Basnie nie z tego miasta

Page 1




Copyright by Stowarzyszenie na Rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego “Nomada” www.nomada.info.pl Wrocław 2011 ISBN: 933000

pomysł i realizacja Anna Hejno i Martyna Piątas-Wiktor opracowanie literackie Katarzyna Krajewska projekt i ilustracje gyyethy www.gyyethy.com fotografie Krzysztof Wiktor www.krzysztof.wiktor.eu druk Drukarnia Chrymar, Wrocław nakład 2000 egz. dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego publikacja dofinansowana przez Miasto Wrocław wydano z finansowym wsparciem / Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej / der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit wydano z finansowym wsparciem Działu Kultury Ambasady Francji we Wrocławiu


Baśnie opowiadają: Narmina / baśń azerska Nastia / baśń ukraińska Maia / baśń kameruńska Sophie i Felix / baśń niemiecka Soen / baśń japońska Lula / baśń francuska Marła / baśń palestyńska Szymon / baśń czeska Anshu / baśń indyjska Helena / baśń amerykańska Antosia / baśń polska Laura, Sandra, Greta, Karina, Kewin, Nikola, Gracjana, Wanessa, Paula, Sara, Jason, Ola, Józik, Robert, Klarita, Szakira, Kunia i Kacper / baśń romska

6 14 22 28 36 48 56 62 70 76 84 92



Drodzy Czytelnicy! Oddajemy w Wasze ręce wielowątkową opowieść o najmłodszych mieszkańcach naszego miasta – Wrocławia. Do napisania Baśni nie z tego miasta zaprosiłyśmy małych wrocławian pochodzących z różnych stron świata. W naszym mieście mieszkają bowiem, co nie dla wszystkich jest oczywiste, dzieci pochodzące z Kamerunu, Indii i Palestyny, Francji i Niemiec, mali Czesi, Amerykanie, Romowie i Azerowie. Każde dziecko, które spotkacie na kartach tej książki, opowiedziało nam bajkę pochodzącą ze swojej ojczyzny – historię, którą przywieźli tu ze sobą jego rodzice lub ono samo, i którą postanowiło się podzielić ze swoimi wrocławskimi rówieśnikami. Książka nie ma ambicji naukowych – etnograficznych czy kulturoznawczych. Jej zadaniem nie jest prezentacja pełnego wachlarza kultur i narodowości obecnych we Wrocławiu. W naszym coraz bardziej wielokulturowym mieście jest ich przecież o wiele więcej, niż mogłaby pomieścić nawet obszerna antologia. Nie należy jej również traktować jako zbioru najbardziej reprezentatywnych dla danych kultur baśni. Pozwoliliśmy naszym bohaterom na subiektywny wybór - często więc są to po prostu historie zapamiętane z dzieciństwa lub z jakichś powodów bliskie danej rodzinie czy nawet od początku do końca stworzone przez dziecko.

Celem książki jest przede wszystkim ukazanie bogactwa i różnorodności naszych wrocławskich korzeni. Dlatego zaproszenie do współpracy akurat tych, a nie innych dzieci – z tych, a nie innych kultur - nie było niczym innym niż efektem spontanicznie rodzącej się sieci kontaktów, rozbudowywanej przez fantastycznych ludzi, których miałyśmy okazję poznać podczas pracy nad książką. Bardzo dziękujemy wszystkim, którzy przyczynili się do powstania Baśni nie z tego miasta: przede wszystkim Dzieciom – bohaterom książki oraz ich Rodzicom. To zwłaszcza ci ostatni włożyli wiele wysiłku w odnalezienie utworów, poświęcili wraz z dziećmi mnóstwo czasu na długie sesje zdjęciowe i cierpliwie odpowiadali na nasze pytania. Bez nich książka nigdy by nie powstała. Dziękujemy także grantodawcom, którzy umożliwili realizację projektu i zachowanie jego niekomercyjnego charakteru: Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Władzy Samorządowej Miasta Wrocław, Działowi Kultury Ambasady Francji we Wrocławiu oraz Fundacji Współpracy PolskoNiemieckiej.

Życzymy miłej lektury! Autorki


6


Narmina Azerbejdżan

Mama Narminy pochodzi z Azerbejdżanu – kraju leżącego na granicy Europy i Azji, nad Morzem Kaspijskim; tata jest Polakiem. Rodzice dziewczynki poznali się we Wrocławiu, dlatego też mają sentyment do tego miasta i planują tu zostać. Pytani o to, co najbardziej podoba im się we Wrocławiu, odpowiadają: – Ludzie!

Azerki zakładają do tańca Cucelerim (widzicie ją w nim na zdjęciu!). Jej rodzice chcą, by ich córeczka mówiła równie dobrze w języku mamy, jak i taty. Dziewczynka nie ma jeszcze we Wrocławiu ulubionych miejsc, ale bardzo lubi spędzać czas na placu zabaw i obserwować inne dzieci. Jest towarzyska i wesoła, uśmiecha się do wszystkich, na zawołanie robi zabawne miny, przepada za zabawą w „A kuku!”. Kocha muzykę – koniecznie musi jej słuchać podczas karmienia. Uwielbia, kiedy ktoś śpiewa i tańczy przed nią, często nuci także swoje własne melodie. Bardzo lubi wieś, a jej ukochaną zabawą jest pogoń za kurczakami.

Azerskie imię Narmina oznacza delikatna. Dziewczynka ma niecałe półtora roku, ale zdążyła odwiedzić Azerbejdżan już dwa razy. Tamtejsze bajki zna bardzo dobrze – opowiada je jej babcia. Narminka ma też tradycyjne stroje – piękną ozdobną sukienkę oraz strój kurczaczka, który małe

7


Cik-Cik chanum Cik-cik xanım

Baśń, którą opowiedziała nam mama Narminy to historia bardzo sprytnej wróblicy Cik-cik chanum. Jest to tajemnicza i pełna magii, a jednocześnie zabawna opowieść – jak wszystkie azerskie baśnie. Posłuchajcie:

Dawno, dawno temu była sobie wróblica o imieniu Cik-Cik chanum. Pewnego dnia Cik-Cik chanum przeskakiwała z jednego krzaka na drugi, wesoło ćwierkając, kiedy nagle wbił się jej w łapkę kolec. Bardzo starała się go wyciągnąć, ale nie mogła. Poczęła ronić gorzkie łzy. Wtedy właśnie zobaczyła ją mieszkająca tuż obok staruszka. – Cik-Cik chanum, pieszczoszku śliczny, dlaczego płaczesz? – zapytała. – Babulko-babuleńko, wbił mi się w łapkę kolec, leci krew. Chodź, pomóż go wyciągnąć! – odpowiedziała przez łzy Cik-Cik chanum. Staruszka wyciągnęła kolec i wrzuciła go do pieca chlebowego. Uradowana Cik-Cik chanum poderwała się i fruwała dookoła. Nagle krzyknęła: – Babulko, oddaj mi mój kolec! – Skąd teraz wezmę kolec, wrzuciłam go do pieca i spłonął – zdumiała się staruszka. – Nie obchodzi mnie to, oddaj kolec! Jeżeli nie oddasz, zabiorę twój chleb i odfrunę. Staruszka roześmiała się. Ale Cik-Cik chanum nie żartowała. Złapała chleb i już jej nie było.

8


9


Frunęła wysoko pod niebem, kiedy nagle zobaczyła w dole pasterza dojącego owcę. Usiadła na ziemi obok niego i powiedziała: – Miłej pracy, bracie! Przyniosłam ci chleb, weź go proszę, zjedz sobie z mlekiem! Pasterz podziękował wróblicy, wziął chleb, nakroił do miski, zalał mlekiem i powiedział: – Cik-Cik chanum, pieszczoszku śliczny, chodź, częstuj się. – Ja nie jestem głodna, ty zjedz! – odpowiedziała Cik-Cik chanum. Pasterz zjadł cały chleb. A wtedy wróblica machnęła skrzydełkami i powiedziała: – Bracie pasterzu, oddaj mi mój chleb. Muszę lecieć. – Skąd mam wziąć twój chleb? Zjadłem go przecież – zapytał zdziwiony pasterz. – To mnie nie obchodzi. Oddaj mój chleb, bo inaczej zabiorę ci owcę i ucieknę! – odrzekła wróblica. Pasterz roześmiał się i powiedział: – Cik-Cik chanum, ślicznotko, co ja takiego zrobiłem, że chcesz mi zabrać owcę? Sama dałaś mi chleb, ja nie prosiłem. Wróblica fruwała wokoło, to bliżej, to dalej, nagle złapała owcę i już jej nie było. – Boże, mój pan mnie zabije! – krzyknął pasterz. Cik-Cik chanum frunęła wysoko, mocno trzymając owcę pazurami, kiedy nagle zobaczyła grupę konnych jeźdźców. Zbliżyła się do nich i zapytała:

10


11


– Dokąd się wybieracie, bracia? – Cik-Cik chanum, pieszczoszku śliczny, jedziemy po pannę młodą dla szacha – odpowiedzieli jeźdźcy. Cik-Cik chanum pofrunęła czym prędzej do pałacu szacha, zatrzymała się przy wrotach, oddała owcę sługom i powiedziała: – Przyniosłam owcę na wesele szacha, weźcie ją! Po czym wleciała do środka pałacu i zajęła miejsce przy stole. Tymczasem słudzy zabili owcę, zrobili szaszłyk i poczęstowali gości. Siedzący obok starosta i Cik-Cik chanum dostali szaszłyk na jednym talerzu. Starosta łapczywie zjadł szaszłyk, a Cik-Cik chanum pozostała głodna. Rozzłoszczona krzyknęła do szacha: – Oddaj moją owcę! – Właśnie ją zjedliśmy – odpowiedział szach. – Wszystko mi jedno, chcę z powrotem moją owcę. Jeśli mi jej nie oddasz, zabiorę twoją pannę młodą! Wszyscy zanieśli się śmiechem, słysząc te słowa. A Cik-Cik chanum wyfrunęła z pałacu, przycupnęła na ogrodzeniu i czekała. W końcu u wrót rozległa się muzyka i pojawił się orszak prowadzący pannę młodą na pięknym koniu. Cik-Cik chanum fruwała wokół dziewczyny, to bliżej, to dalej, aż wreszcie chwyciła ją mocno i już ich nie było. Szach złapał się za głowę i krzyknął wniebogłosy. Cik-Cik chanum fruwała, fruwała, w końcu zbliżyła się do wysokiego drzewa i posadziła pannę młodą w jego cieniu. Wtem dostrzegła, że tuż obok siedzi aszug i gra na sazie. Cik-Cik chanum zwróciła się do niego: – Witaj, bracie. Dam ci pannę, jeśli dasz mi swój saz.

12


Aszug spojrzał na piękną dziewczynę i powiedział uradowany: – Cik-Cik chanum, pieszczoszku śliczny, niczego ci nie pożałuję. Oto mój saz! Cik-Cik chanum chwyciła saz. Aszug wziął sobie dziewczynę za żonę. Wróblica siedząc pod drzewem zaczęła szarpać struny sazu, śpiewając:

Oddałam kolec, zabrałam chleb, Dyng-dyng, mój sazie, dyng-dyng, mój sazie. Oddałam chleb, zabrałam owcę, Dyng-dyng, mój sazie, dyng-dyng, mój sazie. Oddałam owcę, zabrałam pannę, Dyng-dyng, mój sazie, dyng-dyng, mój sazie. Oddałam pannę, zabrałam saz, Dyng-dyng, mój sazie, dyng-dyng, mój sazie.

Odtąd Cik-Cik chanum spędza czas grając na sazie.

Saz (nazwa pochodzi z języka perskiego i oznacza po prostu muzykę) Instrument strunowy szarpany, popularny na terenie Azerbejdżanu (a także Armenii, Iranu, Turcji i krajów bałkańskich). Saz kształtem przypomina lutnię o bardzo długim gryfie. Aszug (aszyk) Poeta-pieśniarz ludowy w krajach Bliskiego Wschodu, śpiewający własne utwory (nierzadko improwizowane) przy akompaniamencie instrumentu.

13


14


Nastia Ukraina

Imię Anastazja pochodzi od greckiego słowa anastasis, czyli zmartwychwstanie. Bliscy dziewczynki zwracają się do niej używając zdrobnienia Nastia. Rodzice Nastii pochodzą z Ukrainy – państwa, które graniczy z Polską na południowym wschodzie – ale dziewczynka urodziła się już w Polsce, mówi więc po polsku doskonale. Wciąż uczy się natomiast języka ukraińskiego i rosyjskiego. Zna dobrze Ukrainę i Krym (jej mama pochodzi z miasta Jewpatoria w Autonomii Krymskiej). Spędza wakacje u swojej babci, wraz z rodzicami bierze udział w warsztatach i zajęciach związanych z kulturą ukraińską i krymską, poznając rodzinną tradycję i obyczaje. Co ciekawe, nie tylko bezbłędnie rozpoznaje, ale również chętnie nosi stroje ludowe – lubi zakładać ukraińską koszulę lub chustę do zwykłych dżinsów.

i Uniwersytet Wrocławski oraz okolice Rancza na Grobli, gdzie dziewczynka jeździ konno. – Planujemy tu zostać – zapewnia mama Nastii i po chwili dodaje ze śmiechem: – Wrocław z wyboru! Co Nastia lubi robić we Wrocławiu? Jej największą pasją jest jazda konna (na zdjęciu widzicie ją z ukochaną Perełką z Rancza na Grobli). Uwielbia jeździć na rolkach, pływać i biegać, czytać i bawić się z kotem. Ma też oryginalne hobby: robi własnoręcznie mydełka, perfumy i kadzidełka. Poza tym lubi gotować i chciałaby w przyszłości mieć własną restaurację. – Anastazja jest wspaniała! – uśmiecha się mama dziewczynki. – Rezolutna i bardzo samodzielna, ma dar zjednywania sobie ludzi w trudnych sytuacjach. Szybko zdobywa zaufanie i wspaniale opiekuje się małymi dziećmi, starszymi ludźmi i zwierzętami. Ma zupełnie niedziecięce, dojrzałe poczucie humoru. Anegdota...? Ona sama jest chodzącą anegdotą.

Ulubione wrocławskie miejsca Anastazji to Rynek i jego okolice, Ogród Botaniczny, Zoo, a także dorzecze i tereny rekreacyjne Odry: Rędzin, Opatowice wraz z wyspą, ponadto okolice Hali Stulecia

15


Zaczarowany żuraw Зачарjваний журавель

Ludową baśń Zaczarowany żuraw mama Nastii pokochała jeszcze w dzieciństwie. Jej bohaterowie, dzielne i pełne fantazji kurczaki o dobrych sercach, na ilustracjach pojawiają się zazwyczaj w ludowych strojach - to charakterystyczna cecha bardzo popularnych w kulturze Ukrainy bajek o zwierzętach. Posłuchajcie:

Były sobie dwa pisklaki – kogucik i kurka. Mieszkały za stodołą na skraju wsi. Opodal stodoły wyrastała z ziemi wykopana dawno temu studnia, a nad nią stał stary drewniany żuraw, który czerpał wodę. Czerpał i czerpał – i skrzypiał przy tym żałośnie, jakby śpiewał smutną piosenkę. Raz pisklęta usłyszały, jak wędrowny dziad opowiadał dzieciom o zaczarowanym żurawiu. Kiedyś, dawno temu Baba Jaga zamieniła młodego żurawia w studziennego i postawiła go nad źródłem – a za co go tak okrutnie ukarała, dziś już nikt nie pamiętał. Kogucik i kurka zrozumiały, czemu piosenka żurawia była taka smutna. Zaklęty ptak tęsknił za niebem. Sechł z tęsknoty, a wraz z nim schła studnia – powoli, z roku na rok, ale nieubłaganie. – To niesprawiedliwe! – wykrzyknęły kurczaki. Postanowiły czym prędzej pójść do BabyJagi i poprosić ją o odczarowanie żurawia. Nie zwlekając, ruszyły w drogę. Wędrowały przez łąki i pola, aż dotarły w pobliże domu chytrego lisa. Ten już z daleka usłyszał pisklęta – śpiewały bowiem głośno ułożoną na poczekaniu piosenkę o żurawiu i Babie-Jadze.

16


17


– Oho, jadło samo do mnie idzie! – ucieszył się lis. Szybko zarzucił na rudą głowę chustę, opasał się fartuchem jak spódnicą, w łapę wziął miotłę i stanął na progu, czekając na małych wędrowców. – Dzień dobry! – grzecznie ukłoniły się kogucik i kurka. – Dzień dobry! – powiedział lis cienkim głosem. – Czy jesteś Babą Jagą? – zapytały pisklęta. – O tak, jestem! – pisnął lis, a że na widok kurczaków pociekła mu ślinka, oblizał się. Wtedy kurczaki dostrzegły jego ostre lisie zęby i wzięły nogi za pas. Lis rzucił się za nimi, ale że fartuch, którym był owinięty, zaplątał mu się wokół nóg, spadł z ganku, poobijał się i mógł już tylko grozić pisklakom z daleka. Kogucik i kurka szły dalej drogą przez ciemny las, głośno śpiewając o żurawiu i BabieJadze, by dodać sobie odwagi. Nie wiedziały, że zbliżają się do domu złego wilka. Ten usłyszał z daleka śpiewających śmiałków. – Oho, jadło samo do mnie idzie! – wykrzyknął. Czym prędzej założył na siwą głowę stary słomiany kapelusz, wziął do łapy miotłę i wlazł do dużej beczki, żeby upodobnić się do Baby-Jagi – wszyscy wiedzą, że lata ona w starym moździerzu, odpychając się drewnianą miotłą. Tak przygotowany czekał na progu na kogucika i kurkę. – Dzień dobry! – grzecznie ukłoniły się kurczęta. – Dzień dobry! – powiedział wilk cienkim głosem. – Czy jesteś Babą Jagą? – Jasne, że jestem! – zapiszczał wilk i machnął miotłą, żeby przygarnąć do siebie kurczaki – taki był głodny!

18


Stracił jednak równowagę i beczka, w której siedział, przewróciła się i roztrzaskała. Pisklęta rozpoznały go i uciekły co sił w nogach. Wilk zaplątał się w obręczach beczki, padł jak długi i stracił maluchy z oczu. Kogucik i kurka szły i szły jeszcze długo przez las, aż wreszcie droga przywiodła je do starego domku na kurzej łapie. Mieszkała w nim prawdziwa Baba Jaga. Pomagała ona chętnie leśnym zwierzętom, choć od ludzi stroniła. Stanęły kogucik i kurka na progu chaty Baby-Jagi i dalej krzyczeć jedno przez drugie: – To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! – Cicho! Spokój! Co jest niesprawiedliwe? – oburzyła się starucha, która przez lata przywykła do leśnej ciszy. – Odczaruj żurawia! Prosimy cię! Odczaruj, bo to niesprawiedliwe, że co roku inne żurawie wolne lecą na południe, a on gnie się pod ciężarem i wrasta w ziemię! – krzyczały dzielne kurczęta. – Rada bym zrobić to, ale zapomniałam zaklęcia odczarowującego. Stara już jestem, całe gospodarstwo na mojej głowie, nie mam tu żadnej pomocy, a i dobrego słowa od lat nie słyszałam. Bardzo jestem zmęczona, to i pamięć szwankuje. – Pomożemy ci, babciu! - krzyknęły kogucik i kurka i raźno zabrały się do pracy. Wysprzątały dom, narąbały drew, napaliły w piecu, przyniosły wody, a przy tym śpiewały tak radośnie, że Baba Jaga zapłakała ze wzruszenia. Chciała łzy otrzeć, wzięła chustkę, patrzy, a na niej zawiązany mały supełek! Jak tylko zobaczyła supełek, wnet wszystkie zaklęcia sobie przypomniała i rzekła kurczakom tak: – Pocieszyłyście mnie starą, powiem wam, jak przywrócić prawdziwą postać żurawiowi. Powtórzyć trzeba przed nim słowo-zaklęcie: trzy razy Kukuryku i na opak też trzy razy

19


Ukyrukuk. Wtedy zamieni się suche drewno w żywego żurawia. Spieszcie się jednak, bo kiedy studnia całkiem wyschnie, już nigdy nic nie zdoła go odczarować. Podziękowały pisklęta Babie-Jadze i co sił w nogach pobiegły z powrotem do domu, do żurawia. A żeby zaklęcia nie zapomnieć, wykrzykiwały przez całą drogę Ukyrukuk, Ukyrukuk, Ukyrukuk! Minęły chatę wilka: Ukyrukuk, Ukyrukuk, Ukyrukuk! Minęły chatkę lisa: Ukyrukuk, Ukyrukuk, Ukyrukuk! Wilk i lis słyszeli te okrzyki i dziwowali się bardzo, nie wiedząc, co to znaczy. Dobiegły kogucik i kurka do studni z żurawiem, a tu ostatnia kropla wody właśnie gotowa wyschnąć i za chwilę nic już nie pomoże żurawiowi! Ukyrukuk, Ukyrukuk, Ukyrukuk! krzyknęły co tchu pisklęta. Patrzą – i nic! Nic się nie stało. Już miały zapłakać gorzko, że wszystko przepadło, aż tu nagle suche drewniane straszydło poruszyło się i po chwili na jego miejscu tańczył piękny żywy ptak, a studnia wypełniła się po brzegi źródlaną wodą. Wtem na niebie pojawił się klucz żurawi. Odczarowany żuraw wzniósł głowę, machnął skrzydłami, wzbił się w powietrze, zatoczył pożegnalne koło nad głowami zachwyconych kurcząt i odleciał w dalekie ciepłe kraje. Zostawił po sobie studnię pełną wody. Jak widać, dobro, odwaga i sprawiedliwość mogą mieszkać nawet w małych sercach!

20


21


22


Maia Kamerun

Rodzice Mai – mama Polka i tata Kameruńczyk – poznali się podczas studiów we Wrocławiu. Maleńka Maia nigdy jeszcze nie była w Kamerunie – państwie położonym w Afryce Środkowej, nad Zatoką Gwinejską – ale, jak zapewniają jej rodzice, w najbliższym czasie pojedzie zobaczyć kraj, z którego pochodzi jej tata i poznać swoją kameruńską rodzinę. Rodzice dziewczynki nie wykluczają na razie ani możliwości pozostania na stałe we Wrocławiu, ani też wyjazdu w przyszłości do Kamerunu lub innego kraju. Tacie Mai podobają się w Polsce długie letnie wieczory, kiedy do późna jest jasno i ciepło. Bardzo lubi także naszą kuchnię i obyczaje, zwłaszcza świąteczne. Co podoba się Mai – na razie nie wiadomo. Ma niecały rok i dopiero zaczyna mówić.

– Uwielbia spacery po wrocławskim Rynku i zoo, zwłaszcza gdy jest noszona na rękach przez swoich najbliższych. Wtedy widzi najwięcej i ma możliwość komentowania wszystkiego, co dzieje się wokół. Jest dumna z każdej nowej umiejętności i bardzo szybko się uczy. Uwielbia książki – być może dlatego, że w domu jest ich mnóstwo (zwłaszcza grubych podręczników medycznych mamy i taty) – postanowiliśmy ją więc sfotografować w Czytelni Safari Miejskiej Biblioteki Publicznej. Imię Maia pochodzi od rzymskiej bogini wiosny, życiowej mocy i rozkwitu sił przyrody – to samo źródło ma też wspólna dla wielu języków nazwa miesiąca maj. Imię bardzo pasuje do dziewczynki: jest niezwykle radosna, lubi grać na bębenku, śpiewać i tańczyć. Chętnie bawi się z innymi dziećmi – ma we Wrocławiu kuzynkę, a także mnóstwo tutejszych kolegów i koleżanek, z którymi spotyka się przy różnych okazjach.

– Maia to żywe srebro. Ma mnóstwo pomysłów na ciągle nowe zabawy – mówi tata dziewczynki.

23


Lew i pszczoła Nvefong ei Igbem

Kameruńską bajkę „Lew i pszczoła” opowiedział nam tata Mai. Co jest ważniejsze – siła fizyczna czy umiejętności, jakie się posiada? Co świadczy o prawdziwej mocy – budzenie w innych strachu czy szacunku? To pytania, na które odpowiada ta króciutka, ale bardzo mądra przypowieść, w wersji oryginalnej przekazywana w dialekcie ewondo. Posłuchajcie:

Pewnego dnia pracowita pszczoła, jak co dzień uwijając się w pośpiechu, przeleciała tuż przed lwem, niechcący muskając skrzydełkiem jego nos. Nie zatrzymała się przed królem dżungli, by oddać mu pokłon, tylko czym prędzej poleciała dalej. Lew uznał jej zachowanie za obrazę majestatu i przestępstwo przeciwko królestwu zwierząt, zarządził więc spotkanie wszystkich mieszkańców dżungli, aby przywrócić prawo, porządek i odzyskać szacunek należny monarsze. Wyznaczonego dnia zwierzęta zebrały się pod największym w okolicy drzewem, w którym to miejscu zazwyczaj obywały się narady i sądy. Tuż przed południem pojawił się lew. Minął zgromadzony tłum, nawet nie spojrzawszy na swoich poddanych. Wybrany na sędziego żółw z wnętrza swojej skorupy uważnie obserwował i bacznie analizował zachowanie wszystkich zgromadzonych. Lew zabrał głos jako pierwszy, by wyjaśnić swoje niezadowolenie. - Dokąd zmierza świat?! - krzyknął do wystraszonej gromady. – Czy mylimy ze sobą góry, równiny i doliny? Czy może one same zdążyły się zrównać? Czy muchy mogą już siedzieć na równi z bawołem? Niedługo mrówki zechcą zająć moje stanowisko i przejąć całe królestwo. Mała, prawie niewidoczna pszczoła przeleciała

24


25


przed moim nosem, nawet się nie zatrzymując. Kto pod słońcem zlekceważyłby w ten sposób moją wielkość? To niedopuszczalne, by byle owad ignorował swojego króla! Żądam, by kara była stosowna do wagi czynu. Słysząc to, pszczoła odważnie stanęła przed gromadą, chcąc wytłumaczyć swoje zachowanie: – Pragnę wyjaśnić moje niezamierzone przeoczenie, królu. Wzywana przez obowiązki, mając głowę zaprzątniętą trudami życia nękającymi naszą gromadę, uwijałam się w poszukiwaniu kwiatowego pyłku, z którego muszę produkować miód – miód spożywany i stosowany do leczenia przez wszystkich tu zgromadzonych. Ilu z was próbowało mojego miodu? A ilu dzięki niemu wciąż żyje? Przyznaję, zabrakło mi czasu na pokłony i niezrozumiałe praktyki. Ale czy to przestępstwo, biorąc pod uwagę, że spieszyłam do własnych obowiązków? Owszem, lew jest bardzo silny i odważny, za co należy mu się uznanie – ale pożytkuje swoją potęgę tylko we własnym interesie. Ja starałam się nie zaniedbać pracy, wykorzystując moją siłę, jaką jest produkcja miodu, aby mogła z tego skorzystać cała nasza społeczność. Po chwili zadumy odezwał się sędzia żółw, wydając sprawiedliwy werdykt: – Pszczoła ma całkowitą rację – powiedział. – Siła nie powinna być wykorzystywana wyłącznie we własnym interesie, tak jak i całe nasze życie. Miarą danej zalety każdego z nas powinna być jej użyteczność dla całej społeczności. Zgromadzenie głośno wyraziło aprobatę i nagrodziło brawami sprawiedliwy i mądry werdykt starego żółwia. Król zwierząt, dumny lew, także musiał zaakceptować decyzję sędziego i odszedł w swoją stronę ze spuszczoną głową.

26


27


28


Felix i Sophie Niemcy

Felix i Sophie są rodzeństwem. Dziewczynka ma 10 lat, chłopiec jest o rok młodszy. Ich rodzice pochodzą ze Śląska, ale w wieku kilku lat wyjechali na stałe do Niemiec – zachodniego sąsiada Polski. We Wrocławiu mieszkają od kilku lat i planują tu zostać. Dzieci uczą się w polskiej szkole, spędzają więc w Polsce większą część roku. Co kilka miesięcy wyjeżdżają do dziadków w Bonn. Chodzą tam przez sześć tygodni do niemieckiej szkoły. Ich rodzicom bardzo zależy na tym, by Felix i Sophie znali swoje korzenie. Dzieci są więc dwujęzyczne, co znaczy, że mówią równie dobrze po polsku i po niemiecku. Pielęgnują też niemieckie tradycje, takie jak obyczaje adwentowe czy szukanie jajek wielkanocnych w ogrodzie.

ich, by rano zaprowadzili go od razu do świetlicy, a nie do klasy. Sophie znaczy mądra, roztropna – i to imię także doskonale pasuje do jego właścicielki... Podczas jednej z wielu podróży mała Sophie rozmawiała z rodzicami po niemiecku, a współpasażerami w pociągu – po polsku. Kiedy siedząca obok starsza pani zapytała, czy dziewczynka jest Polką, czy Niemką, ta opowiedziała: „Nie! Ja jestem blondynką!” Felix i Sophie bardzo lubią podróże. Aktywnie uprawiają sport – pływają, trenują karate i grają w golfa. Uwielbiają rowerowe wycieczki po mieście – dlatego też postanowiliśmy sfotografować ich podczas Masy krytycznej, czyli comiesięcznego wielkiego zjazdu wrocławskich rowerzystów. Mieszkają pod miastem i mnóstwo czasu spędzają na spacerach i zabawach w pobliskim lesie. Mają też własne instrumenty muzyczne – gitarę i perkusję. Zdecydowanie wolą ten drugi!

Imię Felix znaczy szczęśliwy – i taki właśnie jest Felix! Uwielbia się bawić – zarówno sam, na przykład klockami Lego, jak i ze swoimi kolegami. Jego rodzice żartują, że do szkoły chodzi wyłącznie ze względów towarzyskich. Już jako pierwszak prosił

29


Krasnoludki z Kolonii Die Heinzelmännchen zu Köln

Bajka opowiedziana przez Felixa i Sophie oparta jest na motywach dziewiętnastowiecznej legendy Augusta Kopischa. Felix i Sophie poznały ją w wersji Yvonne Plum, autorki książki Kölner Sagen und Geschichten. Posłuchajcie:

Dawno, dawno temu, kiedy ludzie wierzyli jeszcze w cuda, mieszkały w Kolonii skrzaty, które nazywano krasnoludkami. Tylko niektórzy mieszkańcy miasta mogli je zobaczyć, ponieważ ich czerwone kapturki były jednocześnie czapkami-niewidkami. Gdy tylko zapadała noc, krasnale wychodziły z ukrycia, by pojawić się wszędzie tam, gdzie było coś do zrobienia i gdzie mogły komuś pomóc. I tak jednej nocy pomogły cukiernikowi ukończyć piękny weselny tort, innej – stolarzowi, który nie miał już sił ciąć desek, poprzycinały je co do jednej. Krasnoludki napełniały beczki winem, cerowały skarpety, a zmęczonym matkom prały brudne pieluchy. Nic dziwnego więc, że wszyscy mieszkańcy Kolonii uwielbiali usłużne skrzaty i dzielili się z nimi to filiżanką mleka, to znów innymi łakociami, które zostawiano wieczorem na parapetach i progach. Żona bogatego krawca nie stanowiła wyjątku – każdego dnia przygotowywała dla krasnoludków filiżankę mleka. Była jednak niezwykle ciekawska i niczego nie pragnęła bardziej niż choć raz, jeden jedyny raz zobaczyć krasnoludka. Słysząc jej wzdychania, stary krawiec pomrukiwał pod nosem, że wszystkie kobiety są nazbyt ciekawskie i że małych pomocników lepiej zostawić w spokoju. Pewnego dnia mąż kobiety otrzymał wspaniałe zlecenie. Burmistrz pilnie potrzebował

30


31


nowego odświętnego garnituru, ponieważ poprzedni został zjedzony przez mole. Zadowolony krawiec przyjął zamówienie i obiecał, że zaraz następnego dnia nowy garnitur będzie gotowy. Kiedy tylko urzędnik opuścił warsztat, przestraszona żona zaczęła robić wymówki mężowi: – Jak mogłeś być na tyle lekkomyślny, by obiecać, że garnitur będzie gotowy na jutro! Przecież potrzebny ci co najmniej miesiąc! Krawiec uśmiechnął się tylko i zatarł ręce: – Nie martw się! Od czego mamy nasze kolońskie krasnoludki? Tyle lat piją nasze pyszne mleko, niechże tej nocy zrobią coś i dla krawca! Kobieta wzruszyła ramionami i dała spokój. W końcu krasnoludki zawsze zjawiały się w potrzebie. Kiedy jednak nastał wieczór i oboje szykowali się do snu, postanowiła wykorzystać okazję i tym razem za wszelką cenę zobaczyć skrzaty na własne oczy. Odczekała, aż krawiec głęboko zaśnie, wzięła wiszącą na haku latarnię, zapaliła ją i przysłoniła chustą. Następnie wsypała do kieszeni szlafroka garść ziaren grochu i podeszła cichuteńko do stromych schodów, które prowadziły do pracowni. Wysypawszy na nie groch, schowała się w ciemnym kącie, by móc widzieć stamtąd, co się dzieje. Co tu dużo mówić, jej chytry plan się powiódł. O północy usłyszała cichutkie stąpanie krasnoludków, które wychodziły z piwnicy i zmierzały w kierunku schodów. Jednak kiedy tylko wbiegły na pierwsze stopnie, zaczęły się potykać i przewracać na grochu. Jeden po drugim spadały ze schodów, krzycząc i gubiąc swoje czerwone czapeczki. Wtedy żona krawca wyskoczyła z ukrycia i odsłoniła latarnię. Cóż to był za komiczny widok! Krasnoludki leżały na podłodze jeden na drugim, splątane ze sobą w kłębek – tu wystawała rączka, tam nóżka, z której spadł bucik. Żona krawca wybuchnęła gromkim śmiechem. Nagle opamiętała się, zasłaniając usta dłonią – ale niestety było już za późno. Z podłogi podniósł się najstarszy z krasnali, pogroził kobiecie palcem i zawołał donośnym basem, którego nikt by się nie spodziewał po takim małym skrzacie:

32


33


– Pożałujesz tego gorzko, niewdzięczna! Twoja ciekawość będzie cię drogo kosztowała! Żona krawca zbladła. – Ale ja tylko... Nie chciałam wam sprawić przykrości! Krasnoludki spojrzały na nią z żalem, zebrały pogubione buciki i czapeczki – i zniknęły. Przygnębiona kobieta wróciła do sypialni, gdzie jej mąż głośno chrapał. Resztę nocy spędziła wiercąc się bezsennie. O świcie usłyszała nagle przeraźliwy krzyk męża, dobiegający z pracowni. Odświętny garnitur burmistrza leżał na stole nietknięty, zaledwie skrojony, tak jak zostawił go tam krawiec poprzedniego wieczora! Co gorsza, nie tylko w domu krawca rozległy się tego ranka okrzyki zdumienia i rozczarowania. Krasnoludki nie pomogły nikomu. Nie inaczej było następnej nocy i jeszcze następnej... I tak będzie zawsze, nigdy już się to nie zmieni. Krasnoludki odeszły bezpowrotnie. Każdy mieszkaniec Kolonii musi dziś swoją pracę wykonywać sam. Nic dziwnego więc, że niejeden dotąd wzdycha: – Ach, jakież to kiedyś były piękne czasy!

Ciekawostka: Do dzisiaj w pobliżu kolońskiej katedry znajduje się wodotrysk z kamiennymi krasnoludkami, upamiętniający historię pracowitych skrzatów. Fontanna została zbudowana w 1899 r z okazji setnej rocznicy urodzin Augusta Kopischa. Kolonia (niemiecka nazwa - Köln) Miasto na zachodzie Niemiec, w Nadrenii Północnej - Westfalii. Kolonia słynie m.in. z przepięknej gotyckiej katedry i jednego z najstarszych europejskich uniwersytetów.

34


35


36


Soen Japonia

a w zimie – Kinder Planet. Soen jest bardzo przyjazny i uprzejmy. Kiedy bawi się w piaskownicy ze swoją kuzynką, podaje jej rękę i pomaga wstać oraz otrzepuje spodenki dziewczynki z piasku. W domu lubi biegać i tańczyć, uwielbia też gry wideo. Chłopiec był już kilka razy w kraju swojego taty. Japonia (zwana przez Europejczyków Krajem Kwitnącej Wiśni) jest państwem o niezwykłym położeniu geograficznym – leży bowiem na łańcuchu wysp w pobliżu południowego wybrzeża Azji. Soen ma mnóstwo gier i zabawek z Kraju Kwitnącej Wiśni, bardzo lubi też japońskich superbohaterów – między innymi walczące roboty, które polskie dzieci znają jako Power Rangers.

Znaczenie imienia Soen jest bardzo ciekawe. Zapisuje się je za pomocą dwóch kanji: 初延. Kanji to znak japońskiego pisma, który trafił do Japonii z Chin około 1400 lat temu. W odróżnieniu od naszych liter jedno kanji może oznaczać całe słowo lub nawet kilka słów. Imię Soen można przetłumaczyć jako pierwszy, który poszedł dalej. To imię doskonale pasuje do chłopca – jego dziadek mawiał, że wraz z wyjazdem taty Soena z Japonii ich rodzina pierwszy raz przekroczyła granice kraju; Soen zaś jest pierwszym spadkobiercą urodzonym poza Japonią. Japońskie imiona można też interpretować zgodnie z zasadami numerologii. Według nich imię Soen daje temu, kto je nosi siłę, duszę przywódcy i odkrywcy.

Na co dzień Soen mówi po polsku, od czasu do czasu po angielsku. Zna także japońskie zwroty – na razie jednak używa ich tylko wtedy, kiedy wciela się w któregoś z superbohaterów.

Mama Soena jest Polką. Rodzice chłopca poznali się we Wrocławiu i zamierzają tu zostać. Soen lubi spędzać czas we wrocławskich parkach, gdzie może biegać, skakać i bawić się z innymi dziećmi. Zwykle jest to Park Południowy, Ogród Staromiejski,

37


Momotarou 桃太郎

Historia Momotarou to najbardziej znana japońska baśń, ukazująca siłę tradycyjnych wartości: odwagi, rycerskości, przyjaźni. Przedstawiamy Wam tę piękną opowieść w wersji taty Soena, który pamięta ją jeszcze z dzieciństwa. Posłuchajcie:

Dawno, dawno temu w małej wiosce w górach Japonii żyła para staruszków. Wiedli oni proste, ale szczęśliwe życie i nie brakowało im prawie niczego – poza dzieckiem. Byli już co prawda w wieku, w którym zazwyczaj zostaje się dziadkami, ale z jakiejś przyczyny Niebo do tej pory nie obdarzyło ich potomstwem. Pewnego ranka, jak co dzień, staruszek poszedł w góry po drewno, by napalić w piecu, a jego żona zeszła nad rzekę zrobić pranie. Gdy siedziała nad brzegiem, zauważyła, że z nurtem płynie duża dojrzała brzoskwinia. – Jaki piękny owoc! – szepnęła staruszka. Wyciągnęła brzoskwinię z wody i nie mogąc się powstrzymać, ugryzła. Och, jakże była pyszna, soczysta i słodka! Mimo to staruszka nie dokończyła jedzenia i postanowiła zachować połowę owocu dla męża. Kiedy pozbierała pranie i już miała wyruszyć do domu, ku swojemu zdumieniu spostrzegła kolejną brzoskwinię płynącą rzeką prosto w jej kierunku. Nie mógł to być zwykły owoc – wydawał się bowiem tak duży, jak kosz na pranie, który przyniosła ze sobą kobieta. Staruszka zawołała żartobliwie: – Zbliż się do mnie, jeśli jesteś równie pyszna, jak twoja poprzedniczka; jeśli nie – odpłyń w swoją stronę.

38


39


Gdy tylko wypowiedziała te słowa, stała się rzecz przedziwna. Brzoskwinia, zupełnie jak gdyby zrozumiała jej słowa, zmieniła kierunek i zaczęła zbliżać się do brzegu. Niewiele myśląc, staruszka wyłowiła owoc i szybkim krokiem ruszyła do domu. – Co za niezwykła, ogromna brzoskwinia! – zawołał mąż kobiety i zasiadł do stołu. Lecz kiedy już, już miał odciąć spory kawałek owocu ostrym nożem, stało się coś nieoczekiwanego. Zanim jeszcze ostrze dotknęło pokrytej delikatnym meszkiem skórki, brzoskwinia pękła na dwoje, a z jej środka wyskoczył śliczny, zdrowy chłopczyk, krzyczący wniebogłosy. Zdumiony staruszek wziął go na ręce i powiedział: – Narodziłeś się z brzoskwini, więc nazwiemy cię Momotarou, ponieważ w naszym języku momo oznacza brzoskwinię, a pierwszego syna nazywamy tarou. Momotarou miał ogromny apetyt i rósł w oczach, każdego dnia nabierając siły. Choć niewiele czasu minęło, od kiedy wyskoczył z brzoskwini, wyglądał już jak dziesięciolatek. Pewnego dnia w okolicach wioski pojawiły się przerażające potwory. Nazywano je Oni. Były to dwunożne istoty o potężnych ramionach i wielkich, najeżonych zębami pyskach. Na ich czołach tuż pod gęstwiną zmierzwionych, twardych jak jak druty włosów rosły żółte rogi. Niektórzy z nich mieli skórę w kolorze intensywnej czerwieni, inni zaś niebieską. Ubierali się w skóry zdarte ze zwierząt. Oni terroryzowali okolicę, napadając na spokojnych ludzi, kradnąc jedzenie, sprzęty domowe i zwierzęta, na odchodnym zaś paląc obrabowane domy. Cała okolica żyła w strachu przez rogatymi potworami, ponieważ były niepokonane – żaden człowiek nie mógł dorównać im siłą. Kiedy Momotarou usłyszał o Onych, powiedział do swoich rodziców: – Te potwory myślą, że są bezkarne! Powinny dostać wreszcie jakąś nauczkę. Drodzy rodzice! Myślę, że ja mógłbym dać im radę. Karmiliście mnie dobrze, dzięki czemu stałem się duży i silny! Spójrzcie - zawołał i ku ich zdumieniu znienacka wyrwał drzewo z korzeniami.

40


41


Para staruszków zgodziła się z jego decyzją i wspólnie rozpoczęli przygotowania do walki z Onymi. Ojciec chłopca przygotował mu solidną zbroję i ostrą katanę. Wręczył je uroczyście Momotarou, mówiąc: – To magiczne zbroja i miecz. Z nimi nikt cię nie pokona – będziesz najsilniejszym chłopcem w Japonii. Tymczasem staruszka przygotowała pyszne kibi-dango. Wręczyła je Momotarou, mówiąc: – To magiczne pierożki. Po zjedzeniu choćby jednego twoja siła wzrośnie tysiąckrotnie - będziesz najsilniejszym chłopcem w Japonii. Wyposażony w zbroję, miecz katanę i kibi-dango mały bohater pożegnał dumnych z niego rodziców i pewnym krokiem podążył na spotkanie z Onymi. Potwory zajęły małą wysepkę, położoną niedaleko wioski, w której żył Momotarou, i wybudowały tam potężną fortecę, w której mieszkali i składowali wszystkie zrabowane dobra. Kiedy akurat nie atakowali wiosek, spędzali swój czas na obżarstwie, pijaństwie i walkach między sobą. Aby dotrzeć do wyspy Onych, dzielny Momotarou musiał pokonać długą drogę – wspiąć się na wysoką górę, następnie przejść przez rozległą dolinę, gęsty las, a w końcu przepłynąć morze. Kiedy był w połowie drogi przez góry, usłyszał, że ktoś woła do niego z korony drzewa: – Momotarou, Momotarou – dokąd idziesz? Chłopiec podniósł głowę i na jednej z gałęzi spostrzegł górską małpę – Wędruję do wyspy Onych – odpowiedział. – Zamierzam dać tym bandytom nauczkę, żeby już nigdy nie ośmielili się nękać biednych chłopów!

42


– Mogę pójść z tobą? – spytała małpa – Góra, na zboczach której żyłam w spokoju z moimi przyjaciółmi, została zajęta przez Onych. Wszystkie zwierzęta uciekły przed nimi. Chcę ci pomóc pokonać potwory, by już nigdy nikogo nie prześladowały. – Wspaniale – zakrzyknął Momotarou i wręczył małpie jeden z pierożków kibi-dango. – Daruję Ci go jako dowód naszej przyjaźni – powiedział. – Kiedy go zjesz, twoja siła wzrośnie tysiąckrotnie! – Dziekuję Ci, Momotarou - odpowiedziała małpa i zjadła pierożek. Jakże był pyszny! Dwójka przyjaciół ruszyła dalej w drogę. Dni szybko mijały na rozmowach. Kiedy byli w połowie głębokiej doliny, usłyszeli, że ktoś woła chłopca po imieniu. Był to biały pies. – Momotarou, Momotarou – dokąd idziesz? – Idę na wyspę Onych – odpowiedział Momotarou na pytanie psa. – Zamierzam dać bandytom nauczkę! – Czy mogę pójść z tobą? – zapytał pies. – Wioska, w której pilnowałem obejścia pewnej dobrej rodziny, została napadnięta przez Onych. Wszystkie domy spłonęły, ludzie uciekli i tak oto straciłem dach nad głową. Chcę ci pomóc, żeby Oni już nigdy nikogo nie nękali. – Świetnie – odparł Momotarou i podał psu kibi-dango. – Daję ci ten pierożek jako dowód mojej przyjaźni. – powiedział. – Kiedy go zjesz, twoja siła wzrośnie tysiąckrotnie. – Dziękuję, Momotarou - odpowiedział pies i ochoczo zjadł pierożek. Jakże był pyszny! Cała trójka wesoło rozmawiając ruszyła w dalszą wędrówkę. Kiedy byli w połowie drogi przez gęsty las, usłyszeli, że ktoś woła chłopca po imieniu. Był to zielony bażant. Ptak sfrunął ku nim z wysokiego drzewa i usiadłszy na ramieniu Momotarou, zapytał:

43


– Dokąd idziesz białym psem i małpą? – Idziemy na wyspę Onych dać bandytom nauczkę, której nigdy nie zapomną! Ukarzemy ich przykładnie i już nigdy nie ośmielą się zaatakować żadnej wioski! – Czy mogę pójść z wami? – zapytał bażant. – Wraz z przyjaciółmi żyliśmy spokojnie w naszym lesie, dopóki nie przyszli Oni i nie przegnali nas stąd. Chcę wam pomóc w walce z nimi. – Dobrze – odparł Momotarou i podał ptakowi rozdrobnione kibi-dango. – Przyjmij ten pierożek jako dowód mojej przyjaźni. Kiedy go zjesz, twoja siła wzrośnie tysiąckrotnie. – Dziękuję, Momotarou – odpowiedział z wdzięcznością ptak i zjadł kibi-dango. Jakże było pyszne! Czwórka przyjaciół ruszyła w dalsza drogę. Szli, szli i szli. Po kilku dniach wędrówki znaleźli się na kamienistej plaży. Hen, daleko na horyzoncie dostrzegli nikły zarys wyspy. Wsiedli do łódki pozostawionej przez jakiegoś rybaka i chwycili za wiosła. Łódź kołysała się niepewnie wśród wzburzonych fal, lecz przyjaciele nie lękali się. Wiosłowali, wiosłowali i wiosłowali, aż w końcu dziób łódki uderzył o brzeg. Ich oczom ukazała się potężna forteca, którą wznieśli Oni – z grubymi murami i strzelistymi wieżami strażniczymi, otoczona fosą, przez którą przerzucony był zwodzony most. Most był podniesiony, mimo to przyjaciele bez trudu przedostali się przez fosę – chłopiec i pies przepłynęli ją, małpa zręcznie przeskoczyła, a ptak po prostu nad nią przefrunął. Momotarou pewnym siebie krokiem podszedł do potężnej bramy z żelaza, załomotał w nią pięścią i zawołał: – Czy jest tam kto? Jestem Momotarou, najsilniejszy chłopiec w Japonii. Przybyłem tutaj dać wam nauczkę, żebyście już nigdy nie nękali biednych chłopów!

44


Jego mocny głos niósł się po wyspie. Słysząc go Oni podeszli ostrożnie do bramy i wyjrzeli przez małe okienko. Gdy zobaczyli Momotarou i jego przyjaciół, ryknęli głośnym śmiechem, a jeden z nich zawołał głosem donośnym jak grzmot: – Co? Taki mały chłopiec chce nam dać nauczkę? Wracaj do domu, do mamy, zanim stanie ci się krzywda! Momotarou nie przejął się drwinami i spokojnie powiedział: – Dobrze. Skoro nie chcecie nas wpuścić do środka, musimy sami sobie otworzyć! – po czym kopnął żelazną bramę z taka siłą, że z głośnym hukiem wypadła z zawiasów. Wszystkie potwory, nawet te w odległych częściach zamku, usłyszały ów hałas. Chwyciły za miecze i przybiegły do wrót, gdzie ku swemu zdumieniu zobaczyły swoich braci leżących na ziemi, a nad nimi stojących spokojnie chłopca z zielonym bażantem na ramieniu, białego psa i górską małpę. Oni już się nie śmiali – wpadli we wściekłość i ich twarze zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie i czerwone. – Pokażmy mu, z kim zadarł! – zawołał ochryple jeden z nich. Czwórka nieustraszonych przyjaciół rzuciła się do walki. Momotarou powalał Onych swoim mieczem, małpa drapała ich boleśnie po plecach, pies gryzł po nogach, a ptak dziobał po rogatych głowach. Bandyci szybko zrozumieli, że nie mają szans i zaczęli błagać o litość: – Prosimy, przestańcie, obiecujemy, że już nigdy nie zaatakujemy żadnej wioski. Oddamy wam wszystkie dobra, które zrabowaliśmy, wybaczcie nam! – Dobrze – odparł Momotarou, chowając miecz. – Tym razem puszczę was wolno, ale zapamiętajcie sobie: jeżeli kiedykolwiek usłyszę, że znowu napadacie niewinnych ludzi, wrócę tu i srogo za to zapłacicie!

45


– Dziękujemy, Momotarou. Nie zrobimy już nigdy nic złego, obiecujemy! – powiedzieli Oni i czym prędzej uciekli. Czwórka bohaterów zaniosła wszystkie zrabowane przez Onych dobra do łodzi i pożeglowała z powrotem. Na plaży czekali na nich mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy zaniepokojeni dziwnymi hałasami dochodzącymi z wyspy, zgromadzili się na brzegu. Chłopiec zwrócił wdzięcznym chłopom ich własność, po czym wraz z przyjaciółmi wrócił do swojej wsi, do rodziców, gdzie wiedli odtąd szczęśliwe i niczym nie zakłócone życie. W całym kraju zapanował znów spokój i dobrobyt – a wszystko to dzięki małemu dzielnemu chłopcu, psu, małpie i ptakowi.

Katana Długi japoński miecz o wygiętej, bardzo ostrej klindze, wykonywany ze specjalnego rodzaju stali. Katana stanowiła ulubioną broń japońskich wojowników – samurajów. Wierzyli oni, że miecz wojownika to jego dusza, nie wolno więc go było zgubić ani zapomnieć. Kibi-dango Słodkie pierożki z prosa w kształcie kulek.

46


47


48


Lula Francja

Jedenastoletnia Lula urodziła się we Francji. Francuzi często nazywają swój kraj Hexagone – sześciokątem (Chcecie wiedzieć, dlaczego? Przyjrzyjcie się ilustracji na stronie 55!)

Lula ma trzech młodszych braci: Vittorio ma dziewięć lat, Eden prawie pięć, a mały Giotto roczek – dopiero zaczął chodzić. Dziewczynka jest świetną organizatorką wspólnych zabaw, często przewodzi braciom. Bardzo lubi czytać i pisać, tańczyć i spotykać się z przyjaciółmi. Tęskni jeszcze trochę za Strasburgiem, choć ma już pierwsze ulubione miejsca we Wrocławiu: Rynek i Park Szczytnicki. Jest pomysłowa, ma bardzo bogatą wyobraźnię, potrafi wspaniale opowiadać. Doskonale zna język polski, ale czytać nadal woli po francusku, ma więc mnóstwo książek przywiezionych z Francji. Uwielbia teatr i podczas sesji zdjęciowej zdradziła nam, że chciałaby zostać aktorką. Właściwie wcale nie musiała tego mówić – wystarczy spojrzeć na jej zdjęcia!

Historia rodziny Luli jest bardzo ciekawa: mama Polka i pochodzący z Włoch tata poznali się podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Jerozolimie. Później przeprowadzili się do francuskiego Strasburga, gdzie studiowali w Ecole des Arts Décoratifs i mieszkali przez piętnaście lat. W Polsce są od roku i planują tu zostać. Lubią polską otwartość, fantazję i gotowość do przychodzenia z pomocą innym.

49


Mały Pierrot Le petit Pierrot

Baśń Mały Pierrot to od początku do końca wytwór wyobraźni Luli. Trzeba przyznać, że jest to bardzo, bardzo „francuska” bajka: mamy tu Paryż, Pierrota, francuskie auta, a nawet bagietkę. Posłuchajcie:

Mam na imię Pierrot i mieszkam na ulicach Paryża. Dnie i noce spędzam sam. Nie mam przyjaciół ani kolegów. Właściwie nie wiem nawet, czemu tak jest. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chciałbym wam dziś opowiedzieć jedną z moich przygód – tę wyjątkową, która zmieniła moje życie na zawsze. Pewnego letniego popołudnia, kiedy zmęczony upałem drzemałem na ławce, obudziły mnie dziwne dźwięki: głośny huk i łomot. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą stare, dziwaczne auto nieznanej mi marki. Każda jego część była innego koloru i z innego metalu. Sznurkami poprzywiązywano doń chyba pół złomowiska, a oprócz tego – co jeszcze dziwniejsze – dłuższe i krótsze drabiny, kotary i reflektory. Pojazd ten – choć nie byłem pewien, czy owo coś w ogóle zasługiwało na miano pojazdu – mógł jechać na oko z prędkością co najwyżej dwudziestu kilometrów na godzinę. Byłem trochę przestraszony, ale mimo to nie zdołałem powstrzymać się od śmiechu, gdyż rozbawił mnie ten niecodzienny widok. Do tej pory widywałem co prawda najróżniejsze auta: Peugeot, Renault, Citroen i od czasu do czasu jakieś obce marki – to jednak, co właśnie miałem przed sobą, było istnym dziwolągiem na kółkach. Kiedy z uśmiechem przyglądałem się pojazdowi, wysiadł z niego mężczyzna o zabawnie podkręconych wąsach, z beretem na głowie.

50


51


– Witaj. Zapewne zaskoczy cię to pytanie, ale... Czy chciałbyś na pewien czas zostać aktorem? Potrzebuję twojej pomocy, aby pokazać paryskim dzieciom przedstawienie marionetkowe – powiedział. Rozejrzałem się dookoła, gdyż w pierwszej chwili pomyślałem, że z kimś mnie pomylił. W pobliżu nie było jednak nikogo, jedynie w oddali zamajaczyła jakaś dziewczynka z bagietką, wychodząca z piekarni. Musiał więc mówić do mnie. Zostać aktorem - czemu nie? Od razu się zgodziłem. Pan Leonard, bo tak nazywał się dyrektor małego teatrzyku, miał w aucie mnóstwo skrzyń i pudeł pełnych lalek. Problem w tym, że najważniejsza z nich niedawno zaginęła. Była to duża marionetka udająca chłopca, którą ja, Pierrot, miałem teraz zastąpić. Kiedy mnie przebrano i umalowano, pan Leonard stwierdził, że jestem podobny jak dwie krople wody do zaginionej lalki. Z najrozmaitszych rzeczy, które były przywiązane do auta pana Leonarda zbudowaliśmy wielką scenę – jak w prawdziwym teatrze. Wyglądała wspaniale. – Piękna scenografia! – powiedziałem, bo, jak wyjaśnił mi pan Leonard, tak właśnie nazywa się dekoracja, która udaje na przykład las, pokój, szkołę czy nawet morze i zmienia się zależnie od tego, gdzie akurat rozgrywa się akcja. Przez szczelinę w kurtynie widziałem, jak sala po brzegi wypełnia się publicznością – przede wszystkim dziećmi, ale nie tylko. Wyszedłem na scenę, a pan Leonard niczym sufler podpowiadał mi, co mam robić. Nie mieliśmy przecież czasu na żadną próbę przed spektaklem. Słyszałem więc co chwilę cichutkie: – Podnieś lewą rękę do góry, teraz prawą, idź do tyłu, zatrzymaj się, spójrz w górę... – i tak przez całe przedstawienie.

52


53


Reszta marionetek tańczyła wokół mnie, ale to ja grałem główną rolę. Wydawało mi się, że śnię, że to nie dzieje się naprawdę. Oczy wszystkich widzów wpatrzone były we mnie, a kiedy nastał koniec przedstawienia, miałem wrażenie, że oklaski słychać w całym Paryżu. Nasz teatr odniósł wielki sukces. Pan Leonard zaproponował mi, żebym zastąpił na stałe jego zagubioną marionetkę. Nie miałem nic lepszego do roboty, a że w dodatku aktorstwo okazało się szalenie ciekawe, zgodziłem się bez wahania. Objechaliśmy z naszym teatrem całą Francję, począwszy od Paryża przez Normandię, Bretanię, Akwitanię, Prowansję, Lazurowe Wybrzeże i Alpy, a kończąc w Strasburgu, gdzie znajduje się najpiękniejsza katedra we Francji.

Pierrot (czytaj: piero, z akcentem na ostatnią sylabę) 1. we Francji zdrobnienie imienia Pierre (Piotr), czyli Piotruś 2. jedna z postaci wywodzącej się z Włoch komedii ludowej (komedii dell’arte), bardzo popularnej we Francji – smutny chłopiec, najczęściej w białym stroju i twarzą pomalowaną na biało z czarnymi łzami. Sufler słowo pochodzące z francuskiego souffler, czyli dmuchać lub szeptać. Sufler w teatrze to ktoś, kto podpowiada aktorom kwestie w trakcie przedstawienia. Sufler nie może być słyszany przez publiczność, dlatego też najczęściej mówi szeptem.

54


55


56


Marła Palestyna

Marła ma dwanaście lat i zna aż cztery języki: arabski, polski, angielski i niemiecki. Po polsku mówi w szkole, po arabsku – w domu. Jej dziadkowie pochodzą z Palestyny, a rodzice, choć również są Palestyńczykami, urodzili się w Arabii Saudyjskiej i Libanie. Wszystkie te kraje leżą w części świata zwanej Bliskim Wschodem – niezwykłym miejscu na styku trzech kontynentów: Europy, Afryki i Azji. Marła czuje się szczególnie związana z krajem, w którym mieszka rodzina jej taty – Libanem. Tam poznali się jej rodzice. - Liban to całkiem inny świat – uśmiecha się Marła. Co podoba się jej w nim najbardziej? - Ciepłe morze, w którym wspaniale się pływa. I libańskie stroje: chusty, szale, suknie, przepiękne ozdoby i dodatki.

Marła jest rezolutna, inteligentna i wciąż roześmiana. Jej bracia, dziesięcioletni Mahmoud i siedmioletni Abdel-Azziz uwielbiają się bawić, a jeszcze bardziej przekomarzać i droczyć z siostrą. Cała trójka jest niezwykle radosna i skora do żartów. Dziewczynka bardzo lubi Wrocław, zwłaszcza Karłowice, gdzie mieszka i gdzie spędza najwięcej czasu z rodziną i przyjaciółmi ze szkoły. W pogodne dni chętnie bawi się w karłowickim lasku i jeździ na rolkach. Uwielbia narty i zimą często wyjeżdża w góry. Marła to artystyczna dusza: jej ukochane szkolne przedmioty to muzyka i plastyka. Szczególnie upodobała sobie rzeźbę, lubi też robić ozdoby i sztuczne kwiaty, które wyglądają jak żywe.

57


Kanarek w Beit Al Din ‫ نيدلا تيب يف رانك‬

Marła wybrała dla nas palestyńską baśń o kanarku – być może dlatego, że sama ma kanarka, którego uwielbia. Polskim dzieciom opowieść ta może się wydać znajoma: przypomina nieco jedną z baśni Hansa Christiana Andersena, której akcja rozgrywa się... w Chinach. Posłuchajcie:

W dawnych czasach w Libanie, w samym sercu dzisiejszego Bejrutu wznosił się wspaniały pałac Beit Al Din. Słynął on w świecie ze swej niezwykłej piękności. Podróżnicy z najdalszych stron przybywali tylko po to, żeby go zobaczyć, a po powrocie do domu opowiadali z zachwytem przyjaciołom o jego ścianach z delikatnej porcelany, smukłych wieżach i srebrzystych tarasach. Wszyscy jednak byli zgodni, że całe piękno budowli blednie w porównaniu z cudownym śpiewem kanarka, który mieszka w najdalszym zakątku pałacowego ogrodu. Wieść o ptaku krążyła po świecie, a tymczasem mieszkający w pałacu potężny emir nic o nim nie wiedział. Pewnego razu przybyły z wizytą dostojnik zagadnął władcę o jego słynnego kanarka. Ten był zdumiony, że ma pod bokiem skarb, o którym nigdy nie słyszał. Natychmiast nakazał ogrodnikowi sprowadzić kanarka do pałacu. Już pierwsze trele ptaka sprawiły, że doradcy emira z podziwem pokiwali głowami. W oczach władcy pojawiły się łzy wzruszenia – a niełatwo było doprowadzić go do płaczu. Odtąd co wieczór cały dwór zbierał się, by wspólnie słuchać śpiewu kanarka. Pewnego razu do pałacu emira przybył posłaniec z darem od tureckiego sułtana. Okazało się, że to także kanarek – tyle że sztuczny, cały ze złota. Emir przekręcił znaleziony

58


59


pod skrzydłem kluczyk, a wtedy ptak drgnął i zaczął śpiewać. Doradcy emira pokiwali z podziwem głowami. Wieczorem wszyscy mieszkańcy pałacu zebrali się, by posłuchać nowego kanarka, który niestrudzenie, wciąż od nowa powtarzał tę samą pieśń. Emir i jego dostojnicy byli tak zachwyceni złotym ptakiem, że kazali zaprosić na koncert gości spoza pałacu. Kiedyś ktoś przypomniał sobie o prawdziwym kanarku i zaczęto go szukać. Okazało się, że przez nikogo niezauważony odfrunął pewnej nocy i schował się w najdalszym zakamarku ogrodu. Zostawiono go tam w spokoju. Tak minął rok. Pewnego dnia podczas wieczornego koncertu złotego kanarka mechanizm nagle się zaciął i ptak umilkł w połowie piosenki. Sprowadzono najlepszych zegarmistrzów i jubilerów, aż w końcu jednemu z nich udało się naprawić kanarka. Został za to hojnie wynagrodzony przez wdzięcznego emira, na odchodnym jednak stanowczo nakazał, by odtąd nakręcać kanarka najwyżej raz w roku. W pałacu zapanowała cisza. Po kilku latach emir nagle ciężko zaniemógł. Posłano po najsłynniejszych lekarzy z całego świata, ale nikt nie potrafił mu pomóc. Wierni dotąd doradcy porzucili w końcu nadzieję i wybrali nowego emira. Mimo to każdego dnia pod bramę pałacu przychodzili tłumnie mieszkańcy miasta, pytając strażników o dawnego władcę. Pewnego razu emir obudził się w środku nocy. Dręczył go dziwny strach i niepokój, wydawało mu się, że w komnacie ktoś jest. Po chwili od strony okna dobiegł go piękny trel, a na parapecie ujrzał swojego kanarka. Władca ze łzami w oczach słuchał jego pieśni i z chwili na chwilę czuł się lepiej. Rano zaś stał się istny cud – emir wstał z łoża śmierci zupełnie zdrowy. Odtąd każdego wieczoru mieszkańcy pałacu Beit Al Din słuchali koncertu prawdziwego kanarka. Emir tu: książę.

60


61


62


Szymon Czechy

Rodzice Szymona pochodzą z Polski (tata) i Czech (mama). Chcieli, by imię chłopca było „uniwersalne”, zrozumiałe w językach wszystkich kultur, które są mu bliskie – polskim, czeskim i angielskim. Tak się też stało – imię ma wersję polską, angielską (Simon) i czeską (Šimon). Szymon rozmawia po polsku z tatą, a po czesku z mamą, zna więc doskonale oba języki i będzie mógł czuć się swobodnie w obydwu kulturach. Na razie mieszka z rodzicami we Wrocławiu – mieście swojego taty, ale bardzo często bywa w Czechach.

W prawie każdy zimowy weekend odwiedza swoich czeskich dziadków. Babcia i dziadek chłopca mieszkają w górach zaraz obok stoku narciarskiego, chłopiec jest więc świetnym narciarzem. Wiosną zamienia narty na rower – uwielbia jeździć po wrocławskich parkach! Szymon kocha zwierzęta i bardzo lubi bawić się z innymi dziećmi, jest otwarty i radosny.

63


Smoliczek Pacholiczek Pohádka o Smolíckovi Pacholíckovi

Opowieść o Smoliczku-Pacholiczku to chyba najbardziej popularna w Czechach bajka. Nie tylko zna ją każde czeskie dziecko, ale jest też żywo obecna w kulturze. Powstają wciąż nowe literackie wersje tej ludowej baśni, a jej bohater pojawia się w wielu piosenkach, grach i zabawach. Poznajcie go i Wy!

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w drewnianej chatce w wielkim borze żył sobie mały chłopiec - Smoliczek Pacholiczek. Wraz z nim w chatce mieszkał niezwykły jeleń ze złotym porożem. Chłopiec i jeleń żyli sobie spokojnie z dnia na dzień, a czas upływał im w szczęśliwości i dostatku. Każdego ranka jelonek wyruszał na pastwisko, by pożywić się świeżą trawą. Przed wyjściem z chatki zawsze ostrzegał chłopczyka: - Smoliczku Pacholiczku, pamiętaj, żeby nikomu nie otwierać drzwi. W jaskini tuż za lasem mieszkają złe jaskinki, które mogą cię porwać, a wtedy już nikt cię nie odnajdzie. Chłopiec słysząc to, obiecywał, że nie otworzy nikomu nieznajomemu, tylko będzie czekał na powrót jelenia. Tak upływały lata. Smoliczek dorastał beztrosko u boku przyjaciela. Pewnego dnia, gdy jeleń pobiegł jak zwykle na pastwisko, ktoś niespodziewanie zapukał do chatki. Po chwili zza drzwi dały się słyszeć głosy:

64


65


Niech Smoliczek Pacholiczek nieco nam uchyli drzwiczek. Z zimna palce nam skostniały Rade byśmy je ogrzały. Ale Smoliczek pamiętał o przestrogach jelenia i odrzekł: – Nie otworzę wam. Jesteście złymi jaskinkami i chcecie mnie porwać! Jaskinki ustąpiły i odeszły, a po powrocie jelenia Smoliczek opowiedział mu o wszystkim. Przyjaciel pochwalił go, że nie dał się zwieść jaskinkom. Tymczasem dni mijały i pewnego razu, gdy jeleń udał się na pastwisko, ktoś znowu zapukał do drzwi i zawołał: Niech Smoliczek Pacholiczek nieco nam uchyli drzwiczek. Z zimna palce nam skostniały Rade byśmy je ogrzały. Ale Smoliczek i tym razem odrzekł: – Nie mogę wam otworzyć. Wiem, kim jesteście. Jaskinki dały za wygraną i odeszły. Po powrocie jelonka Smoliczek opowiedział mu o wszystkim, a przyjaciel znów go pochwalił. I tak dzień upływał za dniem, miesiąc za miesiącem, aż nastała bardzo sroga zima. W poszukiwaniu świeżej trawy jeleń wyruszał coraz dalej i dalej, Pacholiczek zaś całe wieczory musiał spędzać sam. Pewnego zimowego południa, kiedy jelonek był poza domem, ktoś zapukał do drzwi chatki, po czym rozległy się znajome głosy:

66


Niech Smoliczek Pacholiczek nieco nam uchyli drzwiczek. Z zimna palce nam skostniały Rade byśmy je ogrzały. Smoliczek odrzekł jak wcześniej: – Nie mogę wam otworzyć. Jelonek mnie przed wami ostrzegał. Tym razem jednak jaskinki nie dały za wygraną: – Tu jest tak zimno, pada śnieg, przemarzłyśmy do kości. – Nie, nie, nie. Nie otworzę wam. Wiem, kim jesteście. Nie wpuszczę was do środka – odrzekł Smoliczek Gdy to powiedział, wiatr zahuczał w kominie aż zatrzęsły się okiennice, a jaskinki zapłakały z zimna: – Nie musisz nas wpuszczać, uchyl tylko choć trochę drzwi, żebyśmy mogły ogrzać sobie paluszki w cieple izby. Prosimy! Smoliczkowi zrobiło się ich bardzo żal i lekko uchylił drzwi. Ledwo to zrobił, do środka wepchnęły się trzy jaskinki i schwyciły chłopca. Nie zważając na straszliwe zimno, ciągnęły go po śniegu, zmarzniętego i przestraszonego, do swej jaskini daleko za lasem. Smoliczek Pacholiczek zawołał najgłośniej jak mógł: Jelonku, jelonku, Ratuj mnie biednego! Jaskinki mnie niosą Do lasu ciemnego. Ale jelonek pasł się bardzo daleko i nie słyszał jego wołania. Smoliczek nie poddawał się

67


jednak i wołał dalej: Jelonku, jelonku, Ratuj mnie biednego! Jaskinki mnie niosą Do lasu ciemnego. Ale na próżno – jeleń był za daleko, by go słyszeć. Jaskinki zaciągnęły chłopca w pobliże wysokiej góry, u podnóża której znajdowała się ich jaskinia i tak do niego powiedziały: – Na próżno głos swój trudzisz, Smoliczku Pacholiczku. Zamieszkasz w naszej jaskini, będziesz nam gotował i sprzątał i stawiał się na każde nasze wezwanie. Już nigdy cię nie wypuścimy, do śmierci będziesz naszym sługą. Smoliczek słysząc to, krzyknął ostatni raz ile sił w płucach, a jego głos niósł się rozpaczliwym echem po całym lesie: Jelonku, jelonku, Ratuj mnie biednego! Jaskinki mnie niosą Do lasu ciemnego. Tym razem jednak jelonek usłyszał krzyk chłopca. Zerwał się i pognał co tchu przez lasy, góry i doły tak szybko, że dogonił jaskinki, zanim te zdążyły zniknąć z Pacholiczkiem w jaskini. Skoczył, zagrodził im drogę i tak bódł rogami, że wypuściły chłopca i w popłochu uciekły. Smoliczek wskoczył na grzbiet jelonka i czym prędzej wrócili do swojej chatki. Odtąd żyli długo i szczęśliwie, a jaskinki już nigdy więcej nie odważyły się ich nachodzić. Jaskinki Rusałki jaskiniowe, pojawiające się w słowiańskich wierzeniach i utworach ludowych.

68


69


70


Anshu Indie

Jego pełne imię to Anshumali, co znaczy promyk słońca, ale rodzice i koledzy zwracają się do niego po prostu: Anshu.

piec świetnie zna język polski – po powrocie ze szkoły rozmawia po polsku z rodzicami. W szkole, do której chodzi Anshu, uczą się dzieci z różnych krajów. Anshu najbliżej przyjaźni się z Etą z Japonii.

Anshu ma osiem lat. Jego mama jest Polką, a tata Hindusem (co znaczy, że pochodzi z Indii). Indie to wielki kraj położony w Azji – tak wielki, że ogromny półwysep, na którym się znajduje jest nazywany subkontynentem indyjskim. Mieszka tam ponad miliard ludzi! Anshu urodził się w Polsce – Indie zna głównie z opowieści taty. Odwiedzin u dziadków prawie nie pamięta – był jeszcze bardzo mały. W domu chłopca jest wiele indyjskich pamiątek, mebli i ozdób. Anshu ma również tradycyjny indyjski strój, ale nie przepada za nim – woli zwyczajne dżinsy i koszulki – szata wisi więc w szafie, czekając na uroczyste okazje.

Pytany, czy chciałby mieszkać w Indiach, Anshu kręci głową – woli Wrocław. Dlaczego? - Bo Wrocław jest ładny! Chłopiec ma tu kilka ulubionych miejsc: Rynek, szkołę... a przede wszystkim Park Południowy, gdzie może bez przeszkód biegać ze swoim psem Stuartem. Stuart to maleńki york z kokardką na czubku głowy. Zabawa ze Stu to coś, co Anshu lubi najbardziej na świecie – no, może poza oglądaniem Ben 10 - japońskiej kreskówki, którą znają także polskie dzieci. Ben 10 i Spiderman to ulubieni superbohaterowie chłopca – ale to chyba zdążyliście już odgadnąć, patrząc na jego zdjęcie!

Anshu chodzi do międzynarodowej szkoły, w której lekcje prowadzone są po angielsku. Mimo to chło-

71


Lew i mysz शेर और चूहा Anshu nie zna jeszcze indyjskich bajek. Krótką przypowieść o małej myszce i wielkim lwie opowiedział nam jego tata. To historia, którą polskie dzieci poznają na ogół w wersji Ezopa. Jak wiele indyjskich bajek tylko pozornie opowiada ona o zwierzętach; towarzyszy jej ponadto głębokie filozoficzne przesłanie. Posłuchajcie:

Dawno, dawno temu, kiedy w Benares rządził król Brahmadatta, w wielkim lesie porastającym wzgórza na zachodzie Indii żył dumny lew. Wszystkie zwierzęta w okolicy bały się go i wolały schodzić mu z drogi, gdyż łatwo wpadał w gniew. Gdy tylko usłyszały w pobliżu jego ryk, umykały we wszystkie strony przez kolczaste zarośla. Pewnego razu po udanym polowaniu lew spał sobie smacznie w swojej jaskini. Nagle przez sen poczuł, że ktoś szturcha go w grzbiet. Otworzył oczy i rozejrzał się – w jaskini nie było nikogo. Zerwał się na cztery łapy i kątem oka dojrzał małą mysz zeskakującą z jego karku. To ona przebudziła go swoimi harcami. Rozzłoszczony takim brakiem szacunku lew ryknął groźnie, machnął łapą, pochwycił myszkę i kłapnął paszczą, chcąc ją pożreć. Na widok ostrych zębów lwa mysz spociła się ze strachu i zawołała błagalnie: – Proszę, wypuść mnie, panie! Jestem mała, i tak nie nasycisz się mną. A jeżeli puścisz mnie wolno, kiedyś ci się odwdzięczę, obiecuję. Słysząc to, lew roześmiał się drwiąco:

72


– W jaki sposób ty, mała nędzna mysz, mogłabyś odwdzięczyć się lwu? – Uwolnij mnie, panie, a pomogę ci, jeśli kiedyś znajdziesz się w potrzebie – odpowiedziała myszka. Lew prychnął lekceważąco, ale ponieważ mysz rozbawiła go swoją śmiałością i cała złość mu przeszła, darował jej życie i pozwolił odejść. Szybko też zapomniał o całym wydarzeniu. Minął jakiś czas. Pewnego dnia podczas przedzierania się przez gęste krzewy lew wpadł w ukrytą w nich sieć. To myśliwi zastawili na niego pułapkę. Szarpał się wściekle i miotał we wszystkie strony, ale siatka była mocna, ciasno spleciona i nie mógł jej rozerwać. W końcu zdał sobie sprawę ze swojej bezsilności i rozpaczliwie zaryczał.

73


Pełen bólu ryk lwa usłyszała mała mysz – ta sama, która ongiś cudem uszła z jego paszczy. Natychmiast przybiegła z pomocą. Wskoczyła lwu na grzbiet i ostrymi zębami przegryzła oczko sieci. Jedno, a potem drugie i następne. I tak gryzła oczko po oczku, aż zrobiła dziurę na tyle dużą, by lew mógł przez nią przejść. Uwolniony lew przypomniał sobie, jak niegdyś wyśmiał obietnicę myszy i ogarnął go nagły wstyd. Podziękował gorąco swojej wybawicielce. – Nie dziękuj mi, panie. Kiedyś ty darowałeś mi życie. Dziś ja darowałam je tobie – powiedziała mysz i już jej nie było. Tylko głupiec lekceważy słabszych od siebie – za pozorami słabości może kryć się siła innego rodzaju. Człowiek mądry zawsze postępuje szlachetnie, nawet wobec tych, od których nie spodziewa się wzajemności. Nigdy bowiem nie wiemy, co czeka nas w tym życiu i w jakiej możemy znaleźć się potrzebie.

74


75


76


Helena Stany Zjednoczone

Helenka pochodzi z rodziny polsko-amerykańskiej, od prawie dwudziestu lat mieszkającej we Wrocławiu. Rodzice dziewczynki poznali się w Izraelu, gdzie tata – wrocławianin pracował jako fizyk w Instytucie Weizmanna w Rehovocie, a pochodząca z Chicago mama była na stypendium na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. We Wrocławiu są na stałe i nie myślą już o zmianie miejsca zamieszkania. Helenka była w kraju swojej mamy dwa razy. Stany Zjednoczone to czwarte pod względem wielkości państwo świata, położone w Ameryce Północnej. Żeby tam dotrzeć z Polski, trzeba pokonać samolotem Ocean Atlantycki.

swoją sąsiadką i przyjaciółką – potrafią godzinami bawić się, wymyślając różne historie. Helenka lubi jeździć rowerem po nadodrzańskich Wałach, a latem chodzić do zoo. Ze swoimi dziadkami była we wszystkich muzeach we Wrocławiu. Chętnie pływa i ćwiczy szermierkę – brała już nawet dwukrotnie udział w zawodach. Lubi rysować i lepić z plasteliny, ale też chodzić do kina i grać na komputerze. – Helenka jest wyjątkowo rezolutna, komunikatywna i świadoma tego, co dzieje się wokół niej – podkreśla mama dziewczynki. Szkolne koleżanki nazywają ją „ciocią Helą”, bo bardzo chętnie załatwia sprawy, które wymagają negocjacji z nauczycielami i innymi dorosłymi. W pierwszej klasie podczas pasowania na ucznia, gdy nadeszła jej kolej, odbyła długą rozmowę z dyrektorem szkoły. Poza tym jest sprawiedliwa i gotowa stać na straży zasad demokracji – choćby miały dotyczyć tylko klasowych wyborów.

Helenka jest dwujęzyczna – zna równie dobrze język polski, jak i angielski. Ma prawie wyłącznie polskich przyjaciół, choć równie chętnie spotyka się z dziećmi, które mówią po angielsku - a jest ich we Wrocławiu coraz więcej. Uwielbia spędzać czas ze

77


Onaz i kolory Onaz & colours

Baśń „Onaz i kolory” Helena napisała specjalnie dla nas. To piękna historia z optymistycznym przesłaniem. Nie dziwcie się, że jej głównym bohaterem jest smok – smoki to ukochane baśniowe postacie Heleny.

Dawno, dawno temu w pewnym miasteczku znajdowało się wielkie więzienie dla smoków. Wszyscy więźniowie pracowali tam bardzo ciężko przy produkcji farb. Była to niezwykle nudna praca, w zakładzie wytwarzano bowiem wyłącznie farby w smutnych kolorach: czarnym i białym, a także rozmaitych ponurych odcieniach szarego. W jednej z hal smoki stały godzinami mieszając farby, w innej zaś przemalowywały na szaro niebo, dorabiając na nim czarne chmury, ciemne wichury i posępny deszcz. Był to pomysł naczelnika więzienia, który chciał w ten sposób ukarać mieszkańców miasteczka za to, że kiedyś byli dla niego niemili. Pewnego dnia – dnia równie smutnego i szarego jak poprzednie – wielka brama więzienia niespodziewanie otworzyła się z łoskotem. Do środka wbiegł goniec z ważnym listem dla naczelnika. Wkrótce rozeszła się wieść, że za kilka dni do zakładu przybędzie nowy więzień – mały smok Onaz, skazany na pozbawienie wolności za kradzież jedzenia dla swych sióstr i braci. Była to pewna odmiana w życiu więźniów, nic jednak nie zapowiadało niezwykłych wydarzeń, które wkrótce miały nastąpić. Kiedy tylko Onaz pojawił się w zakładzie, natychmiast został przydzielony do hali, gdzie przemalowywano pogodę. Pomylił jednak drogę i trafił do pomieszczenia, w którym produkowano farby. Smoki spoglądały na niego z zaciekawieniem, ale nie odzywały się,

78


79


ponieważ rozmawianie podczas pracy było w zakładzie surowo zabronione. W południe, gdy naczelnik sprawdzał, czy wszyscy są na swoich stanowiskach, bardzo się rozgniewał na nowego więźnia. Aby ukarać go za nieuwagę, kazał mu pracować bez przerwy przez trzy dni i noce. Nadszedł wieczór. Onaz został w hali sam, gdyż reszta więźniów udała się na spoczynek. Pilnował go wprawdzie strażnik, ale ponieważ smok cichutko nucił sobie kołysankę, którą pamiętał z dzieciństwa, i on wkrótce smacznie zasnął. Tuż przed wschodem słońca zmęczony Onaz odłożył na chwilę pędzel, przetarł oczy i nagle zauważył pięknego, kolorowego ptaka siedzącego za oknem. Ptak przyglądał mu się uważnie. Smok uśmiechnął się do niego łagodnie, a wtedy przybysz przemówił: – Jestem magicznym ptakiem. Przynoszę prośbę od wszystkich moich przyjaciół, którzy już nie mogą znieść tej ponurej aury. Pomóż nam przywrócić piękną, barwną pogodę, taką jak kiedyś. Weź, proszę, kilka moich piór. W tej właśnie chwili strażnik poruszył się i otworzył oczy. Spłoszony ptak odleciał. Biedny Onaz musiał wrócić do pracy. Malował szarą i czarną farbą przez cały następny dzień. Głęboko w sercu miał jednak nadzieję, że tajemniczy gość powróci, i to dodawało mu otuchy. Nadszedł wieczór i Onaz znów został sam, nie licząc drzemiącego strażnika. Tym razem ptak pojawił się wcześniej, około północy. Serce smoka zadrżało z radości. – Czy masz przy sobie pióra, które ci dałem? – zapytał przybysz. Onaz kiwnął głową. Wtedy ptak kazał smokowi wrzucać pióra po jednym do białej farby. – Z każdego powstanie inny kolor - powiedział.

80


81


Onaz szybko wykonał polecenie. Najpierw użył szkarłatnego pióra, z którego otrzymał piękną czerwoną farbę, potem szafirowego, szmaragdowego i żółtego. Już chciał wypróbować nowe kolory na ścianie, kiedy przez szare chmury przedarło się słońce, a jego blask obudził strażnika. Onaz w pośpiechu ukrył kolorowe farby na półce i jak gdyby nigdy nic wrócił do pracy. Po trzech dniach przemalowywania pogody Onaz z wyjątkową niecierpliwością oczekiwał wieczora. W końcu został sam. Zmęczony conocnym czuwaniem strażnik zasnął głęboko. Onaz nareszcie mógł wypróbować swoje nowe, piękne farby! Wyciągnął je z ukrycia, chwycił za pędzel i w pierwszej kolejności namalował wielkie słońce, potem błękitne, bezchmurne niebo i różnokolorowe kwiaty, a nad tym wszystkim siedmiobarwną tęczę. Był tak pochłonięty swoją pracą, że nie zważał zupełnie na to, co działo się wokół niego. Nie zauważył, że strażnik przebudził się, zerwał z krzesła i stanął jak wryty. Nie spostrzegł przybycia więźniów, którzy jak co dzień rano stawili się do pracy. Wszyscy patrzyli na Onaza i jego obrazy jak zauroczeni. Panowała całkowita cisza. I wtedy właśnie pojawił się zaniepokojony naczelnik. Zobaczył, co się stało, cały poczerwieniał z wściekłości i już, już miał zacząć krzyczeć, kiedy nagle promień słońca padł przez szyby na jego twarz. Naczelnik podszedł do okna i zobaczył, że po raz pierwszy od wielu, wielu lat wszyscy uśmiechają się do siebie, ptaki ćwierkają, a cały świat wprost tonie w wesołych kolorach. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że jego gniew gdzieś uleciał – i aż uśmiechnął się z radości! Zapomniał już, że można czuć się tak lekkim i szczęśliwym. Jeszcze tego samego dnia kazał zamknąć zakład, uwolnił wszystkie smoki i czym prędzej udał się na emeryturę. A co się stało z Onazem? Otóż dzielny smok został szefem nowej fabryki, która powstała w miejsce więzienia. Fabryka produkowała wyłącznie farby w wesołych kolorach, dzięki czemu świat odzyskał dawny blask, a nasz bohater mógł wreszcie należycie zadbać o swoją rodzinę.

82


83


84


Antosia Polska

Antosia jest Polką. Pochodzi z Wrocławia, tak jak jej mama i tata. Ma niecałe sześć lat, jest towarzyska i otwarta, bardzo lubi poznawać nowe osoby, zapraszać gości i składać wizyty. Uwielbia spędzać czas w ogrodzie dziadków ze swoimi kuzynami Asią i Markiem. Chętnie bawi się też w Parku Grabiszyńskim, gdzie zimą zjeżdża sankami z Górki Skarbowców, a latem jeździ na rowerze lub hulajnodze. Bardzo lubi również Park Południowy, w którym jest najlepszy w mieście plac zabaw, a zimą można karmić kaczki. Antosia kocha wrocławskie rzeki, zwłaszcza Ślęzę – przede wszystkim dlatego, że płynie dostatecznie wolno, by można było bawić się w misie-patysie – zabawę znaną wszystkim miłośnikom Kubusia Puchatka.

Antosia uwielbia chodzić do teatru, kina i wrocławskiego zoo. Ma kota o imieniu Łatek, który został wzięty ze schroniska. Łatek jest nieco szalony i czasem trochę drapie, ale Antosia i tak kocha go najbardziej na świecie. Zapewnia, że kiedy dorośnie, zostanie weterynarzem, lekarką lub zoopaleontologiem, ponieważ bardzo interesuje się dinozaurami (najbardziej mięsożernymi). Uwielbia też programy przyrodnicze - jej ulubionym jest Zaklinacz węży, nie wyklucza więc, że w przyszłości będzie podróżować po świecie jak Austin Stevens, bohater filmu.

85


Kwiat paproci Kwiat paproci

Antosia jest wielbicielką mocnych wrażeń – wszystkie jej ulubione książki i filmy opowiadają o duchach. Nic dziwnego więc, że wybrała dla nas mrożącą krew w żyłach historię o kwiecie paproci – przy okazji jedną z najpiękniejszych i najstarszych polskich baśni. Posłuchajcie:

Razu pewnego, w samym sercu pradawnego boru, była sobie mała wieś. W otaczającym ją lesie rosły ogromne stare drzewa, wysokie krzewy pełne jeżyn i malin, pachnące jagody, grzyby i miękki mech. Żaden mieszkaniec wsi nie zapuszczał się jednak w bór zbyt daleko, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest zaklęty, a śmiałka, który zechce odkryć jego mroczną tajemnicę, nie czeka nic dobrego. We wsi mieszkał chłopak imieniem Dzięcioł. Ludzie śmiali się z niego, bo był leniwy, nie dbał o gospodarkę, tylko chodził po jarmarkach i każdemu, kto chciał słuchać, bajał, jak to kiedyś spotka go wielkie szczęście i zdobędzie majątek. Pewnej nocy Dzięcioł wracał z festynu w sąsiedniej wsi. Późno już było i słaniał się ze zmęczenia. Nie wiedzieć kiedy zgubił ścieżkę i znalazł się w części lasu, której nie znał. Wokół ciemności, zewsząd dobiegają niepokojące odgłosy, tuż nad ziemią snuje się dziwna mgła... Dzięcioł przeraził się. Rzucił się na oślep przez gęstwinę, ale zamiast biec w kierunku wioski, mimo woli zagłębił się jeszcze bardziej w leśne ostępy. Nagle w ciemności zamigotało światełko. W pierwszej chwili chłopak ucieszył się, myśląc, że to okno chatki drwala. Ale światełko nie przypomniało wcale ciepłego blasku domowego ognia – był to dziwny, upiorny, blady płomyczek, który kołysał się nad gęstym kłębowiskiem paproci w małej kotlince. Serce Dzięcioła ścisnął strach. Wydało mu się

86


nagle, że złowrogi ognik pełznie w jego kierunku. Wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki. Gałęzie szarpały mu ubranie, potykał się o spróchniałe pnie, o mały włos nie utonął w torfowisku. W uszach wciąż mu dzwonił czyjś mrożący krew w żyłach chichot. Sam nie wiedział, jak to się stało, że bladym świtem ocknął się we wsi, na progu własnej chaty. Następnego dnia opowiedział w karczmie o swojej przygodzie. Sąsiedzi nie dawali mu wiary, dworowali sobie z niego w najlepsze. W końcu jeden z nich machnął ręką: – Byłeś zmęczony, zasnąłeś na polanie, ot i coś ci się przyśniło. Sen mara, Bóg wiara. W obronie Dzięcioła nieoczekiwanie stanął Maciej, najstarszy i najmądrzejszy człowiek we wsi. – Zostawcie go w spokoju – powiedział. – W lesie licho mieszka, a w kotlinkach podobno diabelskie skarby są zakopane. Szczęście miałeś, żeś nie sięgnął po czarcie złoto, bo źle by się to dla ciebie skończyło. Po słowach Macieja zapadła cisza. Jednak Dzięcioł, zamiast wziąć sobie do serca mądrą przestrogę, dał się opętać diabelskiej pokusie. Od tamtej chwili całymi dniami rozmyślał o zakopanym w borze czarcim złocie – aż wreszcie wywołał wilka z lasu. Pewnego wieczora, tuż po zmierzchu chłopak siedział sobie przed chatą nad kubkiem zsiadłego mleka. Nagle w pobliskiej studni coś zadudniło, zajęczało i wyskoczył z niej niewielki człowieczek z kopytami i ogonem. Łyskał czerwonymi oczkami i uśmiechał się krzywo. – Ktoś ty? – zakrzyknął Dzięcioł. – Kusy, do usług – odpowiedział diabeł, bo to on był, we własnej diabelskiej osobie. – Mam sprawę do ciebie, nie byle jaką, posłał mnie sam Lucyfer. Krótko mówiąc, Piekło

87


ma wobec ciebie wielkie plany. Chcemy uczynić cię bogatym, znieść nie możemy, że ktoś taki jak ty klepie biedę, kiedy czekają nań pałace, karety i niekończące się bale. Wszak lubisz się dobrze zabawić, nieprawdaż? Dzięcioł aż zachłysnął się zsiadłym mlekiem, ale zapytał nieufnie: – Bale, bogactwa? Za co miałbym to wszytko dostać? Za darmo? – No, może nie całkiem za darmo, ale niewielkim kosztem. Ty zapiszesz nam swoją duszę, a ja zdradzę ci, jak zdobyć skarb z zaklętego lasu. Dzięcioł zamyślił się. Nie chciał oddawać duszy diabłu, ale wizja bogactwa tak go opętała, że nie panował nad sobą. Przymknął oczy. Znów zamajaczył przed nim tajemniczy, blady ognik. – Zgoda. Gadaj, czarcie, jak zdobyć skarb. Kusy zachichotał. Czy Dzięciołowi się wydawało, czy gdzieś już słyszał ten śmiech? – Zadanie nie jest łatwe, ale możliwe do wykonania. Słuchaj uważnie. W wigilię świętego Jana weźmiesz ze sobą łopatę, siekierę, worek i białą lnianą chusteczkę. Przed północą udasz się do lasu. Będziesz szedł przed siebie, aż dojdziesz do porośniętej paprociami kotlinki – pamiętasz ją, prawda? Rozłożysz pod paprocią chusteczkę i będziesz czekał. Strachy i upiory spróbują cię odegnać – nie obawiaj się. Nie wolno im zrobić ci krzywdy bez zgody Lucyfera. Czekaj cierpliwie, albowiem tej nocy zakwitnie kwiat paproci. Wygląda jak mała srebrna gwiazdka. Strząśnij ją na chusteczkę i delikatnie zawiń. Wtedy skarb będzie twój – sam już będziesz wiedział, co robić dalej. O jednym tylko pamiętaj: cokolwiek by się nie działo, nie wolno ci obejrzeć się za siebie. Jeśli to zrobisz, wszystko stracisz – to powiedziawszy Kusy fiknął koziołka i zniknął z powrotem w studni.

88


89


Choć do wigilii świętego Jana pozostało już niewiele czasu, każda chwila dłużyła się chłopakowi w nieskończoność. Wreszcie nadeszła upragniona noc. Dzięcioł wziął łopatę, siekierę, worek i chusteczkę, jak mu nakazał Kusy i ruszył do lasu. Ciemności nie rozpraszało nawet światło księżyca, który skrył się za chmurami i chłopak obawiał się, że nie uda mu się znaleźć drogi do kotlinki. Trafił jednak do niej bez trudu, wystarczyło iść prosto przed siebie. Tym razem wiedział, czego się spodziewać i upiorny ognik nie przeraził go tak jak wcześniej. Poczuł jedynie dziwny chłód w sercu. Szybko jednak odegnał złe przeczucia, klęknął i rozłożył chusteczkę pod kępą paproci. Czekał. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Nagle w ciemności przed nim zadrżało delikatne, srebrzyste światełko. Kwiat paproci! Maleńka gwiazdka była tak piękna, że Dzięciołowi na chwilę zaparło dech. Bardzo ostrożnie strząsnął kwiat na chusteczkę, zwinął ją i wsunął za pazuchę. Początkowo wydawało mu się, że nic się nie zmieniło, lecz kiedy wstał, przekonał się, że jego wzrok i słuch zyskały niezwykłą przenikliwość. Dzięki temu widział, że kilka kroków od niego, głęboko pod ziemią leży zakopana skrzynia. Słyszał nawet, jak cichutko dźwięczy w niej złoto. Bez namysłu uderzył łopatą w ziemię. Bór jęknął, a ziemia rozstąpiła się sama, ukazując otwartą skrzynię pełną złotych dukatów. Dzięcioł wyciągnął ku nim chciwe ręce i jak oszalały zaczął napełniać przyniesiony worek pieniędzmi. Wtem tuż za plecami usłyszał tętent kopyt, upiorne rżenie i odgłosy pogoni. – Z drogi, bo cię stratujemy! - zaskowyczało coś nad ramieniem Dzięcioła. Chłopak pamiętał jednak, co mu powiedział Kusy i ani myślał oglądać się za siebie. Chwycił worek i ile sił w nogach pobiegł w kierunku wsi. Złe moce nie zamierzały jednak tak łatwo wypuścić go z lasu. Księżyc wyszedł wprawdzie zza chmur, ale jego światło miało niepokojący, krwisty poblask. Zewsząd rozlegało się syczenie węży i żmij. Coś zimnego prześlizgnęło się między nogami chłopaka. Ten jednak zacisnął tylko zęby i dalej biegł przed siebie. Bór ucichł, lecz po chwili rozległo się wściekłe ujadanie psów i wrzaski:

90


– Łap złodzieja, łap czym prędzej! I na te sztuczki chłopak nie dał się nabrać. Upiory goniły go jeszcze długo, ale Dzięcioł ani razu nie odwrócił głowy. A oto już wieś, zza lasu widać pierwsze promienie słońca, zaraz będzie świtać. – Jestem bogaty, jestem bogaty! – podśpiewywał pod nosem zmęczony, ale szczęśliwy chłopak. Jeszcze tylko kilka kroków, już zaraz próg jego chaty. Nagle zza ramienia usłyszał głos starego Macieja: – Dzięcioł? A co ty, sąsiedzie, nocą z lasu niesiesz? Ha? Dzięcioł przeląkł się, że Maciej odkrył jego tajemnicę i będzie musiał podzielić się z nim skarbem. Odwrócił się tak gwałtownie, że wypchany worek uderzył w drzwi i pękł. Patrzy Dzięcioł – a na podwórzu nikogo nie ma. Tylko ze studni dochodzi znajomy, złowieszczy chichot. A z rozdartego worka sypią się zamiast dukatów – trociny. Dzięcioł żył jeszcze długo w swojej małej wsi otoczonej zaklętym borem. Ale zupełnie zdziwaczał – przestał chodzić do karczmy i na odpusty, siedział tylko przed chatą i mamrotał: – Ani duszy, ani bogactwa… Ani bogactwa, ani duszy…

91


92


Gracjana, Greta, Jason, Józik, Kacper, Karina, Kewin, Klarita, Kunia, Laura, Nikola, Ola, Paula, Robert, Sandra, Sara, Szakira, Wanessa Terne Romani Bacht

Zespół Terne Romani Bacht, czyli Młode romskie szczęście, złożony jest z dzieci polskich i romskich w wieku od 6 do 14 lat, z dziewięciu różnych wrocławskich szkół. Powstał w marcu 2010 w ramach projektu Romano drom pe fedyr dzipen. Działa pod patronatem Fundacji Integracji Społecznej Prom i Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Wrocław. Zespół założyły nauczycielki wspomagające edukację uczniów romskich we Wrocławiu, ale zajęcia prowadzone są przez instruktorów romskich. Terne Romani Bacht ma na swoim koncie kilkadziesiąt występów artystycznych. Na razie zespół liczy sobie osiemnaścioro dzieci, ale lada chwila może się powiększyć, bo bardzo garnie się do niego młodsze rodzeństwo członków.

Romowie to wywodzący się z Indii naród nieterytorialny – czyli niezwiązany na stałe z jednym konkretnym obszarem geograficznym. W pełni oddaje to piękna romska flaga, przedstawiająca niebo i ziemię, a pomiędzy nimi czerwone koło o szesnastu szprychach – symbol wędrówki. Pierwsze informacje o polskich Romach pochodzą sprzed ponad sześciuset lat! Jesteście ciekawi, jak to się stało, że z dalekich Indii Romowie dotarli aż do Europy? Przeczytajcie baśń, którą opowiedziały nam romskie dzieci. Za pomoc w spisaniu baśni dziękujemy wychowawczyniom: Monice Dróżdż-Balkowskiej i Marii Łój.

93


Wędrowni muzykanci Łabutara ando drom

Baśń Wędrowni muzykanci, opartą na starej romskiej legendzie, opowiedziały nam dzieci z polsko-romskiego zespołu wokalnotanecznego Terne Romani Bacht (czyli Młode romskie szczęście) oraz integracyjnej świetlicy środowiskowej Zakątek Krasnoludka, prowadzonej przez Fundację Integracji Społecznej Prom.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami żył sobie król Persji. Był to bardzo, bardzo stary król. Każdego dnia z okien pałacowej wieży spoglądał na swoje królestwo. Pewnego razu zauważył, że wszyscy jego poddani wyglądają na smutnych i przygnębionych, pracują zgarbieni, z opuszczonymi głowami, a na ich twarzach nigdy nie gości uśmiech. Król, widząc smutek swojego ludu, postanowił temu zaradzić. Wezwał kapłana i zapytał, czy jego poddanym czegoś brakuje. Kapłan odrzekł: – Panie, nie brak im ani wina w piwnicach, ani jedzenia w spiżarniach. – Dlaczego zatem są tacy smutni, dlaczego nie potrafią weselić się i bawić? – zapytał władca. – Ludzie nie weselą się, ponieważ ciężko pracują – odpowiedział kapłan. Ale król nadal bardzo martwił się o swój lud. Któregoś dnia, kiedy zbliżył się do okna jednej z komnat, nagle usłyszał dobiegający z dołu dźwięk skrzypiec. Tajemnicza melodia była miła dla ucha, radosna i taneczna. Król wyjrzał przez pałacowe okno i nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: jego poddani wesoło śpiewali i tańczyli wokół nieznajomego

94


95


grajka. Dobry władca poczuł w sercu radość i uśmiechnął się do siebie. Rozkazał za wszelką cenę odnaleźć skrzypka grającego cudowną melodię i przyprowadzić przed swoje oblicze. Dworzanie ruszyli na poszukiwania. W końcu odnaleziono muzykanta przy jednym ze straganów. Mężczyzna miał czarne jak heban włosy i brązową skórę. – Skąd pochodzisz? Co sprawia, że jesteś taki szczęśliwy i radosny? – zapytał król. – Pochodzę z dalekiego kraju – Indii. Mój ród nazywa się Luri. Ponad wszystko uwielbiamy śpiewać, grać i tańczyć. To właśnie sprawia, że jesteśmy szczęśliwi! – odpowiedział nieznajomy. – Moi poddani od dawna pogrążeni są w smutku, nic ich nie cieszy. Sprowadź swój ród do Persji, żeby nas rozweselić. Sowicie wynagrodzę wszystkich Luri złotem i klejnotami. – Udam się zatem do Indii i przekażę waszą prośbę naszemu radży – przyrzekł grajek. Jak powiedział, tak zrobił. Po pewnym czasie wrócił do Persji, prowadząc ze sobą dziesięć tysięcy muzykantów. – Radża pozwolił Luri przyjść do Persji. Prosi was jednak, panie, o podarowanie nam zboża i wołów, żebyśmy mogli żyć dostatnio – rzekł grajek do króla. – Wiedzcie jednak, że jesteśmy ludem wędrownym. Nasz władca polecił więc przekazać wam, że możemy zostać w Persji tylko dopóty, dopóki nie skończy się jedzenie, które nam darowaliście. Potem musicie pozwolić nam odejść. Król przystał na te warunki. Z pałacowej wieży widział, jak Luri rozeszli się w różne strony Persji, by tańczyć, śpiewać i grać. Wszyscy – zarówno mężczyźni, jak i kobiety oraz dzieci Luri – byli niezwykle radośni. Ich taniec i muzyka sprawiły, że i Persowie stali się weseli. W perskich domach po raz pierwszy od bardzo dawna zagościły śmiech, śpiew i zabawa.

96


Mimo iż wdzięczny król obdarował muzykantów z niezwykłą szczodrością, pewnego dnia zapasy się skończyły i nadszedł czas, by Luri opuścili Persję. Muzykanci nie wrócili jednak do Indii, tylko ruszyli w dalszą drogę, docierając aż do Grecji. Potem udali się dalej na wschód i zachód. Wędrowali i wędrowali, a ich drogę znaczyła muzyka i śpiew. Ludzie w różnych krajach nazywali ich rozmaicie – jedni Romami, inni Cyganami. Wędrówka Luri wydawała się nie mieć końca. Szli i szli, aż rozeszli się taborami po wszystkich krajach świata. Dotarli również do Polski. Ich kultura mimo upływu setek lat przetrwała, czego dowodem istnienie wielu romskich zespołów – w tym wrocławskiego Terne Romani Bacht. Zespół tańczy i śpiewa, aby sprawić radość sobie i innym. Są w nim nie tylko Romowie, ale również ich polscy rówieśnicy. Razem chodzą do szkoły, uczą się, razem bawią się w świetlicy, tańczą i śpiewają. Razem napisali tę bajkę.

Tabor Grupa Romów, składająca się z jednej lub kilku rodzin wspólnie podróżujących wozami konnymi i razem się osiedlających.

97


Anna Hejno Współpomysłodawczyni, koordynatorka i realizatorka projektu. Z wykształcenia filozofka, z zawodu i pasji menadżerka kultury. Tłumaczka i mama 6-letniej Antosi. Martyna Piątas-Wiktor Współpomysłodawczyni, koordynatorka i realizatorka projektu. Kulturoznawczyni, z zawodu menadżerka kultury, zaangażowana w działalność sektora pozarządowego. Katarzyna Krajewska Redaktor literacka książki. Doktorantka Uniwersytetu Wrocławskiego, historyczka literatury. Krzysztof Wiktor Autor fotografii. Z zamiłowania, zawodu i wykształcenia fotograf, absolwent dyplomowanego studium fotografii w London College of Communication. Specjalizuje się w fotografii filmowej, portretowej i reportażowej. gyyethy Karolina Maria Wiśniewska Kocham projektować!


Stowarzyszenie na Rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego „Nomada” powstało z inicjatywy osób, które łączy doświadczenie, wrażliwość i duże zaangażowanie w sprawy społeczne. Działamy na rzecz wszechstronnego rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Dążymy do kształtowania postaw solidarności międzyludzkiej i porozumienia ludzi o różnym pochodzeniu i statusie społecznym. Podejmujemy działania na rzecz upowszechniania i ochrony praw człowieka. Działamy w obronie mniejszości narodowych, religijnych, seksualnych oraz uchodźców, imigrantów i innych grup wykluczonych społecznie. Powstaliśmy, by zapobiegać wszelkim dyskryminacji, by działać na rzecz zagrożonych wykluczeniem społecznym zować je do działania, by przełamywać i uprzedzenia.

objawom środowisk i mobilistereotypy

Metody naszej pracy zakładają współuczestnictwo w życiu społeczności, które prowadzi do zmian postaw w kierunku rozwijania relacji wzajemnych i sposobów komunikacji. Najważniejszy jest dla nas dialog. www.nomada.info.pl


Projekt pod patronatem Rzecznika Praw Dziecka Rzeczpospolitej Polskiej Zrealizowano ze środków: Dział Kultury Ambasady Francji we Wrocławiu

Partnerzy:

Patroni medialni:

Dziękujemy za pomoc w organizacji sesji fotograficznych:

Lula, baśń francuska

Lula, baśń francuska

Maia, baśń kameruńska




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.