BE RESPECT

Page 1

ISSN 2084-7823 | 0.00 PLN # 52 | 10_11 2018

BE

magazyn

RESPECT

52






Be magazyn redaktor naczelny / reklama / wydawca Michał Komsta m.komsta@bemagazyn.pl +48 662 095 779

zastępca redaktora naczelnego Joanna Marszałek j.marszałek@bemagazyn.pl

dyrektor artystyczny Dawid Korzekwa dawid@korzekwa.com

redaktor prowadzący/reklama Sabina Borszcz s.borszcz@bemagazyn.pl + 48 500 108 063

korekta

wydawca

Małgorzata Kaźmierska

MAGAZYN BE S.C. Pyskowice, ul. Nasienna 2 bemagazyn.pl

współpracują Sylwia Kubryńska, Anna Wawrzyniak, Dorota Magdziarz, Angelika Gromotka, Adam Przeździęk, Katarzyna Zielińska, Wojciech S. Wocław, Katarzyna Szota-Eksner, Natalia Aurora Ignacek, Małgorzata Kaźmierska, Grzegorz Więcław, Joanna Zaguła, Wojciech Radwański, Tomasz Pietrzak, Aneta Klejnowska, Malwina Pycia, Joanna Durkalec. Na okładce: fot. Wojciech Radwański Available on the

App Store

Zespół BE Magazyn nie odpowiada za poglądy zawarte w zamieszczanych tekstach. Wszystkie artykuły i felietony odzwierciedlają poglądy wyłącznie autorów odpowiedzialnych za treść merytoryczną w naszym magazynie. Ich treść nie zawsze pokrywa się z przekonaniami redakcji BE. Nie odpowiadamy za treści nadsyłane przez naszych reklamodawców. Wszystkie materiały zawarte w naszym magazynie są własnością BE i są chronione prawami autorskimi. Wszelkie zastrzeżenia i pytania związane z ich treścią należy kierować bezpośrednio do autorów. Redakcja BE Magazyn.


Respect Szacun Wszystkim! W tym wydaniu piszemy o... szacunku (jeśli jeszcze nie zauważyliście). Będzie zatem o poszanowaniu w szerokim tego słowa znaczeniu i bardzo na czasie, bo zajmiemy się szacunkiem do płci i orientacji seksualnej, powiemy NIE rasizmowi w sporcie i nie tylko tam, pokłonimy się też ROZMOWIE, takiej zwykłej niezwykłej, toczącej się przy stole zastawionym dobrym jedzeniem, z grupką ludzi wokół, którzy potrafią na chwilę odłożyć telefon i zagadać do drugiego człowieka. Z szacunkiem odniesiemy się także do zawodu kucharza, rebelianckich butów, które powstały w celach leczniczych, a potem stały się modowym hitem. Przygotujemy się na Barbórkę 2018, powspominamy film „Paciorki jednego różańca”, bo za chwilę stuknie mu 40 lat, zaglądniemy do Fabryki Porcelany w Katowicach i opowiemy o polsko-włoskim romansie designu! Ważne! Od tego wydania na naszych łamach będziemy gościć Bartosza Gajdę z kabaretu Łowcy.B i Jego felietony z cyklu Pan z kabaretu. A na pytania z Kwestionariusza Prousta tym razem odpowie Agnieszka Hyży! Więcej fajnego w środku. Czytajcie! -----------------------------------------------------------Zdjęcie z okładki Wojciech Radwański: Zdjęcie zostało wykonane na Warmii we wrześniu 2015 roku. Przedstawia mojego wujka Andrzeja podczas corocznych wykopków. Każdego dnia ciężko pracuje, prowadzi małe gospodarstwo rolne. Produkty, które wytwarza, są w pełni ekologiczne, a jego działania mają ścisły związek z naturą. Od dziecka budziło to we mnie podziw i szacunek. -------------------------------------------------------------

Polub nas na Facebooku www.facebook.com/magazynBE

7


Spis treści 10 Joanna Durkalec / Szczęść Boże! 14 Aneta Klejnowska / Be Respect 15 Bartosz Gajda / A gdzie sweterek? 16 Sylwia Kubryńska / Szacunek…pod warunkiem, że myślisz tak samo 20 Kwestionariusz Prousta / Agnieszka Hyży 22 Grzegorz Więcław / #SzacunekDlaWszystkich 26 Sabina Borszcz / O każdej porze, jest powód by do nas zawitać 32 Tomasz Pietrzak / POEZJA KOBIET! Zapamiętajcie to raz na zawsze 34 Joanna Zaguła / Co się chwali? 38 Natalia Aurora Ignacek / Kuchnia pełna szacunku 42 Wojciech S. Wocław/ Savoir-vivre 46 Małgorzata Kaźmierska / Z szacunkiem, proszę! 50 Dorota Magdziarz / Z gór do subkultur. Dr. Martens 54 Katarzyna Zielińska / Obudź respekt. O szacunku do siebie 58 Anna Wawrzyniak / Z szacunku do natury 64 Angelika Gromotka / Z szacunku do materiału, czyli polsko-włoski romans designu 70 Katarzyna Szota-Eksner / Be Women



BE LuBE

Joanna Durkalec

Szczęść Boże! Kto z górniczej rodziny, ten zrozumie. Tym razem BE Respect chyli czoła wszystkim górnikom, bez których koc i ciepła herbata w te zimne wieczory, to byłoby dla nas wszystkich za mało. Usiądźcie wygodnie i sprawdźcie co nowego (lub co do odkrycia na nowo) w Czarnej Ziemi.

Walcownia w Katowicach Jako, że od teraz BE znajdziecie również w Walcowni, fajnie byłoby przybliżyć nieco to miejsce. Budynek, w którym mieści się Muzeum Hutnictwa Cynku Walcownia, istnieje już od 1904 roku i powstał, ponieważ koncern Georg von Giesches Erben AG potrzebował miejsca do przerabiania cynku na gotowe wyroby. Ostatecznie zabrakło dwóch lat, by Walcownia mogła obchodzić swoje setne urodziny, ponieważ w 2002 roku władze huty podjęły decyzję o zatrzymaniu produkcji surowego cynku i kilka lat później zamknęły Walcownię. Wspaniały budynek o mocno ograniczonym zdobnictwie architektonicznym musiał troszkę zaczekać na kolejne czasy świetności, które nadeszły w 2010 roku, kiedy to cały obiekt oficjalnie wpisano do rejestru zabytków. Walcownia w swoich progach gościła między innymi wystawę Droga Przemysłowa 13, zorganizowaną przez instytucję kultury Ars Cameralis, we współpracy ze Stephanem Strouxem w ramach Industriady w 2013 roku. Rok ten okazał się dla Walcowni prawdziwym przełomem, ponieważ została ona wystawiona na sprzedaż i po sfinalizowaniu transakcji, niemal natychmiast rozpoczęto prace konserwatorsko-remontowe. Dziś obiekt leży na Szlaku Zabytków Techniki i czynnie uczestniczy w życiu kulturalnym Katowic. Warto dodać, że w budynku znajdują się aż trzy stałe ekspozycje, na których zobaczyć można między innymi motocykle (i junaki i harleye), wystawę różnych rodzajów napędów (np silniki, jakie montowano niegdyś w ogromnych okrętach), a dla zainteresowanych przemysłem – jedyny w Polsce ciąg technologiczny, służący do wytwarzania i walcowania blach cynkowych. Ponadto miejsce jest przyjazne dla ludzi ze zwierzakami (oby więcej takich!) i ponoć pozwalają tam nawet wjechać rowerem! To także przestrzeń, w której można organizować rozmaite wydarzenia artystyczne oraz konferencje, targi i gale. Nadaje się również do realizacji planów filmowych, klipów czy plenerów fotograficznych. Bilety na wystawy: 8-15 zł


BE LuBE

fot. Barbara Kubska / © Ars Cameralis

Sówka / Raspazjan / 1.12.2018 r. Dla niewtajemniczonych zestawienie tych dwóch artystów w pierwszej chwili może wydawać się dziwne. Dwa zupełnie różne języki wypowiedzi, dwa inne sposoby patrzenia na Śląsk. Sówka to ostatni żyjący przedstawiciel przesyconej okultyzmem Grupy Janowskiej, malujący przemysł, pokazujący życie na kopalni i wokół niej. Raspazjan patrzy na to wszystko z nieukrywanym zachwytem. Tworzy murale na pokopalnianych budynkach, delikatnie nawiązując do tego, co było. Ezoteryka, magia i alchemia są właśnie tym, co ich łączy. Jednodniowa wystawa w katowickiej kamienicy to manifest będący hołdem dla Śląska i kobiet, hołdem dla guru i ucznia, którzy prywatnie znaleźli wspólny język, pomimo dzielącej ich różnicy wieku. Obaj artyści podjęli próbę wymiany doświadczeń, która zaowocowała metaforyczną zamianą ról: Sówka wychodzi na ulicę, zabierając ze sobą nagie kobiety, a Raspazjan zmniejsza format swoich prac, zamieniając otynkowane ściany na arkusze papieru. Dwa światy przenikają się nawzajem. Powstają kolaże. Wystawa Sówka/Raspazjan stanowi próbę podsumowania i opowiedzenia, czym kiedyś była sztuka naiwna, jak wygląda obecnie oraz jak będzie rozwijać się na przestrzeni kolejnych lat. Chcesz zdobyć zaproszenie na wernisaż? Więcej na: https://www.facebook. com/Technokultura

„Paciorki jednego różańca” (1979) / reż. Kazimierz Kutz W przyszłym roku film będzie obchodził swoje czterdziestolecie, ale jego wiek nie ma znaczenia, ponieważ za każdym razem wzrusza tak samo. Nie wiadomo czy to przez niesamowitą muzykę Kilara, która od pierwszych sekund uderza prosto w serce, znajome widoki, czy ludowe porzekadło mówiące o tym, że starych drzew się nie przesadza. „Paciorki jednego różańca” to historia emerytowanego górnika, który z charakterystycznym uporem wykazuje sprzeciw wobec planów utworzenia osiedla z wielkiej płyty w miejscu domków górniczych na Giszowcu (tak, chodzi o te bloki, które stoją tam teraz), ponieważ nie wyobraża sobie życia w zaszufladkowaniu. Jak paciorki różańca razem z niszczonymi domami sypią się najważniejsze śląskie wartości: więzy rodzinne (bo przecież wielopokoleniowa rodzina nie zamieszka w kilkudziesięciometrowym mieszkaniu), sąsiedzkie przyjaźnie i zachowanie swojej własnej autonomii, pomimo życia w większej społeczności. Kutz opowiada tę historię, pokazując szczerze i bardzo obrazowo, jak w tamtych czasach (i nierzadko po dziś dzień) wyglądało życie tradycyjnej śląskiej rodziny, gdzie ojciec górnik i głowa rodziny zajmuje najwyższą pozycję i jak powie, tak po prostu ma być.


BE LuBE

Trasa Wodna w Sztolni Królowej Luizy Każdy rodowity Ślązak (albo jak kieryś woli – hanys) ma przynajmniej jednego górnika w rodzinie, ale właściwie… co z tego? Na czym polega praca pod ziemią większość z nas wie tylko z opowieści. Co poniektórzy mieli więcej szczęścia i ze sznitką w plecaku zjechali kilkaset metrów w dół, żeby pobłądzić trochę w ciemnych korytarzach. To nadal niewiele, dlatego warto zajrzeć do Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, albowiem od jakiegoś czasu instytucja ta oferuje dwie genialne w swojej oczywistości atrakcje dla wszystkich tych, którzy chcą czegoś więcej niż podotykać czarnych od węgla ścian. Opcja numer jeden to Szychta w Kopalni Guido. Wkładasz strój sztygara i zjeżdżasz 355 metrów pod ziemię, gdzie po 1,5 kilometrowym spacerze docierasz do ściany wydobywczej i zaczynasz przenosić rury oraz montować przenośniki. Wszystko to odbywa się w pyle, osadzającym się wszędzie, gdzie tylko możliwe (palec nie górnik, nos nie kopalnia – pamiętacie?). Dla nielubiących się nadwyrężać proponuję bardziej statyczną wersję odkrywania wnętrz kopalni w postaci Podziemnej Trasy Wodnej w Sztolni Królowej Luizy, która umożliwia przepłynięcie łodzią pod 180 tysięcznym miastem. Fajne, co nie? Zatem kaski na głowę! Cena: Trasa Wodna w Sztolni Królowej – 40-60 zł/ os. Szychta w Kopalni Guido – 99 zł/os.

Beata i Bajm – czterdziestolecie / 5.11.2018 / Spodek Mogłoby się wydawać, że ten koncert pasuje do tego zestawienia jak pięść do oka, ale kto z nas nie zna przynajmniej jednego z tekstów Beaty? Wulkan dobrej energii, (mimo zaawansowanego jak na wokalistkę wieku) wciąż może pochwalić się swoją Białą Armią, która składa się z sześćdziesięcio-, trzydziesto-, a nawet dwudziestolatków! Beata Kozidrak stała się symbolem pokolenia, które wierzy, że życie pełną piersią kończy się dopiero po ostatnim wydechu. Cztery dekady pełne żywiołowych koncertów, cały worek przebojów i cudowny wizerunek sceniczny. Bajm swoją zacną rocznicę będzie świętował w największych miastach w Polsce, dlatego zespół nie ominie też Katowic. Koncerty okraszone zostaną archiwalnymi zdjęciami, filmami i – co najciekawsze – występem zespołu w towarzystwie orkiestry. Cały ten anturaż to nie lada gratka dla każdego, kto przynajmniej raz w roku, w sylwestra odśpiewuje wers o tym, że „nie odnajdzie nas ta sama chwila”. Bilety: od 79 zł


BE LuBE

Rybnicka Jesień Kabaretowa / 15-19.11.2018 r. / Z czego słynie Rybnik? Z Zalewu pełnego piranii, serialu „Diagnoza” i z Ryjka! XVII Rybnicka Jesień Kabaretowa nadchodzi wielkimi – jak przystało na wielkiej rangi wydarzenie kabaretowe – krokami. Zdobycie biletów na ten festiwal każdorazowo przypomina sytuację jak na Męskim Graniu – rusza sprzedaż i po krótkiej chwili bilety są już niedostępne. Podobno w 2014 roku pierwsza pula tysiąca biletów rozeszła się w rekordowym czasie SIEDMIU sekund, a po uruchomieniu sprzedaży na portalu odnotowano ponad 150 tysięcy wejść (dodam, że to więcej niż liczba mieszkańców Rybnika)! Brzmi niewiarygodnie, ale spokojnie – sporo biletów z racji nieopłaconej rezerwacji wraca do obiegu. Tym razem w konkursie wystąpią: Paranienormalni, Łowcy.B, Kabaret Czesuaf, Kabaret Chyba oraz Kabaret FiFa-RaFa. Ponadto potwierdzono również specjalny, premierowy program Kabaretu Młodych Panów (oni też są z Rybnika!). Tegoroczny Ryjek wzbogacony został o sztukę teatralną – zamiast tradycyjnego koncertu specjalnego zobaczymy komedię „Sceny dla dorosłych, czyli sztuka kochania” z Kasią Skrzynecką i Piotrem Gąsowskim. Bilety: 60-140 zł (Koniecznie sprawdźcie line-up! Na niektóre z wydarzeń wstęp wolny!)

Mów – Historie zebrane Mówić można dużo, byle z sensem. A oni nie tylko mówią, ale i grają po prostu dobrze. Zespół MÓW pochodzi z Katowic i składa się z czworga kreatywnych muzyków, którzy dobrze wiedzą, co zrobić ze swoim talentem. Ania, Aga, Mateusz i Patryk wyczarowali genialne soulowe brzmienia, opatrzone zuchwałymi (w dobrym tego słowa znaczeniu) tekstami. Jesienią ubiegłego roku własną determinacją i własnym nakładem środków wydali swoją debiutancką epkę, a teraz, idąc za ciosem – pierwszy album. Z materiałem pojechali aż na Słowację, gdzie w wytwórni Hevhetia wytłoczyli pierwsze krążki, opatrzone ich nazwiskami. Również w 2017 roku zespół zrealizował genialny projekt, zatytułowany MÓWimy muzyką, będący cyklem trzech etiud, poruszających różne problemy społeczne (zajrzyjcie na ich kanał na Youtube!). Ze swojej strony dodam tylko, że warto na bieżąco obserwować co u nich, ponieważ wróżę im coś więcej niż tylko epkę i album.


Be Respect według Anety Klejnowskiej: Grafika, którą stworzyłam do numeru Be respect to digitalowy kolaż. Kolaż przedstawia twarze, które są po części zasłonięte. Projektując grafikę, chciałam pokazać to, że czasami ludzie muszą się ukrywać ze względu na nierówności i brak szacunku, a każdy człowiek zasługuje na szacunek. Powinniśmy siebie wzajemnie respektować, bez względu na wiek, pochodzenie czy kolor skóry – Aneta Klejnowska.

Aneta Klejnowska – absolwentka architektury wnętrz i grafiki na warszawskiej ASP. Swoje doświadczenie zdobywała w Polsce i za granicą pracując i kształcąc się między innymi w Nowym Jorku i Londynie. Laureatka warsztatów "Art and Fashion Forum by Grażyna Kulczyk" w kategorii ilustracja modowa. Jej największą pasją jest malarstwo i moda. www.behance.net/anetaklejnowska


A GDZIE SWETEREK? Dzień dobry. Nazywam się Bartosz Gajda i na co dzień występuję w kabarecie Łowcy.B. Oprócz tego mam żonę taką a taką, dzieci takie a takie, mieszkam tu i tu, mam knajpę taką i taką. Bardzo lubię to i to, nienawidzę tego i tego, interesuję się tym i tym. Jednak dla większości ludzi jestem „panem z kabaretu”. To im wystarcza, nie potrzebują wiedzieć więcej. Kiedyś mnie to irytowało. Teraz jestem starszy i dojrzalszy (mam 64 lata, tylko używam dobrego kremu). Biorąc pod uwagę przelotność spotkań z ludźmi, wiem, że tak szybko jak nasze drogi się przetną, tak szybko rozejdziemy się w swoje strony. Ci, którzy mnie rozpoznają na ulicy, widzą we mnie jajcarza, człowieka, który nic nie robi w życiu, tylko żartuje. Z jednej strony to rozumiem, ale z drugiej, jeśli ktoś rozpozna na ulicy boksera, to od razu się chowa, żeby nie dostać w trąbę? Dziennikarze też często zadają pytanie: „Rodzina to musi mieć z panem w domu wesoło, prawda?” Zazwyczaj odpowiadam pytaniem: „A czy jak pan/pani redaktor wraca po pracy do domu, to przeprowadza z rodziną wywiady?” Pewnie, że nie. Dom to dom, a praca to praca. Im mniej jej w domu, tym lepiej dla wszystkich. Czasami nawet śmiesznie się patrzy, jak ktoś poznaje na ulicy i niby przypadkowo przechodzi jeszcze raz, żeby się upewnić, czy dobrze widział: - To on? Kto? - No ten tu. Patrz, z kabaretu. - Co ty, to nie on. Tamten nie był taki gruby. Poza tym kabareciarze nie mają dzieci i nie siedzą w restauracji i nie jedzą. Nawet piwa nie ma, tylko colę. To nie on.

– Mówię ci, że to on. Udowodnię ci. Podchodzi bliżej i pada to niesamowicie zaskakujące pytanie: A gdzie sweterek?!?! Cóż zrobić w takiej sytuacji? No muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego pytania. 15 lat na scenie, z czego 13 w poszarpanym sweterku, bo takie sobie wymyśliliśmy kostiumy. Ale nikt jeszcze nie zadał pytania: „A gdzie sweterek?”. No może poza dwoma tysiącami osób przed panem. Moja koleżanka pracowała w budce z lodami. Opowiadała mi o swojej pracy. Na początku ją denerwowało to, jak zwracali się do niej mężczyźni. Z czasem stało się fascynujące. Skąd w ludzkiej głowie myśl, że sprzedawczynię rozbawi: „Zrobi mi pani loda?” i puszczone oczko. Kiedyś towarzyszyłem jej przez godzinę. Słyszeliśmy ten tekst z 50 razy. Pomnożone przez 8 godzin pracy, 5 dni w tygodniu daje 2 tysiące propozycji nie do odrzucenia na tydzień! Ale wzięcie! Czy zatem jestem prywatnie jajcarzem? Odpowiem zwyczajnie: i tak i nie. Czasami mam dobry humor i popisuję się przed rodziną i znajomymi. Lubię rozbawiać ludzi, mam predyspozycje do tego zawodu. Lubię się popisywać przed innymi – taka natura. Najbardziej lubię to robić, kiedy nie muszę. W pracy muszę – taka robota panie, ale po pracy mogę sobie wybierać momenty śmieszności. Dlatego większość komików lubi przebywać ze znajomymi. Takimi prawdziwymi, nie poznanymi dwie godziny temu. Mamy wspólne tematy, nikt od nikogo niczego nie oczekuje. Każdy ma taką swoją grupę, prawda? Muszę kończyć, bo znajomi czekają i piwo mi szkłem przejdzie. AVE!

Bartosz Gajda. Wybitna osobowość, gwiazda estrady, jeden z najlepszych komików na świecie. Połączenie najlepszych cech Zbigniewa Buczkowskiego i Gerarda Depardieu. Gwiazda estrady. Na co dzień występuje w wyśmienitym kabarecie Łowcy.B, z którym co roku dostaje kilkaset nagród na przeglądach i festiwalach. Ogrom jego talentu można docenić, oglądając kanał na YouTube „50 Twarzy Gajdy”, który ma ponad 20 mln subskrybentów, a poszczególne filmiki po kilkanaście (słownie kilkaset) miliardów wyświetleń. Gwiazda estrady. Bilety na jego stand up wyprzedają się za bezcen, a przed każdym występem zjawiają się koniki, oferujący bilety po cenie kilkukrotnie wyższej od tych sklepowych. Doceniony przez najznamienitszych reżyserów, prawdziwa gwiazda estrady, szarmancki, oszałamiająco utalentowany. Gwiazda estrady. Gdzie się nie pojawi, zaraz obok niego zbiera się tłum ludzi, by posłuchać, co ma do powiedzenia. Jego perlisty śmiech przeszedł do legendy, a lotność żartu nie przestaje zadziwiać. Kto go zna, ten wie, że można go było zobaczyć w wielu amerykańskich filmach. Gwiazda estrady. Któż nie pamięta jego ról w „Ace Ventura” czy „Gliniarz z Beverly Hills”? Nie bójmy się tych słów: Polskę ogarnęła Gajdomania. Pozdrawiam Bartosz Gajda. Sam to pisałem.

BARTOSZ GAJDA | 50 twarzy Gajdy/YouTube

Pan z kabaretu

15


SZACUNEK… …POD WARUNKIEM, ŻE MYŚLISZ TAK SAMO KTOŚ PISAŁ NA TABLICY, ŻE KOBIETY ŻĄDAJĄ SZACUNKU, GDY SIEDZĄCA OBOK MNIE DZIENNIKARKA POWIEDZIAŁA GŁOŚNO: „KOBIETY W POLSCE SĄ NAPRAWDĘ GŁUPIE, A NAJGŁUPSZE SĄ MOHERY”. SYLWIA KUBRYŃSKA

16


Skoro mowa o szacunku, to mam parę słów. Parę słów gorzkich, ale być może refleksyjnych, takich, które być może pomogą nam nauczyć się rozmawiać bez rzucania w siebie starymi kapciami. Ale po kolei. Przy okazji wydarzeń około ustawy antyaborcyjnej powstał intensywny ruch protestu, sprzeciwiający się jej zaostrzeniu. Jako feministka myślę, że zaostrzenie ustawy jest bardzo krzywdzące dla kobiet, nigdy też nie ukrywałam, że samą ustawę uważam za krzywdzącą i nieżyciową. Gdybym jednak zasiadała przy stole podczas tak zwanej „burzy mózgów”, nie wpadłabym w zachwyt nad pomysłem, by hasło protestujących brzmiało: „Aborcja to życie”. Z pewnością oponowałabym, proponując w zamian coś, co trafi nie tylko do przekonanych o słuszności walki o prawa kobiet, ale też do osób mających inny pogląd na tę sprawę, a przede wszystkim do tych, którzy dziś decydują, co zostanie uchwalone, a co nie. Może: „Legalna aborcja = ratunek”? Bo faktycznie, jest to czasem ratunek, również dla życia.

Dziesięć lat pracy w agencji reklamowej nauczyło mnie, że najważniejsza nie tylko w handlu, ale też w polityce jest skuteczność. I wiem z doświadczenia, że hasło o treści „Aborcja to życie”, wymalowane na różowej koszulce feministki jest po prostu nieskuteczne. Dlaczego? Bo nieprawdziwe. A jeśli nawet jest prawdziwe, to stanowi zbyt daleko idący skrót myślowy, nieczytelny dla większości ludzi. Bo co oznacza aborcja? Słowo to pochodzi od łacińskiego abortio, czyli poronienie, przerwanie ciąży. Bez względu na to czy uważamy, iż płód to już człowiek, czy nie, zaprzeczyć się nie da, że jest to życie. Nawet jeśli samo nie funkcjonuje, to jednak istnieje, bo się dzieli, rusza, bo bije mu serce. Stanowi część biologii, jak liść albo wykluwający się z kokonu motyl. Jeśli więc zerwiemy liść, lub zniszczymy kokon, jak by nie patrzeć – przerwiemy cykl życia. Owszem, życie liścia czy motyla nie powinno być stawiane ponad życiem dorosłej kobiety i ja wcale z tym nie dyskutuję. Dostrzegam jednak absurd w nieszczęsnym haśle i choć je w pewnym sensie rozumiem (życie kobiety), sprzeciwiam się generalizowaniu i skracaniu do tego stopnia, nie tylko dlatego, że taki zlepek słów w obozie przeciwnym zamiast merytorycznej dyskusji wywoła jedynie pogardę i pukanie się w czoło. Ale też dlatego, że nie dla każdej kobiety aborcja to życie. Znam osobiście takie, dla których aborcja oznaczałaby tragedię. I na ile się orientuję – jest ich sporo.


Większość tych komentarzy pochodziła od kobiet, nazywających siebie feministkami. Feminizm – od łacińskiego słowa femina, czyli kobieta – to ruch społeczny związany z równouprawnieniem kobiet. Zakłada równe traktowanie i wolność myśli bez względu na płeć. Feminizm to szacunek. Bez względu na poglądy. Moja krytyka odnosi się więc do hasła, będącego jednym ze sposobów komunikacji. Komunikacja to dialog, rozmowa, wymiana poglądów, czasem próba przekonania dla dobra ogółu. Jestem jak najbardziej za komunikacją. Ale mogę mieć zastrzeżenia do sposobu komunikacji i przy tym haśle mam. To moje prawo. Nikogo nie obrażam, zwracam jedynie uwagę na to, że według mojej obserwacji, mojego doświadczenia i wiedzy, ten sposób komunikacji nie zadziała. Może też nie zadziała dlatego, że nie działał do tej pory? I tu się zaczyna kwestia szacunku. Ale zanim zajmę się nim sensu stricte, opowiem jeszcze jedną historię, również związaną z feminizmem. Byłam kiedyś w Warszawie na spotkaniu kobiet walczących o swoje prawa. Pojawiły się na nim sławne osobistości, feministki z pierwszych stron gazet. Prowadząca napisała na tablicy kilka haseł, zawierających żądania kobiet. Tam właśnie znalazł się m.in. szacunek. „Kobiety żądają szacunku”. Kiedy prowadząca pisała te słowa, siedząca obok mnie dziennikarka poczytnej gazety wypowiedziała takie oto zdanie: – Kobiety w Polsce są głupie, a najgłupsze są mohery. Nikogo te słowa nie raziły. Nikogo nie razi stosunek feministek do kobiet w Polsce. Nikt nie zauważa, że pogarda wobec kobiet starszych („moherów”) wyklucza założenia wypisane na tablicy. Kiedy odniosłam się do hasła „Aborcja to życie”, zostałam publicznie zlinczowana. Dowiedziałam się, że jestem „papierowa”, niedouczona w dziedzinie biologii i medycyny, że swoją wypowiedzią zakończyłam liberalny feminizm w Polsce. I kim ja w ogóle jestem, bo na pewno nie zasługuję na to, by kimkolwiek być. Powstał również pomysł, by interweniować w redakcji „Wysokich Obcasów”, dla której pracuję. Jak rozumiem, w sprawie mojego dalszego zatrudnienia.

Jestem kobietą. Kobiety podpisujące się pod wartościami definiującymi feminizm, wyśmiewały mnie, wyszydzały na forach, kazały się „doedukować” oraz wstydzić. Oto grupa feministek chce pozbawić mnie – kobietę – pracy, o którą starałam się latami, rozbijając szklany sufit. Powiedziałam, że hasło jest nieskuteczne.


Avant Après / ul. Kupa 5, Kraków / tel. 12 357 73 57 www.avantapres.pl

włosy: styliści Avant Après / stylizacja: Wojciech Skulski / mua: Barbara Rębiś / foto: Łukasz Radzięta


KWESTIONARIUSZ PROUSTA NA TRZECI OGIEŃ IDZIE AGNIESZKA HYŻY

Kwestionariusz Prousta to rodzaj popularnej gry towarzyskiej z XIX wieku, która na przestrzeni czasu doczekała się wielu przeróbek. Pomysłodawczynią pytań jest przyjaciółka Prousta, Antoinette Faure, córka Françoisa Faure’a, prezydenta Francji w latach 1895-1899. Słynny pisarz odpowiadał na nie kilkakrotnie. Od dawna wiadomo o formularzach wypełnionych przez niego najprawdopodobniej w wieku 13 i 20 lat. Natomiast na początku kwietnia br. Laurent Coulet, paryski księgarz, odkrył trzeci kwestionariusz, wypełniony przez Prousta w wieku 15 lat. Nosi tytuł „Mes confidences” (z fr. „Moje sekrety” albo „Moje zwierzenia”). My do legendarnego zestawu dodaliśmy jeszcze kilka pytań o Śląsk.


Pochodząca z Katowic dziennikarka i prezenterka telewizji Polsat i Polsat Cafe, dyrektor kreatywny Wedding.pl. Karierę w mediach zaczęła w 2002 od zwycięstwa, wraz ze swoją mamą, w konkursie piękności Matka i córka, zorganizowanym przez firmę Oriflame, a w 2005 roku otrzymała tytuł Miss Śląska i wzięła udział w wyborach Miss Polski, gdzie dotarła do finału. W 2007 roku zadebiutowała w telewizji Polsat, jako prowadząca magazyn Się kręci wraz z Maciejem Rockiem i Maciejem Dowborem. Była także gospodynią takich programów jak ''Gwiezdny Cyrk'', ''Grunt to rodzinka'', ''Studio weekend'', ''Super rodzinka'', ''Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami'', czy ''Twoja twarz brzmi znajomo''. Jest pomysłodawczynią i redaktorem naczelnym kwartalnika ''Wedding Show”, a wiosną 2019 roku poprowadzi program Polsatu ''Cztery wesela''. Wielokrotnie prowadziła także imprezy organizowane przez stację Polsat m.in. Sopot TOPtrendy Festiwal, Sopot Top of the Top Festival, Polsat SuperHit Festiwal czy koncerty sylwestrowe. Mama 6 letniej Marty. Od 2015 roku jest żoną piosenkarza, Grzegorza Hyżego. Pytania: 1. Główna cecha mojego charakteru? Komunikatywność. 2. Cechy, których szukam u mężczyzny? Lojalność. 3. Cechy, których szukam u kobiety? Empatia. 4. Co najbardziej cenię u przyjaciół? Zaufanie. 5. Moja główna wada? Bałaganiarstwo. 6. Moje ulubione zajęcie? Czas spędzany z rodziną. 7. Moje marzenie o szczęściu? Pełen dom, zdrowi bliscy. 8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk? Nieuleczalna choroba. 9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem? Nagła utrata najbliższych mi osób. 10. Kim lub czym chciałabym być, gdybym nie była tym, kim jestem? Prawnikiem. 11. Kiedy kłamię? Wtedy podobno trzęsie mi się podbródek. 12. Słowa, których nadużywam? Absolutnie. 13. Ulubieni bohaterowie literaccy? Pippi. 14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego? Dzieci. 15. Czego nie cierpię ponad wszystko? Zdrady. 16. Dar natury, który chciałbym posiadać? Rysowanie. 17. Jak chciałbym umrzeć? We śnie. 18. Obecny stan mojego umysłu? Rozkojarzenie. 19. Błędy, które najczęściej wybaczam? Spóźnialstwo. 20. Twoja dewiza? O swoje życie musisz zadbać sam, nie można na nikim wisieć. 21. Twoje ulubione miejsce na Śląsku? Katowice, bo to miejsca związane z rodziną. 22. Stereotyp o Ślązakach, który uznajesz za prawdziwy? Twardzi. 23. Jakie jest twoje ulubione śląskie słowo? Gelender i bajtel. 24. A za którym ze śląskich słów nie przepadasz? Raus.


#SZACUNEKDLAWSZYSTKICH GRZEGORZ WIĘCŁAW, psycholog sportu | www.glowarzadzi.pl

Głowa Rządzi

22


Arena zmagań sportowych może być naprawdę bezlitosnym miejscem dla zawodników w każdym wieku i na każdym poziomie treningowego zaawansowania. Kiedy rywalizacja toczy się tylko i wyłącznie o zwycięstwo i dominację nad przeciwnikiem, zdarza się, że sportowcom i trenerom puszczają wszelkie hamulce. Wydaje się, że nie ma wówczas miejsca na zasady moralne, a stery przejmuje żądza wygranej za wszelką cenę. To zjawisko tak wyraźnie zarysowane we współczesnym sporcie obserwujemy oczywiście w różnych innych obszarach codziennego życia – w pracy, w szkole, a nawet w domu (ten, kto ma rodzeństwo, wie, o czym mówię!). Budowanie kręgosłupa moralnego jednostek, zespołów i całych organizacji, opartego na wartościach takich jak dostępność, tolerancja i szacunek to szalenie ważne, ale też trudne wyzwanie obecnego świata. Musimy je po prostu podjąć. W moim przekonaniu jest to szczególnie istotne w środowiskach, w których rozwijają się młode umysły – w przedszkolach, szkołach oraz wszelkiego rodzaju akademiach i klubach sportowych czy środowiskowych. Jednym ze znakomitych i sprawdzonych sposobów na kształtowanie przekonań i postaw jest upublicznianie pozytywnych przykładów. W dobie internetu i mediów społecznościowych dzielenie się nimi nie wymaga wiele – ot, jedno kliknięcie lub hasztag. W ostatnim czasie pojawiło się wiele ciekawych, szeroko zakrojonych kampanii społecznych, wartych

Twojego kliknięcia czy hasztaga. Staram się wnikliwie obserwować takie działania. Na przykład w środowisku piłkarskim w ciągu ostatnich dziesięciu lat takich godnych uwagi kampanii było sporo. Kibice piłkarscy na pewno kojarzą już działania przeciwko rasizmowi na boisku i trybunach (np. Let’s kick racism out of football oraz Say NO! to racism) czy homofobii (np. Rainbow Laces). Twarzami i głosami tych kampanii są znani piłkarze i trenerzy. Ich przekaz jest prosty – szanuj drugiego człowieka na boisku i poza nim. Podobny ton ma też cała kampania Europejskiej Federacji Piłkarskiej UEFA Respect, która promuje wartości związane z szacunkiem w stosunku do wszystkich zaangażowanych w grę – przeciwników, trenerów, działaczy, sędziów i kibiców. Ten projekt został zainaugurowany podczas Mistrzostw Europy w 2008 roku w Austrii i Szwajcarii, ale do dzisiaj logo UEFA Respect pojawia się na rękawkach koszulek wielu drużyn. Jeśli chodzi o wdrażanie wartości w światopogląd młodych ludzi, idea tych wszystkich współczesnych kampanii jest bardzo słuszna: wzmacniać rywalizację opartą na szacunku czy wręcz partnerstwie. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Rywalizacja oparta na partnerstwie! Amerykański psycholog, David Shields, z którym miałem zajęcia na studiach, często powtarzał, że współzawodnictwo jest najwyższą formą współpracy. Bo przecież to dzięki rywalizacji obie strony pojedynku rozwijają się i stają się jeszcze lepsze w tym, co robią. Konkretnym przykładem takiego postrzegania współzawodnictwa jest pewien mem, który


krążył jakiś czas temu w mediach społecznościowych. Przedstawia on dwóch tenisistów światowej klasy – Novaka Djokovicia i Rafaela Nadala, siedzących na swoich ławeczkach podczas przerwy w meczu. Djoković podaje ociekającemu potem Nadalowi butelkę wody. Podpis dobitnie oznajmia: „Przeciwnicy, nie wrogowie”. Ja jestem głęboko przekonany, że taki właśnie może być sport i… życie! Szacunek dla przeciwnika podczas rywalizacji to ważna sprawa, ale powszechność dostępu do sportu i tolerancja dla pasji każdego gracza jest dla mnie jeszcze ważniejszą kwestią. Niedawno Polski Związek Piłki Nożnej odpalił fenomenalną kampanię społeczną – #PiłkaDlaWszystkich (zachęcam do sprawdzenia wpisów w mediach społecznościowych pod tym właśnie hasztagiem). W wielu miastach w Polsce pojawiły się billboardy, przedstawiające zwykłych i jednocześnie wyjątkowych ludzi, zaangażowanych w piłkę nożną. Raczej nie dowiedzielibyśmy się o nich z pierwszych stron gazet. W akcji nie zobaczymy reprezentantów Polski czy zawodników Lotto Ekstraklasy. Są tam jednak piłkarze i piłkarki z krwi i kości, którzy z wielką odwagą i pasją odpowiadają nam na pytanie – dla kogo jest piłka nożna? Dla wszystkich! Kim są bohaterowie tejże kampanii? To Kuba Pawłowski (zawodnik Akademii

Amp Futbol Varsovia), Jerzy Fałkowski (65-letni bramkarz B-klasowego KS Wołczkowo-Bezrzecze), Paweł Radny (kapitan B-klasowej Jedności Podmokle), Marcin Ryszka (niewidomy piłkarz Tyniecka NWP Kraków), Magda Figura (sędzia piłkarska), Inez Sikora (młoda piłkarka UKS SMS Łódź), Michał Resmerowski (młody piłkarz Gryfa Tczew), Eliza Grzymała (piłkarka błotna z Czerwionek), Józef Krzynówek (wolontariusz senior) i Urszula Bańcarz (piłkarka drużyny Mamuśki z Kaszyc). Jak widać, w kampanii mamy cały przekrój naszego społeczeństwa – ludzi obu płci, w każdym wieku i o różnym stopniu sprawności oraz poziomu zaangażowania. A każdemu z nich należy się wielki szacunek za podjęcie rękawicy i wejście do gry!


W UMAMI 26 PAŹDZIERNIKA zapraszamy na kolację degustacyjną, w klasycznej formie zaprosimy gości do stołu i będziemy poznawać połączenia smakowe oraz detale. Elegancka forma, którą mamy nadzieję uda nam się złamać uśmiechem i atmosferą - w końcu do smakowania potrzebny jest komfort i dobre samopoczucie. Kolację połączymy z winepairingiem, bazowe produkty będą pochodziły z Polski i Argentyny – tak jak szefowie kuchni.

W PLADO 27 PAŹDZIERNIKA złamiemy nieco konwencję i zamiast klasycznej degustacji zmierzymy się z luźniejszą formułą – mini menu również bazujące na produktach z Polski i Argentyny ale… Tym razem pokusimy się o live cooking. Goście będą mogli swobodnie porozmawiać z szefami kuchni, zobaczą jak przygotowywane są niektóre z dań, będą mogli posmakować, dotknąć i zapytać…

Te dwa dni to będzie nasze wspólne święto – święto produktu, na którym przecież opiera się gotowanie. Wyselekcjonowane alkohole oraz muzyka na żywo dopełnią wrażeń. Zadbamy o to, by ten czas był smaczny i wartościowy. Poznamy się lepiej i uchylimy trochę drzwi do tego co jest naszą pasją!


Rozmawiała Sabina Borszcz

O KAŻDEJ PORZE JEST POWÓD, BY DO NAS ZAWITAĆ – Od lat wiele miast podkreśla pokopalniane i pohutnicze dziedzictwo. A my tutaj mamy porcelanę, czyli coś bardziej unikatowego, delikatniejszego i ulotnego niż kojarzony ze Śląskiem przemysł ciężki. Porcelana to przeciwieństwo węgla i stali – mówi Rafał Wyszyński, prezes Fundacji Giesche, która od 6 lat opiekuje się Fabryką Porcelany w Katowicach. Zgranej grupie ludzi udało się stworzyć miejsce ciekawe i modne, zgrabnie połączyli nowe, nie zapominając o starym. W postindustrialnych przestrzeniach, pamiętających dziewiętnasty wiek, ulokowało się prawie 60 firm, głównie z branży nowoczesnych technologii, ale także: klub muzyczny, bistro z najwyższym w Europie piecem do pizzy, szkoła językowa i cross fit. Za dnia to miejsce do pracy, a po godzinach – relaksu i zabawy. – Tworzymy jeden duży networkingowy organizm i siatkę wzajemnego wspierania się – dodaje prezes fundacji.

W jakim celu powołano Fundację Giesche? Fundacja Giesche powstała, by zrewitalizować Fabrykę Porcelany w Katowicach. To był pierwszy i nadrzędny cel, z którego wyniknęły kolejne, czyli działania kulturotwórcze, wspieranie przedsiębiorczości i designu. Teraz to dobrze działający organizm, stale rozszerzający swoją działalność. A kto tworzy Fundację? Cały nasz porcelanowy zespół. Po latach dograny i podążający w jednym kierunku. Wszyscy pracujemy nad kolejnymi projektami i pomysłami. Każdy dokłada swój charakter. Nie ograniczamy zespołu do myślenia jedynie pod kątem Fabryki. Każdy, kto chce zrealizować ciekawy projekt, ma taką szansę, a ja cieszę się, kiedy pojawiają się nowe pomysły.

Jak to się stało, że trafiliście do Fabryki Porcelany w Katowicach? To był zupełny przypadek. Szukając 300 m biura pod zupełnie inną działalność, trafiłem do tego miejsca i wiedziałem już, że chcę tu zostać. Czy może Pan krótko przybliżyć historię Fabryki? Od jak dawny zakład był nieczynny, kiedy postanowiliście się nim zająć? Fabryka Porcelany powstała w tym miejscu w 1925 r., wcześniej od 1886 r. produkowano tu pasze dla zwierząt. Nawet pozostałą po tamtym czasie stajnię dla koni zaadaptowaliśmy na nowoczesne biura! Lata powojenne to typowy los starych obiektów w Polsce, czyli unowocześnianie, które w praktyce często oznaczało dewastację. Władza ludowa starała się zatrzeć wszelkie przedwojenne oznaki świetności. W głębokim komunizmie zniszczono m.in. oryginalne formy do produkcji porcelany Giesche. Na szczęście lata 60. i 70. ubiegłego wieku to także roz-



kwit polskiego designu. Dzięki temu na wielu stołach i w unikatowych kolekcjach możemy podziwiać powstające wtedy tutaj dzieła sztuki. Upadek komunizmu nie przyczynił się do rozkwitu tego miejsca. Od 2008 r. Porcelana Śląska była w stanie upadłości. Nie zostało tam zbyt wiele skarbów, bo zakład po 1989 r. dwa razy był niczyj. Fundacja Giesche przejęła Fabrykę Porcelany w 2012 r. i od tego czasu zaczyna się jej nowy rozdział. W jednym z wywiadów mówił Pan, że nie można rewitalizować budynku poza kontekstem, w którym się on znajduje. Co to oznacza w praktyce? Tu kontekstem jest produkcja porcelany i tło z nią związane. Nawet nazwa Fundacji pochodzi od pierwszej nazwy fabryki i nazwiska założyciela koncernu przemysłowego Giesche, zasłużonego dla rozwoju całego Śląska. Dzięki niemu powstały w Katowicach min. osiedla Nikiszowiec i Giszowiec. W momencie przejęcia w 2012 r. najłatwiej było wyburzyć te wszystkie podupadające


budynki i stworzyć coś nowego. My postanowiliśmy walczyć, by ochronić wyjątkowy fragment historii naszego regionu. Od lat wiele miast podkreśla pokopalniane i pohutnicze dziedzictwo. A my tutaj mamy porcelanę, czyli coś bardziej unikatowego, delikatniejszego i ulotnego niż kojarzony ze Śląskiem przemysł ciężki. Porcelana to przeciwieństwo węgla i stali. Stworzyliśmy w tym miejscu wiele wystaw stałych, związanych z produkcją porcelany, a nasza narracja od początku budowana była wokół pieców do wypału, zbierania starej porcelany, szukania eksponatów i pokazywaniu tego ludziom. Bardzo zależało nam też na tym, by w tym miejscu dalej produkowano porcelanę. I to się udało. Czyli w Fabryce wciąż powstaje porcelana? Tak, wypalane są zdobienia, a cykl produkcji można oglądać podczas czwartkowych wycieczek po terenie Fabryki. Jesteśmy obiektem Szlaku Zabytków Techniki i w każdym naszym zakamarku można dowiedzieć się, jaką funkcję produkcyjną spełniały te budynki przed laty. Na jakie trudności natrafiliście, kiedy podjęliście decyzję, że zrewitalizujecie Fabrykę? Przede wszystkim spotkaliśmy się z ogromną życzliwością i chęcią pomocy z wielu stron. Od władz Katowic, województwa, po mieszkańców i dawnych pracowników. To stanowiło nasz główny motor napędowy. A problemy były typowe, na jakie napotyka inwestor na terenach poprzemysłowych. Postępująca dewastacja, stara i chaotyczna infrastruktura, brak dokładnej dokumentacji i tak naprawdę wszystko do remontu. Plus panoszący się wszędzie złomiarze, którym nasza decyzja o niebudowaniu ogrodzenia ułatwiała tylko łatwy zarobek. Trochę czasu zajęło również doprowadzenie do tego miejsca komunikacji miejskiej, ale finalnie


udało się. Choć liczymy, iż wkrótce autobusy do Fabryki Porcelany będą jeździły częściej. Chcemy, aby była to przestrzeń przyjazna i dostępna. Tworzycie nowe, pamiętając i szanując stare. Zdaje się, że takie podejście podoba się mieszkańcom nie tylko Katowic, ale całego regionu, a nawet zagranicznym turystom? Cieszymy się, że udaje nam się tak wiele osób zarażać miłością do tego obiektu. Codziennie o każdej porze jest powód, by do nas zawitać. W ciągu dnia to miejsce pracy dla setek osób, można też u nas zrobić zakupy w sklepach i salonach wyposażenia wnętrz. Funkcjonują tutaj także m.in.: klinika stomatologiczna i medycyny estetycznej, szkoła językowa, cross fit, salon fryzjerski i kosmetyczny. Zaś wieczorami i nocami stajemy się tętniącym życiem centrum rozrywki, gdzie można miło spędzić czas we włoskiej restauracji Prodiż Bistro & Nero, z niezwykłym wnętrzem i najwyższym na świecie piecem do pizzy. Nasz klub muzycz-


Rafał Wyszyński, prezes zarządu Fundacji Giesche. Ślązak.

ny P23 jest uznawany za jedno z najlepszych miejsc z muzyką electro w Polsce. Niedawno tutejszy koncert polecany był przez londyński miesięcznik. Ile firm ma swoje siedziby w Fabryce? W tej chwili ok. 60, a ta liczba ciągle rośnie. Skupiamy głównie firmy tzw. nowych technologii. Dobrze w naszych postindustrialnych wnętrzach czują się firmy IT, start-upy, czy agencje reklamowe. Obiekt wielokrotnie był też planem filmowym dla seriali, programów telewizyjnych, czy spotów reklamowych. To dobre miejsce do pracy?

szło po Pana myśli?

Dla mnie idealne. Tworzymy jeden duży networkingowy organizm i siatkę wzajemnego wspierania się. Łatwo tutaj wymieniać usługi z innymi firmami. Nie trzeba wynajmować od razu dużych przestrzeni biurowych, bo mamy także do zaoferowania biurka w ramach co-workingu. Wynajmujesz biurko i już możesz tworzyć swój własny biznes.

Mogę śmiało powiedzieć, że poszło lepiej. Początki były trudne, mieliśmy momenty zwątpienia. Jednak teraz głównie pamiętam te dobre chwile i z optymizmem myślę o przyszłości.

Działacie szeroko, bo przecież to nie tylko ciekawie odrestaurowany kompleks budynków. To również duch miejsca i nasze zaangażowanie oraz zespół budynków, które stanowią unikatowy kompleks, wyglądający dziś prawie tak, jak 100 lat temu. Czy po niemal sześciu latach działalności w Fabryce, może Pan powiedzieć, że po-

Co prawda to nie rozmowa kwalifikacyjna, ale to pytanie wydaje się bardzo zasadne w kontekście Waszego przedsięwzięcia. Jak wyobraża sobie Pan Fundację za pięć lat? Będziemy pewnie realizować kolejne śmiałe projekty rewitalizacyjne, gdyż wyzwań i propozycji w tym zakresie nie brakuje. A Fabryka Porcelany będzie tętniącym życiem kompleksem z czerwonej cegły, uzupełnionym współczesną zabudową. Zdradzę, że z niecierpliwością czekamy na zmianę miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, który ułatwiłby nam niektóre zaplanowane działania. Zapewne za pięć lat będę z sentymentem wspominał momenty, kiedy znajdowaliśmy się na początku naszej drogi, gdy budynki były zalewane przy okazji każdego deszczu, a na elewacjach rosły dorodne drzewa. Już teraz ten czas przeszły wydaje się nierealny, a co dopiero za kilka lat… Dziękuję za rozmowę.


POEZJA KOBIET! ZAPAMIĘTAJCIE TO RAZ NA ZAWSZE POETKI W POLSCE WRESZCIE DOCHODZĄ DO GŁOSU I PRZEKRZYKUJĄ LEŚNYCH DZIADKÓW POEZJI! JEST TO PRZY TYM GŁOS CORAZ WYRAŹNIEJSZY, A ODKĄD WYPĘDZONO Z NIEGO ZASIEDZIANEGO OD DEKAD DUCHA HALINY POŚWIATOWSKIEJ, TAKŻE ORYGINALNIEJSZY I CIEKAWSZY. TOMASZ PIETRZAK

Licentia Poetica

32


Tak, poezja kobiet jest ciekawa! Zawsze była. Tylko z jakiegoś powodu upychano ją w kąt, szufladkowano, etykietowano „poezja kobieca”, spychano na margines, w przekonaniu, że wiersz o TEJ cipce, TEJ menstruacji, czy TYCH „babskich sprawach” to nie poezja, a jakiś co najwyżej feministyczny fempoem zrozumiały tylko dla kobiet. Kiedy jednak tak spiskowano, rzucano kłody i ignorowano, poetki po prostu rozpisywały się i o TEJ cipce, i o TEJ menstruacji, i, o TYCH „babskich sprawach”, ale także o tematach, jakie do tej pory stanowiły tabu w zdominowanym przez facetów świecie polskiej poezji. Miały odwagę… … i robiły swoje. To dzięki tej pracy u podstaw żegnamy powoli z polskiej literatury „poezję kobiecą”, a witamy pełnokrwistą, szczerą, bezkompromisową POEZJĘ KOBIET. To poezja, która nie wstydzi się ciała i nie unika niewygody przestrzeni, w jakiej to ciało oddycha. Daleka przy tym jest od pensjonarskiego chichotu i oglądania wszystkiego zza różowej firanki. W efekcie mamy dziś do czynienia z dojrzalszą analizą świata, ciała w świecie i świata w ciele. Gdybym miał zaryzykować, powiedziałbym, że nikt dziś nie pozwala sobie na tak odważny komentarz poetycki jak… poetki. To one mają odwagę przenoszenia postulatów z ulicy do wierszy, to one piszą tak, że jest nam niewygodnie, to one otwierają dla nas światy, które nie tylko powstają w wierszu, ale się wręcz w nich rodzą.

A skoro już mówimy o poetyckich narodzinach. Katarzyna Zwolska-Płusa, której wiersz wpinam w moją dygresję, to najlepszy przykład na to, jak fascynująca i odkrywcza jest POEZJA KOBIET!

poezja konfesyjna z akcentem psalmicznym

proces rodzenia książek ma się tak do procesu rodzenia dzieci jak logika niesprzeczności do działań obecnego rządu – powiedziałam a ty się zaśmiałeś. a to wcale nie jest śmieszne. bywa, że musimy sublimować, strajkować, wycinać (na)rządy tak często jak skórki. tutaj nie znaczy już tylko we mnie. to zaczyna (mi) przechodzić na inne obszary. i pojawia się ta kujawska ziemia, i zmarła ciotka przestaje mieć wymiar osobisty a staje się sprawą narodową. chciałabym, aby dla przykładu, zmartwychwstała i zastrzeliła jakiegoś faszystę na moich oczach. bo kiedyś to my mogliśmy w nich strzelać, niedługo oni w nas będą.

Katarzyna Zwolska-Płusa, urodzona 12 lutego 1986 roku. Zajmuje się poezją i prozą. W 2017 roku została finalistką Pracowni Po Debiucie za tom opowiadań „Magnolie”, a w 2018 za tom poetycki „Pomiędzy”. Wielokrotnie wyróżniona i nagrodzona na konkursach (między innymi w Turnieju Jednego wiersza im. Barbary Dziekańskiej, Konkursie Poetyckim im. Dionizego Maliszewskiego, Konkursie im. Jarosława Zielińskiego za najlepszy tom poetycki roku 2017). Publikuje wiersze i prozę w prasie literackiej, między innymi w „Dwutygodniku”, „Migotaniach”, „Fabulariach”, „Szafie”, „Helikopterze”. Pracuje jako tutorka, nauczycielka języka polskiego, etyki, prowadzi także zajęcia literacko-dziennikarskie w Zespole Szkół Artystycznych i Akademickich ALA w Częstochowie. Jest również asystentką na Uniwersytecie Humanistyczno-Przyrodniczym im. Jana Długosza w Częstochowie w Zakładzie Kulturoznawstwa. Współredaktorka Babińca Literackiego. Mieszka w Częstochowie.

Tomasz Pietrzak, rocznik ’82, poeta i felietonista Magazynu BE. Autor 4 książek poetyckich („Stany skupienia”, „Rekordy”, „Umlauty”, „Pospół”). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Toposie”, „Odrze”, „Arteriach”, „Czasie Kultury”, „Dwutygodniku”, „Miasteczku Poznań”, „Ricie Baum” i „Dekadzie Literackiej”, a także w antologiach m.in. „Przewodniku po zaminowanym terenie”, (OPT, Wrocław 2016). Jego wiersze tłumaczone były m.in. na angielski, słoweński i hebrajski. Mieszka w Katowicach i Krakowie.


CO SIĘ CHWALI? NO, NA PRZYKŁAD ZBIERANIE ŚMIECI Z PLAŻY, JABŁEK W SADZIE (W ZGOŁA INNYCH CELACH), ROBIENIE KONFITUR I ROZMAWIANIE Z LUDŹMI, NAJLEPIEJ PRZY STOLE. SZCZEGÓLNIE TO OSTATNIE BYWA BARDZO TRUDNE I DLATEGO WZBUDZA WE MNIE WIELKI SZACUNEK, JAK KTOŚ TO POTRAFI. JOANNA ZAGUŁA

34


– To się chwali, Smith – mówi do członka załogi gubernator John Ratcliffe w „Pocahontas”. Ten fragment słuchowiska, które w dzieciństwie znałam na pamięć, nagranego na kasecie na kanwie disnejowskiej bajki, stał się moim powiedzeniem. A potem nawet podstawą zabawy w „Co się chwali”, w jaką graliśmy podczas dłuuuugich nocy na studiach. Nie była to zabawa zbyt wyrafinowana, koncentrowała się na wymienianiu czynności, mogących nam przysporzyć szacunku. Temat ten powrócił do mnie, jak John Smith do Anglii, w ostatnich dniach, kiedy po raz kolejny zachwycałam się tym, że ludzie potrafią zagadywać do obcych. Bo osoby obdarzone taką umiejętnością i wykazujące się taką odwagą, powinny być traktowane, moim zdaniem, ze szczególną estymą! A jednak zazwyczaj jest inaczej. Ja na zagadywanie mam sprawdzoną reakcję – udaję, że mnie nie ma. Przez lata udało mi się dzięki temu nie zaprzyjaźnić z naprawdę wieloma osobami. Tak nas denerwują starsze panie, rozpoczynające rozmowy w przedziałach pociągów i wariaci w autobusach krzyczący, że system świateł na skrzyżowaniach montowała zgraja idiotów. A przecież często doskonale ich rozumiem. A poza tym uważam, że nie należy się zagadywaniu sprzeciwiać. Nie schlebiajmy sobie – nie zawsze to podryw. Ludzie czasami po prostu chcą pogadać. A bez zagadywania miasto byłoby jak architektoniczna makieta, pełna czystych budynków, pod którymi przechadzają się kosmici z Corel Draw. Rozmowy z przypadkowymi osobami tworzą atmosferę, będącą esencją miasta, sprawiającą, że zmienia się ono w żywy organizm, w przyjaciela, któremu ufamy i z którym wiążemy się nierzadko na całe życie. Takie miasto staje się bohaterem jak Nowy York dla Carrie Bradshaw w „Seksie w wielkim mieście”, czy Warszawa dla Tyrmanda w „Złym”.

Ale co zrobić, jeśli wiem, że rozmawianie jest takie ważne, a sama nie umiem rozmowy zacząć. Co więcej – nie doceniam jej, kiedy mi się przypadkowo nadarzy. Jak wtedy, gdy ktoś skomplementował dywan, z którym jechałam autobusem, albo kiedy zwyzywałam automat do biletów, a siedząca obok starsza pani uspokoiła mnie mówiąc, że mam ładne okulary. Na szczęście gdy nie wiadomo co zrobić, zawsze można poczęstować ludzi jedzeniem! Aby nie narazić się na nieprzyjemności, musimy tylko pamiętać, że rodzice odradzali nam branie cukierków od obcych. Dlatego też rozdawanie jedzenia na ulicy może się tak uświadomionym osobom źle skojarzyć. Zabierzmy się do tego inaczej. Zacznijmy od podstaw, czyli od najbliższego otoczenia. Może wydawać się oczywiste, żeby siadać do wspólnych posiłków z tymi, z którymi mieszkamy, ale w dzieciństwie oprócz „Pocahontas” naoglądałam się mieszkań moich szkolnych kolegów, gdzie


nie było rodzinnych stołów, a każdy jadł obiad wtedy, kiedy mu się chciało, najchętniej przed telewizorem. A jedzenie z ludźmi jest zdrowsze (przerywając gryzienie rozmową, jemy dłużej, ale mniej) i w ogóle łagodzi obyczaje. Przy stole nie musi też siadać zawsze rodzina. Mieszkamy przecież często z przyjaciółmi. Z moją współlokatorką na studiach miałam taki nieoficjalny kod. Kiedy któraś z nas stawiała czajnik na kuchence, zawsze padało „Chcesz herbaty?”. To bezpieczne pytanie, bo odmowa dotyczyła tylko herbaty, ale zgoda pozwalała na długie godziny, spędzone przy jedzeniu. I herbacie, o ile nie zapominałyśmy o niej, otwierając butelkę wina. Kiedy już dobrze wychodzi nam mówienie z pełnymi ustami przy własnym stole, możemy zacząć poszerzać krąg oddziaływania. Naturalnym obszarem ekspansji są mieszkania i domy sąsiadów. Oczywiście nie zachęcam do wpadania do nich znienacka, by wrzucić im coś na ruszt, ale do organizowania sąsiedzkich kolacji. Moi rodzice odwiedzają się ze znajomymi z końca ulicy, jakby żyli w latach 50. – raz zapraszają ich do siebie, a potem oni są zapraszani do nich. Pretekstem może być wszystko, co można zjeść lub wypić. Świeżo zebrany kosz orzechów włoskich z ogrodu („Wpadnijcie, mamy dla was wiaderko orzechów, a przy okazji skosztujecie tortu!”), wyborna woda brzozowa (Jeszcze ciepła, właśnie przywieźliśmy ją od Wieśka.), nalewka pigwowa („W tym roku wyszła mi wyjątkowo dobrze, musicie spróbować.”), czy pieczeń z gęsi („No, po prostu nie damy rady sami jej zjeść.”). A jeśli miesz-

kacie w bloku, możecie porwać się na jeszcze bardziej śmiałe przedsięwzięcie. Piknik! Tak, wiem, że już jesień, ale kto Wam zabroni wynieść przed dom stół, przykryć go obrusem i zastawić kilkoma półmiskami? Te zresztą powinny się zjawić same, bo idea pikniku jest składkowa – każdy przynosi coś od siebie i dzięki temu się poznajemy (by potem walczyć z podwyżkami czynszu!). Najlepiej o takiej imprezie zawiadomić sąsiadów dwa tygodnie przed terminem, za pomocą kartki naklejonej na drzwiach wejściowych, które zazwyczaj informują nas o przerwach w dostawie wody i zbiórce starych ciuchów. Dobra, strategię już mamy. A teraz trzeba jeszcze ludzi olśnić. Wiadomo, chcemy, żeby wszyscy nas lubili najbardziej. No i chcemy sprowokować rozmowę, a ona łatwo może się zacząć od pytania o przepis. Jeśli mam być szczera, nie zdarza mi się ostatnio olśniewać wielu osób, ale osobiście polecam kilka dań, które zdecydowanie powinny Wam wyjść: Kluski na parze podajcie z sosem pomidorowym. Dosypcie do niego oregano i koniecznie szczyptę cukru, a całość uświetnią boczniaki smażone w syropie z agawy i wędzonej soli. Upieczcie pokrojone bataty, polejcie je zielonym pesto i posypcie prażonymi pestkami dyniowymi. Idealnie proste, można zrobić dużo dla całej klatki. Lekko podgotowanego kalafiora wrzućcie na patelnię, wlejcie sos sojowy, miód i odrobinę wody. Gdy sos się totalnie zagęści, posypcie go sezamem i siekaną dymką. Będzie super! Ludzie Was pokochają. Przygotujcie się, wiem, co mówię. Mnie kiedyś serdecznie ucałował (w policzek, już bez takich!) jakiś zupełnie obcy człowiek na schodach. Idzie ku dobremu, ludzie są serdeczni.


26 I 27 PAŹDZIERNIKA

Martin Gimenez Castro oraz

Mateusz Bieniek i Robert Biniasz Restauracje PLADO i UMAMI

Przez dwa dni nasi szefowie kuchni oraz zaprzyjaźniony Martin Gimenez Castro będą nie tylko gotować dla naszych gości, ale odkrywać przed nimi niezwykłą jakość produktów, będą uczyć smakować i po prostu się tym cieszyć.

Terminy: 26.10.2018 / Umami godzina 18:30 - welcome drink godzina 19:00 - zapraszamy do stołu

27.10.2010 / Plado godzina 16:00 - start


KUCHNIA PEŁNA SZACUNKU MOGŁOBY SIĘ ZDAWAĆ, ŻE KUCHARZ BĘDZIE DUŻO OPOWIADAŁ O JEDZENIU. ALE WYWIAD Z MARIUSZEM ROCHEM, SZEFEM KUCHNI BYTOMSKIEJ RESTAURACJI, KONCENTRUJE SIĘ NA SZACUNKU. OWSZEM, DO JEDZENIA RÓWNIEŻ. ALE TEŻ DO ZAWODU. DO ZESPOŁU. DO KLIENTA. I CHYBA KAŻDY POD KONIEC CZYTANIA TEGO TEKSTU POCZUJE TAKŻE WIĘKSZY SZACUNEK DO TYCH, KTÓRZY GOTUJĄ. NATALIA AURORA IGNACEK

38


przez to technikum, a zamiast tego trafiłem właśnie do szkoły gastronomicznej. Fakt, nie wyglądało to zbyt zachęcająco… Gotowaliście tylko flaki w oleju? Niestety nie gotowaliśmy w ogóle. Do dyspozycji zamiast garnków mieliśmy stare podręczniki, pełne błędów oraz nauczycieli, którym ten fakt nie przeszkadzał. Mimo to zostałem, chciałem mieć jakiś papier. Kiedy papierek zamieniłeś na prawdziwe uczucie do gotowania? Choć minęły już czasy, w których do gastronomika odsyłani byli ci z przysłowiowej oślej ławki, zawód kucharza nadal nie jest tak respektowany, jak powinien. Nieliczni stają się znani za sprawą udziału w którymś z telewizyjnych show. Dzięki temu poznajemy kilka nowych nazwisk oraz nowoczesnych technik gastronomicznych, jednak wciąż nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele wysiłku potrzeba, by w dobrej restauracji codziennie na talerzach pojawiały się smakowite dania. Zawód kucharza to ciągłe stanie na nogach, niedojadanie, myślenie logiczne ze szczyptą artyzmu. O tym jak wygląda ten fach od kuchni, opowiedział Mariusz Roch, szef kuchni i reprezentant Polskiej Kadry Narodowej na Olimpiadę Kulinarną w Luksemburgu. Natalia Aurora Ignacek: Mariuszu, pracujesz w zawodzie od ponad 10 lat. W czasach, gdy wybierałeś szkołę, gastronomik nie był w poważaniu… Zawód kucharza kojarzył się raczej z brakiem lepszych perspektyw. Co Cię przyciągnęło do gotowania? Mariusz Roch: Nie do końca był to mój wybór. Do szkoły gastronomicznej wypchnęła mnie właściwie mama, która z zawodu jest cukiernikiem. Ja miałem aspiracje, by zostać sportowcem. To dość duża rozbieżność zawodowa, ale rozumiem, że Twój słuszny wzrost predysponował Cię do sportu. Rzeczywiście, Grałem zawodowo w siatkówkę i kosza. Całe moje życie obracało się wokół sportu. Do czasu, aż doznałem dość poważnej kontuzji. Nie skończyłem

Gotowanie spodobało mi się w momencie, gdy zacząłem… gotować. Czyli poszedłem na praktyki. Trafiłem do Szafranowego Dworu w Czeladzi, gdzie szefem kuchni był Dawid Pietrasz. To on dostrzegł we mnie talent do pracy na kuchni. Podawali tam krewetki, foie gras, jelenia, a to już było coś! Jak na tamte czasy bardzo wysoki poziom. To, co mnie naprawdę ujęło, to pasja ludzi tam pracujących. To, co robili, zrobiło na mnie wrażenie. Zacząłeś inaczej patrzeć na tę profesję? Ten proces się rozpoczął i trwa do dziś. Do wszystkiego trzeba dojrzeć – do prawa jazdy, do małżeństwa i tak samo ja musiałem dojrzeć do roli kucharza. Po praktykach zostałem jeszcze w Szafranie przez 2 kolejne lata. Pracowałem następnie w 6 innych restauracjach, chwytałem też prace dorywcze. Wszystko po to, by zobaczyć, co się robi w różnych kuchniach. Nabierałem powoli doświadczenia, pewności siebie. Widziałem jak funkcjonują dobre restauracje. Zauważyłem, że restauracja to system, który wciąż pracuje. Tu ciągle coś się dzieje, jak nie w kuchni, to na sali. I jak


Dziś tworzysz prawdziwą sztukę na talerzu! Takiej kulinarnej wirtuozerii też się da nauczyć? Teraz na jedzeniu skupiam się w 100%. Zarówno od strony smakowej jak i wizualnej. W końcu dlaczego to, co jest pyszne, nie ma też być piękne? Tu jednak nie chodzi o tworzenie jakichś cuda-wianków. Dekoracja jest ściśle związana ze znajomością połączeń smakowych, ale też wynika z artystycznej wizji, którą mam w sobie. Trzeba mieć pewien zmysł. Czy da się tego nauczyć? Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że kiedyś nie miałem takiej łatwości jak dziś.

Tu każdy członek kuchennej załogi darzy szacunkiem siebie nawzajem oraz jedzenie, które razem tworzą – Mariusz Roch, szef kuchni w Scena Kulinarna oraz Sebastian Nieckuła, Damian Gruszka oraz Szymon Sidorski.

w systemie wszyscy muszą ze sobą współpracować – kelnerzy, managerowie. Bardzo ważne jest więc w gastronomii zarządzanie. Czy pod wpływem doświadczeń zmieniłeś również swoje spojrzenie na gotowanie? Gdy zaczynałem, traktowałem przygotowywanie jedzenia jak każdą inną pracę. Nie, żebym jej nie lubił. Przeciwnie, była dobra atmosfera, ale wyznawałem zasadę: przyjść, zrobić, co trzeba i wyjść. Nie skupiałem się jednak na samym jedzeniu. Wiedziałem, co prawda jak obchodzić się z produktem, ale nie było jeszcze tej fantazji oraz szacunku do produktu. To się nabywa dopiero przez bezpośrednie obcowanie z produktem, przez miesiące i lata pracy. Tego nie dadzą żadne książki, ani obejrzane programy. Doceniasz produkt, gdy zaczynasz go poznawać w kuchni. Co znaczy szanować produkt? To znaczy dbać o to, by posiłek był dobrze zrobiony, stosować produkty świeże i dobrej jakości. Znaczenie ma też odpowiednia ilość. Na talerzu niekoniecznie musi być ogromna porcja. Gdy podaję w polskiej restauracji przegrzebki to – mając na uwadze specyfikę tego surowca – nie mogę wydać całej michy, ponieważ kosztowałoby to majątek. Nie wszyscy ludzie to rozumieją. Tymczasem tu chodzi nie o ilość, ale o smak tego produktu. To nie jest po to, by się najeść tak jak schabowym. Restauracje są po to, by smakować i docenić to, co jest na talerzu. Porcje mają być niewielkie, by spróbować kilku dań, np. przystawki, dania głównego i deseru.

A jednak chyba, tak jak w przypadku sportu lub sztuki, można i tu mówić o pewnym talencie. W końcu nie każdy trafia do polskiej kadry narodowej… Kiedy w Kudowie-Zdroju zaczynałem pracę z szefem Wiesławem Bobrem, to on zobaczył we mnie potencjał i postanowił wspomóc mnie swoim doświadczeniem. Gdy po raz pierwszym uczestniczyłem w konkursach kulinarnych, byłem w tak ogromnym stresie, że nie wiedziałem w ogóle, co się dzieje. Połowa czasu zleciała, a ja nawet jednego dania nie skończyłem. Co prawda, miałem doświadczenie rywalizacji i adrenaliny z aktywności sportowej, ale jednak to było coś całkiem innego… Podczas gotowania można się zmęczyć? Fizycznie, owszem. Kucharz to praca na pełnych obrotach przez cały tydzień. Bywa, że jestem w pracy po 15-16 godzin, zwłaszcza, gdy w weekendy restauracja jest całkowicie obłożona rezerwacjami. Ale nie męczę się tak psychicznie. W pracy czuję się jak w domu. Tak, jestem pracoholikiem…. Ale uwielbiam to, co robię. To moja pasja. Dlatego, gdy przyjmuję kogoś nowego do załogi, zawsze pytam, czy chce tu tylko pracować, czy ma aspirację do robienia czegoś więcej. Jeśli nie, już wiem, iż nie znajdziemy wspólnego języka. U nas nie ma osoby, która nie kochałaby tego, co robi. Dlatego lubimy ze sobą pracować.


Samo dostanie się do narodowej kadry to dla mnie już wielki prestiż. Jest tylko 13 uczestników z całej Polski. Gdy selekcjoner kadry Sebastian Krauzowicz zadzwonił do mnie z tą wiadomością, nie wiedziałem co powiedzieć, byłem w takim szoku. Szybko okazało się, że to nie tylko ogromne wyróżnienie, ale też równie wielka praca. Mimo ogromnego trudu, warto. Po każdym treningu czuję, że żyję. Widzę wreszcie sens tych całych dziesięciu lat, w które włożyłem tyle wysiłku. Jak wyglądają przygotowania? I nie ma między wami rywalizacji lub spięć? Jak w każdej kuchni u nas też jest podział na szefa kuchni i jego sous-chefów, a także poszczególne inne role. Jednak traktujemy się wszyscy na równi. To bardzo ważne, by mieć do siebie wzajemny szacunek. Nikt nie czuje ujmy, jak mu się zwróci uwagę. Jesteśmy jednym zespołem. A czy Twoja nominacja do narodowej kadry wpłynęła na to, jak traktują Cię inni? Czujesz się już mistrzem? W zasadzie nic się nie zmieniło, prócz tego, że mam jeszcze więcej pracy. Obowiązki nadal są te same – zlecam zamówienia, pracuję nad menu, zarządzam kuchnią, gotuję. Czy już jestem mistrzem? W żadnym wypadku tak siebie nie nazywam. Jestem raczej skromną osobą, która po prostu robi swoje. Bardzo ważna w tym zawodzie jest pokora. Czyli nie masz apetytu na pokazanie się w telewizji? Dziś istnieje sporo możliwości telewizyjnych dla kucharzy, w tym program Top Chef. Ale niekoniecznie jest to dla mnie… Widzę możliwość realizacji siebie i swojego rozwoju poza telewizją. Niestety w większości młodzież, która się tego naogląda, myśli, że to już wystarczy. Że sukces można łatwo osiągnąć. Od razu chcą być top chefami. Przychodząc na praktyki nie czują szacunku do starszych od siebie, choć nie mają często żadnych podstaw. Nie wiedzą nawet jak ugotować domowy rosół. Cieszę się, że mnie to nie dotknęło, gdyż 10 lat temu jeszcze nie było tak wielu kulinarnych show. Chociaż wtedy nikt nie był nastawiony na szybki sukces i tak z mojej klasy w zawodzie zostały tylko 3 osoby, na trzydziestu paru uczniów. Mimo, że nie widzimy Cię w telewizji, już wkrótce możesz stać się znany, jeśli uda się zdobyć podium na międzynarodowej olimpiadzie kulinarnej w Luksemburgu.

Idą pełną parą. Trenujemy na zjazdach od stycznia. Spotykamy się dwa, trzy razy w miesiącu na trzy dni. Ja w naszej kadrze odpowiadam za deser. Cała trudność polega na tym, że trzeba wydać aż 110 porcji. To musi być deser, który ma być wykonany nie dobrze, ale na 200%. Będzie w nim coś regionalnego, ale też międzynarodowego. Pracowaliśmy nad tym deserem dość długo. Zmienialiśmy recepturę. A teraz trenujemy tak, by podczas mistrzostw wszystko poszło zgodnie z planem. Mamy na miejscu 9 godzin na przygotowanie i wydanie przystawki, dania głównego i deseru. Strasznie dużo czasu! Tak się tylko wydaje. To są mistrzostwa świata, więc stres robi swoje. Do samego deseru stosujemy około dziesięciu różnych technik, w tym szokowanie, temperowanie czekolady, zamszowanie itd. By to się udało, musimy być zgranym zespołem i nie ma mowy o żadnym chaosie. Na treningach staramy się więc niejako wgrać sobie pewien system działania, który potem odtworzymy podczas finału. Wszystko musi być zaplanowane co do minuty. W końcu jedziemy tam po złoto! I jak je zdobędziecie, to otwierasz własną restaurację czy jedziesz na urlop? Absolutnie nie mam takich planów. Zostaję w Scenie kulinarnej, bo tu jest moja ekipa, z którą pracowałem przez kilka ostatnich lat. Damian Gruszka i Sebastian Nieckuła, moi zastępcy, bez których pewnie nie byłoby tego wyniku i niezastąpiona szefowa Ania Kostur. Uwielbiam tę pracę. Każdy dzień jest inny, zawsze mam coś do zrobienia, mogę liczyć na grono stałych gości, którzy przyjeżdżają właśnie tu, oczekując moich dań. A na urlop muszę w końcu się wybrać, bo póki co nie mam czasu nawet jeść.


be respect

OD JAKIEGOŚ CZASU MOJE ZAINTERESOWANIA W DZIEDZINIE SAVOIR-VIVRE’U I ETYKIETY KONCENTRUJĄ SIĘ WOKÓŁ RÓŻNIC MIĘDZYKULTUROWYCH. NIEMAL Z WYPIEKAMI NA TWARZY CZYTAM O ODMIENNYCH SPOSOBACH WITANIA SIĘ, BUDOWANIA RELACJI Z INNYMI, WYRAŻANIA EMOCJI, TYPACH EKSPRESJI, O RÓŻNYM ZNACZENIU GESTÓW, POTRAWACH, KTÓRE MOGĄ SIĘ WYDAĆ SZOKUJĄCE DLA OSOBY SPOZA DANEGO KRĘGU KULTUROWEGO. TO TYLKO NIEKTÓRE Z OGROMNEGO ZBIORU PODOBNYCH ZAGADNIEŃ.

Lektura książek z tej dziedziny dostarcza mi niemal takich samych przeżyć, jak oglądanie programów podróżniczych. Nic w tym dziwnego. W końcu kto z nas nie lubi eksplorować nowych lądów? Zauważyłem, że im bardziej pogłębiało się moje zainteresowanie tym, co różne od tego, co znam, tym intensywniej myślałem, jak na tym tle wypadają Polacy, a szczególnie pokolenie dzisiejszych dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatków. Zastanawiałem się, czy my, mieszkańcy Europy Środkowej jesteśmy dla Azjatów lub mieszkańców Ameryki Południowej tak samo ciekawi, jak oni dla nas? A może gdyby jakiś Japończyk albo Wenezuelczyk przyjechał na pewien czas do Polski, zobaczyłby w nas ludzi, którzy do złudzenia przypominają znanych mu mieszkańców Zachodu? Mam wrażenie, że wielu z nas wciąż czuje się ubogimi krewnymi świata — tak o Polakach pisał Witold Gombrowicz w swoim „Dzienniku“ — i usilnie próbuje przypudrować ten kompleks zachowaniem na przykład à la americaine, bo i Stany Zjednoczone wydają się dziś dla wielu z nas wzorem wszystkiego. Może nie bez powodu w czasach, gdy centrum świata była Francja, Mickiewicz napisał w „Panu Tadeuszu“: „[…] co Francuz wymyśli, to Polak polubi“. Nie tędy droga… Żeby prawdziwie umieć docenić i uszanować odmienność innych, którzy żyją na tym świecie, trzeba dla tych innych też umieć być odmiennym. Ostatecznie, oni też poszukują wokół siebie tego samego co my: nowych doświadczeń, poznania i zrozumienia. To po pierwsze. Nie wiem, czy to wina mojego wykształcenia (skończyłem filologię polską), czy też jakiś rodzaj intelektualnego fetyszu, ale lubię czasem sięgać do słownika języka

WOJCIECH S. WOCŁAW

Savoir Vivre

polskiego, żeby sprawdzić, co też dane słowo znaczy. Tym razem do wyszukiwarki wpisałem „szacunek“. Na pewuenowskiej stronie znalazłem taką definicję: „stosunek do osób lub rzeczy uważanych za wartościowe i godne uznania“. Nieco inną w „Wielkim słowniku języka polskiego”: „szczególne względy i uznanie okazywane komuś lub czemuś“. Pomyślałem, że skoro tematem tego numeru jest angielskie słowo, sięgnę dodatkowo do słownika oxfordzkiego, w którym hasło „respect“ tłumaczy się jako „uczucie szczególnego podziwu dla kogoś lub czegoś, wywołane ich zdolnościami, właściwościami lub osiągnięciami“. Czy da się z tego wyciągnąć jakiś wniosek? O ile warto innych z założenia darzyć szacunkiem, o tyle w odniesieniu do siebie lepiej założyć, że na szacunek trzeba zapracować. To pomaga wyrobić mięśnie i kształtować charakter. Niech ta myśl nie będzie przy tym surowym krytykiem, ale raczej trenerem na siłowni, który dopingując powtarza „nie poddawaj się, dasz radę!“. Dasz radę, Szanowny Czytelniku. I to druga myśl, którą chciałem się z Państwem podzielić.

Wojciech S. Wocław – zawodowy konferansjer (występował w 10 krajach na 4 kontynentach). W 2017 roku jego nazwisko pojawiło się w rankingu „Najlepsi prowadzący eventy“ magazynu PRESS. Popularyzator wiedzy z savoir-vivre’u, etykiety w biznesie i dress code’u. Autor książek “Savoir-vivre, czyli jak ułatwić sobie życie” oraz „Etykieta w biznesie, czyli jak ułatwić sobie życie w pracy". Autor filmowych poradników, które można oglądać na jego kanale w serwisie Youtube (Wojciech S. Wocław). Częsty gość programów telewizyjnych i radiowych.

42



Usłysz swój kolor FISCHER Poligrafia 41-907 Bytom, ul. Zabrzańska 7e e-mail: biuro@fischer.pl www.fischer.pl Telefony: 32 782 13 05 697 132 100 500 618 296 608 016 100


PEWNOŚĆ KOMFORT SATYSFAKCJA BEZPIECZEŃSTWO TRWAŁOŚĆ ESTETYKA

NOWOCZESNOŚĆ

RZETELNOŚĆ

CIEPŁO

FUNKCJONALNOŚĆ ENERGOOSZCZĘDNOŚĆ

Od ponad 25 lat inspirują nas doskonałe okna i drzwi... Jesteśmy dla Was!

KOMSTA Okna i Drzwi S.A. 44-120 Pyskowice, ul. Nasienna 2

www.komsta.pl +48/32 338 36 10


Z SZACUNKIEM, PROSZĘ! „NIKT NIE JEST ZOBOWIĄZANY, BY WSZYSTKICH LUBIĆ, ALE ISTNIEJE PEWNA RZECZ, O KTÓREJ WARTO PAMIĘTAĆ – SZACUNEK.” (ZASŁYSZANE)

MAŁGORZATA KAŹMIERSKA

46


Szacunek? Dzisiaj? W czasach, kiedy modne jest manifestowanie nonszalanckiego stosunku wobec wszystkich i wszystkiego? To tylko zbędny balast i ograniczenie wolności! Szacunek wymaga namysłu, uwagi, konieczności liczenia się z innymi, empatii… Kto dzisiaj miałby na to czas i ochotę? Przecież odrzucanie szacunku do istniejących reguł często wywoływało rewolucje, które stawały się początkiem zmian i postępu – buntownicy obalali stare, uświęcone zasady, żeby stworzyć nowy świat, przeciwstawny dawnemu. Efekty bywały różne, bo jak się zburzy wszystko, to nie bardzo jest na czym budować. Zresztą, cóż za paradoks i ironia losu – rewolucjoniści zawsze odmawiali innym szacunku, ale jednocześnie zdecydowanie domagali się, by… respektowano ich idee i styl życia. Niezły tupet. Szacunek… Jakie to wielkie, poważne słowo, chyba już tylko politycy i jakieś osobistości używają go w tej formie w swoich pompatycznych przemówieniach. Przedstawicielom młodszych pokoleń najwyraźniej trudno wymówić ten niezbyt długi wyraz, pewnie boją się też jego patosu, więc skrócili go, żeby był bardziej swojski. I tak powstał szacun – mniej poważny, trochę

karłowaty brat oryginału. Kiedyś składało się uszanowanie różnym osobom, podwórkowy dżentelmen wyrażał „szacuneczek” pani sąsiadce, a teraz jak tylko któryś z naszych sportowców zdobędzie upragnione złoto, to cały naród puchnie z dumy i manifestuje na fejsie swój szacun dla zwycięzcy (albo przynajmniej klika „lubię to!”). No cóż, jakie czasy, tacy bohaterowie i taki szacunek. Może w dobie kryzysu autorytetów lepszy jakikolwiek idol i taki sam podziw, niż żaden? Jedni wyznają zasadę, iż należy kogoś szanować nie dlatego, bo uważa się go za dobrego albo złego (pseudoszacunek zbudowany na strachu ma bardzo słaby fundament), ale ponieważ jest człowiekiem. Inni głoszą, że szacunek nikomu nie został tak po prostu dany i trzeba nań zapracować. Tych, którzy gotowi są podjąć ten trud, chyba nieco złośliwie przestrzegał Alfred Nobel: „Nie wystarczy być godnym szacunku, żeby być szanowanym”. No tak, nasze kryteria mogą różnić się od oceny otoczenia, ale starać się można, a nuż docenią nas za sam wysiłek. Jednak przesadne dążenie do zdobycia cudzego podziwu nie jest wskazane, żeby nikt nikogo nie wyśmiał gorzkim aforyzmem Joanny Kulmowej: „Bo człowiek życie oddać gotów za uznanie w oczach idiotów” (których zapewne nie nazwałby tak, nie można przecież uznać za głupca tego, kto nas podziwia). Życia to chyba dzisiaj nikt już nie zaryzykowałby dla uznania, ale iluż w pogoni za nim (albo za pieniędzmi, bo ich posiadanie często mylnie uważa się za równoznaczne z prestiżem) paradoksalnie traci


szacunek otoczenia. Niestawianie granic sobie i innym często tak się kończy. A hiszpańskie przysłowie mówi, że szacunek i pieniądze nie mieszczą się w jednym worku. Rzeczywiście, co myśleć o człowieku, który dla sławy i mamony zrobiłby wszystko? W jaki zatem sposób godnie zasłużyć na podziw i poważanie? Starożytny filozof Konfucjusz radził: „Szanuj siebie, a inni będą cię szanować”; natomiast według współczesnej pisarki Lauren Barnholdt „trzeba szanować ludzi, żeby zasłużyć na szacunek”. Chyba najlepiej byłoby połączyć obie te metody, a do szacunku wobec ludzi dodać jeszcze cudzą pracę (ale własną również, w końcu nikt nas tak nie doceni, jak my sami!), poświęcenie minionych pokoleń oraz pozostawioną przez nich spuściznę. I pamiętać też o przestrzeganiu prawa, o szanowaniu przyrody (chociaż ona potrafi skłonić nas do pokory wobec niej – wystarczy, że obudzi swoje żywioły), a nawet najbliższego otoczenia. Ale zdaniem Leszka Kołakowskiego należy zachować w tym rozsądek, bo absurdalne (według niego) hasło szacunku dla wszelkiego życia, doprowadziłoby nas do poszanowania również dla prątków gruźlicy i wirusów, a to przypłacilibyśmy utratą własnego życia. Chyba jednak lepiej skupić się na najbliższej każdemu istocie, czyli na samym sobie. Zastanowić się, za co możemy siebie cenić? Często szacunek do siebie rodzi się z poczucia własnej solidności – fajnie jest spojrzeć w lustro z uczuciem satysfakcji z dobrze wykonanego zadania, dotrzymania obietnicy danej komuś lub sobie, przezwyciężenia własnej słabości albo zewnętrznych trudności. Świadomość, że zrobiło się coś z sensem, sprawia, iż szanujemy i lubimy siebie, optymistyczniej patrzymy na świat i łatwiej też znosimy niedoskonałości bliźnich, bo wiedząc ile wysiłku kosztuje zdobycie szacunku do siebie, docenimy ludzi, trudzących się tak, jak my. Ba! nawet zauważymy w nich cechy, za które możemy ich szanować. Jeśli jednak coś spowoduje utratę naszego szacunku do siebie, to trudno domagać się go również od innych. Trzeba z pokorą zacząć pracę od nowa. Byłoby dobrze, gdyby każdy nie tylko miał świadomość własnej odrębności, ale również bliźniemu dał prawo do odmienności, wolności, do wyrażania nawet kontrowersyjnych poglądów; nie wtrącał się do cudzego życia (oczywiście o ile nie dzieje się w nim nic złego) i uważał na swoje zachowanie wobec innych. Wzajemny szacunek to przecież podstawa porozumienia, dobrych relacji, związków. Można kogoś nie akceptować, ale trzeba spokojnie wysłuchać jego zdania i zastanowić się, czy druga strona nie ma racji. Szkoda, że nie pamiętają (nie wiedzą?) o tym internetowi hejterzy, popisujący się niewybrednymi komentarzami

pod cudzymi wypowiedziami… I nasi kochani politycy, uprawiający w parlamencie (no, nie tylko tam) bardzo nieparlamentarne, a publiczne pyskówki ze swoimi oponentami… I jeszcze sąsiad zza ściany, uszczęśliwiający całe osiedle swoją muzyką; małolat zaśmiecający każde miejsce, w którym spędza choćby chwilę, a nieszanujący przez to pracy kogoś, kto wcześniej tutaj posprzątał … Empatia i praktykowanie starej zasady „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” to dobry sposób na życie. A grzeczność na pewno bardziej się opłaca niż lekceważenie innych, bo za złe traktowanie zrewanżują się nam tym samym. Dlatego o szacunku trzeba pamiętać zawsze, nie tylko w doniosłych momentach ważnych rocznic, na pogrzebach różnych osobistości, ale także w życiu codziennym. Oczywiście łatwo cenić ludzi wpływowych, na stanowiskach – niektórzy wzbudzają respekt samym wyglądem czy zachowaniem. Ale jak zdobyć się na szacunek i życzliwość wobec tych, co wydawałoby się, mniej dla nas znaczą – biednych, bezdomnych, chorych? No cóż, miarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do innych istot, a chyba w każdym człowieku znajdzie się coś godnego podziwu, nie tylko pogardy (zresztą, zanim zacznie się drwić z innych, lepiej najpierw dobrze przyjrzeć się sobie). Amerykański duchowny Thomas Monson sformułował taką teorię: „Kiedy traktujemy ludzi tylko tak, jakimi są – pozostaną takimi. Kiedy traktujemy ich tak, jakimi powinni być – stają się takimi, jakimi powinni być.” Oto wskazówka jak postępować. Warto, bo los przecież lubi się odwzajemniać. Doczytaliście wszystko do końca? Nooo, to szacun ;)!



Z GÓR D KULT DR. MA HISTORIA TYCH BUTÓW, CHYBA JEDNYCH Z NAJPOPULARNIEJSZYCH, SIĘGA LAT 40. XX WIEKU. CHOCIAŻ KOJARZONE GŁÓWNIE Z SUBKULTURAMI POWSTAŁY, ABY WSPOMÓC PRZY KONTUZJI KOSTKI, A ŻE TRAFIŁO NA LEKARZA – DR KLAUS MÄRTENS POSTANOWIŁ CIĘŻKIE, WOJSKOWE BUTY UDOSKONALIĆ.

DOROTA MAGDZIARZ

50


DO SUBLTUR. ARTENS Można je lubić bądź nie, ale nie sposób pozostać wobec nich obojętnym. Stały się jednym z symboli popkulturowych XX wieku i trzeba im za to oddać należny szacunek. Skórzane, ciężkie, na gumowej podeszwie, obszytej charakterystyczną żółtą nicią – po tym opisie każdy jest w stanie rozpoznać jedne z najbardziej kultowych butów w historii obuwnictwa. Początkowo były rodzajem obuwia ortopedycznego, które pomogło doktorowi Klausowi Märtensowi w trakcie kontuzji, jakiej nabawił się na wycieczce po Alpach. Niemiecki lekarz zainstalował w nich wyściółkę, chroniącą nogi przed kontuzjami podczas górskich wspinaczek.



Trafiły do masowej produkcji i co ciekawe, najbardziej przypadły do gustu subkulturom. Skinheadzi to grupa skupiająca się na skrajnie prawicowej ideologii, związana z przemocą i wyrażająca swój sprzeciw poprzez walkę, a do tego przydają się ciężkie buty. Na szczęście (dla martensów) nie zostały one przywłaszczone jedynie przez tę grupę. Również fani muzyki grunge i rocka stali się ogromnymi zwolennikami charakterystycznych, mocnych butów. Zresztą nie tylko oni… Zanim jednak zaczęły cechować pokolenia lat 60. i 70., służyły wiernie gospodyniom domowym, one bowiem początkowo były głównymi nabywcami tego obuwia. Kobiety w wieku około 40 lat stanowiły aż ¾ kupujących. W latach 50. popyt okazał się na tyle duży, iż brytyjski biznesmen zakupił prawa i przeniósł markę do Wielkiej Brytanii. Od daty produkcji pierwszego brytyjskiego modelu butów Dr Martensa – 1 kwietnia 1960 roku – pochodzi oznaczenie najbardziej popularnego modelu 1460. Obuwie to okazało się tak wygodne, że wkroczyło na prawdziwe salony. Jedną z osób, które najchętniej nosiły popularnie nazywane też „glanami” buty,

był papież Jan Paweł II! Podobno miał ponad 100 par. W świecie gwiazd rocka to produkt obowiązkowy, nie było chyba muzyka, który nie posiadałby choć jednej pary martensów. Niestety spektakularny i nagły sukces często też wiąże się z gwałtownym upadkiem. W 2003 roku niespodziewanie zaczęły spadać obroty. Produkcję z Anglii przeniesiono do Chin i zmniejszono liczbę pracowników. Wydawało się, że to już koniec, ale wtedy zjawił się David Suddens, który doprowadził do spektakularnej współpracy z wielkimi projektantami najznakomitszych domów mody, między innymi z Christopherem Lee, Yohji Yamamoto, Rafem Simonsem, z markami Supreme i Swarovski. Odtąd rockandrollowe buty znów odważnie kroczą po chodnikach wszystkich krajów świata, scenach rockowych, popowych, a po nawet wybiegach mody! Martensy to buty z ogromną historią, z manifestem buntownika w tle, a dzięki swojemu ponadczasowemu designowi sprawdzają się praktycznie w każdych okolicznościach. Czy to festiwal rockowy, czy górski szlak, można być pewnym, że poza stylowym wyglądem komfort i wygoda sprawią, iż każdy poczuje ich wyjątkowość.


OBUDŹ RESPEKT. O SZACUNKU DO SIEBIE GDY KOBIETA W POLSCE, NAWET TERAZ, W XXI WIEKU SŁYSZY, ŻE POWINNA SIĘ SZANOWAĆ, TO W 99,99% PRZYPADKÓW TAKIE ZALECENIE BĘDZIE ODNOSIŁO SIĘ DO JEJ ZASAD MORALNYCH, SZCZEGÓLNIE TYCH DOTYCZĄCYCH SEKSUALNOŚCI. A PRZECIEŻ ZUPEŁNIE NIE O TO CHODZI W SZACUNKU DO SIEBIE! POGADAJMY WIĘC PRZEZ CHWILĘ O TYM, CZYM ON JEST NAPRAWDĘ. KATARZYNA ZIELIŃSKA

54


Ilustracja: Malwina Pycia

Czasem mam nieodparte wrażenie, że moduł szacunku do siebie i samoakceptacji montuje się w dzieciństwie wyłącznie chłopcom. Dziewczynkom, jeśli któraś przypadkiem posiada taką część, jak najszybciej się ją usuwa, jak filtr cząstek stałych z silnika diesla. Bo więcej z niej szkody niż pożytku. Szkody rzecz jasna nie dla samej zainteresowanej, ale dla społeczeństwa, wciąż mocno umoczonego w patriarchacie i katolickiej narracji. Kończy się tak, że zauważywszy brak owego elementu, dziewczynki muszą go sobie we własnym zakresie zamontować i nauczyć się używać. Dzieje się to zazwyczaj przy akompaniamencie lamentu i spazmów obrońców jedynie słusznego porządku rzeczy. Smutny aspekt całej sprawy polega na tym, że nie wszystkie dziewczynki w ogóle dostrzegają jakikolwiek brak i dla-

tego uznają za oczywiste, że inni są ważniejsi od nich. Chociaż teoretycznie nigdy w historii my kobiety nie mogłyśmy tak wiele, nie miałyśmy tylu możliwości do dyspozycji, to jednak wciąż na każdym kroku musimy bronić się i być czujne, bo stanowczo zbyt wiele osób usiłuje nam narzucić określone zachowania i poglądy. Zadziwiająco często – nad czym ubolewam – próbują to robić inne kobiety. Żeby samą siebie szanować, trzeba najpierw choć się trochę lubić. Ale jak tu się polubić, skoro jesteśmy tak nieidealne? Popkultura wmawia nam na każdym kroku, że mamy wiele rzeczy, które powinnyśmy czym prędzej poprawić: nos za duży, biodra za szerokie, piersi za małe, a brwi zdecydowanie za bar-


dzo zarośnięte. Świetną, choć przerażającą książkę na ten temat napisała profesor Renee Engeln: “Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety”. Wyniki jej badań są zatrważające:

obiektywnie ważniejszą. Ale ponieważ od najmłodszych lat wdraża się dziewczynkom konieczność spełniania oczekiwań innych, duża część z nas zakłada te szpilki i udaje przed samą sobą, że jest w pełni OK.

“Dziewczynki zaczynają myśleć o ładnym wyglądzie w szokująco młodym wieku. 34% pięciolatek przynajmniej czasami ogranicza ilość spożywanego jedzenia. 28% twierdzi, że chce wyglądać jak panie w filmach i telewizji. A przecież to pięciolatki, na tym etapie rozwoju powinny nabierać wprawy w posługiwaniu się łyżką i liczeniu do dziesięciu!”1

Podobnie w przypadku narzucanej nam konieczności wypełniania licznych “typowo kobiecych” obowiązków, związanych z życiem rodzinnym i prowadzeniem domu. Wszak wiadomo: jak jest bałagan, to raczej żona nie posprzątała, a nie mąż. Jak dziecko w poplamionych spodniach przyjdzie do szkoły, to mama go tak puściła, a nie tata. Już sto lat temu Virginia Woolf pisała o tym, że aby być pisarką, musiała tę rolę strażniczki domowego ogniska, istoty miłej i uczynnej, zdecydowanie porzucić. Akt ten określiła jako zabicie Anioła Domowego Ogniska. Tak oto przedstawiła owego anioła i jego śmierć:

Wmówiono nam, że nasza wartość zależy od tego, czy idealnie wyglądamy. Nie daje nam się prawa do zmęczenia (worki pod oczami!), starości (zmarszczki!), czy nawet porannego pośpiechu (brak makijażu!). A przecież z tymi workami czy zmarszczkami nie stajemy się głupsze albo mniej kompetentne. Jak pisze dalej profesor Engeln: “Obsesję piękna napędza kultura, która koncentruje się na wyglądzie kobiet bardziej niż na ich słowach, czynach i osobowości. (...) Przyczyniają się do niej osoby, które zawstydzają kobiety z powodu ich wyglądu, ale także te, które chwalą dziewczynki i kobiety jedynie za urodę.”2 Moim zdaniem, poza epatującymi z ekranu i papieru gazetowego idealnie zrobionymi celebrytkami, bardzo złą robotę w sprawie samoakceptacji robią nam wszelkiego typu programy, oparte na zasadzie metamorfozy bohaterki z Kopciuszka w księżniczkę. Przychodzi do takiej np. Mai Sablewskiej dziewczyna w dżinsach, tiszercie, w trampkach i dowiaduje się, że wygląda beznadziejne i powinna się wbić w szpilki, rozkloszowaną spódnicę i marynarkę. Nawet jeśli pracuje jako inżynier na budowie albo zajmuje się małym dzieckiem i taki strój jest kompletnie niepraktyczny, a wręcz utrudni jej życie. Koniecznie też powinna włożyć bieliznę korygującą, bo jak to tak z wystającym brzuchem światu się pokazać. I tu dotykamy kolejnego, bardzo istotnego z punktu widzenia szacunku dla samej siebie zagadnienia – co jest ważniejsze: nasze własne potrzeby czy oczekiwania społeczeństwa? Zdecydowanie potrzeba własna to pragnienie wygody i braku ograniczeń powodowanych przez strój. Z drugiej strony stoi społeczne oczekiwanie świetnego wyglądu w każdej sytuacji (na budowie i w piaskownicy też). Normalnie funkcjonująca jednostka powinna wybrać swoją potrzebę jako

“Postaram się krótko opisać tę postać. Była ogromnie współczująca. Niezmiernie czarująca. Absolutnie pozbawiona egotyzmu. Była mistrzynią trudnej sztuki życia rodzinnego. Codziennie się poświęcała. Jeśli na obiad podano kurczaka, brała nóżkę; jeśli akurat był przeciąg – ona siadała w przeciągu, słowem: tak została skonstruowana, że nigdy nie miała własnej myśli czy życzenia, ale zawsze wybierała współczucie z myślami i życzeniami innych. (...) Odwróciłam się i chwyciłam Anioła za gardło. Zrobiłam, co tylko mogłam, aby zabić tę zjawę. Na usprawiedliwienie, gdyby mi przyszło stanąć za ten czyn przed sądem, mam fakt, że działałam w obronie własnej. Jeślibym jej nie zabiła, ona zabiłaby mnie.”3 Ponura konstatacja brzmi, iż sto lat później nadal musimy owego anioła zabijać, czasem kilkakrotnie. Niczym Feniks powstaje z martwych w różnych momentach naszego życia. Najczęściej tych najistotniejszych: wtedy, gdy wchodzimy w poważny związek albo kiedy zostajemy matkami. Zabijamy go ostatecznie zazwyczaj dopiero, gdy same siebie określamy jako stare. Chociaż i wtedy łatwo nie jest: pół internetu rozpisuje się o tym, czego nie powinna zakładać 30-, 40-, czy 50-latka, bo nie wypada. Przychodząca wraz ze “starością” życiowa mądrość podpowiada jednak, że można, a nawet trzeba owe przykazania mieć gdzieś i trzymać się wyłącznie własnych zasad. Że jedynym obowiązkiem, jaki warto realizować, jest obowiązek szacunku do siebie i postępowania w zgodzie z sobą. Czego sobie i Wam serdecznie życzę.

1

R. Engeln, “Obsesja piękna. Jak kultura popularna krzywdzi dziewczynki i kobiety”, przeł. M. Bazylewska, Warszawa 2018, s. 17.

2

Tamże, s. 21-22. V. Woolf, “Praca zawodowa kobiet”, w: “Eseje wybrane”, przeł. M. Heydel, Kraków 2015, s. 279.

3


NOWE MIEJSCE NA MAPIE SOPOTU

LUKSUSOWE WNĘTRZA, PRZYJAZNA ATMOSFERA, TUŻ NAD MORZEM

Napisz z nami swoją historię. Odwiedź nas na www.mystorysopot.pl


Z SZACUNKU DO NATURY FIŃSKI TWÓRCA ROBIN FALCK ZAPROJEKTOWAŁ DOMEK LETNISKOWY, KTÓRY WPROWADZA NOWY TREND WE WSPÓŁCZESNEJ ARCHITEKTURZE TURYSTYCZNEJ. CHCĄC BYĆ BLIŻEJ NATURY I MÓC WYPOCZYWAĆ TAK, ABY JEJ NIE ZAGRAŻAĆ, WRAZ Z FIRMĄ ENERGETYCZNĄ NESTE STWORZYŁ KONCEPCJĘ EKOLOGICZNEGO DOMKU, A NAZWAŁ GO PIĘKNIE I PROSTO – NOLLA CABIN. ANIA WAWRZYNIAK | ZDJĘCIA: ROBIN FALCK

58



Ten dar dla natury ma kształt litery A i znajduje się na wyspie Vallisaari, niedaleko Helsinek. Uproszczona i ponadczasowa bryła domku mieści w sobie szereg idei, które wplótł w nią autor. „Nolla” to po fińsku zero, nazwa ta nie jest przypadkowa. Propozycja projektanta ogranicza do minimum negatywny wpływ na środowisko, a energię potrzebną do ogrzewania i oświetlenia pobiera tylko z odnawialnych źródeł. Domek jest skromny i prosty w swej formie, jego najistotniejszy element to okno, a w zasadzie elewacja frontowa, która została całkowicie przeszklona. Wchodząc do środka odnosi się wrażenie, że właśnie to, co znajduje się za oknem, stanowi klucz całej koncepcji. Tak duża ekspozycja zmusza gościa do bycia bliżej natury. Budynek powstał z lokalnych surowców, sosnowa sklejka delikatnie ociepla wnętrze i nie konkuruje z naturą, która wdziera się do środka. Wnętrze chatki jest dość skromne – proste meble i schowki tylko na najpotrzebniejsze rzeczy. Powierzchnia do przechowywania została celowo zminimalizowana, intencją autora było zmuszenie odwiedzającego Nollę do redukcji zabieranego z sobą bagażu. Jest to odpowiedź na dzisiejsze czasy, kiedy mamy do czynienia z przesytem i nadwyżką posiadanych rzeczy. Trzeba przyznać, że dla niektórych takie zadanie może być wielkim wyzwaniem.




Domek przystosowano do posadowienia na różnych rodzajach podłoża, jego konstrukcja jest lekka i łatwa w transporcie. Robinowi Falckowi zależy na tym, aby idea zeroemisyjnego budownictwa rozprzestrzeniła się na świecie. Chętnie dzieli się informacjami na temat wykonania nolla domku, można samodzielnie spróbować zrobić kopię. Podobno wszystkie elementy pasują do siebie jak puzzle, a do wykonania go nie trzeba żadnych specjalistycznych sprzętów. Zainteresowani? Odsyłam na stronę projektanta – robinfalck.com. Leniuchów pewnie ucieszy informacja, że oryginalna Nolla Cabin jest do wynajęcia. Znajdziecie ją na jednym z najpopularniejszych serwisów bookingowych, jednak trzeba się spieszyć, ten niepozorny fiński domek cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem.


Z SZACUNKU DO MATERIAŁU, CZYLI POLSKO-WŁOSKI ROMANS DESIGNU „NUDO” ZNACZY PO WŁOSKU „NAGI LUB PROSTY, POZBAWIONY ZBĘDNYCH OZDOBNIKÓW”. POZNAJCIE MARKĘ NUDO DESIGN, KTÓRA NA NOWO ODSŁANIA PIĘKNO I ZMYSŁOWOŚĆ DREWNA. ANGELIKA GROMOTKA

64



Ta firma szybko zwróciła moją uwagę. Piękne, gładkie przedmioty ujmują prostotą i szacunkiem do materiału, jakim są drewno i moja ulubiona sklejka. NUDO design to polsko-włoskie studio projektowe, które tworzy minimalistyczne meble i akcesoria wnętrz. Ideą przewodnią i inspiracją marki jest ludzkie ciało, które wygina się w naturalne kształty, linie i łuki. „Właśnie dlatego swoją markę nazwaliśmy nudo, co po włosku oznacza nagi. Zmysłowa koncepcja twórczości oparta jest na pobudzeniu zmysłów człowieka” – tłumaczą właściciele, on Włoch, ona Polka. Nieprzypadkowo na pierwszą kolekcję składa się akurat pięć serii. Każdą charakteryzuje coś odmiennego: Giro zaskakuje filarem w kształcie łuku, Piano – zaokrąglonym szlifem kantów, Tondo – ukośnym cięciem blatu podpartego trzema prostokątnymi nogami, Conca – półokrągłym kształtem i lekkim wygięciem, a Onda – falistymi wgłębieniami. Prawdziwe piękno odkrywa się również dotykiem. Każdy produkt przyciąga skrywanymi tajemnicami, nie tak oczywistymi na pierwszy rzut oka. Pragnąc spotęgować doznania zmysłowe NUDO design ogranicza sylwetki swoich produktów do minimum i podąża za ich podstawowymi formami, łącząc krzywe z prostymi, a czasem ciężkimi liniami. „Za niezbędne uważamy tworzenie prostych przedmiotów, które sprawiają, że nasze otoczenie jest piękne, po prostu.” – dodają Domenico i Kaja. Włoski design ma w sobie tę szlachetność i finezję, polski – tradycję i poszanowanie materiału, razem tworzą duet idealny. Po prostu … bello! www.nudo.design



www.nudo.design



…Pewnego razu przyśniło mi się, że opowiadałam legendę i nagle poczułam, że ktoś zachęcająco poklepuje moją stopę. Spojrzałam w dół i spostrzegłam, że stoję na ramionach starej kobiety, która gładzi moje kostki i uśmiecha się do mnie. Powiedziałam jej: – Nie, nie, lepiej Ty stań mi na ramionach, bo jesteś stara, a ja młoda. – Nie, nie – odparła. – Tak ma być. I zobaczyłam, że stoi na ramionach kobiety dużo starszej od siebie, która stała na ramionach kobiety jeszcze starszej, która z kolei stała na ramionach następnej, i tak dalej... (Źródło: „Biegnąca z wilkami” Clarissa Pinkola Estes) Drogie Siostry, Kobiece herstorie mają swoją moc! Słuchajmy tych opowieści. Zapraszam. Katarzyna Szota-Eksner k.eksner@bemagazyn.pl

HERSTORIA* pani Moniki *herstoria dosłownie jej opowieść – neologizm stworzony na podstawie gry językowej his-story, od ponad dwudziestu lat słowo herstory funkcjonuje jako element żargonu naukowego i języka popularnego… Moja babcia mieszkała przy wiejskiej drodze w małym domku, przyklejonym do kuźni i zabudowań gospodarczych. Mój dziadek umarł dużo wcześniej, był kowalem. Ten dom to w zasadzie trzy pomieszczenia – sień, izba z piecem i łóżkiem, przykrytym wielką pierzyną i drugi pokój, taki bardziej gościnny, z reprodukcją obrazu, którego jako dziecko bardzo się bałam. W pierwszym pomieszczeniu na ścianach wisiały makatki z napisami „Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje” i „Bez pracy nie ma kołaczy”. Pamiętam, że kiedyś pociągnęłam za niebieską nitkę i delikatnie nadprułam literkę b. Na szczęście nikt nie zauważył. Byłam małą dziewczynką, kiedy umarła babcia. Nie wiem, co się stało z tymi wszystkimi zgromadzonymi przedmiotami – drewnianymi łyżkami, makatkami, dziwnymi narzędziami, które nie-wiem-do-czego-służyły, z piecem z ringami, którymi regulowało się ogień, ani nawet z reprodukcją obrazu, który budził mój lęk. Podobno dom babci po jakimś czasie rozebrano, wtedy zupełnie mnie to nie interesowało – byłam odurzona swoją młodością i patrzyłam tylko przed siebie. …. Pani Monika: – A ja to nie chcę mieć telefonu komórkowego. Jestem uparta, ten chce coś ode mnie, tamten też, nie chcę być przywiązana; naokoło te telefony ciągle migają i dzwonią. To strasznie wiąże – pani Monika Organiściok, twórczyni Izby łod Starki w Chudowie, finalistka konkursu „Po naszemu, czyli po śląsku” śmieje się głośno, a język, którym opowiada swoją historię, jest mi bardzo znajomy, chociaż nie wszystko rozumiem.

BE Woman

– Bo jak ludzie zaczęli wyciepować stare rzeczy, to pomyślałam, że szkoda… – tak zaczyna swoją opowieść. – Wychowałam się u naszej stareczki, która żyła 91 lat; ogromnie mądry i dobry człowiek to był. W 2004 zaczęłam prowadzić Izbę. Na pamiątkę. – Ja tym przecież żyję! Przychodzę rano i tak, jak bym z tą moją stareczką zaś rozmawiała – pani Monika zamyśla się. Starka (czyli babcia, dopiero za Niemca zaczęto używać słowa oma) urodziła się w 1879 roku, zmarła w 1970. – Pięć pokoleń żyło w chałupie starki – pani Monika wymienia po kolei (a ja myślę sobie, jak płytko sięga moja pamięć rodzinna – babcia, prababcia i…?) – My tak bardzo są do kupy, ciągniemy ku siebie. Kiedyś tak było, że starka albo matka scalały. A ojcom gadało się za dwoje: „wy pójdźcie”, „wy zróbcie”. Tak dla szacunku. Przy drzwiach do Izby wisi gablotka ze zdjęciami, zwracam szczególną uwagę na kobiety. Wystrojone, uczesane i patrzące prosto w obiektyw. Jakie było ich życie? Jakie wyglądało życie starki? – Nie było maszyn, wszystko robiło się ręcznie, pochodziliśmy z biednej rodziny, kobiety najmowały się do pracy na polu – opowiada pani Monika i pokazuje, jak ubierała się starka (czyli jak się oblekała). – Wszystko było lniane, bo ości jęczmienia i żyta raniły, więc ubranie miało za zadanie chronić. Ciężko pracowały, w wieku 14 lat kończyło się szkołę i szło z mamą na pole. Tak po prostu było. Ale starka wieczorem po ciężkiej robocie opowiadała dzieciom bajki, robiła na kołowrotku albo sztrykowała ciepłe zoki, czyli skarpety. Taki to był kobiecy znój codzienny. Dziś modne zajęcia, czyli gotowanie, szycie, dzierganie kiedyś były trudem i znojem. – A tu ślubny ancug. Prawdziwa alpaka – z takiego czegoś się ślubne rzeczy szyło – pani Monika


fot. Monika Burszczan

pokazuje mi oryginalne ubrania z tamtych czasów. – Jak pani te wszystkie stroje zdobyła? – pytam. – „A jak was Pan Bóczek zawoła, to dajcie te łachy Trudzie” (córce) – tak powiedziałam sąsiadce i ta posłuchała. Po śmierci sąsiadki ubrania trafiły w dobre miejsce – śmieje się pani Monika. – Stareczka jak piekła chleb, to pierwej kukiełki, bo one się wcześniej upiekły niż duży chleb i te kukiełki to były tylko dla dzieci (czy kukiełki są tym samym co podpłomyki, które pamiętam z wakacji ze wsi, gorące i nieziemsko pachnące? – zastanawiam się). Bo z dzieciństwa to najbardziej zostają w głowie smaki i zapachy. – A tu morcinek, czyli piecyk, przy którym się grzali. Taki z ringami do ściągania, bo jak starka chciała coś szybko ugotować, to ściągała dwa ringi. – Pijało się kawę zbożową – opowiada dalej pani Monika i pokazuje mi specjalny młynek do przyrządzania kawy – tu się nasypywało ziarna, nie inne tylko żyto lub jęczmień i wstawiało na duży piec, na którym ogień palił się przez cały dzień. Kilkadziesiąt razy się przekręciło młynkiem, zmieliło i… gotowe! Kawę zbożową piję do teraz. Idziemy dalej. – A tu maszynka, która oddziela śmietankę od mleka, niech pani patrzy, jakie ludzie byli mądrzy. Każda mama nauczyła swoją córkę, że trzeba te dziurki dopasować. Jednym leciało mleko, drugim śmietanka. Na dzisiejsze czasy to jest komputer – śmiejemy się obie. Obok cudownej maszynki do produkcji śmietanki wisi jakaś dziwna uprząż (to jest jarzmo krowie – objaśnia pani Monika). – Z dzieciństwa pamiętam taki obrazek – opowiada dalej pani Monika – krowiczka szła pod oknem i wtedy stareczka mówi tak: takie ciężkie jarzmo ma ta krowiczka, bo nie doś, że musi robić na polu, to jeszcze daje nam pożywienie. Bo na pole chodziły też krowy i brały udział w orce, mało było koni i wtedy zaprzęgało się krowę i byka.

Ciężki krowi żywot! – Nie wiem, jak długo tu jeszcze będę, więc wszystkie te sprzęty zabezpieczam i czasem się rozrzewniam (nie pamiętam, czy pani Monika użyła właśnie tego słowa rozrzewniam, ale bardzo mi ono pasuje). – Bo przecież tam, gdzie teraz jest wymiana opon, to był kiedyś piękny ogród, a ja pamiętam jeszcze na naszej wsi trzy domy pokryte strzechą. Pani Monika chodzi więc po domach i zbiera stare sprzęty. W zimie przewozi je na sankach i pewnie czasem wygląda, jakby zbierała złom, ale nie dba o to. – To nie jest hańba, to jest moje życie! – mówi hardo, ale z uśmiechem. – Tym, co się gromadzi, trzeba się opiekować, zatem pani Monika prasuje wszystkie poszewki, obrusy, ściereczki i makatki przez podwójną szmatkę (żeby się nie zniszczyły), a potem wygładza je z czułością. I oczywiście wszystko gotuje w wielkim garze, a nie pierze w pralce. Jakżeby inaczej! Pani Moniko, jakie było życie tych kobiet? Były silne? (Bardzo chcę się dowiedzieć) – Były silne siłą swoich rąk – odpowiada szybko pani Monika. Kobiety wychowywały dzieci, pracowały w lesie albo na polu, żeby zarobić pieniądze, a potem oporządzały dom. Ciężka dola! – A prasowało się żelazkami na duszę. I każda chwila była wypełniona pracą. Los kobiecy. – Moja mama urodziła mnie w czerwcu, a już w lipcu brała na pole. W chustkę się zawijało dziecko, kładło do kartofliska, bo nać była już wysoko i dawała cień. Ja sobie leżałam, a ona w tym czasie pracowała. – W południe żaden na polu nie robił, bo od strony lasu mogły nadejść południce (widzę je jak idą powoli, trupie i piękne…) – Można było po prostu dostać udaru – wyrywa mnie z zamyślenia pani Monika – A południcami tak tylko straszono. Tak jak i straszono dzieci utopcem,


fot. Monika Burszczan

a chodziło o to, żeby same, kiedy rodzice byli w polu, nie wchodziły do stawu. Raz w tygodniu się kąpano. Wanna była w chlewiku, w sobotę grzało się w garze wodę, dolewało zimnej (pani Monika pamięta, że w Chudowie był w jednym gospodarstwie żuraw). – Naprzód nogi trza było umyć, bo przecież po bosaku się biegało, a potem dopiero hyc…do wanny. Pierwsza kąpała się najmłodsza, a potem cała reszta. Wycierało się ręcznikiem lnianym, nie było oczywiście frotowych. Zdarzały się też smutne chwile, pani Monika ma łzy w oczach, kiedy opowiada mi o znajomej rodzinie. Matka musiała zamykać pojemnik z chlebem na kłódkę. W domu było jedenaścioro dzieci, dużo chłopaków i po prostu nie starczało tego chleba dla wszystkich. – A teraz mówię dzieciom, które odwiedzają izbę: „wyrzucacie chleb, a można dać kurkom, chleb to świętość jest”. – A jaka była pani młodość, pani Moniko? – dopytuję. – Szybko się usamodzielniłam. Nauczyłam fachu. Pani Monika pracowała jako fryzjerka, jeździła na szkolenie do NRD. – Opowiem pani, jak się robiło trwałą w latach pięćdziesiątych. Włosy na gorąco zakręcało się na metalowe wałki, podłączało gumki i gotowało według włosa, najdłużej włos rudy, bo jest najsilniejszy. Piękna i cudna trwała! Włos aż uciekał… – pani Monika po raz kolejny rozmarza się. A potem oglądamy kasę fiskalną z 1886 roku, zamykaną na szyfr. Pani Monika przechowuje w niej lufki i cygara. – Tej, co będzie po mnie, przekażę szyfr. I wszystkiego nauczę! – Wciąż jeszcze strzygę moje stare klientki, przyjeżdżają do mnie, rozmawiamy sobie, kawkę wypijemy. Ja nie piję kawy, ale trzymam dla gości. Pani Monice z młodości została jeszcze miłość do samochodów. – Do dziś mam swój samochód i jeżdżę, ale mam ciężką nogę. Lubię bardzo poczuć szybkość – i znów obie się śmiejemy. (Taka to jest Monia. I już! – pani Monika prostuje się i uśmiecha) Na koniec zwiedzania Izby oglądam małą sypialnię, pośrodku której stoi wielkie łóżko (jak u mojej babci). Puchata, ale wygładzona pierzyna (takie

gładkie jak papiur ma być – powtarzam w myślach słowa pani Moniki.) Już się mamy żegnać, ale na chwilkę siadamy na zydelkach pod byfyjem i proszę panią Monikę, żeby opowiedziała mi coś jeszcze o sobie. – Dobrze, dobrze, to o podróżach będzie, bo żałuję czasem, że się już zestarzałam. Świat mi się tak podoba… Byłam w Brukseli, w Szwajcarii, Austrii i w Paryżu, a do Ameryki to pojechaliśmy jako Ślązacy Roku i to była moja wyprawa życia. Nawet do Hiszpanii miałam jechać, ale ciśnienie mnie postraszyło i poszłam do szpitala, a potem zmarł mój mąż, a miał mi przywieźć ubrania do szpitala, już nawet sobie wszystko naszykował, bo zawsze wiedział, co gdzie mam (teraz wie moja synowa, wie nawet, w co mnie ubrać do trumny), ale inaczej się potoczyło… (Jesteśmy obie wzruszone) – Teraz mam małe, ale własne mieszkanko i jestem szczęśliwa z tym, co jest, bo ja zawsze się umiem ze wszystkim pogodzić. Jestem szczęśliwa. – Pani Moniko, a te kobiety przed panią? Przodkinie? Stareczka? Były szczęśliwe? – Czy były szczęśliwe? Pewnie nie wiedziały, że inne życie jest możliwe. Ze wszystkim się trzeba pogodzić – jeszcze raz powtarza pani Monika i opowiada o tym, że fryzjerstwo było jak konfesjonał, w którym usłyszała wiele kobiecych opowieści. Kobiety miały do niej zaufanie. – Z tymi tajemnicami idę do grobu, a mądrości to teraz wspominam. Bo czasem ciężkie to życie było. Te, którym chłopy popijały, to dostały lanie. Baba była do chałupy, do wychowywania dzieci, jako żona i służąca. Różne historie się zdarzały. Po chwili milczenia pani Monika dodaje: – Ale niech też pani napisze, że było…. smakowicie. Robiłaś u gospodarza, to dostawałaś mleko, masło, ziarna, a na wesela to się piekło najlepszego na świecie kołocza. Teraz takich to już nie ma. – Mam mistrza na kołacz i ptysie – dodaje pani Monika. …. Żegnamy się i pani Monika serdecznie przytula mnie do piersi. Wsiadam do samochodu, podłączam telefon, radio, łyk kawy, czas znowu pędzi do przodu. Wjeżdżając na A4 próbuję sobie przypomnieć, dlaczego jako mała dziewczynka bałam się obrazu, który wisiał w izbie u mojej babci. Nie udaje mi się…. PS Nie znam śląskiego, wplatam więc do tekstu to, co usłyszałam od pani Moniki – jeśli z błędami, to bardzo przepraszam i odsyłam do źródeł. Oryginalnej opowieści możecie posłuchać w Izbie Regionalnej w Chudowie od pani Moniki Organiściok. Pani Moniko, dziękuję za pani herstorię! Mam nadzieję, że ta opowieść stanie się częścią książki o poszukiwaniu siły kobiecej i o kobietach z sąsiedztwa.

Katarzyna Szota-Eksner: Prowadzi szkołę jogi Yogasana, ściśle współpracuje z Sunday is Monday i współtworzy gliwicki Klub Książki Kobiecej. Jak Polska długa i szeroka namawia kobiety do szukania (mimo wszystko!) siły w sobie. Spisuje herstorie kobiet z sąsiedztwa. Dziewczyna ze Śląska, joginka, wegetarianka, felietonistka i feministka. Autorka bloga www.her-story.pl

BE Woman





www.silesiacitycenter.com.pl Insta


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.