Tamara Bołdak-Janowska "Jak daleko stąd, jak blisko", czyli gdzie?

Page 1

1

Tamara Bołdak-Janowska Szkic na Trialog 2012

„Jak daleko stąd, jak blisko”, czyli gdzie? Po latach obejrzałam ponownie film Konwickiego „Jak daleko stąd, jak blisko”. To genialny film. Właśnie: genialny. I zacznę od niego. Zerknęłam w Internet. Internauci nic w nim nie widzą, tylko nudę. Sypią się chamowate ataki na reżysera. Typowa dla polskiego Internetu jest taka szumowinowość. To się wybija na wierzch i zabija dyskusję. Na forach dyskusyjnych innych europejskich państw nie istnieje taka dziarska szumowina, a jeśli, to nie w takiej dawce – komentarz za komentarzem. Tylko od czasu do czasu przedrze się intelektualny wrażliwy komentarz. Pozostanie samotny. Posiadanie komputera nie cywilizuje. Konwicki tworzy dla dojrzałego odbiorcy, a przede wszystkim dla takiego, którego nudzi monokultura. To film o ojczyźnie kolorowej, pełnej różnych kultur. To dzieło styku kultur. Lgną do mnie młodzi, których zachwyca styk. Film to żywy surrealizm. Malarski, poetycki (nie poetyzujący) i przejmujący. To długi jęk. Wybuch obrazu czy raczej szeregu obrazów. Żydzi, ich kultura. Prawosławni i ich sakralny piękny śpiew, w filmie wręcz niesamowity, ponieważ muzyka liturgii przechodzi pewien stopień mutacji – zostaje tu wzmożony rytm, śpiew jest szybszy i wyostrzony, wzmocniony przez instrument pamięci, stanowi jakby rozpaczliwie piękny krzyk i prawdziwy wybuch. Obecność. Obecność tych Innych, jeszcze sprzed Auschwitz, jeszcze sprzed wymuszonej asymilacji i pośpiesznej samoasymilacji, jeszcze sprzed akcji „Wisła”, jeszcze sprzed wypchnięcia części Białorusinów do Sajuza (jak się wtedy mówiło), „kacapy won do kacapów. Jeszcze wczoraj to był buzujący ogień kultury. Jak daleko stąd, jak blisko do nas. Jak daleko stąd jak blisko do naszego dzieciństwa. Jeszcze wczoraj jako dwuletnie dziecko stałam przy oknie wewnątrz starej kolejowej koszarki, patrząc bezradnie, jak pomiędzy szyby wpadł młody wróbel i bezradnie się szamotał. Dwie bezradności. Dostał się tam, ponieważ szkło zewnętrznej szyby było strzaskane przy framudze, u dołu. Jak dobrze to pamiętam. U dołu. Dziura wielkości wróbla w szkle. Powojenna dziura. Matka jakoś wyjęła wróbla, włożyła mi do rąk, nakazała trzymać mocno, lecz delikatnie, i otworzywszy szeroko drzwi kuchni, potem sieni, powiedziała: teraz otwórz dłonie, podrzuć wróbla, niech leci, a zobaczysz, że da radę. Na toje je u jaho kryły. I tak się stało. Wróbel poleciał sobie, gdzieś tam, na wysokie drzewo, to jest na ogromną gruszę – pamiętam. Pamiętam, że w tę gruszę po latach pewnego dnia walnął piorun, rozłupał ją. Leżała i jaśniała. Została popiłowana, porąbana i jaśniała potem w piecu. Jeszcze ojciec zdążył mi zrobić zdjęcie na niej.


2

Siedzę na grubym konarze i gram na akordeonie. Jako dziecko grałam na akordeonie. Ojciec mnie uczył. Hraj! Jak ty chutko uczyszsa hrać. Hraj! Już to raz opowiadałam, ale w całkiem innym kontekście. Teraz opowiadam po to, aby powiązać tego młodego wróbla i z filmem Konwickiego, i z naszym losem. Konwicki spowodował lot wielu kultur z jednego miejsca: pogranicza kulturowego. Jedynie pogranicze jest wydajne kulturowo. Obecnie jakaś centrala hoduje wszystkich na jednakowych, a kulturę na głupawe rozrechotane, rozwrzeszczane mono. Niczyje. Mono w kulturze to coś strasznego. Jałowość. Ugór za ugorem w miejscu kultury Żydów, Białorusinów. Powiększa się ugór główny: samo się napędza sztuczny twór, podróbki z „wielkiego świata”. Zdarte motywy, zjechane rymy, popłuczynowe formy. Postkomuna w stanie upojenia tandetą i rynkowym produkcyjniakiem. Nadprodukcja martwych książek, łomotliwej muzyki, bardzo kiepskiej poezji, topornej krytyki, przesądów, starych demonów szowinizmu. Polscy wieszcze brali nam się z terenów WKL. „Litwo, ojczyzno moja…” Peryferia była tak ukochana przez mieszkańców, że stawała się centrum. Peryferia wlewała się życiodajnie do kultury, wzbogacając stołeczność, a stołeczność przed tym nie broniła się. Czyli centrum było tam, gdzie rodziły się talenty. My to kochamy, nasze miejsce, nasze słowa, naszą mentalność styku, naszą podwójna parę oczu – oto głos pozastołeczny. Wczorajsza donośność? Ja się nie godzę na tę wczorajszość. Konwicki w swoim filmie krzyczy wczorajszością: ja to kocham! Ja też to kocham, ten film i jego wybuchy, i wczorajsza kulturową kolorowość. Bo to są wybuchy, ten film, ta wczorajszość. Wybuchy wczorajszej dobroczynnej wielokulturowości. Wybuchy te bezgłośnie rosną i rosną w naszej pamięci. Nie dają ani żyć pełnią życia, ani spać. Co myśmy sobie zrobili! – jakże często tak na siebie krzyczymy. Tak krzyczymy, bo doprowadziliśmy własną tożsamość do niemal zupełnego zaniku, a stolicę zostawiliśmy samą sobie, ale przedtem ona nas tak zostawiła, samym sobie. To moja pamięć i pamięć wielu, wielu z nas. Konwicki, co dobrze wiemy, co nam mocno zapadło w pamięć, porównał przed laty mądrość naszych prostych ludzi do mądrości profesorskiej. Nikt nigdy nie przebił tego zdania. I tak zostaliśmy przerobieni na profesorów przez pisarza, który był nam wyjątkowo przychylny. Jacy tam z nas profesorowie dzisiaj! Jesteśmy już mieszczuchami, Niemcami, Hiszpanami, Anglikami, Amerykanami, i nie rozmawiamy ze sobą. Czuliśmy się uwięzieni w naszych wioskach, jak ten mój wróbel w tamtym oknie. Rodzice, zmęczeni ciężką pracą, a to na podłej nieurodzajnej ziemi, na piaskach, a to całymi dobami na kolei, brali nas jak w dłonie w krzyk: uciekaj stąd! – pozwolili nam (z aplauzem) odlecieć na zawsze. Chciałoby się powiedzieć: odlecieliśmy przez dziurę w szybie z widokiem na wielki świat, a dziura


3

ta idealnie obrysowywała kształt naszego ciała. Odlecieliśmy jedynie ciałem, a reszta nas umarła, język, kultura, nasz pograniczny umysł, zdolny do autoironii, albo i nie tak, nie umarła ta reszta– dręczy nas we wspomnieniach i dramatycznych snach. Jeszcze gdzieś są nasze żywe wioski. Wioski te jednak nie posługują się naszym językiem. Swoje ostatnie ćwir w języku prostym zostawiliśmy: ciszy po nas. Przedtem matki konstatowały smutno: A jakiż tut nasz jazyk, jakajaś trasianka, kamu heta patrebna. Nasze matki myliły się. Mieliśmy przebogaty język. Naszą cechą stało się odlatywanie. Nadal odlatujemy i będziemy odlatywać. My, polscy Białorusini i mieszańcy, nie mamy nic. Nic nie mamy? Nieustannie stwarzam literackiego bohatera, który nie ma nic, tylko same byłe dzieje, a jeśli życie, to w szczątkach, wciąż pogardzanych przez większość. Mój bohater chce to pamiętać. Jeszcze mamy pamięć. I te żywe szczątki. Moja literacka praca, tak jak film Konwickiego, składa się z samych wybuchów pamięci, ale również z dotknięcia losów żyjących ludzi pogranicza.. Było nas dużo. Bardzo dużo. I jak powiedziałam, mieliśmy przebogaty język, zwany językiem prostym, tak niełaskawie potraktowany przez matki. Kamu jon patrebny. A potem nasze matki płakały: nima z kim pahawaryć pa prostu, ῠsie stali raptam polszczyć. „Polszczymy” do dziś, poprawnie bardzo. Najpierw nie było tak. Nasza polszczyzna nie była poprawna przez jakiś czas. Była taka sama, jak matek, no i ojców rzecz jasna . Była uboga i nie słowotwórcza, także kaleka, choć to językowe kalectwo było wdzięcznie barwne. Ja przyszedł, ja poszedł. Ja przyszła sień pokazać. (Ach, to nasze „sień”, zamiast „się”). Dźwiuch śledzi ῠczora kupił, a do tego dźwie bułki chleba i jedna harełka, cały liter. Radźja ja słuchał. Kużdy powinien zjeść codzień choć jednu marcheῠku. On przyjdzie waῠtorek abo u srodu. Lej do sródka ta wódka. Wcześniej ta pograniczna polszczyzna brzmiała jeszcze „lapsz” , jak to zanotował Aniśka z Szamotuł: „Tuczka wzejszła, deżdżyk brzyzga, raby sobak brzecha w bendce. A po drodze iszła panna i parason dzierży w rence” (To początek jego przezabawnego wierszyka o nadkompensacji językowej, kiedy to nasz Tutejszy przerabia swoje słowa na język polski, „u” nadgorliwie zmieniając na „ę”, a „r” na „rz”.). Ten językowy etap białorusko-polski przeminął na zawsze. Wykorzystywał ja w nieco innej wersji niechciany obecnie pisarz Edward Redliński. Nie było nigdzie na świecie takiego zjawiska splotu obojga narodów, polskiego i białoruskiego (głównego narodu WKL), takiego splotu dwóch języków, polskiego i białoruskiego, zwłaszcza jego odmiany – języka prostego, takiego związku kultury z kulturą, kultury z kulturami – i WKL, i Polska od wieków były wielonarodowe, a narody przenikały się, i w wyniku pogody i niepogody w tych mieszających się ludzkich falach kształtował się bajeczny język polski, ten literacki. Nowa jakość powstaje wyłącznie na styku kultur, zawsze, wszędzie.


4

Język polski, ten medialny i ten pisarski, obecnie przestał być słowotwórczy. Utkwił w zaduchu, w kiepskim żargonie dziennikarsko-telewizyjnym, a w literaturze zanikł indywidualny autorski styl. Dwa moje języki już się nie splatają. A ja wciąż je splatam. We mnie pozostaje żywa słowotwórczość. moja polszczyzna jest niesiona przez język prosty, który wciąż pamiętam. Śmiało sobie w nim poczynam. Mówię na przykład „kobieta wylogikowała”, bo po co mam wyrażać tu myśl drogą okrężną i toporną, mdlą, typu: kobieta pomyślała logicznie? Wolę formę ludową, a ludowość, którą znałam, była niesłychanie słowotwórcza. Miała charakter przedziwny, jakby stałego przekomarzania się matek z dziećmi. Zamiast „przyszedł gość płci żeńskiej” powiem krócej po swojemu: „przyszła gościcha”. Bohaterką mojej utopii „Rzeczy uprzyjemniające” uczyniłam słowotwórczość, wykonaną na polszczyźnie, która podszyłam językiem prostym, i tam tego słowa użyłam: gościcha (w języku prostym słowo to brzmiało i brzmi: haścicha), ale przede wszystkim na styku tych dwóch języków powstała mi niezliczona ilość słowiańskich neologizmów, które zarazem pełnią rolę językowego dowcipu. Moja Utopię nominowano do prestiżowej u nas nagrody Nike, z czego się ucieszyłam, ale połowicznie. Nikt nie ujrzał w czym rzecz: bohaterka jest słowotwórczość, nie zaś, jak chcieli krytycy: seks i narkotyki. Nawet nie zauważono, że w kobiecej utopii zawarłam wielki sprzeciw seksowi wojennemu, kiedy tatuśkowie gwałcą wojenny łup, kobiety chwilowego wroga, a ćpuństwa nie znoszę, zwłaszcza neobohemowego, ze ta książka była szyderstwem z tak modnego polskiego obecnego ćpuństwa, które niszczy tzw. młodą literaturę i w ogóle kulturę, bo pragnie łomotu, i słownego, i muzycznego, aby tylko zaćpane ucho coś tam dosłyszało. Antywojenną wymowę mojej żeńskiej utopii zapodziano z kretesem. Każdy mój utwór ma ostrą wymowę antywojenną. Tak jest do dziś, że ciało kobiety to wojenny łup, można gwałcić. Wolno to robić mężom, tatuśkom, braciom. Do domów powrócą w objęcia żon, sióstr, matek. W związku z tym nie mam żadnego szacunku do munduru, do żadnej armii, ale również do kobiet, do żon, witających i o nic nie pytających swaich mużykoῠ. Naszyja żanczyny, kab tolki dawiedalisa, pahnaliby z chaty swaich muzykoῠ. Byłoby tak? Ze strony mojej białoruskiej matki mogłabym się tego spodziewać. Jestem taka, jak była ona. Mój ojciec nie był gwałcicielem wojennym. Z przerażeniem opowiadał o losach swojej siostry, wywiezionej przez Niemców na roboty do Prus, zgwałconej przez umundurowanych tatuśków Sowietów (w języku prostym słowem „Sowiet”, „Sowietka” określaliśmy narodowość) . O tym wszystkim opowiadam. Jest to kulturowa konieczność. Dotychczas kobiety zabierały swoje nieszczęścia do grobu. Obecnie jednak w mojej ojczyźnie nacisk, abyśmy zabierały nasze problemy do grobu, jest nadal potężny, również ze strony kobiet. Patriarchalizm kompromituje kobiety.


5

Moja radość z powodu nominacji czy jakichś tam nagród zawsze ma postać połowiczną. Zawsze podejrzana okazuje się moja wukeolowość, że stworzę taki neologizm, i wukaelowa żeńskość – żeńska duchowość, której nie spalono na stosach. Ocalała. Trochę kobiet jednak spalono. Status szeptuchy, naszej wiedźmy, jednak przetrwał. Chcę poprzez to, co piszę, zanotować charakter ludzki na styku PolskaWKL. WKL wciąż dla takich ludzi jak ja, jest żywym rajem z kwitnącymi różnorakimi kulturami. To nic, że już był. Ten raj kochamy nadal. Za miłość do tego raju wylano morza pomyj na głowę Czesława Miłosza. Na mnie też lano pomyje. Czynili mi to nasi neofici. Wiele razy słyszałam od naszych kobiet, które na ogół cechowało to, co Julio Cortazar nazywa jadaczką: Najhorszyja heta naszyja, udajuć ni wiadomo kaho. Chalernaje paskudztwo. Budź ty tym, kim ty sapraῠdu jość. A nie raptam ty ni wiadomo, skul uziaῠsa. Zhetul ty i pomni ab hetym. Ni chacieli pomnić naszy neafity. Mam podwójną tożsamość i jestem wewnątrz dramatu asymilacji. Asymilacja to dramatyczny proces, pełen bezradnego bólu. Pisałam o tym wielokrotnie, notując bezradność bólu, wszelkie odmiany bólu. Okres natchnionego neofictwa nie wchodzi tu w grę. I nie interesuje mnie to w ogóle. Neofictwo czyni nas szarymi, a przede wszystkim skłonnymi do bycia szumowiną. No bo jak się wchodzi do większości, to na całego. Bez dramatu i bez bólu. Najjaskrawiej. Prześladować swoich, bo się nie chcą asymilować, jak my. Przyjąć imponderabilia narodowe większości i zostać szowinistą w stosunku do siebie, i wykonać wyrok na sobie, czyli znienawidzić siebie. Bo większość nienawidzi tej mniejszości, do której wczoraj należałeś. Zbyt to łatwe. Popkultura, ta rynkowa tandeta, która opanowała u nas dosłownie wszystkie publiczne miejsca, media, wydawnictwa, nie chce dramatu i nie chce bólu. Jedynym wielkim pisarzem, który przejmująco opisał dramat i ból asymilacji, był Kafka. On to stworzył bohatera, który jest śledzony, sądzony, pogardzany, obserwowany za nic. Za to, że nie jest taki, jak większość. On to nazwał wymuszoną asymilację procesem bólu. Nigdy nie został należycie zrozumiany od tej strony. Przedstawiony przez Kafkę dramat procesu asymilacji Żyda uderza w każde asymilujące się serce, i to jak! To jest moje, to mój los, to represje, które we mnie biją – tak powie wielu. Mnie interesuje także los Pani Ka w dzisiejszych czasach, wciąż u nas patriarchalnych. Opowiadam panią Ka. Nasz białoruski charakter, a szerzej – ogon z WKL w rodowodzie. Czym to jest. Nurtuje mnie to, dlaczego aż tak szybko zniknęliśmy, dlaczego pogrzebaliśmy jeden z najbogatszych folklorów na świecie, jeszcze wczoraj słyszalny w naszych chatach, na naszych podwórkach i niesłychanie profesjonalnych naszych amatorskich scenach, niezmiennie zwanych Kamadyjką. Zawsze opowiadam nasze życiowe historyjki sposobem styku polsko-białoruskiego: groteską. Groteska to rzecz z WKL. Poczucie humoru to nasza rzecz. Cięty dowcip to nasza rzecz. To nasze dzieje, samo życie, losy. Tym się profesjonalni historycy nie


6

zajmują. Oni omawiają dzieje psychopatów, zwanych królami i wodzami, i ich okrutne wojny, ich kolonialne zapędy. My mamy tylko losy. Omawiam losy. Neofitów nadal będę pomijać, bo nie są interesujący. Są ostrożnie bezbarwni i żyją w nieustannym strachu, że zostaną rozszyfrowani przez większość. Jak to się mówi w języku prostym, tudy im i daroha. Jasne że zostaną rozszyfrowani i będą pogardzani za tchórzliwy kameleonizm. Interesuje mnie osoba, która już się jakoby zasymilowała, ale jednak nie; jeszcze wije się w bólu procesu asymilacji i krzyczy: co myśmy zrobili! Ta osoba jeszcze nie może ani żyć, ani spać. Wrócę do słowa, którego użyłam na początku: szumowinowość. I teraz wezmę pod uwagę naszą linię generalną, tradycyjnie u mnie pozaneoficką. Jesteśmy zbyt łagodni, za cisi, za nieśmiali, aby tworzyć szumowinowość. Ta cecha nie sprzyja tworzeniu nacjonalizmu. Nigdy nie mieliśmy nacjonalizmu. Ani złego, ani dobrego. Dobry nacjonalizm rozumiem jako kulturowe trwanie wbrew okolicznościom takim, jak wojna, przesuwanie granic, rozbiory (zauważane, jak rozbiory Polski i ciche, jak rozbiory WKL), centralna hodowla monolitu ze strony większości, nacisk na asymilację. Na zawsze pozostanie dla mnie ważne to, że białoruska mentalność zawiera w sobie mocne zdanie kobiety. To jest bardzo, bardzo ważne dla mnie. Zawsze u nas jakaś kobieta w porę krzyknie: Nie! Przez całe życie zapisywałam ten nasz żeński krzyk. Krzyk w porę, ale często bezradny, lekceważony, ponieważ obarczało go pochodzenie. Co z tego, że jakaś tam białoruska baba się drze. Ten krzyk zapobiegał wytwarzaniu przez nas pospolitych szumowin w wymiarze masowym. To dużo. Po latach obejrzałam znakomity film Wajdy pt. ”Biesy”, zrobiony na podstawie „Biesów” Dostojewskiego. Ostatnio powołuję się na znakomite filmy, bo bardzo mi się wiążą z losami jako losami – nie z gotowcami politycznymi, nie z gotowcami światopoglądu. Chodzi o stare filmy o klasykę. Tylko stare dzieło koresponduje z losem. Los to musi być myśl. Najpotężniejsze myśli, wykorzystane przeze mnie w utworach, wyszły z białoruskich ust i głowy myślącej. No więc „Biesy” i biesy. Wajda swoim filmem dokonał czegoś niebywałego: nareszcie wydobył Dostojewskiego z Dostojewskiego, pokazał jaczejkę organizacji, która to organizacja w ogóle nie była organizacją, tylko jeden psychopata zebrał cztery niemyślące osoby i utworzył pięcioosobową grupkę psychopatów. Ot, i cała organizacja. Ta jaczejka pięciu psychopatów dokonuje w istocie kilku pospolitych morderstw, a czyni to niby w imię jakichś wyższych rewolucyjnych celów. Wajda wypreparował z Dostojewskiego akcję stawania się manipulacji. Manipulacją zawsze i wszędzie zajmuje się jedynie garstka osób. Co więcej, w systemach despotycznych wodzowie opierają się na ledwie kilku zaufanych osobach! Stwarzają pozory, ze tak chcą wszyscy, masa. Kilka zaufanych osób łatwiej zgładzić, aby potem znaleźć znowu kilka zaufanych


7

osób. Mechanizm ten opisali Bruno Bueno de Mesquita i Alastair Smith w książce, którą omawiała „GW”. Do czego zmierzam. Jesteśmy cisi, nienacjonalistyczni i nieśmiali. Jeszcze wspomnę, że badacze życiorysu Dostojewskiego a to wiążą go z białoruskim Brześciem i tamtejszą szlachtą, a to przypuszczają, że wywodził się ze spolonizowanej i skatoliczonej szlachty rosyjskiej, ale bardziej stawiają na białoruskość. Ja wiem na pewno co innego, choć zbliżonego: Dostojewski był pisarzem styku. Jego głównym bohaterem w każdym utworze jest styk katolicko-prawosławny i myśl, która stąd wybucha, i ogląda obie strony krytycznie, i wybiera to, gdzie więcej tego, co buduje, co jest szersze. Myśl taka, dwuskrętna, była obecna od wieków w głowach białoruskich. Pajdu u Palaki. Zrablusa katolikam. Budzia lepiaj. Piarastanu być trawoju i ni wiadomo kim. Astanusa prawasłaῠnym bo tut jość majo charastwo. Wybar Dastajeῠskaho astaῠca pry hetym charastwie. Polakożerczość Dostojewskiego to wymysł nieinteligentnych historyków literatury. Wybrał opcje styku wyznaniowo-kulturowego i opcję swajaho charastwa. Pożarł wiele nacji przy tym, jeśli już. Pożarł patriarchalnego mężczyznę. Pożarł wiele charakterów. Pożarł polskość jako megalomanię narodową, jeśli już. I bardzo dobrze. W jego pochodzeniu z pewnością mieszały się nacje i wyznania. Być może ślad białoruski czy polski to rzeczywiście prawda. Nie wiem. Widzę jednak moc filozofii styku w jego twórczości, a więc coś bardzo mi bliskiego. Ale „Biesy”. I to, że jesteśmy cisi, nienacjonalistyczni i nieśmiali. Przez to, że jesteśmy tacy w swej linii generalnej, wybieramy trwanie w spokoju, zarazem będąc bardzo podejrzliwi w stosunku do psychopatów, zbierających się w jaczejki jakiejś ponoć powszechnej organizacji. Tę sprawę widzimy dokładnie tak, jak widzi Wajda w „Biesach”. Tak. Jesteśmy tak podejrzliwi. I mamy tę rzecz tak rozgryzioną, jak ja rozgryzł Wajda, a przedtem Dostojewski. Mamy ja dawno rozgryzioną, jakbyśmy rzeczywiście byli profesorami, tyle że bez szkół. Nieustannie wietrzymy manipulację. Te sprawę rozgryźliśmy jeszcze przed de Mesquitą i Smithem. Popychani przez wieki a to w stronę polszczenia się, a to ruszczenia, mamy wszystkiego dość. A chodzi o popychanie w kierunku pełnej asymilacji, nie żebyśmy pozostali przy podwójnej tożsamości. Chcemy mieć tylko jak najlepiej przeżyty los. Najlepiej ten los popychanych widać w sławnej sztuce „Tutejsi”. Popychani. Nie mamy filozoficznego słownictwa na ten stan. I chcemy ostatecznie żyć w czujnym milczeniu. I jesteśmy sobą w czujnym milczeniu. Nasze rozgryzienie problemów ma milczący charakter. Właśnie poprzez fakt posiadania umiejętności profesorskich bez szkół, i poprzez fakt podejrzliwości w stosunku do jaczejek, stale wietrzący w jaczej-


8

kach działalność psychopatów i manipulację z woli garstki, jesteśmy całkowicie rozsypani. Nie jesteśmy zdolni do wytworzenia prawdziwej łączącej nas organizacji. Zobaczmy, że opozycja na Białorusi również jest tak rozsypana. Wódz w takiej sytuacji, utrzymujący ład społeczny, nawet przy pomocy terroru, wyda nam się mniej psychopatyczny niż opozycja. I już przed de Mesquitą i Smithem jeszcze jedna rzecz mamy rozgryzioną w milczeniu: w demokracjach też rządzą despoci, tyle że opierają się oni nie na zaufanej jaczejce, tylko na masie, tzw. wyborcach, i w ten sposób odpowiedzialność za zło rozpływa się w powietrzu, a rządy zmieniają się, lecz pozostają despotyczne. To lepiej w milczeniu jak najlepiej układać swój los. Mamy jedno życie. Bardzo silne w nas jest poczucie eschatologiczne: drugiego życia mieć nie będziemy. Do tego stopnia jesteśmy zażyli z wymiarem eschatologicznym, że nie używamy słowa „cmentarz”. Wciąż mamy ciepłą, jakby domową nazwę cmentarza: mahiłki. Pojdziam na mahiłki. Wy ῠże byli na mahiłkach? Posługujemy się polszczyzną, ale słowo „cmentarz” nie chce nam przejść przez zęby. To dobrze. Co tedy z nami? Nie wiem. Opisuję takie stany rozsypane. I sama stanowię styk w mojej podwójnej tożsamości. Styk stanowię, stanowię podejrzliwość, o której była mowa wyżej. Wszystko to jest we mnie, a jest poprzez nieustające rozmyślanie. Podnieca mnie jedynie myślicielskość. Nasze kobiety są takie. Myślicielskie. Może to już przeszłość. Źle trafiłam. Nie w tę epokę. Epoka wymaga ode mnie głupienia i zapadania się w stan bezrefleksyjny. Mamy do czynienia z sadystycznym reżimem popkultury: masz głupieć! W jednej chwili, od dziś masz głupieć! Precz z humanistami! Ale jak nas zebrać? Nas, z rodowodami z WKL? Jak zapobiegać naszemu zapadaniu się w szarzyznę i szumowinę neofictwa? A jakim łomem podważyć stany bezrefleksyjne ludzi młodych? Z mojej strony jest to nieustające wołanie o utrzymanie podwójnej tożsamości, bo jedynie tak jeszcze przez jakiś czas będziemy istnieć i zachowywać myślenie kulturowym stykiem, czyli zachowując naszą myślicielskość i nasze poczucie humoru poprzez groteskę. I nieustannie najeżdżam literaturę polską z wołaniem o pełna obywatelską obecność takiej tożsamości, o przenikliwość, o myślicielskość, o ochronę skarbu podwójnej pary oczu i uszu. Natomiast nasza podejrzliwość w stosunku do biesów, tych psychopatów, tworzących kilkuosobowe jaczejki nieistniejącej organizacji, mającej czynić nam dobro, raz na zawsze nas rozłączy. Rozniesie po całym świecie. Osiągnęliśmy taki stan, że już absolutnie sobie nie życzymy uszczęśliwiania nas przez osoby trzecie. I rozmyta odpowiedzialność w despotycznych systemach, wciąż zwanych demokracjami, budzi w nas obrzydzenie. Znajdujemy się w potrzasku. Milczymy.


9

W PRL mówiono o „nieuleczalnym pęknięciu” jako cesze białoruskiej czy też polskiej, ale prawosławnej. Nie. To nie jest „nieuleczalne pęknięcie”, to tylko podwójna tożsamość, innowierczość, z darem widzenia więcej, z brakiem kompleksów co do tożsamości, to kulturowa barwność. Człowiek to nie dwie deski, które się nie schodzą i jest w nich szpara. Jesteśmy, kim jesteśmy z narodowości i obywatelstwa, a to czasem różne sprawy. Jestem polską pisarką i mam takie, a nie inne pochodzenie, z którego czerpię kolorowość. Obywatelstwo i pochodzenie to jednia lojalności wobec ojczyzny i ojczyzny literatury. Gdybym stanęła oko w oko z kosmitami, to coś bym powiedziała do nich w języku prostym. Skul wy? Z jakoj planety? Parazmaῠlajem? Zakładam oczywiście, że kosmici są od nas bystrzejsi i władają każdym językiem naszej planety. W chwilach wzruszenia mówię w języku prostym. Na co dzień posługuję się językiem polskim, bo nie mam z kim rozmawiać w języku prostym. Mój język pisarski to polszczyzna. Kocham ten język. Kocham oba moje języki, język matki i język ojca. W języku polskim zawiera się elegancja języka francuskiego, ze względu na samogłoski nosowe. I wciąż mogę wzbogacać polszczyznę, bo znam język prosty. Poruszę jeszcze przy okazji pustki w miejscu rozmówcy coś dramatycznie bolesnego. W Polsce w rodzinach mieszanych nie ma mowy o utrzymaniu języka drugiej osoby, tej z Innych. Szkoda. Mało „szkoda”. Są to rodzinne megalomańskie zbrodnie na kulturach. Tyle osób znałoby język prosty, niemiecki, ukraiński, i to od dzieciństwa. Nieodwracalna strata dla kultury. Te małe rodzinne megalomańskie zbrodnie na kulturach wzmacniają polska cechę narodową, zwana megalomanią narodową, a cecha ta powoduje jałowienie kultury. Maria Janion, że kolejny raz o niej wspomnę, woła o wyzbycie się tej cechy w książce „Niesamowita słowiańszczyzna”, o powrót „Polski kolorowej”. I co z tego. I szto z hetaha, kali jana majaho hołasu ni chocza czuć?! Powyższe pytanie z wykrzyknikiem to nie tylko moje pytanie. Polska wciąż jest kolorowa, przynajmniej na Podlasiu. Kolorową literaturę, kolorową plastykę, kolorowe (w sensie intelektualnym, pogranicznym) czasopisma, jak choćby „Czasopis”, wciąż tworzą ludzie z rodowodem z WKL. Wspaniała książka „Niesamowita słowiańszczyzna” zaniedbuje kolorową literaturę na rzecz nijakiej, ale słusznie „młodej”. Tu w Polsce zawsze musi być coś „słusznego”, owocującego regresem w kulturze. Za najsłabsze rozdziały tej książki ja uznaję rozdziały o literaturze. Tej literatury ja nie czytam. Ta literatura nie ma stylu. Z przerażeniem stwierdzam, że w wielkiej modzie u nas bohater-„czysty Polak”, katolicki, ani nie filozofujący, ani nie teologizujący, bardzo słuszny, pogrążony w stanie bezrefleksyjnym. Z jeszcze większym przerażeniem widzę, że są to po prostu czystki etniczne w dziedzinie kultury!


10

Lubię polskość i polskość mnie lubi, ale ja i ta polskość, która mnie lubi, żyjemy w zepchnięciu, niemal w katakumbach. Od czasu do czasu wyrywamy się na światło dzienne. Dzięki wspólnemu poczuciu duszenia się we frazesach i przesądach jesteśmy zdolni do wzajemnej miłości. To nic, że kulturotwórcze intelektualne i rozdyskutowane powietrze łykamy tylko chwilami. Dobre i to. Ale proces jałowienia kultury to zjawisko, wywołane niekontrolowanym przez obywateli procesem globalizacji, i dotyczy całej Europy. Kultura ma zniknąć, ma ją zastąpić galeria handlowa i igrzyskowe dum-dum. Szczególnie mocno dotyczy to byłych demoludów. Gdyby tak było, że jedynie byle demoludy kurczą sobie kulturę! Wbiło mi się w pamięć zdanie któregoś z niemieckich krytyków wygłoszone w telewizji z dziesięć lat temu: „Dziś Tomasz Mann nie miałby żadnych, ale to żadnych szans”. I tak właśnie się dzieje. Niemiecki wydawca wychwala zrzynę z internetowych blogów – przypadek Hagemann. A bo wicie, państwo, młodzi tak już mają, że zrzynają. W Polsce zrzyna stała się bezkarnym procederem. Następuje likwidacja twórczości jako procesu! W Polsce mocno trzyma się pewien przesąd: poeta czy pisarz to ktoś, kto „kształtuje wyobraźnie zbiorową narodu”. Nieprawda. To poromantyczny antyintelektualny przesąd, utrzymujący przy życiu stare demony, i antysemityzmu, i fobii w stosunku do wszelkich „ruskich”, a więc i Białorusinów. I ciągną ci postromantycy w 21 wiek demony płciowe, patriarchalne i mizoginiczne. „Wyobraźnia zbiorowa narodu” to stek bzdur na każdy temat, to mózg tłumu. Wielcy twórcy od wieków zajmują się wprowadzaniem poprawek do tego steku bzdur. I nagle znaleźli się, przepraszam za określenie, w czarnej dupie. Moja ojczyzna dokonała wynalazku: czarna dupa dla myślicieli. Podwójna czarna dupa dla myślicielek. Jeszcze większa czarna dupa dla twórców z podwójną tożsamością. A bo za dużo widzą, za dużo myślą, i w ogóle kto to jest? To obcy! Poeta czy pisarz, jeśli coś kształtują, to człowieczeństwo, wyobraźnię jako siostrę intelektu i wolnomyślicielstwa, wrażliwość oraz smak. A proponują kunszt stylu, formę, nową jakość środków wyrazu, a także i to, że stosują opór intelektualny wobec reżimu nadprodukcji tandety. Degenerację kultury omówiłam w „Restauracji strasznych potraw. Rozprawie gardłowej”. Dałam w tej filozoficznej rozprawie życie polskim i europejskim książkom wybitnym, które nie mogą znaleźć wydawcy! Uczyniłam takie książki bohaterkami literackimi. Dziś sprawą pisarską jest sprzyjanie twórczości wybitnej i wybitniejszej. Jeśli tylko jesteśmy dostatecznie starzy i nie utraciliśmy zasady, że twórczość to proces, rozwój. Bohaterką literacką uczyniłam w tej rozprawie filozoficznej również białoruskość i czystki etniczne, wykonywane u nas w dziedzinie kultury, i nie od dzis. Słowem – zbadałam mechanizmy powstawania polskiej czarnej dupy. Mogłaby rozwinąć się ożywcza dyskusja.


11

Do dyskusji nie dopuszczono. Dokonano zamachu na moja osobę w prymitywny sposób, łamiąc moje prawa autorskie, przeinaczając treść mojej książki, aby mnie ośmieszyć. To u nas sposób bezkarny. Materiał o tym zamachu znajduje się na: tamarabejot.blox.pl. Mamy czasy multimedialne, więc ten akapit zakończę na wskazaniu linku. Na koniec powiem coś o byciu w stanie opresji. Dla kogoś, kto utkwił w stanie bezrefleksyjnym większości, nie będzie to widoczne. Nasze media posiadły subtelną metodę na wyrażenie lekceważącej pogardy w stosunku do prawosławnych. Wyraziście wypłynęło to w związku z wizytą patriarchy Cyryla w Polsce. O katolickiej mszy otóż nasi miodouści dziennikarze telewizyjni wyrażą się nie inaczej, tylko „msza święta”, o prawo powiedzą krótko „msza”. Następuje zatem lekceważące wartościowanie prawosławia, jako religii podrzędnej we stosunku do rzymskiego katolicyzmu. Jakaż delikatność! Dopóki tak jest tu wyższa msza święta, a tam tylko sucha podrzędna , znaczy się nieświęta msza, to całe to spotkanie stanowi sprawę polityczną i świecką, i to ze sfery profanum. Ten akapit otrzymałam od mego męża, Polaka, który to widzi. Dodał: to żaden drogowskaz dla wiernych. Mój mąż nie ma rodowodu z WKL. Chciał, czy nie chciał, brał udział w moim pograniczu. Zyskał wiele. Przedtem jednak takie spojrzenie kulturowego zysku otrzymał w domu. Kocham taką polskość. Na sam koniec jeszcze wrócę do tematu nadprodukcji tandety. System pozoruje nowoczesną sprawność mechanizmów w kulturze i wszystkie one są fałszywe. Byłe demoludy w sposób nuworyszowski rzuciły się, a bardziej – runęły w stos bzdur, zwanych prawami rynku. Dzieło nie może być reklamowane. Dzieło musi być omawiane. Z dziełem trzeba rozmawiać, dyskutować. Rozreklamować można tandetę, grafomanię, podróbkę, plagiat. Zaczęła obowiązywać nie uciecha z treści dzieła, lecz uciecha z łatwości reklamowania, czyli uciecha nuworysza. Reklama jest rzeczą toporną i łatwą, dialog z dziełem – nie. Dialog z dziełem wymaga wysiłku intelektualnego, reklama – tylko znalezienia sponsora. Reklama, rozumiana jako uciecha nuworysza, w znaczeniu, jakie powyżej wskazałam, oznacza agonię kultury. Grafoman stanie na głowie, a sponsora znajdzie. Sponsorów nie interesuje literatura wybitna ani treści istotne, ponieważ nasz sponsor to też nuworysz i każda „inność” będzie dla niego podejrzana.. Teraz zobaczmy, jak się w tym pozorowanym systemie odnajduje białoruskość, czy to w postaci miejskiej podwójnej tożsamości, czy to w postaci chłopskiej, jeśli ta chłopskość jeszcze trwa w zwartych wioskach. Nie można rozreklamować narodowości. Można rozreklamować kulturowe imprezy pogranicza. Mamy czasopisma z istotną dla nas treścią. Opisujemy naszą agonię.


12

Mainstream nie chce dramatu i bólu. Mainstream każdą wolna przestrzeń oszpeca reklamiarstwem treści, które nas nie obchodzą. Nuworyszowskie runięcie w rynek oznacza wszystko jako towar. Towarem jest dziecko, towarem jest kobieta. Źle się w tym czujemy, bo to widzimy. Przekształcanie wszystkiego w towar, gdy sami reprezentujemy to co towarem być nie może: agonię? Nasz łabędzi śpiew to towar? Nie. Z Kafki jesteśmy. Z dramatu. My chcemy mieć treści istotne! Jeszcze je mamy w naszych czasopismach. Jeszcze mamy białoruskie imprezy. Ja jednak uczestniczę w nich rzadko, bo za daleko mieszkam. Wielu, zbyt wielu mieszka za daleko od siebie. W Olsztynie mam tylko to: ogrom bolesnej samotności. Tamara Bołdak-Janowska Tamara Bołdak-Janowska: Uprawia prozę, poezję, filozofię, rysunek satyryczny. Wydała m.in.: „Opowiadania naiwne” (1997), „Ach,, moje drogie życie ((2002), „Ta opowieść jest po prostu za szybka, któż ją wytrzyma” ((2002), „Szkice dla zielonego wróbla” (2004), „Kto to jest ten Jan Olik – humoreska naukowa” (2005), „Rozdziały” (2007), „Tfu! Z Ludźmi! Szkice małe i miniaturowe” (2008), „Rzeczy uprzyjemniające. Utopia” (2009), „Ceremonia węglowa” (2010), „Restauracja strasznych potraw” (2011); W 2007 otrzymała nagrodę marszałka Województwa WarmińskoMazurskiego – za całokształt twórczości; w 2008 nominowana do nagrody Mediów Publicznych Cogito – za tom poetycki „Rozdziały”; w 2010 powieść „Rzeczy uprzyjemniające. Utopia” znalazła się w finałowej dwudziestce Nominacji do Nagrody Literackiej Nike; w 2011 otrzymała nagrodę Prezydenta Miasta Olsztyn za całokształt. Tłumaczona na język angielski, niemiecki, rosyjski, białoruski, węgierski, litewski. Tamara Bołdak-Janowska writes poetry and fiction, she is a philosopher and a cartoonist. Her following works have been published, among others „Opowadania naiwne/ Naive stories” (1997), „Ach, moje drogie życie/ Oh, My Dear Life” (2002), „Ta opowieść jest po prostu za szybka, któż ja wytrzyma/ This Story Is Going Too Fast, Who’s Going To Stop It” (2002), „Szkice dla zielonego wróbla/ Sketches for a Green Sparrow” (2004), „Kto to jest ten Jan Olik – humoreska naukowa” / Who’s This Jan Olik- a Humorous Tale of Science(2005), „Rozdziały/ Chapters” (2007), „Tfu! Z ludźmi! Szkice małe i miniasturowe”/ Yuck, the People! Little and Miniature Sketches (2008), „Rzeczy uprzyjemniające. Utopia”/ Enjoyable Things. Utopia (2009, ( „Ceremonia


13

węglowa”/ The Coal Ceremony (2010), „Restauracja strasznych potraw” / The Resaurant with Apalling Dishes (2011); In 2007 she was awarded the Prize of the Warmińsko-Mazurskie Province Marshal for her work; in 2008 she was nominated to Public Media Award Cogito for her poetry „Rozdziały; in 2010 her novel “Rzeczy uprzyjemniajace. Utopia” was among the top twenty nominated to the Literary Nike Award; in 2011 her work earned her the Award of the Mayor of Olsztyn. Her works have been translated into English, German, Russian, Belarusian, Hungarian, Lithuanian. Streszczenie: Esej „Jak daleko stąd, jak blisko”, czyli gdzie?” ukazuje, czym jest charakter białoruski, jak się zmienia i znika podczas dramatu asymilacji i samoasymilacji. Podejmuje próbę wyjaśnienia milczenia Białorusinów w czasie tego bolesnego procesu, ale także wcześniej, kiedy dawna ich ojczyzna, Wielkie Księtwo Litewskie, poddawane było wielokrotnym rozbiorom i powolnej, lecz nieubłaganej destrukcji przez sąsiednie państwa. Wskazuje, że jeśli chcemy mówić o kulturze białoruskiej, a szczególnie o literaturze, musimy zapoznać się z tak zwanym charakterem narodowym, z mentalnością i stanem języka ojczystego. Esej z brawurą, charakterystyczną dla autorki, oraz poruszającą szczerością, szczerością, swobodnie lokuje białoruskość w kulturze europejskiej, odwołując się do arcydzieł europejskiego filmu i literatury, gdzie pośrednio odnajdziemy los białoruski, choćby w filmie Konwickiego „Jak daleko stąd, jak blisko”, którego tytuł stanowi zarazem tytuł eseju. Białoruskość jest blisko, a jednocześnie daleko? Oto pytanie eseju. W tym pytaniu zawiera się cały tragizm położenia Białorusinów: niewielu otworzy oczy, aby dostrzec daleką bliskość, milczący dramat procesu asymilacji, dobrowolnej i nie. Resume: The „Jak daleko stąd, jak blisko”, czyli gdzie?” essay depicts the Belarusian character how it evolves and disappears as the assimilation and selfassimilation processes continue. It attempts to explain the silence of the Belarusians themselves in the face of those painful processes, as well as the earlier ones, when their former home country, the Grand Duchy of Lithuania, was subject to numerous partitions, and a slow destruction done by neighbouring countries. It shows that if we want to define the Belarusian culture, especially literature, we must become familiar with a so called national character, mentality, and the status of the mother tongue. The essay locates Belarusian spirit in European culture by emphasizing its traces in European literature and cinematography (such us “Jak daleko stąd, jak blisko”, czyli gdzie?” {How far from here, how near} by Konwicki, which inspired the title of this essay), and does that with moving honesty. Is this spirit both near and far? – this is the question the author has attempted to answer. And this question seems to encompass the tragic reality


14

of the Belarusians: not many will open their eyes to see the distant proximity, the silent tragedy of assimilation, both voluntary and not.

.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.