze, gdzie uprawiany jest najlepszy ryż w całej Japonii. Mamy tam również najznakomitsze sake – powiedział wyraźnie uradowany i napełnił moją czarkę specjalnie zamówionym trunkiem. Odtąd atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Na stole lądowały kolejne półmiski z kiszonkami i surowym mięsem, które pan I. opiekał na grillu i rozdzielał po równo na trzech talerzach. Wznosiliśmy kolejne toasty za pomyślność naszych krajów, zdrowie bliskich i pokój na świecie, a ja bezskutecznie próbowałem bronić się przed kolejnymi porcjami alkoholu. W końcu pan I. zaproponował herbatę, a gdy sączyliśmy ciepły napój, dyskretnie poprosił o rachunek i zapytał, czy nie zgodziłbym się złożyć wizyty w firmie K. – Oczywiście pokryjemy koszty podróży – dodał, właściwie nie czekając na odpowiedź, po czym na swojej wizytówce podkreślił adres tokijskiego biura. – Widzimy się zatem w najbliższy poniedziałek o godzinie dziesiątej – powiedział i pożegnał się ze mną oraz z pośrednikiem.

2

Dwa dni później, kwadrans po dziewiątej rano, wyszedłem z tokijskiego dworca i szeroką aleją, obsadzoną po obu stronach miłorzębami, ruszyłem pod wskazany adres. Biuro mieściło się na parterze dziewięciopiętrowego budynku. Wchodziło się do niego prosto z ulicy przez szerokie przeszklone drzwi. O dziewiątej pięćdziesiąt pięć stanąłem przed 42

wejściem. Przez szybę ujrzałem niezbyt duże pomieszczenie, w którym przy biurkach siedziało kilku mężczyzn ubranych w ciemne garnitury i białe koszule, w kapciach na nogach. Wpatrywali się w ekrany laptopów lub rozmawiali przez telefon. Poprawiłem krawat i nacisnąłem klamkę. – Ohayō gozaimasu! O-jama shimasu! (Dzień dobry! Przepraszam, że przeszkadzam!) – zawołałem, przeciągając głoski. – Ohayō gozaimasu! – Przywitała mnie elegancko ubrana pięćdziesięciokilkuletnia kobieta z trwałą ondulacją i mocnym makijażem, jak się domyśliłem, pełniąca funkcję sekretarki. Ruchem dłoni przywołała mnie do środka i poprosiła, bym chwilę poczekał. Niebawem z wnętrza biura wyłonił się pan I. – Ohayō! (Witaj!) – Powitał mnie szerokim uśmiechem i klepnięciem po plecach, jakbyśmy znali się już od dawna, a potem zaprowadził do drugiego pomieszczenia, w którym stały kanapa, dwa fotele i niski stolik. Na ścianie wisiała biała tablica magnetyczna oraz kalendarz ze zdjęciem fabryki i logo firmy K. Usiadłem na kanapie, a pan I. przystąpił do omówienia szczegółów kontraktu. W pierwszej kolejności uzgodniliśmy wysokość pensji. Właściwie to potwierdziliśmy kwotę, którą pośrednik ustalił ze mną kilka dni wcześniej, a sobotniego popołudnia w restauracji – delikatnie zasugerował panu I. Suma ta miała być podzielona na dwanaście równych części wypłacanych co miesiąc oraz dwie wyższe wypłacane w połowie oraz na koniec roku – jako premia letnia i zimowa. Umówiliśmy się też, że pracę zacznę w pierwszy poniedziałek kwietnia, który jest w Japonii nie tylko pierwszym miesiącem roku fiskalnego, ale także tym, w którym japońskie przedsiębiorstwa przyjmują w swoje szeregi nowych pracowników. Dobrze się składało – w połowie marca miał przyjść na świat mój syn. Będę miał czas, by towarzyszyć żonie przy porodzie, a następnie spędzić z dzieckiem pierwsze tygodnie jego życia. Zdążę nacieszyć się śnieżną zimą na Hokkaido, bo kto wie, kiedy będzie następna okazja. I wreszcie bez pośpiechu przygotuję wszystko, m a g a z y n

l i t e r a c k i

co potrzebne do pracy – nowy garnitur, białe koszule, krawaty, buty i aktówkę. Ustaliliśmy także, że pierwsze sześć miesięcy w pracy spędzę na szkoleniu w centrali firmy, na północ od Tokio, a od października przeniosę się do biura w stolicy. Wszystkie te informacje pan I. zapisywał w punktach czarnym markerem na tablicy. Na koniec dopisał jeszcze mój obecny adres i numer telefonu, a także adres centrali firmy oraz numer telefonu do pracownika, który miał się mną zająć na miejscu. Wreszcie nacisnął przycisk i podłączona do tablicy drukarka wypluła wydruk zapisanej treści. Pan I. wyglądał na bardzo zadowolonego. Uśmiechał się szeroko i chwalił moją znajomość japońskiego. Uścisnęliśmy sobie dłonie. – Tylko ubierz się ciepło na wyjazd – powiedział z troską w głosie. – O-ki wo tsukete, ne! (Uważaj na siebie!) – pożegnał się ze mną. Zanim wyszedłem, odprowadzany wzrokiem przez pracowników, sekretarka, nisko się kłaniając, wręczyła mi elegancką kopertę, w której znajdowały się dwa bilety na pociąg. – Itt erasshai! (Szerokiej drogi!) – powiedziała, delikatnie się uśmiechając. – Itt ekimasu! (Do zobaczenia po powrocie!) – odpowiedziałem.

3

Następnego dnia, krótko po jedenastej, siedziałem w wygodnym przedziale ekspresu, który za chwilę miał wyjechać z tokijskiego dworca. Centrala firmy mieściła się trzysta kilometrów od stolicy. Podróż minęła mi szybko i dwie godziny później wysiadłem na dużej stacji. Razem ze mną pociąg opuściło kilkanaście osób, głównie mężczyzn ubranych w długie płaszcze i garnitury, z czarnymi neseserami w dłoniach. Ruchome schody zwiozły ich na dół i po chwili zostałem sam w rozległej hali dworca. Było pusto i cicho. Daleko od stołecznego zgiełku i tłumu, daleko od centrum japońskiego świata. Wyszedłem na zewnątrz i poczułem na twarzy lodowaty podmuch. Prószył śnieg. Na ulicach nie wypatrzyłem zbyt wielu osób, a te, które dostrzegłem, przemykały skryte pod grubą warstwą k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


fr ag m e nt

ubrań. Wciąż w najlepsze trwała tutaj zima. Zgodnie z przekazanymi mi instrukcjami wsiadłem do taksówki i wymieniłem nazwę firmy. Kierowca bez słowa zawiózł mnie pod piętrowy budynek, na którym wielkimi niebieskimi literami namalowany był angielski wariant nazwy przedsiębiorstwa K. W środku przywitała mnie młoda dziewczyna ubrana w białą koszulę i szary dwuczęściowy kostium, na który składała się spódnica oraz kamizelka. Na jej twarzy walczyły ze sobą nieśmiałość i ciekawość. Cichym głosem poprosiła, bym chwilę poczekał, a następnie, punktualnie o czternastej, wprowadziła mnie do niedużej sali w parterowym domku naprzeciwko. Znajdowały się tu skórzana sofa, kilka foteli, stolik, duży telewizor oraz piecyk, który ogrzewał pomieszczenie. Pachniało naftą. Dziewczyna postawiła przede mną czarkę gorącej herbaty, a następnie złożyła dłonie na brzuchu, ukłoniła się nisko i wyszła z pokoju. Wkrótce pojawił się pan I. wraz z niższym o głowę mężczyzną. Obaj ubrani byli w identyczne stroje – spodnie w kolorze morskim, seledynowe koszule z długimi rękawami oraz ciemniejsze szarozielone kurtki z wyhaftowaną nazwą przedsiębiorstwa K. i metką, informującą, że zostały one wykonane z butelek PET. Na głowach nosili zielone czapki z daszkiem z logo firmy K. Wymieniliśmy ukłony i grzeczności. – Witamy w K. – zagadał niepewnie drugi mężczyzna, który, jak odczytałem z wręczonej mi wizytówki, był Kierownikiem działu administracji. – Mam nadzieję, że podróż przebiegła spokojnie? – Tak, pociąg jechał bardzo szybko i dotarł punktualnie – odpowiedziałem. – Krajobraz bardzo się zmienia po przekroczeniu gór. „Z długiego tunelu przecinającego granicę dwu okręgów wjechało się w krainę śniegu” – zacytowałem pierwsze zdanie słynnej powieści japońskiego noblisty Yasunariego Kawabaty, „Kraina śniegu”. Nie zrobiło to na nim dużego wrażenia. – No cóż, tutejsza zima nie przypomina tej w Tokio – odparł sucho i uśmiechnął się szeroko. – Bardziej tę w twoim kraju. – Śnieg – wtrącił się m a g a z y n

l i t e r a c k i

pan I. – Mamy go tutaj bardzo dużo. Jest wilgotny i ciężki, niekiedy zapadają się pod nim dachy. Potrafi zasypać wioski w górach i do odśnieżania wzywani są żołnierze, choć w tej okolicy raczej nie ma z nim aż takich problemów. W ciągu kolejnego kwadransa Kierownik działu administracji na przemian z panem I. zadawali mi pytania o rodzinę, hobby, wrażenia z Japonii i preferencje kulinarne. Rozmowa przypominała luźną pogawędkę. Mimo to odpowiadałem z powagą i wyczerpująco, czekając na moment, gdy przejdziemy do tematów związanych z przyczyną mojego przyjazdu. Te jednak się nie pojawiły. Gdy opróżniliśmy czarki z herbatą, Kierownik działu administracji stwierdził, iż nadszedł czas na kolejny punkt mojej wizyty – oprowadzenie po fabrykach firmy K. Moim przewodnikiem był dwudziestokilkuletni chłopak, który przedstawił się jako Pracownik działu administracji. Wsiedliśmy do samochodu i po chwili zatrzymaliśmy się przed jednym z zakładów. Weszliśmy do środka. Przed moimi oczami ukazała się rozległa hala szczelnie wypełniona maszynami do obróbki metalu. Wnętrze spowijał zapach oleju oraz ciętej, skrawanej i polerowanej stali. Powietrze wibrowało, a dudnienie, szum i huk zlewały się w melodię o kilku tempach. Pod sufitem przesuwały się ogromne suwnice. Wszystko było tu zielone, poczynając od podłogi i ścian, poprzez metalowe konstrukcje i obudowy maszyn, kończąc zaś na ubraniach pracowników. Na ścianach, podporach i urządzeniach czarną farbą wymalowano napisy: „Bezpieczeństwo jest najważniejsze!”, „Naszym celem – zero wypadków!”, „Z bezpieczeństwem w XXI wiek!”, „Zachowaj czystość i porządek!”, „Jakość zależy od Ciebie!”, „Propozycja ulepszeń – dziś, jutro, pojutrze!”. Rzucał się w oczy panujący wszędzie ścisk, który jednak zdawał się nikomu nie wadzić. Wystarczyło krótkie spojrzenie, by przekonać się, że utrzymywano tu idealny porządek i wzorową organizację. Następnie pojechaliśmy do największej z fabryk. Miała rozmiary boiska do piłki nożnej. Na k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

pierwszy rzut oka jej wnętrze nie różniło się od mniejszego zakładu ani wyglądem, ani kolorystyką – maszyny ustawione były tutaj tak samo gęsto i dominowały takie same odcienie zieleni. Obeszliśmy fragment fabryki, gdy mój przewodnik wskazał ręką na pomieszczenie wybudowane pomiędzy halą produkcyjną a dachem. Wspięliśmy się tam wąskimi metalowymi schodami. Chłopak przekręcił kluczyk w drzwiach i zapalił światła. Przed moimi oczami ukazała się zajmująca niemal sto metrów kolekcja różnej maści przedmiotów. Stanąłem jak wryty. – To firmowe muzeum – wyjaśnił przewodnik, widząc moje zaskoczenie. – Nasz Prezes interesuje się historią. Na dwóch kondygnacjach zebrane zostały eksponaty ukazujące postęp, jaki przez ostatnie stulecie osiągnęła Japonia. Wystawę otwierały słomiane sandały, płaszcze przeciwdeszczowe i stożkowe kapelusze, drewniane cepy, pługi oraz balie i tarki do prania. Dalej wystawione zostały kimona, garnitury, binokle, zabawki, pierwsze pralki, lodówki, maszyny do pisania, aparaty fotograficzne, kalkulatory i komputery. Na końcu lśniły wypolerowane motocykle i samochody. – Mamy tutaj jedno z pierwszych aut wyprodukowanych w Japonii: amerykański model z kierownicą po prawej stronie. – Oprowadzający mnie młodzieniec wskazał na zabytkowy pojazd. – To oczko w głowie naszego Prezesa. Oniemiałem. Wystawa robiła imponujące wrażenie. – Niesamowite! – zakrzyknąłem z zachwytu. – Wiele z wystawionych eksponatów jest, w całości lub w części, dziełem naszej firmy – wytłumaczył z dumą w głosie pracownik. Z muzeum chłopak zawiózł mnie do najstarszej fabryki, a potem do połączonego z nią biurowca, w którym mieściła się centrala firmy. Był to pięciopiętrowy budynek. Kolejne kondygnacje zajmowały biura poszczególnych działów. Młodzieniec zmienił buty na plastikowe kapcie i powstrzymał mnie, gdy chciałem pójść w jego ślady. Książka ukazała się w lutym w wydawnictwie Świat Książki

43


biografie, wspomnienia

biografie, wspomnienia

k s i ą ż k i m i e s i ąc a

Paweł Chojnacki

Kiedy Zygmunt Nowakowski wróci wreszcie do Krakowa?! Libron, Kraków 2019, s. 476, ISBN 978-83-6626-920-0

Z

anim bohater książki chwycił za pióro, był wziętym aktorem, cenionym reżyserem i darzonym szacunkiem dyrektorem teatralnym. Dopiero po czterdziestce przeistoczył się w dziennikarza i pisarza. Tekstami prasowymi, w szczególności skrzącymi się ciętym dowcipem felietonami – o krajowy prymat na tym polu konkurował jedynie ze Stefanem Wiecheckim; Słonimski, Boy, Nowaczyński czy Zbyszewski byli autorami zdecydowanie bardziej elitarnymi – zaskarbił sobie sympatię czytelników. „Gdyby we wrześniu 1939 roku trafiła go bomba, miałby dziś w Krakowie swój pomnik, ulicę i szkołę swojego imienia. Ale nie ma, bo przeżył, a to, co pisał i mówił o komunizmie i nowych elitach, jest dla nich nie do przyjęcia do dziś” – podkreśla autor tej fascynującej i wyczerpującej zarazem biografii. Paweł Chojnacki od lat walczy o przywrócenie pamięci o duchowym przywódcy niezłomnej emigracji, cieszącym się u schyłku

międzywojnia popularnością dzisiejszych celebrytów. Był jednym z ostatnich ludzi renesansu, mających wielkie osiągnięcia w bardzo odmiennych dziedzinach. Zasięg jego felietonów zamieszczanych na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” redakcja tego najpoczytniejszego dziennika II Rzeczpospolitej szacowała na 4 mln czytelników, gdyż przekazywano je sobie z rąk do rąk. „O Nowakowskim powinno się nauczać w szkołach, a nie znają go nawet studenci polonistyki – powiada Chojnacki, argumentując: przecież »Wieczory pod dębem«, czyli jego książka składająca się z felietonów historycznych, opracowana przez Lidię Ciołkoszową, bije na głowę Pawła Jasienicę. Próbowałem czytać Jasienicę po latach i nie bardzo się chciało, za dużo tam gomułkowskich wtrętów. U Nowakowskiego jest większy oddech, narracja jest ciągle żywa. Idealnie nadaje się wykorzystania w podręcznikach licealnych”.

W 1955 roku na stadionie w Manchesterze Nowakowski przemawiał do ośmiu tysięcy emigrantów: „Rzekoma Polska, w której rządzą agenci sowieccy, jest oszustwem! Głosić to jest naszym wielkim, zbiorowym obowiązkiem”. Tłum powtórzył za nim mickiewiczowską przysięgę dla rodaków w sowieckich łagrach: „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie!”. Władze w PRL wpadły we wściekłość i oskarżyły go o stworzenie „atmosfery terroru moralnego”. Figurował na czołowym miejscu listy proskrypcyjnej cenzury, choć – gwoli prawdy – trzeba dodać, że uczyniono jeden wyjątek. Wznowień doczekały się jego młodzieńcze wspomnienia zawarte w tomie pt. „Przylądek dobrej nadziei”, porównywalne w naszej literaturze bodaj jedynie z „Bezgrzesznymi latami” Kornela Makuszyńskiego. Tomasz Zbigniew Zapert

Jakub Beczek

Teraz oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach Bellona, Warszawa 2020, s. 335, 39,90 zł, ISBN 978-83-11-15783-5

D

zisiaj trzeba tę postać przypominać, a młodszym całkiem odkrywać. A przecież, jak pisze autor opracowania frapujących tekstów o tym tak bardzo znaczącym poecie, „tuż po swojej przedwczesnej śmierci – w roku 1979 – Stachura stał się idolem młodych ludzi. Jego legenda rosła błyskawicznie i jeszcze w stanie wojennym przybrała niewyobrażalne jak na polskie warunki rozmiary. Moda na Stachurę trwała niemal do końca lat 80.”. Daniel Olbrychski przypomniał, że „w latach 80. Stachura trafił do młodych ludzi, ponieważ odnajdywali w nim nieporównywalną do nikogo osobowość, rodzaj niesłychanej dobroci, czułości”. Bardzo udany jest pomysł, aby o Stedzie (bo takiego pseudonimu Edward Stachura używał) mówili ludzie, którzy przeżyli z nim mniej lub więcej czasu, chociaż różnie go zapamiętali. Właśnie mówili, bo większość tekstów stanowią zapisy nagranych relacji, jak się wydaje tylko minimalnie zredagowanych, przez co zachowują charakter swobodnych i nieskrępowanych

44

wypowiedzi. Z tego natłoku, a przez to bogactwa wspomnień, wyłania się postać niejednoznaczna, jak to z poetami bywa, pełna cech wzniosłych i jednocześnie przyziemnych. Mieczysław Machnicki, poeta, wieloletni redaktor miesięcznika „Twój Styl”, stwierdził, że Stachura był „kaskaderem literatury”, jak zresztą kilku jego rówieśników, bo taki był ich czas i styl życia. Do legendy przeszły jego „dżinsowe drelichy”, w których chodził jako jeden z pierwszych (a może nawet pierwszy?), wprowadzając dżinsową modę w Polsce, co wywoływało nie tylko zazdrość jego otoczenia, ale też stało się jego znakiem rozpoznawczym do tego stopnia, że słynne „czytelnikowskie” pięciotomowe wydanie jego utworów z 1984 roku „ubrane” jest w okładki imitujące granatowy dżins. Inny jego przyjaciel wspomina, że „jest taka wizja Stachury jako słonecznego dzieciaka, który szedł przez świat. A przecież był praktyczny”. To jaki był tak naprawdę? Na pewno nie otrzymamy definitywnej m a g a z y n

l i t e r a c k i

odpowiedzi i każdy czytelnik tej książki zamknie ją po przeczytaniu z poczuciem własnego obrazu idola tamtych czasów. Sam powtarzał, „że jest największym poetą, a równy jemu mógł być jedynie Homer”. Na pewno był kochany, podziwiany i pożądany. Krystyna Rodowska, poetka i wybitna tłumaczka, wspominała, że „kobieta musiała go zaakceptować absolutnie, wielbić”. Wśród blisko trzydziestu wypowiedzi zebranych w książce, których autorami są głównie twórcy i przyjaciele jej bohatera, szczególnie dramatyczny wydźwięk ma relacja Henryka Jankowskiego, maszynisty elektrowozu, który w kwietniu 1979 roku w miejscowości Bednary potrącił Stachurę, czego skutkiem było ucięcie palców u ręki. Z tych słów wynika, że już wtedy poeta chciał popełnić samobójstwo, do czego ostatecznie doszło po trzech miesiącach. „Wtedy uratowaliśmy mu życie, a potem usłyszałem, że się powiesił”, powiedział maszynista. Piotr Dobrołęcki

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


albumy

proza zagraniczna

k s i ą ż k i m i e s i ąc a

Dubravka Ugrešić

Lis tłum. Dorota Jovanka Ćirlić, Wydawnictwo Literackie, s.334, 44,90 zł, ISBN 978-83-08-07004-8

D

ługo kazała na siebie czekać chorwacka pisarka i eseistka, którą czytelnicy i krytycy pokochali za błyskotliwy styl, wybitną inteligencję i poczucie humoru. Ostatnia wydana w Polsce jej książka to „Kultura karaoke” z 2013 roku. Teraz powraca zbiorem sześciu esejów, w których tytułowy lis zajmuje miejsce specjalne. Mistrzyni paradoksu motywem swojej książki uczyniła zwierzę, które jest symbolem oszustwa, sprytu, egoizmu, zdrady. To świetny intrygant i strateg, mistrz iluzji i samotnik. „Lis jest totemem pisarzy” – stwierdza autorka „Ministerstwa bólu”. Dubravka Ugrešić jest przebiegłym gawędziarzem. Bawi się konwencją, co jakiś czas kąsa, kokietuje, wplata wątki biograficzne, tworzy iluzję. Ile w tej książce prawdy, a ile fikcji – nie wiadomo. „Lis” to inteligenta, pełna literackich gier proza. Snując swą opowieść o tym, czym jest opowiadanie historii, eseistka składa

hołd licznym pisarzom i twórcom filmów. Szczególne miejsce zajmuje tu twórczość oberiutów, czyli członków rosyjskiej grupy poetyckiej z lat dwudziestych, którymi interesowała się przed laty jako rusycystka – by „ratować teksty i ich autorów z otchłani stalinowskiego zapomnienia”. Odwołuje się też w swej prozie do Michaiła Bułhakowa i Vladimira Nabokova. Wydawca określa tę książkę mianem „geobiografii” pisarki. Wspomina ona bowiem wiele odbytych podróży – od Japonii, Kalkuty przez Stany Zjednoczone po Londyn i Włochy. Ważne miejsce zajmują wspomnienia z ojczyzny, którą musiała opuścić po tym, jak spotkała ją agresja z powodu jej antynacjonalistycznej i antywojennej postawy. Od lat pozostaje na emigracji. W jej esejach – gęstych, a zarazem pisanych jasnym stylem – odnajdziemy przenikliwe komentarze na temat losu uchodźców i stosunku do „przybyszy”, wykorzenienia, poszukiwania własnej

tożsamości i nacjonalizmu. Jej teksty są pełne ważnych stwierdzeń i istotnych uwag na temat współczesnego świata oraz epoki BG (przed Google), kiedy wyobraźnia kompensowała brak informacji, a świat był kusząco tajemniczy i rozległy. Jej rozważania dotyczą też kondycji współczesnej literatury. Jaką ma wartość, jaką siłę w czasach, gdy króluje cyfrowa technologia, oparta na obrazach i symbolach. Kulturę, literaturę sprowadzono dziś zresztą do „przemysłu” – „przemysłu kreatywnego”, a pisarze zostali podzieleni na „klasę ekonomiczną” i „klasę biznes”, zgodnie z medialnym rozgłosem. I gdy Ugrešić opisuje naszą walkę o przetrwanie („Wszyscy jesteśmy przypisami, (…) wszyscy prowadzimy ciągle zażartą walkę o swoje życie, o to, byśmy pozostali na powierzchni, zanim bez względu na nasze wysiłki pójdziemy na dno”) to tytułowy lis staje się „totemem” nas wszystkich. Ewa Tenderenda-Ożóg

Dorota Folga-Januszewska

Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie Arkady, Warszawa 2019, s. 608, ISBN 978-83-213-5114-8

D

o wspaniałej serii arcydzieł malarstwa z kolekcji najsłynniejszych muzeów świata, od Waszyngtonu przez wielkie galerie europejskie po nasze Muzea Narodowe w Warszawie i Krakowie, dołączyła teraz kolekcja z Wilanowa w opracowaniu prof. Doroty Folgi-Januszewskiej, byłej dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego, której dziełem jest też tom obejmujący zbiory malarstwa z Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu. Fakt, że wiedeńskie zbiory zaprezentowała polska badaczka, jest godny szczególnego podkreślenia i potwierdza jej wysoką pozycję w światowym kręgu historyków sztuki. Z pewnością czytelnicy będą zaskoczeni, że do największych kolekcji zaliczono zbiory z niewielkiego zespołu muzealnego, jakim jest Wilanów, a który przecież „należy do nielicznej w Polsce grupy kolekcji muzealnych, które przetrwały zmienne i tragiczne losy kraju w XIX i XX wieku”, co m a g a z y n

l i t e r a c k i

nie oznacza, że zbiory te przetrwały nienaruszone, bo w trakcie II wojny światowej „pewna grupa dzieł została wywieziona” i „pod koniec wojny świadkowie odnotowali w opuszczonym pałacu zaledwie piątą część zbioru”. W późniejszych latach „część historycznych zbiorów powróciło z terenów Niemiec i Austrii, w wyniku restytucji prowadzonej przez rząd polski, jednak większość zabytków została przekazana przez Związek Radziecki w latach 50. XX wieku”. Zbiory wilanowskie stworzył przede wszystkim Jan Sobieski, czyli król Jan III, który panował od 1674 do 1696 roku, a rozszerzył je Stanisław Kostka Potocki (17551821). Jak pisze we wstępie prof. Paweł Jaskanis, dyrektor Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, „Sobieski, wznosząc pałac, nadał miejscu tożsamość. Potocki wzbogacił ją o zbiory i funkcje muzealne, których profil zachowany jest do dzisiaj”. k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0

Zbiory malarskie w Wilanowie obejmują nie tylko samodzielne obrazy, ale w dużej mierze malarstwo ścienne i plafonowe. Wśród obrazów autorka opracowania zwraca szczególną uwagę na portret Chrystusa zatytułowany „Salvator Mundi”, którego autorstwo nie jest zdecydowane, ale „współcześnie wizerunek ten budzi powszechne zainteresowanie przez bliską analogię z dziełem uznawanym za oryginalny obraz Leonarda”, a „historia kolejnych sprzedaży tego obrazu zdopingowała do rewizji badań i poglądów na temat autorstwa innych naśladownictw tego dzieła”. Autorka sugeruje, że porównanie wilanowskiego portretu „z podobnym przedstawieniem Chrystusa, znajdującym się w Art Institute w Detroit, skłania, by zastanowić się, czy nie jest to dzieło Giampietrino (działał w latach 1495-1549)”. I jest jeszcze w Wilanowie wiele innych wspaniałych dzieł, które zasługują na szczególną uwagę. Piotr Dobrołęcki

45


r ec e nz j e

Ð Ð proz a

polsk a

Literatura zagłębiowska Rozmowa ze Zbigniewem Białasem

ÎÎZbigniew Białas

Kafelek mistrza Alojzego

Wydawnictwo MG, Warszawa 2019, s. 658, 49,90 zł, ISBN 978-83-7779-581-1

ÎÎJakub Żulczyk

Czarne słońce Ta książka wywołuje u czytelników skrajne emocje, jest przez niektórych określana jako obrazoburcza. Lektura nie należy do przyjemnych, czyta się tę powieść z zaciśniętymi zębami, ściśniętym żołądkiem i ciarami na plecach. Nie tylko dlatego, że nie jest wolna od brutalnej przemocy i wulgarnego języka. Materia, którą zdecydował się opisać autor „Ślepnąc od świateł”, jest mroczna jak głęboki las. Las, który pachnie gumą i węglem. To historia narodzin zła i portret nikczemności w najczystszej postaci. Niby fikcja, ale jest tak wiele nici, które łączą je z rzeczywistością, że gdzieś z tyłu głowy świta, że tak może być naprawdę. Na przykład gdy Żulczyk opisuje akcję ataku koktajlami Mołotowa na aktywistów, a potem czytamy doniesienia prasowe, że organizatorzy akcji Food Not Bombs w Warszawie zostali zaatakowani przez neonazistów. Obraz, który kreuje Żulczyk, to wizja przyszłości polskiego państwa pod dyktaturą Ojca Premiera, który ma u boku żołnierzy gotowych zabijać „dla Rasy, dla Narodu, dla Wielkiej Polski”, ziejących nienawiścią do osób o innym kolorze skóry, odmiennej orientacji seksualnej i mówiących w innych językach. Do działania podsyca ich Damian, narodowy radykał i manipulator. Głównym bohaterem jest neonazista Gruz, członek ruchu Prawdziwy Faszyzm, w którym rodzi się potrzeba czynienia zła, mordowania dla samej przyjemności zabijania. Jest brutalny, okrutny, bezwzględny. Przekaz, jaki płynie z tej książki jest bardzo dosadny – skrajne ideolo46

m a g a z y n

–– Ile lat minęło od pańskiego debiutu? −− Chyba osiem lat od czasu, gdy ukazał się mój „Korzeniec”.

fot. Piotr Dobrołęcki

Wznowienie dwóch powieści, które uważane są już za kultowe dla swojego regionu, w zgrabnym wspólnym tomie. Wydanie w 2011 roku „Korzeńca”, pierwszej części obecnej edycji, stanowiło – jak przyznaje sam autor – punkt zwrotny w dziejach literatury o Zagłębiu, regionie w województwie śląskim, który w żadnym przypadku dla jego mieszkańców nie jest częścią Śląska. Granica między Zagłębiem a Śląskiem na niewielkiej rzece Brynicy, która przez długie dziesięciolecia była granicą dwóch zaborów, a przez to dwóch imperiów, czyli Rosji i Prus, jest głęboko zakorzeniona w mentalności i świadomości mieszkańców po jej obu stronach. Druga część tomu to wznowienie kontynuacji „Korzeńca” zatytułowanej „Puder i pył” z 2013 roku, jaką autor napisał po spektakularnym sukcesie swego powieściowego debiutu, zebraniu licznych nagród i wielokrotnie nagradzanej adaptacji scenicznej. Jak znacząca stała się pozycja autora i jego powieści, najlepiej świadczy powstanie mody na zwiedzanie Sosnowca, stolicy Zagłębia, szlakami wytyczonymi w jego tekstach. Ukazał się już nawet „Przewodnik literacki po Sosnowcu” zatytułowany „Śladami prozy Zbigniewa Białasa” jako elegancko wydana broszura, niestety niezbyt fachowo, bo pozbawiona numeru ISBN. (pd)

–– Dla mnie ta książka to powieść ukazująca przeszłość, ale wykorzystująca wątek kryminalny… −− Tak „Korzeniec” był odczytywany, ale nigdy się z tym nie zgadzałem i walczyłem z takim podejściem bardzo zaciekle. Jednak z jednej strony mówienie, że jest to „sosnowiecki Marek Krajewski” pomagało w ustaleniu tego tła, a z drugiej strony był to też jakiś chwyt reklamowy. Sam jednak nie bardzo zgadzam się z tym, że jest to kryminał retro, bo to jest bardziej powieść, jak i wszystkie następne moje powieści, które są epicką wizją historii tego miejsca i tego regionu. Chociaż oczywiście jest element sensacyjny… –– … który wciąga czytelnika… −− Wciąga czytelnika, bo na samym początku ginie główny bohater, a jego głowa zostaje znaleziona w drugim zaborze, czyli za rzeką, co napędza całą sensacyjną część akcji. –– Jest pan historykiem? −− Nie, jestem anglistą! Ale i literaturoznawcą! –– Dobrze zgłębił pan jednak historię swojego regionu… −− Pięć lat siedziałem w archiwach i wszystkich materiałach dotyczących historii Zagłębia, chociaż wcześniej uważałem, że to nie jest ciekawy region i dopiero ślęcząc nad tymi materiałami i pisząc „Korzeńca”, zobaczyłem, jak fantastycznym miejscem jest Zagłębie. Było położone na granicy trzech zaborów i panowały tu wielkie napięcia. –– Dzięki swoim książkom przybliżył pan czytelnikom historię tego regionu… −− Tej historii nie było, a teraz mówi się, że „Korzeniec” jest mitem założycielskim Sosnowca, co mi bardzo schlebia. I chyba tak to funkcjonuje. Ludzie zaczęli traktować tę powieść jako punkt zwrotny literatury zagłębiowskiej. –– Po „Korzeńcu” ukazały się kolejne tytuły… −− „Puder i pył” był kontynuacją, a raczej dokończeniem historii, jaka zaczęła się w „Korzeńcu”. Natomiast „Tal” też jest o tym regionie, ale akcja dzieje się przed wybuchem II wojny światowej. Potem napisałem „Rutkę” o Rutce Laskier z Będzina na podstawie dziennika naszej zagłębiowskiej Anny Frank. To też była dosyć głośna historia. Napisałem też reportaż podróżniczy „Nebraska”, teraz pracuję nad reportażem o Turcji. –– Duży rozrzut… −− Rozrzut jest duży, ale muszę się czasami odświeżyć po zagłębiowskich historiach. –– Ale wróci pan do Zagłębia? −− Wrócę, jak mnie jakaś historia bardzo zafascynuje. Moje kroniki zagłębiowskie zaczęły się przed I wojną światową i doprowadziłem je do Rutki, czyli w miarę regularnie do roku 1943. A historia Zagłębia nie skończyła się wówczas, więc będzie trzeba coś dalej pociągnąć. Rozmawiał Piotr Dobrołęcki

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


r ec e nz j e

gie, indoktrynacja i niedobre wzorce są niebezpieczne i prowadzą do skrajnych zachowań. Autor prowokuje, wywołuje mieszane uczucia, bawi się konwencją, ale przede wszystkim napomina: nienawiść niszczy – opamiętajcie się! (et) Świat Książki, Warszawa 2019, s. 510, ISBN 978-83-813-9483-3

Ð Ð proz a

z agr a n ic z na

ÎÎCharlotte Link

Poszukiwanie „Kryminał to taki specyficzny gatunek, który moim zdaniem idealnie nadaje się do tego, aby pod płaszczykiem opowieści o zbrodni, snuć opowieść o tym, do czego zdolny jest człowiek”, powiedziała Charlotte Link w jednym z wywiadów. W swoich thrillerach niezmiennie demaskuje mroczne zakamarki ludzkiej psychiki. W „Poszukiwaniu”, mrocznym i sugestywnie wiarygodnym kryminale, bada motywy człowieka, który porywa czternastolatki i skazuje je na śmierć z głodu i pragnienia. W swoim pamiętniku, stanowiącym jeden z wątków książki, porywacz zwierza się czytelnikom, że szuka miłości, współczucia, bliskości. Dlaczego więc ucieka się do okrucieństwa, by zaspokoić swoje potrzeby? Meandry jego psychiki odkryje przed czytelnikami Kate Linville, policjantka ze Scotland Yardu, znana już polskim czytelnikom z powieści „Oszukana”. Uparcie i niezawodnie podąża za głosem policyjnej i kobiecej intuicji, za jej sprawą wstydliwe sekrety i zatajone grzechy wypływają na wierzch jak szambo. Autorka umiejętnie kluczy i podsuwa fałszywe tropy, zmuszając czytelnika, by podejrzewał niemal wszystkich bohaterów książki. Link, słusznie okrzyknięta królową niemieckiego kryminału, także tym razem zachwyciła wielowątkową i złożoną opowieścią, gęstniejącą atmosferą niepokoju, misterną siecią fabuły utkanej z dbałością o najdrobniejszy szczegół, w pulsującym niepewnością rytmie prowadzącym do zaskakującego finału. (hab) tłum. Anna Makowiecka, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2019, s. 536, ISBN 978-83-8110-868-3

ÎÎBernard Minier

Na krawędzi otchłani Wracając ostatnio z żoną pieszo do domu, zwróciłem jej uwagę na proliferację piekarni i restauracji serwujących strawę gruzińsko-ormiańską. „Chachapuri zastąpiły sushi”, powiedziała. I to prawda – zmienia się moda, zmienia się trend. Podobnie z powieściami kryminalnymi – gdy pewien autor z Wrocławia zaczął epatować odrażającymi szczegółami zbrodni, natychmiast znalazł swoich epigonów. Im więcej krwi i okrucieństwa, tym większy sukces u czytelników, uważali często nie bez racji. Krew wciąż płynie, ale motywacja się zmieniła – to nie opętanie, szał, chęć zemsty na prostytutkach dla przykładu, teraz rej wodzi sztuczna inteligencja popychająca do zbrodni zarówno perwersyjnych morderców, jak i zwyczajnych acz zmanipulowanych obywateli. Po lekturze książki Miniera trudno ustrzec się wrażenia, że wariacje na temat AI to wcale nie taka łatwa sprawa – żeby puścić wodze fantazji, trzeba dobrze poznać temat. Z rozmów ze znajomymi informatykami, którzy czytają książki (naprawdę takich znam), wynika, że nie budzi ich zastrzeżeń proza naszego Jakuba Szamałka – pim a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

sze o tym, co właściwie już jest osiągalne. Bernard Minier idzie krok dalej, tworzy fabułę ukazującą świat, który dopiero nam grozi. Deus, wirtualny opiekun kreowany przez chińską korporację Ming, ma być o niebo lepszy od Alexy i jej kolegów – to faktyczny opiekun, przewodnik, mentor. Dzięki zastosowanej technologii świat ma się zmienić na lepsze. Kłopot w tym, że ktoś grzebie w elektronicznych zwojach Deusa, pozwalając mu na rasistowskie, homofobiczne, skrajnie konserwatywne wypowiedzi. Minier nie potrafi utrzymać napięcia tak jak w swych wcześniejszych „lodowych” książkach, zakończenie jest dość oczywiste, wskazuje tym niemniej trop, którym będziemy musieli pójść: bawimy się w boga, czy więc bóg może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść? Czy sztuczna inteligencja nie stanie się podatna na samorozwój sterowany przez chorych ludzi? Grzegorz Sowula tłum. Monika Szewc-Osiecka, Rebis, Poznań 2019, s. 436, ISBN 978-83-8062-641-6

ÎÎShalini Boland

Sekret matki Tego dnia Tessa wraca jak co dzień do pustego domu. Mąż ją porzucił, kilka lat wcześniej straciła dwoje dzieci. W kuchni czeka na nią mały chłopczyk, „jesteś moją mamą” – oznajmia i informuje Tessę, że to anioł go do niej przyprowadził. Potem rozpętuje się piekło. Kobieta zostaje oskarżona o uprowadzenie dziecka znanego ginekologa. Opinia publiczna wydaje wyrok: porywaczka dzieci zasługuje na lincz. Nęka ją prasa i hejterzy, którzy obrzucają jej dom kamieniami. Nagonka trwa w najlepsze. Wokół Tessy robi się pusto, nie ma komu zaufać, nie ma też do kogo się zwrócić. Kobieta, chcąc nie chcąc, podejmuje śledztwo wraz ze wścibską sąsiadką, dziennikarką Carly, która tylko udaje życzliwą, aby Tessa dostarczyła jej materiału na pierwszą stronę. Bogu ducha winna Tessa musi dowieść swojej niewinności, inaczej jej życie rozleci się na kawałki. Na początek musi stawić czoło demonom przeszłości, żeby odzyskać własną przyszłość. Przyparta do muru już sama wątpi we własną poczytalność. Musi się dowiedzieć, kim jest chłopiec i jego „anioł”, i dlaczego trafił właśnie do niej. Ten wciągający dramat psychologiczny z domieszką thrillera wciąga i trzyma przyzwoity poziom. Na debiut to naprawdę sporo. Dobrze się czyta, choć przywołane na okładce podobieństwo z „Dziewczyną z pociągu” czytelnicy uznali za bardzo dalekie. (hab) tłum. Hanna Pasierska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, s. 312, ISBN 978-83-08-06906-6

Ð Ð poe z ja ÎÎKonstandinos Kawafis

Wiersze wszystkie Potężny dwujęzyczny, a więc grecko-polski tom poezji zebranych Konstandinosa Kawafisa (1863-1933), jednego z tych wielkich poetów XX wieku, którego Nagroda Nobla niestety ominęła. Tłumaczem wszystkich wierszy zamieszczonych w tej pięknie wydanej książce jest Ireneusz Kania, który w roku 2013 wydał 2 / 2 0 2 0

47


r ec e nz j e

(także nakładem Austerii) w swoich przekładach bibliofilski tom „Czekając na barbarzyńców i inne wiersze”, zawierający niewiele ponad sześćdziesiąt utworów. Tom, który dostajemy dzisiaj do ręki, to po prostu „Wiersze wszystkie”, zawierający 251 utworów, ułożonych w trzech częściach, tak jak je dzielił sam poeta: „Wiersze kanoniczne”, „Wiersze niekanoniczne”, „Wiersze odrzucone”. Uprzedzając pytanie czytelnika, odpowiadam: tak, wiersze odrzucone są równie ważne jak kanoniczne czy niekanoniczne. Jak wiadomo, Ireneusz Kania jest poliglotą, tłumaczy z kilkunastu języków; i to nie tylko z angielskiego, francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego, portugalskiego czy niemieckiego, ale także z sanskrytu, z hebrajskiego i tybetańskiego, a nawet z języka pali. Jest poza tym erudytą i jako taki opatrzył wiersze Kawafisa erudycyjnymi, ale jasnymi i rzeczywiście niezbędnymi dla zrozumienia poszczególnych utworów przypisami; które to przypisy szczęśliwie rozszerzają nasze – czytelnicze – możliwości interpretacyjne. Całość poprzedza znakomity szkic Grzegorza Jankowicza zatytułowany „Nic do stracenia”, stanowiący zaiste wyśmienite wprowadzenie do lektury tej tylko z pozoru jasnej i komunikatywnej poezji. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że Kawafisa znakomicie tłumaczył na język polski Zygmunt Kubiak, który już w roku 1967 wydał w tzw. celofanowej serii PIW-u „Wybór wierszy” tego autora, potem ten wybór kilka razy rozszerzał, aż wreszcie w roku 1995 ogłosił swoje opus magnum, czyli „Wiersze zebrane” Kawafisa oraz jego biografię twórczą „Kawafis Aleksandryjczyk”. Kawafisa tłumaczyli, ale w dużo mniejszym wymiarze, Janusz Strasburger (w antologii „Poeci Nowej Grecji”) oraz Czesław Miłosz (cztery wiersze w antologii „Mowa wiązana”). Ostatnimi laty wybór wierszy tego genialnego poety ogłosił w swoich tłumaczeniach Antoni Libera (w 2011), zaś Jacek Hajduk wydał Kawafisa „Kanon. 154 wiersze”, czyli to, co w przekładzie Kani nosi tytuł „Wiersze kanoniczne” (na marginesie: Zygmunt Kubiak w swoich wydaniach stosował greckie nazwy, a więc: „Ekdota poiemata”, „Anekdota poiemata” i „Apokerygmena poiemata”). Dla przeciętnego amatora poezji Kawafis to autor słynnego wiersza „Czekając na barbarzyńców”, ale w rzeczy samej to poeta, który zostawił ćwierć tysiąca genialnych wierszy. Kto tego jeszcze nie wie, przekona się, gdy tylko sięgnie po tę imponującą księgę. Janusz Drzewucki Wydawnictwo Austeria, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy 2019, s. 660, ISBN 978-83-7866-230-3

ÎÎBogusław Kierc

Osa

Wydawnictwo Forma, Szczecin – Bezrzecze 2019, s. 58, ISBN 978-83-66180-38-3

ÎÎWisława Szymborska, Beatrice Gasca Queirazza

Miłość od pierwszego wejrzenia Piękny wiersz naszej słynnej poetki w niecodziennej oprawie. Włoska ilustratorka i graficzka postanowiła zaprezentować go na sześciometrowej wstędze! To ciekawy sposób interpretacji utworu, który traktuje o przeznaczeniu i przypadku w naszym życiu. I tak jak wiersz, tak i ta książka potęguje ciekawość czytelnika, pobudza do refleksji i wprowadza element zaskoczenia. Co ciekawe, tom ukazał się w dwóch wersjach językowych – polskiej i francuskiej, w przekładzie Piotra Kamińskiego. Czemu nie w ojczystym języku ilustratorki? Pewnie znów zagrał przypadek, o którym tak dużo w wierszu Szymborskiej. Ilustracje włoskiej artystki mocno korespondują z wierszem, pięknie go interpretując. Barwy są bardzo oszczędne, nostalgiczne, pobudzające wyobraźnię. (et) Format, Wrocław 2019, s. 70, 59,90 zł, ISBN 978-83-61488-67-5

„Osa” to drugi – po „Rytmach albo wierszach stałych” – tom poezji Bogusława Kierca wydany w roku 2019. O ile jednak ogłoszone przez Wydawnictwo Warstwy we Wrocławiu „Rytmy…” to osobista rekapitulacja i autointerpretacja tego, co w liryce Kierca najświetniejsze, o tyle „Osa” to tom wierszy premierowych, znanych jedynie z publikacji na łamach prasy literackiej, między innymi w „Twórczości”, z którą tworzący we Wrocławiu poeta i aktor w jednej osobie współpracuje od lat. Tomik ukazał się w redagowanej przez Piotra Michałowskiego poetyckiej serii „Tablice” szczecińskiego wydawnictwa Forma, jednej z najlepszych serii poetyckich, jakie w tej chwili w Polsce się ukazują. Dość wspomnieć, że opubli48

kowane w niej zostały tomiki takich autorów, jak m.in. Kazimierz Brakoniecki, Zbigniew Chojnowski, Maciej Cisło, Krzysztof Ćwikliński, Anna Frajlich, Bogusława Latawiec, Ewa Elżbieta Nowakowska, Uta Przyboś, Halina Raszka. W serii tej w roku 2017 ukazał się już tom Kierca „Jatentamten”, ale gwoli ścisłości w innych seriach Formy ogłoszono takie książki, tego pisarza – pisane wierszem, prozą poetycką lub prozą eseistyczną – jak „Bazgroły dla składacza modeli latających” (2010), „Cię-mność” (2014), „Karawadżje” (2016), „Notesprospera” (2018). W sensie biologicznym Kierc jest rówieśnikiem poetów Nowej Fali, czyli Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera, Ryszarda Krynickiego i Stanisława Barańczaka, ale w sensie artystycznym jego liryka z poetyką Pokolenia ‘68 nigdy nie miała wiele wspólnego. Tyle tylko, że pod względem warsztatowym, pod względem finezji języka, mistrzostwa z jakim operuje się różnymi formami wiersza jedynym poetą, który przychodzi mi na myśl, jako poeta Kiercowi równy, okazuje się Barańczak. Kierc – podobnie jak autor „Podróży zimowej” – z wielką wprawą posługuje się przerzutnią, aliteracją, dysonansem, asonansem i konsonansem, jego wiersze to feeria zapierających dech metafor i poruszających wyobraźnię obrazów, zmieniających się niczym w kalejdoskopie. Jak to się stało, że dotąd poeta nie został uhonorowany żadną z liczących się w Polsce nagród poetyckich, zrozumieć w żaden sposób nie potrafię. O takich poetach jak on mówi się wszak: z Bożej łaski, z krwi i kości. (JD)

m a g a z y n

ÎÎGrzegorz Janusz Ostrowski

Kana Grzegorz Janusz Ostrowski – lekarz i wykładowca akademicki – jako poeta dojrzewał długo. Urodzony w roku 1967 zadebiutował na łamach „Twórczości” w roku 2013, miał wówczas, co łatwo policzyć, bagatela!, 46 lat. Rok później blok jego wierszy ukazał się na łamach kwartalnika „Wyspa”, zaś w 2016 ogłosił debiutancki zbiorek „Alta Vista”. O tym, że przez długie lata pisał do szuflady i nie spieszył się z obwieszczaniem światu, tego co napisał, najlepiej świadczy fakt, że drugi zbiorek pod rozbudowanym l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


r ec e nz j e

tytułem „Rekonstrukcje (Hotelowe lustra – Divertimenti)” mógł wydać już w 2018. Trzeci tom „Kana” – opatrzony skondensowanym i wyważonym posłowiem Karoliny Felberg-Sendeckiej – ukazał się pod koniec 2019 roku, a z tego, co wiem, publikację czwartej książki poetyckiej w swoim dorobku poeta planuje na jesień 2020. Wierszom Grzegorza Janusza Ostrowskiego towarzyszą reprodukcje obrazów Danuty Ostrowskiej (matki poety), mamy więc tu do czynienia z konfrontacją słowa i obrazu, ale trzeba powiedzieć, że obraz nie rywalizuje ze słowem, jedno uzupełnia drugie. „Kana” to nie tyle zbiór wierszy, co cykl zainspirowany cudem w Kanie Galilejskiej opisanym w Ewangelii według świętego Jana. Cykl składa się z dwudziestu dwu numerowanych rzymskimi liczbami wierszy, ale na całość składa się także „preludium do kany” oraz „postscriptum”. Całość zaś to nie tylko poetycka interpretacja Ewangelii, ale artystyczna wizja tego, co stało się gdzieś kiedyś i może stać się gdzieś kiedyś, a być może nawet staje się tu i teraz. Czas mityczny nieustannie miesza się z czasem historycznym, to, co symboliczne, okazuje się całkiem realne. Autor tej książki to ktoś, kto mówi własnym głosem, nie przejmując się specjalnie tym, jakie języki poetyckie są dzisiaj w modzie. I chwała mu za to! (jd) Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2019, s. 72, ISBN 978-83-8169-211-3

Ð Ð Biografie,

wspomnienia

ÎÎAngelika Kużniak

Boznańska. Non finito Tytułowy dopisek „Non finito” sugeruje czytelnikom, że biografia Boznańskiej nie jest czymś zamkniętym. W sztuce określenie to stosuje się w odniesieniu do rzeźby „Pietà Rondanini” Michała Anioła. Motto kolejnej zajmującej książki Angeliki Kuźniak (wcześniej „Marlena” o Dietrich, „Papusza” o Bronisławie Wajs, „Czarny anioł” – napisana na cztery ręce z Eweliną Karpacz-Oboładze oraz „Stryjeńska. Diabli nadali”) stanowią cytaty na temat malarstwa. Pierwszy – Leonarda da Vinci – głosi: „Dobry malarz maluje dwie sprawy: człowieka i wnętrze duchowe”. Drugi dotyczy spuścizny opisywanej: „Można powiedzieć, że każdy portret [Olgi Boznańskiej] to zwierzenie, a nawet spowiedź” – konstatował pewien krytyk. Narrację inauguruje… lista osób określonych przez autorkę świadkami, z których wspomnienia obficie czerpie. Ponieważ znaczna część tych postaci pokrywa patyna czasu, więc biografka je przedstawia. Nierzadko w sposób wysoce oryginalny Na przykład: „Józef Czapski. Artysta, malarz, pisarz. Bywał w pracowni Boznańskiej na Boulevard Montaparnasse. Boznańska uznawała go – jeśli Czapskiemu wierzyć – za niezwykle atrakcyjnego. Przytuliła się do mnie i mówi: Jaki pan jest ładny, ma pan blond włosy i takie czerwone oczy”. Autorka rozpoczyna opowieść od informacji o rodzicach (matka Francuzka, słabo znająca język polski, ojciec ziemianin, inżynier budownictwa). Olga miała młodszą siostrę, Izabelę – utalentowaną muzycznie i niezrównoważoną psychicznie. Obie nigdy nie założyły rodzin, obawiając się wchodzić w zażyłe relacje z mężczyznami, wyraźnie lękały się macierzyństwa. Czyżby stanowiło to pokłosie molestowania seksualnego w dzieciństwie? – zastanawia się Kuźniak. Boznańska szybko zyskała uznanie na polu plastyki. Za „Portret malarza Nauena” dostała w Wiedniu (rok 1894) złom a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

ty medal z rąk brata cesarza, arcyksięcia Karola Ludwika. Informują o tym zawarte w tomie didaskalia. Dowiadujemy się z nich, że malowidło kupiło Muzeum Narodowe w Krakowie za 1400 koron austriackich: „równowartość ówczesnych sześćdziesięciu dwóch biletów klasy drugiej na trasie Kraków -Lwów czy 690 kilogramów masła”. Na ogół jednak Boznańską przy płaceniu gaż oszukiwano, dawała się też wykorzystywać hochsztaplerom żerującym na jej szczerej naiwności. Wiodła ascetyczny tryb życia w towarzystwie licznych zwierząt. Zwłaszcza masowo reprodukujących myszy, traktowanych niczym progenitura. Końcówka życia, choroby, tragiczny zgon siostry pogrążyły malarkę w samotności. „Kto zbyt długo przebywa w pojedynkę, traci umiejętność kochania innych” – napisała niedługo przed śmiercią. W testamencie cały majątek – pracownię w Paryżu, gdzie mieszkała ponad trzy dekady, oraz część rodzinnego domu zapisała Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. (to-rt) Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019 s, 336, ISBN 978-83-08-06808-3

ÎÎArkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

Andrzej Seweryn. Ja prowadzę! Wywiad-rzeka z jednym z najwybitniejszych polskich aktorów współczesnych. „Naszą narodową kochanką – peroruje artysta – jest oskarżenie o zdradę. Wzajemne wyzwiska i przypisywanie najgorszych politycznych intencji. Ja jestem emerytowanym zbawcą narodu, a ty dowodzisz targowicą! Nie ma nic pomiędzy. My stoimy w prawdzie, wy służycie obcym interesom. My bronimy niepodległości, wy sprzedajcie ojczyznę. W takim dyskursie, który toczy się w Polsce od ponad dwustu lat, nie ma miejsca na subtelności. Dlatego jesteśmy i działamy razem tylko wtedy, kiedy mamy wspólnego wroga. Wówczas potrafimy się zjednoczyć jak nikt inny. A zjednoczeni Polacy walczą widowiskowo i wspaniale, być może najpiękniej na świecie. I taka też jest nasza literatura – osiąga najwyższe loty, kiedy walczy o sprawę narodową. Niemal cały polski romantyzm opiera się właśnie na tym. Nie da się zrozumieć Polaków bez znajomości »Pana Tadeusza«, »Dziadów«, »Kordiana« czy »Konrada Wallenroda«”. Na prowokacyjne pytanie: „Zagrałby pan rolę prezesa Kaczyńskiego?” obecny dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie odpowiada następująco: „Gdyby była dobrze napisana? Oczywiście! Z wielką chęcią. To bardzo ciekawa, intrygująca postać, olbrzymie wyzwanie aktorskie. Szczerze żałuję, że nie będzie mi ono dane. Jestem tego pewien tak samo jak tego, że film o prezesie prędzej czy później na pewno powstanie. Jeśli zgrupowani po prawej stronie wszelkiego rodzaju Pawliccy, Karnowscy, Kurscy lub Wildsteinowie nie zrobią filmu o Jarosławie, a właściwie o Jarosławie i Lechu, to znaczy, że są słabiakami. I tylko w niewielkim stopniu usprawiedliwi ich obawa »czy aby prezes się zgodzi«. Moim zdaniem film pod roboczym tytułem »Bracia« jest powinnością apologetów »dobrej zmiany«”. A w innym akapicie indagowany przywołuje szefa Prawa i Sprawiedliwości tak: „Jak zachował się prezes Kaczyński, kiedy Sejm minutą ciszy oddawał hołd zmarłemu Andrzejowi Wajdzie? No comment. Wstydziłem się za tego pana. Nie mam słów, żeby to opisać. Powiedzieć, że był to brak klasy, to nic nie powiedzieć. Obrzydliwość”. Tomasz Zb. Zapert W.A.B., Warszawa 2019, s. 496, ISBN 978-83-2806-988-6

2 / 2 0 2 0

49


r ec e nz j e

Ð Ð h istor i a ÎÎWojciech Kucharski

Komuniści i Watykan A z konkordatem to było tak: w 1945 roku władze PRL uznały, że zawarta w międzywojniu umowa między Polską a Stolicą Apostolską przestała obowiązywać, zaś Watykan uważał, że nadal trwa. Bo nic po prostu samo z siebie nie ustaje. Ideolodzy, którzy zwyciężyli w sporze z pragmatykami o faktyczne zerwanie tej umowy, która prawnie nie została wypowiedziana, dość szybko się przekonali, że popełnili błąd. Po pierwsze nadal funkcjonowała ambasada Rządu Londyńskiego przy Watykanie, a po wtóre przed nominacją Stefana Wyszyńskiego na lubelskiego biskupa Stolica Apostolska zwróciła się – zgodnie z założeniami konkordatu – o opinię na jego temat do… Rządu Londyńskiego. Rozsierdziło to komunistów okrutnie, ale czuli się zupełnie bezradni. Swą bezsilność wyładowywali w skoncentrowanych atakach na papieża i kurię rzymską. A ta dawała im czasem powody. Tak jak w 1948 roku przy okazji listu Piusa XII do biskupów niemieckich, pełnego nieścisłych i niezręcznych sformułowań. Chodziło o wysiedlenie ludności niemieckiej. Papież pisał: „Czy było rzeczą dozwoloną wypędzić w formie odwetu z domu i ojczyzny 12 mln ludzi i skazać ich na nędzę? Czy ofiary tego odwetu nie są w swej przytłaczającej większości ludźmi, którzy nie brali udziału w wyżej wspomnianych wydarzeniach i przestępstwach, którzy nie mieli na nie wpływu?”. A pointa tego wywodu brzmiała: „Czyż jest to może nierealne, jeżeli my życzymy sobie i wyrażamy nadzieję, żeby wszyscy zainteresowani mogli spokojnie rozpatrzeć to, co zostało dokonane, i cofnąć w tej mierze, w jakiej da się to jeszcze cofnąć?”. Natomiast na temat ludobójstwa dokonanego przez Niemców Pius XII – językiem ezopowym – napisał: „Wiemy oczywiście, co wydarzyło się w czasie lat wojny na rozległych obszarach od Wisły do Wołgi”. Obrońcy Piusa XII tłumaczą jego milczenie w czasie wojny i niepotępienie zachowań Niemców obawą przed represjami, które mogłyby spotkać katolików niemieckich. Ale nienazwanie zbrodni zbrodnią w trzy lata po wojnie nie daje się niczym usprawiedliwić; po prostu woła o pomstę do nieba. I nie przekonają mnie żadne wywody, że Pius XII był z krwi i kości dyplomatą i tylko takim językiem się posługiwał, ani że wcześniej w liście do polskiego episkopatu poruszył sprawę wysiedleń Polaków z Kresów Wschodnich… Mimo wszystko władze PRL uznały, że czas naprawić powojenny błąd. Od 1958 roku rozpoczął się więc kontredans nawiązywania stosunków PRL-Watykan. Warszawa przyjęła założenie, że to pozwoli na wywarcie wpływu na Watykan, by ten uznał administrację kościelną na tzw. Ziemiach Odzyskanych, a tym samym granicę na Odrze i Nysie, podporządkowanie sobie Kościoła w kraju, ograniczenia roli episkopatu i… pozbycie się Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego. Bo w opinii władz był on uosobieniem wszelkiego zła. W czasie Soboru Watykańskiego II polski wywiad rozpowszechniał wydrukowany na włoskim papierze „Memoriał o niektórych aspektach kultu maryjnego w Polsce”, który uznawał go za niezgodny z katolickim nauczaniem… Z inspiracji polskiej ukazał się też we włoskiej prasie artykuł „Sobór pełen szpiegów”, w którym dwóch naszych biskupów pomówiono o współpracę z SB. Paradoksalnie inspiratorem tegoż tekstu był korespondent soborowy i wieloletni agent tejże bezpieki, „czerwony hrabia”, Ignacy Krasicki. Nie muszę 50

m a g a z y n

dodawać, że obie publikacje, zwłaszcza wśród niezorientowanych, psuły episkopatowi Polski reputację. Ta linia ciągłej walki i niby porozumienia obowiązywała także po roku 1965, od kiedy to z urzędnikami kurii rzymskiej regularnie spotykał się przedstawiciel polskiego rządu, czyli ambasador PRL we Włoszech. To była ze strony polskich władz istna gra pozorów. Nie dało się jej jednak ciągnąć w nieskończoność i w końcu w 1974 roku ustanowiono zespół ds. stałych kontaktów roboczych między Rządem PRL a Stolicą Apostolską. Jego członkowie mieli prawa korpusu dyplomatycznego, lecz ze względów formalnych nie byli wymieniani na listach dyplomatów: ani włoskich, ani watykańskich. Słowem pełno ich, a jakoby nikogo nie było… Co zresztą było zgodne z ich prawdziwym statusem, bo na tę placówkę wysyłano głównie oficerów służb specjalnych. (jk) IPN, Warszawa 2019, s. 528, ISBN 978-83-8098-546-9

Ð Ð humor ÎÎMagdalena i Jacek Wytrębowiczowie

O sagofilach i książkolubach słów kilka Magdalena Wytrębowicz, odkąd sięgam pamięcią, jest specjalistką od sag. To ona, jako tłumaczka języka norweskiego i wydawczyni, wprowadziła na rynek polski „Sagę o Ludziach Lodu” Margit Sandemo i całe mnóstwo innych wielotomowych norweskich sag, które zawładnęły sercami i czasem niemałej grupy polskich czytelniczek. W końcu swoją wiedzę oraz miłość do czytania przypieczętowała własną publikacją. Właściwie jest to książka pisana na cztery ręce, obok Magdaleny Wytrębowicz teksty tworzył również jej mąż Jacek. Całości dopełniają niepowtarzalne rysunki Anny Domaszewskiej. Ile w nich jest wdzięku, ile dowcipu! Artystka w humorystyczny sposób przedstawia czytelniczą rzeczywistość i stosunki międzyludzkie. Na tom składają się krótkie, zabawne opowiastki, do czytania w każdej wolnej chwili, a już szczególnie w porze spadku nastroju. W niewielkich rozmiarów książce znajdziemy bowiem celnie spuentowane i niekiedy groteskowo ukazane sytuacje, przewrotny humor, absurd i coś jeszcze – aktualność. Przypadną do gustu szczególnie osobom zaczytanym, bo one najbardziej poznają się na poczuciu humoru całej trójki twórców. Świetny pomysł na prezent do czytania i oglądania dla sagofilów i książkolubów. (et) Smaki Norwegii, Józefów 2019, s. 72, ISBN 978-83-920089-3-4

Ð Ð publicyst y k a ÎÎJeremy Clarkson

Jeśli mógłbym skończyć… Ilu mamy felietonistów przez duże F, ze szczytu ligi mistrzów, takich czytanych przez wszystkich, nazwisk hołubionych przez każdego naczelnego, wspieranych przez występy w telewizji i radiu, prowadzących swoje portale w mediach społecznościowych? Wymienimy choć sześciu? Z różnych rozdań, tak dla równowagi? Lis. Ziemkiewicz. Hołdys. Meller. Żakowski. Hołownia. Pewnie i kolejną szóstkę dałoby się znaleźć. A ilu z nich znanych jest poza Polską, ma programy i zbiory tych felietol i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


r ec e nz j e

nów czy wystąpień publikowane w innych językach??? Nie ma odpowiedzi? No nie ma. Bo obcy wydawcy doskonale wiedzą, że felieton jest tekstem ulotnym, odnoszącym się do specyficznej sprawy i konkretnego czasu, nader rzadko dotyczy on spraw bardziej ogólnych, dzięki którym może zapisać się w historii żurnalistyki. Skąd więc u polskich odbiorców ta miłość do pisaniny Jeremy’ego Clarksona? A cholera wie. Sławę zdobył – na całym świecie – prowadząc programy samochodowe. Nie znam ich, przyznaję od razu, nie oglądałem żadnego. Podobno są wybitne, idę wierzyć. Samochód oceniam pod kątem wygody pasażera (nie jestem kierowcą), to jedyne interesujące mnie kryterium, a podejrzewam, że Clarkson brał pod uwagę wiele innych. No dobrze, ale skąd ta fascynacja jego pisaniem? Dlaczego polski wydawca prezentuje „92 nowe błyskotliwe felietony”, ewidentnie licząc na zwrot wyłożonych na licencję pieniędzy? Ze względu na styl autora, dobór tematów, wyzywające porównania i deskrypcje. Clarkson jest wytrawnym gadułą, facetem mogącym mówić na każdy temat pod warunkiem, że wiąże się to z naszą codziennością, pozwala wmieszać do tego politykę i popisać się dowcipem albo błyskotliwym bon motem. Trochę mu zazdrościmy, ale w gruncie rzeczy uważamy, że mówi naszym głosem – my byśmy też tak potrafili, to samo byśmy powiedzieli, gdyby tylko nam się chciało. Albo gdyby nam jakiś wydawca wybulił taką kasę, jaką dostaje Clarkson. I bynajmniej nie kpię z jego tekstów. Jeremy C. to zdroworozsądkowiec, w zasadzie trudno zaprotestować czy nie zgodzić z jego opiniami – polecam choćby tekst napisany po odebraniu mu prowadzenia sztandarowego programu „Top Gear” i wymuszonym na pewien czas bezrobociu. „Potrzebna wam długofalowa strategia – przestrzega tych, którzy nagle stracili pracę. – Coś, co pozwoli wam wypełnić pustkę”. I chwilę potem kpi: „Tylko co? Ogrodnictwo? Jeśli prowadziliście maserati z prędkością 300 km/h, to przyglądanie się, jak szybko rośnie rabarbar, raczej nie przyprawi was o gęsią skórkę”. Więc nawet jeśli Jeremy Clarkson czasem pieprzy jak potłuczony, a niektóre teksty zbyt mocno osadzone są w realiach angielskich, to i tak czyta się go z przyjemnością i uśmiechem. Może polski nakładca wyjdzie jednak na swoje. Grzegorz Sowula tłum. Michał Strąkow, Michał Jóźwiak, Olga Siara, Insignis Media, Kraków 2019, s. 460, ISBN 978-83-66360-49-5

Ð Ð lit e r at ur a

fak t u

ÎÎAnthony McCarten

Dwóch papieży Dwie myszy w archiwum filmowym. „Co gryziesz?”, pyta jedna. „Dwóch papieży”. „I co?” „Książka była lepsza”. W tym sucharze chodziło o jakiś inny film, zapewne każdy może podać dowolny tytuł, ale dowcip idealnie pasuje do wychwalanej ostatnio produkcji i wznowionej z tej okazji książki. Film jest tragicznie zły, para wyśmienitych aktorów nie jest w stanie go uratować, nie oczekujmy – choć kontekst aż się o to prosi – cudu. Książka jest lepsza. Jest dobrze udokumentowaną opowieścią o zmianie władzy w Watykanie. Zmianie bardzo znamiennej – ustępował Benedykt XVI, sam, z własnej woli. Była to trzecia w historii abdykacja papieska, wcześniejsze jednak nastąpiły w czasach znacznie bardziej burzliwych. Nie oznam a g a z y n

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

cza to, że rok 2013 był dla papiestwa łatwiejszy – Benedykt powołał się na stan zdrowia i podeszły wiek (sam mówił, że rola papieża to wyrok śmierci), ale można założyć, że najbardziej doskwierały mu kłopoty w Kościele, oskarżenia o ukrywanie molestowania, pedofilię, finansowe malwersacje. Dociekliwi niemieccy dziennikarze zaczęli przyglądać się karierze ks. Josepha Ratzingera, nim jeszcze zasiadł na Tronie Piotrowym, i doszukali się spraw zamiecionych pod dywan. Ratzinger nigdy jednak nie wykluczał rezygnacji ze stanowiska – w rozmowach, jakie przeprowadził z nim w 2002 roku niemiecki dziennikarz Peter Seewald, Benedykt XVI wyraźnie mówił, że „papież ma prawo, a w niektórych sytuacjach nawet obowiązek, zrezygnować [z urzędu]”. Co też uczynił, konsekwentnie trzymając się zapowiedzi. Jego następcą został argentyński kardynał Jorge Bergoglio, brat łata w znoszonych butach, odrzucający apanaże i wygody. Książka McCartena dokumentuje te wydarzenia, film zaś pokazuje dwóch starszych panów w białych i czarnych sukienkach, których spotkanie, rozpoczęte w nader sztywny, wręcz kolczasty sposób, kończy się wspólnym tangiem. A JotPeDwa na bębnach gra. Książka naprawdę była lepsza. Film – odradzam. Grzegorz Sowula tłum. Maria Jaszczurowska, Jan Wąsiński, Marginesy, Warszawa 2019, s. 334, ISBN 978-83-66335-56-1

ÎÎBartosz Żurawiecki

Festiwale wyklęte Wnikliwie rozłożone na czynniki pierwsze dzieje Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze oraz Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, mające niemały wymiar dydaktyczny, byłyby znacznie bardziej strawniejsze w lekturze, gdyby nie dygresje dotyczące mniejszości seksualnych. Jeszcze bardziej zniesmaczył mnie nieczysty chwyt Bartosza Żurawieckiego zastosowany wobec Haliny Frąckowiak, której syn: „Filip Frąckowiak jest dzisiaj warszawskim radnym z ramienia Prawa i Sprawiedliwości, znanym z zaciekłego dekomunizowania ulic i wrogości wobec środowisk LGBTQ”. Co ma to wspólnego z tematem książki? A zapowiadała się ona równie obiecująco jak wielu wykonawców raczkujących w piosenkarskim rzemiośle właśnie na zielonogórskiej i kołobrzeskiej estradzie. Nie spełniła jednak w pełni mych oczekiwań. Głównie z uwagi na rozwlekłość. Akapity nafaszerowane częstokroć niewiele wnoszącymi detalami ciągną się niczym spaghetti. Razi też nadmiar bohaterów. Ich niemal bliźniacze relacje nużą. Obawiam się, że wyczerpująca praca laureata Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (mówiąc nawiasem, mnie Żurawiecki bardziej przypomina innego krytyka filmowego, Konrada Eberhardta) pokryje się na bibliotecznych półkach kurzem niepamięci. Ale chciałbym się mylić. (to-rt) Krytyka Polityczna, Warszawa 2019, s. 320, ISBN 978-83-66232-56-3

ÎÎBeata Kowalik

No pasa nada! Kto był w Ameryce Łacińskiej, ten wie, jaki status mają tam kobiety…. Tam po prostu rządzi patriarchat. W kulturze latynoamerykańskiej króluje macho, a dziewczyny, żony, matki są w większości uprzedmiotawiane, podporządkowane woli mężczyzn. Kobieta ma być uległa, ofiarna, poddana, a jej priorytetem ma 2 / 2 0 2 0

51


r ec e nz j e

być rodzina i dzieci. I to właśnie współczesne meksykańskie mujeres wzięła pod obronę Beata Kowalik, oddając im głos. Autorka dotarła do miejsc, które oficjalnie z uwagi na niebezpieczeństwa odradza nasz MSZ. Bohaterkami jej przejmujących reportaży są kobiety odtrącone, bezradne, przymuszane, ofiary przemocy domowej, seksualnej. Wśród rozmówczyń są też aktywistki, które mimo licznych przeciwności i reperkusji, w kraju skorumpowanym i zdemoralizowanym, gdzie nadużywa się władzy a ofiary się wiktymizuje, stają w obronie tłamszonych kobiet. I dzieje się to w kraju, gdzie osiemdziesiąt procent obywateli uważa się za katolików. „Wizerunek Matki Boskiej z Guadalupe zdobi każdy skrawek kraju, demokratycznie – domy zabójców, złodziei paliwa, narcos, bogaczy i biednych, warsztaty samochodowe, szkoły i chatki wiejskich znachorów”… Warto poznać prawdziwe kobiece oblicze Meksyku, które kreśli dziennikarka. (et) Mova, Białystok 2020, s. 260, ISBN 978-83-66436-65-7

Ð Ð dl a

dz i eci i m łod z i e ż y

ÎÎGareth Moore

Gry matematyczne dla małych geniuszy Autor jest specjalistą od zagadek i książek rozwijających zdolności umysłowe. Jeśli pasjonuje cię temat, możesz sprawdzić swoje zdolności na 101 sposobów! Tyle jest bowiem w prezentowanej pozycji gier matematycznych, które rozgrzeją twój umysł. Znajdziesz tu gry umysłowe, sudoku, futoshiki, diagramy, piramidy liczbowe i zapierające dech w piersiach łamigłówki. Zanim przystąpisz do rozwiązywania łamigłówek, przeczytaj uważnie polecenie. Jeśli napotkasz na jakiś problem, przeczytaj je jeszcze raz, aby upewnić się, że niczego nie przeoczyłeś. Jeśli użyjesz ołówka, będziesz mógł łatwo zetrzeć swoje notatki i spróbować ponownie. Miłej zabawy! Bożena Rytel tłum.Karolina Tudruj-Wrożyna, Jedność, Kielce 2019, s. 120, ISBN 978-83-8144-006-6

ÎÎMałgorzata Ogonowska, Artur Rogoś

Co zrobić z tą górą śmieci? Ziemia jest na skraju upadku – alarmują naukowcy. Jeśli ludzie się nie opamiętają, naszą planetę czeka katastrofa. Można zżymać się na doniesienia medialne, ale przecież zmiany klimatu są już bardzo odczuwalne. Niezwykle ważne jest teraz, aby edukacja ekologiczna rozpoczynała się od najmłodszych lat. Wykształcone w dzieciństwie zachowania będą towarzyszyły dzieciom także w ich dorosłym życiu. Oczywiście to nie zadziała, jeśli przykład nie będzie płynął z góry, od dorosłych. Książka Małgorzaty Ogonowska i Artura Rogosia doskonale wpisuje się w budowanie ekologicznej świadomości u najmłodszych, chociaż poznać ją powinni także dorośli. Autorzy w przystępny sposób tłumaczą, w jaki sposób dbać o środowisko: ograniczając zachcianki zakupowe i liczbę odpadów, przerabiając niepotrzebne przedmioty na przydatne czy segregując śmieci. Ekologiczny trening pokazany jest na konkretnym przykładzie: jeden 52

m a g a z y n

Edukacja domowa. Matematyka Serie wydawnicze – Wydawnictwo Olesiejuk

Matematyka nazywana jest królową nauk. Towarzyszy nam przez całe życie i niemal w każdej sytuacji: w sklepie, domu, na wakacjach. Jej znajomość od najmłodszych lat zaowocuje w przyszłości, braki w nauczaniu w wieku szkolnym wychodzą w najmniej odpowiednich momentach. Katarzyna Trojańska, terapeuta pedagogiczny, neuropedagog, pomysłodawczyni autorskiej serii, zachęca, by edukację matematyczną zacząć już w okresie niemowlęcym. Poza systemem szkolnym. Wiadomo, że nie chodzi o to, by brzdąc nauczył się rachunków, ale aby oswoił się z cyframi (jako znakami graficznymi), osłuchał, obserwował, a z czasem ćwiczył też inne umiejętności, jak spostrzegawczość, logiczne myślenie, wnioskowanie czy doskonalenie percepcji manualnej. Czytając dziecku na głos i zachęcając do aktywności, pomagamy mu wejść do świata matematyki. Książeczki przeznaczone są właśnie do wspólnej zabawy – dorosły czyta, a dziecko przygląda się bohaterom, naśladuje ich. Warto potraktować tę aktywność jako formę ciekawego spędzenia czasu, a także jako inwestycję we wszechstronny rozwój dziecka. Dla najmłodszych (0-1, 1-2 i 2-3 lata) przygotowano trzy książeczki wykonane z grubej tektury, w poręcznym kwadratowym formacie. Dla dzieci starszych (przedszkolaków i uczniów klas 1-3) są zeszyty z ćwiczeniami, kolorowankami i naklejkami, a zadania dopasowane są do wieku i umiejętności dzieci. Każdą publikację poprzedza wprowadzenie skierowane do rodziców, aby nie mieli wątpliwości, czy materiały są odpowiednie do rozwoju ich pociech. Wszystko jest tu przemyślane, łącznie z projektem graficznym i barwnymi, wesołymi ilustracjami, które przyciągają uwagę. To zasługa ilustratorki Natalii Berlik. (et)

z bohaterów obchodził niedawno urodziny, po których uzbierała się kupka śmieci. I przyszedł czas na refleksję – przecież soki z kartonów czy plastikowych butelek można zastąpić domowym kompotem, zrezygnować z balonów, które i tak szybko popękały, można zrobić konfetti z makulatury, a resztki opakowań po prezentach ciekawie przerobić na ekologiczne zabawki. Jeśli chodzi o prezenty, to też pojawia się kilka ciekawych pomysłów: można podarować przedmiot z duszą – zakupiony na pchlim targu czy w antykwariacie, można też wykonać prezent własnoręcznie, a czasem zamiast przedmiotu podarować… wspólnie spędzony czas. Bardzo przemyślana i potrzebna publikacja, motywuje do myślenia i działania. Książkę zilustrował Maciek Blaźniak. (et) Adamada, Części Proste, Gdańsk 2020, s. 38, 39,90 zł, ISBN 978-83-8118-044-3

l i t e r a c k i

k s i ą ż k i

2 / 2 0 2 0


MATEMATYKA NA PODSTAWIE ŻYCIA. JAK SKUTECZNIE I PRZYJEMNIE NAUCZYĆ DZIECKO LICZYĆ? W DOMU!

GRUPA WYDAWNICZA SONIA DRAGA POLECA

Hipnotyzujący thriller bestsellerowego amerykańskiego autora. To powieść nie tylko o rozliczaniu się z bezwzględnymi złymi facetami, ale także ze swoimi słabościami.

Klaustrofobiczny thriller o samotności i miłości, o zależności i obsesji. Najnowsza książka gwiazdy szwedzkiego kryminału porównywanej do Camilli Läckberg.

Pełna intryg i spisków historia najsłynniejszego kobieciarza wszech czasów. Fascynująca opowieść o władzy, okrucieństwie, sztuce uwodzenia i zdradzie.

Seria Edukacja domowa. Matematyka przygotowana jest z myślą o kształtowaniu i rozwijaniu kompetencji matematycznych dziecka w zależności od jego wieku. Świat bliski dziecku nadal jest najlepszym środowiskiem edukacyjnym. Łatwiej przecież zrozumieć wiedzę wyniesioną z codziennego życia, osadzoną w rzeczywistych realiach.

Ferrante zgrabnie analizuje mikrokosmos ludzkiej duszy, jasno i precyzyjnie przedstawiając czytelnikom meandry kobiecego umysłu.

TYTUŁY W SERII: Dla najmłodszych

Dla przedszkolaków

Dla uczniów

Obserwacja i ruch (0-1 lat)

Jedzenie i grafomotoryka

Zabawy konstrukcyjne (klasa 1)

Śmieszne miny i głośne krzyki (1-2 lata)

(3-4 lata) Słuchanie i historyjki

Zabawy ruchowe (2-3 lata)

obrazkowe (4-5 lat)

Niezwykła opowieść o przyjaźni i dążeniu do wyrwania się z rzeczywistości zdominowanej przez biedę, ciemnotę i przemoc. Na podstawie powieści powstał scenariusz serialu HBO, którego twórcą jest Saverio Costanzo.

Wielkie zakupy (klasa 2) Pyszności i ułamki (klasa 3)

Domki dla lalek (5-6 lat)

Terapeuta pedagogiczny, neuropedagog, glottodydaktyk, z kilkunastoletnim doświadczeniem w pracy z uczniami. Propagatorka empatycznej, otwartej edukacji budującej dziecięce poczucie wartości i wspierającej rozwój talentów.

Reportaż Phillipsa to wstrząsający dowód na to, jak głęboko sięgają korzenie przemocy na tle rasowym w Ameryce.

www.soniadraga.pl

Nie jest to wyłącznie biografia polityczna, ale także pasjonująca historia rodzinna. Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć przyczyny napięć we współczesnym Izraelu.

Żywo napisana, lekka eseistyczna książka. Autorka proponuje inną perspektywę spojrzenia na doświadczenia socjalizmu. Stawia w centrum swojego wywodu prawa kobiet na świecie przed 1989 rokiem i po nim.

www.fb.com/WydawnictwoSoniaDraga

tel. 32 782 64 77


C

l i t e r a c k i

MAGAZYN LITERACKI

Nr 2/2020 (281)

Cena 14,50 zł (8% VAT)

m a g a z y n

G

Ĺ‚upcy zawsze istnieli, niektĂłrzy z nich siÄ™gali nawet po wĹ‚adzÄ™, ale nigdy jeszcze w dziejach Ĺ›wiata rĂłd ludzki nie miaĹ‚ do czynienia z prawdziwÄ… inwazjÄ… gĹ‚upoty. Zjawisko to staĹ‚o siÄ™ bardzo groĹşne, albowiem objęło niektĂłre krÄ™gi wĹ‚adzy. PowstaĹ‚y faĹ‚szywe elity skĹ‚adajÄ…ce siÄ™ z durniĂłw róşnej maĹ›ci, ktĂłrzy trzymajÄ… siÄ™ razem, wspierajÄ… i rzÄ…dzÄ…. Nic dziwnego, Ĺźe autor ksiÄ…Ĺźki dopatrzyĹ‚ siÄ™ we współczesnym Ĺ›wiecie zjawiska, ktĂłre nazwaĹ‚ idiotokracjÄ…. Jest to cięşka choroba caĹ‚ej cywilizacji zachodniej; miejmy nadziejÄ™, Ĺźe nie Ĺ›miertelna. Zjawisko idiotokracji przybraĹ‚o rozmiary zarazy, a jego wirus masowo rozprzestrzenia siÄ™ za pomocÄ… Internetu, tzw. serwisĂłw spoĹ‚ecznoĹ›ciowych i innych Ĺ›rodkĂłw globalnego przekazu. WspomagajÄ… go róşne utopijne doktryny lansowane nie tylko przez pseudonaukowcĂłw, lecz rĂłwnieĹź politykĂłw, ktĂłrzy sÄ… gotowi zawracać Ĺ›wiat ku pogaĹ„stwu – w imiÄ™ postÄ™pu oczywiĹ›cie.

12:2ÂĽm

k s i Ä… Ĺź k i

:’$'=} 1$' ¼:,$7(0 35=(-08-k 6=$/(”&<

192 str., format 16,5 x 23,5 cm, twarda oprawa, papier 150 g &HQD GHWDO ]ĂŻ

o jest lekiem na idiotokrację? Rozum i mądrość, zdrowy rozsądek, uczciwość i moralność. Bez powrotu do Boga świat się nie wyleczy, bez Boga nasza cywilizacja zginie. Jednym z najlepszych narzędzi terapeutycznych jest mądra ksiąşka. Taka jak to dzieło Janusza Szewczaka – mądre i wydane na najwyşszym poziomie edytorskim.

3RUWDO L NVLĂšJDUQLD ELDO\NUXN SO =$0™:,(1,$ %LDĂŻ\ .UXN 6S ] R R XO 6]ZHG]ND .UDNĂśZ WHO IDNV H PDLO G\VWU\EXFMD#ELDO\NUXN SO ZZZ ELDO\NUXN SO 3U]\ ]DPĂśZLHQLX QDbNZRWĂš SRZ\Ä?HM b]ĂŻ NRV]W\ SU]HV\ĂŻNL b]ĂŻ SRQRVLbZ\GDZQLFWZR

2 / 2 0 2 0

Dla czytelników „Magazynu Literackiego .6,k¿.,� 35% taniej! :HMGě QD VWURQÚ ZZZ ELDO\NUXN SO L Z\NRU]\VWDM NRG UDEDWRZ\ MAGAZYN35

9 771234 020201

02

ISSN 2083-7747

Indeks

334464


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.