14 minute read

Rozmowa. sztuka gdzieś we mnie jest

sztUka gdzieś we mnie jest

katarzyna aderek: Gratuluję zwycięstwa pani projektu w i edycji konkursu „pocztówka z Białobrzegów”. jaka jest historia jej powstania? Wiktoria Gorzelewska: pocztówka powstała dwa lata temu podczas pandemii. miałam ambicje, żeby nauczyć się malować akwarelą w sposób nierealistyczny. szukałam sposobu na przedstawienie akwarelą architektury. potrzebowałam tej umiejętności na studiach na Wydziale architektury politechniki Warszawskiej. spodobało mi się rysowanie samej sylwety budynku i działanie w jej obrębie intensywnością jednego koloru dla wydobycia zarysów i światłocienia. operowanie rozwodnioną farbą na obrysach różnych budynków ćwiczyłam w plenerze podczas wycieczek. W pewnym momencie, w ramach studenckich ćwiczeń, zaczęłam też malować Białobrzegi. tak powstała pierwsza akwarela przedstawiająca wieżę kościelną. chciałam nauczyć się malować akwarelą budynki. uwielbiam akwarelowe pocztówki. od jakiegoś czasu, gdy wyjeżdżam, mam ze sobą szkicownik. maluję w nim własne pocztówki i wysyłam je do znajomych. Wysyłam im to, co w danym miejscu sama stworzyłam. na początku moje akwarelowe pocztówki były „zwykłe” – realistyczne. uznałam, że to po prostu jest nudne i chcę czegoś innego. malowałam wcześniej np. parlament w Budapeszcie i Bazylikę św. piotra w rzymie – na fioletowo. potem siedząc w domu, spontanicznie pomyślałam, że może namalowałabym Białobrzegi? chciałam dopracować tę metodę przedstawiania budynków – wydobyć formy tych brył za jednym posiedzeniem, szybko, jednym kolorem.

Advertisement

ka: czy to było dla pani trudne? WG: tak, bo to były moje pierwsze próby w technice akwarelowej. sama wymyśliłam, by prace realizować w jednym kolorze, który się „rozlewa”. rozprowadzając farbę, muszę tak operować pędzlem, by wydobyć plastyczność ściany. jeśli plama barwna jest przerwana, to też coś znaczy. trudność wynikała też z tego, że to jest szybka technika. zanim farba wyschnie na papierze, malarski rysunek musi być skończony. Dlatego tych prac powstało mnóstwo – około szesnastu do każdego widoku. malowałam na arkuszu papieru akwarelowego o maksymalnym formacie, jaki mieścił się na moim biurku – bez ram: tu kawałek wieży, tu inny fragment – bardzo szkicowo. Wprawdzie malowałam na dużym formacie, ale w rzeczywistym formacie pocztówkowym. każdy widok – bardzo szybko – trzy i pół do pięciu minut. potem to wycinałam, skanowałam i wybierałam. całość montowałam w komputerze, a w photoshop'ie trochę to podkręcałam i retuszowałam szczegóły.

ka: czy malowała pani z pamięci, czy na podrysie? WG: to była improwizacja malarska na podrysie ołówkowym. używam kalek, żeby zawsze to był ten sam obrys. lepiej się czuję w malowaniu niż w rysunku, dlatego chciałam uniknąć sytuacji, że na przykład wyjdzie mi ładna plama malarska, ale jej obrys będzie brzydki. najważniejsze w tym procesie było wymyślenie własnego sposobu pokazania białobrzeskiej architektury. musiałam wypracować własny sposób, jak operować pędzlem, żeby uzyskać odpowiedni efekt np. przerwę, która będzie symbolizować krawędź dachu. najdłuższą częścią procesu było wymyślenie własnej „mechaniki” lekkiego rozlania farby i dojście w niej do perfekcji – tego, co mnie zadowala.

ka: czy wykonując na kalce podrys, posługiwała się pani fotografiami? WG: tak, głównie swoimi, ale też znalezionymi w internecie. Bawiłam się w to miesiąc. Gdy byłam na

Wieża białobrzeskiego kościoła i sylwetka posągu © Wiktoria Gorzelewska pocztówka została stworzona z fragmentów kilku akwarel © Wiktoria Gorzelewska

wiktoria Gorzelewska zwyciężczyni i edycji konkursu „pocztówka z Białobrzegów”

weekendzie w domu, to poszłam na spacer – przeszłam się i sfotografowałam kadry, które mnie interesują, które chciałabym namalować, bo uważam w Białobrzegach za wartościowe. fotografowałam i malowałam fragmenty ulicy krakowskiej. rozwinęłam tę serię. powstało kilka prac, które – zapomniane – leżały w szufladzie.

ka: ten projekt był „do szuflady”? WG: tak.

ka: czy polubiła pani technikę akwarelową? WG: W tym momencie jest to zdecydowanie moja ulubiona technika malarska. to wiąże się z moimi studiami. nie potrafiłam rysować ołówkiem na odpowiednim poziomie, a musiałam sobie jakoś poradzić, żeby to „obejść”. Wiedziałam, że potrafię malować, a nie rysować. Wcześniej malowałam farbami olejnymi. akwarelą też, ale to mi nie wychodziło. nie zdawałam sobie sprawy, że do pracy potrzebuję odpowiednich narzędzi i materiałów, że farby akwarelowe to nie są te szkolne „guziczki”. przełomem był prezent od moich przyjaciółek ze studiów, które na urodziny podarowały mi porządne farby akwarelowe. od razu chciałam je użyć. one wiedziały, że zawsze wolałam malarstwo, że te farby mi się przydadzą. to był czas pandemii i lockdown'u.

ka: pani założeniem w serii akwareli białobrzeskich było radykalne zawężenie palety do jednej barwy. który pigment został użyty? WG: miałam poczucie, że kolorem Białobrzegów jest niebieski – tak mi się ten kolor kojarzył. robiłam próbki różnych mieszanek farb zielonych i niebieskich. ten morski kolor powstał ze zmieszania na talerzyku dwóch pigmentów ftalocyjaninowych: intensywnego granatu ftalowego i zieleni szmaragdowej. po uzyskaniu większej ilości farby o odcieniu, na którym mi zależało, już go nie zmieniałam. serię akwareli z widokami białobrzeskiej architektury malowałam tylko tym jednym kolorem, niuansując jedynie jego nasycenie. ka: jakim pędzlem posługiwała się pani, malując tę serię i jaką techniką akwarelową? WG: okrągłym akwarelowym pędzlem nr 8, którego ostry czubek pozwala wydobyć drobne detale, a jednocześnie można go przycisnąć i „rozpłaszczyć”, by szerzej rozprowadzać farbę. malowałam techniką „mokre w suchym”. próbowałam też „mokrej w mokrym”, ale miałam zbyt małą kontrolę nad tym, co działo się z farbą. architektura ma ostre krawędzie. to nie jest krajobraz…

ka: Więc jednak w tym działaniu malarskim precyzja architektoniczna była dla pani ważna. WG: tak. to była sztuka przez pryzmat architektury. chciałam wydobyć pierzeję ulicy krakowskiej jednym kolorem i bez szczegółów, bo wtedy widać, że ona jest piękna, że ta zabudowa ma jakieś rytmy i jakiś sens. trudno to dostrzec na zdjęciu, dlatego że przeszkadza nam natłok materiałów na elewacjach, przeszkadzają nam szyldy i reszta infrastruktury miejskiej. W pewnym sensie na swojej pocztówce oczyściłam widok tej pierzei. to jest tak naprawdę synteza widoku – wydobycie z niego tego, co uważałam za najbardziej wartościowe – sylwety. Właściwie, gdyby nie wieża kościoła, to nie można by rozpoznać, że to jest nasza ulica krakowska. kamieniczki mają ten sam kąt nachylenia dachu – wyglądają jak jakaś ładna starówka. trudno to dostrzec w rzeczywistości, bo różne kolory elewacji i szyldy zakłócają tę harmonię. ubolewam nad chaosem przestrzennym szczególnie mniejszych miast w polsce...

ka: Wróćmy do konkursu... WG: to był trochę taki „odgrzewany projekt”. Był lipiec. – o rany, jest konkurs! Gdzieś, kiedyś znajdę w szufladzie tę serię. mam dużo czasu. Byłam zajęta przygotowaniami do wymagającego wyjazdu. zostawiłam ten temat. Wyjechałam na wakacje. po powrocie miałam już tylko kilka dni. spośród kilku widoków musiałam się zdecydować na jedne. Wahałam się między moją ulubioną wieżą (pionowy kadr), która wisi w moim pokoju. na tej akwareli widoczna jest wieża kościelna, a na pierwszym planie sylwetka posągu z zabytkowej bramy. moim zdaniem ta była najciekawsza, ale uznałam, że ten kadr jest zbyt odważny jak na ten konkurs. Bardziej czytelna będzie ulica krakowska z wieżą w tle. ten widok był, moim zdaniem, najbardziej reprezentacyjny i najbardziej pocztówkowy – ładna, główna ulica w mieście.

ka: jakie są pani związki z Białobrzegami? WG: po urodzeniu mieszkałam z rodzicami w ulaskach. potem przenieśliśmy się do Białobrzegów. tu chodziłam do przedszkola, podstawówki i gimnazjum. mieszkaliśmy na osiedlu konopnickiej, a potem rodzice wybudowali dom w suchej.

ka: czy kontakt z ekipą budowlaną i budową domu w suchej zainspirował panią do wyboru zawodu? WG: może? podświadomie – bardzo możliwe... kontakt z tą budową był bardzo żywy, bo dom stawiał mój dziadek, który jest murarzem, a elewację robił wujek, który jest tynkarzem. moi rodzice są inżynierami. u mnie w domu dużo rzeczy robiło się samemu. tata umiał ułożyć elektrykę, coś zaprojektować. Dom był tworzony przez nas wszystkich. chodziłam często na tę budowę. miałam wtedy 13 – 15 lat. sama urządzałam swój pokój. sztuka i architektura zawsze były obecne w moim życiu.

ka: proszę opowiedzieć jak doszła pani w swoim rozwoju artystycznym i zawodowym do obecnego etapu? WG: trzy ostatnie lata podstawówki i całe gimnazjum, czyli sześć lat chodziłam na dodatkową plastykę do koła prowadzonego przez panią elżbietę Bogumił. Głównie malowaliśmy. nie lubiłam sama realizować podrysu kompozycji. pani Bogumił bardzo nam w tym pomagała. potem już bardzo lubiłam kłaść kolor. kolor, cały czas – kolor! malowaliśmy olejami. szkoliliśmy się warsztatowo. tematyka? na przykład trzy osoby malowały ten sam obraz. potem je porównywaliśmy – kto, co ciekawego wydobył z tej kompozycji. ciekawy

był to proces. na tych zajęciach malarskich obcowałam ze sztuką, czego może nie byłam świadoma. chodziłam na nie z moimi przyjaciółkami, żeby coś robić po lekcjach. Dobrze mi było w tym kółku plastycznym, lubiłam malować. Było to też dla nas takie spotkanie towarzyskie. atmosfera była miła, luźna. można było porozmawiać, pobawić się. jako dziecko nie byłam jeszcze świadoma celowości i samorozwoju – że to jest po coś… starsza grupa malowała w kole widoki Białobrzegów, suchej i okolic. Wydano piękny katalog z tymi pracami, które do dziś wiszą w starostwie.

ka: a po ukończeniu gimnazjum? WG: Do liceum poszłam już w Warszawie – do iX lo im. klementyny Hoffmanowej. przeprowadziłam się sama, do bursy.

ka: to bardzo odważne! WG: to była moja decyzja. miałam piętnaście lat. Gdy rok wcześniej powiedziałam to mamie, to machnęła ręką i powiedziała, że chyba sobie żartuję. chodziłam w Białobrzegach do niepublicznego Gimnazjum „siódemka”. ta szkoła mieściła się w budynku liceum. Gdybym tu chodziła do liceum, to byłabym w tym samym budynku, w tym samym otoczeniu i miałabym nawet tych samych nauczycieli. z niektórymi osobami znałam się już dziewięć lat, bo chodziliśmy razem do przedszkola. chciałam w jakiś sposób to zmienić. pewnie sama bym na to nie wpadła, ale w gimnazjum byli inspirujący nauczyciele, którzy przez kilka lat istnienia „siódemki” zauważyli, że absolwenci dostają się do topowych szkół w radomiu i Warszawie, i sobie tam dobrze radzą. ci absolwenci przychodzili do nas i opowiadali, jak tam jest. pomyślałam, że skoro oni sobie radzą, to dlaczego ja mam sobie nie poradzić? z mojej klasy gimnazjalnej prawie połowa osób poszła do liceów poza Białobrzegami, żeby zmienić otoczenie. chciałam pójść do naprawdę dobrej szkoły, żeby się dużo nauczyć. Hoffmanowa wydawała się odpowiednim wyborem. mieszkałam trzy lata w bursie im. Wiktora kordowicza na Długiej. to było bardzo wygodne dla młodego człowieka, który może się skupić tylko na nauce, nie trzeba było gotować, myć naczyń, wystarczyło sprzątnąć swój kawałek pokoju…

ka: Wyjeżdżając do Warszawy do liceum, wiedziała już pani, że chce zostać architektką? WG: nie. Wraz z zakończeniem gimnazjum skończyła się moja edukacja plastyczna w kółku pani Bogumił. ja jestem umysłem ścisłym. Byłam w liceum na mat-fiz-infie (profilu matematyczno-fizyczno-informatycznym). matematyka i fizyka – to jest mój świat. liceum to były trzy lata mojej stagnacji artystycznej. Gdy poszłam do liceum nie robiłam absolutnie nic w tym kierunku. zero rysowania i malowania. skupiłam się na matematyce. Bardzo dużo czasu poświęcałam na naukę. to była wymagająca szkoła. W porównaniu z gimnazjum, to była przepaść. korepetycje z matematyki, z fizyki, z francuskiego… nie chodziłam wtedy na żadne dodatkowe zajęcia plastyczne, ale zawsze, jak musiałam dać komuś prezent, to robiłam go ręcznie. zawsze robiłam ręcznie kartki na urodziny.

ka: W życiu licealistki przychodzi taki moment: zbliża się studniówka i matura. pada pytanie: „co dalej?” WG: to pytanie padło zdecydowanie za późno. (śmiech) Bardzo długo odkładałam moment wyboru kierunku studiów, bo nie widziałam dla siebie idealnego miejsca. Bardzo zależało mi na matematyce i na politechnice Warszawskiej, bo moi rodzice skończyli tę uczelnię i jest to najlepsza uczelnia techniczna w polsce. trudniej było z wyborem wydziału. W liceum w ogóle nie orientowałam się w strukturze uczelni i zasadach studiowania. chciałam coś tworzyć. jednocześnie w żadnym wypadku nie chciałam rezygnować z matematyki i ścisłego świata. jeden pomysł to była mechatronika. stwierdziłam, że będę projektować samochody. Ważne jest tu słowo: projektować. architektura była pomysłem mojego chłopaka, który powiedział: „może byś poszła na coś bardziej artystycznego, na przykład architekturę? jesteś taka artystyczna” – „co? ja? przecież w ogóle nie umiem rysować. tam są egzaminy! o nie! nie mam szans!” – miałam jakąś barierę w głowie. na inne wydziały można było się dostać z maturą bez egzaminów. no, ale chłopak zasiał to ziarno…

ka: kiedy to było? WG: to były moje urodziny, 12 kwietnia, a matura... w maju! z tego wykiełkował plan – jak nie na architekturę, to pójdę na „lądówkę”. Dużo moich koleżanek z klasy na to się wybierało. pomyślałam, że będę miała wsparcie. Dużo kierunków wyeliminowałam: na pewno nie chemia, nie informatyka… zostało budownictwo, a architektura to była fanaberia: „a może się uda…” nie siedziałam w świecie architektów, który jest bardzo specyficzny i hermetyczny. zaczęłam szperać w internecie… Wniosek był jeden: „Bez kursu rysunku to w ogóle bez szans!”. jest kilka szkół rysunku, które specjalizują się w przygotowaniu do egzaminu na Wydział architektury pW. zapisałam się do jednej, która była blisko mojego liceum. zapytałam ich, czy mam szanse? odpisali optymistycznie, że zapraszają, że były takie przypadki, że się ktoś dostał „z ulicy”. przed egzaminem, który był w czerwcu, ta szkoła organizowała miesięczny maraton rysunkowy. Dzień w dzień, siedem dni w tygodniu, od ósmej do dwudziestej, siedzi się tam i rysuje egzaminy, czyli zadania z egzaminów z minionych lat lub podobne do nich. oczywiście zapisałam się! musiałam jeszcze powiedzieć rodzicom, co wymyśliłam – „oszalałaś? Dlaczego teraz, a nie wcześniej??? Dobrze, jak robić, to porządnie” – Bardzo mnie wsparli i dali środki na kurs, ponieważ z własnych oszczędności nie byłam w stanie za niego zapłacić. Gdy moi rówieśnicy mieli najdłuższy w życiu czas wakacji, to ja chodziłam pięć razy w tygodniu na maraton rysunkowy. W weekendy nie, bo wolałam wracać do domu. od poniedziałku do piątku klepałam te rysunki i szło mi beznadziejnie. rysowaliśmy ołówkiem i cienkopisem – na zmianę. poranna sesja – pięć godzin, przerwa, wieczorna sesja –

pięć godzin. Dwa egzaminy dziennie. szło mi beznadziejnie! na koniec każdej sesji wszystkie prace były wywieszane. prowadzący dawali punkty i uzasadniali ocenę. można było maksymalnie dostać 100 punktów. prowadziłam sobie dzienniczek punktacji. na początku to było 6 – 8 punktów. pod koniec tygodnia zrobiło się 20 punktów. Był postęp. parę razy osiągnęłam 60 punktów! ludzie robili na tym maratonie niesamowite rzeczy. zawsze mówię, że maluję, a nie rysuję… nie umiem rysować tak, jak powinno się rysować na Wydziale architektury. na egzaminie dostaje się połowę punktów za maturę, a połowę za egzamin rysunkowy. miałam komfort, bo uzyskałam bardzo dobre wyniki z matury, co dało mi możliwość dostania się na wszystkie interesujące mnie kierunki na pW. Wiedziałam, że dobrze zdana matura to moja jedyna szansa na dostanie się na Wydział architektury. nie martwiłam się. Wiedziałam, że ta matura to jest mój złoty bilet. stwierdziłam: „no dobrze – pójdę na ten egzamin”.

ka: jak on wyglądał? WG: egzamin rysunkowy bardzo się zmienił na przestrzeni ostatnich lat. teraz nie trzeba narysować fotorealistycznego portretu lub zamku… teraz to jest egzamin z myślenia. to mnie uratowało. egzamin był dwuetapowy. W pierwszym dniu były dwa zadania rysunkowe. zadanie 1: przedstawienie miejsca i jakiejś jego zmiany w czasie. (1 godzina czasu na formacie B1 ołówkiem). narysowałam ogród. Dostałam za to mało punktów. zadanie 2: przedstawienie przedmiotu, który zmienia swoje właściwości w zależności od tego, czy jest w stanie równowagi, czy nie. Bardzo schematycznie przedstawiłam dziecięcą zabawkę bączek poprzez dwa trójkąty i wirującą spiralę. Dostałam dużo punktów i to mnie chyba uratowało. przeszłam do drugiego etapu: model. na tym egzaminie wszystko jest niewiadomą. Dostaliśmy zadanie projektowe i przedmioty do wykorzystania. Dostaliśmy dużą, szarą kopertę biurową, 6 spinaczy biurowych, kilka kartek a4, ołówek, gumkę. trzeba było z tego wykonać model, który zmienia swoją funkcję po zmianie stanu równowagi i narysować do niego instrukcję działania. (1 godzina) to było bardzo abstrakcyjne. Dostałam dużo punktów i się udało!

ka: Brawo! WG: Było 9 chętnych na miejsce! to była szalona droga i abstrakcyjny sukces, który aż wydaje się przypadkiem, ale jednak wcześniej wszystkie te umiejętności nabyłam: wrażliwość artystyczną, logiczne myślenie i to wszystko złożyło się dla mnie w tamtym momencie na tak abstrakcyjny sukces, że się wydaje aż przypadkiem. jestem zadowolona z wyboru kierunku. aż boję się myśleć, że to było tak nieprzemyślane i spontaniczne. Gdybym się tam nie znalazła, gdybym została na budownictwie lądowym – w mostach i drogach – moje życie byłoby strasznie nudne… Życie architekta jest ciekawe. na studiach doświadczam bardzo dużego rozwoju artystycznego. na pierwszym roku był rysunek, malarstwo, rzeźba. Dwie godziny rysunku i dwie godziny mechaniki – idealny świat dla mnie. trochę wrażliwości, trochę ścisłej matmy. myślę, że taka jestem. to jest dla mnie dobre miejsce.

ka: a jak wyglądają pani studia? WG: mocno się rozwinęłam. tu są bardzo inspirujący ludzie. pierwszy rok był dla mnie trudny przez brak umiejętności rysowania. prowadzący byli wymagający. na zajęciach z rysunku było bardzo źle… czułam się okropnie, bo ocenianie jest publiczne. raz miałam przebłysk geniuszu. Wygrałam konkurs na abstrakcyjną interpretację rysunku botanicznego brzozy. moja praca została wywieszona na wystawie. zrozumiałam, że nie lubię rysować, ale sztuka gdzieś we mnie jest. nie trzeba umieć fotorealistycznie rysować zamku, żeby być artystą lub architektem. rysunek trwał tylko rok. przetrwałam. na drugim roku już było tylko malarstwo, a na trzecim nie kładziono aż takiego nacisku na przedmioty artystyczne, więc szło mi znacznie lepiej.

ka: pani nadal maluje... WG: okazało się, że jak już nie mam nad sobą bata i groźnego profesora, to coś potrafię ciekawego stworzyć. przez chwilę prowadziłam na instagramie stronę z rysowanymi interpretacjami zdjęć: portrety linearne, kartki urodzinowe, zaproszenia ślubne. Było zainteresowanie. teraz już nie mam na to czasu. to się skończyło, gdy zaczęłam pracować na pół etatu. musiałam zrobić praktyki w biurze projektowym. nasze studia są bardzo wymagające. za dwa lata je skończę. teraz muszę się skupić na drodze zawodowej architekta.

ka: na święta i weekendy wraca pani do Białobrzegów. a co dalej? WG: lubię małomiasteczkowy klimat i społeczność. Bardzo chętnie wracam do Białobrzegów. to nie jest daleko od Warszawy. rozważam, gdzie mieszkać w przyszłości. teraz jestem tu, gdzie jestem. skupiam się na rozwoju zawodowym, a sztuka zawsze będzie grała w moim sercu. ●

Zagospodarowanie terenów nadpilicznych. Fragmenty dyplomowego projektu inżynierskiego Wiktorii Gorzelewskiej ©