ROZDZIAŁY

Page 1

ROZ DZIAŁY


Trzydziesta siódma publikacja Biblioteki Borussii

Tamara Bołdak-Janowska

ROZ DZIAŁY Borussia 2007


Wydano dzięki wsparciu finansowemu Urzędu Miasta Olsztyn Copyright © by Borussia, Olsztyn 2007 Copyright © by Tamara Bołdak-Janowska Znak graficzny serii: Marcin Kołpa Opracowanie graficzne i łamanie: Krzysztof Skłodowski Fotografia na czwartej stronie okładki: Marcelina Janowska Korekta: Maryla Paturalska Wydawca: Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia” 10-513 Olsztyn, ul. Kopernika 45 tel. 089 523 72 93, tel./fax 089 534 00 26 e-mail: wydawnictwo@borussia.pl http://www.borussia.pl Druk: ZP „Gutgraf” 10-176 Olsztyn, ul. Bałtycka 131 tel. 089 523 81 01 ISBN 978-83-89233-35-6

ROZ DZIAŁY 1. CISZA ........................... 7 2. NAREJKI ...................... 24 3. OOOEEELAAA ............ 36 4. BIAŁE REQUIEM ........ 50


1. CISZA

LEŻĄCY KRÓL MOWY Wiersz na pogrzeb Tomasza Orzechowskiego My, ludzie, królewskiej mowy jesteśmy. Dzisiaj żegnamy się z królem mowy. Odchodzi na leżący powiększający obraz, ze stopami nad ramą. Słyszymy go. „Jenka”, lubił starocie, Brahms i znowu „Jenka”, zapalniczka, od jednego przypalał pięć, dzwoni szkło ze ślepego aneksu, za dużo pił, z wieloma z nas, i długo przyrządzał trunki, jakby chodziło o pożegnanie przed podróżą na księżyc lub grę wstępną, i to się miesza z lecącymi przez głowy liśćmi, bo tak się miesza z nami król. Ma nowiutką koronę na twarzy. Nie taniocha. To sam blask unosi się nad twarzą i pasuje do niej jak pasuje korona do głowy, lecz dla tej korony głowa nie jest czuła, nie obdarza ciepłem. Tu jest nizina z drewna, cztery słońca, na znikających pniach, po których mnoży się mysz, małpka, coś, główkujące niemowlę, aby zawisnąć stygnącą słuchawką. Chcesz głośno powiedzieć – to był mój kochanek doskonały, mam z nim dziecko, z wielkiej miłości, choć byłam przedmiotem zakładu o koniak, wygrał mnie, było nam nadzwyczajnie w łóżku, gdy leciał Grieg, parzyłam mu mocne herbaty o czwartej nad ranem,


nieodnajdywalny, nagle już był, lecz nic nie mówisz, wszyscy wiedzą – ten tłum był bardzo bliskim świadkiem. To jest mój król. To jest leżący król mowy. On w tym miejscu.

MARIE LAURENCIN, PŁÓTNO I PŁOT Marie Laurencin. Maluje same kobiety – tańczy je. Kolory z nieba bierze i rozcieńcza policzkiem. Z porannego, gdy się manna różana sypie na obnażoną sieć. I z wieczornego, z wiązanek wina z wargami. Paznokieć nie ogłasza się szponem. Jest – płatkiem kwiatu może. Albo mikroskopijną chusteczką, w którą łatwo się wsącza pogłaskana skroń. A w natężone południe, gdy najwięcej zdarzeń, przed twarzą staje trudny płot. Lecz jeśli patrzeć przez dziurę w nim, przypadkiem, lub w zawsze obecną szczerbę, osiąga się perspektywę jak sztylet. Lub żądło. Tylko jedno oko niech patrzy w dal. Drugie niech na wieki deseczka przesłoni. A jeśli wszystko zmiąć w jeden sęk i przecisnąć wszystkim naraz, biodrami – palcami stóp, skóry – rzęsami, to cały płot będzie przezroczysty, przez chwilę, przezroczysty aż szklany. Szklany aż powietrzny. Marie Laurencin. Kobieca. Tak bardzo, że aż sztylet. Lub żądło. Tak bardzo, że aż szkło. Aż powietrze.

KWIETNIOWA NAGOŚĆ Ze zlodowaciałych skorup, gdy popłynęły – leży i wstaje. I okazuje się, że wszystkie jaja były zielone. I kolczasta jak jeż również. Jak jeż, ale okazalej. Wyżej. Rogaciejąco. Wężowiejąco. Gałęziście. Kotkowiejąco. Zielone koty. Żółte. A na każdym muzycznym palcu rośnie po dwoje rąk – i jednym palcem można zagrać cały deszcz. I lodowaty również. To wszystko. To już wszystko. To niemało.

WYZNANIE ZMALAŁEGO Gdzie bym pragnął zamieszkać na dłużej? W manekinie. Jest w nim sporo miejsca. Nie posiada trzewi, więc nie choruje. I nie gnije od wewnątrz za życia. A cokolwiek wyśniłbym lub wymyślił w jego pustych ramionach, żołądku ssącym wydmuszkę, byłoby obdarzone pustą jak u ptaka kością. Nie ciążyłoby sercu. Nie gniotło rozumu. Nawet na śmietniku trwałbym ładnie. W głównej rurze pośród rurek byłby ze mnie wielki rurkowy człowiek. Wygryzłbym dziurki, umiarkowane, nie za duże. Z ukrycia postrzelałbym sobie oczami. Z mankietu, z cyca, jakbym zechciał.


*** Deszcz. Deszcz linienia. Z naszego Boga opadają definicje, tytuły, wiersze, serca, wizje. Mówią chyba już nie ma Boga. Mówią chyba go nigdy nie było. Mówią to ten deszcz jest Bogiem – cudownie spływa. Mówią Bóg jest intuicją chleba wiecznego. Mówią pada chleb. Mówią człowiek pada. Mówią jednak to deszcz linienia. Proszą Boże przemów poprzez deszcz.

BLISKO Pod niskim słońcem, obok cmentarza: stół nowej alejki, nakryty świeżym asfaltem, szarym fartuchem, czystym, czysta szarość, wygładzonym z ręki, garbaty, lekko wklęsły, naniesiony na poluźnione uda tej, która odpoczywa, półleży, przełożona przez poręcz ogrodzenia, spuszczona na krańcach. Na stole, na niej, kamyki, drobne, okrągłe, koloru drewna. Z każdego wypływa cień: ostrze, staranne, wąskie, bardzo długie i w szpic. Same noże. Porozkładane. Oczekujące. Taka okrągła rękojeść. Nie można się nią posłużyć. Więc dłonie ciekną, równolegle do ostrza,

10

są z jasnego piasku, z jego stróżek, tak samo nieprzydatne.

WYMUSZANIE VAN GOGHA Machinalnie, strumieniem farby w ruchu, w poszukiwaniu ofiary lub modela. Pomiędzy włączone przedmioty. I nagła napaść reklamy z ostrej blachy, w ucho.

NOC Trzymam, poziomo, zapałkę, płonący klin, po co, skrzydło pożera, obce, a przez to reanimuje. Drewno unosi głowę, jak wezwany po imieniu Łazarz. Pomagam mu wstać. I zmienia się w białowłosą Madonnę ze zmytą twarzą i zapomnianym ogniem. Już nie wybucha. Jeszcze wybucha. Raz. Pochyla głowę. Bezsenność, zapałko. Dzień, który już się odbył, na siłę się wlewa, wstrzykuje – niesmaczne gorące wódki, jedna za drugą, upierzone czadem ptaki, wrastające czubami drzewa, wrzątek.

JASNE Była to konkretna biel, przymierzana ostrożnie. 11


Duża kobieta. Duży anioł, grubas. Ptyś na ptysiu, z których każdy dobrze skręcony i skapnięty pod pachy po biodra głowami filutów, bez zakonnych kapturów, jakie noszą ptysie. Włosy lekko roztrzepane białko. Siedziała przy grobie. Mąż, a może kto inny bliski. I nagle uśmiechnęła się prosto w słońce, aż się cała pozłociła, i była usnuta przez jedwabniki na mniejszej od niej morwie.

WYSTARCZAJĄCE Las z daleka jak puchlizna waciaka. Coś jeszcze? Nie.

DOWÓD OSOBISTY Wełniane pietruszki z korzeniami – frędzle obrusa. Dowód osobisty rzeczy równo posianej. Podglądanej z dołu, z leżenia poruszoną grządką, z której uniosły się rozczochrane stopy.

POZYCJA Budynek chleba otoczony rękami. MAŚLANY MAJ Wszystko jest pałacem. Żółte. Z masła. Nawet kołnierze i pąki kołnierzy. Albo masłem nakrapiane, gęsto, przez potężne kichnięcie. Ludzie w kropki i szelki z masła. Każda zielona poduszka zatłuszczona. Wszystko przybywa, woła jestem do masła. Tak jak zostało to w zeszłym roku ustalone w imię masła lub ponumerowane dla ratunku w imię, mimo wszystko, ograniczonych porcji masła w złocie. A ten, który miał buty z przeterminowanego, aż zjełczało i było czarne, i cały przeszedł masłem butów, i zawędrowało aż w uszy, we włosy, w końcu pośliznął się na ulicy na papierku po nie swoim maśle, upadł i stopniał. I z chudego ciała została bardzo tłusta plama. I nie wiadomo, dlaczego, wbrew wszelkiej logice, wszelkim streszczeniom, kształtowi płyt na chodniku, przyćmiewającej obecności kurcząt, był to – tyle że błyszczał i czarno na szarym – kwadrat Malewicza.

ZMIANA PODOBIEŃSTWO Suche główki róż: suche duże zarumienione muchy. 12

Nic nie stoi na swoim miejscu. Wszystko poprzewracane. Powylewane z czół.

13


CISZA

KRUKI

Po ustaniu gwałtownej ulewy: po gwałtownym ustaniu pracy wielu zegarów.

Mówią do siebie przesuwaniem krzesła i długim łuskaniem orzecha. Opiekuńczo, miłośnie. Latające pokrzywy, duże, ciemne, z mokradeł, rodzinnie, on i ona, w swoim domu, nad którym pęka południe, gąsior, nie z winem, lecz z jajem, i wytrzeszcza zawartość, i snuje się białko, i zawisa na nitkach przy kłębkach, dalej niepopuszczających. I przy korku w oku. Też. One też dalej nie popuszczają, niż na dwa, trzy odwinięcia z gniazda, które musi być od nas niedaleko. My niesiemy żółte serca, ścięte, czujemy to, gdy kolejne lato wsuwa w nas język i już wysmakowuje. I robimy krok do tyłu, i powiększamy korek w oku, jak zawsze przy bliskim spotkaniu z czymś ciemnym. A kruki przecież są miłe. Ich głos to przyjemny bas. W słońcu są czerwone.

JAKBY Ptak, spada samotnie, ze środka nieba, nagły, drobny, złapany kątem oka, zdaje się, że błękitny, i znika, zdaje się, że w miseczce, zdaje się, że tej samej barwy, że tego samego rozmiaru, że podstawionej przez rękę, która chciałaby umocować wzór. Cdn. Świat jest oddawany wciąż w te same ręce, które zdają się pieścić Boga.

PODSTAWA

KAWAŁEK Końskie klocki, wśród nich odcięty kok poważnej ciotki Ludki – zwięzły, ściśnięty gumką, gdzie trzeba, tak samo połyskliwy. Tak samo owsiany.

14

Kromki chleba. Zardzewiałe furtki razowca. A przez zwykły chleb kwiat krwawnika przebiega, gromadami. Stłoczone loki, namarszczane gumki. Oddycham na chleb i on na mnie oddycha, pachnąc w moim rytmie. Poniżej naszego wymiennego oddechu podskakują do chleba myszy, i podskakują ludzie, pomniejszeni do rozmiarów czcionki instrukcji na trutce na myszy, podczas gdy trwają akcje wytłukiwania okularów.

15


Wnizani w swe nory, myszy i ludzie, w brudzące korale, myszy i ludzie, chwytają się okienek okruchów, myszy i ludzie, zapleśniałego, wątłego, gorzkiego światła.

WOLNOŚĆ: Używana.

BEZ KOMENTARZA DIAMENTOWY

Z Dostojewskiego – dwa zdania – siedzą mi na ławce do końca zajętej i nie chcą ustąpić: „Nie można umrzeć, ponieważ niebytu nie ma”. „Nasi drodzy umarli, tyle pięknych ludzi”.

Diamentowy łyk wody. Po oczach. Wewnętrzne zalśnienie. ŚMIETNIK Z RÓŻĄ NA STOLE Zwinięty kabel. Nagryzmolenie jak róża. Róża nagryzmolona grubo. Nagryzmolona grubo, ale czysto. Czysta zawsze, bo krótkotrwała. Jak podłączona do prądu, w spięciu. Palec, wielokrotnie okutany w usta. Nieustanne przekręcanie kluczem w zamku. Czekoladowa guma Haribo w tym kształcie, nadepniętym, bardziej jak ślimak, a smakuje tak, jak może smakować rowerowa dętka lub ślimak surowy. Obok chryzantema, barwna szczotka. I nóż, napięta nogawka. Ułańska. Ale z grzbietem, jak książka. I serwetka – kłąb śniegu na świerkowej gałązce i cała ręka rzęs.

SZLIFIERKI Pracują szlifierki i hałas kłamstwa stał się potężniejszy od literatury pozadzieranej.

JEDNOSTRONNA POEZJA Wszystko przez to, że Adam zgwałcił Ewę i fakt ten zatuszował poezją ofiary.

TO? To mnie upraszcza.

PYTANIE PANI ZET O MINIMALIZOWANIE Za każdym razem, kiedy pomyślę, że do życia wystarczy mi jedzenie i dach, chcę się walnąć w mordę z krzykiem:

BLITZKRIEG: Gdy wszyscy już albo jeszcze śpią. 16

17


kobieto, co ty mówisz! Co to w końcu jest, co to za uczucie tak naprowadza własną rękę na własną twarz, kiedy minimalizuję?

EMBARGO Spojrzał w dal, a wlazł w kałużę, rozwodnił się, zeszklił i był tysiącramienny. Potem poprzekładany liśćmi w rozprutych workach cieni pod drzewami. A potem zaczął krzyczeć: embargo, embargo, embargo! Jakby chodziło o jawne naruszenie granicy lub o bicie się z tymi, co mu na jego osobę uczynili embargo.

ZWIĘZŁY WYKŁAD PANI EM Gdybym ponownie mogła być młoda, mógłby ponownie być i peerel. Bo młodość mogła być wtedy zwycięstwem. A w Auschwitz nie. Lecz kiedy widziałam Matki Boskie powrzucane do rowów, mdliło mnie. W gardle uwięzał mi cukierek owinięty w samochodową oponę. Opakowania były złe. Nietrafione. I te Matki Boskie opakowane w rowy. Wciąż to przeżywam. Nie mam spokoju.

18

OBECNOŚĆ Kobieta? Od wieków oznajmiają, poeci: obecna. Wskazują staniczki, majteczki, ramiączka, gumeczki, tasiemeczki. Lubią, gdy ona jest tym, co można zdejmować. Płoszyć. Aż wypłoszą cebulę z cebuli. Podróżować dłońmi przez zwariowane zakręty, po jej ostatniej, dogonionej skórze, gładko zawirowanej, koniecznie, bez znaków obcych noży, jakby ją wygładzały całodobowe całoroczne jaskółki z dopiętymi do łapek małymi żelazkami. Kobieta? Obecna, wezwana przez generała, ale czy ten generał, jej generał, jej szef, wymyślił dla niej, specjalnie dla niej, damski karabin? Ale po co? Dla swego poety, generała, bez damskiego karabinu, goła, gotowa zrzucić bombę i potwierdzić każdy cel. Przebrała się w męski, aby wyścielić, rozjaśnić. Polulać, uśpić. Naprawdę uśpi i będzie lekki, nie cięższy niż uśpione lub martwe niemowlę. Ona członki zamotane w prześcieradła rzek i we wszystko, co płynie dla oczu, boku, u stóp. Ona stiuki o tradycyjnie zwichniętych szyjach, co się nachylą w ramię idących, urwą się, a musną. Rozkochuje, łamie. Słodka, gorzka, zawsze jest. W nadmiarze. Na zapas. Upodobana i uporządkowana jak weki w spiżarni. Nadbiegająca wielość, już po dotknięciu klamek. Heloiza, Persefona, Helena, Maria. Jedno mityczne imię wciąż porusza lawinę, jakby to były terminy medyczne, za którymi skrywa się ogromna liczba pacjentek, trudnych do zapamiętania.

19


Jednak polakierowane. Przylepione do drzwi od wewnątrz. Lakierem długim jak historia. Od wieków nic nie jadły. Ich głowy są odchudzone, że nie poruszą językiem. Przy żadnej nie ma miejsca dla siostry.

GOŁDA Tylko się pokazała. Dwa kroki na piętrze. W za dużych kapciach, za wysokich. Postawiła daleko od siebie kolana, na pewno artretyzm. Lecz była w niej dziewczynka. Chuda. W szklance widoku z dołu były to dwie, z powodu kapci, dwie saszetki herbaty, śmieszne, w jednej szklance, chudej, w słomkowej wodzie. Stara. Lecz dziewczynka w niej była. Słomkowa, fałdowana, cienka pończocha, światło – to było mi dozwolone z dołu. Lecz na pewno była w niej dziewczynka, wychudzona, jednak żwawa, podskakiwała, jakby bojąc się nadepnąć na coś żywego lub po żarze, może z zamiarem przez skakankę, a najwyraźniej wyskakując z kapci, choć jedynie ta druga w ten sposób odmawiała rozmowy. Wąskie biodra razem z talią. A więc jednak dziewczynka. Bardzo wychudzona. Prawie szkielet. Szkielet. Nie było widać twarzy zza czarnego gzymsu półpiętra – przekreślał. Nie chciała rozmawiać. Pozostała niedokończona. Nawet nie zaczęta. Ani uprzejmie, ani ze strachem, ani śmiesznie, ani jakoś. Była strachem o to wszystko i nie dbała o rozgłos?

20

NIEUDANA ROZMOWA Z TAMARĄ LITERATURĄ Jestem kaleką pamięci, mówi, fragmentem tamtego płomienia. Moja młodość się świeci. A życie było szare, mówi, i nie chce o tym rozmawiać. Mówi szare, ale nie ma ceny, bo się wymknęło ludziom murowanym, cegła w cegłę, szczelnym, co mózg jeden na wszystkich mieli w gardłach, buciorach i psach ćwiczonych na ludojady. Nic nie może się równać z życiem wyniesionym z Auschwitz, lecz cóż da rozmowa, gdy i dziś mózg jest zastępowany? A moja głowa została spalona, strącona w popiół dni. Popiół to wszystko, co mam. Mam chłopca z popiołu. Wydarli mi go, zużyli jak drewno na rozpałkę. Co noc kładzie się przy mnie jak mąż i w prześcieradle wypala dziurę. Przez całe życie czekam na „kocham cię” od wypalonej dziury. Jestem wypalona czekaniem na „kocham cię” od wypalonej dziury. Nic tak nie wypala, jak życie zostawione w Auschwitz, lecz cóż da rozmowa, gdy czekam na „kocham cię” od wypalonej dziury? Raz mnie, kobietę, zmierzyli nie miłością, a rasą, i tak już zostało, i robią to do dziś. A dla reszty jestem towar nierynkowy, prędzej wypromują „Mein Kampf”, niż mój życiorys, słusznie, rozdarłabym gębę przeciw papierowi, który kaleczy i wydawcy, który już nie dba, w czyich oczach zyskuje. Którędy iść? Oczy jak zimna broń, namierzają. Namierzaniem pytają – dlaczego to życie wyżyło, kiedy miało zdechnąć? Nic nie jest tak obserwowane, jak życie wyniesione z Auschwitz, a jeśli na dodatek już mnie zaobserwowano jako towar niechodliwy, to ta rozmowa po co? A ta ręka. Wyskakuje na baczność. Cóż to za powitanie, pazurami między oczy? Pracowita poza tym, wódz kucharzy. Kotlet z Pinocheta. Cały i zdrowy. No i ta, czarna sraczka z Hitlera. Cała i zdrowa. Generał Franco, smacznie przyrządzony chłopczyk.

21


Żryj, to smakuje lepiej niż twój Stalin i wszyscy twoi naczelnicy łagrów. Mój Stalin, moi naczelnicy łagrów! Nic nie jest tak bite w komunę, jak życie wyniesione z Auschwitz. Ich bin nur dein kleines altes Weib. Ich habe Angst. Nein, sie sagt nichts in Jiddisch. Wenn schon, dann auf Deutsch oder auf Polnisch, aber ruhig und ehrlich. Denn in diesen Sprachen gab es die meiste Asche aus uns. Und kurz, krótko, bo długa mowa popioły rozprasza, by w końcu zrobić z nich bucik, na czubek języka, na słówko skwitowania. Mój język tego nie mieści, a twój? Czy to się mieści w języku kołysanek? A czy inne są? Czy są języki tylko marszu? Co zrobisz ze mną w swoim języku? Albo nie. O życiu nie. W żadnym języku. Ani z gojami, ani z Żydami. Mówi: nikt już nie zdarza mnie. Jestem życie znikające. Und die Literatur ist eine bösartige Gojka. Ich habe Angst. I teraz wszyscy są jednakowo dobrze uzbrojeni, a ja bezbronna jestem wciąż. Ja nie mam wojska, gdy przeciw mnie stoi wojsko likwidacji ostrza. Zawracają ostrze nawet mego kuchennego noża. I jak winą oblewają mnie moim zawracanym nożem. I ja się ciągle krztuszę moim zawracanym nożem. Die Seiten der Literatur lodern nach wie vor mit jenem bösen Feuer. I ludzie dziś falują jak piece. I książki są książkami władzy. I literatura jest zgrywaniem pana, i wyciekła na autostrady, i pędzi jak głupia, i ja już jej nie chcę. Jetzt ist Auschwitz überall.

22

23


2. NAREJKI

Ptaki i strumienie im przez głowy śpiewają. Słuchani, tęsknimy za wami”.

DROGA Z Narejek do Gobiat. W górę, drogą z piętnastego wieku. Tak samo prastare wioski. Czyste, bez domowych zwierząt. Mój w Polsce park białoruski. Kamienie środkiem, równo, ciasno jak umyślnie. Spod Faber-Castell Soft Pastels. Cytrynowe, pryszczate. Malwowe, z rozchylonymi policzkami, z głębią czaszki, z czaszką karku. Zmięty mały – wykapany puszczyk, z kwarcem pocałunkiem na skrzydle – klejnot tutaj? Wpuszczam do kieszeni tak postrzelonego. Niczyj, mój. Z powrotem po własnych śladach. Zwichrowane, nasturcjowo.

SŁOWO NA KA Ustępuję drogi kuzace osobowej. Po plecach opełza tranzytowe Bobrowniki. Co to za słowo, kuzaka. I jot ka, kidkom, ka, er, krosny, ku. Nie ma w słowniku.

B.: „Panie Tamasiu, pan nie żyje. Pani Heleno, pani też. Panie Janie, pan nie żyje. Pani Heleno, pani wcześniej.

24

PÓŹNY WIECZÓR W NAREJKACH Niecka ciszy, aż takiej, że słychać, jak się z trzaskiem jeżą poskładane reklamówki. Poszukuję tajnego żaru i znajduję sztuczną sierść. Kopie w kciuk i rozwija impulsywny rozchełstany tulipan ze świecącymi kulkami: Stańczyk wstał, minimalny, z albumu, rozgniewany. Jaki dobry obraz, inny, inaczej: na głowie posrebrzane opieńki. Rysuj. Zacznij, to nie takie trudne. Grafika, obnażyć szkielety. Za chwilę, jutro. Spadają gruszki, z hukiem w pięty, z błyskiem po oknie, optymalnie otyłe minimalne gitary.

AJ! Przy płocie Jana, nad straconym pokoleniem antonówek, pod poczerwieniałą matką, muchy: dynie i zmiętolone spinacze z kolczastego drutu huczą silnikiem bombowca starego typu. Rwą po kołującej zjechanej płycie. Pstryka w oko kankan w odjazdowych skrzydlatych balerinach. Przy czym jasno jest – bombardowanie: jasność – miło. Aj! Odłamki w łydki. Spadanie owocu, czy przedwczesne, czy o czasie, nie jest decyzją. Chyba że. Tak.

25


Nikt nie podnosi. Nie à propos: co jakiś czas powraca moda na buty w pepitkę, w kubistyczne muchy.

BRĄZOWA FILOZOFIA Przemówił do mnie we śnie potężny karaluch. Ja jestem twój karabin – rzekł.

ROSA Od zmroku do rana pracują nieuchwytni szklarze, przygięci. Różdżaste plecy. Wysoko rośnie – wykręca gnaty – zimne siewcze szkło. Otrzepują szklany sad. Włączyli wodne światła miasta i rozpoczęli dobieranie się od dna. Wskoczyć po szyję w ogumowany filcak i wpatrywać się w niewygodzie w drogocennych czynnych. Ale potem ciepłe południe września i ogarnia radość z gumy. Gumowa radość pośród żywych świateł. Słuchasz? Poczułam: można się rozpychać w żywych światłach własnym ciepłem. A zimą, tutaj, w tradycyjnych chatach, gdy mróz zetnie linie kichnięć, siodeł, rozpełzłych koszy, ludzie będą się lepić do pieca, który rozepchnie się pośrodku i ogrzeje tylko wewnętrzne ściany. Okna będą w dzień liliowe, a w nocy czarne, w górnym rogu okute dwiema, trzema gwiazdami. Na stałe mieszkam gdzie indziej i jestem zbyt oświetlona. Okna są zalepione na żółto i grubo. Wpatrują się we mnie.

SŁOWO ABSOLUTNIE POWALAJĄCE Pytam, czy rozumiesz białoruski. Odpowiadasz: znam słowo, co łączyło kiedyś wszystkie województwa, absolutnie powalające – krajzega.

26

UZYSKAĆ SPOKÓJ Dziś, jutro, pojutrze – zaplanowany tydzień, charakterystyczny dla refrenu. W Narejkach, bez telewizji, gazet, telefonu, internetu, pod dobrze oświetlonym miastem nieba, i gdy nic nie nastręcza odpowiedzi, jest to możliwe, jak zapas świec.

SKRZYDŁA PARYSKIE Błękit paryski i ani jednej chmury. Kusi użycie słowa „fanatyczny”. Fanatycznie rozwarte okiennice: z lewej deska paryska niebieska, nieskończona, z prawej tak samo.

WIERSZ NA MOJE URODZINY 3, 4, 7, 15, osiemnaście, 20, 29, 30, czterdzieści, 41, 42, 43, 44, 45, 49, 50, 51, 55, 56, 59, sześćdziesiąt.

27


MIESZKAŃCY

ŚNIEG

Pozostali tu, w Narejkach, w kilkoro, niebezzębni, z protezami, obudzeni do miejsca, w którym jakaś resztka wokół szyi, delikatnie, jak pieszczoch pies, nie gryząc, bierze w zęby. Co? Nikt na nich nie czeka. Za starzy, niezdolni do podróży. To oni czekają na powroty dzieci. Prawie nieznajomych. Szyby malowane w pomarszczone twarze – na mnie nikt nie czeka w ten sposób. Miejsce woła, wielka rdzewność, a to jest nic.

Tu stanie śnieżne pianino. Na podejściu do lasu. Zadarte i zasypane klawisze. Pod nawisem dłoni z nadmuchanych torebek.

PODWÓJNA POPRAWKA Jak równo ułożyłeś gwoździe na stole. Żołnierze w odpornych czapkach, pluton przez atakiem na nowy taboret. – W nowy, aby podobijać. – Nie. Wyjęci śpią.

ŚMIESZNE GRZYBY PLAMA Tytuł: Patrząca w słońce. Ciemnoczerwona plama, twarz. Podaruj jej swoje najciemniejsze okulary i ocal wzrok.

SUROWE KRESKI Sypią się ku sobie, niebo i ziemia, kreski, krzywe i proste. Odżywcze i ożywione. Surowe i bez kolizji.

Kanie w majtach indyczki lub pod zadartą suknią kręcony wihajster królowej w historycznym stroju. Rydze, podszprychowane siodełko i noga w figach ze ściągacza. Zachować historyczne odsłonięte fragmenty królowej i obdarzyć rudą nogą drugą. W Narejkach to jednonogie co roku strzela pod nogi. Nigdzie tak nie ma. I wciąż rosną tu smardze, wyszukany przysmak pradziada.

HODOWLA SERC BANDAŻE Obandażowany krzyk, ta mgła. Przy obandażowanej balustradzie z Munka.

28

Gęsto, na patykach. W oszczędnej formie na całe A5. Mała omega, odwrócona, jako wzór tego papieru pakowego, co już czerwieni okno.

29


PIEŚŃ, POCZĄTEK .--/-.--/-.-/.-../..-../-/-.--/.--./---/.--/.../-/.-/--.--/ .-../..-/-../..-/--../.././--/.. Alfabetem Morse’a ze względu na wzór. Przez przypadek płaskim ołówkiem Great Wall. Nagle się przypomniała w narejkowskiej ciszy, która stała na baczność w ścianach o profilu sowy.

GŁOS W Narejkach mówi się Narejkami. Od dawna nie słychać gwaru. Pojedynczy głos podbiega do ucha lub łydki – niciany złoty pies lub miedziana gęś.

PAŁAC ZROBIONY ZĘBAMI Czy już nacierebiłaś smolniaków, inaczej nie rozpalisz w piecu? – spytał pan Wasil. Mysz nacierebiła ubrań w szafie. Co to jest? Naśrutować. Na żółtą kartkę. Trochę tego, a trochę tamtego. Pałac to będzie zrobiony zębami i obok moja szopa spod małej ambitnej siekiery.

DUŻE Blizny na uczuciach. Raz, że. Dwa, że – ach, nic. Duże. Mówię do siebie.

30

TUTAJ Tutaj. Wszystko, co ma znaczenie: tutaj ma znaczenie. Tutaj, gdzie słowa „kocham cię” spływają z ust umierających. SPOJRZENIE Z ZEWNĄTRZ „Dzień dobry. Do widzenia. Kocham cię”. Ten sam ton. To samo spojrzenie. Jednakowi ludzie. Ustalam co innego, niebo: lśniący oset ramionami w dół. Wielki Oset, itede. I bez Ostu Południa, bo nie ta półkula. Niebo widzimy różne. WSPOMNIENIE – TEKST NA RÓŻOWYM Ojciec pisał wiersze. Nie masz pojęcia, powiedział, jakie to były dobre wiersze, i wszystkie wyrzuciłem, nie żyją. TEKST NA BIAŁYM Nikt nigdy nie weźmie już ślubu tutaj, za pięcioma kurhanami w Mostowlanach. A tak pięknie brzmi w języku z Narejek „ona i on”: „jana i jon”.

31


RUCHOME

MNIEJ, KULE

Jaszczurki w trawie i głowie. Nieogarniona łydka była na nie zapinana. Nieogarnione leżące drzwi były dotykane w klamkę, która już jest ruchoma. I całe ruszają się te drzwi. Czmychnęło wymakijażowane oko. Zwiewające dolary. To wystarczy, aby się uśmiechnąć dwiema podwójnymi poważnymi rozciągliwymi jaszczurkami.

Nieprzyjemnie zimne ogryzki jabłek. Nawet dla oka. Zimne zdaje się mokre, pobladłe i na wylot dziurawe. Zsuwam do kosza rękawem piżamy w pasujące kule.

PŁASKIE Dzieciństwo. Tak. Dzieciństwo bez cycków. NÓŻ

MNIEJ NIŻ KULE W modrych butach, na grubej czarnej gumie, na środku trawy w staranne frotté, potrącam krawaty chrzanu, balsamiste, z wpuszczoną przez środek gumką. Rozerwałam kilka, drgnęły i znieruchomiały.

Noże: ławica. Z przeciwka. Nie jesteś przygotowana.

FORMA

SKARPETKA

ZNAK

Skarpetka, kotka sąsiadki. Miała być Smerfetka, jak chciały wnuczki, lecz tutaj wszyscy źle słyszą i nawet Elbląg to Wierbląg. A rzecz jest zgodna z rzeczywistością, to kotka z białą łapą przednią. Łowna. Wypożyczana przez daczujących mieszczuchów, zjadanych przez myszy. Jest z nimi zawsze odbarwiony miejski pies – szklanka cukru, gdy siedzi. A tu zasuwa z kąta w kąt opalizujący mercedes z przednim kołem w skarpetce lub zaspach, barwnych, bo kwitnie wrzesień.

Stary skórkowy fotel z wysiedzianymi okularami

O świerszczu i barszczu. To musi być wierszcz.

32

NIECHCĄCY Palec w naparstku z wiśni. Zdziczałej, słodkiej jak gorzkawy trykot.

33


SZARE, WYCINANKA Wycinam w szarym małe okrągłe. Będą to dziury po wróblach, które opuściły Narejki z powodu nieobecności kur przy wspólnym stole. Mnie te dziury obchodzą aż wysypką. ZIELONA KARTKA Drewniany domek, spłukany, w zielonym opakowaniu. Ogród, to się jeszcze ma, do jutra. Jutro znikniemy. I nie damy spokoju najwyżej pamięci dzieci. I JESZCZE TO I jeszcze to, że mówisz uderzając. DZIAŁANIE GRANICY Pejcz granicy. Rozpędzanie stada. Siekiera granicy w plecach domu. Tnąca drogi, stodoły. Siedzi w głowach narodów koktajlowych. MIJANE, POMIJANE; STYL Łomża, Łomża, łom i komża. Wszędzie.

34


3. OOOEEELAAA

DROGA DO MORZA a. Gdzie się podziały czerwone krowy? Dlaczego nie ma ani jednej czerwonej krowy? – O czym ty mówisz? O czerwonej krowie. Z tyłu lustra prześwieci, jeśli się trochę śniegu zsypie. Taka. Albo przybrudzony filc z gumiaków ze starych czasów. Kiedyś wszystkie zwały się Maliny. Nie gumiaki. Krowy. No to gdzie są? – Nie wystarczy ci obecność zakurzonych bocianów? b. – Czy do tej twojej krowy koń być musi? Nie musi, lecz jest. Maści gruszkowy miąższ, wysypany lekką odrą. – Białawy siwek, schimmel po niemiecku. Wielonogi. Albo grzywa mu pod spód. I pasie się. Długi koń z poręczy mostu nad wąską rzeką. Gracko schylona szyja, wgięcie pod siodło i prawdziwy kark. I nic nie mów. To dobry obraz. c. Ciągle nie mam wprawy, aby wytrzymać zderzenie, byłoby jak z tirem,

36

z nową bryłą, której wszystkie usta mówią tak wesoło, tak sztucznie. Nie. Każdy wypadek byłby winą. Nie umiem go. Przeczuwam. Słucham jak ptaka. – Czego, wypadku? Pośpiewa z daleka. Oooeeelaaa. To kwarc, czyli onyks, na szyi. A w każdej propozycji nie do odrzucenia wietrzę podstęp. Oderwane od siebie myśli po drodze do morza. Kołyszą się. Jak kwarc, czyli onyks. d. Bo dusza jak ropa znajduje się na Wschodzie. I gdy kończy się ropa, kończy się dusza Zachodu. Tak powiedziałam, gdy jechaliśmy na północ i rozmawialiśmy o tym i owym. Nie podtrzymałeś rozmowy. e. Obóz Stutthof. Moje rysunki na wystawie. Deski. Jodynowe. Czarne. Fotografie zbitych twarzy, zabitych ust. Wbite oczy zagłodzonych. Wycofuję się ze słów, że lubię być wożona, wywożona, wwożona. Moje szczere kłamstwo. f. Oooeeelaaa. Niech mi pośpiewa z daleka. Nawet gdy ważny wieczór autorski. I patrzyłam na lampy, porżnięte rustykalnym sitowiem, czerwone. Przy barku czerwieńsze, polewające byczą krwią na wszystkie przody, czoła. I zapewne ja tak samo krwawa.

37


Autor i publiczność śpiewali mi oooeeelaaa. Nieznacznie miękcej niż torreadorzy. g. A potem morze, już. Półokrągła bajka o powiekach na spódniczkach siekier. Półbajka o powiekach na nosie mieczy. I leje się sama błękitna krew. Blaszani chudzi w galotach z powiewnego azbestu. Wzdęty inny poziom główny, niebiesko-mleczny brzuch wylewa się na piach, fałda za fałdą, poza udo, które gdzieś w głębi również musi być. Również odchudzane. W dzieciństwie bardzo gruba krewna krewnej wydała ci się morzem, a najchudsza krewna tej samej krewnej była pełna ości. I morzu pokażesz co, język? h. Muszle. Tyle tego drobiazgu, spomiędzy dużych siekaczy, oczyszczonych nicią. Zbieram najpierw różowe. Każda z sutką – dobre lalce na cyce. I na policzki lub na wargi, gdy sutki przypłaszczone – kropla polimerowego kleju pod palcem lekko skaleczonym. A te błękitne, również z sutką, lalce na oczy, niech spojrzy w dół, albo do góry. Tak albo tak, jak dziecko układam jej oczy. Wokół dorośli bawią się pokopanym piaskiem. i. Fale; na komendę wynurzane wargi, rozciągnięte w pogięty sekundowy drut. Ściekają zęby i kładą pod siebie uśmiech, dziś rozpieniony skromnie, znikający.

38

Wypięty; rozpuszczalne szczęki. I wierzby, pokazywane raz. Bardzo spłakane. Ogłuszający chropawy bas w starciu z Polską. Z symfonii Nowowiejskiego, tej o śmierci, gdy organy wybrzmiewają czarny głaz, wysoki, spuszczany – spuszczony raz. Lecz tutaj to chodzi w zegarze nienaturalnych rozmiarów. j. Co gdzie tak popiskuje? Dopiero po chwili, że to moje czarne skoki o niezliczone blond kapcie. Piski moich czarnych opon. Zupełnie jak od mewy blondi. – Co robisz, śpiewano już o wydmach blond. Ależ ja o trzeciej, czwartej, piątej Rzeszy z piasku. k. Czarny Stutthof za plecami. Gdzieś są i dziś. Czarne, schowane. I komendantom, jak wtedy, sprawia przyjemność dobrze wykonana praca tępienia? Gaszę tę myśl i to pytanie patrząc w piach. Grzęznę w nienumerowanym. l. Bo nie odwzajemniam. Wciąż gdzieś się zapodziewam. Moja gojsko-semicka twarz. Gdy woda wodzie kąpie portrety. I pokojowo zasępia się w swój portret zbiorowy. Oślepłam od wody środka. Zderzam się z zagrzebanym do pasa. To duży łysy gruby mężczyzna,

39


jak duży łysy gruby platan, przesadzony tu skądś albo coś australijskiego, skaliście pomarańczowego. ł. Książki zawsze wskazywały na wojnę. I na to, jak na wojnie będzie. Co to jest – „brutalne pisanie”? Jest to obwieszczanie wojny. Książka, która się rozlewa, rośnie. m. Czarne dęby, jednoramienne, zadarte; kawałki torsów, na których po kilka żeber nawet. Puszczone z górki ze zgębolonych podszewek. Jeszcze się kołyszą, obtarzały się. Znaczy że woda spala, osmala, utrwala strzępy. Mówię to jako człowiek śródlądowy, pagórkowy. n. Duże wrażenie, największe, wywieram, gdy mówię, że po raz pierwszy w życiu widziałam Bałtyk. Nie wierzą. Nie, niełatwo zobaczyć coś za późno i nie wypłynąć na środek albo drugi brzeg, tylko obejrzeć podpływanie i cofanie się końcówek. Ale czy dziś każda kobieta musi dźwigać na szyi ciężkie sznury prawdziwych kamieni?

40

o. Teraz ta woda robi wielki łuk. Setki szewskich młotków o profilu kozła. I skąpe światło, gumowe rękawiczki, pęk. Pęk zasuszonych kozich wymion. p. Ja się tu nie wpraszam. I nie robię miejsca. Zasięg niepitnej wody zaznacza tu napadnięty piach. Prostuje się, dwustronny. q. Gapię się w miejsce pomiędzy, przekreślone cienko, ciemniej. Tutaj ziemia nabiera innego znaczenia – wylewa się, biorąc podlewający rozbieg. Coś sobie przypominam. Tak samo długo obserwowałam miejsce w twoim pokoju, gdzie w kaganek wypłakał się domowy Wezuwiusz, bo w niedopaloną wetknąłeś nową, niebieską w czerwoną i one potem razem w dół listkami lawy. Tak samo długo, wtedy i dziś, bo bez strachu. W taki sam pogodny dzień. r. Twarzą do przyjemnego morza. A jednak Stutthof oblewa plecy. Do tyłu widzę, że to czarny pancerz. Oooeeelaaa tak mi niech będzie człowiek. W barakach wiszą, jak to nazwać, głośne twarze. Ofiara jest głośna, głośno schlastana, dźwięczy. Bita po prętach. Ugodzona w ścianę.

41


Tutaj dokonywał się człowiek. Człowiek już się dokonał, ponieważ dokonywał się tutaj i we wszystkich miejscach podobnie czarnych – kwintinseminował we wszystkie rodzaje człowieczeństwa. Tutaj dokonał czynnego postoju nadczłowiek – wykonawca rozkazów. I ta bardzo stara pani. Elegancka ziemianka. Powiedziała, poprawiając mnie: wielkie mi co, nadczłowiek i ta jego siła woli – wykonywanie rozkazów. s. Tuż przy falach stwierdzam, że dźwięk naturalny nie jest hałasem. To nie to samo co muzyczny łomot, ładowany do uszu, spuszczany na głowę w nowoczesnych handlowych centrach. Jakby to były zamknięte obozy dla członków Al-Kaidy. t. Człowieka zbierać razem z tłem. On w czarne pasy, podłużne, za ogrodzeniem; tylko na nogawce pasy poprzeczne, lemur, za furtką. Ona i jagnię, cyckające jej palec. Jagnię w grochy, za kratami w postrzelane dziurki. A gdy muszle przestają być widoczne, widać czarną zapalniczkę człowieka i morze z łapskami zbliżonego dusiciela. Potem chowa się i to. Pozbierać. Zbliżone. Zbliżone bardziej, niż się przypuszczało. u. Stryja – luksusowo władał niemieckim – w ani jednym słowie błędu – wywieziono stąd do Buchenwaldu.

42

Uciekł, wyszedł, w kradzionym niemieckim generalskim mundurze. Uratowała go twarda pewność bycia generałem niemieckim – w ani jednym kroku błędu. W kradzionych kieszeniach niósł kradziony chleb, niemiecki, i kradzione zapałki, niemieckie. Ścieżki kradł czarnym nocom, lasom. Gacie kradł, suszące się na czarnych podwórkach. Nimm die gestohlene Freiheit zurück! Rozmawiał tylko z niemieckimi dziećmi, przynosiły mu mleko, wieczorem, w Ostpreussen. Ponadto po drodze zjadł cztery kradzione koty, a upiekł je w najczarniejszym lesie. Katzen sind schmackhaft. Do domu szedł przez trzy miesiące. Gdy już stanął na progu i bez pukania szeroko otworzył drzwi, nie został rozpoznany przez matkę. Pogoniła go, poszedł won, ty faszysto. I zbiła polanem. v. A ta pani, herbowa szlachcianka, pamięta smak pierwszej normalnej zupy. Ze szczawiu z cielęciną. Sprzed pół wieku z górą. I biegunkę, która mogła wykończyć. Ratowało zsiadłe mleko, którego smak również pamięta, jakby wypiła przed kwadransem. Ale to nie było tu. To było w Ravensbrück. Nie, nie zostało w pełni opowiedziane. Koniec wojny i nagle wszyscy porobili się mili, nieuzbrojeni, wolni. Proszę, wynieś to wspomnienie z mojej śmierci.

43


w. Proszę, wynieś z mojej śmierci pamięć obozu, poprosiła. Ach, wie, że dziś na gębie trzeba mieć wesołe bajery. Keep smiling, itede. Nie należy mówić o cierpieniu. Należy rozrabiać śmiechem. Dobrze, powiedziałam, ściskając dużą małżowinę, która się rozkruszyła, wylizana z masy perłowej, i palec się nie ślizga, i barwy palca, zażółconego tytoniem, jak przestarzała kwaśna tekturka, na której mężczyźni, przekazywali potomstwu szlachectwo, czego nie mogła zrobić kobieta, i tak jest do dziś, choć papier jest już niekruszalnym dyskiem. Opowiedz i to, dodała, to całe zacofanie w Towarzystwie Ziemiańskim. Bo one, to było w jakimś filmie, muszą być wymalowane i głupie. x. Proszę, zapamiętaj moją pamięć. Gdy ludzie ludzi dusili przez sito, selekcja, selekcja! – byłam już wyrośnięta. Wymiarowa. I dziś sprzedawca kefiru, owoców, papek, sznurów, centymetrów musi być duży, aby napadał na klienta. Jadłam trawę. A tutaj obgryzali palce trupom. Po śmierci toczył ludzi trąd cudzych głodnych zębów. Ja również zostałam wyżarta. Z najlepszego czasu, z pięknej dwudziestki. Teraz mi się pomarszczył dekolt. Zasłaniam kamieniami po matce. Była tu ze mną. Kamienie pieszczą. Proszę, weź moje radio pamięci.

44

Mój mężczyzna włączał mnie i wyłączał. Byłam maleńka, radyjko. Ilekroć ja o tamtym, to gałka gardła pstryk na ciszę. Chciał mieć ze mną same słodkie wspomnienia. Teraz jestem starą wdową, mogę mówić octem. Chciałabym, aby mnie na stare lata oddłużono. Udziel mi uwagi. Tamto znowu przewraca. y. Mówię przy nim: tak samo przewracam się, i przymierzam takie same puste rękawy. z. Proszę, zachowaj w pamięci kamienie po mojej matce. Komendanci, ci bezrobotni mężczyźni, którym dano przyjemną pracę ograbiania i bicia, ograbiali wyłącznie ze złota, i bili, bili, więc kamienie dla nas. Zresztą przez całą wojnę nadludzie, podludzie, wszyscy równo kradli, całe domy. I książek nie chciał nikt. W encyklopedie, wiersze, w całe biblioteki walił śnieg, deszcz i buty. Proszę, zrób mi jeszcze trochę naszyjników z poplątanych kamieni matki. I te ciężkie kobiety czasu obozów. Sterczały nade mną z ciężkim karabinem, który lekko zsunęły z pleców i lekko się roześmiały, płynnie, bez wstrząśnięcia przed użyciem, gdy obwieszczono pokój.

45


ź. Bez własnego zegarka. To nami tykano. Tępieją i gniją sekundy. Ciemniejąca decha w oczach. A kiedy człowiek mimo wszystko w gwiazdy, one wydrapywały oczy i popielnice w nich tłukły. Tamto nie mija, dopóki pytasz – za co? Stały posterunek w duszy. Stałe pytanie: cóż to za prawo, które zakazuje przychylności? Strażnik w środku nocy ciągnie za włosy, baczność! Wzywają komendanci, których czas nie przeminął. Znowu przyśnił się pociąg, który płakał. Budzisz się wykolejona w momencie, gdy miał nadejść ratunek. Znowu zapalasz świeczkę, bez sensu, świeczkę, i z myślą, że w tej sekundzie, tej nocy, bez sensu, musisz znaleźć człowieka dobrego. Znowu nie w tym kierunku. Komendant futryna omal ci nie rozkwasił ledwie zipiącego serca. ż. Proszę, zrób porządek z kamieniami mojej matki. Komendanci nie znali się na kamieniach szlachetnych, ponieważ byli to władcy kamieniołomów. Kamień musi mieć budowlaną użyteczność, tak mówili ci, którzy budowali ruiny. Lipni ludzie: jedyna wiedza stamtąd. Topazy, opale, szmaragdy, co w nich światło zasypia, jak przez policzki lalek i smoczków, i koral, co ma wargi bez spojeń, jak syte niemowlę, mylili ze szkłem tłuczonych butelek.

46

A „te rzeczy” załatwiali z kurwami i gwałconymi. Utylitarny seks, bo ich „ciągnie w kroku” i do burdelu podczas nadzoru w fabrykach amunicji. Z wojny wychodzą erotomani i pedofile, stosunkom z kobietami nadają ton, wnoszą swoją żywotną kulawość, protezy i kwitną wnukami. A kto sprowadził człowieka do ciała i zlikwidował uczucia, jak nie ci z Ravensbrück czy podobnego raju? W krwawym bajzlu siedzą jak w porządku. A co z uczuciami, które zostawili poeci? Będą kopane z uśmieszkiem jak prehistoria? Ponawlekaj, proszę, od nowa kamienie mojej matki, bez zakalca, lekkie niech będą, ze współczesnym pomysłem, niech w nich będzie twoje nazwisko, z myślnikiem. Moją matką okręcę sobie szyję. Zrobi się ciepła po chwili. W kojącym szeregu. a. A człowiek, na którym polegałam, ostatni raz spojrzał przed siebie, aby uniknąć rozkazów z przeszłości. I pozbawił mnie towaru jutra. Powiedział: jutro jest puste, a wczoraj okropne. Wyrzucaj, co skosztowane. Rób się. Gaz. Zapomniał, zapomnieli, wyłączyć. Skosztować gazu i co? Lubię kamienie mojej matki. Najbardziej koral, polerowany, co świeci koniakami do pełna. I filigranowe zwykłe szkło, oszlifowany tłuczeń, w którym głos barw biegnie po splocie drucików, takim samym pojedynczym naprawiam korki. I wciąż luksusowa bielizna, puder i inne proszki. Podobno, jeśli się po sto razy dziennie rytmicznie wymawia słowo „kika”, to zegary zwalniają

47


i szyja nie puszcza, nie staje się podgardlem. Robię się. Kikam po trzysta razy. Ale czy pamięć mnie krzywi? Myślałam, że mam krwawą dziurkę po kuli nad brwią, ale to na moim zdjęciu sprzed lat, tapeta na monitorze, zastygł balonik CorelDRAW 9. b. Ostatni raz spojrzę na morze. Nadpalone kalki, nie były zadrukowane. Tak się cofa. Wtedy dogania je rudy mak. Pomniejsza ludzi. Żegnaj, wielka japo. Mówisz, że są japy większe. I co ja z tym nadpaleniem, przecież to pralnia ustnych donosów.

48


4. BIAŁE REQUIEM

EROICA

JEDENAŚCIE Zza okna. Zza wszystkich. Z nieznanego drzewa. Nieznanymi dłońmi. Sypie mi się w twarz. Moja córka. Na to drzewo nie ma miejsca wśród drzew. Rośnie, bo się na mnie chyli. Chyli, ale jest napięte. Czy się tak odbliźnia prastara głębia? Sukienka, gdy krawcowa naciąga, aby podchylić? Bo nagie jest to drzewo. Bo za chwilę w sukience. I gdzieś na dole słychać stukanie obcasów dziewczęcych. Stań przodem, teraz tyłem, muszę wiedzieć, czy sukienka w sam raz. Dziecko, nie kręć mi się tak. Stój przez chwilę w miejscu. W kominie nasz wspólny znajomy, gołąb, chrypnie od arii miłosnych. Zawsze na wiosnę tak. Aż chyba puchnie. Ten sam chudy wiatr nagrywa, i odtwarza, i puchną razem. Palce zza okien, wyłuskane orzechy. Nagie do obłędu. Rozsypywane po parapetach. Muzyka bębnienia. I sprawnego nacisku, gdy przez chwilę orzechy razem, rozsypane, ale z pnia, wrośnięte i szprycowane z gruszki, jak u wziętego pianisty. Muzyka wgięć. Wginam się ścianą klawiszy. Ale ona się czepia parapetów, gdy wciśnięte. To ja, twoja matka, matka wieżowiec spod gołębia, jedenastu wciśniętych pięter, jedenastu wyjętych szuflad, matka, która się nie poznaje.

50

Córka nie żyje. Następne słowa stawiają opór, przez to, że nie istnieje słowo, które wskrzesza. Studiuję ścianę, tuż przy sztuce, niepiśmienna w dół, na zewnątrz biblioteki, pradawne dzieje, wspólna epoka dziecięco-młodzieżowa. Okładki sztuki, szeregi, moi mili nędzarze, używani do bielizny startej w proszek. Tuż przy sztuce – człowiek, oparty głową o mur, bo zasłabł w tłumie mniej wypukłym – winorośl, czynna przez cały rok. Tuż przy sztuce u wszystkich kolana z chrustu i ręce do góry. Tuż przy sztuce żylaste malwy całe w trąbkach, ponadrywanych i z wypchniętym ustnikiem, którym całują w policzki. Żylaste malwy, damscy żołnierze z różowymi karabinami w butonierkach. Żylaste malwy niosą suche dzieci z grdyką i w czepkach nakrwionych potem, wprost w głębokich suchych piersiach. Co roku tutaj są, w podobnych wersjach. Tuż przy sztuce podmuch wali w twarz jak lekarska piłka. Tuż przy sztuce bez tej miłości jestem, w innej piłce, której zgniły wydech obłapia twarz jak jeszcze żywe zwierzę, podczas gdy w samej sztuce opiewają miłość do przychylnych gazet, i tak w kółko. Tuż przy sztuce na oknie twoje, w jej pokoju, zeszłoroczne jagody w cukrowym gaju – pod brzozami z pnących się fluorytów w szklanych kciukach, naprzeciw szyi, na mojej szyi, na szyi mierzonej brodą. Dziewczyna. Tuż przy sztuce jej donośne podobieństwo do rzeźbionej Marii, z profilu i z górnej wargi tak samo nabrzmiałej, aż słodkiej. Dziewczynka. Tuż przy sztuce sobowtór ze „Spalonych słońcem” Michałkowa, niesamowity sobowtór.

51


Tuż przy sztuce zmyłeś wiadrem kranówy jej nową jednoramienną czerwoną pelerynkę, kwadrans po tym, jak ją z niej zabrano. BAJKOWY WĘGORZ I BELKA ZYZA Ściskam w objęciach karnawałową suknię Marceli. Nieprzytomna i śliska, wyciekła z ramion, leje się przez ręce. Ciemnoniebieska, w czarne perły i różowe złoto – uwielbiała te barwy – obcisła, włożyła raz. Był to „bajkowy węgorz”. To jest bajkowy węgorz. Skręciła z niego uchwyt do „bajkowego czajnika” ze szkolnej martwej natury. Wylewam na nogi odkręconą karnawałową suknię, podczas gdy alfabet wywiesza białe flagi, a najbliższy oknu pękaty świerk wciska się w czapkę Napoleona z biało zaplamionej gazety i wystaje czubem z belką. Uśmiałaby się z tak beznadziejnych porównań i może spytałaby: Czy ten twój Napoleon z czubem z belką właśnie skończył malowanie pokoju, biegając po zimie? Przy okazji ja bym spytała: Co to jest belka zyza? „Bajkowy czajnik” w pozycji auta na jednym kole przytula się do patery, świecącej się odrobinę wyżej przy bajkowym węgorzu. I znowu okno, poruszone spojrzeniem, porusza patykiem ogłoszeniowym, zadrukowanym słowem „brzoza” ze złamanym skrzydłem. I wierzę tej nietelewizyjnej wiadomości. I grzęznę w rzęsistych zębach pustej sukni. I co to jest belka zyza? I nie chcę wiedzieć. I chcę słyszeć rozbawioną obecność.

52

ŚMIECH Śmiech zardzewiałych żab, w drzwiach szafy, gdy otwieram, aby, bagienne akordy w suchym, aby przejrzeć się w drgającym lustrze, pijana piła, twarda woda przekrojona nożem ze szczerbą, brązowy pokój wtopiony w niklowane skopane rury, środek hotelowego neonu ANIE NOCLE, wszczepiony jak sztandar, wymłócone szpalty, na ramię opada mi prawy policzek, jak na pikasach, i chciałabym spytać Marcelę, przez odprężający szczegół, który ona również musi zobaczyć, ciekną stalówki, czy w tej bluzce, tym makijażu, naszyjniku, tej fryzurze, po twarzy mi ciekną stalówki, czy pójdzie ze mną na Hasiora do BWA, aby jeszcze raz popatrzeć, jak dojrzewa embrion gwiazdy, co ma różowe rzęsy i uspokaja widzów, a tak niemowlęco, że można w nich łowić wieloryby. Zobacz, że mi po twarzy ciekną stalówki. Twarz na bakier. Poruszam lustrem i słychać śmiech, który skrzeczy, jak u niedożywionych małych starców. W gardle duża starcza dłoń, strzelające zapałki z całego pudełka. Albo na komiks Antoniego Grzybka o wysłuchanych emerytach, chodź, Marcela! NIEBIESKIE NAGIETY Gapię się w gaz, w nerwową kiwającą dłoń, kiwający palec. Nic nie wypatrzę w żółknącym fiolecie. Goi się, oczy się goją, jak liczne siniaki. Lecz jeśli włączę wszystkie tralale, zobacz, Marcela, rozkwitną niebieskie nagiety, z mgielną kryzą

53


i awaryjnymi światłami płatków. Albo to z innego migacza, z awaryjnie lądującego ufo. Do babskiego płaskiego namalowania. Może w stylu art déco. ZŁOTA TWARZ Wraca mi zima. Kompletnie rozwalająca. Mętne beingi na mnie. I znowu wszędzie poręcze szpitalne. I to cerowanie okien, pionowo. I rozbrykany cekin z końcówki sznurowadła, gdy śnieg wężykowieje, wciska się w powiekę, nie mogę wyjąć. I słońce tak samo. Wywieszone jak wywieszony oficer. Uroczysta linia prosta i oparty ranek. Nad dziewczyną, która zamarzła w świecie. Była tak biała, że biała suknia była popielata. Tędy się wchodzi i wychodzi. W pozłacanych, w oślepionych butach. Kochała pomarańczowe chmury, srebrną zgniliznę pni, musztardowość jesienną, jesienne wyrywanie z blach. Kolczyki konwalii i powietrzne koronkowe ryby, z lodu na gałązkach przedwiośnia. Życie, które było jak słońce jest – kochała bardzo. Kapitanie ze ściany, jej obrazy na złotych haczykach przez moje oczy przewieś. Kapitanie ze zmęczonej słomy na ścianie, narastasz w dole złotą twarz, która pracuje z falami, polewanymi z węża przez pracowitą dozorczynię. Stoisz na straży twarzy bez zadrapań, w której pracowita dozorczyni zamiata. Przenieś mi w moją mowę filigranową dziewczynę. Niezrozumiałą na język połóż. LIST DO RAYÚ Wysypałam moje prochy. Bałwana. Chcę namalować stół. „Lekki bajzel”. Z bałwanem. „Powiększają masę ciała” i dla kobiet nie ma innych.

54

A więc jestem w białej ciąży z powodu codziennej dawki bałwana. Patrzy mi prosto w oczy ślepymi zerami. Wróciło okno styczniowe. Napsikane miechy styczniowej mgły. Dobrze widać dwunożne drzewo – serce z pokrzywionej siatki, jesienią pełne i czarnoszkarłatne. Z jakiegoś powodu nie rośnie, lecz olbrzymieją mu uszy. A tamto okno źle opowiedziałam. Potem, latem, stanął w nim chłopiec i krzyczał, że też skoczy, a krzycząc czekał, aż dowiozą policyjną poduszkę, wezwaną przez napiętą matkę, podczas gdy ojciec ponaglał: no to skacz. Mniej więcej co kwadrans kilka ptaków spada luźno i szaro, jak ziemniaczane obierki. W zasadzie od miesięcy ślęczę nad bazgrołami. Nie, to nie ból mnie zmusza, to tęsknota, rodzaj napięcia: nasi umarli; u naszego boku; gdy byliśmy młodsi.

ROZPOZNAWANIE Całkiem nowa symfonia, niepocieszenia, na wstecznym biegu z przygaszonymi światłami. Jak pochyła wierzba o zlepionych piórach, pod którą Szopen, pochylony, składa oko w ziemi. Znalazło wgłębienie i bez mojej zgody chce je dla mnie kształtować, i kształtuje. Coraz więcej wchłania. I dzieciństwo, wraz ze starcami, na nowo obecnymi. Przewlekły jęk, który nie ma znaczenia jak drogowy przepis, a jednak prowadzi do portretu. Marcela, posiedź nieruchomo. Zrobię cię z kilku kresek. Ona milczy. Ona jest gdzie indziej. W brunatnym fryzie u Klimta, Dosłownie, po prawej stronie: wbita, białoporcelanowa, drobna, nieduża.

55


OBOK Gdy niebo z telewizji skoczyło na „Kamienne schodki” Gierymskiego, co na ścianie, a najpierw nie wiedziałam, że to telewizja, krzyknęłam: Marcela, złap, sfotografuj! Znowu. Plączę światy. Bo ta jaśniejąca spikerka, na Gierymskim połamana w schody operetkowe. I rama ją za dekolt swój, wyprostowaną, upchnęła. Marcela śpi. W jej śnie mnie nie ma. Zapominam, że śpi. Bo ty zawsze zdenerwujesz każdą męską inteligencję, bez wyjątku – zawołał w moją stronę mąż, co w ogóle nie miało związku z sytuacją. A potem ptaki z „Ptaków”, wracały, jak zawsze pod wieczór, lecz nigdy aż tak niepoliczalnie, gdy wymijały okno, kwękając, drąc ochrypłe płótno, a prowadziła je Pani, całkowite przeciwieństwo Matki Boskiej z Cajlica, lecz tak samo totalna, wpław, gdy trajkocze i charczy okno, jakby ryto w kafelkach i asfalcie – to w tym miejscu znowu krzyczę zagranicę: łap, Marcela! Dopisz do tej zdenerwowanej inteligencji sen, w którym facet namydlił ci się malinowym kisielem, aby się ogolić! – krzyknął mąż. Dopisałam. Jakże hałasujemy. My i nasze ptasie niebo. Rozmowy. Rozmowy, którym przysłuchuje się dziecko. Już tak nie rozmawiamy.

NASZ Moja Chrystus. Tak o kobietach, dziewczynach, mówimy, zawsze za późno. Kochamy zamęczonych. Zamęczone kochamy.

56

Odtrąconego, odtrąconą, kochamy. Za późno. Moja Szalone, Przemieszczone Wieże WTC: świeci się żywy pień, przecięty ciałem wzdłuż. Moja Tędy Wchodzę Do Domu. Przez Tę Uparcie Jasną Przekrój, nawet gdy złośliwa mżawka, mówisz, że jak stado nieznośnych żon na karku. Moja Spada Wciąż We Mnie, rozrywa, milczę w kawałkach, i natychmiast podskakuje jakiś przedmiot na stole. Piętka papryki, czerwona dżokejka z obciętym końskim ogonem, przeleciała nad głowami i roześmialiśmy się. Śmiejemy się oczywiście z wielu rzeczy. Ty pytasz: dlaczego w Polsce zapiekanki są takie długie jak flet albo ławka dla dwojga? Śmiejemy się oczywiście. Moja Powracająca Do Domu. Przecinam to: Jej Stroma Droga Okno – Ziemia, bez przystanków, wynalazek miejsca, dosłowny jak sztanga, gdy planeta gwałtownie się przybliża, lecz jej szczegół jest nieistotny i go nie żal. Spadłaby w kwiaty, gdyby na wiosnę. Gdyby jesienią, pomiędzy drzewem a drzewem przeleciałaby wyprasowana róża, ze zmarszczką. Na swoje miejsce, gdzieś, w resztkach listopadowego remontu.

SCHIZOFRENICZNY CHRZĄSZCZ Sakralny Syn. Leżę pod Nim na wznak. Franz, czy mogę być panią K? Guenter, zamiast chrząszcza K, czy tak będzie ok? Jeśli na ciemnej sukience, która trzyma mnie w garści i na podbitym oku, z której zrobiona, to ok? Nie żeby akt. I bez jaj, serio, ok? Nie, nie jest to pozycja miłosna. W kablach, za krótkich, trochę poplątanych.

57


Gdy przedłużaczem są najniższe źdźbła i wiatr je goni. Dla mnie zawsze jest wietrznie. Ojcze kołującego drzewa. Ojcze, ambiwalencjo. Aby zasnąć, modliłam się do Syna. Ambiwalencjo, Ojcze. Bo może masz mnie pod paznokciem? Bo może nie wiem, jak jesteś, kiedy jesteś Tatą? Tato, kołujesz drzewem brody nade mną. Hej, to nie jest święto. Może wcale nie pragnę byczyć się w Tobie jak w długim weekendzie? Znam świat plam, odbić. Jestem fragmentem emaliowanej na wysoki połysk jezdni. Wszystko było przewrócone, przeglądało się szybko w głąb. Panie chrząszcz K, to jak: czy mogę swobodnie korzystać z pańskiego sacrum? Sakralny Syn. Kiedy pod Nim na wznak, w chrząszczu K, to jak mam na imię? Mogę na wznak, jak chrząszcz K? Nie? To jeszcze raz. Sakralny Syn, leżę pod Nim na wznak. W pierścieniu z pazurami na oko. W pustym, lecz tak pełnym, że bez dźwięku. W łóżku na biegunach jak w piętce chleba, która wyschnie. W żyrandolu, który nie świeci, a wskazanie go zajmuje cały palec. W bałałajce albo fajce. Obok purchawek. Te to potrafią dymić, gdy pogniewane. W odpruciu. I wymawiam głupie słowo „fizelina”, a świat poznaję z elementarza, co nie daje uprawnień do filozofowania. Trzymaj mnie, fizelino, postaw. Postaw bez kołysania. Jaki świat jest jednak stromy.

Bardzo dużo w nim powiek jak w ptaku, gdy wzbija się, spada, znowu spada. Świat się trzepocze w swoich wieżach z czerwoną substancją. Tato, w moją stronę zagnij wszelkie urwisko. I jak świat faluje. Rozlewa się, leje człowiek. Zalewa mnie woda z osób. Topielec i piękna fala, wszystko razem. Ojcze, Tato, czerp mnie z wodnej przepaści. Sakralny Syn. Leżę pod Nim na wznak. Głupia fizelino, nabierz mnie w ręce. Wystaw. Albo chcę po całej powierzchni. Lecz ona cierpi, cała. Łamią się kości i wystają. Czy uczucia to kości? A najbardziej ze zgnieceń, ze złamań? Nie z ustaw, nie z przepisów, a tak sobie, na całego, że można być, zanim? Czy znacie uczucie nieba? Znacie ze mną, przez uczone skarpetki. I że człowiek nasiany nisko? Tak, jesteśmy strzeliści. Ludzcyśmy. Albo że wirujemy jak odważniki z wiarą w wieczną zajezdnię? Ta nasza rozpętana ludzka część. Ludzcyśmy. Czyż nie łamane są prawa uczuć na całej ludzkiej powierzchni? Gdy depczą i chrzęści? Gdy wszystko razem to dołki, dołki? Ludzcyśmy. Jestem wgłębienie z twarzą odciętą. Chcę wstać.

58

59

MARIE W centralności z gęstych Marii pobocznych. Marie od pamiętania córek. Z dołu w górę wzgórze grabią, odwrotnie niż spływa pole i suknia i we mnie się gromadzą. Jakie wątłe te gęste Marie, jedna przy drugiej, jak na odwróconych muszlach. Jak starannie zagrabione oczy, jak spod szydła. Jakie to odręczne. Jakie odręczne jest płakanie.


Jaka mała córka w moim płaczu płacze, mniejsza od policzka. Jaka to cisza w ciszy, gdy zasypia, jak szaro ciekną strużki muszli, pod którą śpi. A gdy się bawi, to jakim dużym grzebieniem pomiędzy mięśnie wkracza. Jakim ostrym serce czesze, jak ona już umie, czerwonowłosą pacynkę, która na pełnej dłoni skacze i pokazuje, jak lata. Jaki nieostrożny znowu grzebieniem cios. Jak szarpie, jak wyrywa pękami. Jakie zakrwawione pamiętanie. Jaki coraz większy sen, gdy się zjawia dorosła i żyjąca bardziej. Coś studiuje. Co studiujesz? Jaka ciężka odpowiedź, straszny piach. Jaka koegzystencjalność ramion w dniu na dniu. Jakie związywanie się, jaka bliskość przez Marie prawie przetarte, przez las Marii schodzonych do miejsca, gdzie leżą końskie kęsy wrzosów. To tutaj. Tutaj się śmieją na wirażu sypnięte żwirem kępki koni. PYTANIA DO SAMOBÓJCZYNI Czy ja mogę spróbować tego smaku? Wystarczy stanąć na nieujeżdżonym parapecie? Jak smakuje wtedy powietrze, gdy bez strachu? Czy to smak pnia, kolumny, uziemienia? Przez ubranie obok ubrań, najbardziej wierzchnie? Jednorazowe, bezbarwne? Przez ubranie na ubraniu, ale tak skórzane jak trykot na akrobacie, jak pięść zaciśnięta na kiju? Czy ja mogę w to wąskie gardło? Czy powietrze przez moment w poprzek? Na piórku? Na hamaku? Razem ze śnieżynkami koncertu Satiego, które w poprzek, które jak w zabiegu tracheotomii, tylko nie przez rurkę, śnieżynkami,

60

pokrywkami, które nie mają swoich naczyń, ale dźwięczą? I usypują łabędzie szyje? I nagle tym giętym puchem w poprzek? Prawie się otrzeć o włączoną płytę Satiego? Srebrna wirująca aureola przy nodze, biodrze, uchu, nad głową? I puchem zdąży w poprzek? I przez chwilę jest dobrze, aż szczęśliwie? Trafić precyzyjnie w sam środek bochenka, aż drgnie stół? We własne kości, jak w drobne wagony jeden na drugim? Porzucić ciało, zanim ono porzuci i żadnej innej filozofii? DZIEWCZYNA Chcę iść i chcę być niesiona. Nie przeszkadzajcie mi. Chcę znaleźć coś dla mnie. Rękę. Gwiazdę. Rękę. I palce się zagną, i obejmą domem, i rozstawią się w stronę kwitnących drzew, gdy za daleko zajdę i nie zauważę nagłej nieoświetlonej niezatkanej wanny, do której wskakują dni, niegotowe. Ustami odpalę światełko od wiersza wielkiego poety, ustami oświetlę wszystkie drogi, rozpatrzę się w nich, aby dokonać wyboru jedynej. Lubię wielkich poetów, ale nie przeszkadzajcie mi oświetlać dróg własnymi ustami. Jestem dziewczyna Moja skóra na wewnętrznym zapachu Moja praca człowieka praca okropnych narządów wewnętrznych praca Moja skóra najpiękniejsza z przenośni Puśćcie mnie wolno Idzie się po jednoosobowej hali imienia Jest się na mapie udziału hali w hali Podziela się słuchanie hali

61


W przepychance W kolizji Po mapie krwiobiegu, co czasem w kwiatach tak wyraźnie, jak w przekrwionym oku. Jak po mapie linii autobusowych. I zaiskrzy kosmiczna awaria, rozpryśnięta czerwień albo coś niebieskiego. Tędy, gdzie zwierzę, wezwane po imieniu, przybiega mądrze. Tu się mieszka Tu po stronie wodnych farbek Dalej SZTUKA ZIEMI Ziemia zawsze unosi okrągłą brew. I jest tak blisko własnego opisu, że mrówki wydają się rozwiniętymi zdaniami, a dymy podpisami w pończochach. Mówi obrazem, który jest celny i nie może być poddawany ocenie, a z oka wypada szybciej, niż się drze gazeta, chyba że masz na nosie migawkę aparatu i ścigacie się. Jest moja. Pstrykam jej wystawy. Gwiżdżące flamastry i dyszące ołówki po uginającym się papierze. Drogi i pojazdy z ludzkich dni, wyściełane dniami miękkimi. Tak, i krwią, wiekową, świeżą. Czołgi. Czołgi zdychające. Wygrzewa swoje dzieci w pościeli z palców słońca. Te małe i szczęśliwe rysują uśmiechnięte buźki – to nasze słoneczko, mówią. Ten głos, ten rysunek: małe wewnętrzne ziemskie zjawisko. Jest pustynią, rozlewaniem jaj. Pustynią w człowieku, wyżartym truciznami swej epoki i rozlewaczem jaj. Kobietą jest, stwarzaną zdecydowanie okrągłą kreską. Zwierzętami bez historii, ale obecnymi w wierszach. Nie posiada sobowtóra, następczyni, kontrcharakteru. Jej drzewa na wiosnę stają na palce i z głowy wyrasta im nowy żółty liść.

62

Wkrótce w przelistnionym powietrzu zaświecą się zielone lampki – włączeni ludzie. Tak. Pogasi, położy twarze na wznak. Tak. Bez oporu naciągnie się na twarze. Tak. Poprowadzi swoje wojny, obraz obrazem uśmierci. AUTOPORTRET W CZERWONOZŁOTEJ SUKNI Od tamtej pory, kiedy ubrano wszystkie moje dziedziny w czerwonozłotą suknię, nie posiadam trzewi wysłuchiwanych. To żywa suknia – rosła i rośnie, przerasta i zasłania – twarz, oczy, mowę. Nade wszystko mowę. To kwiat najwyższy na świecie, obdarzony władzą kojarzenia z pustką, pustoszący, i z mocą przenoszenia się rzepami ognia przez mój rodowód, aż po dzisiaj, aż po jutro, aż po śmierć wieków, które go stworzyły. Ta suknia boli, węże jej płatków wciąż są silne, nie mogę ich rozewrzeć. Tą suknią płonę po wierzchu – na wypalanej mowie – moją mową pełznę po sobie. Moją mową wam tylko wędruję z oddali, połyskując. Niech ktoś mnie zgasi. Ostrożnie, jak się gasi zegarek, źle nastawiony – przeprowadźcie mnie w inne miejsce, jak za wskazówkę zegarka, poprzez przesunięcie na inną godzinę. Na ręce mnie weźcie, zanieście pod deszcz, który mnie obmyje z utartej kukły i utartego pudła. Czy ktoś może usunąć moje granice, naostrzone popiersie, Madam Łopatę,

63


mistrzynię ciężkiego sapania pod butem, co tak lekko skacze wokół mojej czerwonozłotej sukni i nieustannie wyznacza mnie gaszoną na szaro? Zgaście mnie inaczej. Kolorowo. Chcę kolorowo. Znam tysiące kolorowych słów, muszę je wypowiedzieć. Obudź się, Madam Łopato, wyjdź spod buta, przestań oddychać, żyj dla mnie na boku w spokoju. *** Południe. Ośnieżony las się zbliżył. Podobny do hałd węgla. Jedna przy drugiej, ze ściśniętymi w niskie grupy węglarzami pomiędzy. A nad nim, na wybrzuszonym niebie, jednostajnie gipsowym – gipsowanym brystolu, którego format wyraźnie się nie mieści między nad i pod: czternaście, trzynaście, szesnaście, nie, jednak czternaście drutów wysokiego napięcia. Trzy rude, trzy granatowe i szara reszta, różnych odcieni. Rymy sonetu. I: biel na niektórych – napięte odcinki – włos częściowo posiwiały. Sfotografuję to.

64

WSTRZYMYWANIE Wbić się w nierozpuszczalny ranek. Móc się przekręcać z boku na bok, nie czując oporu mięśni i kości. Rozgiąć palce, leżące na wznak, zgiąć, myśleć: to zabawne, gimnastyka grzywki nad wgłębieniem z linią życia. Przybliżyć wgłębienie z linią życia, pogłaskać twarz. Oswoić wgłębienie bez linii życia. Słuchać, jak zegarek córki wciąż stuka wykałaczkami. SZKIC Wiatr wlecze po grząskim walizki. Na kopniętych kółkach z mleczy. Powiedziała: – Jakie to ładne i zapiera dech, a potem będą z tego owłosione gumy balonowe. Przeżywam to jeszcze raz. Jej nienamalowany obraz. Odrzutową prędkość gaśnięcia pór jeszcze raz. Jej pytania jeszcze raz: – Co malowała Kalypso? Co by dzisiaj malowała Kalypso? Chciałabym zobaczyć jej obrazy, odrzutowo zapomnianej Kalypso, beznadziejne pragnienie, co? Czy Kalypso wzięłaby pod uwagę te kopnięte kółka mleczy? Do posiwiałej głowy kuglarza przykleiłaby pistolet z mrówki, jak ja? DRZEWO S Namalowane na młotkach, które znikają w dole. Mam pod powiekami obrazy, których nie namaluję. Namalowany pod powiekami pędzel, tylko namalowany. To nie pędzel, to drzewo, wyrwane. Korzeniami na papier, który za mały. Piwnica ciągnie za głowę i z czarnego bukietu ssie. I oczy napełnia ciałem korzeni.

65


Nagie splecione, nagie pływające rozdzielnie, i w obnażonym grupowym tańcu. I pokotem, jak rozstrzelana wioska. Prosto w słońce działo, zarośnięte ciałami. Prosto z ziemi były ciała. Ludzie wrośnięci. Gdzie jest punkt żeńskiej orientacji w wyrwanej, odwróconej matce? Nietrwałe, przerażone nietrwałością dzieci matki. Sens Niebiosa chłepczą z dziur Ziemia pozostaje na miejscach

poniżej niskich modnych tonów gitarowych. Harmonię najwyższego rodzaju, ze wszystkich instrumentów. I nieznanych, które widzę. Stado. Stado, które gra nozdrzami. Tak jak kobieta kocha. Tłucze wszystkie okna. Wyrywa się wraz z framugami. Na oślep, w ramiona. Opuszczając wszystko.

DWA Kapie kran w budziku. Albo odwrotnie – budzik tonie i bąbelkuje. To to pęknięcie. Wraz z ostrzem, które nosi każdy ruch. Gdyby to przesunąć w „Early Morning” Kulona, w drewnianej dziewczynie, bardziej na środek i rozdzielić osobę. Niedekoracyjnie, nie związując pionowej krwi w kokardkę na czubku głowy. Ta pierwsza utknęła w świecie, gdzie straszniejsze tuszuje straszne, nieustannie powracające w spiętrzeniu, w niezadowoleniu z wywoływanego strachu. A ta druga śni bezpieczne miasta ze światła, nie na temat, nie poprawia nastroju pierwszej – wciąga. Albo inaczej, to to unieruchomienie – budzona i usypiana w tej samej sekundzie. Klasyka. To jak klasyczny garnitur u dyplomatów najwyższego szczebla, ta muzyka klasyczna. Mam pod powiekami muzykę klasyczną, powód płaczu najniższego szczebla,

66

67


68


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.