Reguly zycia

Page 1



Z ojcem Piotrem Jordanem ĝliwiĔskim OFMCap rozmawiają Dominika i àukasz Kozáowscy

Wydawnictwo Znak, Kraków 2009



Spis treści 7 Dom domowi nierówny 18 Opis 36 Módl się i pracuj 45 Bez pracy nie ma kołaczy obyczajów

61 Pieniądze to nie grzech 75 Pochwała ubóstwa w rodzinie 90 Kłótnie 100 Co komu pisane 117 Komu bliżej do Boga?

131 W sutannie i bez 143 Bez pożegnania 156 Małżeństwo pyta zakonnika 177 Ścieżki

do nieba


U nas nie ma demokracji rozumianej w ten sposób, że o wszystkim decyduje większość albo konsensus. Są konkretne osoby, które decydują o pewnych rzeczach, a reszta się temu podporządkowuje.

Opis obyczajów

D.K.: Czy dzielicie się obowiązkami związanymi z utrzymaniem domu w należytym stanie? P.J.Ś.: Zasadniczo tak. Wiadomo, że każdy dba o swoją celę, chyba że któryś z nas jest chory, to wtedy pomaga mu inny brat. Pozostałe obowiązki są podzielone pomiędzy wszystkich zakonników. Jedni mają obowiązki duszpasterskie, inni prowadzą zajęcia w seminarium, jeszcze inni dbają o dom, o gości, o pokoje gościnne, refektarz, ogród, jeszcze inni ustalają grafik dyżurów w konfesjonale. Staramy się jednak nie doprowadzać do tego, by na przykład ten sam brat za każdym razem mył podłogę po rekreacji. Dlatego wprowadzamy dyżury. Wy też przecież dzielicie między siebie obowiązki domowe i nie wynika to tylko z naturalnych różnic? Ł.K.: Tak, dzielimy, choć w dzisiejszych czasach obowiązki domowe nie mogą wyznaczać rytmu dnia. A wydaje się, że w zakonie mogą, że tutaj żyje się zdecydowanie spokojniej i dlatego łatwiej jest znaleźć czas na ich wypełnianie. Te obowiązki są częścią waszego sposobu życia. P.J.Ś.: To prawda. Każdy musi wykonać to, co do niego należy, bo inaczej cała wspólnota będzie przez niego cierpieć. Jeżeli ktoś zapomni o zakupach, to nie będzie co jeść na kolację, jeżeli ktoś nie posprząta gościnnej celi, to nie będzie gdzie przenocować gości. Nasz dom jest naprawdę duży. Liczba gości, którzy się przez niego przewijają, jest rzeczywiście spora. Przez co i pracy jest bardzo dużo.

18


Ł.K.: Dziś wielu ludzi pracuje zdecydowanie dłużej niż osiem godzin dziennie, bierze pracę do domu, a po pracy stara się jeszcze aktywnie spędzać czas. To jest kwestia wyboru, czy wolę mieć doskonale wyfroterowane podłogi i świeżo umyte okna, czy też preferuję wolny czas spędzić z rodziną. Oczywiście wspólne planowanie, a następnie wypełnianie obowiązków domowych to jakiś pomysł na bycie razem. Na przykład prasowanie może być dobrą okazją do spokojnej rozmowy. A u was jak to wygląda? A ty? Czy sam pierzesz i prasujesz swoje ubrania? P.J.Ś.: My zatrudniamy panie, które piorą wszystkie rzeczy. Wynika to z oszczędności. Każdy z nas dba o rzeczy osobiste, ale pozostałe ubrania, pościel, habity pierzemy zbiorczo. Jak ktoś bardzo chce, to może oczywiście robić to na własną rękę, zazwyczaj jednak robimy wspólne pranie. Zatrudniamy też kucharki, które dla nas gotują. D.K.: To wielka strata, że nie możecie sobie sami gotować. My bardzo lubimy wspólne gotowanie. P.J.Ś.: A my bardzo lubimy dobrze zjeść. Jest taka anegdota na temat kapucynów. Jeżeli ktoś przychodzi do innych zakonów, to na furcie mu mówią: „Zaczekaj, zaraz zawołamy przełożonego, który przyjmie cię na rozmowę”. Jeżeli ktoś przychodzi do kapucynów, to zwykle się go pyta: „Jadłeś coś dzisiaj? Nie jesteś głodny?”, a dopiero potem woła się przełożonego. Kiedyś przez przypadek zajechałem do naszego klasztoru w Łomży. Furtian mnie przywitał, a następnie zapytał: „Ojciec jadł coś dzisiaj?”. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. To jest podobno typowe dla kapucynów. D.K.: A dlaczego nie gotujecie sami? P.J.Ś.: Nasza wspólnota jest duża, dlatego nie jesteśmy w stanie sami sobie gotować. Zupełnie inaczej jest w małych wspólnotach. Poza tym zajęcia duszpasterskie nie pozostawiają czasu na gotowanie.

19


D.K.: A ilu was tu mieszka? P.J.Ś.: Siedemdziesięciu. Około czterdziestu kleryków, pozostali to bracia i ojcowie po ślubach wieczystych. Natomiast w mniejszych wspólnotach kapucynów, takich jak w Załężu czy w Zagórzu, bracia gotują sobie sami. Najczęściej mają tygodniowe dyżury w kuchni. Jeżeli w danym tygodniu gotuje ktoś, kto ma talent kulinarny, to bracia się cieszą, ale jeżeli ktoś, kto umie zrobić jedynie jajecznicę, to mają czas trudniejszy. Ł.K.: Czy z jedzeniem jest u was tak jak z wystrojem wnętrza? Czy też jest ubogie? P.J.Ś.: Jedzenie jest przede wszystkim skromne i pożywne. Nie jest bardzo wystawne, myślę, że podobnie jak w przeciętnej rodzinie. Oczywiście, kiedy są jakieś specjalne okazje, na przykład czyjeś imieniny, to staramy się podkreślić ich odświętność poprzez lepsze potrawy. D.K.: Kto decyduje o jadłospisie? P.J.Ś.: Generalnie jemy to, co kucharz potrafi ugotować. Na przykład nasi kucharze mają wielki talent do chińszczyzny. Uczono mnie już w nowicjacie, że podstawowa asceza to akceptacja bez wybrzydzania i marudzenia tego, co otrzymuje się do jedzenia. D.K.: Czy jadacie wspólnie? P.J.Ś.: Staramy się, choć nie zawsze jest to możliwe ze względu na obowiązki niektórych braci. Na szczęście mamy mikrofalówkę i jak ktoś się spóźni na obiad, to może go sobie odgrzać. Nie ma z tym problemu. Mamy również lodówkę w sali rekreacyjnej. Czasami bowiem ktoś musi jadać posiłki częściej aniżeli o wyznaczonych porach. Dawniej rzeczywiście bywało tak, że jadano tylko w refektarzu o ustalonych godzinach. To była jedna z podstawowych zasad – nie jada się poza refektarzem.

20


D.K.: Wiem, że w niektórych zakonach zasada ta obowiązuje do dziś. Słyszałam, że siostry misjonarki miłości mają ściśle wyznaczone pory posiłków i poza tymi porami nie jadają. Potrawy podawane są na wspólnym talerzu, który krąży dookoła stołu, dopóki się nie zje wszystkiego. Jeżeli komuś nie uda się najeść do syta, to nie ma możliwości dojedzenia po posiłku. P.J.Ś.: U nas przełożony zwraca raczej uwagę na to, by każdy najadł się do syta, zwłaszcza młodzi. Oczywiście, gdy są okresy postu, wówczas jada się skromnie. D.K.: Jak to się ma do tradycji waszego zgromadzenia? W pierwszym okresie po żałożeniu większość braci żywiła się chlebem i wodą, ewentualnie warzywami. P.J.Ś.: W zasadzie do końca drugiej wojny światowej jedzenie zdobywał kwestarz. Bracia więc jedli to, co on użebrał lub co sami wypracowali, otrzymując ofiary za posługę duszpasterską lub hodując w ogrodzie warzywa czy owoce. Pamiętam, że jeszcze za mojego nowicjatu okoliczni mieszkańcy przynosili do klasztoru konkretne produkty żywnościowe. W niektórych okolicach ta tradycja dzielenia się z braćmi pozostała żywa do dziś. I to nie tylko w Polsce. Kiedyś pomagałem braciom w Rovigo we Włoszech. Gwardian tej wspólnoty mówił, że nieraz kupuje tylko mleko i wodę do picia, bo resztę otrzymuje od właścicieli sklepów i zakładów. Ludzie w okolicy wiedzą, że bracia wspomagają wielu ubogich oraz wspierają kształcącą się biedniejszą młodzież z okolicy, dlatego też chętnie im pomagają. D.K.: Czy w waszej wspólnocie są wegetarianie? P.J.Ś.: Nie słyszałem o tym. W nowicjacie bardzo mocno podkreśla się, że jeżeli ktoś chce być kapucynem, to musi jeść. Jeżeli ktoś ma zamiar pościć, to musi mieć pozwolenie przełożonego. Brat ma uczciwie

21


pracować, a żeby to było możliwe, musi się dobrze odżywiać. Dotyczy to zwłaszcza nowicjuszy i młodych braci, którzy mogą mieć skłonność do przesady. Z drugiej strony, jeśli ktoś czasem nie je jakiegoś posiłku – mnie się to przydaje (śmiech) – czy nie chce jeść mięsa, to nie jest to powodem do jakiejś wielkiej dyskusji. D.K.: Powiedziałeś, że możecie spożywać posiłki poza refektarzem. Czy możecie jadać w mieście, na przykład w restauracjach albo fast foodach? Zakonnik w McDonaldzie to rzadki widok. P.J.Ś.: Jeżeli ktoś ma ochotę zjeść dobrą pizzę lub spotkać się ze znajomymi w kawiarni, to nie jest to problemem. Nie chodzimy do drogich lokali, ale wydaje mi się, że kapucyn w pizzerii czy pijący kawę w kawiarni chyba nie budzi zgorszenia. D.K.: Czy robicie zakupy w hipermarketach? P.J.Ś.: Zakupami zajmuje się brat szafarz, czyli klasztorny zaopatrzeniowiec. Wiem, że kupuje także w hipermarketach. D.K.: Czyli nie wspieracie dla zasady małych sklepikarzy? P.J.Ś.: Kupujemy tam, gdzie jest dobre i tanie jedzenie. Cena gra dużą rolę. Chodzi bowiem o to, by jedzenie było ubogie. Poza tym zaopatrzenie dla siedemdziesięciu ludzi organizuje jeden brat, a zatem na zakupy jeździ furgonetką. Łatwiej kupić różne produkty w hipermarkecie. A czy dla was jedzenie jest rytuałem? Ł.K.: Tak. Zdecydowanie. Jest rytuałem, który pozwala być razem. Ważne są dla nas poszukiwania kulinarne, ale też wspólne gotowanie. Stół w domu jest miejscem centralnym, życie toczy się wokół stołu. Ale takie chwile wspólnej celebracji posiłku to nie jest nasza codzienność. Wspólne jedzenie – zazwyczaj w weekend – daje poczucie odświętności. Aby coś celebrować, nie można tego robić każdego

22


dnia. Poza tym w ciągu tygodnia pracujemy tak długo, że trudno nam wygospodarować czas na wspólny posiłek. Starcza go raczej na wspólną wieczorną herbatę. P.J.Ś.: U mnie sytuacja wygląda podobnie. W ciągu tygodnia mam wykłady, różne inne zajęcia poza domem. Dodatkowo mam sporo obowiązków duszpasterskich, na przykład spowiedź, które wypadają o bardzo różnych porach. Ci bracia, którzy mają zajęcia bardziej stacjonarne, żyją rytmem klasycznym. D.K.: Jak wygląda wasz codzienny rytm dnia w zakonie? My i nasi znajomi często narzekamy, że nasze życie rozpada się na jednakowe okresy: czas pracy i weekend. Czas pracy to całodzienna gonitwa: dom, praca, zakupy, powrót do domu, gotowanie, sprzątanie... W tej gonitwie wyrywa się chwile na rozmowę, spacer, wspólną zabawę. Dlatego od weekendu oczekuje się tak dużo. Człowiek chciałby w tych dwóch dniach pomieścić wszystko to, na co zabrakło czasu w tygodniu. P.J.Ś.: Podstawa to modlitwa rano, w południe i wieczorem oraz wspólna Msza konwentualna. Każdy z nas w miarę możliwości stara się w nich uczestniczyć. Muszę jednak przyznać, że jeżeli kończę pisać artykuł w nocy, to nie wstaję na modlitwę o szóstej rano. Zazwyczaj jednak chcę się modlić razem z moimi braćmi i wiem, jak ważne jest to, bym znajdował na to czas. Niektórym braciom, mającym obowiązki duszpasterskie poza domem, jest jeszcze trudniej. Kilku odprawia Mszę u różnych sióstr, inny ma jakieś wykłady. Ł.K.: Cenisz sobie taki rytm życia zakonnego? P.J.Ś.: Bardzo, ponieważ to jest rytm, który mi nie pozwala zapomnieć o tym, kim jestem. Czasami dopada mnie taka pokusa, aby się sprowadzić do roli naukowca czy pisarza, jednak ten rytm wspólnego życia z braćmi sprawia, że mam szansę przypomnieć sobie, co jest w moim życiu najważniejsze.

23


Ł.K.: Długo to sobie uświadamiałeś? P.J.Ś.: Tak, ponieważ na początku bycia w zakonie dominuje ciekawość, na przykład jak się chodzi w habicie, dlaczego obowiązuje taki, a nie inny sposób zachowywania się. Ł.K.: Ja żałuję, że żyjemy w takim konserwatywnym kraju, ponieważ chętnie chodziłbym w czymś podobnym do habitu. P.J.Ś.: Pamiętam, że na początku przewracałem się na schodach. Ł.K.: Zatem początki bycia w zakonie to entuzjastyczna radość? P.J.Ś.: Tak, chłonąłem wtedy wszystko, uczyłem się życia od starszych braci. Później przyszedł moment kryzysu, czy to aby na pewno jest potrzebne, czy to nie jest dziwaczenie. Po jakimś czasie albo przychodzi głębsza akceptacja – to jest właśnie moja droga życia, to jest mój dom – albo się odchodzi. Wiesz, to nie oznacza, że nie muszę do tej kapucyńskiej tożsamości dorastać nieustannie. W wielu sprawach wciąż się nawracam. Ł.K.: Myślę, że jeżeli człowiek nauczy się czerpać z takiego życia we wspólnocie z innymi braćmi, z rytmu bycia w zakonie, stałej pory posiłków, modlitwy jak najwięcej, to może go takie życie niesamowicie wzbogacać. P.J.Ś.: Najtrudniejsze jest codzienne rozstrzyganie: czy ważniejsze jest dla mnie dokończenie artykułu czy wspólna modlitwa z braćmi? Jeżeli zdecyduję się na dokończenie artykułu, to potem gryzie mnie sumienie, że źle poukładałem sobie priorytety. Ale są i inne dylematy: być z braćmi na posiłku czy przyjąć kolejną osobę, która chce porozmawiać o swoich problemach albo się wyspowiadać. Ł.K.: Takie dylematy towarzyszą chyba każdemu z nas. Na przykład: siedzę w pracy. Jest osiemnasta, a ja zastanawiam się, co powinienem zrobić: dokończyć robotę czy pojechać do domu, aby spędzić czas

24


z żoną i córeczką. Dzięki takim rozterkom człowiek się nieustannie rozwija. Czasami trzeba mocniej poczuć wyrzut sumienia, aby zadać sobie pytanie: co jest dla mnie ważne, co mnie rozwija? P.J.Ś.: Albo po prostu usłyszeć ten wyrzut z czyichś ust: „Słuchaj, nie ma cię z nami”. D.K.: Wstępując do zakonu, decydujesz się na te zasady, poddajesz się woli przełożonego, który w każdej chwili może przyjść i przywołać cię do pionu. W naszym przypadku nie jest to takie proste. Życie w rodzinie to raczej nieustanne negocjacje. Nie można po prostu przyjść do męża i powiedzieć: „Słuchaj, za późno wracasz z pracy”, bo ta praca po godzinach ma na celu, na przykład, zarobienie na wspólne wakacje. W zakonie możecie sobie powiedzieć: „Skoro praca przeszkadza ci w modlitwie, to porzuć pracę”. W życiu świeckim jest to znacznie trudniejsze. P.J.Ś.: I tak, i nie. Relacja brat – przełożony to nie jest relacja szeregowy – porucznik. Przełożony przychodzi i zwraca mi uwagę, a ja do niego mówię: „Racja, ale weź pod uwagę to i to, i to”... I zaczyna się dialog, często trudniejszy dla przełożonego (śmiech), choć to on ma zawsze ostatnie słowo. D.K.: Jednak w waszą relację wpisane jest posłuszeństwo. P.J.Ś.: Zdecydowanie tak. Ale po II Soborze Watykańskim mówi się raczej o „posłuszeństwie dialogicznym”. Z przełożonym można dyskutować, choć należy go słuchać. Posłuszeństwo ma jednak granice. Nie może naruszać sumienia podwładnego, reguły zakonnej i – jak dodał w jednym z przemówień Paweł VI – nie może łamać praw człowieka. I cokolwiek [podwładny] czyni lub mówi, jeśli wie, że nie sprzeciwia się to woli przełożonego, jest to prawdziwe posłuszeństwo, byleby to, co czyni, było dobre. [św. Franciszek z Asyżu]

25


D.K.: Czy gdy wstępuje się do zakonu, nie pojawia się pragnienie zerwania z dotychczasowym życiem, odcięcia się grubą kreską od tego, co było dotychczas, i wtopienia się we wspólnotę zakonną? Czy nie dostrzegasz u młodych kleryków takiej tendencji przejawiającej się chociażby w tym, że rezygnują z dotychczasowych pasji, znajomości, przyzwyczajeń, że odstawiają na bok książki, które dotychczas czytali, filmy, które oglądali? Ł.K.: Obserwując związki naszych znajomych, zauważam, że bardzo często jedna z osób jest na tyle dominująca, że ta druga osoba, niestety najczęściej kobieta, rezygnuje ze swoich poglądów. Nagle zauważam, że osoba, z którą się dawniej spierałem, toczyłem bardzo ciekawe dyskusje, ma poglądy swojego partnera. Czy nie jest tak, że gdy klerycy wstępują do seminarium, to nagle wszyscy zaczynają głosować na PiS albo głosić poglądy swoich przełożonych? P.J.Ś.: Tak na pewno nie jest. U nas nikomu się nie narzuca poglądów politycznych. My się nawet nieraz kłócimy. Musicie pamiętać, że nasza wspólnota jest wielopokoleniowa, dlatego mamy bardzo różne poglądy na politykę, kulturę. Na kleryków mają szczególny wpływ wielkie osobowości. Byli i są u nas bracia, na przykład niedawno zmarły ojciec Romuald, którzy wpływają na nas bardzo silnie. Jego znaczenie nie polegało jednak na tym, że mówił nam, jakie filmy powinny nam się podobać. On raczej wpływał na nas w kwestiach zasadniczych, naszego stosunku do Boga. Zgadzam się jednak z tym, że okres nowicjatu to czas wykuwania nowej tożsamości. Dlatego młodzi bracia mają nieraz tendencję do oddzielania grubą kreską tego, co było przed wstąpieniem do seminarium, od tego, co nastąpiło po. Pamiętam, że ja sam w pierwszym okresie po wstąpieniu do zakonu żyłem w poczuciu, że w każdej chwili mam być apostołem Chrystusa. Gdy przyjechałem do domu rodzinnego na wakacje, to na każdym kroku chciałem być ultraortodoksyjny. Chodziłem od rana do nocy w habicie, na każdym kroku podkreślałem znaki religijne. Było w tym dużo ostentacji młodego zarozumialca, który musi zamanifestować swoją tożsamość.

26


Ł.K.: Czy życie w zakonie zmienia wasze podejście do osób spoza zgromadzenia? P.J.Ś.: Na pewno. Trudno, żeby kleryk czy zakonnik prowadzili tak bogate życie towarzyskie jak przed wstąpieniem do zakonu. Sama struktura życia w zakonie wprowadza takie ograniczenia. Na przykład pierwszy okres nowicjatu traktuje się jako czas oderwania od dotychczasowego życia. Dlatego proponuje się braciom, aby w tym czasie utrzymywali kontakt jedynie z najbliższymi, rodzicami, rodzeństwem, jakimś przyjacielem. Natomiast później te kontakty mogą być szersze, choć oczywiście zawsze powinny być zachowane rozsądne granice. Ł.K.: Czy dopuszczalne jest utrzymywanie w nowicjacie kontaktów z kobietami? P.J.Ś.: One są oczywiście ograniczone, ale to przecież wynika z natury powołania. Ł.K.: Czy ulegacie wewnątrzzakonnym modom? Na przykład filmowym albo muzycznym? P.J.Ś.: Oczywiście, że tak. Zwłaszcza młodzi bracia są otwarci na nowości. Za mojej zakonnej młodości panowała u nas moda na czytanie Tischnera albo na dyskusję o tomizmie – byli zagorzali krytycy i obrońcy. Miało to swoje plusy, bo dzięki temu poznaliśmy porządnie tomizm. Są też na przykład swoiste mody na pewne typy lub formy duchowości – choć to słowo nie jest tu w pełni adekwatne. Ostatnio bardzo popularna stała się codzienna praktyka lectio divina. Jako młody kapucyn przeżywałem bardzo silną fascynację Odnową w Duchu Świętym. Pamiętam, że przełożony powiedział mi wtedy: „Jeżeli ci to pomoże być kapucynem, to w porządku. Jeżeli ma ci przeszkadzać, to będziesz musiał z tego zrezygnować”.

27


D.K.: To bardzo wysublimowane mody. A coś z niższej półki? P.J.Ś.: W latach osiemdziesiątych graliśmy regularnie w piłkę nożną z buddystami. Mieliśmy nawet doroczne spotkania. Zwykle buddyści te mecze przegrywali. Mieliśmy wtedy niezłą drużynę. Mamy też międzyzakonną ligę piłkarską. Nieraz jechałem z jakimś bratem na pogotowie, ponieważ w czasie meczu zaangażował się za bardzo i przecenił swoje możliwości albo po prostu został sfaulowany. Także muzyczne fascynacje były zawsze żywe w naszym zakonie. W czasach mojej młodości było wielu braci chętnie słuchających Starego Dobrego Małżeństwa. W efekcie zespół ten miał nawet koncert w naszej auli klasztornej, a przyszli na niego także autorzy tekstów SDM – krakowscy poeci Adam Ziemianin i Józef Baran. Nie brakło i nie brakuje miłośników muzyki klasycznej. Dziś młodzież zakonna słucha chętnie innej muzyki, nam, starszym, przychodzi nieraz siąść przy koncercie Deep Purple czy któregoś z dawnych bluesmanów. D.K.: Powiedziałeś, że podczas nowicjatu miałeś okres ultraortodoksyjny. A jak jest obecnie? Jak się zachowujesz, gdy na przykład gościsz u kogoś niewierzącego? Nadal podkreślasz znaki religijne? Na przykład modlisz się przed posiłkiem? P.J.Ś.: Kieruję się w życiu regułą, że rzeczy, które są dla mnie normalne i oczywiste, staram się czynić jako normalne i oczywiste. Uważam, że jeżeli ktoś mnie zaprasza do siebie do domu, to szanuje moją tożsamość zakonnika. Ja jej przecież nie ukrywam. Oczywiście, jeżeli pan domu nie proponuje: „Może się pomodlimy przed posiłkiem”, to nie jestem skłonny do modlenia się w sposób ostentacyjny. Rozumiem bowiem, że nie wszyscy modlą się przed jedzeniem. Jestem jednak dotknięty, kiedy ktoś wyrazi zdziwienie, że ja to robię – to jest dla mnie brakiem szacunku. D.K.: Zdarzyło ci się, że ktoś wyraził takie zdziwienie?

28


P.J.Ś.: Zdarzyło mi się, i to nie raz. Usłyszałem kiedyś ironiczne pytanie, czy po modlitwie obiad będzie mi lepiej smakował. Ł.K.: Czasami łatwiej o tolerancję wobec kulturowo obcych nam praktyk, na przykład niejedzenia produktów pochodzenia zwierzęcego, aniżeli wobec gestów religijnych, bądź co bądź oswojonych w naszej kulturze. Szanujemy przecież przekonania wegetarian. Normalną sprawą jest uwzględnianie tego typu preferencji przez organizatorów szkoleń, wyjazdów, konferencji. Religia staje się dziś może nie tabu, bo to za mocno powiedziane, ale na pewno tematem, którego poruszenie to faux pas. P.J.Ś.: Oczywiście nie należy generalizować. Bywa bowiem i tak, i tak. Zdarzyło mi się na przykład gościć kiedyś u jakichś znajomych znajomych. Pan domu powiedział do mnie w pewnym momencie: „Ojciec pewnie będzie chciał mieć jakiś czas na modlitwę”. Cenię takich ludzi, nawet jeżeli nie dzielą moich poglądów. Ł.K.: Mówisz, że nie lubisz generalizować. Wydaje mi się, że tobie jako zakonnikowi łatwiej jest w takich sytuacjach dawać świadectwo twojej wiary. Ludzie, widząc habit, od razu wiedzą, kim jesteś i czego mogą się po tobie spodziewać. My nie mamy napisane na czole: „Halo!!! Jesteśmy ludźmi wierzącymi”. Kiedy ja, jako osoba świecka, odwołuję się w rozmowach z obcymi ludźmi do zasad etyki chrześcijańskiej, to często spotykam się z niezrozumieniem. Ludziom czasami wydaje się, że przekonania religijne to coś, co obowiązuje podczas coniedzielnej wizyty w kościele, a podczas rozmów biznesowych odwoływanie się do takich zasad jest nie na miejscu. P.J.Ś.: Zgoda, jednak bardzo często ludzie podejrzewają księdza o podwójną moralność albo uważają kapłana za funkcjonariusza instytucji i przyznają: „Ksiądz tak musi mówić”. Zawsze wtedy odpowiadam: „Ja tak chcę mówić. Ja w to wierzę. To nie jest tylko zewnętrzna doktryna. Ja nie zachowuję się jak policjant, który w czasie służby poucza ludzi na temat zasad ruchu drogowego, a po skończeniu pracy

29


je łamie”. Chociaż – tak na marginesie – wierzę, że policjanci również w życiu prywatnym respektują prawo. Moja wiara nie jest jak habit, który w jednych sytuacjach wkładam, a w innych zdejmuję. D.K.: A jakie jest twoje podejście do innych kultur i religii? Jak zachowałbyś się na przykład w domu muzułmańskim? P.J.Ś.: Zwykle bywa tak, że jeżeli podkreślam swoją tożsamość i szanuję tożsamość innych, to nie zdarzają mi się złe doświadczenia. Nasz dom w Lyonie sąsiaduje z meczetem. Imam nieraz gości u nas podczas posiłków. W czasie gdy bracia modlą się, on po prostu stoi. Bracia zawsze go zapraszają w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, a on obdarowuje ich prezentami z okazji bodajże końca ramadanu. Gdy mieszkałem parę miesięcy w Lyonie, bracia zorganizowali mi wizytę w meczecie. Imam przyjął mnie bardzo miło, a ja starałem się zachowywać poprawnie, aby w niczym, nawet nieświadomie, nie urazić jego ani innych spotkanych tam osób. D.K.: Jak zachowałbyś się w sytuacji, gdyby z powodu twojej wiary coś ci groziło? Ostatnio na przykład nasiliły się prześladowania chrześcijan w Indiach. Zastanawiam się, jak bym się zachowała w takiej sytuacji. Czybym udawała, że nie jestem chrześcijanką, aby chronić siebie i rodzinę? P.J.Ś.: Nie wiem. Nie byłem nigdy w takiej sytuacji. Nie potrafię powiedzieć. Myślę jednak, że męczeństwo jest łaską. D.K.: Jeżeli ktoś nie jest w stanie tego udźwignąć, to Bóg go nie postawi w takiej sytuacji? P.J.Ś.: Myślę, że tak. Dziś również jest wielu wielkich męczenników, chociażby w Indiach czy Chinach. Jednak mamy też bardzo często do czynienia z sytuacjami, w których jesteśmy poddawani małym próbom. Obserwuję na przykład, że w Polsce nasila się sytuacja „nie-

30


woli i śmiechu”. Wydaje mi się, że jest to określenie ukute przez Dostojewskiego, który mawiał, że śmiech jest straszliwą bronią, dlatego trzeba się z nim obchodzić niezwykle ostrożnie. Myślę, że to, co nas dziś dotyka najbardziej, to właśnie wyśmiewanie. Nieraz zdarzyło mi się doświadczyć, że ktoś reaguje na moją modlitwę czy obecność wybuchem śmiechu lub szyderstwem. W niektórych kręgach utarł się zwyczaj wyśmiewania polskiego katolicyzmu. Czasami jest to życzliwa ironia, ale często jest to też zajadła postać swoistego neowolterianizmu. Ł.K.: Wróćmy jednak do spraw nieco bardziej przyziemnych. Jak wyglądają w waszym zakonie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy? Przyznam, że my wkładamy sporo wysiłku w to, aby zachować właściwe proporcje pomiędzy komercyjnym a duchowym wymiarem świąt. Jest to trudne, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia. W tym roku postanowiliśmy wyeliminować przedświąteczne wizyty w sklepach w poszukiwaniu prezentów i dlatego zamówiliśmy większość rzeczy przez Internet już pod koniec listopada. Mam nadzieję, że dzięki temu będziemy mieli więcej czasu na rozkoszowanie się tym czasem oczekiwania na święta, na wspólne przygotowywanie potraw wigilijnych, kupowanie i ubieranie choinki i przygotowywanie nas i domu do wigilijnego wieczoru. D.K.: Zauważyłam też, że coraz więcej osób podchodzi do okresu adwentu czy Wielkiego Postu w sposób bardzo praktyczny i dlatego na przykład postanawia w tym czasie trzymać dietę. Traktują to jako wielkopostne lub adwentowe zobowiązanie, dzięki czemu mają większą mobilizację, aby nie łamać diety. Zrzucenie kilku zbędnych kilogramów zawsze jest czymś przyjemnym. P.J.Ś.: Rytm przygotowań wyznacza przede wszystkim liturgia. Adwent i Wielki Post przeżywamy bardzo pracowicie: niektórzy głoszą rekolekcje, wszyscy więcej spowiadamy, przygotowujemy liturgię. Oprócz tego kładziemy nacisk na pracę wewnętrzną: słuchanie

31


Słowa Bożego, postanowienia pokutne osobiste i wspólnotowe. Poza tym, jak w każdym domu, tak i u nas robimy przedświąteczne porządki: mycie okien, sprzątanie, kupowanie i przygotowywanie wystroju klasztoru. Przygotowujemy także Mszę świętą i spotkanie dla ubogich, podczas którego spożywamy wspólny posiłek i obdarowujemy ich drobnymi upominkami. D.K.: Czy na Boże Narodzenie ubieracie choinkę? Czy robicie, a może kupujecie sobie prezenty? Czy wyjeżdżacie na święta do rodziny? P.J.Ś.: Choinkę ubierają młodzi bracia w refektarzu i w sali rekreacyjnej. Ojcowie zwykle sporo spowiadają, więc nie mają na to czasu. Skromne upominki otrzymujemy na Świętego Mikołaja. Naszą pierwszą rodziną jest wspólnota zakonna, więc święta spędzamy razem, natomiast w tak zwane drugie święto bracia, zwłaszcza ci, którzy nie mają daleko do rodzin, odwiedzają je. Również klerycy jadą po świętach Bożego Narodzenia na parę dni do domów rodzinnych. D.K.: W jaki sposób uzgadniacie podział obowiązków? P.J.Ś.: O wielu rzeczach decyduje przełożony. On też wyznacza osoby odpowiedzialne za ustalanie na przykład grafiku Mszy. Mamy taki specjalny zeszyt, do którego każdy z nas wpisuje wszystkie ważne informacje, kiedy wyjeżdża, kiedy ma zajęcia itd. U nas nie ma demokracji rozumianej w ten sposób, że o wszystkim decyduje większość albo konsensus. Są konkretne osoby, które decydują o pewnych rzeczach, a reszta się temu podporządkowuje. D.K.: Czy w zakonie jest w ogóle miejsce na demokrację? P.J.Ś.: Zakony żebracze to jedne z pierwszych instytucji demokratycznych w Europie. Kapituły wybierały przełożonych, decydowały o prawie wewnątrz wspólnoty. Oczywiście zatwierdzał je Kościół, ale inicjatywa należała do braci.

32


Ł.K.: Czy w piątek jecie mięso? P.J.Ś.: Nie, chyba że ktoś jest w podróży i nie ma wyboru posiłku. Ł.K.: Ja nie byłem wychowany w tradycji takich postów. U mnie w domu jak był post, to nie polegał on na tym, że się nie jadło mięsa, a pozostałymi potrawami można się było objadać do woli. Jak był post, to się jadało ziemniaki i ewentualnie kawałek śledzia. Z czasem jednak ta tradycja ewoluowała i do śledzia zaczęto dodawać cebulkę, a potem nawet śmietanę, a do ziemniaków masło; robiła się z tego prawdziwa uczta. W końcu zaczęło mi to przeszkadzać i teraz mam potrzebę powrotu do tradycji prawdziwego postu. P.J.Ś.: U nas te kwestie są doprecyzowane w regule. Bracia w piątki mają pościć. Co więcej, w naszym zakonie mamy tradycję uroczystej celebracji postu. Cztery razy do roku mamy tak zwane siccis, czyli w wolnym tłumaczeniu „suche dni”. O określonej porze wszyscy bracia zbierają się w refektarzu, klękają i jedzą jedną kromkę chleba z solą, w tym czasie jeden z braci czyta opis męki Chrystusa według świętego Jana. Później jest adoracja krzyża. Zgadzam się jednak z tym, że post bezmięsny ma dziś zupełnie inny sens niż dawniej. Ja też nieraz z większym smakiem zjadam pierogi niż kurczaka. Kurczak jest dziś znacznie tańszy od ryby. Ł.K.: Czy pilnujecie się wzajemnie? Baczycie, aby inni bracia dochowywali postu, nie nadużywali alkoholu, uczestniczyli w modlitwach? P.J.Ś.: Jeżeli ktoś przez zapomnienie wyjmuje w piątek z lodówki kiełbasę i zabiera się do jedzenia, to któryś z braci zapewne powie mu: „Słuchaj, dziś piątek!”. Nie ma jednak takiego zwyczaju, aby ktoś kogoś pilnował i zwracał mu uwagę, mówiąc: „Za dużo zjadłeś”. Dawniej większość braci przestrzegała bardzo ścisłego postu. W jednym z najstarszych życiorysów świętego Franciszka opisana

33


jest następująca sytuacja: Jeden z braci zaczyna w nocy krzyczeć z głodu: „Umieram!!!”. Franciszek każe wezwać szafarza, poleca mu przynieść jedzenie i je wspólnie z tym bratem, aby mu nie było wstyd, że musi przerwać post. D.K.: Czy zdarza wam się pijać do posiłku wino? P.J.Ś.: Do posiłku nie, chyba że nadarza się jakaś bardzo wyjątkowa sytuacja, na przykład czyjaś habilitacja. Natomiast w sali rekreacyjnej można się napić. W naszych konstytucjach jest zapisane, że każdego dnia mamy spędzać określony czas wspólnie. U nas czas na rekreację zaczyna się o dwudziestej. D.K.: Wtedy właśnie brat, który jest miłośnikiem dobrego wina, może sobie wypić szklaneczkę? Nie mówię o mocnych alkoholach, tylko o winie... P.J.Ś.: Mocniejszego alkoholu też może się napić. Jeżeli jakiś brat lubi whisky, to nie ma nic złego w tym, że wypije szklaneczkę. Z pewnością nie codziennie i w umiarkowanych ilościach. D.K.: A jeżeli waszym zdaniem któryś z braci nadużywa alkoholu, to co wtedy robicie? P.J.Ś.: Zwykle przełożony mówi takiemu bratu: „Słuchaj, stary, chyba trochę przesadzasz”. Nie ma jednak sytuacji, aby nad kimś stać i liczyć: „Wypiłeś już trzy kieliszki wina. To chyba za dużo i czwartego nie dostaniesz”. Generalnie bracia znają miarę. Poznałem i takie wspólnoty, które w ogóle wyrzekły się alkoholu z tego powodu, że jeden z braci go nadużywał. Ł.K.: A czy oglądacie mecze? P.J.Ś.: Tak, mamy salkę telewizyjną.

34


Ł.K.: Przy piwie? P.J.Ś.: Zdarza się, że ktoś pije piwo w czasie meczu. Kiedyś telewizor był w sali rekreacyjnej. Wolimy jednak, aby ta służyła wyłącznie spotkaniom i rozmowie. Dziś są w domu aż dwie salki telewizyjne, ponieważ mamy sporo zapalonych sportowców i na przykład w pucharowe środy czy wtorki pozostali bracia nie mogli się dopchać do telewizora. D.K.: Czy w pokojach możecie mieć telewizor? P.J.Ś.: Nie. Traktujemy telewizor jako dobro wspólne. Ł.K.: To jest tragedia!!! A macie kablówkę? P.J.Ś.: Chyba platformę cyfrową, ale ja oglądam telewizję parę razy w roku, zwykle dobry sport lub koncert, więc nie orientuję się w tym zbyt dobrze.


Powołanie to nie jest klatka, w której Bóg zamyka człowieka.

Co komu pisane

D.K.: Czy wierzysz w to, że Bóg każdemu z nas przeznacza jakąś konkretną drogę życia? P.J.Ś.: Głęboko w to wierzę. Odkryłem to, będąc w Oazie: „Bóg ma dla ciebie plan!”. To nie znaczy, że Bóg układa mi harmonogram, dyktuje, co mam po kolei robić. On nie zwalnia mnie z obowiązku poszukiwania własnej drogi, dlatego staram się nieustannie odkrywać, co jest Jego wolą. D.K.: Ja również głęboko w to wierzę. Gdy dziś wspominam chwile, które wydawały mi się beznadziejne, sytuacje, które mnie przerastały, to widzę, że były niezbędne, ponieważ dzięki nim znalazłam się w miejscu, w którym jestem obecnie. Wiele razy doświadczyłam czegoś w rodzaju ingerencji Opatrzności, dlatego w pełni zgadzam się ze stwierdzeniem: „Przypadek to pseudonim Boga, który nie chce się pod czymś osobiście podpisać”. Ł.K.: Ja również myślę, że każdy z nas ma określoną drogę życia. Wydaje mi się, że trudniejsze jest pytanie, jak bardzo jest ona określona i jak to się ma do naszej wolnej woli. P.J.Ś.: Moim zdaniem to, że Bóg coś wie i czegoś ode mnie oczekuje, nie oznacza, że on na mnie dmucha. Podejmując życiowe wybory, mogę rzucać monetą. Prawdopodobieństwo, że wypadnie orzeł, wynosi jedną drugą. Bóg wie, jaki będzie wynik, ale On na tę monetę nie dmucha.

100


D.K.: Z naszej perspektywy jest to przypadek. P.J.Ś.: Tak, ale Bóg wie, jaki będzie wynik. W Bogu są wszystkie przymioty. Przypomina mi się to, co pisał Mikołaj z Kuzy: w Bogu przymioty są nieskończone, jednak wszechwiedza nie ogranicza Jego miłości. To, że On mnie kocha, nie oznacza, że zmusza mnie do tego, bym szedł drogą, którą mi przeznaczył. Staram się patrzeć na Boga w perspektywie Jezusa. Przypominają mi się ludzie, którzy spotkali Chrystusa, na przykład Samarytanka. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to spotkanie było przypadkowe. Samarytanka poszła zaczerpnąć wodę ze studni w południe, kiedy inni ludzie chronią się w cieniu swych domostw, ponieważ nie chciała nikogo spotkać. Spotkała jednak Chrystusa i to niezaplanowane spotkanie okazało się dla jej życia przełomowe. D.K.: Opowieść o Samarytance to nie jedyne miejsce w Piśmie Świętym, w którym jest pokazane, w jaki sposób człowiek odkrywa swoje powołanie. Nie do pominięcia są na przykład opisy powoływania apostołów. Jak myślisz, czy Chrystus wcześniej upatrzył sobie tych właśnie uczniów czy też były to powołania spontaniczne? P.J.Ś.: Najważniejszym wydarzeniem w życiu młodego Chrystusa był chrzest w Jordanie. To właśnie wtedy jako człowiek odkrył swoje powołanie oraz to, że jest namaszczony Duchem Świętym. Heribert Mühlen, wybitny pneumatolog, podkreśla rolę chrztu w Jordanie w realizacji misji Jezusa. Wybór uczniów jest wolnym wyborem Chrystusa. W Ewangelii świętego Jana Jezus mówi: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” (J 15, 16). Apostołów ustanawia po całonocnej modlitwie. Mimo to odpowiedź na wezwanie Chrystusa jest zawsze wolna. Niektórych uczniów powołuje poprzez świadectwo innych. Tak jest choćby z Natanaelem. Oto, w jaki sposób został on powołany: „Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: »Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa z Nazaretu«. Rzekł do niego Natanael: »Czyż może być co dobrego z Nazaretu?«. Odpowiedział mu Filip: »Chodź i zobacz«” (J 1, 45–46).

101


Ł.K.: Czy możemy być szczęśliwi, jeżeli nie odkryjemy naszego powołania? P.J.Ś.: Święty Augustyn napisał, że człowiek, który nie realizuje drogi swojego powołania, może się zbawić, ale z trudnością. Myślę, że szczęście wynika z czystego sumienia, to zaś z pokoju w sercu. Znam ludzi, którzy odzyskali taki pokój dopiero po dokonaniu radykalnego zwrotu w swoim życiu. Ł.K.: Niektórzy ludzie uciekają przed swoim powołaniem. P.J.Ś.: Sam przed nim uciekałem. Wiedziałem, że jestem wezwany do życia w zakonie, ale się opierałem, pytałem: „A dlaczego ja? A ja chciałbym czegoś innego”. Znam siostrę zakonną, która się nawróciła dopiero po śmierci męża. Wtedy odkryła, że jej miejsce jest w zakonie. Ł.K.: Wydaje mi się, że nie jest nam przeznaczone jedno powołanie. Jesteśmy przeznaczeni do różnych rzeczy. Są ludzie, którzy na pewnym etapie życia odkrywają, że dany im jest wybór: życie w zakonie albo życie w małżeństwie. P.J.Ś.: Każdy z nas musi dokonać w swoim życiu kilku wyborów zasadniczych, które mają konstrukcję szkatułkową; w jednym powołaniu zawarte jest inne. Odkrywając powołanie, nie jestem zwolniony z pytania „Co dalej?”. Jestem zakonnikiem i kapłanem, jestem mężem lub żoną, ale na tym nie koniec. Muszę się jeszcze zastanowić, czego Bóg ode mnie oczekuje. Będąc w zakonie, powinienem starać się odkryć, jakie miejsce we wspólnocie mam zająć. Na przykład święty Pacyfik przez trzydzieści lat był chory. Mogłoby się wydawać, że dla wspólnoty był nieużyteczny, ale Bóg dał mu takie właśnie powołanie. Jego cierpienie przeżywane z wiarą było umocnieniem dla braci.

102


Wielki to wstyd dla nas, sług Bożych: święci dokonywali wielkich dzieł, a my chcielibyśmy otrzymać cześć i chwałę, opowiadając to i rozgłaszając. [św. Franciszek z Asyżu]

D.K.: To, o czym mówisz, rodzi niesłychane napięcie. Często wydaje nam się, że odkryliśmy swoje powołanie i możemy już spocząć na laurach. Niekiedy jednak życie płata nam figla i po pewnym czasie okazuje się, że jakieś wydarzenie wywraca nasze życie do góry nogami. Przypomina mi się historia Matki Teresy z Kalkuty, która wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Loretańskiej. Jednak po jakimś czasie Bóg nakazał jej porzucić zgromadzenie, które kochała, i zbudować nową wspólnotę. Podobnie, choć na inną skalę, bywa w naszym życiu. Zawieramy związek małżeński i wydaje nam się, że wypełniliśmy nasze powołanie, przed nami życie, które będzie się toczyć według jakiegoś przewidywalnego schematu. Tymczasem Bóg doświadcza nas w sposób dla nas nieprzewidywalny, niemieszczący się w naszej logice myślenia. Na przykład okazuje się, że jedno z małżonków jest ciężko chore, albo pojawia się problem niepłodności lub niepełnosprawne dziecko. Przyjęcie takiego powołania wymaga od nas niesamowitego hartu ducha. Spotkałam się z naprawdę poruszającymi świadectwami, na przykład małżonków, którzy potrafili obdarzyć wielką miłością niepełnosprawne dziecko i walczyć o godne życie dla niego. Ł.K.: Nigdy nie jest tak, że człowiek raz dokonał jakiegoś wyboru i jest zwolniony z pytania się, co dalej. Nie wiem, czy są osoby, które mają poczucie, że całkowicie wypełniły swoje powołanie. P.J.Ś.: Oczywiście, że są. Często wspominam ojca Romualda Szczałbę. Myślę, że on czuł, iż jego życie jest spełnione. Wydaje mi się, że takie poczucie jest źródłem prawdziwego szczęścia. Ł.K.: Czy można zatem uznać, że jeżeli ktoś czuje, że naprawdę jest szczęśliwy, to znaczy, iż odkrył swoje powołanie?

103


P.J.Ś.: Różnie z tym bywa. Egoizm bywa czasami tak mocno zakorzeniony w czyimś życiu, że ten ktoś czuje się szczęśliwy, ma głębokie poczucie sensu tego, co go spotyka, ale nie potrafi dostrzec, że dokonuje się to kosztem potężnego wysiłku innych ludzi, których nie ceni i którym nie oddaje tyle, ile powinien. Nieraz ktoś odkrywa to dopiero po śmierci bliskiej osoby. Ł.K.: Twoim zdaniem jest to owoc źle uformowanego sumienia? P.J.Ś.: Owszem. Myślę także, że jest to powodowane niepełną wiedzą o relacjach międzyludzkich. Czasami nie musi to być czyjaś subiektywna wina. Niekiedy ktoś jest wychowany w poczuciu, że jemu się wszystko w życiu należy, że inni powinni mu usuwać spod nóg wszelkie przeszkody. Ł.K.: Czy wydaje ci się, że naprawdę można tak bardzo skrzywić czyjąś podstawę aksjologiczną? P.J.Ś.: Myślę, że można komuś wybudować z ego taką wieżę Eiffla. Ł.K.: I życie temu komuś nie weryfikuje tego przekonania? P.J.Ś.: Moim zdaniem można przeżyć w ten sposób naprawdę długi czas, a każdy, kto próbuje taką wizję zakwestionować, traktowany jest jak wróg. Niestety nieraz pojawiają się ludzie, którzy mając taki konsekwentny obraz swojej wielkości i wspaniałości, wzrastali z nim i żyli przez długi czas. Tymczasem powołanie, siłą rzeczy, musi być otwarte na Boga i na drugiego człowieka. Ł.K.: Wydaje mi się, że nie powinno się takich ludzi zbyt łatwo usprawiedliwiać. Uważam, że w każdym z nas jest coś w rodzaju wewnętrznego światła, które nawet mimo kiepskiego wychowania pozwala stać się przyzwoitym człowiekiem. Człowiek wobec człowieka ma pewne zobowiązania. Nosimy w sobie rdzeń podstawowych zasad, takich jak

104


dziesięcioro przykazań, choć w różnych kulturach są one inaczej ubrane w słowa. Osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt procent ludzi poznaje te zasady dzięki wychowaniu, ale również ci, którzy nie mieli takiej szansy, nie są zwolnieni z odpowiedzialności za swoje postępowanie wobec innych ludzi. Od nich również trzeba wymagać! Można komuś, tak jak mówisz, każdy pyłek spod nóg zmiatać, ale i taki człowiek jest zobowiązany do pracy nad sobą, do podjęcia duchowego wysiłku, który ma go uczynić kimś lepszym. Jeżeli ktoś odrzuca wiedzę na temat moralnych zobowiązań człowieka, to nie znaczy, że jest zwolniony z odpowiedzialności za ich wypełnianie. Podobnie jest z człowiekiem, który odrzuca Objawienie. Oczywiście, ma prawo tak postąpić, ale niech potem nie mówi, że nie miał szans poznać Boga. P.J.Ś.: Zgadzam się z tobą, musimy jednak pamiętać, że człowiek jest zraniony przez grzech. Co to jest grzech? Mówiąc kolokwialnie, to jest pewien niedorozwój. Grzechem jest nie tylko to, że uczyniło się coś złego. Chodzi także o to, że każdy grzech to brak odpowiedzi na łaskę. W najbardziej podstawowym wymiarze jest to decyzja o budowaniu swojego życia nie tak, jak Bóg zaplanował. Dlatego wydaje mi się, że egotyczne widzenie całego życia jest klasycznym niedorozwojem. Mówi się dziś o „kulturze narcyzmu”. To jest dla mnie jeden z przejawów myślenia nastawionego tylko na siebie. Ł.K.: Pewnie masz rację, choć przyznam szczerze, że nigdy nie spotkałem takiego klasycznego narcyza. Wydaje mi się, że to, o czym mówisz, odnosi się raczej do świata celebrytów i stamtąd dopiero promieniuje na codzienne życie. Odpryski tego widać na przykład w amerykańskich szkołach, w których powodzenie zależy od popularności danej osoby. P.J.Ś.: Ja niestety znam takich rodziców, którzy pielęgnują w swoim dziecku narcystyczne przekonanie i wychowują córkę jak małą księżniczkę. Nie mówię oczywiście o was. Miałem też w szkole takich kolegów.

105


Ł.K.: Ty masz większą skłonność do bardzo łagodnego oceniania ludzi. Ja jednak wymagam od innych znacznie więcej. P.J.Ś.: Może to wynika z tego, że ja sam pokonywałem różne meandry mojego życia. Między innymi otarłem się o uzależnienie od alkoholu. W pewnym momencie mój świat był mocno zawężony, ale z Bożą pomocą nastąpił przełom. Ł.K.: Mówisz, że „z Bożą pomocą nastąpił przełom”. W jakimś stopniu pewnie tak było, ale chyba zadawałeś sobie pytanie, w jakim stopniu był to palec Boży, a w jakim Twoja własna przytomność? Wydaje mi się, że zawsze powinniśmy brać jakąś część odpowiedzialności za swoje życie. P.J.Ś.: Oczywiście, ponieważ istnieje ryzyko, że możemy odtrącić te „palce Boże”. Kiedyś reanimowałem mojego rówieśnika, który się zapił na śmierć. Mimo wysiłków chłopiec zmarł. To był mój palec Boży. Mogło to spotkać kogoś innego. Trafiło akurat na mnie. Na szczęście miałem też przyjaciół, którzy pokazywali mi, jak wyjść z trudnych sytuacji. Ł.K.: Sytuacje, o których mówisz, stawiają nas w obliczu pytania, jak pogodzić naszą wolną wolę z tym, że Bóg każdego z nas obdarzył jakimś powołaniem. P.J.Ś.: Powołanie to nie jest klatka, w której Bóg zamyka człowieka. Bardzo często myśli się o powołaniu w dość prosty sposób: człowiek jest jak szczur zamknięty w klatce – przepraszam za to porównanie – jeżeli trafi do wyjścia, to dostanie nagrodę, a jeżeli nie, to zaliczy porażenie prądem, i tak aż do skutku, dopóki nie nauczy się, którą ścieżką powinien podążać. Myślę, że Boże powołanie to nie jest „behawioryzm duchowy”. Bóg nie uczy mnie w ten sposób. Powołanie to propozycja: „Zobacz, jeżeli pójdziesz tą drogą, to będziesz szczęśliwy”. Przypomina mi to trochę relację rodzic – dziecko. Rodzice, decy-

106


dując się na rodzicielstwo, wprowadzają dziecko do swojej wspólnoty. Dziecko jest bardzo mocno kształtowane przez ich doświadczenie. D.K.: Co jest podstawowym powołaniem człowieka? P.J.Ś.: Dla chrześcijan podstawowym powołaniem człowieka jest powołanie do świętości. Każdy z nas jest konsekrowany poprzez chrzest. W chwili chrztu zostajemy powołani do wspólnoty z Bogiem, do uczestnictwa w życiu trynitarnym – jak mawiają teologowie. Ł.K.: Czy takie jest również powołanie osób niewierzących albo tych, które nie znają Chrystusa? P.J.Ś.: To jest podstawowe powołanie, jakie każdy z nas przeżywa w sobie. Chrzest determinuje mnie ontologicznie. W wyniku chrztu nie jestem już tym samym człowiekiem. Co nie znaczy, że jestem lepszy. Święty Paweł mówi: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6, 3). To nie jest metafora, która mówi, że mamy na sobie jakąś dodatkową powłokę łaski. Chrzest jest czymś, co nas kształtuje. Być może ludzie, którzy nie są chrześcijanami, przeżywają to powołanie inaczej. W Nostra aetate, deklaracji II Soboru Watykańskiego o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich, jest napisane, że wszyscy ludzie mają żyć zgodnie ze swoim sumieniem. To jest podstawowa droga do zbawienia. Natomiast my, chrześcijanie, jesteśmy powołani do świętości. D.K.: Mówiąc o świętości, masz przede wszystkim na myśli życie w jedności z Bogiem, a nie dążenie do jakiegoś ideału moralnego? P.J.Ś.: Tak, choć jedno powinno wynikać z drugiego. W katolicyzmie mamy tendencje do „przemoralizowywania” świętych. Tymczasem świętość to nie jest jedynie rzeczywistość doskonałości moralnej. Nie jest to także wyłącznie decyzja o przyjęciu Boga bez konsekwencji

107


moralnych. Moim zdaniem potrzebna nam jest zarówno wiara pozwalająca przyjąć łaskę, jak i czyn, ponieważ – jak poucza List do Jakuba – wiara bez uczynków jest martwa. D.K.: W jaki sposób ty odkrywałeś swoje powołanie? P.J.Ś.: To był długi proces. D.K.: William James pisał, że są dwa modele nawrócenia. Pierwszy z nich to nagła i radykalna zmiana życia. Takie było nawrócenie świętego Pawła czy świętego Augustyna. Drugi – to powolne dojrzewanie do decyzji o pójściu za Chrystusem. Który z tych modeli jest ci bliższy? P.J.Ś.: Spotkałem się z analizami, które pokazują, że nawrócenie świętego Pawła wcale nie było tak nagłe. Zanim przeżył nawrócenie w drodze do Damaszku, doświadczył poważnego kryzysu judaizmu. W moim życiu ten proces dojrzewania do decyzji o wstąpieniu do zakonu był bardzo długi, a jego etapy były różne. Jednym z nich było zaangażowanie w Ruch Światło-Życie. Z czasem moja świadomość zobowiązań wobec Kościoła pogłębiała się. W pewnym momencie moje powołanie stało się dla mnie rzeczą jasną. Po maturze miałem rozpocząć studia na polonistyce, zwłaszcza że w liceum brałem udział w olimpiadach polonistycznych. Poczułem jednak, że powinienem jeszcze przemyśleć tę decyzję. Dlatego postanowiłem rozpocząć naukę w studium pielęgniarskim. Po dwóch latach ostatecznie dojrzałem do decyzji o wstąpieniu do zakonu. D.K.: W jaki sposób twoją decyzję przyjęli rodzice? Ksiądz Krzysztof Pawlina, przewodniczący Konferencji Rektorów Wyższych Seminariów Duchownych, analizując powody spadku liczby powołań wśród młodych mężczyzn, powiedział, że wina leży często po stronie rodziców, którzy zabraniają im wstąpienia do seminarium. „Mówią: »Szkoda życia, marnujesz karierę!«. Albo: »Jesteś jedynakiem, przecież musisz mnie utrzymać!«. Ze względu na poczucie obowiązku wobec rodziców

108


młodzi ludzie nie mają odwagi powiedzieć: »Mamo, ja mam prawo do swojego życia, ja chcę wstąpić do seminarium«”. P.J.Ś.: Tak się składa, że ja również jestem jedynakiem, dlatego – tak przypuszczam – moja decyzja była dla rodziców dramatyczna. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wspierali i powtarzali mi: „Chcemy, abyś był w życiu szczęśliwy”. Mama czasami dodawała ze śmiechem: „Tylko nie chcę, abyś, tak jak my, był nauczycielem”. W końcu i tak zostałem nauczycielem. Rodzice przyjmowali moje decyzje ze spokojem. Akceptowali moje sympatie, a potem zaakceptowali decyzję o wstąpieniu do zakonu. Myślę zresztą, że od pewnego momentu domyślali się, że taka myśl chodzi mi po głowie. Poza tym, będąc w studium pielęgniarskim, przygotowywałem ich do tego stopniowo. Nie wyjechałem z domu z dnia na dzień. Wstępując do zakonu, miałem dwadzieścia dwa lata. D.K.: Dlaczego wybrałeś akurat kapucynów? Czy była to decyzja w stylu: „W tym zakonie będę się dużo modlił. W tamtym podróżował. A w jeszcze innym pracował z młodzieżą”? P.J.Ś.: W pewnym momencie byłem pewien, że potrzebuję wspólnoty, dlatego przyglądałem się zakonom pod tym kątem. Nie wyobrażałem sobie życia księdza diecezjalnego. Odkryłem, że u kapucynów wspólnota jest bardzo ważna. Początki były zabawne. Moi współbracia wstępowali do kapucynów z powodu fascynacji osobą świętego Franciszka. U mnie ta fascynacja pojawiła się znacznie później. Na pewno nie była ona przyczyną mojej decyzji. W nowicjacie przeczytałem na temat świętego Franciszka wszystko, co tylko wpadło mi ręce. Nigdy jednak nie doświadczyłem eksplozji miłości do tego patrona. A jak wyście przeżywali swoje powołanie? Wydaje mi się, że trudno jest mówić o tym, że ktoś nagle odkrył, że druga osoba jest jego powołaniem. D.K.: Po prostu w pewnym momencie zorientowałam się, że jestem pewna, że Łukasz jest osobą, z którą jestem gotowa związać się na

109


całe życie. Wcześniej, gdy byłam z kimś związana, to zawsze nurtowały mnie jakiegoś rodzaju wątpliwości. Oczywiście one miały różną naturę, od rzeczy naprawdę poważnych, po mniej istotne. Na przykład kiedyś chodziłam z chłopakiem, który był zdeklarowanym ateistą. Wprawdzie łączyło nas bardzo wiele, mieliśmy wspólne pasje, fascynacje poezją, teatrem, filozofią, jednak w pewnym momencie zrozumiałam, że na poziomie odniesienia do podstawowych wartości nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Poza tym zdałam sobie sprawę, że nie umiałabym żyć z człowiekiem, którego wciąż musiałabym przekonywać, że moja wiara nie jest czymś śmiesznym i głupim, a Kościół nie jest siedliskiem samego zła. Może zabrzmi to nieco patetycznie, ale zdałam sobie wtedy sprawę, że niełatwo jest żyć z kimś, kto ma inną wizję świata. Dlatego podziwiam ludzi, którzy decydują się na budowanie takiego związku. Wydaje mi się, że jest to rzecz bardzo trudna. P.J.Ś.: Czy myślałaś o tym w kategoriach powołania? „Życie z tobą jest moim powołaniem”. D.K.: W liceum zastanawiałam się, jaka jest moja droga życia. Przez chwilę chciałam być misjonarką, potem osobą samotną, poświęcić się pracy naukowej. P.J.Ś.: Czy myślałaś o małżeństwie jako powołaniu? Wiadomo, że na życie zakonne patrzy się jak na pewnego rodzaju powołanie. Czy w taki sam sposób patrzysz na życie małżeńskie? D.K.: Mam bardzo głębokie przekonanie, że jestem dokładnie w tym miejscu, w jakim powinnam się znaleźć, że idę właściwą drogą. Każdego dnia znajduję mnóstwo małych dowodów utwierdzających mnie w tym poczuciu. Rzadko myślę o tym w kategoriach powołania, ale wydaje mi się, że mogę powiedzieć, że mam poczucie, iż będąc żoną, matką, redaktorem, filozofem... wypełniam swoje powołanie. Bardzo długo sądziłam, że odkrycie własnej drogi w życiu jest bardzo skomplikowane, ponieważ nigdzie nie znajduje się wyraźnego znaku, czy dokonało się

110


słusznego wyboru. Wciąż przeżywałam różnego rodzaju rozterki, wątpliwości, które wydawały mi się nieusuwalną częścią mojego życia. Okazuje się jednak, że szukając odpowiednio wytrwale, a jednocześnie otwierając się na działanie łaski, jesteśmy w stanie odnaleźć właściwą drogę. Mam głębokie poczucie, że w kilku kluczowych momentach mojego życia łaska Boża zadziałała jak Deus ex machina, zmieniając bieg różnych wydarzeń, za co – rzecz jasna – jestem niezmiernie wdzięczna. Może to zabrzmi zbyt po protestancku – to zapewne wpływ mojego męża – ale poczucie, że Bóg jest przy nas i nam błogosławi, jest oznaką tego, że idziemy właściwą drogą. P.J.Ś.: Mówisz o braku wątpliwości oraz o wspólnych wartościach jako o kryteriach pozwalających wnioskować o słuszności decyzji. Czy kierujesz się jeszcze jakimiś kryteriami? D.K.: Właściwie to mam trzy tego typu kryteria. Po pierwsze, to poczucie, że żyjemy wspólnymi wartościami, i chociaż niekiedy różnimy się w ocenie sytuacji, to jednak nigdy nie są to różnice naprawdę istotne. Po drugie, przekonanie, że osoba, którą wybrałam, sprawia, że staję się lepszym człowiekiem. Często obrażam się na Łukasza albo po prostu czuję się zawstydzona, kiedy zwraca mi uwagę, że w jakiejś sytuacji postąpiłam niewłaściwie. Pamiętam, że kiedyś moja teściowa spytała się mnie z troską, czy chcę coś zjeść. Odpowiedziałam, że nie. Ona jednak nadal mnie zachęcała: „A może jednak zjadłabyś kotleta?”, albo zupę – już nie pamiętam co konkretnie. I ja jej wtedy jakoś tak nieładnie odburknęłam. Wyszliśmy z domu, a Łukasz wyrzucił mi, że chyba przewróciło mi się w głowie, aby w ten sposób odzywać się do osoby starszej i w dodatku mojej teściowej. Pamiętam, że najpierw się obraziłam i odwróciłam kota ogonem, mówiąc, że przecież to ona wciska mi niepotrzebnie jedzenie, ale Łukasz nie odpuszczał. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że postąpiłam niemądrze. Poszłam teściową przeprosić, choć przyznam szczerze, że kosztowało mnie to sporo. Popłakałyśmy się obie i wszystko się dobrze skończyło. Takich sytuacji jest sporo, chwile nieuwagi, braku wrażliwości na drugiego człowieka, chwilowy egoizm; być może, są

111


to sprawy drobne, ale wydaje mi się, że jest rzeczą bardzo ważną mieć obok siebie kogoś, kto we właściwym momencie będzie umiał z miłością upomnieć. Trzecie kryterium wiąże się z poprzednimi. Chodzi o wiarę w to, że wszystko, co robi ta druga osoba, wynika z dobrej woli i z miłości, a nie na przykład ze złośliwości. Jeżeli jest w nas taka wiara, to łatwiej nam przychodzi rezygnowanie z różnych rzeczy... oraz przebaczanie. P.J.Ś.: Wynika z tego, że pewność co do dokonania właściwego wyboru płynie nie tylko z zaangażowania emocjonalnego? Mówisz także o konkretnych kryteriach wyboru. D.K.: Tak, choć muszę uściślić, że to nie wyglądało tak, że miałam w zanadrzu jakieś kryteria dokonania właściwego wyboru i w pewnym momencie stwierdziłam, że ten a ten człowiek je spełnia. Podobnie jak w twoim przypadku, również i my dojrzewaliśmy do decyzji o małżeństwie bardzo długo. Świadomość, co jest źródłem pewności i słuszności decyzji, pojawiła się później. Wydaje mi się, że powołanie jest pewną tajemnicą i nie da się do końca wyjaśnić mechanizmów jego odkrywania. Oczywiście zarówno w małżeństwie, jak i w kapłaństwie można odwoływać się do różnych zasad rozeznawania, lecz i tak pozostaje spory margines niewiadomej. W pewnym momencie trzeba dokonać skoku. Zawierzyć, że to jest właściwa droga. Zaangażowanie emocjonalne jest czymś, co pojawia się na początku. Wydaje mi się jednak, że związek nie jest w stanie trwać długo, jeżeli opiera się jedynie na szaleńczym zakochaniu, choć spotykam niekiedy osoby, które mówią, że po dwudziestu latach wspólnego życia są w sobie zakochane z taką samą siłą jak pierwszego dnia. Miłość ma po prostu bardzo wiele odcieni. P.J.Ś.: Zgoda. Wejście do jakiejś wspólnoty, czy to zakonnej, czy małżeńskiej, wiąże się z akceptacją cierpienia i ograniczeń. D.K.: My na razie tych ograniczeń tak silnie nie przeżywamy. P.J.Ś.: Łaska pańska (śmiech).

112


D.K.: Chyba tak. Na przykład wielu ludzi postrzega narodziny dziecka jako spore ograniczenie wolności. P.J.Ś.: Dziecko jako przeszkoda. D.K.: No właśnie. My nie mamy poczucia, że Zosia coś nam w życiu odbiera, że coś nas z jej powodu omija. Podobnie jest z małżeństwem, nie mam poczucia, że mój związek czegoś mnie pozbawia. P.J.Ś.: Często spostrzegam, że ludzie mają problemy z akceptacją decyzji, zwłaszcza z przyjęciem wszystkich jej konsekwencji. Młodzi ludzie mają tendencję do odsuwania momentu ostatecznego potwierdzenia swoich wyborów w nieskończoność. Dotyczy to zarówno kleryków, jak i narzeczonych. Cały czas żyją tymi wartościami, składają śluby czasowe, ale nie mogą się zdobyć na ostateczny krok. Ł.K.: Moim zdaniem ludzie się dziś boją zobowiązań na całe życie. Dotyczy to zarówno zakonników, jak i osób świeckich. Współczesna kultura jako naczelną wartość wyeksponowała brak zobowiązań. Świat zachodni oferuje nam naprawdę ogromne możliwości: dziś możesz być księgowym, a jutro instruktorem narciarskim. P.J.Ś.: To znaczy, że dzisiaj jesteś z tą kobietą, a jutro może będziesz z inną? Ł.K.: Może tak być, choć to, że ktoś zmienia kobiety jak rękawiczki, nie musi wynikać z tego, że jest hedonistą. Moim zdaniem problemem wielu ludzi jest nieumiejętność podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. Podobnie jest z kryzysami małżeńskimi. Ich źródłem najczęściej jest to, że ludzie nie chcą podejmować odpowiedzialności za swoje wybory. Biorą od życia to, co dobre: fajny ślub, imprezka, pieniądze, podróż poślubna, kupno domu. Natomiast to, co złe, odrzucają. P.J.Ś.: Bauman pisze o tym, że w przyszłości normą relacji międzyludzkiej będą krótkotrwałe związki monogamiczne. Nieraz odnoszę

113


wrażenie, że stosunek niektórych ludzi do związku przypomina nasze podejście do kurczaków z KFC. Młodzi ludzie obgryzają się dziś tak, jak obgryza się nóżkę kurczaka. Dopóki jest coś do obgryzienia, to są razem, kiedy zostają już tylko kości, wyrzucają je i biorą się do następnego kawałka. Wydaje mi się, że wiele par jest nastawionych jedynie na konsumowanie. Nie mówię tu tylko o wymiarze seksualnym. D.K.: Nie jestem pewna, czy to nie jest obraz wykreowany przez media. W rzeczywistości nie spotykam ludzi, którzy z definicji dążą do takiego ideału. Nawet jeżeli faktycznie jest tak, że nie udaje im się związać z nikim na dłużej, to nie dzieje się tak dlatego, że są do szpiku kości zepsuci i cynicznie zakładają, że szukają partnera na jedną noc. P.J.Ś.: Rozumiem. Tylko ja nie chciałem powiedzieć, że ktoś musi świadomie przybierać taką postawę. Wydaje mi się, że to jest raczej pewnego rodzaju niedorozwój. Ktoś nawet by i chciał związać się z jakąś osobą na stałe, ale po pewnym czasie widzi, że nie potrafi. Jak powiedziałem, taki lęk przed zobowiązaniami na całe życie nie omija również kleryków. D.K.: Właśnie. Z badań Krajowej Rady Duszpasterstwa Powołań wynika, że chętnych do kapłaństwa w ciągu ostatnich trzech lat ubyło nawet o dwadzieścia procent. Dlaczego tak niewielu ludzi z pokolenia JPII pragnie zostać księdzem lub zakonnicą? P.J.Ś.: Rzeczywiście, w ostatnich dwóch latach liczba powołań spadła. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest tak, że w poprzednich latach mieliśmy urodzaj, a teraz sytuacja wróciła do normy. Pamiętam, że w naszym zakonie były takie lata, kiedy na jednym roku studiów było czterdziestu braci. Dawniej w całym seminarium było szesnastu czy siedemnastu braci. Ł.K.: Przyznam szczerze, że irytuje mnie mówienie o tym, że w pokoleniu JPII powinno być więcej powołań. Wynikałoby z tego, że

114


Jan Paweł II przez cały swój pontyfikat nawoływał jedynie do wstępowania do zakonu. Papież tak samo troszczył się o liczbę powołań zakonnych, jak i małżeńskich. Siła Papieża tkwiła w tym, że trafiał do każdego. D.K.: No właśnie. Nikt nie mówi, że z powodu Papieża powinna się podnieść liczba małżeństw sakramentalnych. P.J.Ś.: Ja również boję się takiego pseudoteologicznego myślenia, że Bóg karze polski Kościół i dlatego daje mniejszą liczbę powołań. Ł.K.: Pod wpływem charyzmatu Jana Pawła II powinna się poprawić moralna kondycja społeczeństwa, a nie wzrosnąć liczba powołań czy małżeństw albo osób, które chodzą regularnie do spowiedzi. O to trzeba pytać: dlaczego po śmierci Papieża, która wywołała w naszym narodzie tak wielkie poruszenie, nie dokonało się przejście od religijności do wiary? D.K.: Bardzo często podkreśla się, że przyczyną spadku powołań może być kryzys rodziny. Ksiądz Pawlina pisze, że „Kleryk wstępujący do seminarium to człowiek (...) bardzo kruchy w swoich decyzjach, bardzo zmienny, potrzebujący akceptacji. Często ma za sobą doświadczenie rozbitego domu, braku ojca, rozwodu, rany spowodowane alkoholizmem ojca czy innymi dramatami życiowymi. Oni te rany noszą w sobie. Od tego się nie da uciec”. Kandydatowi do seminarium pochodzącemu z takiej rodziny niekiedy trudno jest odnaleźć się w prawdziwej relacji synowskiej z Bogiem. P.J.Ś.: W seminarium nie ma osób z powietrza. Seminarium odbija społeczeństwo. Jeżeli wzrasta liczba rozbitych małżeństw, to automatycznie pojawia się więcej kandydatów do seminarium z takich domów. Inną sprawą jest to, że jeżeli wierzymy, że oni również są powoływani do kapłaństwa, to w procesie formacji musimy zastosować zupełnie nowe środki, na przykład psychoterapię.

115


Ł.K.: Przyznam szczerze, że bardzo irytuje mnie to, że do kwestii powołań podchodzi się czysto ilościowo. Nikt nie mówi o jakości powołań. Być może, powinniśmy się cieszyć, że mamy mniej kandydatów do kapłaństwa, ale za to z autentycznym powołaniem. Być może, dzięki temu zwiększy się odsetek osób, które w konfesjonale albo w kancelarii parafialnej trafią na dobrego kapłana. P.J.Ś.: Trzeba jednak pamiętać, by w obliczu spadku liczby powołań nie wpaść w pułapkę obniżania wymagań wobec kandydatów. U nas mówi się o tym bardzo stanowczo. To, że jest nas mniej, nie oznacza, że powinniśmy dopuszczać do święceń każdego chętnego. D.K.: Do seminarium zgłaszają się coraz częściej ludzie tuż przed trzydziestką, często po studiach. Również decyzje o małżeństwie podejmowane są coraz później. Być może, dzięki temu te wybory są bardziej przemyślane? P.J.Ś.: Być może. To niewątpliwie byłby plus. Musimy jednak pamiętać, że starsza osoba jest znacznie trudniejsza w formacji. Ł.K.: Taki ktoś ma mentalność dojrzałego człowieka. P.J.Ś.: Dla nas jest bardzo ważne, aby kleryk chciał się otworzyć na życie wspólnotowe. Jeżeli ktoś ma dużo ukształtowanych nawyków, to będzie mu bardzo trudno żyć we wspólnocie, która domaga się wielu kompromisów.



Z ojcem Piotrem Jordanem ĝliwiĔskim OFMCap rozmawiają Dominika i àukasz Kozáowscy

Czy pewniejszÈ drogÈ do nieba jest ĝycie zakonne, czy maïĝeñskie? Czy zakonnik moĝe mieÊ wïasne pieniÈdze, czy nie? I czy podczas posiïków w klasztorze nadal czyta siÚ ĝywoty ĂwiÚtych? Jak wyglÈdajÈ konĠikty i kïótnie w zakonie i jak moĝna sobie z nimi radziÊ w rodzinie? – to tylko niektóre z poruszanych w tej ksiÈĝce kwestii. Autorzy nie unikajÈ teĝ rozmowy o sprawach trudnych zarówno dla maïĝeñstw, jak i dla wspólnoty zakonnej – o odejĂciach, naïogach i walce z nimi oraz o zmaganiu siÚ z wÈtpliwoĂciami. Reguïy ĝycia… pozwalajÈ zajrzeÊ Ăwieckim za klasztorne mury, a zarazem pokazujÈ, ĝe ĝycie zakonne i ĝycie w rodzinie majÈ ze sobÈ wiÚcej wspólnego, niĝ nam siÚ wydaje.

ISBN 978-83-240-1191-9

9 788324 011919

Cena detal. 27,90 zï


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.