
Ile w nas zdumienia jeszcze […], Światów ile nieodkrytych wokół.
Wojtek Bellon
Ile w nas zdumienia jeszcze […], Światów ile nieodkrytych wokół.
Wojtek Bellon
Witajcie w Wąbrzeźnie. Tutaj na rynku rosną kwiaty, a z balkonów zwisają pelargonie i wiją się rzeźbione secesyjne zawijasy. Też kwiatowe.
Co prawda Krzyżacy, którzy tu kiedyś mieszkali, nazwali nasze miasteczko spokojnym zakątkiem (Friedecke, czyli Frydek), ale to tylko tak dla zmyłki. Dzieje się tu całkiem sporo, a o naszych historiach powstają ciągle nowe książki, filmy i strony internetowe. Ostatnio też się działo.
Ale zanim wam wszystko opowiem, najpierw poznajcie Mariannę. Moją królową i panią. Spójrzcie, jak idzie ulicą, niosąc zakupy. Ma spódnicę, jak to starsza pani, niskie buty, trochę niemodną już kurtkę, a na głowie trwałą, którą zrobiła jej pani Iwonka z parteru. Po drodze pozdrawia znajomych, uśmiecha się do dzieci. Słyszę już, jak wchodzi po skrzypiących schodach kamienicy. Wreszcie jest.
– Witaj, Mruczysławie! Dobrze spałeś?
Oczywiście, ja już dawno się obudziłem. Musicie wiedzieć, że starsze panie wstają wcześnie rano, po czym wychodzą po świeże bułeczki. Czasem jeszcze zaglądają do kościoła. O, tego czerwonego na rynku albo tego, co stoi trochę dalej, wśród drzew. Ale zawsze wracają na czas, żeby nakarmić nas, koty, najlepszymi smakołykami.
Ocieram się o jej nogi – w samych rajstopkach na pewno zmarzła. Starsze panie chodzą wolniej niż dzieci i po prostu jest im chłodniej.
– Łakomczuchu, bo mnie przewrócisz – śmieje się moja Marianna. – Chodź do kuchni, zaraz cię nakarmię.
Nie jestem łakomczuchem, wypraszam sobie. Gdyby to powiedział ktoś inny, na przykład ktoś z psiej Szajki z Górki, poznałby moje pazury. Ale moja pani to co innego.
Wyobraźcie sobie, że znalazła mnie kilka lat temu, kiedy osaczony przez ową bandę i dotkliwie pobity leżałem w parku i oczekiwałem przejścia na niebieskie połoniny. Przejść jednak nie mogłem, bo wszystko się we mnie gotowało. Pięciu na jednego? Wstyd i hańba! Ale że ty, Mruczysławie, nie dałeś sobie z nimi rady? To tym bardziej wstyd i poruta!
Marianna, spacerując alejkami, usłyszała me jęki i wzdychania. Jej niewieście serce zapałało współczuciem. Wzięła mnie do lekarza, potem do domu i pielęgnowała. A że jej mąż, Witold, odszedł na niebieskie połoniny wcześniej niż ja – w salonie wisi jego fotografia – postanowiłem, że dotrzymam tej towarzystwa i zastąpię szlachetnego współmałżonka.
Choć Marianna mówi, że tak do końca nie da się zastąpić drugiej osoby, szczególnie jeśli się ją kochało. Dziwne, nie? Ale ludzie są jacyś inni.
Marianna czasem robi na drutach albo na szydełku. Swetry, serwety, szaliki, co jej wpadnie pod rękę. Powiem wam, że chętnie bym się wygrzał w tych wszystkich miękkich motkach, ale pani nie pozwala. Trochę mnie to na początku dziwiło, ale okazało się, że introwertycy, a zwłaszcza melancholicy, muszą mieć we wszystkim porządek. A to rozumiem, sam jestem introwertykiem i też lubię wyznaczać swoje granice. Żeby mnie udobruchać, zrobiła mi legowisko z bawełnianego sznurka. Dobrze się tam zaszyć i zająć własnymi myślami.
Marianna wybiera się też od czasu do czasu na spacery nad jeziora – bo musicie wiedzieć, że mamy w okolicy aż trzy. Oczywiście nie obchodzi ich dookoła, nie ma już na to sił –robię to za nią ja. W końcu musimy wiedzieć, czy ktoś niepożądany się tu nie kręci. Zazwyczaj jednak kręcą się rodziny z dziećmi, zwłaszcza przy moście albo minitężniach. W ruinach zamku lubią spotykać się młodzi, a nad Jeziorem Zamkowym od czasu do czasu są koncerty. Marianna już na nich nie zostaje, bo mówi, że dla niej za głośno. Ja tam daję radę, poza tym wszystkich tu znam. Kiedyś przyjechał taki muzyk z Bydgoszczy i śpiewał: „Jestem taki samotny jak palec albo pies…”. Czujecie to? Jak pies! Koty bowiem, musicie to wiedzieć, nigdy nie są samotne. Nawet jeśli czasem lubią pobyć same.
Tego dnia Marianna przyszła z zafrasowaną miną, to znaczy –smutną.
– Wyobraź sobie, Mruczysławie, jakie nieszczęście się stało! Z naszego kościoła parafialnego zginął obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem! A miał pięćset lat! W dodatku ksiądz Paweł zmienia parafię, takie smutne wydarzenie na zakończenie jego pracy w Wąbrzeźnie!
Ksiądz Paweł bardzo lubił nasze historie i nawet z jednym historykiem napisali wspólnie książkę. Ale z wikariuszami to tak już jest, że są i wyjeżdżają. Gorzej z obrazami – jeśli są pięćset lat w jednym miejscu, to nikt nie ma prawa ich stamtąd zabierać! W dodatku nasz obraz nie był taki zwyczajny – w tle wznosiła się panorama dawnego Wąbrzeźna, jeszcze z zamkiem. A wiecie, wtedy nie było fotografii cyfrowej, żeby uwiecznić krajobraz w stu ujęciach. To prawdziwy skarb! Postanowiłem wziąć sprawy w swoje łapy.
– Marianno – odpowiedziałem jej – nie lękaj się. Już moja w tym głowa, aby obraz się znalazł.
Miałem pewne podejrzenia. Oczywiście moja pani nie zrozumiała po kociemu, ale lubiła moje mruczenie. Ja tymczasem wiedziałem, że muszę sprawdzić miejsce, w którym spotyka się Szajka z Górki.
To nie jest tak, że w ogóle nie lubię psów. Marianna mówi, że wszystko, co Pan Bóg uczynił, było bardzo dobre, ale myślę, że psy to jednak wersja demo. Oczywiście są takie, które służą osobom niewidomym czy dzieciom z niepełnosprawnościami.
A nawet pomagają takim ludziom, którzy chorują na depresję
i jest im bardzo, bardzo ciężko. Ale jak można latać za własnym ogonem, łasić się, skakać na człowieka i w ogóle być ciągle pobudzonym? I jeszcze to pokazywać wszem wobec? Moja introwertyczna natura wzdryga się na samą myśl.
Ale Szajka z Górki to zupełnie co innego. Jeśli o kotach mówi się, że są fałszywe (co za bzdurny sąd!), to nawet sobie nie wyobrażacie, jakie są psiska z Szajki. Wobec swoich właścicieli przymilne, na ulicy stają się niebezpieczne. Wyciągają smycz automatyczną i biegają tak po ścieżce rowerowej, chociaż ich pani idzie chodnikiem – przecież z tego może być wypadek! Szczekają na wszystko, co się rusza. Wykopują doły pod krzakami, żeby te wysychały – a w naszym Wąbrzeźnie ma być zielono!
Razu pewnego szliśmy razem z Marianną do sklepu, kiedy drogę zastąpił nam jeden z psów z Szajki. Warczał, szczekał i zachowywał się nad wyraz agresywnie. Na szczęście był na smyczy. Kiedy moja pani zwróciła uwagę właścicielce, żeby coś zrobiła, ta odparła, że to przez nią, bo pies się boi. Co za bezczelność!
– To raczej ja się boję! – odparła moja dzielna pani i patrzyła spod swoich okularów tak znacząco, aż wreszcie właścicielka psa go zawołała i poszła gdzie indziej.
Mówiłem wam, że mnie też napadły. Wyobrażacie sobie napadać kota w biały dzień na ulicy?
W każdym razie, kiedy Marianna podlewała kwiaty, wymknąłem się po parapecie i wyskoczyłem na ulicę. Wędrowałem wprost do kryjówki Szajki. Znajdowała się w opuszczonej
kamienicy, co ciekawe – w środku miasta. Często nie spodziewamy się, że to, czego szukamy, mamy pod ręką. Członkowie bandy mieli dobrą intuicję, ale już dawno ich wypatrzyłem. Wspiąłem się po kasztanie i wskoczyłem do domu przez otwarte okno.
Zapachniało stęchlizną. Dookoła unosiły się koty, ale wiecie, nie takie żywe, tylko takie, co powstają pod łóżkiem, jeśli długo nie sprzątaliście. Z pokoju wyszedłem na korytarz. Przy poręczy stał rower przywiązany linką. No nie, to był rower Maćka, syna pani Iwonki! Niedawno mu zginął! Czyżbym przy okazji odkrył kryjówkę złodziei rowerów? – zastanawiałem się. Postanowiłem, że wszystko przekażę w swoim czasie. Zajrzałem jeszcze do drugiego pokoju, ale był pusty. Nagle z dołu dobiegło warczenie i szczekanie psów. Przyczaiłem się za zwisającą z poręczy kapotą, powstrzymując kichanie. Po chwili jednak wszystko ucichło. Ostrożnie zszedłem na dół – to mogła być zasadzka. Po Szajce jednak nie było ani śladu, za to w dużym pokoju na dywanie leżało wyjęte z ram zabytkowe płótno.
Ech, wszystko się we mnie zagotowało! Jak tak można traktować czcigodne skarby! Trzeba się jednak było wziąć w garść i raczej poszukać osób, które dałoby się skierować na właściwy trop. Na szczęście tuż przy domu kultury zobaczyłem miejscowego dziennikarza. Poznałem go, chociaż nie miał tego po -
szarpanego swetra co zwykle. W ogóle był jakiś taki bardziej elegancki. Siedział na ławce z dziewczyną z warkoczem, ale to mi nie przeszkadzało. Siadłem przed nim i miauknąłem: – Kaźmirz! Jest sprawa!
– Zobacz, jaki piękny kotek! – zachwyciła się dziewczyna. Oczywiście, miała rację, ale to nie było w tej chwili najistotniejsze. Postanowiłem, że obejdę ławkę od tyłu i podejdę do Kazika po poręczy, żeby skupić jego uwagę. Kiedy tak wspinałem się po oparciu ławki, Kazik odwrócił się do dziewczyny, wyjął z kieszeni małe pudełeczko i powiedział:
– Marcysiu… czy zechcesz być moją żoną?
– Nie! – krzyknęła zaskoczona Marcysia. – To znaczy tak!
No masz, to ja się tu wdzięczę i męczę, a on się zaręcza!
Gratuluję, ale mógłby sobie wybrać inny moment. Cóż, udałem się na rynek, by szukać kolejnego sprzymierzeńca.
Był to całkiem dobry kierunek, bo tam właśnie telewizja robiła wywiad z burmistrzem i księdzem Pawłem na temat ukradzionego obrazu. Rozpoznałem kamerzystę – podobno jest słynnym dziennikarzem, który rozsławia nasze województwo na cały świat. Aby go zainteresować, postanowiłem wleźć mu na wizję. I wtedy stało się coś strasznego: ów chłopina wziął mnie za kark i po prostu rzucił w stronę niedalekiego klombu. Słyszałem tylko okrzyki protestu księdza Pawła i dziewczyny z mikrofonem, jednak upokorzenie było zbyt wielkie.
Pobiegłem prędko w stronę szkoły – a musicie wiedzieć, że nasza szkoła jest niesamowita. Z czerwonych murów zwisają pędy bluszczu, które o każdej porze roku mienią się kolorami. Naprzeciwko stoi kiosk z najprawdziwszą oranżadą i obficie rosną krzaki forsycji. I właśnie tam, w krzakach, usłyszałem ich –Szajkę. Jak jednak podejść psy, które mają dobry węch? Kiedy tak się zastanawiałem, wpadł na mnie chłopak jadący na rolkach. Nic mu się nie stało, ale oblał mnie colą. Wzdrygnąłem się, potem jednak stwierdziłem, że to dobry pomysł. Zapach napoju będzie dużo bardziej intensywny! Wsunąłem się więc w gęste krzaki forsycji, aby posłuchać, co takiego knują.
– Ale wiecie, kręci się tu ten Mruczysław – ostrzegł jeden z nich.
– Kto?
– No ten kot, co z tą starą babą mieszka! – odparł mój przeciwnik z drogi do sklepu.
Zawrzała we mnie krew obrońców spod Grunwaldu! Ach, gdybym tylko spotkał się z nim sam na sam, poznałby smak moich pazurów. Oby pchły nie opuściły go do końca życia!
Marianna nie jest żadną babą, ale damą, najprawdziwszą damą z krwi i kości. Choć wszystko się we mnie gotowało, musiałem jednak zachować spokój.
– Musimy przenieść obraz w nowe miejsce – naradzali się dalej.
– Tak, tam, gdzie nikt nie chodzi!
– Wieża będzie najlepsza – sapał ten z płaskim nosem.
– Zamkowa? – zdziwił się jamnik.
– Nie, głupku! Wieża ciśnień! – warknął doberman.
To prawda, wieżę ciśnień okupowały co najwyżej gołębie. Co prawda jedno stowarzyszenie historyczne chciało się nią zająć i zrobić w niej muzeum, miejsce spotkań, warsztatów, coś naprawdę ciekawego. Ale do tego trzeba było wypełnić całą tonę papierzysk. Wiem, bo widziałem na własne oczy, jak pani z okienka z Urzędu Miasta je wydawała.
– A co potem? Będziemy mieli złoto? – spytał jamnik.
Najwidoczniej był najsłabszym ogniwem w całej grupie. Może dopiero niedawno go zwerbowali. Odpowiedział mu rechot.
– Nie! Kości! Górę kości! To będą nasze zapasy, kiedy stąd uciekniemy! Nie będziemy musieli nosić smyczy ani kagańców, wrrr… Musimy tylko doczekać do niedzieli, kiedy przyjadą ci ludzie!
Dobrze wiedzieć, że mam czas tylko do niedzieli.
– Ale cóż to? Czuję kota? Gdzie jesteś, kici, kici, wrrr… –warczał doberman.
Musiałem salwować się ucieczką, ale postanowiłem sprawdzić jeszcze wieczorem, czy rzeczywiście zanieśli obraz na wieżę. Na szczęście wieczory są długie. A jeśli płótna tam nie będzie? Zostanie mi jeszcze na poszukiwania cała sobota.
Przed powrotem do domu postarałem się dokładnie wyczyścić z wszelkich pyłków, w razie gdyby Marianna wpadła na pomysł, żeby mnie wykąpać. My, koty, potrafimy dbać o higienę.
Znacie taki wiersz Kot w pustym mieszkaniu ? Przeczytajcie sobie, a zobaczycie, jak się czułem, kiedy Marianna odeszła na niebieskie połoniny. Chociaż wiedziałem, że tam będzie jej dobrze, zobaczy swojego męża, rodziców, dziadków, przyjaciół –tak przynajmniej mi mówiła – to jednak moje wzburzenie sięgało zenitu. Tego się nie robi kotu!
Pani Iwonka z dołu próbowała brać mnie do siebie, ale zawsze wymykałem się na górę, wystarczyło, że któreś z dzieci zostawiło drzwi otwarte. Nie chciało mi się jeść ani bawić z Maćkiem i z Agatką. Mógłbym tylko spać, spać i spać, czekając, aż sam też przejdę gdzieś za Marianną. Czy koty trafiają do nieba? Tego nie wiedziałem.
– Mamo, kicia się nie daje pogłaskać! – skarżyła się Agata. – Kotkowi jest smutno – tłumaczyła jej mama. – Tęskni za swoją panią.
Pogrzeb odbył się w środę. Myślę, że jeśli Marianna patrzyła na nas gdzieś z góry, to jej się podobało. A potem, kiedy już sąsiedzi i rodzina zaczęli się rozchodzić, usłyszałem rozmowę.
– Tu jesteś, Mruczysławie – mówił proboszcz, choć nie do końca wierzył, że coś z tego rozumiem. – Co my z tobą poczniemy?
Dzieci pani Marianny pewnie sprzedadzą jej mieszkanie, a przecież ty też musisz się gdzieś podziać.
Wyobraźcie sobie, że nie mogli mnie zabrać, bo mąż Krysi miał alergię na kocią sierść, a Agnieszka miała dwa wielkie psy i stado myszek. To już koniec.
Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi. Samotny biały żagiel. To znaczy czarny. Nikomu niepotrzebny. Ech, położę się tutaj i umrę. Na moim grobie posadźcie orchidee czy jak to tam było.
– Może weźmiemy go na plebanię? – zaproponował nasz nowy wikariusz, ksiądz Rafał Kociniewski.
Mówiłem wam już wcześniej, że to dobre nazwisko dla człowieka.
– Na plebanię? – zastanawiał się głośno proboszcz. – A co, jeśli nabrudzi, zacznie gubić sierść…
– Koty są czyste! – zapewniał ksiądz Rafał. – Same dbają o higienę, wystarczy im tylko zbudować kuwetę.
Mądrego to i dobrze posłuchać. Wikariusz zabrał z naszego domu wszystkie moje manele i przeniósł do swojego pokoiku na plebanii.
Postanowiłem nagrodzić jego szlachetny czyn, ale chyba się nie zrozumieliśmy.
– Mruczysławie! Co to za swąd! A ja tu zaraz mam próbę scholi! Muszę wszystko wyczyścić i wywietrzyć!
Ludzie to jednak nie rozumieją kota. Oznaczyłem cały pokój, żeby żaden wróg nie śmiał tu wejść. Zobaczywszy jednak, że ksiądz Rafał otwiera okna, wskoczyłem na parapet i wybiegłem na dwór. Niech robi, co chce, ja nie będę na to patrzeć.
Wyruszyłem w stronę naszego toru dla rolkarzy. Musicie wiedzieć, że nad Jeziorem Zamkowym mamy różne atrakcje. Na torze wyżywał się właśnie Maciuś pani Iwonki, ten sam, którego skradziony rower odnalazłem jakiś czas temu. Tym razem miał rolki. Ale cóż to! Na ławce naprzeciwko zobaczyłem moich przyjaciół z Torunia – konserwatorkę zabytków Joannę i policjanta Stacha! W dodatku Joanna opierała rękę na brzuchu, jakby skrywała tam jakiś skarb. Podbiegłem szybko i znalazłem się na jej kolanach, gdy nagle coś grzmotnęło mnie w czółko. Podniosłem się zdezorientowany, a moi przyjaciele zanosili się śmiechem.
– Witaj, Mruczysławie! Właśnie poznałeś Antosia!
Okazało się, że po fotograficzno-kryminalnej przygodzie w naszym Wąbrzeźnie Joanna i Staszek postanowili się lepiej poznać, aż wreszcie po długich wędrówkach, wyprawach rowerowych oraz rozmowach online i na żywo postanowili stanąć na ślubnym kobiercu. Teraz oczekiwali narodzin synka. Mały łobuz postanowił się przywitać i to właśnie był ten kopniak.
Ech, ty bosy Antku!1 A myślałem, że w sto lat po zaborach nikt już nie będzie pamiętać o konfliktach między tymi z Kongresówki (Asia i Staszek pochodzili z okolic Włocławka, czyli z dawnego zaboru rosyjskiego) a „pomorskimi śledziami” (czyli ludźmi z terenów dawnego zaboru pruskiego). Nie to, żeby się jakoś strasznie nie lubili, ale podśmiewali się z siebie bardzo często.
Chociaż nie wiem, czy taki dzieciak zna się na historii. Uznajmy, że to było niechcący.
Zaraz też podjechał do nas Maciuś. Nie wiem, czemu młodzi interesują się tak bardzo pracą w policji i w straży pożarnej.
Ale czy słyszał ktoś, żeby dziesięciolatek chciał zostać programistą albo copywriterem?
Kiedy tak sobie poopowiadali, co w ciągu roku zmieniło się w Wąbrzeźnie, Maciek zwierzył się, że w mieście znowu pojawiły się dziury. To prawda, też to zauważyłem. Tym razem jednak to nie była robota psiej Szajki. Ktoś kopał głębokie dziury na podwórkach, w forsycjach przy szkole, a pani Lewandowska to nawet wjechała w taką dziurę torbą na kółkach, w której miała zakupy na cały tydzień, i później kilku mężczyzn musiało jej to zanieść do domu, bo kółko się urwało. Jak pani Lewandowska radzi sobie z zakupami sama, tego nie wie nikt.
1. W XVIII wieku nasz kraj został podzielony między trzech zaborców. Kiedy po 123 latach odzyskaliśmy niepodległość, okazało się, że mieszkańców oddzielonych dawniej np. Drwęcą (jak w Lubiczu koło Torunia, podzielonym na część pruską i rosyjską) czy niewielką rzeczką Pissą (jak mieszkańców Brodnicy i Rypina) sporo dzieli. Widać było, że wschodnie krańce dawnego państwa rosyjskiego, czyli „Kongresówkę”, władze zaborcze traktowały po macoszemu – stąd niskie domki, niewybrukowane ulice i oszczędzanie na butach. „Bose Antki” odwdzięczały się sąsiadom z dawnego zaboru pruskiego przezwiskiem „Krzyżaki” albo „Pomorskie śledzie”, twierdząc, że może i są bogatsi, ale za to bardziej skąpi.
– Nawet tutaj, na plaży, ktoś wykopał dziurę. Między parasolkami w tej nowej kawiarence – opowiadał Maciuś.
Staszek pomyślał sobie, że byłoby ciekawie sprawdzić, o co chodzi. Postanowił jednak nie mówić nic Joannie, bo na pewno by go powstrzymała. I to był jego błąd.
Kiedy wrócili do pokoju hotelowego, wygrzebali wreszcie garnki z bagażnika i wstawili wodę na pierogi na kuchenkę, wyszedł sobie na chwilę, niby to się przespacerować i rozejrzeć, jakie sklepy są w okolicy – tym bardziej że palnik grzał, jakby chciał, a nie mógł. Skręcił na plażę i rzeczywiście – nie dość, że wśród parasolek i palm (poważnie, u nas rosną! Trochę plastikowe, ale nie jest źle. Potem wrzucamy zdjęcia do sieci i udajemy, że jesteśmy na wakacjach w ciepłych krajach) ktoś wykopał dziury, to jeszcze za jedną z nich schował wykrywacz do metali. Czyżby poszukiwacze skarbów? Nagle Stach poczuł uderzenie w głowę, nogi się pod nim ugięły i nastała ciemność.
Kiedy oczy Stacha przyzwyczaiły się do mroku, rozpoznał, że siedzi w jakimś okrągłym, chłodnym pomieszczeniu. Nie była to jednak wieża ciśnień, bo ją schodził już podczas poprzedniej wizyty w Wąbrzeźnie.
– Jak stąd wyjść? – zastanawiał się. Na górze było co prawda okienko, ale zakratowane. Drzwi nie dawały się otworzyć.
– Hmmm… Wąbrzeźno to stare miasto. Może w którejś ze ścian jest przejście? Tylko zamurowane? – myślał na głos.
Postanowił pukać w ściany, żeby sprawdzić, czy jakaś cegła się rusza albo wydaje inny odgłos. Aby jednak zagłuszyć swoją robotę, postanowił śpiewać, a głos miał, że ho ho. Czasami nawet zagłuszał organistę w parafii. Jedyne, co mu w tych dziwnych okolicznościach przyszło do głowy, to pieśń po łacinie:
– Magnificat, magnificat, magnificat anima mea Dominum!
Dobrze się przy niej stukało, a i humor się poprawiał, jak to zwykle przy uwielbieniu (spróbujcie sami), gdy nagle drzwi się otworzyły, jacyś ludzie wparowali i… Ach, sto tysięcy przestraszonych polnych myszy nie wydawało takiego zapachu na widok moich bohaterskich przodków jak ta nasączona czymś szmata, z którą ci obwiesie podbiegli do mojego przyjaciela. Zaraz zrobiło mu się niedobrze i znów stracił przytomność. Tak się kończy wąchanie niebezpiecznych substancji. Nigdy nie próbujcie.
Joanna nie mogła usiedzieć na miejscu. Po jakimś czasie ruszyła na spacer po mieście, licząc na to, że gdzieś spotka męża. Nie wiedziała, czy już dzwonić na policję, czy pytać o niego ludzi – a może rzeczywiście zaraz wróci? Kobieca intuicja podpowiadała jej, że coś się stało. Kręgosłup, dźwigający Antosia, wołał o odpoczynek. Weszła do kościoła. Jako konserwatorka lubiła takie wnętrza. Nie była może tak pobożna jak Stach, który w młodości latał na wszystkie możliwe ewangelizacje uliczne, nadmorskie, bieszczadzkie i Przystanek
Jezus (prawdopodobnie, gdyby na księżycu byli ludzie, to też by poleciał ich ewangelizować), ale podczas pracy zagadywała do rzeźb czy postaci na obrazach. Traktowała je jako bliskich znajomych.
Wysoko, w bocznej nawie, wciąż wisiał obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem i panoramą miasta, który udało się uratować z rąk rabusiów. Święta Rodzina na dużym obrazie w bocznej nawie patrzyła ze zrozumieniem – w końcu Maryja i Józef też coś wiedzieli o tym, jak to jest zgubić kogoś bliskiego.
Na jednej z ławek leżał obrazek.
– „Matka Boża rozwiązująca węzły” – przeczytała Joanna. –Matko, rozwiąż węzły mojego męża, gdziekolwiek się znajduje –wyszeptała.
Z zakrystii wyszedł młody ksiądz.
– Już zamykamy.
– Tak, tak – odparła.
Ksiądz Rafał nie znał Joanny, w końcu był nowym wikarym, ale coś go tknęło.
– Czy coś się stało? Szuka pani czegoś lub kogoś?
– Tak! – Joanna się wyprostowała. – Mojego męża. Przyjechaliśmy tutaj na zwiedzanie miasta, tymczasem kilka godzin temu wyszedł z hotelu i nie wrócił. Najgorzej, że zostawił komórkę.