KTO TO JEST TEN JAN OLIK?

Page 1

TAMARA BOŁDAK-JANOWSKA

Kto to jest ten Jan Olik? HUMORESKA NAUKOWA

© Copyright by Tamara Bołdak-Janowska, 2005 © Copyright by oficyna 21, 2005 ISBN83-917228-6-4


Tamara Bołdak-Janowska Kto to jest ten Jan Olik? Humoreska naukowa

1.

Kto to jest ten Jan Olik? Taki. Wyślizguje się opisowi. Przylgnął do klubu poetów. Pięćdziesięciu chłopa i dziewiętnaście bab. Tak samo wyślizgują się. Klub poetów jest klubem kontynuacji. Enklawą łagodnego pokonywania ostrych ustrojowych zejść, mniej więcej zbiegających się z zejściem starego wieku (i jedno, i drugie trochę potrwa). Nosi nazwę Umiar. Jako organizacja żywych organizmów ludzkopoetyckich i jako lokal. Wojewoda sprzyja temu klubowi. Sumki łoży. Urząd Miasta sprzyja. Łoży sumy. Jan Olik, klubowicz. Jan Olik wyślizguje się opisowi. Pozostali. Pozostali też się wyślizgują. Może kobiety troszkę barwniejsze są. Prześcigają się w strojach i fryzurach. Jedne strzygą się na króciutkiego jeżyka á la trawniczek pod bankiem, inne zapuszczają włosy do tyłka w naanielczone wodospady lub w jedną litą płaską Niagarę, jeszcze inne robią sobie

2


włosy na miejscami wyrwane, jeszcze inne na miejscami burzliwie nalepione. A strojami piestrzą. A jedna uwielbia przebierać się za Romkę, czy też za panią sprzed wojny, drugiej światowej oczywiście, bierze w zęby róg frędzlastej chusty, ładnie kąsa to. A mężczyźni noszą poskręcane w śruby swetry, może dlatego wyślizgują się opisowi, to znaczy wślizgują się, nie, wkręcają się w oko – jak śruby właśnie, a następnie stamtąd płynnie wyświdrowują – trudno określić te formy istnienia. A w dolnych ich partiach bytują dwa objedzone śledzie, wachlując dwiema ogonowymi płetwami – w kończynach dolnych tych śrubo-poetów zawarta jest wynędzniała śledziowa forma, a ogonowe płetwy są stwarzane przez adidasy, u wszystkich przez adidasy, i u wszystkich – przez nieco za duże adidasy. A spodnie, no właśnie, spodnie, to wszystko przez spodnie, to znaczy ponadto przez spodnie – są one jak gdyby poprzecznie zagrabione, co stwarza wzór ości właśnie. U wszystkich. Jan Olik też ma ten wygląd. Panuje tu atmosfera lekka i układnie przyjazna. Dowcipy są też lekkie i też układnie przyjazne. Lekkie, układnie przyjazne, jednakże: nie oszczędzające nikogo. – A jeden taki, cha cha, na konkurs nie dojechał, umarł, cha cha, no ten, tamten no, nagrodzony, cha, właśnie, cha! – A ten to jeździ po całym świecie i próbuje odkręcać wszystkie duże nagrody, które przypadły innym, a według niego powinny jemu. No ale cóż, przepełnia go trend parcia do przodu. No cóż, trend parcia do przodu nie jest zły. – Z tym że, no właśnie, jeszcze nie odkręcił ani jednej dużej światowej nagrody, ha, cha! – Niechże odkręca sobie guziki od koszuli, jeśli już musi coś odkręcać, żarówki niech wykręca, kleszcze, wykręcanie a odkręcanie, co tu za różnica, cha, ha! Robią zrzutkę ze swoich miejscowych nagród i honorariów, starcza na winko, piwka, wódeczkę. Sączą, wychylają, ogrzewają dłońmi. Miejscowe nagrody i honoraria mikre są, staroustrojowe, jak gdyby dla krasnoludka – tak, bo w starym ustroju umikroskopijniano potrzeby poetów i ogólnie obywateli, dawano im jedynie olbrzymie 3


idee, to jest jak dla olbrzymów. Mają też ogólnie ubiegłowieczny rodowód, jeśli ogólnie zważymy ich wymiar światowy. Jeśli ogólnie zważymy ich wymiar światowy i dodamy ten właśnie wymiar do wymiaru miejscowego, i całą rzecz weźmiemy następnie negatywnym hurtem, odejmowanym, bardzo ogólnym, i przypasujemy to wszystko do rozmiarów czy też potrzeb krasnoludka, to będą te nagrody i honoraria z zasady o dwa-trzy miliony dolarów (lub obecnie euro) mniejsze od nagród i honorariów przydzielanych politykom i sportowcom, czyli olbrzymom – zwiemy tu umownie nagrodami i honorariami pieniądze przeznaczane z budżetu na wybory polityczne, w gruncie rzeczy przecież na wyścigi olbrzymów. Czyli – jeśli zważymy tę zasadę ubiegłowieczności i dodamy miejscową upadłą, a wciąż żywą staroustrojowość, i przypasujemy to wszystko do rozmiarów czy też potrzeb krasnoludka, nie odchodząc w przykładzie od potrzeb olbrzyma, czyli polityka i sportowca, to mamy, co następuje: nagrody i honoraria dla naszych krasnoludków wynoszą mniej więcej tyle, ile nasi olbrzymi przeznaczają dzisiaj, po zejściu starego wieku, na kupno swemu dziecku zestawu ekskluzywnych smoczków i pampersów na dwa tygodnie czy też swemu psu dwudziestu pięciu wykwintnych czekoladek po osiem złotych sztuka, czyli jest to suma wystarczająca na jedno winko lub trzy czy cztery piwka, czy też wódeczkę w reklamowej buteleczce – tej większej, wielkości dwudziestokrotnie powiększonej niespodzianki z czekoladowego jajka – codziennie przez miesiąc w przeliczeniu na jednego krasno, to jest – na jedną osobę. Dobrze jest. Nagrodzonymi bywają wyłącznie klubowicze, choć dopuszczalne jest bywanie tu innych poetów i ich kandydowanie do nagród. Ci inni zwani są „poetami z nadzieją”. Znikają, jeśli nie przylgną do klubu, potem nikt ich nie pamięta – nie śledzi tego oto poetyckiego losu. A Jan Olik jako „poeta z nadzieją” przylgnął, więc nie zniknął. Przylgnięcie – obowiązek przylgnięcia – to zasada staroustrojowa. Zaniedbanie pamięci o tych, co znikli – również. No cóż, jest jak jest. Ogólnie mimo wszystko: klub jest pąkiem nowoczesności w sadzie zacofania, jak to ktoś z klubowiczów określił. Ale barek mają całkowicie nowoczesny, extra. Non profit. Dobrze zaopatrywany w winka, wódeczki, piwka. Obsługuje go 4


przeważnie ktoś z „tych z nadzieją” lub ktokolwiek z klubu. I mają też schowek na tomiki, wkomponowany w barek od wewnętrznej strony, nisko, tuż nad podłogą. Trzeba się nisko skłonić barkowi, żeby sięgnąć po czyjś tomik. To coś w rodzaju podręcznej biblioteczki. W cieniu barku. Aha. Barek podtrzymują dwie grube kolumny, spiralnie kręcone, przypominające kręcone i wydłużone kolano z kawałkiem kręconej łydki i kawałkiem kręconego uda lub skręcony, to jest ręcznie wyżymany gruby duży ręcznik, w pionie, w tej chwili. Kolumny są wykonane z czegoś robionego na dąb, prawdopodobnie z makulatury robionej na dąb. Pod sufitem pomiędzy kolumnami wiszą dwa tłuste różowe amorki na przeciągniętym od kolumny do kolumny grubym sznurku, przypominającym konopny. Amorki chyba są z gipsu, choć niekoniecznie – równie dobrze mogą być z makulatury robionej na gips lub jakiegoś plastiku, nie wnikamy w ten miąższ. Poza tym wystrój lokalu jest surowy, niemal ascetyczny, proste stoliki, proste krzesła, prosta wykładzina o barwie wędlin z Morlin, proste parapety a lá serek pleśniowy. Wszystko jednak sprawia wrażenie dużego, grubego, solidnego. Wystrojem i ogólnie wyglądem sali i barku nie chcemy się dalej zajmować, chyba że będzie to miało szczególny związek ze stanem duchowym klubowiczów lub nawet fizycznym, gdy coś komuś spadnie na głowę, na przykład amorek czy jakaś część amorka, no to wtedy wspomnimy. (Nawiasem i w nawiasach). Tak. Klub jest pąkiem nowoczesności w sadzie zacofania, jak to ktoś z klubowiczów określił, już napomykaliśmy o tym, określił mając na uwadze oczywiście stronę duchową klubu, twórczą – przede wszystkim ta strona będzie interesować i nas. Jest: enklawą łagodnego pokonywania ostrych ustrojowych zejść, mniej więcej zbiegających się z zejściem starego wieku. Klubowicze mieli dość ostrych ustrojowych zejść. „Kiereszowania życiorysów”, „zlumpowywania talentów” i temu podobnych spraw. „Psucia poezji” też. „Psucia” poprzez wbijanie do łbów przymusu „unotatkowywania”, jak się wyrażali. Dziś notatka uchodzi za arcydzieło poezji – mówili. Postanowili: trwać i tworzyć. Tyle wstępu.

5


2. Naszym zadaniem jest prześledzenie twórczych losów Jana Olika i rozwoju klubowej atmosfery. Ponadto: opisanie tego, jak w klubie jest i bywa. Jak jest i bywa. A oto jak jest i bywa: Padają gromy na rymy typu „fujarka – murarka”, ostatecznie akceptują „fujarka – pasterka”. Przerzucają się terminologią „łagodnej kontynuacji”. Pokoleniowość. Wyjście naprzeciw. Silny w temacie. Trwanie cywilizacyjne. Ustrojowe rwanie nici pokoleń – jak się nie dać? Padają propozycje zmian rekwizytów w poezji ojczystej, to jest – sposobów dokonywania skutecznej „neokostiumologizacji”, „neoskrzydlizacji”, „neokrwotoczności”, tchnięcia „neotradycjonalizmu” we wszelkie „neo” i wykurzania „neoprzypadłości” z „prawd metaficznych”. Pytanie pierwsze, zasadnicze, najżywotniejsze: jak uniknąć „demitologizacji” w „kontynuacji” podczas „neokostiumologizacji”? Hasła dnia. SYLWETKA KOBIETY A POKORA I ŁZY. ATEIZM A TERAZ. DAWNIEJ A WIARA. TERAZ A WIARA. DZISIAJ A JUTRO. JUTRO A JUTRO. POJUTRZE JAKO POŻYWKA. AMERYKA A WIERSZ. POLSKA BYŁA, JEST I BĘDZIE: EUROPĄ WSZĘDZIE. KOBIETA A KWIAT WIECZNY. POETYZOWAĆ EUROPĘ NASZĄ NEOKOSTIUMOLOGIZACJĄ! MĘŻCZYZNA A TWARDY SŁOWIK. PRÓG I PROGI W POEZJI. POSTMODERNIZM JAKO: HULAJ DUSZA, PIEKŁA NIE MA. HULAJ DUSZA, PIEKŁO JEST: WKOŁO NAS. WYTWARZAJ NASTRÓJ ŚWIĄTECZNY. ACH! NASTRÓJ TWÓJ – TO NASTRÓJ ŚWIĄTECZNY. Ach! W tym „Ach!” z jednego z haseł dnia zawiera się istotna wskazówka dla klubowiczów: ta świąteczność połączona z uwznioślającymi westchnieniami ma być formą kroku, lotu, wzlotów, ale i upadków. Hasła dnia. Wszystkie zawsze skserowane i złożone na barek w stos, w wieżowiec lub w kilka stosów, w kilka wieżowców. Albo półrozłożone tam w wachlarz wokół środkowej kartki czymś podpartej, półstojącej (efekt dumnego szerokiego pawia). Lub 6


swobodnie rozsypane po sali. Do starannego wglądu, nie do bałaganiarskiego roztrząsania gdzie popadnie. Rzuć okiem i zakonotuj. I czasem jedna kartka na podłodze, przypięta szpilkami do wykładziny o barwie wędliny z Morlin – na samym środku tej wędliny. Nie depcz. Wczytaj się i idź dalej napełniony nią z dołu. Jej duchem również z dołu. Credo: Trzeba nauczyć się pływania i ślizgania się. Trzeba pły i śli, mówią skrótowo. Czyli: trzeba żyć, trwać, nawet w warunkach kryzysowych, nawet za cenę permanentnego zamaskowywania się, aż do pozornych zniknięć, to w chwilach dziejowych, kiedy poetów tłuką i ubliżają im od niebieskich ptaków i darmozjadów, a ta chwila dziejowa właśnie nastąpiła i w czasie się rozwleka, tą rozwleczoną chwilą dziejową jest zejście starego ustroju i starego wieku, poetów tłuką i ubliżają od niebieskich ptaków i darmozjadów – trzeba zatem tędy owędy radę sobie dawać, trzeba opanować sztukę pły i śli, trzeba wnikać, gdzie nie można wnikać – lepiej tędy owędy niż niktórędy; trzeba pły i śli przez szczeliny na głębiach pod tobą, i na głębiach nad tobą, i przez ciosy szczelne, i przez mordobicie szczelne, i po wykładzinach szorstkich, i pomiędzy szorstkimi ścianami, przez tłumy szorstkie; no i tak dalej – to trzeba czuć, wyczuwać. Tego trzeba po prostu się wyuczyć. Trzeba pły i śli. Nakreślony przez nas we wstępie śrubo- i śledzio-wygląd zewnętrzny poetów klubu wspomaga w oczywisty sposób to zalecenie, ale tym się nie będziemy dalej zajmować. Interesuje nas wewnętrzne śli i pły, jeszcze raz to podkreślmy. Skręcone w śruby swetry i śledziopodobne kończyny dolne – śledziopodobne, bo tkwiące w nogawkach jak gdyby zagrabionych w poprzek, co stwarza tam jak gdyby mnóstwo ości, zakończonych jak gdyby płetwą ogonową w postaci za dużych adidasów, to wszystko dostrzegalne jest przede wszystkim przez osoby postronne i tylko w pierwszej chwili. I z niejaką niechęcią. Potem znika jakoby na zawsze. Umówmy się, że i dla nas zniknęło jakoby na zawsze, bo to wszystko już ujrzeliśmy. Chyba z niejaką niechęcią, prawda? Pozostaje śli i pły ściśle wewnętrzne. Niekiedy jednak śrubo-poeci wkładają garnitury, ściskają się krawatami, wyglądają wtedy jak rzeźby wykopane ostrymi łopatami z bardzo twardej ziemi, czy też jak sama ziemia, uformowana łopatami na ludzi, podwiązanych u góry do własnych kręgosłupów tymi krawatami, i są ci ludzie raptem niby wysoka 7


gałązka, co to ją obciąża na końcu główka śniegu – gałązka, którą należy przyszpilić do czegoś, do konaru, to jest do kręgosłupa – ugarniturowanie tak samo trudno opisać, jak trudno opisać stan uśrubowania. Garnitury są bez wyjątku ciemne, a twarze bez wyjątku wtedy blade. Podduszone. Zamazane z jakiegoś powodu, być może z powodu stałej obecności wewnętrznego ognia w poecie, niekiedy mimo wszystko jedynie tlącego się, niedojrzałego czy też zmęczonego (cóż, bywa), i wtedy wytwarzającego kaptur skłębionego dymu – może ten dym kłębi się po prostu na twarzy, emanuje z niej, zamazuje wyraz, a być może ściśle związany jest ze stanem ugarniturowania, brakiem swobody, poczuciem uwięzienia – być może jest krańcową determinacją – zdeterminowanym wyrazem dymienia ku wolności. Garnitury obowiązują w pierwszym dniu (uroczystym) przepijania nagrody. Obowiązują też gości. Zatem: interesuje nas wewnętrzne śli i pły, chyba że przeważy w naszym postronnym oku zewnętrzne uśrubowanie (oglądane jakoby po raz pierwszy i z niejaką niechęcią) i zewnętrzne ugarniturowanie, a niekiedy przeważa i jedno, i drugie w takim oku jak nasze (drugie częściej), no to wtedy o tym wspomnimy (nawiasem i w nawiasach). Jeszcze tylko dodamy, że garnitury mogą mieć wygląd różniący się od wyglądu twardej ziemi, mogą być podobne do butelek czy innych przedmiotów, bliskich człowiekowi. (Zauważymy to nawiasem i w nawiasach). Aha. Niekoniecznie uśrubowanie i uśledziowanie bywa widoczne przede wszystkim dla postronnych. Czasami widzą je klubowicze. Widzą tylko przez chwilę i niekoniecznie z niejaką niechęcią. Wspomnimy o tym, jeśli zajdzie taka konieczność. (Wspomnimy mimochodem, to jest nawiasem i w nawiasach. Mamy upodobanie mówienia nawiasami i w nawiasach o tych sprawach, ponieważ uwielbiamy nieistotne akcje i blade stany równoległe. To taka nasza słabostka). Nie będziemy też nic mówić o stanie rodzinnym klubowiczów. Tyle tu powiemy, że w klubie obowiązuje milczenie na temat rodziny, tyle, że to sama poezja jest tutaj kochanką, matką, żoną, ojcem, mężem, dzieckiem, szwagrem, kuzynem, bratem, bratową i tak dalej, i nawet jeśli faktycznie tego typu osoby przebywają w klubie, to nic o tym nie wiadomo, wszyscy zostali przyporządkowani samej poezji, to jest dojnej krowie poezji. 8


Całą przestrzeń klubu zajmuje dojna krowa poezji. Ta dojna krowa sięga również poza klub – wypełnia domową przestrzeń klubowiczów i w ogóle przestrzeń jako taką. Komentować istoty dojnej krowy nie należy. Należy ją czuć – wyczuwać, że jest. Obowiązuje posiłkowanie się terminologią dotyczącą dojenia dojnej krowy poezji. Hasła, przestrogi, nauki – wykrzykiwane, szeptane, mamrotane – dotyczą tworzenia słowa wiązanego, czy też nowocześnie mniej wiązanego lub wcale, jak to zwykle bywa u współczesnych poetów, lecz tutaj, w klubie, towarzyszy temu działaniu świadomość istnienia tej dojnej krowy. Uwaga. To jedno wiemy na pewno, że ona jest żywioł. Ona jest żywioł. Dojną krowę poezji ma nad sobą każdy. Uwaga. Każdy ma nad sobą dojną krowę poezji. Nie każdy jednak wie, że ją nad sobą ma. A ty dój. Dój. Nie utop się. Dój umiarkowanie. Nie upadnij, ślizgaj się. Pamiętaj: doisz żywioł. Co, chcesz pójść na żywioł? Jak pójdziesz na żywioł, grozi ci popadnięcie w stan nawiedzenia. Item. Żywioł musi być przystrzyżony. Aż do niepoznaki, że to żywioł. Przystrzyż wiersz. Warsztatowanie, warsztatowanie, jeszcze raz warsztatowanie. Dój. Strzyż. Warsztat poetycki poezją jest. Uf! Ach. Zmęczeni (uf!) krzyżują się z zachwyconymi (ach!), pierwszaczki z doświadczonymi lub pierwszaczkami przerośniętymi. Nawiedzeni z dawno odnawiedzonymi. Jan Jemieślnik czyta się tu „Żan Żemieślnik”. Bo. Credo wtóre (tu jest jeszcze credo wtóre): trze-ba na-u-czyć się roz-ta-czać wo-kół sie-bie po-e-tyc-ką woń! Tak trzymaj głowę, nie tak, tak! Jot zmienić w żet lub igrek; jesteś Jul – każ się czytać „Żul”. Jesteś Zając – każ się pisać Zayjąc. Woń. O, woń! Skracają się na K. K., N. N., es-ba, ba-ba, nawet na bubu-raba. Używają co najmniej podwójnego nazwiska. (Drugiego nie ma – wymyślą). Woń! Wytwarzaj woń. Wymyślają wyszukane pseudonimy. Szczególnie kobiety. Kobiety są bardzo rozbudowane. Bardzo. Bardzo i nowocześnie. Są tu prawie że Baktelie Onanasiuk-Wyżękowskie, prawie że Lokty Krakty 9


Wezuwiuszuk-Obłąkowe, prawie że Europy Autostrady KosmicznoDynamiczne, ach, ach! Woń, woń! Noszą potrójne imiona. Syriusz Dariusz Waldemar lub Kuriusz Marsjusz Norbert, Daria Aria Pindżelika lub Żandaluzja Bulwia Celestyna. Ach! Często do tych potrójnych imion idą nazwiska krótkie, spodwójnione, typu Gwóźdź-Wół, Lament-Mózg, Maj-Oj. Najpewniej też wymyślone. Bo. Bo tak trzeba. Bo są jeszcze punkty do credo wtórego. A co jest w punktach – obowiązuje równie mocno, jak samo credo. A. Trzeba posiadać wiele imion i wiele nazwisk, albowiem wtedy poeta od razu wygląda na poetę, słychać w nim jak gdyby szelest kartek wielu. I jak gdyby, uwaga, czuć rodzenie się wielu wierszy naraz. Poeta wtedy jest jak chodząca gotowa książka lub jak chodzące wiecznie zielone drzewo. Be. Skróty. Skracasz się po to, abyś się publice podał za skromnego. Nie grzebcie w życiorysie, sugerujesz. Nie ma nic ciekawego tam. Cały, cały jestem w wierszu swym. Nim, tym oto wierszem mym, mówię: wszystko. Ce. Nazwiska krótkie. One brzmią jak sugestywny krzyk. Idziesz i całym sobą krzyczysz – to ja! Przedstawiasz się krzykiem i krzykiem powoli odchodzisz. A jeśli ktoś z publiki podejdzie do ciebie, a pytanie zada, ty możesz milczeć, nazwiskiem (krótkimi nimi) – już krzycząc. De. Pseudonimy kobiece. Muszą być rozbudowane, ponieważ to dodaje kobiecie zwiewności. Poetka zwiewną musi być! Nawet przy dorodnej tuszy owa zwiewną bywa, gdy odpowiednio długi pseudonim posiada. On ją, pseudonim, odchudza. Tak, psze państwa, tak! Uzwiewnia oną. Uwaga. Mężczyzna zaopatrzony w obfite pseudonimy nie tyle się odchudza, co dodaje sobie skrzydeł. Słuszną rzeczą jest jak najbardziej, tego no, utrzymać taką równowagę płci. (Oto patrzcie, mężczyzna pseudonimicznie rozbudowany schodzi ze schodów, a tego no, jakoby z doniosłej góry spływa. Domniemywacie? Sunące za nim skrzydła? Widzicie je wreszcie? Uzwiewniona i uskrzydlony, to jest to! 10


Ów. Błąkał się po korytarzach, po schodach, po wyścielonych z własnego organizmu skrzydłach. Kto?! Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk. Płetwy jego adidasów stawały się podobne do siekier, zdawało się, że tymi siekierami skutecznie rąbał kłody rzucone właśnie przez los pod nogi, a śruba jego swetra skutecznie wkręcała się w wyścielone z własnego organizmu skrzydła, fruwała). A Jan Olik? Jan Olik? Rany! Początkowo Jan Olik ze swoim jednym nazwiskiem i jednym imieniem czuł się jak oskubana gęś. Jakoś nie miał ochoty tak od razu, z lotu, rozbudowywać się podług klubowych zasad. (Sweter-śruba, śledziowa forma kończyn dolnych, to było dobre tylko na sam początek – jako forma zewnętrzna. Tu wymagano nieustannego rozwoju form wewnętrznych). Może się skrócić? – domniemnął. Ba! Jak?! Jot-ol przypomina nazwę stacji benzynowej, an-ik czy ik-an czkawkę, ja-o sygnał policyjnego wozu, n-k wyraz z narzecza afrykańskiego. A z sufitu nie umiał się wziąć. W ogóle nie umiał się tutaj wziąć. Ni skrótem, ni dłużyzną, ni krzykiem. Ale. Jednak. Na szczęście. Było jeszcze coś. Coś, co umożliwiało przylgnięcie do klubu osobie nazwiskami i imionami nie rozwleczonej, skrótami nie zatajemniczonej barwnie. Było credo trzecie. Cudowne trzecie credo. Credo trzecie: trzeba było zmistyfikować jakąś „idejęfiks”. Coś zupełnie na oko nie związanego z uprawianiem poezji. Tak żeby odpytujący z „idejifiks” poczuł się zadośćuczyniony po uszy. Bo. Przestrzeń, co wkoło nas, poeta musi całym sobą zagarnąć, opłynąć i ośliznąć, tak żeby cała ona była nim. Wytaić to odpytującemu. A tych, co się nie umieli wziąć ni skrótem, ni dłużyzną, ni krzykiem poprzez modyfikowanie godności, odpytywali z „idejifiks” nieustannie. Więc. Szybko poszedł w tym kierunku. Szybko pojął, że jeśli chwyci obowiązujący ton, z „idejąfiks” ton, przyjmą i oskubaną gęś. Więc. Chwycił. Ten ton. Przyjęli. Pytają: – A czy ma pan, proszę pana, jakąś „idejęfiks”? Odpowiada (błyskawicznie): 11


– Owszem, mam „idejęfiks”. Pytają: – A cooo? Odpowiada (bez zająknięcia, ale już z odrobiną mistrzowskiego poślizgu i odrobiną wyczucia istnienia progów): – Noo, łowienie ryb, majsterkowanie, szczotkowanie włosów, noo, jeszcze rąbanie drewek, rąbanie to wtedy, kiedy skoczę na wieś do kogoś, wtedy lubię też rąbać progi wszelkiego rodzaju, to są moje „idejefiks”. Koniec rozmowy. (Rozmówcy podążają, znaczy ślizgają się lub płyną, każdy w swoją stronę. Dłuższa godność idzie, znaczy ślizga się lub płynie, odrobinę dłużej lub znacznie dłużej, czy też sporo dłużej – zależnie od wypracowanego przy pomocy godności stopnia skromności lub wyniosłości). Strony rozchodzą się jako zadośćuczynione i spełnione.

3. Klubowe życie toczyło się, jak widać, własnym trybem, miało swój wewnętrzny rytm i zasady, stanowiło jakby wewnętrzne ciało ogólnego ciała przełomu wieków i ustroju. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że było to ciało równoległe i niezależne. Ciało obronnoochronne, można rzec. A my oto tutaj weszliśmy w to klubowe wewnętrzne życie z marszu, pominęliśmy drobiazgowy opis kształtowania się początków. Co więcej, wyszliśmy z założenia, że życie poetyckie nie ma ani początku, ani końca – jest boskie, jest po prostu boskie. A jeśli chodzi o Jana Olika, to też raczej zostawiliśmy go bez początków, mamy tylko odrobinę jego początków – mamy na myśli jego początki jako takie, poetyckie początki oczywiście, ogólne – od czasu do czasu nawiążemy do nich, ale klubowe jego początki to jak najbardziej są jego początkami – początkami w czymś, co nie ma początku ani końca, co jest boskie, co jest po prostu boskie. No cóż, tak czasem bywa, że w czymś, co nie ma początku ani końca

12


zaistnieje nagle czyjś początek i... nie, nie będziemy się rozwlekać, do rzeczy. Co dwa tygodnie odbywały się w klubie warsztaty poetyckie. Pisać uczył Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk. Pisać, znaczy ślizgać się i pływać. Opowiadał, jak sam nauczył się pi, znaczy ślizgać się i pływać. I: było jeszcze coś. Temat. Trzeba było znaleźć swój. Temat. Najlepiej jeden i tylko jeden. I ciągnąć od początków pisania, śli, pły, do końca życia. Do samej śmierci. Czytał swoje wiersze, zawsze podczas nauk tych, ten Mariusz Dariusz, Cynadryk. Miał temat swój. Czytał wciąż wiersze o makreli z zanieczyszczonych mórz. I przerywał czytanie, zawsze przerywał, patrząc w dal, zawsze patrzył w dal, w dal to znaczy na ściankę z gipsu odgradzającą salę od toalety, wspominał początki swego pi, znaczy śli i pły, zawsze wspominał, chwytał się różnych tematów. – Tak, proszę państwa, chwytałem się różnych tematów, aż poczułem, że jestem autorem jednego tematu, makreli z zanieczyszczonych mórz. I znowu czytał swoje wiersze, zawsze znowu czytał, wiersze o makreli z zanieczyszczonych mórz, i znowu przerywał, zawsze znowu przerywał, i łzawił nagle, zawsze się załzawił nagle, i chusteczką ocierał łzy, i lśniły mu jego oczy pięknie, jakby je kto podważał leciutko srebrnymi łyżeczkami... I to już był epilog czytania, już więcej nie czytał, choć usiłował. Dalej dzielił się tylko tajemnicami warsztatowymi, ostatnią swoją piękną łzę chowając nagłym ruchem wraz z chusteczką do kieszeni... (W tym momencie – momencie epilogowego łzawienia i lśnienia i usiłowań kontynuacji czytania – jego oczy kierowały się ponownie na ściankę z gipsu, odgradzającą salę od toalety, ścianka była oklejona czymś intensywnie niebieskim, chyba wodoodporną tapetą, gruzłowatą – gruzłowaną srebrem, i w oczywisty sposób wspomagała doznawanie jego oczu jako podważanych leciutko srebrnymi łyżeczkami. Leciutko, bo srebrne gruzły ścianki dawały efekt falistych smukłych promieniowań, wędrujących ku sali i ściąganych przez mokre oczy Cynadryka. A momentami zdawało się, że te jego mokre oczy są tym samym, czym są dwie opływowe grudki niebieskiego cukru, pocętkowanego srebrem). Jak się nauczył pi, znaczy śli i pły...? No przecież! Warsztat, warsztat, warsztat, strzyżenie-golenie, strzyżenie-golenie. Czego? 13


Żywiołu, żywiołu. Żywiołu! Dój! Nie przedój! Zawsze, zawsze, o każdej godzinie, wszędzie, w polu, na ulicy, w domu, krowę oną, krowę poezji nad sobą masz. Masz nad sobą krowę poezji. Ramiona trysków ukróć. Gól. Strzyż. – Proszę państwa, sporo o tym mówiliśmy, nie będę się powtarzał. Dój. Nie przedój. Gól, strzyż. I naucz się wreszcie, proszę się nauczyć, pływać, ślizgać się. Inaczej grozi wam, państwu, popadnięcie w stan nawiedzenia. A lepsza jest bełkotliwość ukrócona niż wybałuszona. A poezją jest, poezją w stanie czystym, bełkotliwość nie zdojona. I tak dalej, każdy rozumie, nie? No. Nie. Jan Olik początkowo nie rozumiał. Krowa. Dój. Strzyż. Pły. Śli. Trzeba się było jednak gdzieś przylepić. Bo. Bo tak. Było tak. Przylepić, kręcić się, kręcić, kręcić. Wkupić się w łaski. Poszeptywanie, poszeptywanie. Poszeptywano aż daleko za klubem, że taki jeden wkupił się w łaski takiego drugiego poprzez umywanie podłóg jego. Od razu mógł wydrukować wiersze aż trzy. Musiał aż w łaski, bo doił, ale nie strzygł. I nic tu było po obfitych pseudonimach, po „idejachfiks”. A łaski były bardzo, oj bardzo nieprzystępne, i bardzo ustawione, ukółkowane bardzo wysoko. Przylepić. Bo. Bo tak. Jest tak. I będzie. Musisz. I koniec. Inaczej kopa w de. Po prostu: pojedynczy poeta jest jak pojedyncze źdźbło trawy na gruncie przeznaczonym dla trawy, a więc trawą nie jest. Nie jest traktowany jak trawa, czyli w tym przypadku jak poeta. Po prostu: chodziło o więź z poprzednim ustrojem, o to, aby ciągnąć dalej, co już się raz ustaliło jako tradycja, o kontynuację przylgnięcia jako zasady istnienia – napomknęliśmy o tym we wstępie. Podczas nauk, dawanych przez Mariusza Dariusza Janusza Cynadryka-Nadryka, bardzo niespokojnie zachowywał się poeta Orion ...ski, Jan Olik nie mógł zapamiętać tej bardzo długiej i bardzo skomplikowanej godności, inni też nie mogli, jakiś Szczepszczeszczykowski czy jakoś tak, otóż zachowywał się bardzo niespokojnie w tym sensie, że wwiercał się w swoje krzesełko (miał swoje stałe krzesełko), a następnie – będąc już w krzesełko wwierconym i obróconym tyłem do wszystkich – wywiercał z krzesełka, rozdrabniał, oparcie, rozdrabniał je na szczebelki, wreszcie 14


wykrzykiwał te same zawsze słowa, to jest zawsze tymi samymi słowami wkrzykiwał się w mowę Mariusza Dariusza Janusza Cynadryka-Nadryka – wstając i żywo gestykulując szczebelkami, i obracając się do wszystkich dwoma ćwierćprzodami (raz w lewo, raz w prawo, przy czym jego sweter, pomarszczony, to znaczy porowkowany jak śruba, zdawał się go samodzielnie wkręcać w ścianę z widzów i natychmiast wykręcać z tej ściany): – Proszę państwa, słuchajcie, to straszne, straszne, bo popatrzmy, mamy co, tylko N. N., mamy tylko N. N.! Tylko on jeden u nas dogania literaturę światową, poezję! Proszę, tylko N. N. wspaniale operuje tematyką wsi i seksu, cudownie łączy rozrodczość Matki Polki z cudowną rozrodczością polskiego krajobrazu! Słuchajcie, słuchajcie, co mówię! No! Ten N. N. nasz to po prostu cudowny poeta, poczytajcie sobie, gorąco polecam, naprawdę warto. Tylko on jeden dogania literaturę światową penetrując sielszczyznę własną, naszą, podnosząc sielszczyznę własną, naszą, do rangi uniwersum! Jego wiersze są po prostu ślicznie nagie, perfekcyjnie odwirowane z wszelkich przedpotopowych wyszukanych metafor. Nie ma tu śladów tak zwanej poezji w poezji, i to jest to! Bo, proszę państwa, bo po co poeta ma wciąż się plątać w zwałach metafor, w welonach, w tonach metafor! Grzęznąć w hałdach metafor! Dusić się pod wysypiskiem metafor! Poezja to jest prostota, prosty bolec, a nie jakieś rozwichrzone siano. Proszę państwa, od niego się uczmy. O, a jeszcze co! Nasz genialny N. N. bezbłędnie opanował technikę pisania z „i tylko” i „byłbym”. O, to jest to! I jest w tym wszystkim niezwykła antyaborcyjność każdej frazy, a to trudne przy tak skromnej formie bez metafor. Jest to wystrzyżona obfitość, rzekłbym. I jest to zarazem rugowanie neoprzypadłości proaborcyjnych z metafizyki, a więc forsowanie neotradycyjności – to jeszcze rzekłbym. Orion ...ski siadał (wypadał śrubą ze ściany widzów), rozdrobnione krzesełko na powrót mozolnie odrozdrabniał, scalał, wtykał szczebelki, a Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk przekrzykiwał echo mowy jego swymi wierszami o makreli z zanieczyszczonych mórz. I łzawiły oczy jego pięknie. Zawsze się to powtarzało. Ten dialog. I te szczebelki. I te łzy. (I to wypadanie śrubą ze ściany widzów).

15


A gdzie tak naprawdę przebywał ten genialny N. N., którego tak stale chwalił Orion ...ski, trudno było ustalić. Tak! Trudno było to ustalić. Czy jest on na sali, czy poza? Jan Olik poszukiwał go oczami, nosem, intuicją, nic z tego. Inni też poszukiwali. Podobnymi sposobami. I też nic. Jan Olik domyślał się, że to sprawka pseudonimu N. N. Taki pseudonim działa jak czapka niewidka. Skrywa, a jednocześnie ponad tłum wynosi. Genialny pseudonim. Genialny facet w ogóle. A owi, oni, znaczy ci dwaj, Mariusz Dariusz Janusz CynadrykNadryk i Orion ...ski, polecili na początek Janowi Olikowi opanowanie, to jest liźnięcie, techniki pisania z „i tylko” i „byłbym”. Bo po tym, jak trochę się ze sobą poprzekrzykiwali, zaraz podchodzili do siebie i po chwili rozpoczynali wspólną działalność oświeceniową w dziedzinie poezji. A ta chwila wyglądała tak: Orion zakurzał fajeczkę, Mariusz Dariusz zadymiał papieroska, brali sobie z barku wspólne piwko, stawali w kącie, chwilę poobserwowali salę, a zaobserwowawszy to i owo i poszeptawszy (szeptem ustalali strategię działania), zaraz wyruszali ze wspólną nauką w lud niedouczony. A nauczali sącząc biały duży kołnierz wspólnej szklanki. A nauczając i sącząc biały duży kołnierz swej szklanki naprzemiennie pieścili dłońmi śliczne, wonne, wysokie, połyskliwe, szczodre palto tego kołnierza. A pieścili czule i długo, aż duży biały kołnierz topniejąc, topniejąc, stopniał do dna, to jest do miejsca, gdzie się to palto tego kołnierza zaczyna. A wtedy chodzili w lud niedouczony z pustą szklanką. A wyglądało to, jakby chodzili w lud niedouczony po prośbie, jakby z prośbą o nowy duży biały kołnierz szklanki. I o to szczodre pod nim palto. Wonne, wysokie, połyskliwe, śliczne. Lub choćby o pół tego palta z jedną trzecią tego kołnierza. Dój! Krowa wisi nad tobą. Naucz się pły i śli. Strzyż. Gól. (Oczywiście to różnorakie ich chodzenie w lud niedouczony było przemożnie tożsame z żelazną zasadą śli i pły. Chociaż... W momencie chodzenia w lud niedouczony jak po prośbie o nowy duży kołnierz szklanki nad nowym szczodrym, wonnym, wysokim, ślicznym paltem tego kołnierza, lub choćby o pół palta z jedną trzecią tego kołnierza, przemożnie wkręcali się śrubami swetrów w oczy tych, co właśnie osiągnęli stan pły i śli, przemożnie kłuli ich kończyny 16


dolne śledziowymi ościami swych nogawek – w zasadzie trudno to wysłowić. Kłuli nogawkami pomarszczonymi, jakby zagrabionymi w poprzek, kłuli zmarszczeniami nogawek, a wreszcie sztyletami nogawek, nożami nogawek – byli postrzegani wyraziście, jakby po raz pierwszy w życiu i trochę niechętnie – już wyjaśnialiśmy we wstępie, w czym rzecz). Kobiety w ogóle się nie odzywały. Ani podczas nauk, ani po. Wśliźnięte i wpłynięte w siebie tak jakoś rozsądnie były. Jakoś tak skrycie zdawały się doić krowę. Krowę tę, poezji. Na jakieś takie nabolałe poezją wyglądały. Jakoś tak skórą całą wzdychały. I jakoś tak w nieokreślony wiek czy też we wnętrze nieokreślonego brzegu wzdychaniem wpływały. Nie miały wieku. Nie miały brzegu. Ich wiekiem, ich brzegiem było wzdychanie właśnie. I oczywiście całościowe nabolewanie poezją. „Nasze Safony”, tak je określano. Sporadycznie drukowano je w klubowym piśmie, rozwlekle godnościując. Ale rzeczywiście, uzwiewnione one były tym wszystkim. Długimi godnościami. Zwiewnie salą pochadzały. Zwiewnie schodami zwiewały. A głosu nie zabierały też jakoś tak zwiewnie. A złączone określeniem „nasze Safony” tak jakoś rozdzielnie zwiewnymi były. Aha. Czasem recytowały siebie, głosikiem, w Dniu Safon. (Aha. A to wszystko razem, ta zwiewność, ta kruchość głosu, ten szyk zwiewnościowy, to całościowe nabolewanie poezją, czyniło je jakby z założenia nie podatnymi na jakąkolwiek kostność i szelestność. Były one jak jedwabne szale, jak delikatne dymy, a najbardziej jak wspólna powierzchnia cichych wód, po której jak gdyby bez związku z ciałem sunęły ich stroje, którymi zwykły piestrzyć. Sunęły jak barwne ryby czy też jak plamy barwnych ryb, jak lekkie barwne opakowania czekoladek czy też jak plamy tych opakowań, jak cudowne plamy tylko – plamy jako takie, jak lśniące, słoneczne w pewnym momencie plamy).

17


4. Straszny dudek w poezji był Jan Olik, więc polecono temu dudkowi, Janowi Olikowi, liźnięcie techniki z „i tylko” i „byłbym”. Bo, uwaga, tu się zaczynają „schody poezji”. Dój. Gól, strzyż. A oprzyj się na szkielecie z „i tylko” i „byłbym”. Jako nowicjuszowi polecili to owi, oni, ci dwaj, Orion ...ski i Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk, wygi stare. Poradził sobie! A poradził sobie, a kuku! W ciągu może pół godziny, od razu na warsztatach, napisał na kolanie, napiętym, gładkim (na napięte gładkie kolano pod stolik wśliznął notes swój), dwa wiersze z „i tylko” i „byłbym”. W każdym wierszu było i „i tylko”, i „byłbym”. Szkielet zalecony. Pomyślał: o matko, o czym mam pisać. I wtedy wyczuł krowę dojną. Dwa słowa pomyślał: „dzień” i „noc”. Pomyślało mu się tak jakoś samo. Pomyślało się to jakby ciurkaniem mleka dokładnie w same usta. Przedtem też mu się „samo myślało”, ale tylko jakby tryskami deszczu, nie dokładnie, tego no, w coś. Tu pierwsze nauki nie poszły w las. Dój! Z dwóch słów udój, pły i śli. Trzymaj się, do cholery. Zdaj pomyślnie „schody poezji”, głupolu! Wyszło. *** dzień wiatr płacz i tylko blask zwisa byłbym nie spostrzegł ale ta jasność ten blask *** noc wiatr płacz i tylko ciemność zwisa byłbym nie spostrzegł ale ta ciemność to jądro Pokazał kolano z notesem i od razu został pochwalony. – Bracie, masz talent. Krajobraz, seks. Seks? Ach, miał jądro. 18


– Pisz, będziemy drukować. Słowo „jądro” uznali za seks. Nie o tym jądrze myślał. Ale mniejsza z tym. Będą drukować! Schody poezji migiem przełamane. Bez zbytniego dręczenia się ich umywaniem. Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że schody łamią się nie wiadomo od czego. I w tydzień napisał cały tomik wierszy z „i tylko” i „byłbym”. Tydzień tylko nad nimi siedział, tylko tydzień! Pomyślał: matko, o czym mam pisać, a natychmiast z wymion nad nim popłynęło w dół ku niemu obfite mleko. Udoił tomik jak trza. Dój, gól, strzyż. Ślizgaj się i pływaj. Tego tygodnia pojął, że pisanie wierszy to sprawa bardzo prosta, nie wymagająca wiele czasu. Trzeba tylko całym sobą od razu wchłonąć podstawowe zasady, wykładane przecież kawa na ławę. No. No. Jeszcze ważny jest element skupienia się na temacie. Wywołać wilka z lasu, to jest słowa z mleka, tego wysokokrowiego, to ważne jest. Temat. Postanowił, że jego tematem nie będzie żadna tam makrela z zanieczyszczonych mórz, żadna tam Matka Polka, a tylko to, co mu z wysokich nad nim wymion spłynie po wygłoszeniu tego: „matko, o czym pisać”... Czyli że tematem będzie brak tematu. I od razu mu się przy tym ułożył tytuł tomiku: „Bez tematu”. Tytuł przyciągający. Wymowny. Tajemniczy. Skromny. Nie nawiedzony. Prowokacyjny. Zawierający też w dwóch słowach odrazę do tych, co łupią tym swoim ważkim tematem czytelnika między oczy jakby byli bokserami, a nie poetami. Makrelą cholera od razu. A tu ma odrazę. Odrazę rozległą, choć lekką, oczywiście tylko aluzyjną. (Ma to! Posiadł od razu. Od razu stał się mistrzem aluzyjności niewyczuwalnej dla makrelistów. Stałe śli i pły czyni człowieka głuchawym. I dobrze. Owi, oni, ci – nie wyczują, ale wyczują inni. He, he). A ściślej rzekąc, to jest rzekąc ścisłością wziętą już spoza ścisłej potęgi tytułu, Jan Olik postanowił, co następuje: jeśli z dojnej krowy spłynie słowo „Polska”, tematem wiersza lub tomiku będzie Polska; jeśli spłynie słowo „mucha”, tematem wiersza lub tomiku będzie mucha; i tak dalej, bo tematem pojętym jako brak tematu może być przecież wszystko. I dowolnie rozłożone. Może przecież spłynąć temat różny na pojedynczy wiersz lub na cały tomik temat jeden. Jak postanowił, tak ściśle uczynił. Tematy spłynęły ku wierszom pojedynczym. Spłynęło słowo „widownia”, napisał: 19


*** na widowni gwizdy szyderstwa i tylko aktor tam manipuluje gestami Spłynęło słowo „Polska”, napisał: *** Polska ciągle między wrogami leży i tylko zapał rodaków po nocy się rozmywa Spłynęło słowo „ksiądz”, napisał: *** oj źle oj źle było i tylko ksiądz serdecznie po nocach zapraszał oj źle oj źle jest i tylko obawa czy ksiądz będzie po nocach serdecznie zapraszał Spłynęło słowo „stary”, napisał: *** stary rok dobry był byłbym nie zauważył ale Spłynęło słowo „mucha”, napisał: *** mucha tam na suficie 20


i tylko ta wielka cisza Z tego wiersza z „muchą” był bardzo zadowolony. Udany! Ech... Orion ...ski i Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk kazali wyrzucić. Za bardzo nawiedzony, za mało w nim śli i pły, otóż. Upierał się, że nie. Że to najlepszy wiersz. Uparli się, że nie. Że to najgorszy wiersz. Wyrzucił z bólem serca. To znaczy – wrzucił do szuflady. Może kto inny kiedy doceni. Może po śmierci? Śli i pły. Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że utrzymanie się w śli i pły bardzo trudną sprawą bywa. I odkrył, że schody łamią się nie wiadomo od czego i nie wiadomo dlaczego się nie łamią. Jeszcze co powiedzieli. Że wersy mu za bardzo wystają. – Proszę, tu wers krótki, a zaraz długi. Czy tak może być? Strzyż, gól! Aż złapali się za głowy obaj, Orion i Mariusz Dariusz. – Co pan robi! Przed drukiem trzeba to wszystko obciąć! Albo inaczej zapisać. Bardzo dobry tomik, bardzo zły zapis. Trzeba może jedno pod drugim bardziej? Sami zapisali mu jedno pod drugim bardziej. Tam, gdzie wystawało. Wiersz z „widownią” następująco: *** na widowni gwizdy szyderstwa i tylko aktor tam manipuluje gestami Taki zapis nazwali „sznurkiem”. Dopuszczalne staje się wtedy „lekkie wystawanie”. Ujęli więc wszystkie elementy „wystające” w „dopuszczalne sznurki”. – A w przyszłości sam pan musi wszystkiego dochodzić – rzekli surowo. – Hasło: „Nauk plus: dalej sam”. Rozumiesz pan? Nasze 21


nauki zawierają stały plus, i to jest ich wyraźny plus, że dalej człowiek musi sam. Nauk plus: dalej sam. Oto hasło nasze.

5. Tak! Jan Olik był bardzo wdzięczny za pomoc, mimo wszystko. Mimo potęgującej się w nim aluzyjności antymakrelistycznej, ogólnie – antytematycznej. I zgadzał się, że dalej musi sam. Przedtem, przed przylepieniem się, też musiał sam. Ale bez uprzednich nauk. Doił, ale nie strzygł. Nie śli i nie pły. Co wieczorem udoił, rano zdawało się kiepskie. Trochę bolało go serce po rozstaniu się z wierszem z „muchą”. Pojął: droga do gwiazd wiedzie przez lekki ból serca, który może spotężnieć. O, do diabła, to może spotężnieć. Z klubowiczów przeczytał tylko N. N. Tego N. N., który „dogania literaturę światową”, który „bezbłędnie operuje tematyką wsi i seksu”, który „Matkę Polkę zestawia z rozrodczym krajobrazem swojskim”, który „stwarza klimaty aborcji poprzez rugowanie przedpotopowych wyszukanych metafor, a mimo to uzyskuje klimaty antyaborcyjnego przepychu sielszczyzny”, który „jedyny jest i największy”. „Cudowny, po prostu cudowny”. Tego N. N. wycisnął z wnętrza barku, wypożyczyli. Cholera. Czy to rzeczywiście jest ktoś, czy wielkie cudowne zero? – zastanawiał się. Przedtem, jeśli coś swojskiego czytał, zaraz dostawał uprzedzonego oka. Swojskie literackie, poetyckie, zawsze przypominało telewizyjne wiadomości. Wyliczanki, srutut, bum-bum, trąb! Drewno drewniane! Trzeba przemóc oko uprzedzone – pouczali Orion ...ski i Cynadryk, sącząc biały, lecz już malusieńki kołnierz wspólnego piwka, wonnego palta, paltka. Pouczali tak na odchodne, to jest na odślizłe. Odstawiając wysączony biały duży kołnierz – w szklance zostawała tylko kreseczka wonnego palta, paltka. – Pamiętajcie! Przyjaciół czyta się okiem przyjacielskim. Trzeba przemóc naszą narodową cechę, oko uprzedzone! Bo co wynika? Z cechy tej? Niemożność wniknięcia. Wniknięcia! Rodacy nie wnikają w siebie, oto co mamy. Piekło polskie! Wieczne uprzedzenie do brata swego! Polskie piekło! 22


Na odchodne zostawiali najprzedniejszy kąsek nauk: połączony z figuralnością odchodzenia. Sztuka nauk o wnikaniu. Tak, to była ta sztuka. Bardzo długo dźwięczał jej akcent końcowy, jej gwóźdź końcowy, jej nie wbity do końca gwóźdź końcowy, nie wbity, ale jakby wbity, i mocno, w głowy ludu niedouczonego: oto przed progiem zostawało „wni”, oto za próg biegło „kaj”. I nauka ta zawisała w drzwiach. Tu „wni”, a tam „kaj”. I niczym oczywiście nie można było tego wywabić. Cudowna figuralność odchodzenia! Trudno to wysłowić. Zmieniali się w jeden gwóźdź. Wykrzykiwali jednogłośnie „wni-!”, potem przepoławiali się i zawisali trwale w drzwiach poprzez wykrzyknięcie „-kaj!”, choć już ich dawno nie było. A ten jeden gwóźdź cudownie rozmnażał się, niczym bomba rozpryskowa, i trafiał do każdej czaszki, i wołał ludzkim głosem „wni–kaj!”, a zarazem dźwięczał w drzwiach, już zamkniętych albo wciąż otwartych, czy też niedomkniętych. Naprawdę trudno to wysłowić. – Wnikaj, głupolu, to jest to! – zaszeptał do siebie Jan Olik. Zaszeptał do siebie z żarem, z pasją, z żarliwą pasją chęci poprawy, nauki nie poszły kolejny raz w las, zresztą akurat te nauki były przecież nie do wywabienia. Niektórzy jednak jakoś olewali to wnikanie, to „wni” i „kaj” (ale i ich olewano). Przewróciło się oko uprzedzone na drugą stronę, nieuprzedzoną. Bardzo wyraźnie to poczuł: przewracanie się oka, jakby to było dzieciątko w brzuchu czoła. On, facet, rodził! Rodził spojrzenie. Od tematycznej strony najpierw wniknął. W tego N. N. Pominął maestrię „i tylko” i „byłbym”. Sam to doskonale posiadł. W lot przecież. Co znalazł u tego N. N.? Członek, wzgórek, krocze, współżycie, obezwładnienie, ugniatanie, przygniatanie, zgniatanie, wilgotnienie, zwilgotnianie, masła ubijanie, maselniczka, korzeń, banan importowany, dziewanna, dziewanna jako banan polski, rodzicielka duża, rodzicielka tłusta, baba ślepa, baba ślepa, ale duża, szeroka baba (baba miski nieba), wąska baba (baba drogi i ścieżki), pozycja słup (chrząszcz na stromym, prawie pionowym zboczu trzystumetrowej góry), pozycja orkiestra (krzaki duże w krzakach karłowatych i odwrotnie), pozycja baran (dwa rogi w jednym krzaku), pozycja skrzypce (wiatru z wiatrołapem), pozycja maj (orgazm jako rozkwit). O, cholera. Kurne. Dobry jest ten N. N.! 23


Przeważył się Jan Olik w stronę zachwytu. Aż w podszewkę tych wierszy wszedł. I aż pod podszewkę. Szczególnie jedno sformułowanie mu się, o cholera, spodobało. U tego N. N. w co drugim wierszu „członek wilgotniał”. Wers członkowy, wyosobniony rozstrzelonym drukiem, jak gdyby fastrygował tomik. Trzymał go w kupie. I miało się wrażenie, że fastryga ta ślizga się i pływa. Aż lśni. Aż w oczach jak gdyby lśniło. Postanowił pójść tymi schodami. Zawarsztatować się en-enem dla wprawki. Warsztatuj się dla wprawki – mówiono w klubie. Wyszło. Wyszły wiersze. Dobre wiersze wyszły. Z dziurami. Dziury znaśladował. U tego N. N. wiersze miały dziury. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie, ale miały. Jakby rezultatem trysków z wymion wysokich. Czuło się je. I jeszcze się czuło, że autor wychlapnął się z siebie. Webrał z wymion wysokich mleko czystej poezji i wychlapnął się. Porządnie, czysto, prostokątnie. A no właśnie. Prostokąt. Autor jakby się wyciął wychlapnąwszy się. Jakby się wychlapnął i natychmiast wystrzygł się i zgolił. Prostokąt! Tu Jan Olik zrozumiał, że strzyż-gól znaczy prostokątem bądź! A dziury Jan Olik porobił w swych wierszach z wewnętrznych akapitów. Z akapitów wewnętrznych. Chciał, żeby były widoczne mocniej, prawdziwiej, szczerzej niż u tego N. N. Z akapitów wewnętrznych. Żeby prawdziwiej, mocniej, szczerzej były. Nie li tylko czute. I oto, co otrzymał: *** członek i tylko żarzą – głupi nic nie

zwilgotniał majtki się byłbym ja gdybym zauważył

*** bez współżycia nie ma życia 24


i nikt nie zabroni aby członek wilgotniał i wilgotnieje i wilgotnieje byłbym głupi gdybym nie pozwolił aby mi członek wilgotniał Pierwszy wiersz utrzymał w prostokącie, drugi rozwinął z prawej strony w schody. W świadome! Poprzez te schody pragnął zmusić czytelnika do powtórnego przeczytania wiersza. Oto oko kończy wiersz, wskoczy na schody i powędruje z powrotem do pierwszego wersu. Magiczny wiersz otrzymał! Zastanawiał się, czy nie za bardzo nawiedza czytelnika tymi dwoma wierszami. Czy się utrzymuje w śli i pły. Cieszył się z dziur, utworzonych z wewnętrznych akapitów. Dziury! Prostokąt! Magiczność! Ba. Bababu-rababu, ot co. Nauczyciele uznali, że są, te dwa, ogólnie rzecz biorąc, śli i pły, ale. Orzekli: przegadane one! Nie utrzymują formy prostokątnej, lekceważą sznurek. Forma prostokątna, bo z dziurami? Co to za prostokąt?! Sztuczny – i tyle! – Ja bym tu wziął długopis i tylko skreślał, skreślał – wzburzył się Mariusz Dariusz Cynadryk-Nadryk. – Ja też – zawtórował krótko Orion ...ski. – Dobrze jednak, że pan chociaż zaintonował ten prostokąt. Że chociaż go wymruczał. Ale. – Ale odkrył pan zjawisko prostokąta – Orion – i co? Przecież nie w pełni! Sknocone! – Prostokąt zaintonowany, mruczanka, to jeszcze nie prostokąt – Cynadryk. – To tyle, co gadany prostokąt. Prostokąt gadany to jeszcze nie prostokąt. – Gól, strzyż. Skreślaj! – owi, oni, ci dwaj, chórem. (Chórem dwuosobowym, lecz wzmożonym, jakoby dzwonami ze wszystkich liści z czterech dębów). – Jeszcze bardziej przegadane wiersze ma N. N. – Jan Olik próbował bronić się, niezręcznie, ostro naciągając rzecz. (Safonowym głosikiem).

25


– N. N. to N. N., on już miałby prawo do tego i owego – ucięli dyskusję – miałby, ale utrzymuje się w prostokącie lub sznurku! (Owi, oni, ci dwaj, chórem. Jak wyżej). – Jak to nie utrzymują moje prostokąta, kiedy utrzymują, utrzymuje pierwszy wiersz, a drugi w świadome schody skacze! – wciął się w uciętą dyskusję Jan Olik. (Mimo wszystko Safonowym głosikiem). – Ale pierwszaczek nie może sobie pozwolić na eksperymenty! Prostokąt masz pan sztuczny, zdziurawiony i porąbany! Po co te ozdóbki, ornamenty?! – krzyknęli oburącz. (Oburącz i dzwonami ze wszystkich liści z czterech dębów). Okazuje się, że można krzyczeć oburącz. Omal nie wyłupili oczu Janowi Olikowi tym krzykiem oburącz. (Oburącz i dzwonami ze wszystkich liści z czterech dębów). Trafił w zły humor ich. Po podobnych krzykach, było ich więcej i nie tylko w stosunku do Jana Olika, wykonywanych podwójnie oburącz (plus dzwony ze wszystkich liści z czterech dębów), następowały długie chwile męczącego milczenia. W takich chwilach Orion odrozdrabniał rozdrobnione krzesełko swe, scalał, ale nie jak zwykle, nie w miejscu – odrozdrabniał chodząc z krzesełkiem po sali, ciągając po sali swoje krzesełko, oczywiście musiał przedtem dokonać rozdrobnienia – rozdrobnienia dokonywał jednym celnym ruchem palca, a jego palec w takich chwilach przypominał żelazny bolec – tak był twardy, stanowczy. A Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk szedł błąkać się po korytarzach, po schodach, po wyścielonych z własnego organizmu skrzydłach. Od czasu do czasu wracał z pobłąkań i pomagał Orionowi przy krzesełku. A odrozdrobniwszy się i pobłąkawszy, podchodzili do okaleczonego ich gniewem, poklepywali, pocieszali oburącz, oburącz pokazywali, jak wygląda sznurek, dojenie, strzyżenie, golenie i prostokąty – jeśli ktoś samodzielnie oczywiście wpadł na to, że strzyżgól równa się prostokąt. Oburącz tonowali uprzedni gniew (już nie było bicia jak w dzwony we wszystkie liście w czterech dębach). I takim sposobem, już stonowanym, pouczyli Jana Olika, to jest pouczyli, dodając elementy pocieszeń, czyli pouczyli pocieszając czy też pocieszyli pouczając:

26


– Słucha pan, talent ma, to nie ma go co rozmywać, ot tak, na duperele. Wiek wymaga surowości tworzywa, pły i śli, umiar zadbany, elegancja surowa, słucha, trzeba sznurkować, prostokątnić, słucha, a jak się zapożycza, a ty, pan, zapożycza, to, słucha, słuchaj, słucha pan, trzeba także śli i pły, w umiarze zadbanym, sznurkować, prostokątnić, dój, gól, strzyż. Skreślaj! Schody świadome! Panie, słucha pan, pana schody to nieświadome schody! A raczej świadome wydruczenie się w łamaniec. Chyba że chce się pan druczyć, a nie drukować. Czy pan kiedy widział chleb wycięty w schody?! Wiersz to nie tort, to chleb. Wiersz się drukuje, a nie druczy. Kształt trzymaj. Skreślaj! Pochopny kit pan wciska, schody! Co to, wystrzyganka? Umiar. Umiar zadbany. Tego dnia, kiedy pouczyli go oburącz (i poprzez bicie w dzwony dębowe), a potem pouczali pocieszając czy też pocieszali pouczając, Jan Olik zrozumiał, że do literatury nie wejdzie się inaczej, niż poprzez gniew nauczycieli. I że schody ni to się łamią, ni to się wcale nie łamią.

6. Jan Olik przeczytał całego N. N. I tomik zatytułowany „Słońce na niebie”, i tomik „Niebo bez słońca”, i tomik „Słońce i niebo”, i tomik najnowszy – „Wilgotny członek nieba”. I ponownie przeczytał już raz czytane, to był tomik „Wilgotny członek ziemi”, ten z dziurami. Nowe tomiki wycisnął z głębi barku, oburącz. Oburącz mu je wypożyczyli. („Ptak!” – tępo zadźwięczały kolumny barku i wykonały jeden krok do przodu i jeden do tyłu). A ten tomik, co go już raz czytał i zwrócił (chodziło o ten podziurawiony członek), otrzymał jak strzał, jak pięść – prosto w twarz z rąk czworga. A nie za bardzo chciał, bo przecież już wnikał. – Już przecież wnikałem! – O nie, proszę pana, źle pan wnikał, trzeba jeszcze raz. Aż do skutecznego skutku. Bo skutek musi być skuteczny, i to w nadmiarze, a u pana nie jest nawet jako igła. („Ptak, ptak, ptak!” – kolumny rozgadały się, lecz pozostały nieruchome).

27


I przeczytał wreszcie wiersze Mariusza Dariusza Janusza Cynadryka-Nadryka i Oriona ...skiego. Cynadryka – „Wyruszanie po słońce na niebie”, Oriona – „Ruszanie słońca na niebie”. Wycisnęli się z barku, podarowali się. (Kolumny za każdym razem, kiedy ktoś sięgał po tomiki, wydawały tępy dźwięk – „ptak!” – i często wykonywały jakieś kroki, a niekiedy nawet zdawało się, że wykonują dwa kroki ku sięgającym, i że zaraz kopną sięgających lub z nimi coś zatańczą, coś powolnego, tradycyjnego, jednak tym razem pozostały bezgłośne, wręcz krzycząco ciche, i nieruchome). Tak, rzeczywiście. Wszyscy trzej utrzymywali się w prostokątach, ewentualnie w sznurkach. Ale. O, tak. Tu też było pewne ale. Jan Olik wykrył, że jeśli u N. N. wiersz idzie od początku do końca, to ten sam wiersz u Cynadryka idzie od końca do początku, a u Oriona tenże wiersz idzie od środka do końca, a następnie od początku do środka. Bardzo bezwstydna jednakowość. Nachalnie wręcz bezwstydna! Dla przykładu. Oto wiersz N. N. z tomiku „Wilgotny członek nieba”: *** wilgotny c z ł o n e k nieba powiewają szaty chmury stado ptaków... o p a d ł o na g u m k ę łączącą słupy i tylko h i s t o r i a: a c h! przetacza się z h u k i e m A oto wiersz Cynadryka z tomiku „Wyruszanie po słońce na niebie”: *** przetacza się z hukiem historia nasza: krwawa na gumkę łączącą słupy opadło stado ptaków... i tylko wilgotny członek nieba 28


twardo stoi na straży! O, makrelo! ważna rybo ma z zanieczyszczonych mórz! Proszę bardzo, wreszcie wiersz Oriona z tomiku „Ruszanie słońca na niebie”: *** powiewają szaty chmury i tylko wilgotny członek nieba twardo stoi na straży! przetacza się z hukiem historia nasza krwawa! na gumkę łączącą słupy opadło stado... ptaków! Więc tak to! Przegadane nie są, widzi. Prostokąt bardzo prostokątny trzymają, widzi. Sznurek widzi też, gdzieniegdzie sączy się równiutko, na przykład u Cynadryka: wisi mi wszystko i tylko makreli żal Ale. Ale, ale! Ale, ale! Hola, hola! Ale: hola! – Czy śli i pły polega na śli i pły w tym samym? – przemógł w sobie pokorę pierwszaczka, spytał (już nie Safonowym głosikiem, już normalnie, normalnym głosem) przybywszy na warsztaty po wniknięciu. – W tym samym w sposób tak widoczny i bez żadnych przeparafrazowań? Bezwstydnie jednakowo? Aż do bólu kości 29


jednakowo? Czy wiersze to bliźnięta jednojajowe? Sturaczki? Czy to może sturaczki? – Oczywiście! – odparli chórem Cynadryk, Orion i jeszcze ktoś. (Też już normalnym głosem, już bez wizgów dębowych, choć ciągle chórem, czyli nadal poprzez wyraz szerszego uświadomienia w temacie, poprzez wzmożone głoszenie wyrazu nabycia niezbędnych doświadczeń przez więcej osób niż jedna, czyli poprzez ogłoszenie wyrazu przynależności do klasy poetyckiej lepszej, pełnej racji, bo bardziej zmasowanej). Ale któż to był ten trzeci? Czyżby dał głos N. N.? Jan Olik chciał pojmać wzrokiem tego kogoś, ale on mu się wyśliznął. – Oczywiście! Mamy wspólną krowę poezji, rozumie pan? Rozumisz? Dój, nie przedój. Pły i śli. Niby jednakowo, a niejednakowo. Rozumie pan? Doi pan mleko niby własne, a nie własne. Wyraża pan swoje ja, a jednocześnie ja zbiorowe. Uprostokątnić się! O, to jest to! Gól, strzyż, skreślaj. Ostatecznie sznurek. Nauk plus: dalej sam. A, o! Zapomniał pan o wnikaniu nieuprzedzonym! W brata swego. No i tego no. Nauk plus: dalej sam. Pan zapomniał, że ma pan iść dalej sam! Pan nie wykrył, że wnikanie w brata swego ma być nieuprzedzone! No tak. Rzeczywiście. Tego dnia Jak Olik zrozumiał, że oko uprzedzone mu wyłazi. Wyłazi mu uprzedzone oko. I że przemóc je będzie bardzo trudno. Ale to jeszcze nie wszystko. Wydrukowali, to jest opublikowali mu jednak tomik. I te dwa wiersze z „wilgotniejącym członkiem”. Nie wiadomo nawet kiedy. Nie było, a już jest! Już jest. Jest nagle tomik. W sztywnych okładkach podobnych do parapetów w klubie – we wzory i barwy, jakie ma serek pleśniowy. I niemal tak samo grubych jak ten serek, czy nawet jak te parapety. Jednak. Okazało się, że intuicyjnie wyczuł „pożądaność członka” i że sprawnie użył wszystkich innych „pożądaności”. Tak. „I tylko”, „byłbym”, „sznurek”, prostokąt i „członek” nazwali „pożądanościami”. Te dwa z „członkiem” wiersze dolepili na końcu książeczki pt. „Bez tematu”, uformowawszy je w „sznurek”. Cieszył się jak dzieciak. Jestem poetą z książką, cha! Ha! Poetą! Mimo wszystko. Mimo niejakiego iskrzenia na styku mistrz – uczeń. – Oto ma pan swoje dwadzieścia egzemplarzy, a oto, proszę, pismo nasze, numer nowy. 30


Usiłował dopytać się, ile w ogóle wynosi nakład tomiku „Bez tematu”. No i się dopytał! Ktoś szepnął: – Nakład u nas zwyczajowo wynosi dwadzieścia egzemplarzy... Szepnął i się z oka Jana Olika błyskawicznie wyśliznął. Safony. Wreszcie dały głos Safony: – Czy podaruje nam pan swoje cudowne wiersze? Tak? To poprosimy o autograf. (Oplamiły go barwnie ze wszystkich stron. A głosy ich były jak dźwięczne cięcie kartek, przy pomocy oczywiście nożyka do papieru, jeśli można wyobrazić sobie dźwięczność tej czynności). Wyprosiły po dwa egzemplarze dla każdej (zaniosą sąsiadkom). Zostało mu osiem. Podszedł do dwójcy nauczycielskiej, spytał: – Zaraz, to się tomików nie rozpowszechnia poprzez sieć księgarni? Odparli (oburącz i ponadto tym razem jak przez głuchą tubę z jednego liścia dębowego, raczej spokojnie): – Oczywiście, że nie! Wysyła się pięć egzemplarzy krytykom. Chodzi o to, żeby książka została zauważona. Proszę, tu ma pan listę pięciu krytyków. Naszych, zaufanych. Rozumie pan? My wnikamy w nich, a oni w nas. W ten sposób tworzymy łańcuszek poezji. No? Nie cieszy się pan? Mamy świetną organizację łańcuszkową. Literatura żyje! Tworzymy ją my, pan tworzy. Nasi krytycy też piszą wiersze. A do wiadomości ogółu podadzą oczywiście, że książka osiąga właśnie olbrzymi nakład. Chodzi o atmosferę, rozumie pan? Atmosfera wokół dzieła ważniejsza jest od nakładu. Co wyrzeknięte, to święte, nie? No. Noo... Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że lepiej wejść do literatury tędy owędy niż niktórędy.

7. Pismo nosiło tytuł „Pisemko”. Składało się z dziesięciu stron. Drugą, trzecią, czwartą i piątą stronę szczelnie wypełniały wiersze Cynadryka i Oriona. Oni redagowali pismo. Na ostatniej stronie ściskali, albo i nie, wiersze Safon. Jeśli akurat nie ściskali, to tę stronę wypełniali rysunkami jakiegoś fo-fo (kto to jest, ten jakiś fo-fo, Jan 31


Olik nigdy się nie dowiedział; ten jakiś fo-fo ni to rysunkował, ni to fotografował – jego rysunki były roztarte czy też rozmydlone dokładnie na całą stronę). A na pierwszej eksponowali N. N. Janowi Olikowi dawali stałe miejsce przed Safonami (jeśli były akurat ściśnięte, a jeśli nie, to przed rysunkami tego jakiegoś fo-fo). Przed Janem Olikiem, przed Safonami (ewentualnie przed rysunkami tego jakiegoś fo-fo) i po redaktorach stałe miejsce mieli pozostali członkowie klubu, a Jan Olik był umieszczany na szarym męskim końcu, bo jako ostatni przybył do klubu, a po nim nie przybył na razie nikt. Druczono ten cały środek, to jest publikowano naprzemiennie, partiami, sznurkiem, niekiedy w alfabetycznym porządku. Pismo „Pisemko” zwało się nieregularnikiem. Ukazywało się jakoś fanaberycznie, a to w sposób narwany – trzy razy w miesiącu, a to w sposób leniwy – ze dwa razy lub raz na pół roku. Miało nakład siedemdziesięciu czterech egzemplarzy, to po dołączeniu Jana Olika do klubu. Rozdawano je po jednym dla każdego członka. Pięć egzemplarzy rezerwowano dla pięciu krytyków. A wiersze tu umieszczano tylko te, co przedtem lub równolegle ukazywały się tomikami. I oczywiście również te, co zostały odczytane na warsztatach, a potem w domu ulepszone. „Pisemko” mimo objętościowej szczupłości wyglądało dość potężnie – druczono je, to jest drukowano (drobną czcionką, aby weszło więcej materiału) na bardzo grubym, prawie tekturowym jasnoszarym papierze formatu A4. Zadrukowywano również wnętrza okładek, robionych z tektury czterokrotnie grubszej niż papier środka i intensywnie białej – lśniącej jak śnieg, to jest bijącej po oczach jak śnieg w słoneczny dzień. N. N. znajdował się na wnętrzu tytułowej okładki, Safony – na wnętrzu okładki tylnej. Obie pozycje stanowiły chyba rodzaj wyróżnienia. Tego N. N. też ściskano w podobny sposób, jak ściskano Safony – ściskanie miało chyba świadczyć o natłoku rezultatów twórczości w postaci wierszy. (Mówiono, że N. N. „zapoczątkowuje”, a Safony „zaakcentowują”). Zauważył: nikt nie czytał pisemka w całości. Przeglądali, owszem. Ale tylko własne wiersze chłonęli z zapamiętaniem. Wślizgiwali się w nie i wpływali, a świat przestawał wtedy istnieć. Namacalnie wręcz to się czuło: świat przestaje istnieć, kiedy poeta własne wiersze chłonie, już wydruczone, wydru, opublikowane. Piękne zjawisko. 32


On też tak robił. Swoje chłonął z zapamiętaniem. A kiedy po raz pierwszy tak chłonął, z tym zapamiętaniem, co świat unicestwia, to pojął: przyjemnie popatrzeć na samego siebie z łamów. Człowiek jakiś taki podparty. (Już wiedział, że inaczej czyta się wiersze z własnych tomików – jakby wsiąkając, jakby się gubiąc, jakby wypadając z czegoś dużego w coś małego, tak – wszystkie tomiki poetyckie są zawsze takie małe, tu – czytał jako podparty). Tak. Inaczej czyta się siebie z łamów. Zwłaszcza z łamów tak dużego i grubego formatu, jak „Pisemko”. Nie wysłał tomików krytykom. Postanowił, że wręczy je osobiście, oni przybywali do klubu, pozapiątni też, liczni, i też zostawi orionom, aby oni piątnym tego. Jeśli w razie czego on nie tego. Ustalił się żartobliwy żargon odnośnie krytyków, nazywano ich „piątnymi” i „pozapiątnymi”. Jan Olik oczywiście też używał tych określeń. Odbił na ksero tomiki, rozmnożył do sztuk znowu dwudziestu. Mieli w klubie ksero. Zauważył, że ono dla wielu w ten sposób, rozmnażający, pracowało. Obsługiwały je Safony. Przyjemny dźwięk wydawało to ksero: lecącego na skrzydłach pociągu, popiskującego przy tym, niby piesek proszący o wyjście, a zdominowany przez swego pana – popiskiwanie było wizgliwe, ale uprzejme. A niekiedy ksero popiskiwało łagodniej, jak nisko latające jaskółki, co właśnie bardzo łagodnymi piskami zwiastują duży deszcz. Tak. Klubowe ksero najwyraźniej było stworzeniem żywym. I lubianym przez wszystkich, wręcz kochanym. Jan Olik też je polubił, wręcz pokochał. Rozmnożone na nim tomiki nie miały okładek, trudno. Strony spiął ładnie, równo. Dobrze jest. Krytycy przybywali jako poeci też. Tak. Byli poetokrytykami. Brali tomiki z klubu, zostawiali swoje. I pisemka swoje zostawiali. Też mieli u siebie podobne kluby – Umiar, Zamiar, Alternatywa, Perspektywa, Klasa, Nasza Przyszłość, i podobne pisemka – „Nuta Głębi”, „Pisemko Nasze”, „Atrakcje”, „Trakcje”, „Poezja Prawdziwa”, „Prostokąty”, „Teraz poeci”, „Przeciw prozie”, „Sznurki i Sznury”. Miały być recenzje. – To my, tego, wam, wy nam, tak? Jan Olik nigdzie nie widział obiecanych recenzji. Ani o sobie, ani o innych klubowiczach. Przede wszystkim o sobie poszukiwał. Przeglądał uważniej kolejne „Pisemko”, pisemka kolejne, nic. 33


A przecież powręczał. Piątnym, pozapiątnym, orionom też, żeby oni też, zgodnie już ze swoim rozeznaniem, powręczali. Mówili, że powręczali. Poetokrytycy wślizgiwali się i wyślizgiwali, wpływali i wypływali. Może to nie byli ci, co trzeba? – zatrwożył się. Nie, to byli ci. Co prawda powręczał i zwiał. Z przejęcia zwiał. Poetokrytycy przybywali pojedynczo. Wręczał i zwiewał. Wręczanie było koszmarnym wysiłkiem. Duchowym i fizycznym. Jak wręczyć osobie, która ślizga się i pływa? Była, jest, a już jej nagle nie ma? No i trzeba było zdobywać się na odwagę. W stosunku do osoby bardzo ważnej, w dodatku mistrzowskiej w śli i pły. Trzeba było nie tyle wręczyć, co wśliznąć, wpłynąć w coś. W co, w kieszeń? Jak łapówkę? Omijając ręce? No właśnie omijając. Oni mieli pozajmowane ręce! – wciąż coś komuś tłumaczyli oburącz. (W dodatku z reguły byli powystrajani w garnitury osobliwego rodzaju: twarde jak skalny natrysk, śliskie jak natrysk wypolerowany, i chyba bez zapięć, i chyba bez kieszeni! Byli tymi garniturami oblepieni szczelnie! Jak poemaliowani czy też zatryskani nimi na ciemno. Nie było żadnego wejścia, żadnej szczeliny, żadnego pęknięcia. Były to garnitury nieprzystępności dobitnej, nieprzystępności najwyższego stopnia. Były cechą charakteru. Nawet szczęki mieli jak gdyby zrośnięte ze swymi garniturami). Każdy klubowicz marzył o wręczaniu. Gdyby każdy za każdym razem wręczał, to jeden krytyk miałby sześćdziesiąt dziewięć tomików do dźwigania. A oni, ci wszyscy krytycy, wyślizgiwali się i wypływali z chudymi teczkami. Gdzie się podziewały wręczone tomiki? Mimo wszystko jakoś je wręczał. I pozostali też jakoś wręczali. Podczas wręczania nigdy nie przyglądał się twarzom poetokrytyków. Patrzył w dół na swoje buty. (Zauważał oczywiście szczelność, twardość i śliskość ich garniturów oraz dobitnie nieprzystępną całą tę ich jednię szczęko-garniturową). I wręczał zazwyczaj poprzez nagłe wypchnięcie tomiku przed siebie. Niemal na oślep. Czasem wręczał w rozgestykulowany oburąk, żartując potem sam sobie, że wręcza w gestykulak. Tak. On czasem tak wręczał. I zazwyczaj zaraz zwiewał. Nie zwiewał daleko. Zwiewał w kąt wyjściowego korytarza. Stamtąd obserwował teczkę wychodzącego. Zawsze była chuda. Przegapiał niekiedy całe spotkania. Wręczał niekiedy zaraz na początku, jeszcze przed spotkaniem. Chyba wyglądali jak bracia, jak pięcioraczki. Pozapiątni jak sturaczki. No tak, ale w gruncie rzeczy patrzył tylko na swoje buty i na ich teczki. 34


No i na ten, na ich gestykulak. Czuł jednakże współudział, czuł, że tomik wciągnęło. (Próbował słupołazić bardzo uważnym okiem po ich garniturach, ale opadał, oślizgiwał się w dół ku swoim butom, potem wznosił się nieznacznie – jedynie ku ich teczkom). No nie wie, co jest. Tomik przecież wciągnęło, wciągało, czuł to. To syndrom ruchomego centrum – wyjaśnili Cynadryk i Orion. – Recenzja oczywiście pojawiła się, ale musi się wyśliznąć, rozumie pan? Noo, ruchome centrum, rozumie pan? Jak się mówi, że recenzja była, to znaczy, że była. Jak się powie, że będzie, to znaczy, że będzie. W centrum. W nowoczesnym centrum, które się przemieszcza, które jest nieuchwytne. Sam pan wkrótce pojmie, w czym rzecz. Recenzje publikuje się w jednym egzemplarzu. Pismo liczy wtedy jeden egzemplarz. Nasze pismo i pisma innych poetów. To pismo wydawane między właściwymi numerami pisma. Pojmuje pan? Ruchome centrum! Przekazuje się nadnumer w liczne ręce. W liczne ważkie umysły. Z biurka na biurko. Centrum ma się ślizgać i pływać! No tak po prostu jest! Trzeba się z tym pogodzić. Proszę pana, pan się nie przejmuje centrum i recenzjami. Rób pan swoje, pisz. Dój, gól, strzyż. Pły i śli. Nauk naszych plus zakonotuj: dalej sam. Zakonotuj ten plus: dalej sam. Wnikać w przyjaciół. Pożądaność członka, no i tych innych rzeczy. Pilnuj pan tego, tych umiejętności używania naszych pożądaności. Masz pan talent przecież, nie gub go pan. Reszta sama się załatwi. Strzyż! Prostokąt! Proszę wziąć pod uwagę jeszcze jedno. Jesteśmy enklawą łagodnego przechodzenia z ustroju do ustroju. Rozumie pan? Z każdego do każdego. Stanowimy dla świata wzór przechodzenia. A świat obecnie wciąż zmienia ustrój, to tu, to tam. Ustroje są ruchome obecnie. Każda władza co cztery lata wprowadza inny ustrój. Co cztery albo i częściej. I nieco rzadziej oczywiście. Musimy się rozmydlić, aby się nie rozmydlić. Ruchome centrum, to jest to! Wspólna dojna krowa naszej poezji. Nasze prawo do niej. Dój. Nie przedój. Rozmydlaj się. Nowa jakość w starej. Stara w nowej. Rozumie pan? Postmodernizm a my. Od razu ślizg w nowe. Łagodnie, ale stanowczo. Dojna krowa, mleko, nie utop się, mydliny, rozmydlanie się. I tak dalej. Nie trzeba nawet rozumieć. Trzeba czuć. Czuć od razu absolutnie wszystko. Wielość arterii poziomych, pionowych i pokręconych. Hulaj dusza, piekła nie ma. Hulaj dusza, piekło jest, wkoło nas. Ale. Ogień zalany mlekiem. O, to jest to. To też jest to. Każdy ogień zalewamy mlekiem. Ogień naszego piekła, co 35


wkoło nas. Rozumie, wyczuwa pan? Zalewamy mydliną ogień naszego piekła. Mydlina następnie jako łyżwa. Lub narta. Wio! Ślizg! Nie wyczuwa pan tego?! Robimy z naszej mydliny łyżwę lub nartę. Mydlina jako metoda. Wio! Ślizg! Niepalna oczywiście mydlina. Postanowił Jan Olik, że wszystko spokojnie w domu przemyśli, popracuje, opuściwszy warsztatów kilka. Czy może? Może, choć nie za bardzo. Ostatecznie może. Mógł! – Pły! Zadzwonimy, zadzwoni klub, jeśli warsztaty stanowić będą następny próg. Jeśli trzeba będzie pokonać następną barierę warsztatową. Prostokątnie, na przykład, odsączyć poezję od poezji, stojąc już stopień wyżej. I temat. Może nam jakiś temat świeży przybieży. – A świetnie pan to pokonał – Orion. – Temat jako brak tematu. Wszedł, aha, pan w temat jak w kamień. Przeniknął pan kamień. – A tego no – Cynadryk – po prostu świetnie pan tu pły i śli. Temat jest, a jakby go nie było. To świetne, świetne, po prostu śli i pły w tym jest bardzo udane. – No ale te dwa o członku pan przegadał – Orion i Cynadryk oburącz. – Trochę, a jednak przegadał. Przedobrzył formalnie. Wyfrymarczył. Nie można w stu procentach wniknąć nie ucząc się tego latami. No ale, niech tam, zamieściliśmy w końcu na końcu. Bo ma słuch na „i tylko” i „byłbym”. No i tego, stawiamy na słuch. I pożądaność członka pan zsłuchał. I recenzja jest. Są. Rozmydlaj się pan wreszcie. Naucz się wreszcie pan niepalnej mydliny jako metody. Przystań pan na taką, niepalną, mydlinę jako wszechobecną metodę. Nacynadrykowali i naorionowali. Dwugłosem, czterookiem, dwuokiem i oburącz. I czterorącz razy dwa. (I trochę jak z dębu, to znaczy trochę jak przy pomocy rozgałęzionych konarów i gałązek). Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że jak coś nie jest, to jest. Nie mógł jednak zrozumieć istoty mydliny jako mydliny niepalnej.

8. Długo Jan Olik nie czekał. Zadzwonili. Nie, nie Cynadryk, nie Orion. Ktoś tam. Dwóch było ich. Chyba wyszarpywali sobie 36


słuchawkę, a być może trzymali ją pomiędzy głowami i mówił raz ten, raz tamten, chyba też dwugłosem, nieważne. W każdym razie było ich dwóch. Zawiadomili, że tomiki zostawione do nowego pójścia, poszły już. Przynajmniej taką informację uzyskali od Cynadryka i Oriona. O, właśnie, to nie byli Cynadryk i Orion. I że recenzja się pojawiła w ruchomym centrum, że poszła tam, gdzie trzeba, żeby poszła. Znaczy wśli i wpły. Że od nowa prześliznęli się po hasłach dnia. MĘŻCZYZNA A TWARDY SŁOWIK. KOBIETA A KWIAT WIECZNY. Że rzucono hasła nowe. SPODNIE A SUTANNA. ŁAŃCUSZEK A MYDLINA NIEPALNA. Że Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk jak zwykle czytał swoje wiersze o makreli z zanieczyszczonych mórz. I żeby przyjść na warsztaty, bo przyjeżdża poetokrytyk ze stolicy, Kakaemwużet. Ten piątny. Kakaemwużet! I będzie nowy próg, stopień, nowa bariera do pokonania. Pytali, czy napisał co. – Nie. – Nie? – No, jakoś nie. Zmarnotrawił czas. Rozmyślał o wychlapnięciu się w udany prostokąt. I o tym, że jak coś nie jest, to jest. Pły i śli we własnych myślach, nie doszedłszy do niczego ważnego. Oznajmił to słuchawce. Zaczynał rozumieć istotę mydliny jako mydliny niepalnej. To chyba jest nowoczesny rodzaj odporności na niepowodzenia twórcze – tak to uchwycił. Oznajmił to słuchawce. Zatrzeszczeli, że to jest to. Jeśli poeta nie dochodzi niczego ważnego, to to jest to szczególne to. Wie, że nie wie nic. To to jest to szczególne to. Cieszą się, że posiadł w tak krótkim czasie to szczególne to. A co do mydliny niepalnej, to też się cieszą, że w tak krótkim czasie pojął tę rzecz. I poprosili, trzaskami, aby już więcej nie podejmować tematu mydliny niepalnej. Niech pozostanie tak, że kto wie, ten wie. – Tak, rzuciliśmy hasło „Łańcuszek a mydlina niepalna”, ale i tak tylko jednostki wiedzą, w czym rzecz. Wszyscy słyszą, ale niektórzy wiedzą. To nie Orion dzwonił, i nie Cynadryk, więc kto? Jan Olik nie rozstrzeszczył, kto. Wyśliznęli się – trzeszcząc. Na początku rozmowy 37


wśliznęli się w ucho razem z trzaskami umiarkowanymi. Szybkimi długimi godnościami razem z trzaskami umiarkowanymi. Po chwili zaczęli trzeszczeć bardzo, ale to bardzo nieumiarkowanie – jakby skwierczeli na ogniu piekielnym. No i nie roztrzeszczył, kto tak skwierczał. W klubie był przedpotopowy telefon, jakich już nigdzie nie było – z tarczą do kręcenia. I sztukowanym kablem, który ciągle skręcał się, przecierał i rwał. Sumki i sumy od prezydenta i wojewody szły na tomiki, nie na lokal. Prezydent i wojewoda wychodzili z założenia, że poeci mogą pracować i egzystować w każdych warunkach, nawet bez telefonu, nawet w samych skarpetkach na mrozie. Dbali ponadto o dotowanie alkoholi. Uważali, że alkohol spaja poetów i wyzwala w nich ducha natchnienia. I niczego tu więcej nie potrzeba. No to lśnił przede wszystkim barek. I wszyscy skwierczeli przez przedpotopowy telefon. Jednak gwoli sprawiedliwości, musimy dodać, że sumy i sumki od prezydenta i wojewody szły też na czynsz, ustalany zresztą przez te władze, bardzo wysoki po zejściu starego ustroju i wieku – tym czynszem, w przeliczeniu rocznym, można byłoby nakarmić i ogólnie utrzymać wszystkich bezrobotnych w mieście, czyli 29% ogółu mieszkańców. Lokal był w połowie własnością miasta, a w połowie województwa – środek własności przebiegał prostą linią przez sam środek lokalu, przez sam środek wykładziny barwy malinowej – pięknej barwy wędlin z Morlin. Przedpotopowy telefon też był starannie podzielony na pół. Gwoli jeszcze jednej sprawiedliwości, trzeba dodać, że te podwójne władze sponsorowały w całości rachunki telefoniczne – w ramach sprzyjania poetom w strasznych czasach, kiedy się stary ustrój już posypał, a nowego na razie nie było. Kiedy stary wiek się posypał, a nowy jeszcze się nie rozwinął. Z telefonów komórkowych nie korzystano w klubie. Oczywiście wystarczał telefon dotowany, choć skwierczący. Dobrze jest. Poszedł na tego ze stolicy. Tego jednego z pięciu, piątnego. Kakaemwużeta. Poeta, Kakaemwużet, poetokrytyk, ten piątny, przybyły do ich Umiaru ze stolicy, był bardzo czupryniastym poetą, poetokrytykiem. Włosy opadły mu na czoło kępą straszną, nie odgarniał. Strasznie się rozczochrał podczas recytacji swych wierszy. (Miał na sobie ten nieprzyjemnie szczelny garnitur, szczęko-garnitur, 38


charakterystyczny dla krytyków czy też poetokrytyków, jak naemaliowany na ciało i na szczęki i będący ich wszystkich charakterem. Miał charakterystycznie bladą twarz, jak podduszoną – mówiliśmy już o tym we wstępie. Twarz podobną do dalekiego enfasu główki śniegu na końcu zimowej gałęzi. Trzeba tu jeszcze uściślić, że szczęko-garnitur w niczym nie krępował ruchów ich szczęk, normalnie – gadali. Powtórzmy: szczęko-garnitur był charakterem. Tym niemniej był też garniturem). Czytał wiersze o makreli smacznej. – Tak, proszę państwa, chwytałem się różnych tematów, aż poczułem, że jestem autorem jednego tematu, makreli smacznej. Jan Olik smakował smak makreli smacznej z uwagą. Inni też. (Jan Olik siedział tym razem pośród publiki, poniechawszy zabiegów związanych z wręczaniem tomiku temu poetokrytykowi – jakoś się tymi zabiegami ogólnie zmęczył). „Makrelo smaczna – jakże ty mi smakujesz – póki się nie zepsujesz”. „Smaczna makrelo – twa ojczyzna mnie onieśmiela – rozległe morze – bezdenna karuzela”. „Ach, jakiż smak, choć tak niewiele – dzisiaj tylko te dwie średnie makrele”. „Widzę makreli smacznej oczy błękitne: cud pod celofanową zielenią wód. Widzę makreli smacznej ogon zielony: cud pod błękitną zielenią wód. Widzę makreli smacznej tułów żeliwny: cud pod jedwabistą pokrywą wód. Widzę makreli smacznej płetwy dolne: srebrzysty cud pod złotymi blaskami wód. Widzę makreli smacznej grzbiet: cud płetwy górnej, szaropochmurnej pod cudem turkusowych wód. Widzę makreli smacznej usta, wypukłe i gładkie: cud pod pomarszczoną tapetą wklęsłych wód”. Wiersze wirowały przyjemnie nad głową niby fale i jaskółki. I świeciła się czupryna gościa, jasna, niby prawdziwe słońce. A jakże tajemniczo spseudonimił się ten Stołeczny Czupryniasty! Kakaemwużet! To brzmiało wręcz jak nazwa międzynarodowej autostrady! Przeczytał swoje wiersze i wyjechał. Nie miał czasu na większe rozmowy. Wśli i wyśli. Ale. I oto, co się stało: zdążył szepnąć Janowi Olikowi: 39


– Podoba mi się pański tomik. Radziłbym ugryźć temat czarnej przyszłości. Wie pan, dać taką lekutką aluzję do czarnej przyszłości. To dobrze robi na warsztat. Ja właśnie nad tym pracuję i zdradzam to panu. Wśliznął się do mnie pański tomik. I proszę ugryźć „i nawet”. To też dobrze robi na warsztat. Właśnie nad tym też pracuję. I to też zdradzam panu. Cha, cha, nikt u was tego nie robi. Wiersze bez „i nawet”, proszę pana, łyse są, cha! Ja to widzę po swoich starych wierszach i przyznaję się panu, że to widzę. A bez lekutkich aluzji do czarnej przyszłości wiersze nieprzyszłościowe są, cha! Ja to też po moich starych wierszach widzę i tu się też panu przyznaję, że to widzę. Potem się cknienia optymistyczne poety rozpryskują przedwcześnie, mity pryskają, proszę pana, zbytni optymizm, proszę pana, to balonik, cha! A aluzja musi być lekutka, bo jak za duża, to może być nie na miarę, a jak lekutka, to zawsze będzie na miarę, bo w każdej przyszłości, która staje się teraźniejszością, jest obecne przynajmniej lekutkie czarne coś, cha, cha! Cha! Ha! No to co, trzymamy się razem? Robimy niespodziankę z nowego kunsztu? Cha, cha! Sala chachnęła dowcipami za Kakaemwużetem, kiedy ten już był daleko za drzwiami. Cha, cha, makrelo ma! O, makrelo ma, smacz – na! Kto bardziej chachał, publika czy poeci? To było nie do rozgryzienia na szczęście. Chachanie ze strony poetów nie mogło być zbyt wyraźne. Bo wtedy nie byłoby tego „wy nam, my wam”. Oj, nie byłoby. Byłoby natomiast „jak wy nam, tak my wam”. Krytyk mógł być daleko za drzwiami, a pozostawać wśliźniętym. Jan Olik nie chachał.

9. No i proszę bardzo! Stało się, co się stało. Jana Olika wyróżniono. Poszedł drogą wyróżnienia. Tego dnia poszedł drogą wyróżnienia. Ucieszył się, że ruchome centrum rzeczywistości istnieje i że perfekcyjnie ślizga się i pływa. Jego tomik „Bez tematu” wśli i wpły, gdzie trzeba. Poszedł drogą wyróżnienia. 40


A sala rozdyskutowała się. Chachnęła i rozdyskutowała się. Próg! Makrela smaczna czy makrela z zanieczyszczonych mórz? Temat! Obojętnie jaki? Nie! Musi być na czasie. Makreli niedługo nie będzie żadnej, więc chłońmy makreli smacznej smak. Nadryk: – Wybiegam w przyszłość. W zanieczyszczone morza. Jestem trwale zanęcony tematem makreli z zanieczyszczonych mórz. A makrela smaczna to czas miniony. Trzeba kłaść akcent na zanieczyszczenie, moja makrela to tylko pretekst. Sala (z nagłą ugodą): – Ale i makrela smaczna ma sens! Chłońmy wszystko, co jest dobre. Łabędzią pieśń! Orion: – Niech zapanuje pomiędzy nami zgoda. Wnikajmy w brata swego. Zapanowała zgoda i już do późnego wieczora sala czytała wiersze swe. Poeci i publika. Okazało się, że publika to też poeci... Najpierw czytał Nadryk. (I łzawiły jego oczy pięknie). I dobrze, że zapanowała zgoda. Jeszcze by odkryli poprzez kłótnie temat „czarnej przyszłości” i być może nawet wymóg zastosowania „i nawet” w wierszach. Cała sala spostrzegła, że Jan Olik wkroczył na drogę wyróżnienia, pokonawszy próg „uchoszeptu”. Wnikała w oczy jego. Zniknął do domu wcześniej. Namęczył się z tą „czarną przyszłością i z tym „i nawet”. A tego dnia, szeptanego, zrozumiał, że w dziedzinie literatury schody łamią się przez ucho. Nie kłopotał się mydliną niepalną. Kto wie, w czym rzecz, ten wie. Namęczył się. Po namęczeniu się i po pokonaniu kolejnej bariery warsztatowej ponownie stwierdził, że pisanie wierszy w gruncie rzeczy to sprawa prosta. Opanuj zalecane. Duch, znaczy muza, opiekuje się tobą. Bądź dobrej myśli. Duch, znaczy muza, mości tobie wygodne ścieżki. Tego dnia poczuł dobry chuch niebieskich much, znaczy muz, wielu muz... Cha, cha! Ucho i chuch. Wielu muz. Ugniótł, znaczy ubił, masła dwa. Pierwsze masło: *** 41


Na stole chleb leży byłbym zapomniał zjeść ale pomyślałem nagle o czarnej przyszłości – i zjadłem cały chleb: bo nie wiadomo– co to będzie co to będzie Masło drugie: *** wszyscy są weseli! i nawet nie przypuszczają jakie ich czeka straszne jutro czarne jutro czarne jutro: morze czarnego strasznego jutra – j u ż pojutrze będzie j e d n a k l e p i e j i tylko ja to wiem! Zachował wewnętrzne akapity, dziury widziane namacalnie. Dlaczego nie?! Dziury z wewnętrznych akapitów, widziane namacalnie, lepsze są od dziur li tylko czutych. Wciurkało się tu wysokie mleko od krowy poezji, i koniec! Wybiło dziury, i koniec! Nauk plus pamiętał: dalej sam. Skoro „dalej sam”, to należycie „dalej sam”. Poza tym – droga wyróżnienia! Próg życzliwości szeptanej! To wszystko działa. To daje odwagę. Tego dnia wpadł na to, żeby odważnie stwarzać wewnętrzne akapity, niekiedy bardzo duże, żeby rozerwać słowo wiązane, kopnąć nim to, co tylko li czute, i stanąć poniżej wersem minimalnym – poszerzonym ku ścianom prostokąta poprzez obecność namacalnych dziur („i tylko ja to wiem!”). Może za bardzo czarna wyszła u niego przyszłość. Miała być jako tylko „lekutka aluzja”. Nie szkodzi. Skoro dalej ma iść sam, po wykładach, lekcjach, pouczeniach, to pójdzie sam.

42


Ugryzał jeszcze coś ciekawego. Kakaemwużet dał mu swój najnowszy tomik, wycisnął z głębokiej kieszeni (spod szczelnej emalii garnituru! – jego garnitur w pewnym momencie cudownie się rozstąpił!). Tomik nosił tytuł „Jam wcale nie zarozumiały, ale”. Ugryzał malutkie „się”, z impetem przerzucane przez Kakaemwużeta w tym najnowszym tomiku do następnego wersu. Teoretycznie na razie to trawił. Znalazł zatem nowy próg w tomiku kakaemwużetowym. Trzeba było zgrabnie wśliznąć się cząstką „się” w najbardziej odpowiedni wers. To jest – stanąć na „się” jako na samodzielnym wersie. Lub go, wers, zapoczątkować tym „się”. „Się” wsięnione było u Kakaemwużeta po prostu akrobatycznie! Wiersze z „się” mieszały się z wierszami o makreli smacznej, przedzielały je dobitnie, gromadkami, jakby ławicami innych ryb, właściwie rybek, na przykład szprotek lub okonków jeziornych (pojawiały się w nich te rybki z imienia: „szprotka”, „okonek jeziorny”), tak jakby ta ławica inna, na przykład szprotek i okonków jeziornych, tu właśnie, w tym konkretnym miejscu kartki, tworzyła wąski szereg i nieoczekiwanie płynęła sobie gęsiego. Powstawało wrażenie, że gromadki te są publicznością, że jedne wiersze słuchają poprzednich i następnych, to jest – że jedne wiersze ustawiają się gęsiego, w kolejce, w płynącej po wodzie kolejce, i to płynącej dwukierunkowo, przed siebie i za siebie, aby posłuchać innych wierszy. Cudowna, ruchoma, płynna kompozycja! I to jeszcze nie wszystko. Wiersze zdawały się niebieskie czy też może turkusowoszmaragdowe, prawdziwie morskie. To te o makreli smacznej. A gromadki wierszy z „się”, te szprotki, okonki jeziorne, barwy nie miały. Po prostu nie miały. Aha, jeszcze lekko archaizował leksykę w niektórych wierszach, szczególnie w autobiograficznych, czyli namacalnie zawracał na drodze życia i dotykał tradycji. Hołubił tradycję. *** gryzie się człowiek płacze koła c z e m u się w sercu Polska japońska i 43


niebotyczna człowiek jednak jest malutki jak szprotka jak okonek jeziorny i taki bezbronny taki bezbronny *** człowiek się kuli od kuli *** Oni się bo ją! *** jam wcale nie zarozumiały ale com osiągnął tym lubię p o c h w a l ić się wtedy zda mi się płynę po głębinach i nic mi Jan Olik postanowił wsięnić „się” do swego następnego tomiku. Tego, który w całości oprze na „czarnej przyszłości” i na „i nawet”. Coś jeszcze wspaniałego odkrył Jan Olik u tego Kakaemwużeta. Otóż wplatał on mały prostokąt w duży i odwrotnie. Wersy długie splatał z krótkimi i odwrotnie. Na oko bałagan! Antyprostokątność! A właśnie, że nie, właśnie, że arcydzielne rzemiosło! Nikt u nich w klubie nie wpadł na to. Prostokąt w prostokącie! Cieszył się, że byli pokrewni w wierszowaniu. Niezależnie od siebie wpadli na to, żeby rozrywać słowo wiązane. Kopnąć nim i nim się postawić, twardo, niżej, wersem minimalnym, lecz poszerzonym 44


ku ścianom prostokąta – to u Jana Olika. Kakaemwużet rozrywał pojedyncze słowo i stwarzał sznurek lub osiągał ten swój wspaniały mały prostokąt w prostokącie dużym, wcale nie dążył na prawo ku ścianom prostokąta. Jednakże pokrewność rozrywania była pokrewnością rozrywania. W tym następnym tomiku też zmiesza prostokąty małe z prostokątami dużymi, ze sznurkiem też. Kakaemwużet też przecież mieszał ze sznurkiem. I też rozerwie, jak Kakaemwużet, pojedyncze słowo. Ciekawe – niepokoił się – czy Kakaemwużet odkryje jego namacalne dziury jako zaletę? Nie wszystko jednak kakaemwużetowe podobało się Janowi Olikowi. Dla przykładu: kto o zdrowych zmysłach łączy seks z kapustą? Kapusta jest w dotyku chłodna, brrr. Ni z gruszki, ni z pietruszki raptem nachalnie Kakaemwużet to łączył! O, proszę: *** ona zdjęła majtki rzuciła je na bladą kapustę jego brzucha Majtki na bladej kapuście! Jeszcze „bladej”! Ale niech tam. Może to sprytne aluzje do ludowych zabobonów? Że dzieci znajduje się w kapuście? Jednakże te ludowe zabobony dawno przebrzmiały. Obecnie nawet noworodki wiedzą, jak się rodzi dzieci, znaczy, jakim sposobem przed chwilą przyszły na świat. Stul uprzedzone oko twoje, wnikaj w brata swego – wezwał się. W końcu to przecież, tego no, zrozumiał dzięki Kakaemwużetowi, że do literatury wchodzi się przez ucho. Tamtego dnia, szeptanego, bardzo dobitnie zrozumiał to, że do literatury wchodzi się przez ucho! Cha, cha. I zaraz się czuje dobry chuch niebieskich much. Muz. Cha! Ha!

45


10. Na następnych warsztatach Jan Olik znowu poczuł dobry chuch niebieskich much, muz, cha, ha, i że do literatury wchodzi się przez ucho! To było tak. Po wyjeździe Kakaemwużeta przyjechał nowy gość. Nienasz Owy. (Garnitur miał tak szczelny, tak opływowy, tak śliski, że zdawało się: ta oto osoba siedzi w butelce po winie. Tylko głowa i ręce były ruchome). Poetokrytyk i redaktor ogólnokrajowego pisma „Owo”. Ktoś szepnął, kto – nie wiadomo, szepnął i od razu się wyśliznął, że pismo to wydawane jest w trzech egzemplarzach. Według zasad śli i pły. Że bardzo trudno trafić do „Owo”. Ale jeśli się już tam trafi, to jest się natychmiast zglobalizowanym. Pismo, tego no, sprytnie ślizga z ważkiego w ważkie. Wiadomo, jak jest, w piśmie globalnym globaty poeta, to go nie zjeta! Dój, strzyż! Nowy próg, globalizacja! Globalizuj się, kto może. Jan Olik zrobił długie ucho, niemal królicze, a do tego ucha dodał długie oko, niemal wyrwane z gałki. Zsłuchał uchem i wytrąbił okiem absolutnie wszystko. (Tym razem również zasiadł pośród publiki. Intuicja mu podpowiadała, żeby i tym razem nie kłopotał się czyhaniem na najbardziej dogodny moment wręczania tomiku, że samo się wszystko ułoży, że tomik sam zawędruje lub już zawędrował, gdzie trzeba). Tak. Nienasz Owy to był pseudonim. Diabli wiedzą, kogo skrywał jako ta czapka niewidka (pseudonim był właśnie jak czapka niewidka o sile wspomaganej przez butelkę po winie, to jest przez garnitur – on się krył w błysku garniturowym jak w wykrzykniku z pióra gawrona! Nie, trudno to wysłowić. Był jak list w butelce, która była ciemna). – Jestem po prostu Nienasz Owy – wyjaśniała skromnie osoba. – Tylko Nienasz Owy. Dziwnie trzymała głowę ta osoba, ni to nadstawiała policzek na mocne klapu-klapu, ni to się od tego uchylała. (Policzki miała blade. I charakterystycznie czy też klasycznie zamazaną twarz – charakterystycznie czy też klasycznie zasnutą pośrodku skłębionym dymem wewnętrznego ognia). I miało się dziwne wrażenie, że osoba ta nadstawia i uchyla policzek trzeci. Nie lewy, nie prawy, ale właśnie – trzeci. (Blady i w 46


niemal namacalny sposób pokaźny – był jak płomień metafizyczny – trudno to wysłowić – pojawiał się jak gdyby ponad głową w kształcie dymnego sera klinka). – Prześwietne śli! Policzkowe! Policzkowo-umysłowe! – szeptano. Tak się wpatrzono w prześwietną policzkowość umysłowopoliczkową, że zapomniano słuchać. Ale Jan Olik robił ucho królicze. Nienasz Owy wykładał zasadę rozrzutu. Nie czytał swoich wierszy. A wykładając zasadę rozrzutu i uchylając się, i nadstawiając – uwaga – raczej jedynie ten rozrzut sygnalizował, rozrzucał pomiędzy zdania, tak że tylko królicze ucho mogło to scalić, bo to chyba była jeszcze tajemnica, dla niewielu słyszalna (z założenia dla niewielu, przecież Orion i Cynadryk stosowali tę zasadę od dawna – to już Jan Olik wiedział, ale wiedział też, że zasada rozrzutu, stosowana przez tych dwóch, to raczej wnikanie – Nienasz Owy mówił o czymś zupełnie innym i nowym): – Czerpcie, inspirujcie się, naśladujcie, wybierajcie, wyrywajcie, bierzcie pełnymi garściami z innych, to jest zasada rozrzutu. Zasada ta gwarantuje rozmach naszym wierszom. Rozmach w rozrzucie, to jest to. Przy pomocy rozrzutu osiągamy globalność, to jest to. To jest zasada najnowocześniejsza. Bierzemy tylko po jednym zdaniu od wielu. Potem się wyśliznął. Nagle. Bardzo gładko. Jak prawdziwy mistrz. (Wyśliznęła się butelka jego garnituru, jakby ktoś cisnął nią silnie w głęboką perspektywę drzwi). Przedtem jednak schylił się ku króliczemu uchu Jana Olika i dokładniej wszepnął mu wiadomość o tej najnowocześniejszej zasadzie, o rozrzucie (w tym momencie butelka jego garnituru okazała się giętka jak gumiak – Jan Olik w jednej chwili zrozumiał, można rzec, że zrozumiał kątem oka – że to forma wybrana dla wybranych, garnituro-cecha, forma schylona czy też pochylona, lecz – no właśnie, lecz!... lecz gdyby ją spenetrować głębiej choćby palcem, na przykład w kierunku serca, okazałaby się chłodna i powstrzymująca dalszą penetrację, przymuszająca do dystansu, niemal wyniosła, przy czym forma ta napływała na twarz jej nosiciela, zaciemniała ją, czyniła ją również chłodną i już kategorycznie powstrzymującą wszelką penetrację, nawet kątem oka, toteż Jan Olik wypuścił ku niej tylko liść 47


swego króliczego ucha, a kąt oka szybciutko webrał w ramię, i już tylko tym ramieniem patrzył w dół, czyli jak zwykle w chwilach takiego kontaktu – na swoje buty): – Musi pan pojąć i pojmać sens rozrzutu, inspiracja, czerpanie, rozrzut, rozmach światowy, rozumie pan? Czerpanie, wnikanie i czerpanie, rozumie pan? I tylko po jednym zdaniu od wielu. Mam pana tomik, recenzja była. Tak trzymać. I – globalizować się. Rozrzut. Potrzeba nam świeżej krwi, ot co. Liczę na pana jako na świeżą krew. Recenzja jeszcze będzie. Będą. Kilka następnych. A świeża krew oznacza, że się szczypać z rozrzutem nie należy. Bierz jak swoje, ale pamiętaj, żeby szeroko i tylko po jednym zdaniu od wielu. Jedno weź od Chińczyka, drugie od kogoś z USA. I już jesteś nowoczesnym zglobalizowanym rozrzutnikiem. – A czy to nie jest plagiatowanie, kradzież? – ostrożnie spytał Jan Olik, szeptem, nie zmieniając pozycji. – Oj, zaraz plagiatowanie, kradzież. To uważaj pan, bierz niezglobalizowanych, takich, co nigdy nie będą zglobalizowani i w gruncie rzeczy są do niczego, grafomani, ale jeśli po jednym zdaniu z nich wyszczypać, to wychodzą rzeczy interesujące, o, bardzo interesujące. I już jesteś pan świeża nasza krew. I wyśliznął się. (Wyśliznęła się forma gumiakowa... nie, nie... wyśliznęła się butelka jego garnituru, jakby ktoś cisnął nią silnie w głęboką perspektywę drzwi – forma gumiakowa trwała nie więcej niż minutę i tylko przy króliczym uchu Jana Olika). Wyśliznął się. A uczynił to nadal ni to się uchylając od klapu-klapu w buzię, ni to się na to nadstawiając (głowa pozostała ruchomą, dymił serek klinek jako policzek trzeci, metafizyczny). Sala patrzyła tylko na ten fenomen. Przegapiła słowa. Aha, a jeszcze bardzo oburęczył w czasie wykładu. Wygestykulowywał każde słowo. Rozrzucał obszernie. Jan Olik zdążył jeszcze wsunąć wiersze z „i nawet” i „czarną przyszłością”, dwa, globalnemu Nienaszowi Owowi. Globatemu. Nie wie, w co wsunął. Chciał w gestykulację, w gestykulak. Nie wie, czy trafił. W coś wsunął. (Być może w gumiak garnituru, zgięty i pochylony nad nim – to coś się rozstąpiło, błysnęło i natychmiast się zasklepiło, jakby otworzył się i zatworzył rozporek, zamek błyskawiczny rozporka – wsunął błyskawicznie).

48


Potem sala rozdyskutowała się nad „pożądanością członka”, kąpaniu się „w tym samym”, „koniecznością globalizowania się” (tu przegapiła zasadę rozrzutu), nad sposobami prostokątnienia, sznurkowania. I wnikała w oczy Jana Olika. Bo on tego no. Znowu poszedł drogą wyróżnienia. Sala to zauważyła oczywiście. Znowu zniknął wcześniej do domu. Kontent, że chwycił zasadę rozrzutu. Pewien właśnie, że sala nie. Czasami właśnie zdarzało się, że bywała nadmiernie roztargniona, ta cała sala. We własne szerokie wierszowanie wnurzona, wgięta, wgiezowana, wpędowana. Rozrzut. To jest to. Globalność inspiracji. Czerpcie. Naśladujcie. Wyrywajcie. Rozrzutnicy globaci. Jeszcze tego samego dnia Jan Olik nakupił od cholery książek z poezją. Nie było to łatwe. Wszystkie wiersze były pochowane w księgarniach po szufladach pod półkami. – Czy są jakieś wiersze? – Po co panu wiersze? O, mamy mnóstwo różnych innych książek: senniki, astrologia, przewodniki, poradniki. Wiersze? Noo, leżą gdzieś... Znalazły się. Były jednak w księgarniach jakieś wiersze. Wyjęto je z szuflad, ale zaraz z powrotem wsunięto, a szuflady zasunięto. Nie mówiono „wiersze”, mówiono „wierszyki”. – Wierszyki pan chce? Od dawna nikt nie pytał o wierszyki. Więc to tak! Więc zatwardzano je po szufladach! Nie miał czasu na myślenie o zatwardzaniu tego, co powinno śli i pły. Nagliła potrzeba rozrzutu. Nie patrzył na nazwiska. Jak szurnięto na ladę, tak zgarnął. Przewertował, przebiegł już w domu. He, he, cha! Moje uszy słyszały! Rozrzut! Zasada rozrzutu, to jest to! Muszę tu być pierwszy! Od każdego autora wziął, co mu się spodobało. Na co oko padło. Od jednego zakosił „lekki jak piórko”, od drugiego „te buty”, od trzeciego „ja sam to wymyśliłem”, od kolejnego „moja nogawka”, od innego „kołata mi się”. Trochę się szczypał mimo wszystko, czy nie plagiatuje. Jak te oriony z cynadrykami. Ale doszedł do wniosku, że skoro władza, autorytet, dopuszcza, to lud se odpuszcza, zasuwa we wskazanym kierunku. Inspiracja plus własna wata, to jest plus mleko zdojone, to jest to! 49


Udoił. Jeden co prawda wiersz, ale jaki zgrabny! Malutkie „się” wsięnił też, z impetem. Słowo rozerwał! Rozerwał słowo tam, gdzie podwójna spółgłoska. Przecież można rozrywać „sz”, „dź”, „cz”! Przecież w ten sposób mogą powstać dwa niezależne słowa. Ileż powstaje tu domyślnych znaczeń! *** lekki jak piórko jestem dzisiaj i tylko te buty za ciasne ja sam to wymyśliłem (bywa) te bu ty – o moja ty nogawko świata ty mój członku świata – jak ty się mi kołatasz nad butem w mej tej nogawce i nawet światło dzienne mnie nie pocies za Poprzez rozrywanie słów, ileż mamy znaczeń domyślnych. Weźmy, na przykład, „pocies” plus „za”. Pierwszą część ktoś sepleni w trybie rozkazującym, „pocies”, a właściwie szepcze „nie pocies”, szepcze negatywnie, a poprzez drugą – mamy domyślne pytanie „za co?”, ogólnie – ktoś kogoś sepleniącego „nie pociesa za coś tam”. Najważniejsza sprawa tego dnia polegała jednak na czym innym: tego dnia Jan Olik zrozumiał, że lepiej wejść do literatury tędy owędy niż niktórędy. I że lepiej jak bądź śli i pły niż się zatwardzić w szufladzie w księgarni. A przedtem, tuż po rozmówce-szeptance, olśniło go: oto jestem żywym przykładem „świeżej krwi”!

11. A raz przyjechał ktoś zarozumiały. W ogóle nikogo nie słuchał, rękami latał – kartki jego tomiku jak jasna zamieć szły! Tomik przerecytował podniesionym głosem i piorunem. Orion rozebrał oparcie krzesełka na szczebelki, następnie żmudnie te szczebelki 50


porządkował i wtykał w stare miejsca. Nie trafiał. Nie mógł oparcia złożyć. Wtykał w wielkiej ciszy, która wytworzyła się z klubowiczów i publiki po piorunie. Tykał, nieregularnie. Tyk, tytyk! Wszystkich zatkało. Ten ktoś, jak on się, Wawrznięty-Owiński czy jakoś tak, współpracownik globalnego „Owo”, nie używał ani „i tylko”, ani „byłbym”... I „członka” bał się użyć. Ględził coś o „jesieni wieków”, „ogólnym zmęczeniu”, „opadnięciu z sił” i „piciu piwa, które się samemu nawarzyło”... Ględził: bębnił. Ględził: pędził. No i ogólnie jakoś tak ani śli, ani pły. Za bardzo, tego no, był. (Nawet jego garnitur był inny – choć charakterystycznie ciemny, to podobny do jasnej zamieci kartek z jego tomiku, przy czym zamieci starannie zapiętej na guziki, na wszystkie, i ukierunkowanej ku piersi, ku guzikom. Jasność. W tym ciemnym garniturze była jasność! Jakby brzegi ksiąg, równiutko skrojone, a zarazem idące ukośną zamiecią. Wyglądał trochę jak śmierć z żebrami i pobielaną otrzewną na wierzchu. I było widać odrębność spodni). – Dlaczego nie jak my wszyscy? – spytał go Jan Olik, przełamawszy kolejny raz pokorę pierwszaczka. W końcu ucho jego nasłuchało się pochwał. W końcu od pewnego czasu szedł drogą wyróżnienia. (Tego dnia również zasiadł pośród publiki – wstał, kiedy zadawał pytanie). On: spojrzy spod białych brwi, starzec, próchno! – i cedzi ze złością, nagle cedzi, po burzy utworów: – Piję bo z własnego naczynia, choć może małego! Powiada tak i – wychodzi środkiem sali, przecina, ucina, gwałci dyskusję. (I było widać odrębność spodni). Wyszedł, ale się z powrotem po chwili jednak pojawił. (I znowu było widać odrębność spodni). Wyśliznął się według wszelkich klasycznych zasad śli! I według wszelkich klasycznych zasad pły – wpłynął! Był w tym biegły! I coś jeszcze: klasycznie rozdzielił śli i pły. Mimo wszystko: mistrz nad mistrze. A pomiędzy śli i pły wstawił wychodzenie. Właśnie wstawił. Wstawił ruch! Poruszanie się wyniosłe wstawił. (I wciąż było widać odrębność spodni). I śliznął po powietrzu nowym numerem „Owo”, dobytym, znaczy wyśliźniętym nie wiadomo skąd, jakby z nieba, nie, raczej z sufitu, i szczeknął:

51


– Tu jesteście, tu zglobalizowani! Tu mamy recenzje o was w „Owo”! „Owo” wśliznął gdzieś. I znowu wyszedł. Znowu według klasycznych zasad śli. Według tych zasad, lecz z pozostawieniem elementu wychodzenia. (I znowu było widać odrębność spodni). No i znowu Jan Olik nie zobaczył recenzji. Wszyscy się mimo wszystko ucieszyli. Ruchome centrum działa! Recenzje! Radość ta nie była tożsama z wybaczeniem zarozumialstwa zarozumialcowi Owemu. Zaszumieli: – Po co ta akrobatyka, te wygibasy figurasy, raz śli, raz pły, a raz to całe wy...? To całe wychodzenie? Pomiędzy ślizgami i pływami jeszcze to całe wychodzenie? (I przez cały czas było widać odrębność spodni, było widać robienie kroków, bycie w ruchu przy pomocy nad wyraz wyrazistych kroków! To też denerwowało). Po jego ostatnim wyjściu wychodzi na środek sali, znaczy wślizguje się w środek sali, kto? Bubu-raba! Obaczyli bubu-rabę! Dotąd bywał jedynie wśliźniętym gdzieś w klasyczny margines. I w „Pisemko”. Wychodzi, znaczy wślizguje się, to jest zarazem wychodzi, on – wychodzi! – nie, wślizguje się jednak przed oczy wszystkich, to znaczy tak sobie skromnie z boczku staje, jednak z boczku, nie, nie, jednocześnie z boczku i na środku – staje i jednocześnie wślizguje; obaczyli, że przyjemny to człowiek, pewne spojrzenie, dres (dres? No właśnie, dres! Dres, ale porowkowany poprzecznie, pośrubowany jak należy), umiarkowana gestykulacja, chrząknięcie, aksamitny półgłos; było to bezczelne wyjście-ślijście, nie, nie, chyba tylko robione na bezczelne; on staje i... i głos zabiera, łagodzi nietaktowność tego zarozumialca, tego Owo z „Owo”. – To ja może teraz o „Kostropatej Mańce” przeczytam, wiersz mój, jeśli nikt nie ma nic przeciw? Mogę?

52


Może. Mógł. Nikt nie miał nic przeciw. Bubu-raba wśliznął się za swój wiersz. Wiersz podał naprzód. Czyta: Kostropata Mańka kostropata mańka... stoi na ulicy... i myśli o wszechświecie... a nad głową samolot... a pod nogami ziemia... a z prawa napis apteka... a z lewa nie ma nic... i tylko... gazeta bieleje w koszu...

(westchnienie) (westchnienie drugie) (przełknięcie śliny) (przełknięcie drugie, podwójne) (chrząknięcie) (pauza) (pauza) (pauza) (pauza końcowa, ostateczna)

A Jan Olik już przy „i tylko” wstaje też, ażeby ktoś go nie ubiegł, i wolniusieńko, wolniusieńko wtedy wychodzi na środek sali, ze swoim najnowszym wierszem autobiograficznym, lekko archaizowanym. Wpauzowawszy się w pauzę przy „i tylko” i po „tylko”. Czuje, że wychodzi bez odrobiny śli i pły. Wyczuł moment dziejowy. On też może załagodzić nietaktowność zarozumialca z „Owo”. Przedrzeźniając jak gdyby jego wyjście. Jego za bardzo bycie. Czyta: Jam – wiersz autobiograficzny jam jest jan olik ja umiem całować! i tylko kot siwy biegnie i tylko fotel wywraca się a ja was zaraz ugryzę – wy! ule! – stały na członku słonecznego nieba – członek zagrzał (pauza) się od ukąszeń (pauza) ! (pauza, wisząca w powietrzu, niczym sztylet) 53


Ten wiersz powstał mu sekretnie po spotkaniu z Nienaszem Owym. Zaraz po wierszu z rozrzutem. Też w tej autobiografii posłużył się rozrzutem, ale nie zainspirowanym, tylko własnym. Powybierał odpowiednie wersy z wierszy własnych, wyrzuconych z głównych szpargałów jeszcze przed przystąpieniem do klubu. Kopnął przedostatnim wersem, stanął mocno na „się” przerzuconym z impetem pod, prześliznął się do przodu jeszcze dwoma słowami i stanął na wyrazistym wykrzykniku. Sznurek zmieszał z prostokątem. I nie wyklął z widnokręgu „pożądaności członka”. Zrezygnował z „byłbym”, za to dwukrotnie zaoperował „i tylko”. Nie zaryzykował tu umieszczenia „i nawet”. Po co ma się uzewnętrzniać publicznie z bombą?! Jeszcze pokaże swoją tę tajną broń. W odpowiednim momencie. I lekko całość zarchaizował na wzór archaizacji, jaką stosował Kakaemwużet, czyli zastosował wnikanie. Całkiem wyśliznął z przestrzeni bubu-rabę. (Jak przedziurawioną piłkę: dres bubu-raby zgmatwał się, zmalał, zokrąglił, i ciało bubu-raby poddało się natychmiast kształtom dresu, i gdzieś to się wszystko podziało, potoczywszy się nisko). Wygrał tego dnia swoją sprawę. Tak! Wygrał! Podchodzi do niego F. F. M. M. Bing-Bong! Okazało się – przybył po cichu do nich. Tak! Przybył! Przybył do nich po cichu F. F. Bing-Bong! (W garniturze w taki wzorek, który przypominał ni to szczelny i bardzo drobny druk, ni to prochy zmarłego, poprószone zwartą kupką w powietrze. Prawie niewidzialny był to garnitur, ale mocno czuty, mocno i jakoś – trwożnie). Podchodzi, proponuje druk w gazecie wojewódzkiej, na ostatniej stronie, obok aforyzmów Zenona Koślawe. (To ten sam Zenon Koślawe, który zabrania odmieniania swego nazwiska: „Proszę państwa, nie odmieniajcie mnie jako Koślawego, o Koślawym, i tak dalej, ja jestem Zenon Koślawe, a nie Koślawy. Jestem Ko-śla-we”! To ten sam Zenon Koślawe, który ślizga się kilka pięter wyżej, w lud nie chodząc czy też rzadko chodząc w lud. Ho, ho, sam Zenon Koślawe. Obok samego Zenona Koślawe. Tego samego, który śli i pły już w globalnym oknie wojewódzkiej telewizji!). Sam F. F. M. M. Bing-Bong zaproponował mu wśliźnięcie się w przestrzeń zastrzeżoną dotąd dla tego Zenona. Sam F. F. M. M. BingBong, redaktor naczelny. 54


Pootwierali gęby. (Pozauważali prochy garnituru M. M. BingBonga, trwożnie). Safony nabolewały milczącymi wierszami. Orion powtykał szczebelki oparcia krzesełka prawie że w oczy Mariusza Dariusza Janusza Cynadryka-Nadryka. Bubu-raba prawie że zgubił dres z tyłka. Znowu obaczyli bubu-rabę! (Wytoczyła się nagle skądś piłka jego dresu, wykopana, znaczy wyśliźnięta przed chwilą przez Jana Olika, i jak przedziurawiona, i powstała jako dość wysoki i bardzo chudy dres, nagle bardzo ciężki – opadający z tyłka). Mariusz Dariusz Cynadryk-Nadryk usiłował przerwać męt i zamęt swoimi najnowszymi wierszami o makreli z zanieczyszczonych mórz. Nic z tego. Bohaterem dnia został Jan Olik. F. F. M. M. Bing-Bong do wieczora omawiał jego wiersz autobiograficzny. Chwalił odkrywczy rozrzut (wyjawił rozrzut, trudno, niech tam), chwalił wykrzyknik-sztylet, chwalił metafizykę „słonecznego promienia”. – Proszę państwa, mamy do czynienia ze wspaniałą metafizyką, z uczłonkowieniem słońca, a jednocześnie z wyrafinowanym wycieniowaniem problemu w przenikliwą szpilę. Nie każdy potrafi wycyzelować w szpilę coś tak odrębnego od szpili, jak członek, proszę państwa. O, daleko nie każdy. Cudowna, proszę państwa, wynalazczość w temacie... Dotykamy tu, proszę państwa, nieba i ziemi. Kto dotknie nieba, że tak powiem, palcem, ten się sparzy. „A ja was zaraz ugryzę – wy!”. Cóż to za przebiegłe postawienie problemu. Tak naprawdę nie wiemy, czy to niebiosa gryzą, czy to człowiek człowieka gryzie... Wnikali w oczy Jana Olika. F. F. M. M. Bing-Bong podarował mu stronę gazety wojewódzkiej z najnowszymi aforyzmami Zenona Koślawe. Od Jana Olika wziął wszystko, co ten napisał (odbitki ksero). O, ha, ha, ho! Zwyciężyłem!

12. Jan Olik wyśliznął się do domu tego dnia na skrzydłach ogromnych. Prawie że czystą krową poezji był! Prawie że jej wymionami był! Prawie że tryskał mlekiem poezji sam z siebie 55


wreszcie. Wyśliznął się do domu nieco przed końcem warsztatów, jak zwykle. Opanował perfekcyjnie wcześniejsze wyślizgiwanie się. Ale. Obił się o starca, tego zarozumialca. Okazało się, ten wcale się nie wyśliznął, nie wyszedł. Siedział na schodach, objąwszy białą głowę dłońmi. Na samym dole siedział. Obok drzwi wyjściowych. Nogi trzymał na wewnętrznej wycieraczce. (Przy czym: utracił nagle swój garnitur, czy co? Teraz miał na sobie poskręcany w śrubę sweter, a zamiast garniturowych spodni – parę objedzonych śledzi z obnażonymi ośćmi, śledzi zakończonych płetwami nieco za dużych adidasów, śledzi optycznie powstałych wskutek straszliwego wymiętolenia spodni – nogawki tych spodni wyglądały na poprzecznie zagrabione). Starzec chwycił Jana Olika za łokieć, przytrzymał, i za skrzydło ogromne zarazem chwycił. – Krzywdę wam, człowieku, krzywdę robią! – wychrypiał. – Zgroza! Jezus Maria, grafomany, ratunku, włos się jeży! Proszę pana, niech pan posłucha, co wy robicie, to nie jest poezja, ludzie! Daliśmy wam szansę, zglobalizowaliśmy w „Owo”, tymczasem tu, co słyszę, co widzę, brak rozwoju twórczego, oto co słyszę, co widzę! Trzeba wreszcie zauważyć wymiar eschatologiczny życia, wieku, zwiotczenie ogólne. Trzeba wreszcie śli i pły połączyć z byciem. Wołam o równowagę, o dyktat rozsądku! Rozumie pan? Panu Bogu świeczka, a diabłu pożar, znaczy ogarek, a nawet potem pożar! Tędy owędy wśliznąć bycie! Nie samo śli i pły! Ryba, proszę pana, to jest to! Chodzi o śli i pły w wodzie, ani przeciw wodzie, ani gąbką. Pomimo ogromniejszej od ryby wody, ryba pozostaje zawsze rybą widoczną! U was ryba staje się wodą! Nawet nie gąbką! Być rybą metafizyczną, o, to jest to! I eschatologia, eschatologia brzegu! I nie makrela, nie śledź, nie sum! Ach. Uf. Ryba, co za głupoty! Eschatologia brzegu, co za. Metafizyka ryby. Uch! Nie sum... Co tu do niego wyjeżdża z sumem. Mów to makrelistom... Wyśliznął się z dłoni zarozumialca, dalej lekki. Zapomniał zażądać okazania „Owo”, pisma globalnego. Ale tego dnia zrozumiał, że do literatury wchodzi się po trupach. Po trupach, po trupach. Do literatury wchodzi się po trupach.

56


Miał wrażenie, że zarozumialec pękł, rozwiał się, rozprysł, spowietrzał. Cha, cha, nadepnięty na wszystkie pięty, cha! Na pięty, na pięty, na wszystkie pięty nadepnięty. Nadepnięty, nadepnięty na wszystkie pięty, tralala. Lala. Lala. Lalala. (Powiedz, głupcze, gdzie jasna zamieć kartek tomiku twego, gdzie ciemna zamieć garnituru twego, gdzie jasność garnituru twego, gdzie kroki twoje, przed chwilą podkreślane tak obrzydliwie wyniośle przez odrębność spodni twoich, gdzie wygibasy figurasy twoje, gdzie wyszczekanie twoje)... (Ale coś jeszcze. Coś jeszcze. Jan Olik zobaczył: twarz! Twarz starego poety z planety Ziemi, nie z „Owo”. Twarz smutną, całkiem przyjemną, nawet miłą. Zmęczoną. Zrozpaczoną. Nie chciał widoku tej twarzy. Nie chciał rozmawiać z twarzą, która była twarzą, która była twarzą, która nie była dalekim enfasem nieokreślonej główki śniegu z końca gałęzi, jak u reszty poetokrytyków, która była twarzą, która była twarzą, twarzą, twarzą. Nie chciał tego widoku. Twarz ta jednak prześladowała go tego dnia do wieczora. Potem się zatarła, to znaczy sam ją zatarł poprzez radosne zanurzenie się we własnym zwycięstwie, poprzez rozpamiętywanie własnego zwycięstwa podczas zapadania w sen). Ale coś jeszcze, coś jeszcze ten starzec rzekł. Coś jeszcze ten starzec rzekł. Rzekł: – Co robicie, poeci? Jeśli nie dostrzegacie równoległości osiągnięć świata, tu i tam, u nas i tam, jeśli zaprzeczacie, że w jakimś ustroju, który runął, nie było tej równoległości, to zaczynacie wyważać otwarte drzwi lub kostnieć we własnej pysze zaprzeczeń. Jesteście śmieszni. Jeśli uważacie, że niereformowalność ustroju, który runął, jest zarazem pozytywną niereformowalnością literatury tworzonej w nim, że to jest jakaś tradycja, warta kontynuacji i waszych neokostiumologizacji, powielania tamtych form, które są obecnie waszymi formami, to jesteście śmieszni, bo niereformowalni. Rzekł to wtedy, kiedy siedział już na schodach i kiedy usiłował przytrzymać Jana Olika za skrzydło ogromne. Wyrzekł to wszystko inaczej, długimi starannymi zdaniami, spokojnie i bardzo smutno, choć nieco podniesionym głosem. Słowa te bardzo ubodły Jana Olika. Dręczyły go w drodze do domu i przez kilka następnych dni. Czuł, że są niesprawiedliwe, że. 57


Przecież klub jest łagodną neokostiumologizacją w kontynuacji, czyli szeroką reformizacją bez zaprzeczeń! Czego chce ten starzec! Kontytuujemy, a nie zaprzeczamy. A przy tym nasza neokostiumologizacja jest przecież rodzajem samoreformizacji! Jestem śmieszny? Niereformowalny? Nasz klub jest śmieszny i niereformowalny? On chyba pomylił kluby! Po kilku dniach zapomniał o sprawie. Mimo wszystko pozostał po niej co najmniej dwutygodniowy niesmak.

13. Przestał Jan Olik bywać regularnie na warsztatach. Regularnie sporadycznie wpadał. Dzwonił Maj-Oj, nagle. I Jan Jemieślnik, znaczy Żan Żemieślnik. Nagle. – No, jak się czuje człowiek zauważony? – pytanie obu. I dzwonił Igrek, ten Yabłoński. W ogóle go sobie nie przypominał. Był taki, owszem. Ale nic poza tym, że był. – Halo, tu Jabłoński przez igrek. I dzwonił jakiś Pświszcz-Pniszcz, nagle. Też go sobie nie przypominał. Słyszał, że taki w klubie bywał. I Safony dzwoniły. One mówią? – Halo? A u pani co? W odpowiedzi usłyszał nabolałe milczenie, wiersz onej. Dzwonił Cynadryk i Orion. Hasła dnia. Mieli nowe. JUTRO A POJUTRZE W DZISIAJ. SUTANNA A SPODNIE W KSIĘDZE. – Proszę pana, trzeba zapoznać się z hasłami. „Raj a ateizm”. Tak, podobne rzucaliśmy, ale jeszcze raz rzucamy. Umysł nie znosi pustki przestrzeni. „Postmodernizm jako: hulaj dusza, piekła nie ma”. „Piekło jest, wkoło nas”. Proszę pana, trzeba się jeszcze bardziej uprostokątnić. Może być z kopnięciem, jak u pana, tak. Prostokąt ze schodami z prawej? Może być i tak zapewne. Słuchaj, mówimy sobie ty, Orion jestem. Słuchaj, mówmy sobie ty, Mariusz Dariusz Janusz jestem. A ten zarozumialec już nie współpracuje z „Owo”. Przeszedł do innej redakcji. Mniej istotnej. Słuchaj, robimy Dzień Safon. One

58


piszą wiersze długie. Przyjdź, weź ich długie wiersze, zerknij. Przedtem pisały krótkie. Krótsze, ale też długie. Dzwonił Kakaemwużet. Ugryzł, o cholera, a jednak, namacalne dziury, wynalazek Jana Olika. – Wie pan, to bardzo interesujące, te pana dziury. Namacalnie wprost są. I rzeczywiście, choćby nie wiem jak człowiek zalany był mlekiem, jeśli zastosuje namacalne dziury, zawsze spełni się w prostokąt. Jak pan na to wpadł? – Jak no? Wpadło mi się. Znienacka. – Tak? To cudowne! Zawsze mamy prostokąt. A co to ja jeszcze, aha, proszę pana, jak to się stało, że łączy nas kopnięcie w prostokącie? Widzi pan, cudowna sprawa, że idziemy równo równolegle. A co pan teraz robi, nad czym obecnie siedzi? Siedział w Zenonie. – Siedzę w Zenonie. I dzwonił Nienasz Owy. – Czy zrozumiał pan zasadę rozrzutu? – Tak oczywiście. – To co, rozrzucamy się? – Oczywiście, jak najbardziej mi to leży. Dzięki za. – A nie ma za co, nie ma za co. Ja zawsze, tego no, staję po stronie świeżej krwi. I dzwonił F. F. M. M. Bing-Bong. – Pana wiersze będą obok Zenona Koślawe już niedługo. – Jak niedługo? – No, powiedzmy, za dwa-trzy miesiące. – Tak długo mam czekać? – Tak, bo wtedy Zenon idzie na urlop, da mniej aforyzmów niż zwykle, ścieśnimy obok pana wiersze. – No cóż, w porządku. Siedział Jan Olik w Zenonie. Wnikał w aforyzmy Zenona Koślawego, tfuj, Koślawe. Wnikał, wnikał, aż. Właśnie! Notka biograficzna: „Zenon Koślawe. Autor pięciu i pół tysiąca aforyzmów i stu dwudziestu tomików z aforyzmami. Wybitny przedstawiciel aforystyki średniego pokolenia. Laureat prestiżowych nagród, m.in. Nagrody Jasnej, Nagrody Owo, Glob i Reszta. Twarz zglobalizowana

59


przez telewizję wiejską, miejską i wojewódzką. Człowiek bez wątpienia zasłużony dla kultury ogólnoludzkiej”. Aforyzmy: * Rzekł człek, że człekiem jest, a nie jest! * Kto nie może chodzić, niech skacze. * Jechał, aż dojechał. * Podróżował, aż wrócił. * Kraj woła, koniom trzeba doczepić koła. * Kto zdoła odkryć w koniu woła? * Koniu wody daj, nie zwlekaj. * Daj kobyle owsa, zeby była zdrowsa. * Daj koniu wody, to mu doda urody. Pod aforyzmami umieszczono krótki wywiad z Zenonem Koślawym, tfuj, Koślawe, wywiad z „rampampampam pam”, to znaczy z pozostawieniem elementu nucenia konkretnej melodii przez aforystę: „Proszę pana, skąd u pana ta forma – »koniu«?

60


– Och. U nas, na Kresach, mówiło się, znaczy śpiewało, »koniu wody daj, koniu wody daj«, rampampampam pam, no to uważam, że musimy dochować wierności tej arcypolskiej formie deklinacyjnej. Czy nie jest to już forma przestarzała? – Och. Jeśli się śpiewało »koniu wody daj«, rampampampam pam, to nie możemy teraz tego koślawić. Tradycja to święta rzecz. Jak się niegdyś śpiewało, tak dziś trzeba mówić. To prosta recepta. A skąd to seplenienie: »zeby była zdrowsa«? – A bo to jest, po pierwsze, aforyzm dla dzieci, czy też jak to się teraz mówi – familijny, tak, to mój aforyzm familijny, a po drugie taki zabytek językowy – u nas, na Kresach, czasami w ten sposób kogoś się przedrzeźnia. Dziękuję za piękne zabytkowe słowa. – Dziękuję. Pamiętaj, rampampampam pam, nowoczesna głowo, rampampampam pam, abyś chroniła każde zabytkowe słowo”. Jan Olik wnikał, wnikał, aż. Właśnie! Aż! Coś mu tu nie pasowało. Coś Janowi Olikowi nie pasowało. Aż sprawdził w kilku słownikach. Rampampampam pam. Koniu wody daj, koniu wody daj... Rampampampam pam. Wypytał sąsiadów, zabużan. Tak jest! Zenon pomylił się! Rampampampam pam. Na Kresach, owszem, śpiewało się o wodzie i koniach, tyle że śpiewało się „koniom wody daj”! Koniom, a nie koniu! Och ty, nieodmienny! Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że nawet przy dobrej woli za nic nie wniknie w nieodmiennego jak w brata swego. Rampampampam pam. Ponownie zadzwonił F. F. M. M. Bing-Bong. – No to jak, jak się panu podoba nasz wspaniały Zenon Koślawe? – Ogólnie owszem, cienki długi leżący prostokąt. – Czy coś nie leży? – Nie, dlaczego, leży, podoba się. – Czytał pan aforyzmy o koniu? Te najnowsze? – Tak, czytałem. – I...?

61


– Muszę to wszystko jeszcze przetrawić. A czy nie można moich wierszy umieścić jako samodzielnych, to znaczy oddzielnie, nie przy Zenonie Koślawe? – Ależ proszę pana, co pan, nie możemy usuwać w cień naszego cudownego klasyka! Nie, nie możemy. Zadzwonili z klubu. Orion przynaglał. Dni Safon! Zbliżają się Dni Safon! I będzie wieczór autorski wspaniałej poetki Pandy Mandy Grandy Watykańskiej-Sztyńskiej Kołło. I warsztaty. – Pandamandagran... Kołło? Skąd? – Kołło. Panda Manda Granda. Przyjeżdża z... Aż z...! Koniecznie przyjdź. Mamy jej tomik pt. „Wariant ciemny”. Trzeba przeczytać przed. Kołło. Funkcjonuje w obiegu jako Kołło. Po prostu Kołło. Mów: Kołło. Kołło. Panda Manda. A on siedział w Zenonie. Zenon Koślawe. Rampampampam pam. Zenon. Rampampampam pam. Jan Olik nie mógł wyleźć z Zenona Koślawego, tfuj, Koślawe. * Konie popędzane zbyt, szlifują się. * Przed wojną biedny polski najmita zębami zgrzytał. * Koniu mojemu dam owsa, będzie gładki, podobny do zszlifowanej stopami kładki. Kurne. Koniu znowu. I może powinno być raczej: „Konie popędzane: zbyt szlifują się”? Przecinek nie w tym miejscu! Lepszy będzie tu dwukropek! I prostokąty nieudane, koślawe. Przez nieuwagę, nie z premedytacją. Z premedytacją prostokątni to byli Kakaemwużet i on, Jan Olik. Jan Olik zrozumiał, że nigdy nie będzie mógł przeczytać Zenona inaczej niż poprzez oko wylazłe jako uprzedzone. Ale jednocześnie olśniło go: oto ktoś się przesuwa, robiąc ci miejsce, więc wody oka w usta nabierz. 62


Nabrał wody oka w usta, jedno oko popijając drugim. Jeszcze raz zadzwonił F. F. M. M. Bing-Bong. – Jak tam Zenon nasz Koślawe? Smakuje? – O tak, zachwycający aforysta. – Prawda? A zdawałoby się, taki prosty! Taki... – Koślawy? – No, cha, cha, właśnie, Koślawy. A rymy, zauważył pan, jakie przednie? Bez jednego zgrzytu, nawisają elegancko, wyczuwa pan te eleganckie nawisy? A okap wyczuwa pan? Pod nim mamy jaskółcze gniazdo, czy to też pan wyczuwa? Cudowny rym! Bardzo nasz, bardzo bez zarzutu. – Zauważyłem, wyczuwam, jestem pełen podziwu! – No to będziemy w kontakcie. Aha, proszę pana, Zenon łaskawie zgodził się jeszcze bardziej uszczuplić, to znaczy już w tej chwili, abyśmy mogli zamieścić już w najbliższym numerze pół pańskiego wiersza, tego z metafizyką promienia słonecznego. – Pół? – Pół! Proszę się nie martwić, rozerwiemy go ładnie. Pójdzie w odcinkach. W ten sposób zapewnimy panu stałą niemal obecność na naszych łamach. – Stałą? – Stałą! Proszę sobie wyobrazić, Zenon na to się godzi. Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że jak się nabierze wody oka w usta, jedno oko popijając drugim, to natychmiast się czuje miły chuch niebieskich much. Tego no, muz. Rampampampam pam. A dlaczego nagle wszyscy zaczynają mówić „koniu”?

14. W końcu poszedł Jan Olik po Kołło. W klubie zastał Mariusza Dariusza Janusza Cynadryka-Nadryka i wszystkie Safony. Wśliznął się w ducha przygotowań do Dni Safon i na przyjęcie Kołło. Na barku leżał stos odbitych na ksero haseł dnia. JAK UNIKNĄĆ DEMITOLOGIZACJI W KONTYNUACJI PODCZAS NEOKOSTIUMOLOGIZACJI. EUROPA JAKO AMERYKA. 63


POLSKA BYŁA, JEST I BĘDZIE: EUROPĄ WSZĘDZIE. MĘŻCZYZNA JAKO TWARDY SŁOWIK. JUTRO A JUTRO. KOBIETA A POKORA I ŁZY. SPODNIE A SUKIENKA. TYLKO POKORA. BIERNOŚĆ A KOBIECOŚĆ. POEZJA JEST KOBIETĄ – CZY KOBIETA MOŻE TWORZYĆ DOBRĄ POEZJĘ. MILCZENIE JEST POEZJĄ KOBIET. WIERSZE DŁUGIE CZY WIERSZE KRÓTKIE. CO TO JEST KROWA POEZJI? ELEMENT GROZY POŁĄCZYĆ Z ELEMENTEM NADZIEI. DÓJ! Safony nabolewały milczącymi wierszami. Emanowała z nich bierna zwiewność. Tak jakoś słusznie zwiewały się w głąb swych dusz. Ta, co lubi wziąć w zęby róg frędzlastej chusty, zwiewała się tak jakoś jakby chustą w głąb swej duszy. Jakoś tak jakby przez ząb. N. N.! Był tutaj N. N.! Unaocznił się N. N. Wypełzł spod czapki niewidki pseudonimu jako najbardziej rzeczywista forma ludzka, która ma imię. Rozebrał się z niewidzialności. Zwidzialnił się niby bokser w akcji. – Cześć – rzekł do Jana Olika. – Jestem Jurek. No ten en-en, czyli Jurek. Cha, cha, stłuc kogoś okularami, cha! Stłuc kogoś okularami, cha! Stłuc kogoś oku... cha! Oooj! (Dziwne: miał na sobie ciemny garnitur, podobny jakoś do niezliczonych par rękawic bokserskich, wędrujących i falujących – tu ciemna pięść, tam ciemna pięść – wędrujące, falujące; to naprawdę dziwne – emanowała z nich siła, ale nie czuło się niebezpieczeństwa). – On jest osioł! – rzekł Jan Olik. Tak sobie rzekł, do nikogo. – Kto, ja?! – z przerażeniem spytał Jurek en-en. – Nie, on. A nic zresztą. Nic, nic. Co, okularami? Jurek: – Nie, nic. Tak sobie żartuję. A poza tym dój, ale nie przedój. Poza tym nad nami, o, tam wysoko, krowa poezji wisi. Ale czasami, proszę pana, słuchaj, ona pałką jest, ta krowa poezji. Od razu, słuchaj, jest skromnym i na oko banalnym prostokątem. Chwyć i już masz. Nie uważasz, że one, kobiety, piszą wiersze za długie? Litanie one piszą. Tymczasem ona, krowa poezji, nie jest kłodą, rozmemłaną kłodą, kłodą-obrusem, cha, cha! O masz, czasami ona tryska od razu w poprzek wszystkiego gotowym prostokątem. Masz, zaciągasz zasłony, a jakby twarz gniewnie marszczyła brwi. Z trzaskiem lewym, a następnie prawym. Patrz, napiszę ci to. Napisał: 64


Trzask! – !ksazrT Tu pośrodku masz nos. Tu gdzie się zasłony stulają. – Masz od razu zasuwany prostokąt. Pośrodku z nosem. – Ale... – Jan Olik nie za bardzo rozumiał, w czym rzecz. Jurek: – Trzeba pisać ten drugi trzask, Trzask, oba trzaski są z dużej, pisać pismem lustrzanym, jako ksazrT. O, tu masz, zmarszczone, marszczące się, brwi, a tu nos. Chwyć, i już masz, prostokąt, zasuwany, z nosem. A kiedy one, Safony, milczą, milczą, milczą, to nasz męski słup powietrza, członek, rośnie, szczytuje, nabrzmiewa, niczym nie hamowany. Ale Kołło ogólnie dobra jest. Choć właśnie za długa. Czasy potrzebują skrótu. Trzask pismem lustrzanym: ksazrT! Zaciągasz zasłony, marszczysz wiersza brwi zagniewane. Marszczą się wysoko, pod karniszem. Jeśli tego nie rozumiesz, to nie rozumiesz poezji. To trzeba wyczuwać, widzieć po prostu. Jest specjalne uchooko od tego. Wytwórz w sobie uchooko. Stał przed Janem Olikiem Jurek N. N. i rysował na odwrotnej stronie hasła dnia brwi zaciąganych zasłon. Rysował na plecach MĘŻCZYZNY JAKO TWARDEGO SŁOWIKA. (I falował wędrującymi rękawicami bokserskimi swego garnituru). (I falowały blaskami kręcone kolumny barku, niczym potężne świdry. Tak, były jak potężne świdry, właśnie coś świdrujące. Wcale nie były w tej chwili jak zawsze, jak grube i duże ręczniki w stanie wyżymania i w pionie czy jak kręcone kolana. Falowały świdrowo i świdrowo hałasowały. I to był metafizyczny znak obecności wielkości). I porwał Jana Olika w monologujący dialog niby w piekielny taniec. Ten dał się porwać, osłupiawszy do imentu od samego widoku nagle zjurczonego N. N. 65


N. N. Jurek. Stał. To znaczy stał, ale jak on stał! Niby stał, a niby wcale nie stał. Ni to niby grzyb stał, ni to niby listek. Był widzialny jako coś dużego-małego, a zarazem był kompletnie niewidzialny jako to coś dużego-małego. (Ruchome bokserki jego garnituru stały się płaskie i wędrowały po jego ciele w taki sposób, w jaki wędrują cienie pod drzewem o bardzo dużych liściach, poruszanych wiatrem – uspakajająco. Zdawał się stanowić drzewo wiedzy ogromnej. Kolumny barku dalej świdrowo falowały, ale przycichły, wciąż jednak będąc metafizycznym znakiem obecności wielkości). Nauczał: – One są krową onej, ale w stanie czystym są one onej krową. Tkwią w środku trysków, nie widząc granic. Nie są zdolne to utrzymania się w zgrabnym prostokącie. Doją same siebie one. Spisują same siebie. A kiedy spiszą, to nie jest to śli i pły. Cha, cha, odkręcasz kran, a woda rozdziera gębę jakoby niemowlę głodne. Wyczuwasz to? Masz na to uchooko? W pierwszej chwili woda ta dobywa z siebie rozedrgane łkanie. Masz tutaj od razu prostokąt w pionie. Otwarta gęba i przeogromny płacz. Płacz płaczu. Pionowa pałka płaczu. Kto wie, może trzeba pałki? Lu pionowo, lu poziomo. Dój, łap gotowe. O, Zenon Koślawe cały czas utrzymuje się w wąskim płaskim prostokącie. Pałka, pałka! Cha, cha! Bez skreślania, skreślania czujesz od razu pałkę! Dokonaną! Pałka! Pałka! Pałka jest twarda w ogólnym rozgardiaszu trysków owej mlecznej krowy. Pałka! Trzymaj pałkę! – Pałka, pałka i wychodzi koniu! – zamruczał Jan Olik. (Kolumny barku dalej świdrowo falowały, ale były już zupełnie ciche. Tym niemniej nadal był to metafizyczny znak obecności wielkości). Jurek N. N. jak stał, tak zniknął. (Przestał wędrować i falować bokserkami swego garnituru – przeistoczył się w pałkę). Zniknął, a pozostał. (Przeistoczył w pałkę i cień pałki). Wyśliznął się z obmówionej przestrzeni, wyśliznąwszy z barku jeden egzemplarz „Wariantu ciemnego” Kołło. (Przeistoczył się w dwie śliskie pałki, bardzo sprawne). (Kolumny barku wróciły do form poprzednich, cichych i kręconych nieruchomo. Wciąż stanowiły metafizyczny znak obecności wielkości).

66


Rewelacyjne śli! Podwójne. Wyjurczenie się doskonałe. Wyśliznąć się, a pozostać. (Umieć przeistaczać się z drzewa w pałkę i cień pałki). Gładko wyśliznąć z barku słowo tej Kołło, jej wariant ciemny, a nie wzbudzić sprzeciwów. (Przeistoczyć się w dwie śliskie pałki, bardzo sprawne). Czuło się jego przemożną obecność. Jego nauki pozostały jako cały on. (Jako drzewo wiedzy ogromnej). Czuło się wyjurczenie całej klubowej przestrzeni. Czuło się oczy wyjurczone. (Oczy: dwa słońca o inteligentnym i nieparzącym spojrzeniu, niemal chłodnym, spomiędzy bokserek i pałek). Klubowicze wnikali w oczy wyjurczone. (W słońca nieparzące, niemal chłodne). I w całe wyjurczenie. (W słońca, w drzewa, w pałki). Z dumą taką, jakby byli rodzicami tego oto genialnego dziecka. Z dumnym spokojem przyjęli wyjurczenie się i zniknięcie, wyśliźnięcie. (Wyśliźnięcie to było najpotężniejszym ze wszystkich dotychczasowych znanych wyśliźnięć – nie tak przecież łatwo wyśliznąć się, posiadając aż tak rozwinięte kształty, w drzewo, w pałki, w dwie pałki, w pałkę i cień pałki; trzeba się przecież błyskawicznie i mocno stulić, zwęzić, zminimalizować). (Poluzowały się dwa tłuste amorki pomiędzy kolumnami barku. Zaczęły się kołysać z rytmicznym szelestem. Jakby ktoś wyjmował zza szafy i z powrotem tam wsuwał szorstką czapkę lub płaską miotłę. Wszyscy spojrzeli na tłuste amorki. Nie, nic. Może ktoś po prostu zbyt ciężko oparł się o kolumnę lub obił się o nią nieostrożnie w tym całym wyjurczonym rozgardiaszu. Chociaż nie. Nie. Wcale nie! Rytmiczny szelest tłustych amorków był jednym z metafizycznych znaków obecności wielkości). W miejsce postjurkowe wśliznął się Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk. Obwiały go Safony, ze wszystkich stron. Rzekł do Jana Olika, ale jakoś tak pałkując głosem pomiędzy Safony: – No? Być nieuchwytnym, a jednocześnie uchwytnym poprzez temat, oto w czym rzecz. Temat, temat! Mam swoją makrelę z zanieczyszczonych mórz. Ty pojąłeś temat jako brak tematu. Twoim tematem może być wszystko. Tylko nie moja makrela, to ja złapałem makrelę, makrela należy do mnie. Makrela oczywiście pojęta jako makrela z zanieczyszczonych mórz. Kakaemwużet ugryza temat makreli smacznej. Twoim tematem może być wszystko, oprócz mojej makreli i makreli Kakaemwużeta. Cha, cha, Kołło leży wkołło, bierz,

67


czytaj. Stłuc kogoś okularami, cha, cha! Stłuc oku... Genialny jest ten N. N., zasłona jako dwoje gniewnych brwi! Cha! (Tłuste amorki pomiędzy kolumnami barku dalej się kołysały i dalej szeleściły dźwiękiem grabienia szorstką czapką czy też płaską miotłą po plecach szafy. Tak, to był metafizyczny znak obecności wielkości.) Cynadryk wnikał w Kołło strona po stronie. Trzymał ją – otwartą – w powietrzu i wnikał.

15. Jan Olik wziął Kołło, wyśliznął się do domu. Czuł się dość kuriozalnie: został wypchnięty z szalonego tańca. Nie wiadomo kiedy. Nie wiadomo przez kogo. Czy sam Jurek go wyjurczył, czy został wyjurczony przez innych. Nawet nie zapamiętał, jak ten Jurek wygląda, to znaczy nie zauważył, jak naprawdę wygląda. W oczy ślizg (bokserką), z oczu ślizg (pałką, pałkami). Zapamiętał jednak wszystkie jego słowa. Stłuc kogoś okularami, cha, cha! Poczuł uchooko. Tego dnia zrozumiał, że ten N. N. to naprawdę genialny facet. I wyczuł, że on także połyka oko uprzedzone, popijając okiem drugim. Połknął „koniu” Zenona jakby nigdy nic. Spokojnie wnika w pałki prostokątów Zenona. Rampampampam pam... Na razie nie miał czasu na analizę nauk en-enowskich. Dni Safon! Kołło! Cha, cha. Trzask – ksazrT – gniew brwi zaciąganych zasłon. Tak. Nagle zrozumiał sedno tego prostokąta, co wynika z czynności zasłaniania okien poprzez ściąganie zasłon ku sobie – na środek okien. Tak. Poczuł uchooko. Uchookiem obejrzał też wodę z kranu. Wysłuchoobejrzał. Wsłuchowejrzał. Przez chwilę: wejrzuchał. Rzeczywiście, rozdzierała gębę jak głodne niemowlę. Ale „Wariant ciemny”. Panda Manda Granda WatykańskaSztyńska Kołło.

68


Wszedł w przyniesioną Kołło. W domu nie obowiązuje śli i pły. Po prostu – wszedł. W przyniesioną. Pandę Mandę Grandę. Po prostu: Kołło. W Kołło. *** Widłami wspomnień korale smutku migają Robakiem ranka: balon dnia zakwita Spodki kroków podniesiesz mackami talerzy to: wspomnij żyrandol ciemności I tylko ta ciemność wisi... *** Ptak ziemi pługiem ciemności w czerń kosmosu się wciska brzuch gardła podchodzi do gardła brzucha Wszystkie ślady zarosły dłońmi pożegnania Dłonie pożegnania kroczą po wszystkich śladach Nie ma nie ma nikogo i tylko makaron ciemności zagnieździł się w stopie smutku *** Otacza mnie zewsząd mężczyzna powietrza O! Mężczyzno powietrza – nadchodzący ze wszystkich świata stron Na czołgu miłości wjedź mi do kuchni Na kotletach miłości podrapię ci plecy z miłości O! jak płaczę z radości – moja głowa pełna miłości i nagle – przygniecionej muchy mi żal I czołg odjechał 69


I tylko ta mucha O! jak cieszę się – mucha jest żywa Może to znak że wrócisz jeszcze... *** Równik stołu przebiega przez pokój serca Na włosie ciszy rośnie alabaster przeszłości I tylko ciemna głębia ucha na globie głowy I nawet nie mrugnie gwiazda obecności Kameleon ciała wita się z progiem twych rąk *** Czarna godzina zabija mnie stale Ja – oddaję me życie bez słowa I nawet nie podali mi szklanki wody Jednak podajcie mi szklankę wody bo czarna godzina zabija mnie stale Ja – oddaję me życie bez słowa Podajcie mi szklankę wody Błagam was Miedza rozpaczy przebiega między człowiekiem a człowiekiem stale

70


*** Napuchnięty sufit głowy mej I tylko potrzaski rozstawione wszędzie Straszne potrzaski nadziei próżnej Moje łzy jak morze Zabierz uszczelki swe a usłyszysz szum mych łez Z tą straszną wiedzą która o! jak boli żyję pod napuchniętym sufitem mej głowy I tylko potrzaski rozstawione wszędzie Straszne potrzaski nadziei próżnej Ależ ta Kołło u nikogo się nie inspiruje! – żachnął się sam sobie Jan Olik. Wsunąwszy się gruntowniej w warsztatową stronę, zaniemówił, sam sobie, jednak! Warsztatowa strona okazała się bez zarzutu. Warsztat, warsztat, warsztat: poezją jest. Było „i tylko” i nawet „i nawet”. Ale. Kołło nie utrzymuje się w prostokątach! Co prawda on sam je łamie, kopie, miesza. Ale. Ale on ma też zgrabne. On tworzy zgrabne i niezgrabne, żeby pokazać, że stać go na jedno i drugie. Po chwili poszukiwań wykrył jednak u Kołło zgrabne. Ostatni wiersz składa się u niej z jednego słowa, właściwie jęku „aaa”, ułożonego w zgrabny:

71


*** aaaa aaaa aaaa aaa! I tam w środku tomiku znalazł też, małe zgrabne: *** Za dalą nagle widać najjaśniejszy początek – ś w i t Twoje r a m i o n a *** Jestem ogniwem łańcucha z łez Podaj mi dłoni ogarek i: trwaj Trwajmy tak tu w tej bolesnej rzeczywis t ości *** Ach! być chmurą psem lub kotem koniem... ostem śliwką... trawą ...... wierzbą Ach! Wszystkim c o tutaj t a k i e niewinne .... i: szczęśliwe Jan Olik zamyślił się. Ciekawe, jak ona wiersz, ostatni, z tym jękiem „aaa” wyjęczy? Ciekawe, czy Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk wystąpi przed nią, czy po niej? Ze swymi makrelami z zanieczyszczonych mórz? On zawsze się wtryni... 72


Nie miał zdania o tej Kołło. Czy ona za krótka, czy za długa? Nie miał. Nie miał tu właściwie ani uprzedzonego oka, ani nieuprzedzonego... Oczy znikały mu tak jakoś podczas tej lektury. Znikały, a wyrastał na ich miejscu inny świat, inny duch, wyrastała: inna krowa. Inna krowa! Nie, nie to, że zmieniał się jego wzrok na inny, nie. Po prostu znikały mu oczy. I miał na ich miejscu inną krowę. Inną krowę poezji. To znaczy – czuł ją, tę inną krowę. To jest – uchookiem ją czuł. Nie umiał określić, czym ona jest, ta inna krowa. Chyba czuł, że znalazł się jakby w samym jej wymieniu, czy też stał się jej wymieniem. Pomyślał, że ten N. N., Jurek, miał rację. Kobiety piszą siebie – spisują środek krowy, zapryskują się mlekiem czystej poezji. Ignorują granice. I okazują, że ignorują: stworzą prostokąt, ujawnią zdolność do tworzenia go i natychmiast rozmydlą z pogardą i ostentacją. I następnie ponownie do prostokąta wbiegną, aby po chwili ponownie okazać uprzednią pogardę i ostentację. I nie członek, lecz człowiek jest tu bohaterem! Wyczuwa się, że człowiek to punkt pośrodku mleka, samo centrum mleka, a zarazem ruchomy to punkt, ruchome to centrum. I w istocie nie wiadomo nic o tej geografii – zarazem ten punkt, to centrum w mleku, stanowi jakby centralny punkt naszej rzeczywistości. Człowiek tęskniący z pośrodka mleka do wyraźniejszych kształtów – to chyba właściwy tam bohater. Tęskniący do sera, o! Do bycia serem. Do bycia serem wierzby zielonej, serem konia, serem kota, serem śliwki, serem psa, serem trawy zielonej, serem chmury, serem spełnionym, serem dobrym, dużym. Serem: białym i szczęśliwym. Tak. Ostatecznie – serem białym i szczęśliwym, pośród feerii różnorakich barw i nastrojów. I ten punkt pośrodku mleka jest punktem środka mleka skondensowanego w wymieniu, a zarazem wybrzmiałego strugami poza wymię. Strugami, ulewą, deszczykiem, mżawką. Tego dnia zrozumiał, że poetycką kobiecość należy zmilczeć, przyjąć jaka jest do wiadomości i do wyrozumiałości. Nie twoja głęboka sprawa, głupolu. Twoja wyrozumiałość: ciszą. Pojął, że ta inna krowa poezji jest nieuchwytna. Tak nieuchwytna, jak nieuchwytny jest N. N., Jurek.

73


Ale. Coś mu przyszło do głowy. A gdyby tak na całego zainspirował się u Kołło?! Wyrecytował się przed nią?! Nie byłaby taka świeża! Gdyby wyjęczał swoje „aaa” jakoś? Poczuł nad sobą dwie dojne krowy poezji, swoją i tę inną, nieuchwytną, szybko spisał, co spłynęło z obu: *** W okropnym świecie człowiek człowiekowi sika strugami świństwa W okropnym świecie człowiek człowiekowi stwarza bydlę W okropnym świecie człowiek człowiekowi stwarza topory miecze i sidła W okropnym świecie człowiek boi się człowieka W okropnym świecie poruszamy się z punktu aaaa! do punktu aaaa! Tak, zainspirował się u tej Kołło. Tak, ostentacyjnie zignorował zasady. Tak wychlał mleko z dwóch krów naraz. Ta inna, druga, babska, pozostała nieuchwytna, choć była nadzwyczaj mleczna. W końcu nie inspiruje się bezwstydnie jak oriony i cynadryki. Pewnie rwą z tego N. N. żywcem całe kawałki. A właściwie dlaczego N. N. wypada genialniej w mowie żywej? Dlaczego milczy, milczy, milczy, będąc oskubywanym z dorobku poetyckiego? Temat. Z tematu nikt Jana Olika nie oskubie. Chyba że gdzieś ktoś dokona wynalazku równego jego wynalazkowi tematu bez tematu. Zadzwonił Orion.

74


– Słuchaj. Mamy nowego. Przepytaj go z „idejifiks”. Jak się nazywa? A jakoś tak, nazbyt krótko. I nie chce się ani bardziej skracać, ani ewidentniej wydłużać, ani pseudonimicznie uskrzydlać. Pozostaje „idejafiks”. Przepytasz? Jeśli nie zda tego egzaminu, nie przyjmujemy. Musi uznać nasze credo. Nie pojmie, znaczy tępak. No i robimy może konkurs jednego wiersza. Tak, w Dni Safon. Maźnij, skrobnij, tego no, coś. Jakieś zagajenie po zagajeniu głównym. Tak, oczywiście, w klubie Umiar. Słuchaj, bab nie nagradzamy. Tego, cha! Mają swoje Dni i powinny być zadowolone. Czy ma pan jakąś, proszę pana, „idejęfiks”? – tak spyta. Cha, cha! Cha, cha! Czerpcie, wzorujcie się, a nawet ściągajcie. Durnie jednego sosu, tego no, mleka. Trzeba po prostu umieć posiąść dwie krowy naraz. Piekło jest – wkoło nas. Nasza Kołło leży wkołło. One piszą wiersze za długie. Makrela z zanieczyszczonych mórz. Ugryź wiersz z „i nawet”. Nie popadaj w stan nawiedzenia. Dój, krowę oną. Oną to niech sobie doją. Prostokąt! Ciekawe, czy ten nowy dudek zda egzamin z „idejifiks”. Ciekawe, czy zgodzi się na śli i pły. Trzeba tę Kołło zajęczeć! Ciekawe, jak się wystroją Safony, jakie fryzury przybiorą. Nie przyglądał się temu dotąd – zjawisku przybierania fryzur podczas recytacji. A podobno takie istniało. Podobno przybierały fryzury tak, jak się przybiera pozę lub minę. Ta Kołło jest jakaś taka przedpotopowo metaforyczna. Inny świat. Kobiecość. Czyżby też wślizgiwała się, ta Kołło, do literatury przez ucho i uchooko? Skąd Kołło wie o „i nawet”? „Schowaj uszczelki, gdy pada deszcz wielki” – wzerknął w Zenona, aforystę. „Koniu mojemu dam owsa z samego rana, niech pozna dobrego pana”... Koniu, cha, cha! Połknij oko uprzedzone, popij okiem drugim. Wnikaj w brata swego. Pływaj, ślizgaj się. Poeta musi się przylepić, kręcić się, kręcić, kręcić, kręcić, wkupić się w łaski. Za jego bytności w klubie Umiar były już cieniutkie Dni Safon. Nie bardzo poznał, że to te Dni. Orion trzaskał szczebelkami swego miejsca. Zagłuszał głosiki. Potem jeszcze raz były te Dni, kiedy siedział w domu, rozmyślając nad śli i pły. I będą te Dni. Będzie najpierw jęk „aaa”. Przed makrelą lub tuż po.

75


Rampampampam pam. Koniu twemu wody daj. Twórz. Makrele z zanieczyszczonych mórz. Makreli smacznej oskub treść. (I łzawiły jego oczy pięknie, jakby je kto podważał srebrnymi łyżeczkami. Komu tak łzawią zawsze oczy? Cynadrykowi. Cynadryk ma oczy marzące). – O matko, o czym mam pisać – wyszeptał Jan Olik swoje stałe zaklęcie i chciał już dojnąć z obu krów, gdy. Przyszedł. No, on. Przyszedł, znaczy wśliznął się – tak jakoś niby wszedł, a niby wleciał – i niezupełnie nawet drzwi otworzył – to znaczy wszedł tak, jakby przez zamknięte drzwi przeniknął – a jednocześnie gęsta grochówka z dolnego któregoś piętra pełzła do góry wszystkimi porami bloku – przeniknął wraz z grochówką osobiście do Jana Olika: Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk.

16. Pełzła – namacalnie – grochówka, nie tylko jej zapach, ona sama, ruda, gęsta, tłusta i jakby osiągając formę rozprzestrzenionego parasola, wykonanego z bardzo grubej i nieprzezroczystej tkaniny, jakby z koca. Z jaką sprawą przyszedł i przygrochówkował Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk? A z jaką przyszedł i przygrochówkował, z taką przyszedł i przygrochówkował. Nic ważnego. Tego dnia Jan Olik zrozumiał, że lepiej jest, jeśli ktoś po prośbie przylatuje do ciebie, nawet wraz z pełznącą wzwyż grochówką, niż ty byś miał tak latać do kogoś. A z jaką sprawą przybył Cynadryk? E, naprawdę nieważne. Może, żeby Kołło nie dopuścić do lśnienia? Może. Może Orion odśliznął się na bok i potrzebny był nowy nauczyciel? Może. 76


Może, żeby wypracować potajemne drogi osiągania trudno osiągalnej Nagrody Jasnej? Może. (Trudno osiągalną Nagrodę Jasną osiągało się poprzez zamianę słowa „członek” na słowo „chuj”, co było nie do przyjęcia dla klubowiczów, przynajmniej oficjalnie, jako że byli przecież, przynajmniej oficjalnie, enklawą łagodnej kontynuacji i rugowania „neoprzypadłości” z metafizyki poprzez „zaszczepianie neotradycjonalizmu”. Temat tej nagrody i jej wysokości był w klubie starannie przemilkiwany). Może, żeby jakoś załapać się do Nagrody Owo, Glob i Reszta? Mniejszej od Jasnej, lecz tak samo ważnej? Może. (To była nagroda też trudno osiągalna, przyznawano ją temu, kto osiągnąwszy trudno osiągalną Nagrodę Jasną lub przynajmniej znalazłszy się na liście do Jasnej, przystępował do zamiany słowa „chuj” na słowa „prowincja globu”, a to też było nie w smak klubowiczom, którzy przecież wypracowywali całoziemskokosmiczną, a nie prowincjonalną globalność osobowościowo-twórczą. Również tematu tej nagrody i jej wysokości w klubie nie poruszano). Upływa szyybko żyyycie, jak potok płyynie czaaas, za rok, za dzień, za chwiiilę, razem nie będzie naaas. Piszą, skracają, sznurkują, prostokątują, tematują, wnikają, skreślają, upływa szyybko żyyycie, jak potok płyynie czaaas. Rzekł pewien krytyk, który wszystko wie, poetokrytyk: „Wiersz jest krokiem. Tamą”. Tego no, rozsądny sąd. No to tak. Do nowego tomiku da akrobatycznie wsięnione „się”, wielokrotne „i tylko” i „byłbym”, „lekutką aluzję do czarnej przyszłości”, „pożądaność członka”, wiersz „Jam” – autobiograficzny, wiersz z rozrzutem, rozumianym jako rozrzut własny, to jest robiony z fragmentów własnych – osobiście odrzuconych wierszy, wiersze zainspirowane u Kołło (cha! – najpierw da ten ułożony z jęku „aaa”, cha!) i może da jeszcze coś przeciw „rybie” i „eschatologii brzegu” tego zarozumialca z „Owo”. Dupek! Mówi „zmęczony jestem”. Trzeba żwawować, żwawuj, żwawuj, głupolu! Stracisz nerw żwawowania, stracisz poezję. Już wie, jaki tytuł da tomikowi: „Globalizacja”.

77


A Mariusz Dariusz Janusz Cynadryk-Nadryk powiedział mu, że ten F. F. M. M. Bing-Bong to buddysta. Oczywiście nie była to główna myśl, z jaką przypełzł. Z jaką przyśli, przypły, akrobatycznie i znienacka. Przydźwigał też, przyślizgał, tomiki za długie, Safon słowa. – Zapomniałem, zapomnieliśmy, masz. Przedtem pisały wiersze krótkie, ale też za długie. Przyślizganie tomików też nie było główną sprawą. Nie wiadomo, czy się schody Jana Olika złamią. O, „i nawet” musi dać wierszom nowym. Dużo „i nawet”, jak owsa koniu, tfuj, koniowi. Daszki stworzy z „i nawet”, z jaskółkami pod daszkami. Kto posiada uchooko, ten zrozumie. Upływa szyybko żyyycie, jak potok płyynie czaaas. Za rok, za dzień, za chwiiilę... Tego dnia Jan Olik wymlecznił się w aforyzmy – prosto Cynadrykowi w twarz. A bo to „koniu” Zenona lazło do ucha i lazło, przymuszało do czynu, do własnego i natychmiastowego tworzenia. A bo przecież przed chwilą wywołał dwie krowy poezji, kiedy wyszeptał swoje poetyckie zaklęcie – nie mógł tak od razu dać se na wstrzymanie. – Słuchaj, posłuchaj, patrz, a nie może być taki aforyzm: „Jak ci zimno, to wymocz nogi w piekle”. Albo taki: „Pór roku łaty – jesienią na straty”. A bo pomiędzy „koniu” a „koniu” lazła mowa z uchooka N. N., Jurka. Prześwietna mowa, skrótowa. Przymuszała do czynu, do własnego natychmiastowego tworzenia. – Słuchaj, patrz, posłuchaj. Albo taki aforyzm: „Najchętniej bym spał, ale jednak czasami się budzę”. Albo taki: „Jesienią to i koń maści sraczki dostaje żółtaczki”. Albo taki: „Człowiekowi, co przez dołki skacze ładnie, serce w końcu wypadnie i w dołek wpadnie”. Albo taki: „Żadne to cudo to ordynarne udo”. Albo taki, chyba jednak jeszcze trochę banalny: „Zatrzymaj się, stój, krowę poezji dój”. Albo taki, zainspirowany u Zenona Koślawego, tfuj, Koślawe, bardzo prospołeczny, bardzo rozbudowany: „Przed wojną biedny polski najmita zębami zgrzytał, wyglądał jak duch i język mu puchł. Dziś zgrzyta dupą po bruku i na dupie ma kuku”. 78


Albo taki, seksualno-metafizyczny: „Masz doły wystygłe, to zmień członek w igłę”. Albo taki, bardzo szlachetny: „Gdy publika cię dotyka, nie bądź taki, jak motyka”. Albo taki, zjadliwy, o zasadach neokostiumologizacji w kontynuacji (tym się narazi wszystkim klubowiczom, oj się narazi): „Oto powstaje feniks z mydła: z mydlanej piany piana mylna”. Słuchaj, albo taki, niepoprawny politycznie (tym się narazi wszystkim politykom, oj się narazi): „A tam na górze jak w kibla dziurze: ileż trudu w kierunku brudu”. Albo taki, wojskowo-społeczny, traktujący o honorze, godności i tchórzliwości, krótki: „Są wojaki i są bojaki”. Albo taki, intelektualno-ludożerczy, nieco płciowy: „Pośród łań i łkań – twój mózg ozdobą moich dań”. Albo taki, powypadkowy, nierymowany: „Cóż z tego, że masz ręce i nogi, kiedy nie ma reszty”. Albo taki, inny od wszystkich: „Podczas trzasków przy lasu wyrębie, natrzaskał go po gębie”. Cynadryk robił wielkie oczy, wielkie i jakieś gęste, jakieś zawiesiste – były jak talerze z grochówką do pełna. Co? Za bardzo nawiedzone okazywały się te aforyzmy?

17. Aha. Poprzedniego dnia zadzwonili z Wilka, zadzwonił wydawca, to jest właściciel prywatnej oficyny wydawniczej o nazwie Wilk, dość ważnej. Zaproponował napisanie tomiku sonetów. Następnie przedstawił się jako „czynny sonecista, kontynuator tradycji literackiej” i oczywiście „nadal właściciel Wilka i to zacięty”. – Proszę pana, podam panu pewien tajemny, doskonały, a wręcz genialny wzór, na podstawie którego pan bardzo szybko napisze dla Wilka i ze sto sonetów. Właściciel Wilka jestem zacięty. Mój Wilk tak szybko nie padnie. Pisać sonety dla Wilka, dla zaciętego właściciela Wilka, to naprawdę fajna sprawa. Zapewniam dobrą promocję i przyzwoity nakład.

79


Jan Olik nie za bardzo chciał pisać sonety, nawet dla „zaciętego właściciela Wilka”, to znaczy tak było w pierwszej chwili: – Proszę pana, co pan, nie! Sonety? A kto dziś pisze sonety! „Zacięty właściciel Wilka” nie ustępował: – Oj, proszę pana, sprzeniewierza się pan ideałom klubowym! Przecież jesteście łagodną enklawą nowoczesności w łonie neotradycjonalizmu! To bardzo by pasowało Wilkowi. Wasza neokostiumologizacja, wasze wykurzanie neoprzypadłości z prawd metafizycznych, to wszystko bardzo mi pasuje, bardzo. No to jak? Podam wzór, naprawdę świetny, nauczy się pan go na pamięć, on świetnie zapada w pamięć, potem się wprost na wzorze pisze sonety, czytał pan moje? Nie? Dostarczę panu, umówimy się? Sonety, proszę pana, bardzo się zakurzyły, bardzo, no to trzeba je odkurzyć, przywrócić wyobraźni czytelników. To może być prawdziwa bomba. A wie pan, ile można dziś zarobić na sonetach nagle odkurzonych? Zwłaszcza że mam gotowy wzór, no? Siada pan i pisze. Przeczytam panu wzór, niech pan uważnie słucha i notuje, dobrze? Jakaś złotówka kapnie i panu, to co? Jan Olik wciąż nie mógł się zdecydować – ani na pisanie, ani na spotkanie, ani na wysłuchanie wzoru. Kusiła jednak ta złotówka. Nie, jednak nie, bo kto dziś pisze sonety! – Nie, jednak nie. Wydawca, „czynny sonecista”, w końcu zmusił go do wysłuchania wzoru, to znaczy wybłagał wysłuchanie: – Proszę pana, tradycja to święta rzecz, a ja mam gotowy wzór, naprawdę, wystarczy podłożyć odpowiednie, nowoczesne słowa i myśli, błagam pana, proszę wysłuchać, podam cały wzór, no? I jeszcze raz powiem panu, że jedynie panu podaję ten wzór. – No dobrze, co to za wzór? – Jan Olik ostatecznie zgodził się na wysłuchanie tego wzoru.

80


Sonecista wyrecytował następujący wzór sonetu, dodając do wersów i strof drobne uwagi: Rampara ra rurara tura dura rura rimpara rira tira bara bram tararra farra rurra burra bam rampara rara para rura bura

(Wie pan, to idzie tu na wzór – wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, nie?)

Tarara ra turara fura rura bura mirara bara durarara rum firara mira dira rira bum umpara wara dwora fora tura

(No i tak dalej, ten rytm ten rym, nie?) (Z tym, że tu już nieco inaczej, niż w suchym oceanie).

rampara ra tumpata pitta dritta rimpara fitta mitta kitta rams pimpita ritta tritta mitta brams

(Tu pan wzniośle jedzie, tu to rams to los czy coś równie wzruszającego)

pirara rira fitta pitta dritta litta pararra rarra munda punda pams findanda panda pirda dryrda trans

(Tu trzeba dokonać sztuki nowoczesnego łkania, nie? tak? Transu łkania, co?)

– Proszę pana, trzeba tu transu łkania, tak? Nowoczesnego łkania trans ma być, tak? Transu łkania, proszę pana, trzeba w ostatniej strofie dokonać, dokona pan? No? – Co? Nie, nie – Jan Olik nie chciał dokonywać sztuki nowoczesnego transu łkania. Sonecista nie dawał za wygraną: – Proszę pana, zamiast „pitta dritta” daje pan, na przykład, „miasto moje” albo „obłoki cudne”, albo jeszcze coś innego, na przykład – „czasy durne”, no wie pan, coś. Coś, co jest i dzisiaj, choć już było wczoraj. Zamiast „kitta rams” daje pan „tam w dali las” albo „szukaj nas”. No i ten trans łkania w ostatniej strofie, na przykład zamiast „pirda dryrda trans”. Jan Olik w dalszym ciągu nie chciał, chociaż propozycja była kusząca, o, jeszcze jak. Promocja, przyzwoity nakład. Złotówka dla autora. Zaproponował temu wydawcy, soneciście, że napisze może zbiorek aforyzmów, bo czuje, że mu trysną właśnie aforyzmy, no bo 81


Zenon Koślawe, no bo inspiracja, no bo akurat w tym siedzi, ale „zacięty właściciel Wilka”, sonecista, nie chciał aforyzmów – nie znosił aforyzmów i nie lubił tego Zenona Koślawego, tfuj, Koślawe, Koślawe. Ostatecznie doszli do porozumienia. Sonecista, „zacięty właściciel Wilka”, dał tydzień na zastanowienie się. Potem zdzwonią się, umówią, pogadają, warunki dopieszczą. Pitta dritta wilk. Jana Olika zaniepokoiła myśl, że dojna krowa poezji może odmówić trysków z wymion wysokich, jeśli poeta oprze się na gotowym wzorze, a na dodatek otrzymanym od „zaciętego właściciela Wilka”. Ale ostatecznie obiecał, że w porządku, zdzwonią się, umówią, pogadają, oczywiście, i że już spróbuje wykorzystać otrzymany wzór, posenotuje trochę w domu. I właśnie dziś postanowił, że ułoży te sonety ze swoich aforyzmów. Przekomponuje, trochę rozrzedzi, opatrzy odpowiednimi rymami, i tak dalej, podług „genialnego wzoru”, otrzymanego od „zaciętego właściciela Wilka”...

18. Jak widzimy, życie klubowe toczy się, rozwija, wzbogaca, ale i rozwarstwia – nieco rozwarstwia, bo tylko Jan Olik nieco się od tego życia odsunął. Jak widzimy, nic w zasadzie nikomu się nie stało, nikomu na głowę nie spadł tłusty amorek znad barku czy co innego. Kolumny barku stoją jak stały – jak kręcone i wydłużone kolana z fragmentami kręconych łydek i ud, czy też jak ręcznie wyżymany gruby duży ręcznik w pionie. Mamy w barku tym wódeczki, piwka, winka i ten sam niski schowek na tomiki. (Od czasu do czasu tłuste amorki znad barku zaczynają się kołysać jako niemal stały metafizyczny znak obecności wielkości, tego N. N., czyli Jurka en-en). Dobrze jest. Aha. To jeszcze nie wszystko. Jan Olik zaczął tworzyć aforyzmy powieściowe, to znaczy wynalazł taki rodzaj aforyzmu, który sam w sobie był małą powieścią. 82


Na przykład: „Miał siedmiu przyjaciół, jednego na każdy dzień tygodnia – u każdego coś jadł, tak że codziennie coś jadł”. Albo następujący: „Wciąż się mylił. Zamiast »wzrok« mówił »zwrok«, to dlatego, że świat, na który patrzył, robił się coraz straszniejszy”. Nie, ten drugi to jeszcze jest niedopracowany. Dopracuje.

83


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.