Wybuchowe mango

Page 1



MOHAMMED

HANIF

WYBUCHOWE MANGO przekïad Olga Masoñ-KÚdzierska

Wydawnictwo Znak Kraków 2009



Rozdział 11

Mężczyzna, który zawiązuje mi przepaskę na oczach, wygląda na specjalistę w tej dziedzinie. Blizna w kształcie półksiężyca na lewym, świeżo ogolonym policzku, cienka kreska wąsów oraz porządnie wyprasowany salwar kamiz nadają mu wygląd nawróconego kryminalisty. Kiedy wiąże mi węzeł z tyłu głowy, czuję dotyk jego zwinnych, delikatnych palców. W końcu bierze mnie za rękę i wyprowadza. Przepaska jest na tyle luźna, że mogę otworzyć oczy, ale jednocześnie zbyt ciasna, by dotarł pod nią choćby promień światła. Ciekawe, czy powinienem zamknąć oczy, czy trzymać je otwarte. Kiedy wychodzimy z łazienki, łapczywie wdycham powietrze. Mam nadzieję, że w ten sposób pozbędę się klozetowego smrodu, ale w gardle ciągle czuję jego posmak. Na taki odór nie pomogłaby nawet cała kolekcja perfum Obaida. Korytarz jest szeroki, z wysokim sufitem i podłogą z nieregularnych kamiennych płyt. Po pierwszych niepewnych krokach paradny rytm naszego marszu zaczyna odbijać się echem od ścian. Wreszcie docieramy na miejsce. Mężczyzna salutuje, a ja stoję w pozycji ni to na baczność, ni to na spocznij. Nie powinno się chyba salutować komuś, kogo się nie widzi. Pokój pachnie różanym odświeżaczem powietrza i dymem dunhillów. Słyszę szelest papierów, pstryknięcie zapalniczki, odgłos teczki rzucanej na stół. – Rób, co do ciebie należy, ale pamiętaj, żeby nie zostawić na nim żadnych śladów. – Głos majora Kijani jest ostry i chrapliwy, 131


jakby wydany właśnie rozkaz z trudem przeszedł mu przez gardło. Ktoś podnosi teczkę. – Nie jestem rzeźnikiem jak wy – pada zniecierpliwiona odpowiedź. – Nie ma się co obrażać – mówi major Kijani. Słyszę dźwięk odsuwanego krzesła. – Jesteśmy między swoimi. Nie słuchaj go, ostrzegam się w duchu. To tylko stara śpiewka o dobrym i złym policjancie. Jeden i drugi to tacy sami skurwiele. W pokoju rozlegają się kroki. Przez moment czuję przy twarzy żarzący się papieros majora Kijani, po chwili wrażenie ciepła znika. – Proszę usiąść. – Mówi do mnie dobry policjant, choć wydaje mi się, że wcale na mnie nie patrzy. Szurając nogami, podchodzę bliżej. – Trzeba będzie to zdjąć. Stoję bez ruchu. Powinienem sobie sam ściągnąć tę cholerną przepaskę? – Proszę odsłonić oczy, panie Szigri. Naprzeciwko mnie siedzi major w mundurze khaki, z emblematem Korpusu Medycznego na prawym ramieniu: na okrągłej czerwonej naszywce z aksamitu widnieją dwa czarne splecione w uścisku węże z półotwartymi pyskami, które wyglądają, jakby zaraz miały się pocałować. Major ma długie siwe bokobrody – poważne odstępstwo od obowiązującej w wojsku fryzury. Przewraca powoli strony w żółto-zielonym skoroszycie i co chwilę dotyka czubkiem języka górnych zębów, jakby właśnie odkrył, że cierpię na jakąś rzadką chorobę, o której nigdy wcześniej nie słyszał. – Ja tu nie pracuję – mówi i wskazuje ręką na pokój. Na umeblowanie składają się skórzane krzesła, sofa z aksamitną tapicerką i zielony stół z blatem obitym skórą. Ścianę zdobi oficjalny, przesadnie wyretuszowany portret generała Zii – spod kruczoczarnych wąsów uśmiechają się wściekle różowe wargi. Gdyby nie to, że obok wisi mundur majora Kijani z jego identyfikatorem, mogłoby się wydawać, że jesteśmy w biurze dyrektora banku. Siadam na skraju krzesła. 132


– Musimy przeprowadzić kilka testów. Sprawa jest bardzo prosta. Najpierw dostaniesz test wielokrotnego wyboru. Pamiętaj, żeby zaznaczać odpowiedzi bez namysłu. W drugiej części pokażę ci trochę zdjęć, a ty w kilku słowach opiszesz, co na nich widzisz. Wcześniej podejrzewali mnie o nielojalność wobec kraju, a teraz chcą wniknąć w najciemniejsze zakamarki mojego mózgu – mają pewnie nadzieję, że znajdą w nim przyczynę całego zamieszania. – Bardzo przepraszam, panie majorze, ale jeśli mogę zapytać... – Możesz pytać, o co chcesz, młody człowieku, ale pamiętaj, że to tylko rutynowa ocena. Przyjechałem z Islamabadu i mam tam wrócić z wynikami. Myślę, że zamiast spędzać czas z ludźmi, którzy mają przykazane, by nie zostawiać śladów na twoim ciele, lepiej będzie, jak mi pomożesz. Jak przystało na każdego dobrego gliniarza, mówi całkiem rozsądnie. Przesuwa w moim kierunku plik zszytych kartek, ołówek, a następnie zdejmuje zegarek. – Tu nie ma dobrych i złych odpowiedzi – mówi uspokajającym tonem. – Chodzi tylko o to, żebyś na wszystkie sześćdziesiąt pytań odpowiedział w dwadzieścia pięć minut. Sztuka polega na tym, by odpowiadać bez zastanowienia. Gadaj zdrów. Gdybym się tyle nie zastanawiał, maszerowałbym teraz po placu apelowym i budził respekt wśród moich chłopców, a nie rozwiązywał jakieś idiotyczne testy. Rzucam okiem na plik kartek. Na pierwszej widnieje napis: MDRS P8039. Trudno wywnioskować, co może być w środku. – Gotowy? – pyta major i uśmiecha się zachęcająco. Kiwam głową. – Start – mówi i kładzie zegarek na stole. „Pyt. 1: Jak opisałbyś swój obecny stan psychiczny? Czy jesteś: a. przygnębiony b. umiarkowanie przygnębiony 133


c. szczęśliwy d. żadne z powyższych”. Mojego ojca znaleziono powieszonego na wentylatorze pod sufitem. Baby O zniknął z całym, kurwa, samolotem. Ostatnie dwie noce spędziłem zamknięty w cuchnącej gównem norze. ISI prowadzi w mojej sprawie śledztwo i zarzuca mi zbrodnie, których nie popełniłem. Przed chwilą własnymi rękami odwiązałem przepaskę zasłaniającą mi oczy. Jaki może być mój stan psychiczny? Nie ma miejsca, żeby coś napisać. Jedynie małe kwadraciki, w które trzeba wstawić znaczek. Umiarkowanie przygnębiony. Następne pytania dotyczą stanu mojego ducha – w normie; myśli samobójczych – nigdy; życia seksualnego – sporadyczne zmazy nocne. Czy wierzę w Boga? Szkoda, że nie ma odpowiedzi „Chciałbym”. Zaznaczam „głęboko wierzący”. Po pewnym czasie test zaczyna mi się podobać. Kiedy docieram do pytań typu: gdyby kot twojego najlepszego przyjaciela tonął w rzece, uratowałbyś go, czy powiedział sobie, że koty umieją pływać – zaznaczam odpowiedź pewnie i śmiało, jak przystało na kogoś, kto święcie wierzy w jasność własnego umysłu. Dobry gliniarz podnosi ze stołu zegarek i uśmiecha się do mnie z aprobatą. Życzy mi jak najlepiej. Wreszcie docieram do nieuniknionego pytania o narkotyki. Wśród odpowiedzi nie ma „tylko raz”. Nie pytają też, czy mi się podobało. Zaznaczam „nigdy”. Wybiegłem z pokoju Bannona i zamiast pójść aleją Męczenników, skoczyłem przez żywopłot i ruszyłem przez gęstwinę wokół placu apelowego. Po chwili z ciemności wyłonił się świetlik i zaczął krążyć tuż przede mną, jakby wskazywał mi drogę. Żywopłot otaczający plac przypominał fachowo wzniesiony, idealnie gładki mur. 134


Trawa pod moimi butami była wilgotna od popołudniowej rosy. Byłem bardzo skoncentrowany – jak to się dzieje po czitralskim haszyszu, kiedy narkotyk wnika do twojej krwi, a następnie wysyła do mózgu nagłe, gwałtowne sygnały, które rozwiewają wszelkie wątpliwości i zamieniają najdziwniejsze wizje w niezwykle realne projekty. Sygnały, które docierały do mojego mózgu, były tak jasne i wyraźne, że w pewnej chwili kopnąłem w żywopłot, żeby się upewnić, że wszystko dzieje się naprawdę. Ciemna gęstwina rozbłysła światłem tysięcy świetlików, które wyrwane ze snu, przystąpiły do zmasowanego ataku na czarny świat. – I o to, kurwa, chodzi – powiedziałem pod nosem. – Czas się obudzić i ponieść światło. Według „Wojen narkotykowych” – specjalnego wydania „Reader’s Digest”, naukowcom nie udało się jeszcze dokładnie opisać wpływu marihuany na ludzki mózg. Jeśli chodzi o czitralski haszysz, to nie radziłbym nawet trzymać go w tym samym pomieszczeniu, w którym hodują te swoje szczury doświadczalne. A oto co zobaczyłem: na stojącej na skraju placu apelowego trybunie, koło słupa z pakistańską flagą, poruszył się cień. Należał on, jak się okazało, do mężczyzny, który wdrapał się na podwyższenie, rozejrzał na boki, a następnie powoli odwinął flagę, którą na noc opuszczano. Nagle przed oczami mignęła mi flaga, która przykrywała trumnę mojego ojca, i usłyszałem narastające odgłosy modlitwy pogrzebowej. Wieko trumny uniosło się, a ja pod naszytymi na flagę półksiężycem i gwiazdą zobaczyłem wykrzywioną twarz ojca. Co może zrobić Szigri? Mogłem tylko wykonywać rozkazy. Opadłem na czworaki i namierzyłem cel. Lata chodzenia zakazanymi skrótami i wspinania się po ścianach Akademii, by od czasu do czasu móc urwać się do kina na jakiś nocny seans, doskonale przygotowały mnie na ten właśnie moment. Przywarłem do żywopłotu i czekałem. Jakiś zasrany skurwiel próbował ukraść naszą flagę i tym samym obrabować grób mojego ojca. Moje myśli były tak jasne 135


i klarowne, jak mogą być tylko po dawce czitralskiego haszyszu. Postanowiłem za wszelką cenę uratować honor kraju i medale mojego taty i zacząłem się czołgać najciszej, jak tylko umiałem. Mokre liście wciskały mi się do butów i za koszulę, ale ani na moment nie spuszczałem z oczu złodzieja, który klęczał teraz na trybunie i próbował odwiązać sznur mocujący flagę do słupa. Nie śpieszył się, a ja poruszałem się coraz szybciej, chcąc koniecznie złapać go na gorącym uczynku. W pewnej chwili w rękę tuż pod łokciem wbił mi się cierń; poczułem ukłucie, a zaraz potem wilgoć w rękawie. Nie zwolniłem jednak ani na sekundę. Wreszcie przeskoczyłem żywopłot, zbliżyłem się do trybuny i znienacka rzuciłem się na złodzieja. – Czemu siłujesz się ze starym człowiekiem? – usłyszałem spokojny głos. Wujek Starchy nie stawiał żadnego oporu. Poczułem się tak, jakby złapano mnie na wierceniu dziury w materacu. Nigdy więcej nie zapalę tego zielska, przyrzekłem sobie w duchu. – Myślałem, że ktoś kradnie flagę – powiedziałem i podniosłem się na nogi. – Była brudna, więc chciałem ją wziąć do prania – odpowiedział i zaczął patrzeć pod nogi, jakby coś zgubił. Następnie włożył rękę pod koszulę, pogrzebał nią tam przez chwilę i wyciągnął mały jutowy woreczek. – Jesteś bardzo niemądry, synu. No i gdzie ty się wybierasz? – rzucił i rozejrzał się wyraźnie przestraszony. W pierwszej chwili myślałem, że mówi do mnie. Owszem, wiedziałem, że zachowałem się niemądrze, ale nigdzie się nie wybierałem. Stanąłem więc bez ruchu i podążyłem za jego wzrokiem. Tymczasem wujek Starchy ukląkł, przywarł twarzą do trybuny i zaczął przesuwać się na czworakach, jakby jego niemądry syn był robakiem. Wujek Starchy miał w sobie grację starego narkomana. Poruszał się tak zwinnie i w takim skupieniu, że po chwili przyłączyłem się do niego i zacząłem razem z nim szukać, choć nie wiedziałem czego. Nagle wujek Starchy wypatrzył coś w trawie, pomiędzy try136


buny a skrajem placu apelowego, i z owiniętą wokół ręki flagą rzucił się na swoją zdobycz. Widziałem ją tylko przez moment – stworzenie z zielonkawą głową i odwłokiem w paski rzuciło się konwulsyjnie, a następnie skręciło w spiralę. Wujek Starchy złapał je za ogon i zaczął głaskać po głowie z taką czułością, jakby pieścił drogocenny klejnot. Wreszcie wąż gwałtownie opuścił głowę, a wtedy wujek Starchy owinął go we flagę i trzymając zawiniątko w dwóch palcach, odsunął rękę na znaczną odległość od swojego ciała. Gdyby wujek Starchy nie pospieszył z wyjaśnieniem, pomyślałbym, że wszystko, co widziałem, było halucynacją. – W tym kraju nie ma nic czystego. Ani haszyszu, ani heroiny, ani nawet sproszkowanego chilli. Ciekawe, co wujek Starchy dzisiaj brał, pomyślałem. – Oto esencja natury – powiedział i pomachał mi przed oczami zwiniętą w kłębek flagą. Wyglądało na to, że wąż zasnął. Wyszyte na materiale półksiężyc i gwiazda pozostawały nieruchome. – Powinieneś się leczyć, wujku Starchy. – Przyłożyłem palec do czoła i narysowałem na nim kółko. – Znowu piłeś benzynę. – Benzynę? Okropny smak, a język robi się po niej jak padlina. Ohyda. – Splunął ze wstrętem. – A to? – Wskazałem na zawiniątko w jego ręce. – Ten wąż wygląda mi na ostrego skurwiela. Przecież mógł cię zabić. Wujek Starchy uśmiechnął się lekko i pomacawszy zawiniątko, mocno złapał węża dwoma palcami za głowę i wyciągnął ją spod flagi. Zobaczyłem parę miniaturowych szmaragdowych oczu, otwarty pysk, lśniące kratkowane podniebienie i rozdwojony, wysuwający się złowrogo język. Zanim zdążyłem się zorientować, co ma zamiar zrobić, wujek Starchy rozpiął guziki swojej koszuli, obnażył ramię i zbliżył do niego węża. Gad wysunął język i musnął go w rękę. Wujek Starchy gwałtownie cofnął ramię, pozwolił, by głowa opadła mu powoli na lewy bark, zamknął oczy i wydał cichy jęk. Kiedy na powrót otworzył oczy, były czujne jak pełniący wartę żołnierze. Jego czoło, 137


zazwyczaj poprzecinane siatką zmarszczek, było spokojne i odprężone. Nawet jego cień wydawał się dłuższy, biegł teraz przez prawie całą długość placu apelowego. Ponownie ciasno zawiązał flagę, włożył zawiniątko do kieszeni i zabezpieczywszy swojego więźnia, spojrzał na mnie, jakby czekał, aż ocenię jego przedstawienie. – Mógł cię zabić – powiedziałem pouczającym tonem. Nagle poczułem się jak jego wychowawca. – Mógłby, gdybym był zachłanny – odparł. – Albo gdybym wstrzyknął sobie jego jad – dodał po chwili namysłu. – Co? – W czystej postaci działa jak lekarstwo. Ale wystarczy że dotknie metalu, a staje się trujący. Przez pewien czas jesteś jak naćpany, ale na końcu czeka cię niechybna śmierć. Spróbuj. Weź kroplę na ostrze noża i zarysuj nim słonia, a zwierzę padnie martwe. Słoń może sobie wcześniej tańczyć. Może myśleć, że ma skrzydła. Może powłóczyć nogami. Ale wystarczy kropla, a padnie trupem. Przez chmury przebił się księżyc i cień wujka Starchy’ego skurczył się do naturalnych rozmiarów – jakby ktoś zdecydował, że należy mu się bardziej sensowny kształt. – Ile za działkę? – zapytałem i wsunąłem rękę do pustej kieszeni. Dobrze wiedziałem, że wujek Starchy nigdy nie żądał pieniędzy za swój towar. – Za kogo ty mnie masz? Za dilera narkotyków? – wymamrotał, stając się na powrót starym, dobrze mi znanym wujkiem Starchym. Jego oczy nie płonęły już takim blaskiem jak jeszcze przed chwilą. – Tu chodzi o sprawy rodzinne – powiedziałem przepraszającym tonem. – Ale teraz jest całkiem suchy – wujek Starchy pogłaskał swój jutowy woreczek – żeby wyprodukować nową dawkę, będzie potrzebował około tygodnia. Kiedy siedem dni później otworzyłem paczkę ze świeżo wykrochmalonymi mundurami, którą wujek Starchy położył na 138


moim łóżku, ze środka wypadła szklana, długa na palec fiolka. Na dnie zalegało kilka kropel bursztynowego płynu. W nagrodę za skończenie pierwszego testu dwie minuty przed czasem dostaję herbatę. Nie cierpię herbaty, ale gorący płyn parzy mi gardło i na moment zabija zalegający na podniebieniu smród. W drugim teście nie ma pytań, są tylko obrazki. A w gruncie rzeczy nie tyle obrazki, ile abstrakcyjna wizja świata jakiegoś popaprańca – człowiek patrzy i nie jest pewien, czy widzi amebę, czy może strategiczną mapę indyjskich możliwości obronnych. Ostrożnie, mówię sobie w duchu, i zwlekam z dopiciem herbaty. Oto etap, na którym naprawdę potrafią odróżnić wariatów od zaburzonych geniuszy. Ja zaliczam się oczywiście do tych drugich. Pierwszy obrazek przedstawia – słowo daję – zmasakrowaną głowę lisa. – Jezioro. Przypomina Trójkąt Bermudzki – mówię. Średnio raz na trzy miesiące w „Reader’s Digest” pojawia się artykuł o samolotach, które zaginęły w rejonie Trójkąta Bermudzkiego. To najrozsądniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. Widzę, że doktor notuje moje odpowiedzi. Tak naprawdę zapisuje znacznie więcej niż tylko moje słowa. Na nastepnym obrazku widzę gigantycznego nietoperza, który wisi do góry nogami. – Muszka. Muszka do fraka. – Czy coś jeszcze przychodzi ci do głowy? – pyta doktor. – Czarno-różowa muszka. Bardzo duża. Teraz pokazują mi dwa atakujące się nawzajem penisy. – Wojskowe buty – rzucam. – Wojskowe buty w pozycji na spocznij. Skulony człowiek w samym środku atomowego grzyba. – Huragan. Albo łódź podwodna. Krwiożercze, walczące z sobą wiedźmy. – Podkowa. Para gapiących się na mnie małych świnek. 139


– Yoda w lustrze. Ostatni rysunek jest najbardziej jednoznaczny z całej popapranej kolekcji – para jąder ułożonych na bryle różowego lodu. – Owoce mango – mówię. – Albo jakieś inne owoce. Wyglądają, jakby leżały na lodowej bryle. Doktor gorączkowo notuje swoje ostatnie obserwacje, a ja siedzę nieruchomo i gapię się na kubek po herbacie. Doktor wyraźnie się śpieszy. Wrzuca obrazki, papiery i ołówek do aktówki, życzy mi powodzenia – „Powodzenia, młody człowieku” – i już stoi w drzwiach, poprawiając beret, na którym widzę kolejny emblemat Korpusu Medycznego, z kolejną parą węży wystawiających języki. – Panie majorze, po co pana wysłano? – Pamiętaj, młody człowieku, że nasze motto to „Czyń albo giń. Nigdy nie pytaj”. – Panie majorze, motto Korpusu Medycznego brzmi: „Służyć ludzkości bez...”. – Przepraszam cię, młody człowieku, ale śpieszę się na samolot do Islamabadu. Muszę jak najprędzej dostarczyć tam te wyniki. Zdaje się, że chcą sprawdzić, czy wiesz, co zrobiłeś. A zatem wiesz? – Nic nie zrobiłem. – Nie mam takiej odpowiedzi w kwestionariuszu, więc nie mogę jej uwzględnić w mojej ocenie. Możesz mu to powiedzieć. Doktor daje znak żołnierzowi, który przyprowadził mnie z klozetu, a teraz nagle pojawił się w drzwiach. – Powodzenia. Wiem, że pochodzisz z dobrej rodziny. Tym razem żołnierz nie zasłania mi oczu. Prowadzi mnie do pomieszczenia, które wygląda tak, jakby ktoś bardzo się starał zamienić je w izbę tortur. Na środku stoi fotel fryzjerski z gumowymi pasami na oparciach dla rąk, który podłączono do wyraźnie amatorskich urządzeń elektrycznych. Na stole widzę całą kolekcję kijów, trzcin i skórzanych pejczy, rozmaite ostrza, a także szklany 140


słoik sproszkowanego chilli. Z haka na ścianie zwisają nylonowe sznury, a pod sufitem kołyszą się przymocowane metalowymi łańcuchami stare opony, których prawdopodobnie używa się do wieszania więźniów głową w dół. Jedyną nową rzeczą jest białe żelazko Philips, w tej chwili niepodłączone do prądu. Ciekawe, czy izba tortur służy również jako pralnia? Całe to wyposażenie przypomina dekoracje i przez chwilę mam wrażenie, że jestem w opuszczonym teatrze. Kiedy patrzę na sufit, widzę jednak plamy zaschniętej krwi. Rozglądam się jeszcze raz i dociera do mnie, że wszystkie te utensylia są jak najbardziej czynne i sprawne. Jak, do cholery, udało im się rozbryzgać czyjąś krew na suficie? – Proszę zdjąć mundur – mówi żołnierz pełnym szacunku tonem. Zdaje się, że zaraz poznam odpowiedź na swoje pytanie. – Dlaczego? – pytam, mając nadzieję, że w moim głosie pobrzmiewa choć odrobina oficerskiej godności. – Chcę mieć pewność, że nie zostawię na pańskim ciele żadnych śladów. Powoli zdejmuję koszulę, a on bierze ją ode mnie i wiesza na wieszaku. Buty zostają odstawione do kąta, a spodnie porządnie złożone w kostkę. Rozkładam ręce, jakbym zapraszał go, by podszedł i zajął się tym, co do niego należy. Żołnierz wskazuje jednak na moją bieliznę. Posłusznie stosuję się do jego woli. Tymczasem on obchodzi mnie dookoła. Stoję wyprostowany, z rękami założonymi z tyłu; nie wiercę się i nie wykonuję żadnych nerwowych ruchów. Jeśli chce oglądać mnie nago, nie dam mu satysfakcji patrzenia na zawstydzonego pedzia. Czekam, aż zacznie się przesłuchanie, ale wygląda na to, że żołnierz nie ma żadnych pytań. – Proszę stanąć w kącie i niczego nie dotykać. – Wkłada wtyczkę od żelazka do gniazdka i wychodzi. – Nawet profesjonalne tortury mogą się czasem opóźnić – mruczę pod nosem. A może mają tu jakiś system typu „Zrób to 141


sam”? Człowiek stoi, przygląda się tym wszystkim instrumentom i wyobraża sobie, jak rozmaite części ciała zareagowałyby na ich działanie. Usiłuję nie myśleć o żółtym światełku na żelazku. Major Kijani powiedział „żadnych śladów”. Żołnierz powraca z żółto-zieloną teczką i nagłym zainteresowaniem moją rodziną. – Czy jest pan spokrewniony ze zmarłym pułkownikiem Szigri? Biorę głęboki wdech i kiwam głową. – Byłem na jego pogrzebie. Pan na pewno mnie nie pamięta. Przyglądam się mu, próbując przejrzeć jego zamiary. – Proszę mi wybaczyć. Ja tylko wykonuję rozkazy. Kiwam głową, jakbym już mu wybaczył. Ten człowiek sprawia wrażenie kogoś, kto chce pomóc, ale jednocześnie pilnuje się, żeby nie zostać źle zrozumianym. – To on wybudował to miejsce. Miał dwa tygodnie na przygotowania. A ja byłem kierownikiem budowy. – Myślałem, że wybudowali je Mogołowie. Izba tortur nie jest najlepszym miejscem do omawiania osiągnięć swoich krewnych. – Nie, proszę pana. Przybudówki, biura, baraki, podziemia, wszystko wybudowano pod jego dyktando. Kawał dobrej roboty, tato. Na teczce w jego ręku widnieje napis „Poufne” i mój numer wojskowy. Ciekawe, jakie informacje na mój temat znajdują się w środku? Coś o Obaidzie? O nas? – Czy to też jego dzieło? Czy miał w zwyczaju...? – Wskazuję na fryzjerski fotel i na wiszące przy suficie łańcuchy. – Pułkownik wypełniał tylko swoje obowiązki. – Żołnierz zamyka teczkę i przyciska ją pod założonymi na piersiach rękami. Wiedziałem, że ojciec na polecenie generała Zii kierował logistyką podczas wojny partyzanckiej w Afganistanie. Wiedziałem, że pośredniczył między finansującymi wojnę Amerykanami a służbami ISI, które odpowiadały za rozprowadzanie funduszy wśród mudżahedinów. A jednak nigdy nie powiedział mi, że do jego obowiąz142


ków należało również wybudowanie ośrodka, w którym się teraz znajdowałem, i kierowanie nim. – Wszyscy wypełniamy swoje obowiązki – szepczę i nagle rzucam się w stronę stołu przy fotelu fryzjerskim. Chwytam jedno z ostrzy i przykładam je sobie do szyi. Metal jest zimny, ale ostrze wydaje się raczej tępe. – Nie ruszaj się. Jeden ruch, a na moim ciele znajdzie się wiele śladów. Żołnierz rozkłada ręce, niepewny, czego od niego chcę. – Daj mi teczkę. Żołnierz ściska teczkę jedną ręką, a drugą wyciąga w moim kierunku. – Proszę, niech pan będzie rozsądny – mówi. – Na pięć minut. Nikt się nie dowie. – W moim głosie pobrzmiewa nie tyle groźba, ile chęć zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Żołnierz wciąż kurczowo ściska teczkę, ale rusza niepewnie w moją stronę. Wygląda na to, że nigdy wcześniej nie był szantażowany przez nagiego więźnia. – W ten sposób podziękujesz mojemu ojcu za wszystko, co dla ciebie zrobił. – Kuję żelazo, póki gorące. Nie mam pojęcia, co ojciec mógł dla niego zrobić. Ale żołnierz powiedział przecież, że był na jego pogrzebie. – Pięć minut – mówi, po czym zerka na drzwi i pociera bliznę na policzku, która nagle zrobiła się bardzo czerwona. Z zapałem kiwam głową i na znak pokojowych zamiarów wyciągam do niego ostrze. Bierze je ode mnie jedną ręką, a drugą podaje mi teczkę. Jego dłoń drży. „Wstępny raport autorstwa majora Kijani...” Przewracam stronę tytułową. Pierwszy dokument to moje oświadczenie. Przy następnej stronie coś wypada. Schylam się i podnoszę z ziemi polaroidowe zdjęcie. Jest bardzo niewyraźne – zmiażdżone śmigło, zniszczony spadochron, wyrwane z kadłuba skrzydło. Wszystko jak ulał pasuje do katastrofy 143


MF-17. U dołu zdjęcia widnieje data – to dzień, w którym zniknął Obaid. Moje oczy na moment zachodzą mgłą. Wkładam zdjęcie na powrót między strony. Kolejny formularz, kolejne oświadczenie – tym razem podpisane przez porucznika Bannona. „Charakterystyka podoficera Szigri”. Widzę określenia typu: „mądry podchorąży”, „osobista strata”, „zagadkowe zachowanie”. Nagle słyszę zbliżające się kroki. – Później – rzuca żołnierz. Wyrywa mi teczkę i zanim mogę przewidzieć jego następny ruch, chwyta mnie w pasie, podnosi do góry, wciska mnie w oponę i ciągnie za metalowy łańcuch. W następnej sekundzie wiszę już w połowie drogi między podłogą a sufitem. Głos majora Kijani jest zachrypnięty, a on sam nie wygląda na zadowolonego, kiedy widzi, jak kołyszę się powoli w powietrzu, przewieszony wpół przez oponę. – Mówiłem, żadnych śladów. – Major Kijani obchodzi mnie wkoło; do moich nozdrzy dociera zapach dunhillów, który wdycham łapczywie. – A nie żebyś tu urządzał piknik. Bierze żelazko Philips i staje tak blisko mnie, że jego nażelowane włosy i krzaczaste brwi znajdują się na poziomie mojej twarzy. Podnosi żelazko i prawie przykłada jego czubek do mojej lewej skroni. Zaciskam w panice oczy. Czuję zapach przypalonych włosów i odrzucam głowę do tyłu. – Ludzie pytają o ciebie, Tarzanie. Radzę ci, żebyś zaczął mówić, zanim wyczerpie się ich życzliwość. Nie potrzebowałbym nawet minuty, żeby wyprasować z ciebie całą prawdę, ale gdyby tak się stało, już nigdy przed nikim nie chciałbyś się rozebrać. Jestem pewien, że nawet ty nie potrafiłbyś z tym żyć. Major Kijani odwraca się do żołnierza, który wszedł za nim do pokoju. – Ubrać go i przyprowadzić do gabinetu.


Spis treści

Prolog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

Życie jest w rękach Allaha, ale...

Rozdział 1 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 2 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 3 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 4 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 5 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 6 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 7 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 8 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 9 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 10 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

21 34 50 69 79 85 95 104 110 116

Sentiment du fer

Rozdział 11 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 12 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 13 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 14 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

131 145 156 170


Rozdział 15 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 16 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 17 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 18 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 19 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 20 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 21 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 22 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 23 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 24 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 25 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 26 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 27 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 28 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

178 192 201 209 216 223 233 241 249 257 272 273 285 292

Mangowe przyjęcie

Rozdział 29 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 30 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 31 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 32 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 33 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 34 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 35 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 36 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Rozdział 37 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

303 310 317 321 330 334 336 339 342

Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 359



Paragraf 22 w pakistañskich realiach. Bezkompromisowa opowieĂÊ o wojskowych absurdach i politycznych intrygach. Satyra na dyktaturÚ, pïytkÈ wiarÚ i koszarowe zwyczaje. W 1988 roku rozbiï siÚ samolot, na pokïadzie którego znajdowaï siÚ kontrowersyjny przywódca Pakistanu generaï Muhammad Zia ul-Hak, Ămietanka sztabu oraz amerykañski ambasador. Przyczyny katastrofy do dziĂ nie zostaïy wyjaĂnione. W debiutanckiej powieĂci Mohammed Hanif próbuje znaleěÊ rozwiÈzanie zagadki tajemniczej Ămierci dyktatora. Myliïby siÚ jednak ten, kto po ksiÈĝce byïego pakistañskiego wojskowego i dziennikarza spodziewaïby siÚ historycznego reportaĝu czy politycznego thrillera. Bo czy do Ămierci pewnego niezrównowaĝonego prezydenta mogïa przyczyniÊ siÚ pijana wrona, naÊpany pracownik pralni, niewidoma wiÚěniarka i nietrafnie zinterpretowany fragment Koranu? Hanif snuje opowieĂÊ, w której zbrodnia, intryga i prywatna zemsta ïÈczÈ siÚ w inteligentnÈ, skrzÈcÈ siÚ czarnym humorem historiÚ o religii, przeznaczeniu i kulisach politycznych przewrotów. Mohammed Hanif (ur. 1965, Okara, Pakistan), absolwent prestiĝowej Akademii Pakistañskich Siï Powietrznych, zawodowy pilot. KarierÚ lotniczÈ porzuciï dla dziennikarstwa. W 1996 roku wyjechaï do Londynu, gdzie rozpoczÈï wspóïpracÚ z BBC, którÈ kontynuuje do dziĂ jako szef serwisu BBC Urdu. Jest absolwentem programu creative writing na University of East Anglia. Wybuchowe mango to jego ksiÈĝkowy debiut. PowieĂÊ podbiïa serca krytyków najbardziej prestiĝowych dzienników i znalazïa siÚ na liĂcie ksiÈĝek nominowanych do Nagrody Bookera w 2008 roku oraz Guardian First Book Award. W tym samym roku powieĂÊ pakistañskiego pisarza otrzymaïa nagrodÚ Shakti Bhatt First Book oraz wygraïa 2009 Commonwealth Writers’ Prize w kategorii Best First Book, region Europa i Azja Poïudniowa.

ISBN 978-83-240-1201-5

9 788324 012015


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.