VIP Biznes&Styl Nr 68

Page 1



VIP BIZNES&STYL

54-61 Marcin Bukała: Powstanie „Solidarności” to jeden z najjaśniejszych momentów polskiej historii. Unikalny twór na skalę Europy i świata. Ruch masowy i pokojowy, który doprowadził do rzeczy wydawało się niemożliwej – zmiany systemu i układu politycznego na kontynencie, potrafił łączyć, a nie dzielić, i w swoich szeregach skupiał przedstawicieli różnych grup zawodowych, osoby o różnych poglądach, koncepcjach i podejściach do życia oraz świata. Jest tym symbolem, że czasami Polacy, gdy chcą, potrafią się zjednoczyć w imię wyższego celu.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY I REPORTAŻE

Prof. Tomasz Siwowski Jestem z pierwszego rocznika „mostowców” wykształconych na Politechnice Rzeszowskiej

Historia piłki nożnej w Rzeszowie Resoviacy po ponad 25 latach znów grają na zapleczu ekstraklasy!

32

84

VIP TYLKO PYTA

90

Alina Bosak rozmawia z Marcinem Bukałą, historykiem IPN Oddziału w Rzeszowie 40 lat temu „Solidarność” połączyła Polaków

KULTURA

SYLWETKI

Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej Uratowana suknia z XIX wieku

54 62

Adam Ptak, prezes SKALA-Tech Podkarpacie jest otwarte na wynalazki

70

Zbigniew Bednarczyk Fajka wyróżnia człowieka

Fotoreportaż Zapomniane Bieszczady. Z Krywego do Tworylnego

20 28

Muzeum Okręgowe w Rzeszowie Wystawa malarstwa „Trwaj naturo, jesteś piękna”

98

VIP Kultura Karol Palczak, malarz z Krzywczy


66 62 INWESTYCJE

7

Budowa Podkarpackiego Centrum Nauki „Łukasiewicz”

15

84

Kolej Remont dworca Rzeszów Główny

98

BIZNES

46

Podkarpacka Giełda Domów i Mieszkań Targi Home Design 2020

50

Kongres Nowoczesnego Budownictwa

102

90

Biznes z klasą Bezradność

ROZMOWY

42

Porozmawiajmy o architekturze Gdzie jest za dużo samochodów, znikają ludzie!

66

Medycyna Starość w naszej kulturze!

54

46

104

MODA

104

Świadome zakupy Nowy trend w modzie

4

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

15


OD REDAKCJI

To, co 40 lat temu wydarzyło się w Gdańsku, a potem objęło całą Polskę, było wspaniałe, wzruszające i przełomowe w wielu wymiarach, ale przede wszystkim dało początek wielkiemu społecznemu ruchowi „Solidarność”. Zniknęły podziały – robotnicy słuchali inteligentów, a inteligenci uczyli się od robotników. Zdaniem Marcina Bukały, historyka z Instytutu Pamięci Narodowej w Rzeszowie, powstał unikalny twór na skalę Europy i świata. Ruch masowy i pokojowy, który doprowadził do rzeczy wydawało się niemożliwej – zmiany systemu i układu politycznego na kontynencie, który potrafił łączyć, a nie dzielić, i w swoich szeregach skupiał przedstawicieli różnych grup zawodowych, osoby o różnych poglądach, koncepcjach i podejściach do życia oraz świata. Jak bardzo nam dziś tego brakuje w życiu publicznym… I często ta wiara w niemożliwe ma nieprawdopodobną moc sprawczą. Jest wielce prawdopodobne, że gdyby nie Euro 2012, autostrada A4 powstałaby tylko do Rzeszowa. W tamtym czasie żadne wskaźniki ekonomiczne czy ruchowe nie przemawiały za tym, by tę autostradę budować dalej na wschód. Tak samo dzisiaj, żadne podobne wskaźniki nie przemawiają za budową trasy S19 na południe od Rzeszowa, ale myślenie czysto „wskaźnikowe” jest błędne. I... jak wylicza prof. Tomasz Siwowski, prezes Promost Consulting, w ciągu najbliższych 10 lat w budowę S19 od Rzeszowa do Barwinka zainwestowanych zostanie ponad 10 mld złotych. Taki budżet, nie licząc innych projektów infrastrukturalnych: wojewódzkich, miejskich, kolejowych, zostanie wpompowany w jedno, stosunkowo małe województwo. I tylko od zdolności naszych firm lokalnych, a także lokalnej administracji drogowej będzie zależało, w jakim stopniu te pieniądze zostaną zagospodarowane przez rodzimy biznes i środowiska okołobiznesowe, a tym samym, jak duży impuls gospodarczy zostanie wygenerowany przez inwestycje infrastrukturalne na Podkarpaciu. W regionie, który ciągle ma bardzo dużo do nadrobienia w wyścigu z najlepszymi, gdzie więcej niż patetycznych, a właściwie cynicznych słów, trzeba pracy u podstaw i gdzie współpraca z przemysłem ciągle może być wyzwaniem. Potwierdza to Adam Ptak, prezes SKALA-Tech, który zostawił Śląsk i wybrał Podkarpacie. Bo gdzie, jak nie tutaj, gdzie w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „Aeropolis” w Jasionce jest największe w Polsce zagęszczenie obrabiarek CNC na kilometr kwadratowy. I nie wątpliwości, że możemy wygrać swoją przyszłość już samym podejściem do siebie samych i do regionu. Mniej narzekać, więcej robić i rozwijać się, bo naprawdę nie mamy powodów do kompleksów! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Artur Buk

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


PROMOCJA nauki

Wystartowała budowa Podkarpackiego Centrum Nauki

„Łukasiewicz”

Łopaty wbite. W sierpniu w Tajęcinie, nieopodal Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka, ruszyła budowa Podkarpackiego Centrum Nauki. Jego patronem ma być pochodzący z Podkarpacia wynalazca i przedsiębiorca Ignacy Łukasiewicz. W największą edukacyjną inwestycję samorząd inwestuje środki własne i unijne. Koszt budowy i wyposażenia to ok. 90 mln zł. Obiekt ma być gotowy za dwa lata.

Tekst Alina Bosak Fotografie Archiwum UMWP

M

iejsce, w którym już od miesiąca pracuje ekipa firmy Warbud S.A. (wykonawca także Centrum Nauki Kopernik w Warszawie), wybrano po długich dyskusjach, rozważając lokalizację obiektu w samym Rzeszowie, a także rozbicie inwestycji na mniejsze centra nauki w kilku miastach. Ostatecznie Podkarpackie Centrum Nauki stanie w sercu Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”, w otoczeniu nowoczesnych fabryk Doliny Lotniczej, naprzeciwko Międzynarodowego Portu Lotniczego „Rzeszów-Jasionka” i obok Centrum Wystawienniczo-Kongresowego G2A Arena.

Czterokondygnacyjny obiekt będzie liczyć 6,5 tys. mkw. powierzchni, w tym 3 tys. mkw. powierzchni wystawienniczej z ponad 200 interaktywnymi eksponatami poświęconymi człowiekowi, przyrodzie, lotnictwu i kosmonautyce. Znajdzie się w nim 5 zespołów laboratoriów i warsztatów do prowadzenia zajęć związanych z konstruowaniem, modelarstwem, robotyką, budowaniem urządzeń czy programowaniem robotów. Obok przestrzeni ekspozycyjnej powstanie sala multimedialna. Z tarasu widokowego, do którego poprowadzą schody imitujące orbitę, będzie można obserwować lotnisko. Obiekt ma być energooszczędny. Wykorzystane zostaną w nim odnawialne źródła energii, czyli panele fotowoltaiczne, pompy ciepła, gruntowy wymiennik ciepła, a także energooszczędne odbiorniki, jak oświetlenie LED. Ściany budynku będą mieć wysokie parametry izolacyjne, a cały obiekt wyposażony zostanie w system zarządzania budynkiem BMS. – Wzorujemy się na Centrum Nauki Kopernik, ale mamy także nasze podkarpackie doświadczenia. Organizowane od kilku lat festiwale nauki gromadziły animatorów 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

7


i aktywizowały różne instytucje wokół tej wspólnej idei – zauważył marszałek podkarpacki Władysław Ortyl na uroczystym rozpoczęciu budowy 5 sierpnia. – Odwiedzono zatem różne centra nauki w kraju, zebrano doświadczenie, aby dopracować nasz projekt i stworzyć miejsce, które da początek innowacyjnemu myśleniu dzieci i młodzieży, będzie inspiracją do tworzenia wynalazków, zgłaszania patentów. udowa budynku pochłonie prawie 50 mln zł, natomiast pozostałe ok. 40 mln zł zostanie przeznaczone głównie na wyposażenie. – To będzie dobrze zainwestowane 90 mln zł – uważa marszałek. – Będziemy poszukiwali także następnych funduszy na rozwój centrum. Być może także z funduszy w nowym budżecie Unii Europejskiej na lata 2021–2027, który również będzie nakierowany na innowacje i rozwój edukacji – wszystko, co wiąże się z postępem i dynamicznym rozwojem gospodarki. Wojewoda podkarpacka Ewa Leniart zauważyła, że rozpoczęcie tej inwestycji to dla regionu moment historyczny. – Władze regionu czynią starania, aby województwo podkarpackie nabrało wymiaru województwa innowacyjnego i nowoczesnego. Budowa centrum nauki jest elementem tej strategii. To ma być kolejny impuls rozwojowy – inwestycja w przyszłość – podkreśliła.

B

Wynalazca Łukasiewicz Od początku idealnym kandydatem na patrona Podkarpackiego Centrum Nauki wydawał się Ignacy Łukasiewicz – urodzony na Podkarpaciu wynalazca lampy naftowej, który opracował technologię destylacji ropy naftowej, dając początek jednej z największych gałęzi światowego przemysłu. Ten polski farmaceuta i przedsiębiorca w Bóbrce koło Krosna założył w 1854 roku pierwszą na świecie kopalnię ropy naftowej. Działa ona do dziś, a jej teren przekształcony został w Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazowniczego im. Ignacego Łukasiewicza. Tego patrona zarekomendował w uchwale zarząd województwa. Głosowanie dotyczące nazwy odbyło się podczas sesji sejmiku 31 sierpnia br. – Łukasiewicz oficjalnie stał się patronem Centrum. – Chcemy od przedszkola budzić zainteresowanie dzieci naukami przyrodniczymi i uczynić centrum miejscem ponadregionalnym, ściągającym turystów – podkreślił Jerzy Borcz, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego. Tomasz Michalski, dyrektor „Łukasiewicza”, zdradził, że początkiem rozwoju idei edukacji nieformalnej była opowieść, którą 13 lat temu usłyszał od uczniów podrzeszowskiej szkoły o centrum nauki w Niemczech. – Tak mnie to zafascynowało, że dało początek Stowarzyszeniu ExploRes i pracy nad koncepcją centrum edukacji interaktywnej. Z innymi pasjonatami, przedstawicielami uczelni i firm lotniczych, wspólnie pracowaliśmy nad tym projektem już kilkanaście lat temu – wspominał. – Teraz rozpoczęła się budowa, a my już pracujemy nad eksponatami. Ten projekt wymaga współdziałania wielu osób i środowisk. Możemy zrealizować wiele pomysłów, które napędza chęć pokazania, że my na Podkarpaciu jesteśmy bardzo do-

8

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

brze nastawieni do tego, co jest nowoczesnością i może nas unieść w poznawaniu świata. W Podkarpackim Centrum Nauki na pewno będziemy poznawać świat. Autorem ostatecznej koncepcji budynku jest wykładowca Politechniki Krakowskiej prof. Marcin Furtak, właściciel Pracowni Projektowej F11 w Krakowie. Zaproponowana przez niego bryła nawiązuje zarówno do otoczenia, jak i inspirowana jest kształtami sterowca, helisy DNA i orbity. – Architektura powinna dziś pełnić również rolę cywilizacyjną, być częścią większej przestrzeni, centrum ma stać się magnesem przyciągającym turystów. Ta idea przyświecała mi podczas pracy nad jego konstrukcją. Chciałem, aby budynek nawiązywał do tradycji lotniczych Podkarpacia. W pracy profesorskiej pisałem o Mielcu i o Rzeszowie, gdzie przed wojną mieściły się unikatowe w skali Europy fabryki, produkujące silniki i płatowce. Dziś w tym regionie funkcjonuje 160 firm lotniczych i kosmicznych, tworząc największe zagłębie lotnicze w Polsce, i nie mogło tych odniesień zabraknąć w symbolice centrum. Stąd nawiązanie do sterowca, statku kosmicznego, balonu, poduszkowca – do dynamicznych, nowoczesnych, ale i historycznych form – w projekcie budynku. Podświetlana orbita wokół budynku będzie kojarzyć obiekt z przyszłością, tym, co nas czeka w przestworzach, a także przypominać starożytną maksymę „per aspera ad astra” – przez trudy do gwiazd – przypominając o wartości samodoskonalenia. Przestrzeń wewnętrzna obiektu jest odniesieniem do formy podstawowej w przyrodzie – do komórki. Układ eliptyczny obiektu, jak również konstrukcja przestrzeni ekspozycyjnych i komunikacyjnych, odwołują się do jądra komórki, do mitochondriów i innych żywych elementów, z których rozrasta się organizm. Chciałem, by to była macierz, z której wyrośnie fascynacja nauką i z której wywodzić się będą następcy Łukasiewicza – powiedział architekt, a wspominając o pasywności budynku, normach izolacyjnych, jakie będzie spełniał, dodał: – To obiekt, który wkracza w przyszłość. Spełnia normy, które wejdą w życie za rok. nwestycję realizuje firma Warbud S.A., która 10 lat temu zakończyła budowę Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Jej rzeszowski oddział był także wykonawcą m.in. obwodnicy Jarosławia, odcinka drogi S19, a ostatnio zakładu remontowego silników lotniczych w strefie przemysłowej. Funkcję Inżyniera Kontraktu sprawuje firma Sweco Consulting Sp. z o.o. Zakończenie robót budowlanych planowane jest na początek 2022 roku, zaś uzyskanie pozwolenia na II kwartał tego samego roku. Wówczas to rozpoczną się prace związanie z uruchomieniem wystaw, laboratoriów i części zaplecza technicznego. Oficjalne otwarcie podkarpackiego centrum nauki dla zwiedzających planowane jest pod koniec 2022 roku. Podkarpackie Centrum Nauki to projekt własny samorządu Województwa Podkarpackiego, realizowany przez Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego na lata 2014–2020. Jego wartość to ponad 90 mln zł, w tym ok. 72 mln stanowią środki Unii Europejskiej. Pozostała część sfinansowana zostanie z budżetu Województwa Podkarpackiego. 

I



Od prawej: Marta Kraus, Se bastian Szałaj, Adam Dańczak, Dariusz Jab łoński.

Podkarpacki Hollywood w Jaśliskach. Powstał Podkarpacki Szlak Filmowy Gdy pod koniec ubiegłego roku „Boże Ciało”, nakręcone w Jaśliskach na Podkarpaciu, rozpoczynało triumfalny pochód po kinach i walczyło o statuetkę Oscara, w trakcie przedpremierowego pokazu w rzeszowskim kinie „Zorza” pojawił się głos z sali, że to początek filmowych aspiracji Jaślisk – nikt nie potraktował tego poważnie. I choć wiosną 2020 roku coraz głośniej mówiło się o festiwalu filmowym w Jaśliskach, koronawirus przeorał naszą rzeczywistość i zdawało się, że sława Jaślisk zgasła, zanim na dobre się rozpoczęła. Nic z tych rzeczy – 15 sierpnia w najsłynniejszej miejscówce filmowej na Podkarpaciu wystartował pierwszy w regionie Podkarpacki Szlak Filmowy, a na imprezę zjechał tłum gości. Dziesiątki osób od kilku tygodni wędrują po miejscach znanych z „Wina truskawkowego” czy „Bożego Ciała” w reżyserii Jana Komasy.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

10

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

To pierwszy taki szlak na Podkarpaciu, a i Jaśliska są absolutnie wyjątkowe z co najmniej kilku powodów. Położone w malowniczym Beskidzie Niskim, z prawie 700-letnią historią, winiarską tradycją i piękną drewnianą zabudową pamiętającą niekiedy XIX wiek, są niczym gotowy kadr filmowy. Zachwycają od dawna, ich ślady bez trudu odnajdujemy w prozie Andrzeja Stasiuka i właśnie od opowiadań ze zbioru „Opowieści galicyjskie” rozpoczyna się ich filmowa kariera. Na podstawie „Opowieści” Dariusz Jabłoński w 2007 roku nakręcił „Wino truskawkowe”. W 2018 roku sceny do „Twarzy” kręciła tutaj Małgorzata Szumowska, a już absolutnie filmowe szaleństwo rozpoczęło się dla Jaślisk w 2019 roku, gdy do kin wszedł obraz Janka Komasy – „Boże Ciało”, w całości nakręcony w tym miejscu. Film okazał się sukcesem, a tym samym niewielka miejscowość na Podkarpaciu znalazła się w centrum zainteresowania nie tylko filmowców, ale i pasjonatów kina. – Chcę wierzyć, że Jaśliska będą przeżywać swoje pięć minut, ale wiele zależy od samych mieszkańców i lokalnego zaangażowania – mówiła kilka miesięcy temu Marta Kraus, kierownik Podkarpackiej Komisji Filmowej, a na otwarciu Podkarpackiego Szlaku Filmowego nie kryła, jak bardzo ją cieszy, że dzięki Podkarpackiej Komisji Filmowej udaje się kolejny filmowy projekt w naszym regionie. Przemyśl będzie następny na mapie niezwykłego szlaku. twarcie Podkarpackiego Szlaku Filmowego to dopiero początek działań, jakie planujemy w Jaśliskach – zapowiada Sebastian Szałaj, prezes Stowarzyszenia „W Krainie Źródeł”, które zajmuje się promocją szeroko rozumianej kultury, zwłaszcza filmowej. – W przyszłym roku marzy się nam Międzynarodowy Festiwal Filmowy, w najbliższym czasie chcemy, by jak najwięcej osób wyszło na szlak filmowy śladami bohaterów „Wina truskawkowego” oraz „Bożego Ciała”. Wkrótce staną tablice informacyjne, z których będzie można się dowiedzieć, jakie sceny kręcone były w najpopularniejszych miejscach w Jaśliskach. Tym sposobem na Podkarpaciu rodzi się turystyka filmowa, która na świecie jest już bardzo popularna, a w Wielkiej Brytanii w niektórych miejscowościach ma nawet 40 proc. udziału w branży turystycznej. – Od początku wiedzieliśmy, że Jaśliska mają nieprawdopodobny potencjał i ten filmowy sen właśnie się spełnia – dodaje Sebastian Szałaj. – Po „Bożym Ciele” kolejna produkcja filmowa jest na wyciąg -nięcie ręki. Wiosną 2021 roku są duże szanse, że w Beskidzie Niskim znów będziemy mieli plan filmowy. Jednocześnie Jaśliskom i samym mieszkańcom udało się ocalić naturalność. Mimo że prawie wszyscy grali tutaj w filmie i są oswojeni z kamerą, zachowali swojską, magiczną aurę tego miejsca. Chciałbym, by to się nie zmieniło. Tym bardziej, że film może być największym atutem Jaślisk, które pod względem przyrodniczym zachwycają od dawna, ale ciągle brakowało im czegoś, co na dłużej przyciągałoby turystów. Szlak, festiwal filmowy są pierwszymi, bardzo udanymi próbami ożywienia tego miejsca.

O


– Marzy mi się, by to miejsce kilka razy w roku stawało się centrum filmowego dialogu, gdzie organizowane są ważne spotkania i rozmowy z najlepszymi reżyserami i aktorami – mówi Sebastian Szałaj. Czy przy kieliszku wina truskawkowego? I tak, i nie, bo w filmie Jabłońskiego leje się ono strumieniami, ale w sprzedaży próżno go szukać. Miejscowość ma jednak wielowiekowe winiarskie tradycje, biegł tędy szlak win węgierskich i do dziś pod większością budynków zachowały się piwnice, gdzie przechowywano wina. – Pamiętam zabawną scenę, gdy w barze Czeremcha kręcone były zdjęcia do „Wina truskawkowego” i jeden ze statystów zasłabł. Zabrała go karetka pogotowia, ale po pół godzinie mężczyzna wrócił na plan filmowy. Okazało się, że po drodze przekonał ratowników medycznych, by na chwilę zatrzymali się – on w tym czasie uciekł do lasu i wrócił na plan. Tamtego dnia na potrzeby zdjęć serwowane było prawdziwe wino, za darmo, co okazało się najlepszym lekarstwem – śmieje się Marek Szałaj, społecznik, przewodnik na Podkarpackim Szlaku Filmowym w Jaśliskach. – To miejsce, ten region ma nieprawdopodobną przeszłość, które od razu mnie uwiodły – twierdzi Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”. – A wszystko dzięki prozie Andrzeja Stasiuka, z którym poznawałem Beskid Niski. Wybrałem Jaśliska, bo tutaj jest klimat, duch. To jest bardzo filmowe miejsce, które ma w sobie zagadkę. Od początku zaintrygował mnie Rynek, tym bardziej że co robi Rynek na wsi. A przecież przed wojną Jaśliska były miastem. Przejechałem trakt węgierski do granicy ze Słowacją, zagłębiłem się w przeszłość tej ziemi i wiedziałem, że znalazłem miejsce magiczne, gdzie ludzie mają otwarte serca. choć zdjęcia do filmu „Wino truskawkowe” kręcone były 15 lat temu, już wtedy mieszkańcy wspaniale reagowali na filmowców. Otwarci, chętni do współpracy, pomocni. Osoby, które zgodziły się zagrać w filmie, wniosły do niego nieprawdopodobny autentyzm. Powstały wtedy przepiękne zdjęcia m.in. w miejscowym kościele pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej, nad wodospadem w okolicach Iwli oraz na wzgórzu św. Jana, skąd jest piękny widok na Jaśliska. Film Dariusza Jabłońskiego to już kultowy obraz, dlatego pojawił się pomysł, by wrócić do tamtej historii, kręcąc serial telewizyjny. – Mamy dużo fantastycznego materiału, którego nie udało się wykorzystać w filmie. Wieloma dialogami z niewykorzystanych scen przerzucamy się ze znajomymi do dziś. Czterogodzinny serial byłby dobrym pomysłem. Nie ukrywam, że mam duże chęci go zrealizować, ale wszystko zależy od zainteresowania stacji telewizyjnych oraz wsparcia Podkarpackiego Funduszu Filmowego. Takie rozmowy trwają – przyznaje Dariusz Jabłoński.

Od lewej: Marek Szałaj, Se bastian Szałaj, Jacek Smulski. Organizator zy wydarzenia.

I

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

11





KOLEJ

Rzeszów Główny

ze 140-metrowym przejściem podziemnym Warta 205 mln zł inwestycja w rzeszowską kolej dobiega końca. Od sierpnia czynne jest 140-metrowe przejście podziemne, które zastąpiło pamiętną, wąską kładkę nad torami. Pasażerowie korzystają z trzech zmodernizowanych peronów i dodatkowego przystanku Rzeszów Zachodni przy al. Wyzwolenia. W najbliższym czasie będą gotowe cztery windy i cztery pary schodów ruchomych; rozpocznie się też budowa parkingu na 24 miejsca postojowe. Ostatnim etapem prac nad unowocześnieniem kolei będzie przebudowa budynku dworca PKP przy ul. Grottgera oraz otwarcie dla kierowców przejazdu pod wiaduktem przy ul. Batorego. Przyjdzie na to jeszcze poczekać, ponieważ etap ten zakończy się za około dwa lata.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

P

odróżni odjeżdżający ze stacji Rzeszów Główny od wakacji odczuwają różnicę w codziennym korzystaniu z kolei. Od lata 2018 roku stacja była wielkim placem budowy. Trwała tu potężna inwestycja realizowana z Krajowego Programu Kolejowego, w ramach projektu: „Poprawa stanu technicznego infrastruktury obsługi podróżnych (w tym dostosowanie do wymagań TSI PRM)”. Wartość umowy współfinansowanej ze środków unijnych

Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko to 205 mln zł netto. Porównując główne stacje kolejowe w innych miastach wojewódzkich, przebudowa rzeszowskiej stacji była wręcz koniecznością. Rzeszów posiada bowiem największy węzeł kolejowy w województwie podkarpackim i jeden z najważniejszych w południowo-wschodniej Polsce. W jego skład wchodzą dwie stacje: Rzeszów Główny i Rzeszów Staroniwa. Do tej pory w Rzeszowie były trzy przystanki kolejowe: Rzeszów Osiedle, Rzeszów Załęże i Rzeszów Zwięczyca, a dzięki inwestycji PKP PLK powstał czwarty – Rzeszów Zachodni (z dwoma nowymi peronami w rejonie al. Wyzwolenia), który został oddany do użytku w czerwcu 2019 r. Nowy obiekt zwiększa dostępność mieszkańców do kolei, ułatwiając podróże w kierunku zachodnim i północnym – w stronę Lublina i Krakowa. Przy al. Wyzwolenia przebudowano też trzy mosty, aby ułatwić dostęp do pociągów mieszkańcom Staromieścia i Baranówki. STACJA RZESZÓW GŁÓWNY JAK NOWA Inwestycyjnie najwięcej „działo się” i będzie się dziać w samym centrum miasta, na stacji Rzeszów Główny. Trzy perony zostały poddane gruntownej modernizacji. Z peronu 1 i 2 podróżni korzystają od lutego 2020 r., natomiast z peronu trzeciego, który był w najgorszym stanie, od drugiej połowy sierpnia. Nowe perony są szerokie (ok. 11 m) i wyższe, co ułatwia pasażerom wsiadanie do pociągów.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

15


Komfort zapewniają duże, zadaszone wiaty z ławkami i poczekalniami, a w lepszej orientacji na stacji pomaga ponad 100 tablic informacyjnych, ledowe oświetlenie i nowoczesne nagłośnienie. Dla osób niewidomych i słabowidzących ułatwieniem w poruszaniu się jest system ścieżek naprowadzających i oznaczeń. Sporym ułatwieniem dla wszystkich podróżnych będą także cztery windy (przy wejściu na peron nr 1 od placu Dworcowego, przy peronach nr 2 i 3, przy wyjściu od ul. Kochanowskiego) i cztery pary schodów ruchomych na stacji (przy peronach nr 2 i 3 oraz przy wyjściach od placu Dworcowego i ul. Kochanowskiego). – Ich oddanie do użytkowania planowane jest w bieżącym kwartale lub na początku przyszłego. Muszą je poprzedzić odbiory i testy – wyjaśnia Dorota Szalacha z biura prasowego PKP PLK. – Stacja Rzeszów Główny staje się dostępniejsza i bardziej komfortowa dla wszystkich podróżnych. Także w sierpniu udostępniono 140-metrowe przejście podziemne (wcześniej była oddana jedynie część łącząca 1. i 2. peron), którym można dostać się do peronów oraz swobodnie poruszać się między Śródmieściem a osiedlem 1000-lecia. Obiekt ten zastąpił zabytkową, wąską kładkę nad torami i zwiększył bezpieczeństwo w przemieszczaniu się. Tunel jest jasny i przestronny. Jego budowa kosztowała 16 mln zł. Ponadto, na wyjściu z przejścia podziemnego od strony placu Dworcowego znajdzie się zadaszenie harmonijkowe. Ponieważ historyczne zadaszenie było w złym stanie technicznym, nie było możliwe jego przeniesienie. Aby zachować „klimat”, inwestor wykonał nowe zadaszenie odzwierciedlające zabytkowe.

16

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

POCIĄGI PO WIADUKCIE JUŻ JEŻDŻĄ, KIEROWCY POJADĄ POD WIADUKTEM ZA OK. 2 LATA

W

ramach modernizacji przebudowano także wiadukt kolejowy nad ul. Batorego, pod którym od lat odbywa się kłopotliwy ruch wahadłowy sterowany sygnalizacją świetlną. Wiadukt teraz jest większy i szerszy od starego. Poszerzony jest do 22 m, a jego wysokość zwiększono z 2,80 m do 4,60 m. Znajdują się na nim dwa pasy ruchu oraz chodnik i ścieżka rowerowa. – Dzięki temu pod torami jest więcej przestrzeni na budowę drogi i chodników, co usprawni komunikację drogową. Prace „drogowe” realizowane są przez miasto. Od 21 sierpnia odbywa się sprawny i bezpieczny przejazd pociągów po wszystkich torach ułożonych na obiekcie – informuje Dorota Szalacha. Niestety, na przejazd pod wiaduktem przyjdzie jeszcze poczekać. Otwarcie wiaduktu dla kierowców planowane jest dopiero na połowę 2022 r. – W ramach inwestycji, obejmującej przebudowę stacji Rzeszów Główny, PLK wykonają również dodatkowe prace obejmujące remont zabytkowej wieży ciśnień oraz budowę parkingu na 24 miejsca postojowe. Remont wieży ciśnień już trwa i do końca października odnowiona będzie m.in. elewacja, pokrycie dachowe i stolarka okienna. Prace związane z parkingiem rozpoczną się po uzyskaniu decyzji administracyjnej – pozwolenia na budowę i potrwają dwa miesiące. Remont wieży ciśnień i budowa parkingu jest elementem rekompensaty dla PKP S.A. za wyburzony budynek bagażowni dla potrzeb inwestycji na stacji Rzeszów Główny – dodaje Dorota Szalacha.



PKP S.A. ZAINWESTUJE W PRZEBUDOWĘ DWORCA RZESZÓW GŁÓWNY

W

ramach przedsięwzięcia przebudowany zostanie budynek dworca Rzeszów Główny przy ul. Grottgera 1. Powstanie również plac na poziomie -1. Nowoczesny obiekt, jako część węzła komunikacyjnego, ma spełniać współczesne wymagania i standardy obsługi podróżnych. Jednocześnie zostaną zachowane wysokie walory architektoniczne oraz zabytkowy charakter obiektu. Plac na poziomie -1 będzie połączeniem trzech inwestycji: PKP S.A., Rzeszowskiego Centrum Komunikacyjnego i PKP PLK S.A. W ten sposób podróżni, bez konieczności wyjścia na zewnątrz, będą mogli przemieszczać się pomiędzy budynkiem dworca, peronami oraz parkingiem podziemnym. Budynek będzie w pełni dostosowany dla osób o ograniczonych możliwościach poruszania się, w tym poruszających się na wózkach inwalidzkich. Obiekt będzie wyposażony w dźwigi osobowe, drzwi dostosowane do potrzeb osób poruszających się na wózkach oraz w elementy ułatwiające poruszanie się osób niewidomych i niedowidzących. Budynek zostanie wyposażony w szereg nowoczesnych urządzeń oraz systemów, dzięki którym pasażerowie będą czuli się bezpieczniej i bardziej komfortowo.

18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

Ponieważ część zabudowań w rejonie budynku dworca jest wpisana do rejestru zabytków, pracownie projektowe musiały ściśle współpracować z konserwatorami zabytków. Konserwator dopuścił możliwość przebudowy przestrzeni dworcowej przeznaczonej dla podróżnych z zachowaniem historycznego rozplanowania, tj. zachowania w przestrzeni holu głównego istniejących filarów i ścianek wraz z przywróceniem historycznego wystroju holu głównego z granitowymi i bazaltowymi okładzinami oraz kamienną posadzką. Możliwe będzie również przeniesienie istniejącej ceramicznej mozaiki i malowidła z holu głównego w inne miejsce, pod warunkiem odkrycia pierwotnej polichromii. Zgodnie z wytycznymi konserwatora, dworzec zachowa istniejące gabaryty, bryłę i wygląd zewnętrzny wraz z wiatą peronową. Przewidziana jest rekonstrukcja narożnie umieszczonego zegara oraz symbolu PKP nad wejściem głównym. Zachowany zostanie modernistyczny charakter obiektu wraz z oryginalną okładziną z płyt kamiennych. Przywrócony zostanie oryginalny podział i profile okien nad wejściem głównym z lat 1961–62. Zachowana zostanie również wielkość istniejących otworów okiennych i drzwiowych, ich rozmieszczenie oraz zabytkowy detal architektoniczny w postaci gzymsów. Wykonawcą inwestycji w Rzeszowie jest konsorcjum składające się z 4 firm: Track Tec Construction Sp. z o.o., Inżynieria Rzeszów S.A., INTOP WARSZAWA Sp. z o.o. oraz INFRAKOL Sp. z o.o. Sp. k. 



Historia

MODY

Uratowana suknia z XIX wieku. W muzeum w Przemyślu Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej odzyskało dla celów ekspozycyjnych niezwykły zabytek. Po konserwacji powróciła do zbiorów suknia z połowy XIX wieku. Ten kobiecy ubiór zachwycił mnie, kiedy przed kilkunastu laty przeprowadzałam kwerendę przed wystawą sztuki biedermeieru w rzeszowskim muzeum. Koleżanki z Muzeum Narodowego w Przemyślu pokazały mi spoczywającą w pudle suknię z delikatnej wzorzystej tkaniny straszliwie podziurawioną przez mole. Nie było wówczas nadziei na jej kosztowną konserwację i wydawało się, że wspaniała suknia podzieli los muzealiów skazanych na magazyn. Jednak nie!

Tekst Barbara Adamska Fotografia Archiwum VIP Biznes&Styl


Ś

wietność tak pięknemu obiektowi rzemiosła artystycznego przywróciła długa i kosztowna konserwacja przeprowadzona w Katedrze Konserwacji i Restauracji Tkanin Zabytkowych Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, sfinansowana ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nieznane są okoliczności, w jakich suknia trafiła jeszcze przed wojną do muzealnej kolekcji. Obecnie wspaniale prezentuje się na zaprojektowanym specjalnie dla niej manekinie, oczekując na gablotę o stosownych wymiarach, w której w przyszłości będzie wystawiana. Dwuczęściową suknię uszyto z lekkiej tkaniny jedwabno-kaszmirowej, pokrytej barwnym, drukowanym wzorem. Jej górna część, czyli stanik dopasowany krojem, usztywniony fiszbinami, ma duży owalny dekolt; przód jest wydłużony w szpic. Rękawy wszyto na obniżonym ramieniu: wąskie górą, nad łokciem przewiązane pasem dekoracyjnie zmarszczonej tkaniny rozszerzają się dzwonowato ku dołowi. Szeroką spódnicę – krynolinę z sześciu brytów ułożono w zakładki. Suknię, która była zapewne letnią popołudniową toaletą, wykonano ze zwiewnej tkaniny. Lekko błyszczące tło w kolorze kremowym dekorują naprzemiennie pionowe pasy barwnych kwiatowych kompozycji i rzędy bota (orientalny motyw zdobniczy w kształcie łzy oraz migdała). Realistycznie odtworzone są: maki, bławaty, kąkole, goździki, lawenda, rumiany i drobne, pospolite kwitnące roślinki łąkowe, w rozmaitych odcieniach: karminu, cynobru, ultramaryny, ugru. Oddziela je od kremowego tła zgaszona zieleń liściastych gałązek. Rysunek kwiatowej kompozycji jasny, zróżnicowany walorowo, z delikatnie zaznaczonym konturem, kojarzy się z malarstwem akwarelowym. Kontrastują z nim motywy bota odcinające się od tła cynamonowo-brązowymi plamami „szóstek”. Patrząc z bliska dostrzegamy, iż łezki ściśle wypełniają drobniutkie motywy kwiatowe i liściaste w mocnych barwach, cynobru, różu indyjskiego, ultramaryny, jaskrawej zieleni. Wyrafinowaną gamę barw uzyskano techniką druku walcowatego. Miedziane wałki z grawerowanym ornamentem, obracające się wokół dużego bębna, drukowały wzór barwnikami organicznymi; jak i nieorganicznymi (ultramaryną, bielą cynkową). Pozostająca w złym stanie tkanina zachowała wyrazistą kolorystykę. Przed konserwacją zabrudzona i poszarzała suknia usiana była niezliczoną ilością ubytków po żerowaniu larw moli. Prace konserwatorskie nad tym szczególnym zabytkiem poprzedziły badania specjalistów chemików. Pozwoliły one ustalić sposób wykonania stroju, poznać rodzaje włókien tkanin i użytych farb. Do oczyszczenia tkaniny zastosowano metodę ultradźwięków. Jedwabnymi włóknami uzupełniono ubytki, wzmocniono całą powierzchnię ubioru. Konserwację sukni wykonała mgr Anna Drzewiecka. Brakuje archiwalnych przekazów o pochodzeniu stroju i jego właścicielce, osobie szczupłej, gdyż obwód sukni w talii wynosił tylko 55 cm. Nie było to czymś wyjątkowym w epoce formowania od młodych lat sylwetki kobiecej za pomocą sznurowanego gorsetu. Trudno określić, czy kaszmirowo-jedwabną kreację uszyto w kraju, czy może przywieziono ją z zagranicznych wojaży. Tkanina mogła zostać wyprodukowana w Anglii. Brytyjskie manufaktury, słynące z doskonale drukowanych materiałów, zatrudniały cenionych rysowników. Wzory, początkowo subtelne, monochromatyczne, wraz z doskonaleniem technik drukarstwa i farbiarstwa w XIX w. ewoluowały ku dekoracjom rozbudowanym kompozycyjnie i zróżnicowanym kolorystycznie. Przykładem tych ostatnich może być omawiana tkanina, w której zestawiono realistycznie potraktowane studia rodzimych polnych kwiatów z egzotycznym motywem bota rozpowszechnionym w Europie w końcu XVIII w., kiedy zapanowała moda na kaszmirskie szale. Czas powstania sukni z kolekcji Muzeum Narodowego w Przemyślu określono na połowę XIX stulecia, czyli końcowe lata biedermeieru. Styl, który trwał od 1815 r. po 2. połowę XIX w., nie stworzył nowych form w architekturze, a w malarstwie odznaczał się swojskim realizmem. Pole do popisu zyskało wówczas rzemiosło artystyczne, wykorzystywane do komfortowego urządzania wnętrz, które cechował nastrój dostatku, przytulności, a nade wszystko wygody. Biedermeier wylansował nową sylwetkę kobiecą. Prostą empirową sukienkę z czasów Kongresu Wiedeńskiego stopniowo zastępował kreacjami uwydatniającymi niewieście kształty. Powróciły modelujące talię sznurowane gorsety, przy równoczesnym rozbudowaniu partii rękawów i wprowadzeniu szerokiej dzwonowatej krynoliny usztywnionej halką z końskiego włosia. Kaszmirowo-jedwabna suknia odpowiada modelom z wczesnych lat 50. XIX w. Analogiczne przykłady odnajdujemy w kolekcji Muzeum Narodowego we Wrocławiu, a także w zbiorach London Museum i Musee de la Mode et du Costume de la Ville de Paris.

Pisząc tekst korzystałam z materiałów przygotowanych przez pracowników MN w Przemyślu – Dorotę Stonawską i Błażeja Szyszkowskiego, oraz z: F. Boucher Historia mody, Warszawa 2003. J. Chruszczyńska, E. Orlińska, Tkaniny dekoracyjne,Warszawa 2009. B. Sowina, M. Możdżyńska-Nawotka, Ubiory kobiece 1840-1939, Wrocław 1999 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl




KULTURA TRADYCYJNA

Folklor

Ewa Bednarczyk-Strzok.

na dworcu w Krośnie

Pięknie odremontowany budynek dawnego dworca kolejowego w Krośnie nosi obecnie nazwę Etnocentrum Ziemi Krośnieńskiej. To unikalne miejsce spotkań z kulturą ludową i tradycyjną. Dawną krośnieńską wieś udało się tu nie tylko ocalić od zapomnienia, ale i zachować w żywej formie. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

P

omysł na Etnocentrum wziął się z obserwacji, iż w naszym regionie kultura tradycyjna zaczęła szybko zanikać. – Znają swój folklor dzieci węgierskie i słowackie. Dużo wiadomo o polskim folklorze podhalańskim czy kurpiowskim. A większość mieszkańców Krosna i okolic nie znała nawet jednej ludowej melodii ze swoich stron – mówi Ewa Bednarczyk-Strzok, kierowniczka Etnocentrum. – Nadszedł czas, by to zmienić. Dzięki porozumieniu z PKP odremontowany został budynek dworca kolejowego. Zgodnie z zaleceniami konserwatora zabytków, o dawnej funkcji budynku przypomina wystrój niektórych wnętrz stylizowany na poczekalnię kolejową z kasami, fragmentem dawnej klatki schodowej z XIX-wieczną balustradą i detalami starej żeliwnej konstrukcji.

24

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

Z

tymi elementami kontrastuje wystrój dostosowany do obecnej funkcji budynku. Jedno z pomieszczeń umeblowane jest tak, jak wnętrze chaty. Tradycyjny kredens, domowy ołtarzyk, dwie malowane skrzynie posażne, jesionowe łóżko… W izbie złożono tradycyjne instrumenty ludowe: cymbały, lirę korbową, basy. Są one czymś więcej niż eksponatami. W Etnocentrum odbywają się bowiem potańcówki z udziałem znakomitych kapel, takich jak Kurasie z Lubziny, Trzcinicoki z Trzcinicy czy C.K. Kapela z Przemyskiego, oraz spotkania, w trakcie których można nauczyć się podstaw muzykanctwa od samych mistrzów. Na ostatniej z potańcówek z kapelą Kurasiów wspólnie bawiło się około 60 osób. Uczestnicy przyjechali m.in. z Rzeszowa, Sanoka i Bieszczadów. Przybyli ludzie ze starszego pokolenia, którzy dobrze pamiętali, jak tańczy się polki, oberki i tanga, oraz młodzi, którzy tradycyjnych tańców dopiero się uczyli. W czasie pandemii tradycyjnego tańca ludowego (poloneza, tańców korowodowych, polki haczowskiej) można było nauczyć się poprzez filmy instruktażowe zamieszczane w Internecie. Stało się bowiem tak, iż uroczyście otwarte w grudniu 2019 r. Etnocentrum zostało zamknięte w marcu br. Swoją działalność wznowiło dopiero w czerwcu, po 2,5-miesięcznej przerwie. W międzyczasie zajęcia odbywały się przez Internet. Największą popularnością cieszyły się wówczas kursy kulinarne (w okresie braku drożdży na półkach sklepowych, Etnocentrum proponowało pieczenie chleba na bazie sody) i zajęcia z rękodzieła. Nauką gotowania zajmuje się pani Ewa Szymko z Iwli, specjalistka od kuchni regionalnej. Można się tu nauczyć, jak przygotowywać popularne pierogi, ale także bardziej


egzotyczne dania: „fuczki” (placki ziemniaczane z kiszoną kapustą w środku) i żur na serwatce. Ważnym elementem jadłospisu kuchni Etnocentrum są dania z wykorzystaniem ziół oraz desery, a wśród nich tradycyjne ciastka – smalcówki i amoniaczki. ardzo popularne są warsztaty rękodzielnicze prowadzone przez Monikę Smyłę, doktorantkę krakowskiej ASP. Uczy ona malarstwa i rysunku, a także haftu krzyżykowego i koralikarstwa. Iwona Władyka pokazuje, jak wykonać ludowe wycinanki (owocem tych warsztatów jest aktualna wystawa). Pod jej kierunkiem dzieci zajmują się także ceramiką. Magdalena Słyś na specjalnym warsztacie uczy tkactwa, robótek na szydełku, na drutach oraz haftu. Wystawa wyrobów rękodzielniczych znajduje się w sklepiku przy wejściu do budynku, w którym można kupić pamiątkę z Etnocentrum. Specjalne pomieszczenie poświęcone jest tradycyjnym grom prowadzonym przez Gabrielę Gajdzińską i Aleksandrę Karmelitę. – Jest to ciekawa alternatywa dla gier komputerowych i bardzo nas cieszy, że dzieci tak bardzo „wciągają się” w zabawy, w które bawili się ich pradziadkowie – mówi Ewa Bednarczyk-Strzok. Nie znaczy to, iż w Etnocentrum zrezygnowano z nowoczesności. Przeciwnie: siedząc na drabiniastym wozie można dzięki możliwościom projekcji 3D obejrzeć animowane, interaktywne legendy krośnieńskie opowiadane przez pochodzącego z Krosna znanego aktora Roberta Rozmusa. W kuchni z ogromnym tradycyjnym piecem kaflowym, zamontowano stół multimedialny, na którym wyświetlana jest atrakcyjna animacja ilustrująca proces powstawania tradycyjnych potraw. Znalazła się tam również multimedialna książka kucharska. Z kolei w warsztacie tkackim mieści się stół multimedialny, na którym można zaprojektować, wykorzystując wybrany przez siebie rodzaj haftu, własną serwetkę.

B

W sali ekspozycyjnej oglądamy wystawę ludowych makatek. Te stare różnią się od współczesnych tylko odcieniem bieli haftowanego materiału. Wśród tradycyjnych motywów pojawia się jeden współczesny: to hasło ekologiczne. W galerii na strychu obecnie można podziwiać ekspozycję archiwalnych fotografii dokumentujących życie ludności nazywanej Zamieszańcami – Rusinami zamieszkującymi niegdyś tereny na północ od Krosna. Zgromadzono rzadkie zdjęcia obejmujące okres galicyjski oraz międzywojenny, przedstawiające miejscowe społeczności zgromadzone przed obiektywem dawnego fotografa z okazji świąt oraz uroczystości. Znajdziemy tu wiele interesujących szczegółów, np. dzieci wiejskie bez butów, które były na ówczesnej wsi oznaką zamożności. Do zdjęć pozują także nauczyciele, władze gminne oraz greckokatoliccy księża. Sali Weselnej często odbywają się warsztaty śpiewacze dawnych pieśni obrzędowych pod kierunkiem folklorysty Bartosza Gałązki, jednego z pomysłodawców i głównego twórcy programu Etnocentrum. Nazwa sali nawiązuje do zdjęć ślubnych, które znajdują się na głównej ścianie. Jedno z nich przyniósł ostatnio do Etnocentrum pewien starszy mieszkaniec Krosna, którego życzeniem było, aby ważna dla niego rodzinna fotografia zawisła właśnie w tym miejscu. Obok reprodukcja obrazu pędzla artysty-malarza Aleksandra Augustynowicza: to znajdujący się w nieznanych zbiorach prywatnych portret matki ofiarodawcy. Obecnie Etnocentrum można odwiedzić i zwiedzić codziennie oprócz poniedziałków.

W

„Dbając o autentyczność, udostępniamy żywą kulturę ludową i tradycyjną w ramach, które współczesny człowiek uznaje za atrakcyjne i rozwijające” – oto dewiza Etnocentrum Ziemi Krośnieńskiej.




MALARSTWO

„Trwaj naturo

jesteś piękna” w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie

Z Dorotą Rucką-Marmaj, kustoszem w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, rozmawia Barbara Adamska Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak

Dorota Rucka-Marmaj Ur. 1973 r. w Rzeszowie. Historyk sztuki. Ukończyła Katolicki Uniwersytet Lubelski. Pracuje na stanowisku kustosza w Dziale Sztuki w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. Kuratorka wielu wystaw z zakresu sztuki nowożytnej i współczesnej. Autorka katalogów wystaw i artykułów naukowych.

Barbara Adamska: Wystawa Twojego autorstwa „Trwaj naturo jesteś piękna” prezentuje prywatną kolekcję obrazów. Pierwsze moje spostrzeżenie to odczucie piękna i spójności ekspozycji, którą tworzy malarstwo pełne gry świateł i nasyconych barw. W jaki sposób można osiągnąć taką harmonię, dysponując dość przypadkowo zgromadzonymi zbiorami? Dorota Rucka-Marmaj: Wystawiona kolekcja obejmuje 50 oryginalnych kompozycji 24 wybitnych twórców sztuki nowoczesnej i współczesnej. Prace wykonane zostały w technice olejnej, na płótnie, desce, płycie pilśniowej oraz w temperowej, akwareli, mieszanej, na kartonie, tekturze i papierze. Czas ich powstania obejmuje 120 lat licząc od najstarszych w kolekcji pochodzących z okresu Młodej Polski. Wśród autorów zgromadzonych kompozycji figurują nazwiska pierwszorzędnych polskich artystów: Teodora Axentowicza, Bolesława Barbackiego, Stanisława Czajkowskiego, Erno Erba, Juliana Fałata, Stefana Filipkiewicza, Juliusza Joniaka, Alfonsa Karpińskiego, Jacka Malczewskiego, Bronisławy Rychter-Janowskiej, Tymona Niesiołowskiego, Jana Szancenbacha, Wojciecha Weissa, Leona Wyczółkowskiego. Wspólnym mianownikiem dla obiektów sztuki zróżnicowanych pod względem czasu powstania i tematu uczyniłam szeroko pojętą naturę. Niezmiennie stanowi ona niewyczerpane źródło inspiracji dla każdego artysty, jak świetnie ujął to w słowa Wojciech Weiss: „Stając przed naturą wszystko co nie jest istotne pomijam i opuszczam szczegóły, które nie podnoszą wrażenia, nie istnieją dla mnie. Tworzę harmonię barwną, symfonię kolorystyczną, która ma logikę sama w sobie. Staram się odnaleźć to, co jest najciekawsze w danym zjawisku, najistotniejsze i to przemienić na wartości malarskie...” Starałam się tak zakomponować obrazy, by spojrzenie oglądającego swobodnie i płynnie wędrowało po poszczególnych dziełach. By każdy obraz w ograniczonej przestrzeni i bliskim sąsiedztwie z innym, znajdującym się tuż obok, tworzył harmonię i w pełni wybrzmiewał swym niepowtarzalnym blaskiem. Naturę w tym ujęciu pojmuję nie tylko jako ponadczasowy motyw pejzażowy czy artystyczne zestawienie starannie skonfigurowanych przedmiotów potocznie określanych mianem martwej natury. Traktuję ten zakres szerzej, włączając w to przedstawienia portretowe i akty. Naturę w sensie przenośnym odnoszę również do natury ludzkiej, złożonej i do końca nieodgadnionej, wielokrotnie ujmowanej w pogłębionych psychologicznie wizerunkach.

28

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


Wojciech Weiss, „Lektura”, ok. 1920.

Jan Szancenbach, „Martwa natura z rybami", lata 90. XX w.

W kolekcji przeważa malarstwo młodopolskie, czyli z czasów, w których poziom rodzimej sztuki dorównywał europejskiemu. Sztuka przełomu wieków pozostawiła po sobie cudowną i niesamowicie bogatą spuściznę. Wspomniany okres w polskim życiu kulturalnym okazał się podobnie jak w innych krajach czasem wzmożonej aktywności artystycznej i intelektualnej. Liczne kontakty międzynarodowe sprawiły, że Kraków stał się kolebką nowego stylu, miejscem, gdzie krzyżowały się inspiracje nadchodzące z Wiednia, Paryża czy Monachium. Malarze chętnie wyjeżdżali na studia artystyczne do ośrodków wiodących prym w tej dziedzinie. Szanujący się artyści odbywali podróże do najznakomitszych europejskich muzeów. Doskonalili swój warsztat pod okiem szanowanych profesorów, pozyskiwali nowe kontakty artystyczne, a w konsekwencji przeszczepiali zdobytą wiedzę na grunt lokalny. Autorzy wystawianych kompozycji to w większości profesorowie i wychowankowie krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zachwyceni pięknem polskiego krajobrazu osiągnęli doskonałość w malowaniu tego ponadczasowego motywu. Zaprezentowane na ekspozycji młodopolskie pejzaże cechuje nostalgiczny, a zarazem refleksyjny nastrój. Malarze próbowali stworzyć odzwierciedlenie własnej percepcji natury. Wpływy impresjonizmu i symbolizmu, widoczne w obrazach W. Weissa i J. Stanisławskiego, odnajdujemy w pracach jego najwybitniejszych kontynuatorów: S. Czajkowskiego, S. Filipkiewicza, S. Kamockiego. Porusza swym światłem niesamowicie liryczny, maleńki krajobraz Stanisławskiego, pełen powietrza i nostalgii, z ukraińskimi ostami – motywem ulubionym i często powielanym przez artystę nazywanym „arystokratą pejzażu”. Nie mniej urzekają stonowaną gamą barwną w gradacjach subtelnych brązów, szarości, zieleni i błękitów wcześniejsze krajobrazy S. Czajkowskiego i jego późniejszy „Pejzaż z zachodem słońca” – z czasów, kiedy paleta artysty uległa rozjaśnieniu i nabrała świetlistości. Fascynacja estetyką japońską pobrzmiewa w „Zimie w Zakopanem” S. Kamockiego z widokiem drewnianego kościółka przysłoniętego sylwetami nagich drzew. Wystawione akty są wizerunkami wysokiej klasy. Słowa prof. Marii Poprzęckiej trafnie określają estetykę aktów malowanych przez Wojciecha Weissa: „Szybkie zmiany obyczajowe sprawiły, że na początku XX wieku akt jako samodzielny temat malarski stał się ...otwarcie erotycznym (co nie znaczy nieprzyzwoitym) przedstawieniem…” Sensualny charakter tych kompozycji polega na miękkim modelowaniu perłowo-złocistych karnacji ciała nagich piękności. Poza wspomnianymi dziełami Weissa, na uwagę zasługuje „Ona”, akt pewnej siebie, prowokującej spojrzeniem i gestem rudowłosej kusicielki, nagrodzony przez jury salonu warszawskiej „Zachęty” w 1938 r. Obraz uznawany za najpiękniejszy w dorobku Bolesława Barbackiego uwiecznia obiekt jego wielkiej i – jak się z czasem okazało – niespełnionej miłości. Pejzaże i martwe natury z czasów międzywojnia i późniejszych znakomicie dopełniają obraz polskiej sztuki XX w. Martwe natury o wysublimowanej symfonii barw, jak również nasycone słońcem plenery południa Francji, wyszły spod pędzla J. Joniaka i J. Szancenbacha, znakomitych kontynuatorów polskiego koloryzmu. Tradycja nurtu oparta o wrażliwość na kolor i światło, ukształtowana w krakowskiej akademii przez Pankiewicza i Weissa, wciąż znajduje tu swoje odzwierciedlenie.

Julian Fałat, "Modląca się dziewczyna", 1905.

Wystawie, która będzie czynna do października, towarzyszy bogato ilustrowany katalog, pełen wyczerpujących biografii autorów prezentowanych na wystawie obrazów.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

29




Z prof. Tomaszem

Siwowskim, prezesem Promost Consulting, rozmawia Aneta Gieroń

Jestem

absolwentem pierwszego rocznika „mostowców” wykształconych na Politechnice Rzeszowskiej

Aneta Gieroń: Panie Profesorze czy Panie Prezesie? Prof. Tomasz Siwowski: Od wielu lat jestem zarówno nauczycielem akademickim Politechniki Rzeszowskiej, jak i prezesem we własnej firmie Promost Consulting. Zatem oba „tytuły” są dla mnie tak samo naturalne (śmiech). A mówiąc poważnie, najbardziej przywiązany jestem do tytułu i zawodu inżyniera. To był pierwszy tytuł, jaki uzyskałem – inżynier budowy i utrzymania mostów – i to on zdecydował o całym moim zawodowym życiu. Dopiero rozwijając naukowo zainteresowania inżynierskie doszedłem do tytułu profesora, co jest bardzo satysfakcjonujące. Ale do dzisiaj pamiętam motto Theodore von Karmana, wiszące w naszej sali wykładowej na politechnice: „Naukowcy badają to, co istnieje, natomiast inżynierowie tworzą to, czego jeszcze nigdy nie było”. Właśnie dlatego jestem nadal inżynierem. A bycie prezesem? To tylko konsekwencja. Zawsze bardziej mnie interesowało i interesuje projektowanie i realizowanie dobrych projektów w ramach własnej firmy, a co za tym idzie – jej nieustanny rozwój. Z perspektywy kilku dekad dziś wiem na pewno, że przed laty dokonałem dobrego wyboru zawodowego. Stało się to dość wcześnie, bo sprecyzowałem swoje zainteresowania już w szkole średniej. Najbardziej pociągało mnie budownictwo, a zwłaszcza budowa dróg i mostów.

32

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


LUDZIE biznesu Tak bardzo zainspirowało Pana wszystko to, czego nasłuchał i naoglądał się Pan w domu od ojca drogowca? Na pewno miało to duże znaczenie. W połowie lat 50. XX wieku mój ojciec ukończył Politechnikę Warszawską na kierunku drogowym, a że obowiązywały wtedy nakazy pracy, trafił na budowę Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej, pomimo że cała rodzina pozostała na Mazowszu. W Sanoku poznał moją mamę i na stałe osiadł na Podkarpaciu. Początkowo pracował w Sanoku w Rejonie Dróg Publicznych, ale w 1968 roku awansował do Dyrekcji Okręgowej Dróg Publicznych w Rzeszowie, gdzie został wicedyrektorem i już na stałe związaliśmy się rodzinnie z tym miastem i regionem. Jako młody człowiek wyrastałem w otoczeniu drogowców, co na pewno ukształtowało moje zainteresowania. Budownictwo na Politechnice Rzeszowskiej było oczywistym wyborem? Tak, chociaż gdy dostałem się na studia, na Politechnice Rzeszowskiej nie było kierunku mostowego, ale mówiło się, że może wkrótce powstać. I rzeczywiście, w połowie moich studiów, z inicjatywy szefa Dyrekcji Okręgowej Dróg Publicznych w Rzeszowie, Lecha Krupińskiego, na Wydziale Budownictwa i Inżynierii Środowiska powstała specjalność mostowa zorganizowana i prowadzona przez profesora Andrzeja Jarominiaka, ówczesnego dyrektora Instytutu Badawczego Dróg i Mostów w Warszawie. Byłem jednym z pierwszych studentów Wydziału, którzy na tę specjalność się zapisali, a tym samym zostałem absolwentem pierwszego rocznika „mostowców” wykształconych na Politechnice Rzeszowskiej. Dziś, po trzydziestu pięciu latach, jestem szefem Katedry Dróg i Mostów, którą przed laty stworzył profesor Andrzej Jarominiak. Co niezwykłego jest w mostach? Ich projektowanie i budowa od zawsze są dużym wyzwaniem inżynierskim, a dzisiaj także ekonomicznym, społecznym, środowiskowym, a nierzadko architektonicznym. Jest w tych budowlach coś metafizycznego (panowanie nad czasem i przestrzenią?), a projektowanie i budowa dają ogromną satysfakcję ich twórcom. Mosty służą ludziom i łączą ludzi w stopniu zdecydowanie większym niż inne dzieła inżynierskie. A najlepszą odpowiedź na tak postawione pytanie odnalazłem już dawno w powieści „Most na Drinie” noblisty Ivo Andrica: „Ze wszystkiego, co człowiek wznosi i buduje w swojej potrzebie życia, nic nie jest w moich oczach lepsze i cenniejsze niż mosty. Są ważniejsze niż domy, bardziej święte niż kapliczki….”. Wszystkich, którzy szukają głębszego uzasadnienia tych słów, odsyłam do powieści. Most Golden Gate poznaje każdy, a już niekoniecznie zna drogi i ulice, jakie można zobaczyć w San Francisco. Wszędzie na świecie to mosty przyciągają zarówno turystów, jak i pasjonatów budownictwa. Niektóre z nich nazywa się nawet z angielska „landmark”, czyli obiekty charakterystyczne, przyciągające uwagę. Jestem projektantem kilku obiektów mostowych w Rzeszowie, a moją ambicją było, aby większość z nich należała do tej grupy. To bardzo miłe uczucie, gdy chodząc po mieście można spoglądać na nowoczesne obiekty inżynierskie. Kilka lat temu udało mi się przekonać prezydenta Tadeusza Ferenca, by tak zwana okrągła kładka, którą wówczas projektowaliśmy, była czymś więcej niż tylko prostą „deską” nad ulicą Piłsudskiego, co było przedmiotem zlecenia. Projekt ambitny, innowacyjny, a zwłaszcza przyciągający wzrok był naprawdę dobrym pomysłem, o czym świadczy fakt, że kładka stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli Rzeszowa. Szkoda tylko, że kładka zaprojektowana z subtelną konstrukcją stalową i szklanymi balustradami dla podkreślenia jej lekkości, jest dzisiaj oklejona banerami reklamowymi i zamiast być ozdobą, stała się słupem ogłoszeniowym. Wygląda to bardzo źle w centrum Rzeszowa i nie przystaje do nazwy „Stolica Innowacji”. Jest Pan autorem także innych obiektów inżynierskich w stolicy Podkarpacia.

O

prócz okrągłej kładki, w Rzeszowie projektowaliśmy także most: Zamkowy, Narutowicza oraz Mazowieckiego. W każdym przypadku udało mi się przekonać władze miasta do dużo bardziej ambitnego projektu niż pierwotnie planowano, tak, aby po czasie stał się wizytówką miasta. W przypadku tego ostatniego mostu uznaliśmy, że skoro niewiele wcześniej wg naszego projektu powstał piękny i nowoczesny most podwieszony w Przemyślu „Brama Przemyska”, to tym bardziej Rzeszów – jako stolica województwa – powinien mieć nie mniejsze ambicje „mostowe” w postaci mostu podwieszonego, tym bardziej, że 85 proc. kosztów jego budowy dofinansowała Unia Europejska. W Promost Consulting powstała zaawansowana koncepcja tego mostu, która w całości została zrealizowana przez wykonawcę. Ze względu na inną technologię budowy wykonawca zmienił kształt głównej podpory, czyli pylonu. Od czasu jego powstania most stał się autentycznym symbolem miasta, co podkreśla herb na szczycie pylonu.

A zaczęło się od modernizacji skromnego mostu na Wisłoce w Bratkówce koło Jasła, chociaż już wtedy dostał Pan Nagrodę Ministra. Jako studenci współpracowaliśmy z Okręgową Dyrekcją Dróg Publicznych, skąd otrzymywaliśmy stypendia, ale pod warunkiem, że przez dwa lata od ukończenia studiów będziemy u nich pracować. Dyrekcja proponowała także tematy naszych prac dyplomowych, które zazwyczaj były wykorzystywane później w praktyce. Jedna z takich prac dotyczyła właśnie modernizacji mostu w Bratkówce. A że praca zawierała wiele jak na ówczesne czasy (1985) innowacyjnych rozwiązań technicznych, jej autorzy dostali wspomnianą nagrodę. Ten dobry zwyczaj ministerstwa trwa zresztą do dzisiaj i kilku moich dyplomantów jest także laureatami tej nagrody. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

33


LUDZIE biznesu Sentyment do mostu pozostał? Zawsze pozostaje, w szczególności do pierwszego. Nie zapomnę osobliwego uczucia, gdy przed dopuszczeniem mostu do eksploatacji musiałem stać pod mostem podczas jego prób odbiorczych. Zawód projektanta mostowego wymaga, aby w trakcie wznoszenia mostu miał on nadzór autorski mający na celu sprawdzenie, czy wszystko powstaje zgodnie z projektem. Kończy się on zwykle odbiorem mostu, czyli tzw. próbnym obciążeniem, podczas którego na obiekcie stoi ciężar kilkukrotnie większy od dopuszczalnego, a projektant, zgodnie z tradycją, powinien być wtedy pod tym mostem. Dzisiaj dla mnie to rutyna, lecz wówczas przeszedłem prawdziwy „chrzest” mostowy. Most wytrzymał i stoi do dzisiaj. Ciągle przestrzega Pan tej tradycji? Tak, oczywiście. Pod maksymalnie obciążonym mostem staję już nie tylko jako projektant, ale także jako członek zespołu wykonującego specjalistyczne pomiary podczas „próbnych obciążeń”, w czym specjalizuje się nasza Katedra na Politechnice Rzeszowskiej. Podczas badań mierzymy przemieszczenia i odkształcenia konstrukcji, a ich analiza ma potwierdzić, że most poprawnie pracuje pod obciążeniem. Wielokrotnie stałem nie tylko pod mostami, które zaprojektowałem, ale też pod wieloma innymi, które badałem i dopuszczałem do eksploatacji. Ich liczbę można już wyrażać w setkach. I nie zdarzyło mi się, aby badany most zachowywał się pod obciążeniem inaczej, niż został zaprojektowany. To jest odpowiedź na pytanie, dlaczego przy przecięciu wstęgi, gdzie zazwyczaj stoi tak wiele osób, projektantów mostów prawie nigdy nie ma.

P

ewnie bardziej potrzebni jesteśmy pod mostem (śmiech). Do niedawna czasem jeszcze ktoś wspomniał o projektancie mostu przy jego otwarciu, ale coraz częściej ten obyczaj zanika. Co więcej, w większości przypadków projektanci zrzekają się części praw autorskich na rzecz inwestora, co poniekąd jest słuszne, bo dzięki temu możliwa jest późniejsza modyfikacja mostu, który przecież zużywa się na przestrzeni lat. Mosty projektuje się zazwyczaj na 100 lat, lecz prawie wszystkie trzeba z czasem naprawiać, modernizować, wzmacniać, przebudowywać. W latach 90. XX wieku, kiedy w Polsce nie było pieniędzy na budowę nowych obiektów, głównym moim zajęciem w Promost Consulting była modernizacja i wzmacnianie istniejących obiektów. Tak zmodernizowaliśmy np. wiadukty Śląski i Tarnobrzeski oraz mosty Karpacki i Lwowski w Rzeszowie, a także wiele mostów na Podkarpaciu.

To pokazuje, jak w ostatnich 30 latach w sposób nieprawdopodobny zmieniła się infrastruktura w Polsce, o czym prawie już nie pamiętamy? Do dobrego przyzwyczajamy się bardzo szybko. W latach 90. głównie modernizowaliśmy istniejącą sieć drogową powstałą w czasach socjalizmu. Mieliśmy aspiracje do jej rozbudowy, ale nie mieliśmy pieniędzy. Rewolucyjne zmiany zaczęły się w ostatnich 15 latach, po naszym wejściu do Unii Europejskiej. Dzięki funduszom europejskim powstaje w Polsce całkiem nowa sieć autostrad i dróg ekspresowych, w ciągu których budujemy setki nowych i nowoczesnych obiektów mostowych. Dziś taką rewolucyjną inwestycją w naszym regionie jest budowa drogi ekspresowej S19 w ramach trasy Via Carpatia, a jeszcze 5 lat temu nikt do końca nie wierzył, że kiedykolwiek rozpocznie się jej budowa. Ani polski rząd, ani Unia Europejska nie miały tej trasy w planach. Wcześniej taką radość przeżywaliśmy ponad 10 lat temu, gdy zapadła decyzja o budowie autostrady A-4 do granicy z Ukrainą. Euro 2012 okazało się dla nas darem od losu. Jest wielce prawdopodobne, że gdyby nie Euro 2012, autostrada A-4 powstałaby tylko do Rzeszowa. W tamtym czasie żadne wskaźniki ekonomiczne czy ruchowe nie przemawiały za tym, by tę autostradę budować dalej na wschód. Tak samo dzisiaj, żadne podobne wskaźniki nie przemawiają za budową trasy S19 na południe od Rzeszowa. Moim zdaniem, przy realizacji takich inwestycji komunikacyjnych myślenie czysto „wskaźnikowe” jest błędne. Prognozowane na podstawie stanu istniejącego wskaźniki ekonomiczne czy ruchowe nie powinny być jedynym elementem decydującym o powstaniu nowej drogi. Każde nowe i sprawne połączenie transportowe generuje szybki rozwój gospodarczy wokół trasy, a przy drogach szybkiego ruchu powstają liczne biznesy. Tym bardziej, że transport kołowy jest dominujący w naszym kraju. I chociaż autostrada A-4 powstała na Podkarpaciu dopiero dwa lata po Euro 2012, już dzisiaj widać, jak pozytywnie wpływa na rozwój regionu. Szkoda tylko, że ówczesny system finansowania i zarządzania budową dróg wyrządził duże szkody rodzimemu drogownictwu. Na budowie poszczególnych odcinków A-4 zarabiały głównie duże zagraniczne firmy, a lokalne firmy niewiele na tym skorzystały. Pamiętam tamte czasy, jak małe firmy, czasami jednoosobowe, inwestowały swoje oszczędności, by kupić koparki, betoniarki, albo sprzęt do robót ziemnych, bo wiadomo było, że firmy zagraniczne będą potrzebowały lokalnych podwykonawców. A potem była fala bankructw i ludzkich dramatów, bo lokalnym polskim firmom nie zapłacono za ich pracę. Po tamtych wydarzeniach poprawiono prawo, by chronić interes podwykonawców i firm krajowych, ale czasu cofnąć się nie da i budowa autostrady A-4 dla lokalnego biznesu drogowego nie skończyła się najlepiej. Coś nas to nauczyło i przy budowie S19 udział oraz znaczenie polskich firm jest większe? Tak, zmieniono prawo, inwestor publiczny zmienił wymagania przetargowe, ograniczono długość realizowanych odcinków, dopuszczono mniejsze (czyli lokalne) podmioty. Dało to dobry efekt. Ale dla nas najważniejsza była decyzja o budowie Via Carpatia, gdzie firmy z Podkarpacia mogą działać na większą skalę. Jest to dla mieszkańców Podkarpacia i całej

34

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


LUDZIE biznesu tzw. Polski Wschodniej decyzja o ogromnym znaczeniu dla rozwoju i podniesienia poziomu życia. Po wybudowaniu tej drogi poprawi się dostępność komunikacyjna całego regionu, co z kolei wygeneruje rozwój biznesu i turystyki. Środek ciężkości budowy dróg w najbliższych latach przeniesie się na wschód kraju, z czego skorzystają mieszkający i pracujący tu ludzie. Przykładem jest chociażby moja firma, projektująca trzy odcinki S19, w tym najdłuższe tunele na wschód od Wisły. Także Politechnika Rzeszowska, wykonująca różnego typu badania w ramach realizowanych inwestycji. Ten boom inwestycyjny w budowie infrastruktury drogowej pozwoli także zminimalizować skutki pandemii, która w tym roku uderzyła mocno w naszą gospodarkę. To szczęście w nieszczęściu dla całego sektora drogowego i współpracujących kooperantów. Gdy w 1990 roku Polska startowała z gospodarką wolnorynkową, Pan też wystartował w biznesie. Własną działalność gospodarczą rozpocząłem w 1990 roku, jak tylko w Polsce nastała demokracja. W 1995 r. założyłem firmę Promost Consulting, która w tym roku obchodzi 25-lecie. Pracowałem jednocześnie na uczelni, zrobiłem doktorat i chciałem efektywniej wykorzystywać swoją wiedzę i doświadczenie. Miałem duże szczęście, że lata mojej aktywności naukowej i biznesowej zbiegły się w czasie ze zmianami gospodarczymi, jakie dokonywały się w Polsce w ostatnich dekadach. Ale wszystko zaczęło się w latach 80. XX wieku, zaraz po studiach. Przez dwa lata pracowałem w Rejonie Dróg Publicznych w Rzeszowie, gdzie budowałem mosty wokół Rzeszowa. To była najlepsza praktyka zawodowa i kwintesencja pracy inżyniera mostowca; dzięki temu dość szybko zdobyłem uprawnienia budowlane i niezbędne doświadczenie. W 1988 roku profesor Andrzej Jarominiak zaproponował mi pracę na Politechnice Rzeszowskiej w charakterze jego asystenta. Ponieważ miałem już wtedy odpowiednie doświadczenie praktyczne, potwierdzone uprawnieniami, uznałem, że jestem gotowy do pracy ze studentami, jednocześnie dalej się rozwijając dzięki dostępowi do najnowszej wiedzy, jaką oferuje uczelnia. Chciałem także zająć się profesjonalnie projektowaniem mostów, co dawało mi dużą satysfakcję. Praca na uczelni nie wykluczała robienia tego, co lubię, czyli projektowania, stąd wspomniana decyzja o rozpoczęciu działalności gospodarczej już w 1990 r. W Polsce ciągle bardziej szanuje się naukowców niż przedsiębiorców. Nie miał Pan ochoty zostawić biznesu, zwłaszcza w pierwszych latach działalności? O naukowcach dobrze się mówi, ale niekoniecznie docenia, także finansowo, ambitnych ludzi uprawiających naukę. Coraz częściej dostrzegam, że naukowcy są wykorzystywani instrumentalnie w życiu publicznym, co powoduje stopniową utratę niezależności naukowej i prestiżu tego zawodu. Dlatego w moim przypadku własny biznes daje niezależność oraz dużo większe możliwości realizowania w praktyce własnych osiągnięć naukowych, na czym bardzo mi zależało. Po roku 1990 możliwości działania były coraz większe. Zaczął odradzać się biznes, także firmy budowlane. Zaczęły pojawiać się coraz bardziej skomplikowane projekty inżynieryjne i zaawansowane technologie z zagranicy. Coraz większe było zapotrzebowanie na inżynierów oraz naukowców inżynierów. Nie kusiła Pana współpraca z biznesem, ale w roli konsultanta?

N

ie, bo wiedziałem, że w ramach własnej firmy mogę więcej, a praca na uczelni od początku jest u mnie w świetnej symbiozie z tym, co robię w biznesie. Jedno weryfikuje drugie, nieustannie stymuluje i pozwala na ciągły rozwój w obu dziedzinach. Dzięki badaniom na uczelni możliwe jest szybsze wdrażanie innowacyjnych pomysłów na budowie. Często nietypowe pomysły, jakie rodzą się w Promost Consulting, mogę od razu weryfikować na uczelni, ale to praktyka przynosi najciekawsze problemy i zagadnienia do rozwiązania. Nigdy nie pociągałaby mnie praca na uczelni, gdyby nie fakt, że efekty mojej pracy mogą być bezpośrednio realizowane w praktyce. Ta synergia badań naukowych i ich praktycznego wdrażania w biznesie jest od początku cechą wyróżniającą zarówno katedrę, którą kieruję na Politechnice, jak również Promost Consulting. Teraz, po latach, coraz częściej występuję w roli konsultanta, ale mając za sobą duże doświadczenie, zarówno naukowe, jak i praktyczne.

W ostatnich 10 latach, kiedy rozwój infrastrukturalny w Polsce i na Podkarpaciu jest ogromny, nie było pokusy, by poświęcić się tylko zarabianiu pieniędzy i powiększaniu biznesu? Tym bardziej, że jak na lokalne warunki, kieruje Pan dużą firmą zatrudniającą 160 osób? Wspomniana przeze mnie synergia pomiędzy nauką i biznesem jest bardzo pomocna w rozwoju firmy, dlatego staram się, aby ten swoisty związek cały czas trwał. Oczywiście, można sobie wyobrazić, że gdybym zajął się tylko prowadzeniem biznesu, byłby on większy. Z drugiej strony jest to bardzo trudny biznes, duża konkurencja, więc bez tej „kotwicy naukowej” mógłby już nie istnieć. Wypracowany model uważam za optymalny. Niektórzy moi koledzy mówią, że jestem cały czas w rozkroku pomiędzy nauką i przemysłem, zwracając uwagę na fakt, że jest to pozycja niewygodna. Może jest niewygodna, ale bardzo stabilna, co w dzisiejszym świecie pełnym zawirowań jest bezcenne. Firma ma już 25 lat, w tym czasie udało mi się wychować kilku dyrektorów, którzy zajmują się typową pracą operacyjną w pionach projektowania, nadzoru, a także administracji i finansów. Dużą pomocą w zakresie bieżącego nadzoru nad działalnością Promostu jest dla mnie żona Irena, będąca wiceprezesem firmy. Ja dzisiaj mogę pozwolić sobie głównie na działania strategiczne i planowanie rozwoju na kolejne lata. A ponieważ zarządzanie operacyjne pozostawiłem współpracownikom, dzięki temu ciągle mam czas na badania naukowe, co lubię i na czym bardzo mi zależy.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

35


LUDZIE biznesu Jak szybko zmienia się dziś technologia budowy mostów na świecie? Uważam, że postęp techniczny w budownictwie w pierwszej kolejności jest realizowany w mostownictwie ze względu na wyzwania, jakie ono stawia inżynierom i architektom: coraz dłuższe przęsła, coraz lżejsze konstrukcje, coraz mocniejsze materiały, coraz trwalsze obiekty, coraz mniejsze koszty ich utrzymania w coraz dłuższym czasie. No i jeszcze wymagania estetyczne, symbolika, promocja. Największy postęp jest w inżynierii materiałowej. To, co kiedyś stosowano tylko w kosmosie, potem w lotnictwie, teraz sprowadzono na ziemię i często testuje się w budownictwie mostowym. Np. kompozyty polimerowe, z których niedawno budowano rakiety, a potem samoloty, już dzisiaj są stosowane do budowy mostów, ponieważ są lżejsze, bardziej wytrzymałe i trwalsze. Na razie barierą w ich stosowaniu jest cena, lecz jestem przekonany, że za kilka lat wyprą one z mostownictwa beton i stal. Duży postęp widać także w konstrukcji mostów. Obecnie najszybciej rozwijają się mosty podwieszone, jak np. most Mazowieckiego w Rzeszowie. W Polsce pierwsze takie obiekty powstały dopiero po 1990 roku – w Gdańsku, potem w Warszawie i we Wrocławiu. Gdy kilka lat temu okazało się, że nowy most w Rzeszowie musi mieć co najmniej 200–metrowe przęsło, zaproponowaliśmy władzom miasta właśnie most podwieszany. Okazała budowla szybko stała się rozpoznawalnym symbolem Rzeszowa. Mosty są zawsze bardzo ważną częścią miast, nie tylko ze względu na funkcje komunikacyjne, lecz także estetyczne, a coraz częściej promocyjne. Popularny most Zamkowy, w latach, kiedy powstawał, też był innowacyjny. Od zawsze uważam, że moje miasto Rzeszów stać na coś więcej niż „deskę” na kilku podporach. A taka była pierwsza propozycja tzw. mostu średnicowego. Pamiętam, że profesor Stanisław Kuś, który był ówczesnym rektorem Politechniki Rzeszowskiej, publicznie włączył się w dyskusję o moście i optował za bardziej ambitnym projektem. Na kanwie tej publicznej dyskusji, w ramach prowadzonego konkursu, przedstawiłem wówczas oryginalną koncepcję łuku, który będzie obejmował nurt Wisłoka bez dodatkowych podpór w rzece. Komisja konkursowa oraz prezydent Andrzej Szlachta zaakceptowali to rozwiązanie i taki most powstał. Przy okazji tego projektu udało nam się także wdrożyć kilka innowacji materiałowych, badanych przez nas na Politechnice. Np. po raz pierwszy w Polsce do budowy mostu zastosowano beton samozagęszczalny, którego nie trzeba wibrować. Dziś jest on używany powszechnie, ale 20 lat temu był absolutną nowością. Podobnie tzw. beton antykorozyjny z inhibitorami korozji, użyty w barierach ochronnych wzdłuż jedni. Jako projektant ponad 30 mostów i współautor – w ramach prowadzonej firmy – ponad 1000, pamięta Pan szczegóły każdego obiektu?

J

est to niemożliwe. Pamiętam tylko główne, nietypowe i w jakimś stopniu innowacyjne projekty. Dzisiaj projektowanie mostów jako działalność gospodarcza to tzw. masówka: dominują obiekty typowe, tanie i szybkie w budowie. Im projektant szybciej zaprojektuje zoptymalizowaną materiałowo (tj. tanią) konstrukcję, tym więcej zarobi. Zazwyczaj do projektu obiektu nietypowego, innowacyjnego, trzeba „dołożyć”, ale moim zdaniem zawsze warto. Oczywiście pod warunkiem, że projektowanie tzw. masówki pokryje koszty realizacji projektów indywidualnych. Ale tylko takie mają szanse trafić do podręczników akademickich.

Z któryś obiektów jest Pan szczególnie dumny? Bardzo ważny był dla mnie most Zamkowy – mój pierwszy, duży i nowy obiekt, a na dodatek w moim mieście – przez co sentyment mam do niego duży. Także okrągła kładka – symbol innowacyjnego Rzeszowa – jest mi bliska. Projektowanie mostów i ulic w Rzeszowie daje mi zawsze największą satysfakcję. Niestety, w ostatnich latach nasza dobra passa tworzenia w Rzeszowie została znacznie ograniczona. Także most „Brama Przemyska” to był ważny projekt – pierwszy nowoczesny most podwieszony na wschód od Wisły. W tym mieście powstała także nasza najdłuższa w Polsce kładka dla pieszych przez San z drewna klejonego. Kompletnie innego rodzaju wyzwaniem była rewitalizacja mostu Kamiennego w Przemyślu. Wreszcie dwa pierwsze w Polsce mosty z kompozytów polimerowych, powstałe jako wynik współpracy z uczelnią, są dużym osiągnięciem technicznym i powodem do dumy. Powód do dumy z wszystkich tych obiektów jest tym większy, że zostały one zaprojektowane i w większości zbudowane przez inżynierów mostowców – absolwentów Politechniki Rzeszowskiej. Bardziej podoba się Panu „Brama Przemyska” czy most Mazowieckiego? Moim zdaniem oba są piękne (śmiech). Przemyski most jest symetryczny, ma dwa przęsła o tej samej długości 110 metrów i w środku pylon. Most Mazowieckiego jest asymetryczny, ma też dłuższe przęsło – 240 metrów. Z punktu widzenia estetyki oba mosty różni także rodzaj pylonu podtrzymującego liny i konstrukcję przęseł: typu H w Przemyślu i typu odwrócone Y w Rzeszowie. Ja osobiście wolę klasyczne H, ale ostatnio ta druga forma znajduje więcej zwolenników. Większy powód do dumy to dłuższe przęsło, czy wyższy pylon? W mostach podwieszonych jedno jest funkcją drugiego. Pylon mostu Mazowieckiego, który ma około 105 m wysokości, jest jednym z najwyższych w Polsce. Ponieważ jednak nie wszystkie mosty mają pylony, to zazwyczaj wyznacznikiem postępu technicznego jest długość przęsła pomiędzy sąsiednimi podporami. Najdłuższy obiekt mostowy na świecie ma przęsło długie na prawie dwa kilometry – to most w Japonii, który powstał pod koniec lat 90. ubiegłego wieku. Ale wkrótce ten rekord zostanie pobity – już się buduje podobny most w Turcji, którego przęsło przekroczy granicę dwóch kilometrów o 23 metry. Powodem do dumy bywa także forma mostów. Do tej grupy należą mosty projektowane przez 

36

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020



LUDZIE biznesu słynnych architektów: Santiago Calatravę, Zahę Hadid, Marca Mimrama i innych. Jednak na takie mosty stać tylko najbogatszych. Przerost formy nad funkcją mostu zazwyczaj dużo kosztuje. W najbliższym czasie prawdziwe wyzwania inżynierskie będę Was czekały na dwóch odcinkach S-19 od Rzeszowa do Domaradza. Projekt jednego już przedstawiliście. Jak będzie wyglądała S19 od Babicy do Domaradza? Przetarg na budowę 10-kilometrowego odcinka S19 Rzeszów Południe – Babica wygrała firma Mostostal Warszawa SA. My opracowaliśmy koncepcję, a teraz zajmiemy się przygotowaniem projektu budowlanego oraz wykonawczego tego odcinka drogi. Z wnioskiem do wojewody podkarpackiego o wydanie decyzji o zezwoleniu na realizację inwestycji drogowej wystąpimy we wrześniu 2021 roku, a po uzyskaniu decyzji rozpocznie się budowa. Będzie to jeden z najciekawszych i najtrudniejszych technicznie odcinków S19 na Podkarpaciu. W ciągu tego odcinka powstanie m.in. tunel o długości około 2100 metrów, który składać się będzie z dwóch jednokierunkowych naw. Będzie to pierwszy tunel drogowy na Podkarpaciu i jeden z dłuższych w Polsce. Zostanie wyposażony w najnowocześniejsze na świecie systemy bezpieczeństwa i wyposażenia. Na kolejnym odcinku S19, z Babicy do Domaradza, który także projektujemy, będą kolejne dwa tunele, a także długie i wysokie estakady. Nie mam wątpliwości, że obiekty inżynierskie (tunele, estakady), jakie są do zrealizowania na tych dwóch odcinkach S19, będą największym wyzwaniem infrastrukturalnym w Polsce w najbliższych latach. W czym tkwi największa trudność techniczna w budowie obu tych odcinków? To wspomniane tunele, długie i wysokie estakady, ale także bardzo duża liczba konstrukcji zabezpieczających dość często występujące na Podkarpaciu osuwiska. Niestandardowe będą również obiekty i elementy związane z ochroną środowiska. Wszystko to czyni obie inwestycje niezwykłym wyzwaniem inżynierskim. Chciałbym, aby przy tej okazji na Politechnice Rzeszowskiej powstała nowa specjalność związana z projektowaniem, budową i utrzymaniem tuneli. Budowa podkarpackich tuneli to będzie wyzwanie zarówno konstrukcyjne, jak i technologiczne. Wykonawca zdecydował się realizować tunel w technologii TBM, polegającej na wierceniu otworów w gruncie za pomocą olbrzymich tarcz. Ze względu na gabaryty tunelu już wkrótce w Rzeszowie zobaczymy jedne z największych tego typu urządzeń na świecie o średnicy 15 metrów. Podobne maszyny, lecz o znacznie mniejszej średnicy, są wykorzystywane do budowy metra w Warszawie. Dotychczas do budowy tuneli w Polsce stosowane były metody górnicze. Tutaj też była planowana ta metoda, głównie ze względu na trudne warunki gruntowe: flisz karpacki, czyli mocno przewarstwione skały miękkie, zazwyczaj ułożone pod kątem. Nasi hiszpańscy partnerzy z firmy Acciona (konsorcjant Mostostalu) potwierdzili jednak, że są w stanie poradzić sobie w tych warunkach także z wykorzystaniem tarczy, co znacznie skróci czas budowy i pozwoli na lepszą kontrolę jej jakości. Dwa tunele na odcinku Babica – Domaradz będą łatwiejsze w realizacji ze względu na wiedzę i doświadczenie jakie zdobędziemy budując pierwszy tunel. Dużym wyzwaniem jest też zagwarantowanie najwyższych standardów bezpieczeństwa w tunelu, a normy w ostatnich latach zostały znacznie wyśrubowane, jeśli chodzi o wentylację, ewakuację, wyposażenie itp. Większość tuneli, jakie znamy z Włoch, Francji, czy Hiszpanii, to są tunele zbudowane w innych, starszych standardach. Nasze tunele będą najnowocześniejsze, bo zostaną wyposażone w najlepsze urządzenia bezpieczeństwa, jakie istnieją w tej chwili na świecie. Przy obu wlotach tunelu staną budynki dla obsługi tych skomplikowanych systemów. Estakady na tych odcinkach przyprawią nas o zawrót głowy, jeśli chodzi o widoki, a inżynierów o ból głowy przy budowie?

B

ardzo skomplikowane będzie już fundamentowanie tych obiektów, bo 100-metrową podporę wcale nie jest łatwo posadowić w takich warunkach, jakie mamy na Podkarpaciu. Wyzwaniem dla budowniczych estakad będzie ochrona naturalnego środowiska w pięknych krajobrazowo terenach Podkarpacia, gdzie dziedzictwo przyrodnicze bywa źródłem utrzymania okolicznych mieszkańców. Dlatego większość tych obiektów zostanie zbudowana metodą nasuwania wysoko ponad istniejącym terenem, co zminimalizuje ingerencję budowy w otaczające środowisko. Dodatkowo rozmiar i liczba podkarpackich osuwisk wymagać będzie również niestandardowych metod ich stabilizacji i zabezpieczenia: skutecznych, a jednocześnie wkomponowanych w środowisko. Budując tunele głęboko pod ziemią, estakady wysoko nad ziemią oraz stabilizując i zabezpieczając to co na powierzchni, możemy skutecznie chronić cenne przyrodniczo tereny Podkarpacia.

Tak, jak rewolucyjnego podejścia wymaga projektowanie wspomnianych dwóch odcinków, tak rewolucyjne zmiany zachodzą obecnie w infrastrukturze drogowej na Podkarpaciu? Zmiany w infrastrukturze są chyba najbardziej widocznym efektem wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Jako inżynier mostowiec mam szczęście być podwójnym beneficjentem tych zmian: jako ich współtwórca, a następnie użytkownik zbudowanej infrastruktury. Pamiętajmy jednak, że fundusze strukturalne UE to nie tylko rozwój infrastruktury jako takiej. Powinny one służyć także rozwojowi firm krajowych, które tworzą tę infrastrukturę. Mała Portugalia, która przeżywała swój boom infrastrukturalny na przełomie lat 80 i 90. XX wieku, budując nowoczesną sieć drogową i kolejową, przy okazji umiała wykreować rozwój prężnych firm budowlanych, zajmujących się infrastrukturą. Gdy w Polsce po wejściu do UE zaczęliśmy budować autostrady, to właśnie Portugalczycy i Hiszpanie w pierwszej kolejności przyjechali

38

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


na nasze budowy, kupili nasze lokalne firmy i zarobili na budowie największe pieniądze. W Polsce, niestety, w początkowym okresie korzystania z funduszy unijnych nie stworzono takich warunków dla rozwoju rodzimego biznesu.Teraz ta polityka się zmieniła i tak są formułowane wymagania przetargowe, aby dać równe szanse polskim podmiotom. Ponadto te firmy krajowe, które przetrwały pierwszy okres boomu inwestycyjnego, umocniły się po 10 latach budowania w roli podwykonawców i są w stanie konkurować z dużymi firmami z Europy oraz same realizować odcinki dróg ekspresowych. Dzięki temu polskie firmy mają dziś dużo większe szanse skorzystania z obecnej prosperity w infrastrukturze. Podkarpacie jest ciągle wielkim placem budowy? Tak, 10 kilometrów od domu realizuję kontrakt budowlany o wielkości trudno spotykanej obecnie w innej części Europy. Dotyczy to zarówno wartości ekonomicznej, jak również wyzwań technicznych i organizacyjnych.To nie tylko wyzwanie dla podkarpackich projektantów i wykonawców, ale także lokalnej administracji drogowej oraz regionalnych uczelni technicznych. W tej chwili największa koncentracja prac jest na S19 z Rzeszowa do Lublina, lecz wkrótce tempa nabiorą również prace na odcinkach S19 od Lublina do Białegostoku, oraz – co dla nas najważniejsze – na kolejnych odcinkach S19 na południe od Rzeszowa. Wszystkie te zadania są obecnie na etapie projektowania, a inwestor zabezpieczył pieniądze na ich budowę. W ciągu najbliższych 10 lat w budowę S19 od Rzeszowa do Barwinka zainwestowanych zostanie ponad 10 mld złotych. Taki budżet, nie licząc innych projektów infrastrukturalnych: wojewódzkich, miejskich, kolejowych, zostanie wpompowany w jedno, stosunkowo małe województwo. I tylko od zdolności naszych firm lokalnych, a także lokalnej administracji drogowej będzie zależało, w jakim stopniu te pieniądze zostaną zagospodarowane przez rodzimy biznes i środowiska okołobiznesowe, a tym samym, jak duży impuls gospodarczy zostanie wygenerowany przez inwestycje infrastrukturalne na Podkarpaciu. Musimy wykorzystać tę szansę, bo pewnie za 10 lat będziemy musieli szukać dla siebie rynków i zajęcia gdzieś indziej. Duże nadzieje wiążę z normalizacją, w europejskim znaczeniu tego słowa, sytuacji na Ukrainie i Białorusi. Dzisiaj nie ma jednak szans, aby bezpiecznie prowadzić tam biznes, chociaż potrzeby infrastrukturalne tych krajów są olbrzymie. Wierzę jednak, że to się może zmienić, a wówczas firmy polskie, jak kiedyś u nas portugalskie, staną się głównymi beneficjentami budowy infrastruktury u naszych wschodnich sąsiadów. Siedziba Promost Consulting jest przy wymownej ulicy, Jana Niemierskiego, prezydenta Rzeszowa w latach 1935-1939. Ma Pan ambicje polityczno-społecznikowskie, jak wspomniany Niemierski? Nie, absolutnie, chociaż miałem różne propozycje (śmiech). Dobrze się czuję jako doradca osób publicznych, oferujący doświadczenie i całkiem niezły potencjał projektowo-badawczy. Jednakże dzisiaj politycy i ich protegowani, obsadzający coraz głębiej administrację publiczną, nie zawsze chcą z tego korzystać, kierując się strategią własnego układu politycznego lub własnym przekonaniem. Kiedyś w administracji rządowej i samorządowej różnych szczebli było dużo więcej osób z wykształceniem technicznym, dziś polityka wysuwa lojalność przed kompetencje. I, niestety, nie jest to tylko polska specyfika, tak jest coraz częściej na świecie.

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl




Z przestrzeni publicznej, gdzie jest za dużo samochodów, znikają ludzie! Z Maciejem Łobosem,

architektem, wspólnikiem w biurze MWM Architekci z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: W ostatnich miesiącach koronawirus wyhamował gospodarkę w Polsce i na świecie. Kolejne kraje notują największe od kilku dekad spadki gospodarcze. COVID-19 przeorał nasze życie i wyobrażenia o funkcjonowaniu w przestrzeni publicznej. W jakim stopniu zachwiał szeroko pojętą branżą budowlaną, a tym samym rynkiem architektonicznym? aciej Łobos: Mieliśmy potężne tąpnięcie od połowy marca do końca kwietnia, kiedy wszyscy zamknęliśmy się w domach. Był to czas niewiedzy i oczekiwania, co się wydarzy. Naprawdę dramatyczny czas. Po weekendzie majowym zrezygnowaliśmy z pracy zdalnej, która w naszej branży najzwyczajniej nie działa – brakuje codziennej wymiany myśli, pomysłów, zespołowej kreacji – i wszyscy wróciliśmy do pracy w biurze. Tworzenie architektury to wybitnie zespołowa praca, a nowe idee zawsze wymagają spotkania, rozmowy, dyskusji. Bez tego nie ma mowy o twórczej pracy. Od maja mamy bardzo dużo zleceń. Jesteśmy w trakcie opracowania wcześniej zamówionych projektów, w ostatnich tygodniach pojawiło się też wielu nowych inwestorów i są to plany związane z naprawdę dużymi inwestycjami. Związanymi z branżą mieszkaniową, biurową, przemysłową? Przede wszystkim z budownictwem mieszkaniowym i biurowym. W tej chwili pracujemy nad przeszło 30 projektami, a spora ich część pojawiła się w ostatnim półroczu. Jacy klienci wracają na rynek inwestycyjny w czasie, gdy analitycy mówią o coraz trudniejszym rynku wynajmu mieszkań, co związane jest między innymi z brakiem zainteresowania studentów, którzy od października nie wracają na uczelnie. Nie ma też wielu pracowników zarówno zza wschodniej granicy, jak i fachowców, którzy w naszym regionie zatrudnieni byli w branży motoryzacyjnej i lotniczej – obie gałęzi produkcyjne notują rekordowe spadki i zwolnienia. Równie trudny jest rynek sprzedaży mieszkań, gdzie banki stały się dużo bardziej wymagające w stosunku do klientów zabiegających o kredyty hipoteczne. Społeczeństwo bez ryzyka istnieje wyłącznie na cmentarzu. W biznesie nic nie jest pewne, a ryzyko jest jego immanentną częścią. Podstawowym czynnikiem, który sprawia, że nieruchomości niezmiennie bardzo dobrze się sprzedają oraz planowane są nowe inwestycje, jest ucieczka wielu inwestorów od gotówki. Polityka niskich stóp procentowych sprawia, że nie opłaca się dziś trzymać pieniędzy w banku – przy obecnym poziomie inflacji osoby dysponujące dużą gotówką tracą w skali roku spore pieniądze. Dodatkowo pojawiają się zagraniczne fundusze, które lokują pieniądze w naszym kraju, bo dla nich to i tak lepsze rozwiązanie niż ujemne stopy procentowe, jakie mają u siebie. Oni też napędzają coraz większe zmiany na rynku budowlanym, jak choćby prefabrykację. Budynki stawia się z gotowych elementów produkowanych w fabryce – na budowie wylewa się fundamenty, a resztę montuje się z gotowych elementów. Tak buduje dziś cała Europa, a co ciekawe, sporo z tych prefabrykatów produkuje się w Polsce i dostarcza do Niemiec, Danii czy Szwecji. Dzięki temu ogranicza się koszty osobowe na budowie, gdzie zamiast 50 wystarczy np. 10 robotników. To przyspiesza czas realizacji i podnosi jakość. W Polsce nadal nie ma profesjonalnego rynku mieszkań na wynajem, ale to czeka nas już w najbliższych latach. To również domena wyspecjalizowanych firm i funduszy. Osoby, które wynajmują mieszkanie, coraz częściej zwracają też uwagę na przestrzeń wokół domu i jak się im nie podoba, za rok są skłonni wynająć lepsze mieszkanie, bo jest to dużo mniejsze wyzwanie niż zmiana kupionego mieszkania. Na różnych etapach życia, w zależności od potrzeb, potrzebujemy zupełnie różnych mieszkań i wiązanie się na 30 lat z 48-metrowym M3 jest absurdem. W zachodniej Europie wynajem mieszkań dominuje na rynku i wydaje się, że w Polsce w najbliższych latach czeka nas to samo. Podsumowując, na rynku ciągle sporo jest kapitału, po drugie, potrzeby mieszkaniowe w Polsce ciągle są ogromne. To sprawia, że inwestycji i inwestorów nie brakuje.

M

42

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


POROZMAWIAJMY o architekturze To inwestycje nastawione na to, by budować szybko, dużo i tanio? A może jednak bardziej przemyślane dla wymagającego i zamożnego klienta? Nawet w największym kryzysie dobra luksusowe sprzedają się doskonale. Mimo to w Rzeszowie ciągle nie doczekaliśmy się naprawdę luksusowego apartamentowca. To prawda, w stolicy Podkarpacia nie ma takiej oferty. Zapotrzebowanie na mieszkania klasy premium jest naprawdę duże, ale ciągle jest to nisza. Mam tu na myśli apartamenty dobrze zlokalizowane, czyli w samym centrum Rzeszowa, oddalone o 5-10 minut od Rynku, skąd wieczorem można pieszo iść na kolację do centrum, kina lub teatru. Musi to być budynek stosunkowo nieduży, bo nikt nie chce płacić kilkanaście tys. zł za metr kw. mieszkania w bloku ze 100 sąsiadami. W trakcie rozmów z klientami często słyszę, że skłonni są zapłacić nawet 20 tys. zł za metr kwadratowy, ale za naprawdę wygodny lokal z 3–4 miejscami parkingowymi w budynku eleganckim i stosunkowo niewielkim, a przede wszystkim na tyle drogim, że nie będzie w nim mieszkań na wynajem dla studentów lub na krótkoterminowe pobyty. Grupa klienta luksusowego jest atrakcyjna, ale bardzo wymagająca i z ofertą „szytą” na miarę. Musimy też pamiętać, że bogaci mieszkańcy są podstawą ekonomiczną dla utrzymania śródmieścia. Bez nich centrum miasta wymrze, co w Rzeszowie widać szczególnie wyraźnie. Poza najbliższym sąsiedztwem Rynku, miasto wieczorami jest wymarłe. Czego buduje się najwięcej? Jak zawsze, jest ogromne zainteresowanie wysokimi budynkami w dobrej lokalizacji, gdzie jest dużo małych mieszkań – o powierzchni do 50 metrów kw., które najlepiej się sprzedają. Pojawiają się też klienci zainteresowani działkami położonymi dużo dalej od centrum. Tam powstają atrakcyjnie nieruchomości dla rodzin, w spokojnej, kameralnej okolicy, blisko zieleni. Fenomen wysokich bloków, jakie powstają na najmniejszych już działkach w samym centrum Rzeszowa, ma związek z łatwością sprzedaży takich mieszkań? Paradoksalnie, wszyscy albo większość z nas chce mieszkać blisko centrum. To jest magnes, który przyciąga i gwarantuje, że na co dzień możemy się tam poruszać pieszo, albo rowerem. Wiele punktów usługowych i rozrywkowych położonych jest w bliskim sąsiedztwie, a dodatkowo mamy nieustanny kontakt z ludźmi, czego też potrzebujemy. Chcemy mieszkać blisko zieleni, wody, blisko ludzi i … w centrum. To paradoks, który wbrew pozorom jest do zrealizowania. W Rzeszowie centrum miasta można naprawdę dobrze zagospodarować i to niekoniecznie wysokimi blokami. Tym bardziej, że w obrębie rzeszowskiego „ringu”, czyli obwodnic: Batalionów Chłopskich, Powstańców Warszawy, Armii Krajowej, jest tak dużo terenów do rewitalizacji, że tysiące osób znalazłyby tutaj swoje miejsce do życia bez konieczności przyłączania terenów rolnych, które trzeba skomunikować, uzbroić itp.

O rewitalizacji mówi się od lat i od lat nic się w tym temacie nie dzieje. To może już najwyższy czas, aby się nad tym problemem pochylić. Na początek wystarczy wziąć mapę miasta i zakreślić tereny przemysłowe, magazynowe i te, które wymagają rewitalizacji, jak choćby ogródki działkowe, jednostki wojskowe, tereny byłego Zelmeru, ulica Siemieńskiego, Boya-Żeleńskiego itd. To nam daje kilkaset hektarów pod inwestycje. To samo tyczy się Doliny Wisłoka. Jest naturalna potrzeba, by mieszkać przy zieleni i wodzie, ale jeśli nie stworzymy ram prawnych dla tych terenów, wkrótce doprowadzimy do kompletnego chaosu w tej okolicy. Dla każdego z tych terenów powinniśmy opracować koncepcję tego, co mogłoby tam powstać. Każda z tych lokalizacji musi być miasteczkiem w skali mikro, które ma własne centrum usług, jakieś miejsca pracy, zieleń, szkołę, żłobek itd. Chodzi o to, by ich mieszkańcy nie musieli jechać na drugi koniec miasta, aby zaspokoić podstawowe potrzeby. koniecznością mądrej i dobrej rewitalizacji boryka się większość miast na świecie, ale problem polega na tym, że te, które są w forpoczcie cywilizacji – Kopenhaga, Amsterdam, Nowy Jork czy Sydney – już dawno dojrzały do tego, by rozwiązywać takie problemy. Zatrudnia się konsultantów, którzy dają założenia do dobrej koncepcji architektoniczno-urbanistycznej i wtedy wiadomo, jak optymalnie i najciekawiej zagospodarować dany teren. Nawet Moskwa, po dojściu do ściany, zmuszona została do podjęcia takich działań. W Polsce proces planowania przestrzennego nadal jest – delikatnie to ujmując – kaleki. Studium Uwarunkowań i Kierunków Zagospodarowania Przestrzennego (SUiKZP), najczęściej określane w skrócie jako Studium Uwarunkowań, jest dokumentem bardzo ogólnym. W Rzeszowie studium ma ponad 20 lat i dopiero teraz miasto próbuje je stworzyć od nowa. Plany Miejscowe są zwykle zbyt szczegółowe, a ich procedura zbyt rozciągnięta w czasie. Co gorsza, pomiędzy Studium Uwarunkowań a Miejscowym Planem Zagospodarowania Przestrzennego nie ma nic. Nie bardzo też wiadomo, z czego założenia planu się biorą, bo proces jego tworzenia jest mało przejrzysty nawet dla fachowca, nie wspominając o zwykłych mieszkańcach. Dlatego zawsze będę powtarzał, że potrzebna jest szczegółowa koncepcja architektoniczno-urbanistyczna, którą na świecie nazywa się Masterplanem, i to ona powinna być przedmiotem publicznych dyskusji. Studium i Plan powinny powstawać dopiero na kolejnym etapie, jako prawne usankcjonowanie tego, co zostało zaprezentowane w Masterplanie. Ciągle nie chcemy przyjąć do wiadomości, że architektura to nie budownictwo, ale humanistyczna nauka? Dla architektów materia jest narzędziem i tworzywem, tak jak dla Michała Anioła były nim młotek i marmur. Gdy postawimy obok siebie marmurowy blok i Pietę Michała Anioła pytając, co jest więcej warte, nikt nie wątpliwości, że Pieta. Mamy materię, w którą ktoś włożył talent, pracę i ducha. Tak samo jest z architekturą. Architekci nie zajmują się wylewaniem betonu. Najważniejsza jest myśl, materia jest tworzywem. Mówiąc o mieście, nie możemy myśleć tylko o cegłach, stali i betonie. Miasto to budynki i życie, które się wokół nich toczy. Pytanie, jak wielu architektów, a przede wszystkim inwestorów dostrzega albo chce dostrzec życie między budynkami… To jest kluczowa rzecz i coraz częściej wszyscy będziemy musieli to dostrzegać. Przestrzeń i to, co nas otacza, ma fundamentalny wpływ na nas i nasze życie. Kopenhaga jest najlepszym przykładem, jak przestań oddziałuje na ludzi. Jeszcze 40 lat temu mieszkańcy przebywali tam na ulicach w sezonie 2–3 miesiące. Dziś przesiadują w plenerze 9–11 miesięcy, nawet w tak chłodnym klimacie. Dlaczego? Bo na lepsze zmieniło się otoczenie. Dzisiaj Duńczycy potrafią siedzieć na kawie w kurtkach puchowych i owinięci kocami, bo świetnie czują się na ulicach, w otaczającej ich przestrzeni.

Z

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

43


POROZMAWIAJMY o architekturze Po raz kolejny wracamy do stwierdzenia, jak bardzo architektura i przestrzeń są ważne w naszym życiu. Ludzie zaczynają dostrzegać, że coś ich uwiera w otoczniu, choć nie zawsze potrafią zdefiniować, w czym tkwi problem i co trzeba zrobić, by to poprawić. Przestrzeń, w której przebywamy, kształtuje nasze życie. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie skutki dla ich samopoczucia, zdrowia, relacji społecznych, tego jak pracują, ma otoczenie, w którym na co dzień funkcjonują. To dlatego wielu znakomitych architektów zapytanych, gdzie się uczyć architektury, jednym tchem wymienia Wenecję, Rzym, Kopenhagę... Te miasta to uczta dla naszych zmysłów, miejsca, gdzie przesiąkamy pięknem. Niestety, brzydotą i patologią też przesiąkamy. Przysłowie, „z kim przestajesz, takim się stajesz” dotyczy również otoczenia, w którym przebywamy. Każde miasto może zaplanować przestrzeń przyjazną dla mieszkańców. Oczywiście, jest to proces na długie lata, zwłaszcza tam, gdzie poczynione szkody są duże, ale przywrócenie piękna i harmonii zawsze jest możliwe. W Rzeszowie mamy potężne tereny do rewitalizacji, a tym samym ogromne pole do działania. Mamy szanse stworzyć miasto przyjazne dla ludzi i to byłaby faktycznie wielka innowacja i coś, czym można by się chwalić na całym świecie. Miasta z całego globu biją się o punkty w kategorii „miast przyjaznych dla człowieka”, bo w takich miejscach osób do zamieszkania oraz inwestorów i pieniędzy nigdy nie brakuje. Człowiek w sposób naturalny organizuje wokół siebie przestrzeń? ak, dzieli ją na prywatną, półpubliczną i publiczną. W domu za przestrzeń prywatną możemy uznać sypialnię. Salon, przedpokój i kuchnia mają już charakter publiczny. Podobnie jest w miejscu, gdzie mieszkamy. Blok z naszym mieszkaniem i ogródkiem uznajemy za przestrzeń prywatną, ale kwartał najbliższych budynków ma już rangę półpubliczną. Kiedy zbliżamy się do własnej dzielnicy, czujemy, że jesteśmy blisko domu. Pozostałą część miasta odbieramy jako przestrzeń publiczną. Modernizm tę tradycję wspólnoty i bliskiego sąsiedztwa, które dają poczucie bezpieczeństwa, wyrzucił do kosza i podjął próbę wychowania nowego człowieka. W konsekwencji powstały budynki powodujące kompletną alienację, gdzie wychodząc z domu natychmiast wkraczamy w przestrzeń publiczną, czyli niczyją. Przykładem tego jest choćby osiedle Nowe Miasto w Rzeszowie. Kolejna zła rzecz w naszej przestrzeni to prymat samochodów?

T

Samochód świetnie się nadaje do przemieszczania po Dzikim Zachodzie albo w Bieszczadach, gdzie jest daleko do sklepu czy szkoły. W mieście jest najgorszym i najmniej wydajnym środkiem transportu. Poszerzanie ulic i zwiększanie przestrzeni dla samochodów jest drogą donikąd. Im więcej ulic, tym więcej samochodów, tym większy ruch, większe korki, hałas i zanieczyszczenie. Nawet w Chinach już się od tego odchodzi. Miasto dobre do życia jest przystosowane do ruchu pieszego i rowerowego. Rowerzysta jedzie z prędkością około 15 km/h, człowiek biegnie z prędkością około 12 km/h na godzinę, czyli jadąc rowerem podobnie jak biegnąc jesteśmy w stanie jeszcze zauważać wystawy, ludzi i odbierać wrażenia. Przy prędkościach samochodowych kompletnie nie zauważamy tego, co dzieje się poza jezdnią (chyba że stoimy w korku). Sama obecność samochodów w przestrzeni powoduje, że znikają z niej ludzie. Jeśli miasto ma być przyjazne mieszkańcom, powinno mieć nie więcej niż 7 proc. powierzchni przestrzeni publicznej przeznaczonej na parkingi. Po przekroczeniu tej liczby ludzie czują się źle i niechętnie w takim miejscu przebywają. W przestrzeni publicznej, gdzie jest za dużo samochodów, znikają ludzie. Gdy usuniemy auta, wracają mieszkańcy. To jest powszechne zjawisko, które działa na całym świecie, niezależnie od kultury czy klimatu.

Możemy nie doceniać znaczenia przestrzeni w naszym życiu, ale potrafimy dostrzec, gdy coś w naszym otoczeniu źle działa. W Rzeszowie powstało porozumienie „Razem dla Rzeszowa” skupiające 11 ruchów i stowarzyszeń, którym zależy na poprawie polityki przestrzennej stolicy Podkarpacia. Ludzie nie chcą kolejnego wieżowca w miejsce placu zabaw na Nowym Mieście, czy bloku budowanego pod oknami na ulicy Grabskiego. Ludzie zaczynają dostrzegać, że coś jest źle, ale niekoniecznie potrafią powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby było lepiej. Jak zawsze problemem jest brak w Polsce planowania przestrzennego, i to od szczebla rządowo-ministerialnego po gminny. Na poziomie kraju zaczyna się ogólne planowanie infrastruktury. Na poziomie województw ważne są strategiczne decyzje dotyczące lokalnej kolei, rzek, transportu, aż w końcu mamy poziom gminy, gdzie zapadają decyzje dotyczące osiedli mieszkalnych aż po pojedyncze budynki. Przecież każdy z nas rozumie, że nawet własny ogród trzeba jakoś zaplanować, wyznaczyć ścieżki, zastanowić się, gdzie mają rosnąć, jakie rośliny itp. To niepojęte, jak można ignorować podobną potrzebę w skali miasta czy kraju, i oczekiwać, że przestrzeń sama się jakoś zorganizuje. Same rosną tylko chwasty. By powstało coś dobrego, trzeba sporo wysiłku i nieustannej troski. Dlaczego większość inwestycji, jakie od lat powstają w Polsce, buduje się na tzw. WZ-tki, czyli Warunki Zabudowy? Trzeba mieć świadomość, że Decyzja o Warunkach Zabudowy to proteza wprowadzona w sytuacji utraty ważności przez plany miejscowe. Niestety, jak zwykle okazało się, że nie ma trwalszej rzeczy niż prowizorka. Ta patologia trwa już 25 lat i jej końca nie widać. Brak planowania przestrzennego i chaos budowlany to domena krajów trzeciego świata. Wracając do Rzeszowa – w przypadku takich lokalizacji jak np. Dolina Wisłoka już od dawna powinniśmy mieć szczegółową koncepcję zagospodarowania tych terenów, w oparciu o którą tworzony byłby plan miejscowy i realizowane inwestycje. Procedury planistyczne w Polsce trwają długo, ale nawet najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku. W Rzeszowie po raz pierwszy od lat doczekaliśmy się skutecznych protestów niezadowolonych mieszkańców, którzy sprzeciwiają się chaotycznej zabudowie miasta. W przyszłości może to mieć wpływ na przestrzeń miejską stolicy Podkarpacia? To naturalne zjawisko, że ludzie zaczynają się organizować i artykułować swoje oczekiwania. Widzą, że rzeczywistość ich uwiera, ale w tych protestach brakuje mi jasnego komunikatu – co proponują. Dyskusja dotyczy kontestacji albo blokady – nie widać propozycji rozwiązań. W zasadzie jedyny argument to podnoszenie konieczności tworzenia planów miejscowych, co jest argumentem słusznym, ale absolutnie niewystarczającym, bo jeszcze te plany muszą być dobre, a niestety ich jakość naprawdę mało kto potrafi ocenić. Musimy też mieć świadomość, że aby poprawić otoczenie, w którym żyjemy, konieczne są zmiany prawa na szczeblu całego państwa. Friedrich August von Hayek, jeden z ojców współczesnego liberalizmu, w książce „Konstytucja wolności” poświęcił cały

44

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


rozdział prawu budowlanemu i planowaniu miast, gdzie dokładnie tłumaczył, że miasto jest miejscem nakładania się przeróżnych, często sprzecznych interesów i żaden niekontrolowany żywioł inwestycyjny nie jest możliwy. Cokolwiek byśmy robili na naszej działce, tym działaniem zawsze wpływamy na interesy sąsiada. Po to mamy prawo o planowaniu przestrzennym i prawo budowlane, aby te konflikty w sposób cywilizowany rozwiązywać, dbając jednocześnie o interes publiczny. Co musiałoby się stać, byśmy wszyscy czuli się odpowiedzialni za przestrzeń? Pierwszy krok – ogłosić duży, międzynarodowy konkurs na zagospodarowanie terenów Doliny Wisłoka – najatrakcyjniejszej lokalizacji w mieście, stanowiącej centrum rekreacyjne dla mieszkańców i bardzo pożądane jako miejsce do mieszkania. Uzyskalibyśmy wtedy odpowiedź, jak w całości mogłyby wyglądać te tereny. Byłoby jasno określone, jakie imprezy masowe można urządzać nad Wisłokiem, jak tam dojechać, jaki wpływ na hydrologię będzie miała zabudowa tych terenów itd. Dopiero w oparciu o rozstrzygnięcia z fazy konkursu można by przygotowywać zmiany Studium Uwarunkowań i Plan Miejscowy dla tych terenów. Takie rzeczy już się w Polsce dzieją (Gdynia, Katowice). W tym roku po ulewnych deszczach w czerwcu i lipcu, w Rzeszowie pod wodą znalazły się ulice, które nigdy wcześniej nie były zalewane. Im więcej będziemy betonować, tym większe będą problemy z podtopieniami, ponieważ nie da się wybudować tak wielkiej kanalizacji deszczowej, żeby przejęła całą wodę opadową w mieście, a gdyby nawet dało się całą tę wodę wpuścić do rzeki, to i tak skutkiem będą podtopienia w kolejnych gminach, bo rzeka też ma swoją pojemność. Im bardziej będziemy doprowadzać do „rozlewania się” miasta, zamiast go kompaktować i zagęszczać w śródmieściu, tym więcej będzie problemów z wodą, infrastrukturą i komunikacją. Klimat się zmienia i coraz częściej będziemy mieli ulewne deszcze – trzeba w związku z tym zmienić prawo tak, aby większość deszczówki zostawała na działkach. Można ją retencjonować, wykorzystać do podlewania ogrodów, trawników, mycia garaży itd. Możliwości jest dużo, ale jak zawsze trzeba zrobić jakiś pierwszy krok. Jak mawiają Japończycy – „nie da się wskoczyć na górę Fuji, ale da się na nią wejść małymi kroczkami”. Mam wrażenie, że my w Polsce ciągle mamy problem z przekroczeniem progu drzwi...


Podkarpacka Giełda Domów i Mieszkań powita zwiedzających 12 września Szukasz małego mieszkania lub domu z ogródkiem w Rzeszowie lub jego okolicy? Idealne „M” niełatwo upolować. Już 12-13 września 2020 roku wszystkie oferty znajdziesz w jednym miejscu. W Centrum Wystawienniczo-Kongresowym G2A Arena w podrzeszowskiej Jasionce odbędzie się Podkarpacka Giełda Domów i Mieszkań, a wraz z nią Targi Aranżacji Wnętrz HOME DESIGN oraz Targi Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu GARDEN EXPO. Mnóstwo propozycji, ciekawych warsztatów i specjalne rabaty dla klientów – na wszystkie imprezy jeden bilet, który nabyć można także przez Internet. Wydarzenie jest w pełni zabezpieczone sanitarnie. Obowiązują maseczki. Wszystkim wchodzącym sprawdzona zostanie temperatura.

Fotografia Tadeusz Poźniak Rynek nieruchomości nie śpi. Epidemia wpłynęła na preferencje klientów, ale ceny zakupu nie poszły w dół. – Mieszkanie o niewielkim metrażu, w dobrej lokalizacji wciąż kosztuje ok. 7 tys. zł za mkw. i trudno je znaleźć. Zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym – stwierdza Katarzyna Zawadzka, współwłaścicielka firmy Kąt-Nieruchomości w Rzeszowie. – Owszem, deweloperzy proponują apartamenty już w cenie 4,5–4,8 tys. zł za mkw., ale to cena przy mniej popularnych, dużych metrażach. Myśląc o kawalerce trzeba przygotować się na wydatek rządu 200 tys. zł, chyba że zadowoli nas czwarte piętro bez windy. Na kawalerki popyt jest tak duży, że wystawione przez nas niedawno na sprzedaż 35-metrowe mieszkanie przy ul. Sienkiewicza sprzedało się w tydzień. Jak dodaje Katarzyna Zawadzka, niepokój wywołany kryzysem gospodarczym spowodował, że niektórzy klienci rezygnowali z umów zawartych z deweloperami, wycofywali zaliczki, a deweloper te mieszkania sprzedał następnie o 20–30 tys. zł drożej. To dlatego, że ceny nieruchomości przed zastojem gospodarczym systematycznie rosły i nie da się kupić już mieszkania w takiej cenie jak rok temu.

46

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

- I nie sądzę, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. Musiałby nastąpić drugi „lockdown”, a tego się nie spodziewam. Rząd nie zdecyduje się na ponowne zamrożenie gospodarki. Nie zanosi się także na zmiany stosunku podaży do popytu. Kiedy nastała gospodarcza niepewność, deweloperzy po prostu spowolnili inwestycje, z rozpoczęciem niektórych wstrzymali się, co powoduje, że na rynku nie ma więcej mieszkań niż chętnych – wyjaśnia Jaromir Rajzer, prezes agencji Certus Nieruchomości w Rzeszowie. – Owszem, pewna trudność pojawiła się po stronie kupujących. Dziś trzeba mieć 20 proc. wkładu własnego, a kiedyś wystarczyło 10 proc. w gotówce, by wziąć kredyt na mieszkanie. Są też pewne branże i zawody, które banki oceniają jako ryzykowne i ich reprezentantom odmawiają kredytu. Wspomniane zmniejszenie liczby inwestycji spowodowało jednak, że na rynku na idealne mieszkanie trzeba „polować”, podobnie jak na dom. Okres izolacji społecznej spowodował, że wiele osób zamarzyło o własnym ogródku. I zamiast o dużym apartamencie marzy o domu. – Widoczny jest wzrost zainteresowania takim zakupem, mimo, że to spory wydatek.



BUDOWNICTWO Za dom w zabudowie bliźniaczej w Rzeszowie, w stanie deweloperskim, trzeba zapłacić 450–600 tys. zł. Na wysoką cenę wpływa koszt zakupu działki. Ar w Rzeszowie kosztuje już 40 tys. zł, w Krasnem nawet 30 tys. zł – dodaje Katarzyna Zawadzka. – Trudniejsze czasy przyszły jedynie dla rynku wynajmu, jednak sytuacja jest dynamiczna. Zależy od powrotu studentów na uczelnie i pracowników z Ukrainy. iełatwe poszukiwanie nieruchomości ułatwi odwiedzenie Podkarpackiej Giełdy Domów i Mieszkań, która w sobotę i niedzielę, 12-13 września 2020 roku, odbędzie się w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym G2A Arena w Jasionce koło Rzeszowa. Na stoiskach deweloperów i biur nieruchomości będzie można zdobyć informacje na temat prowadzonych i planowanych inwestycji, rozeznać w cenach i możliwościach kredytowania zakupu nieruchomości. Setki ofert z rynku pierwotnego i wtórnego będzie można sprawdzić jednego dnia, w jednym miejscu. Oferta dotycząca nieruchomości prezentowana będzie w holu G2A Arena, stamtąd goście mogą przejść do głównej hali wystawienniczej, by zwiedzić Targi Aranżacji Wnętrz HOME DESIGN oraz Targi Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu GARDEN EXPO. Tam warto szukać inspiracji, jak urządzić dom, mieszkanie, jak zaprojektować ogród. Imprezie towarzyszą warsztaty, szkolenia, konferencje, prezentacje i oferty specjalne wystawców. W sobotę Kon-

N

gres Nowoczesnego Budownictwa zgromadzi inżynierów i architektów, którzy zajmą się nowoczesnymi rozwiązaniami w projektowaniu i zarządzania inwestycjami. sobotę i niedzielę centrum G2A Arena będzie czynne dla zwiedzających w godz. 10–17. Cena biletu (15 zł) obejmuje wejście na Targi Home Design, Targi Garden Expo, konferencje towarzyszące oraz Podkarpacką Giełdę Domów i Mieszkań. Dzieci do lat 12 wchodzą za darmo. Bilety można zakupić przez Internet, m.in. poprzez stronę MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie. Wydarzenie jest w pełni zabezpieczone sanitarnie przeciwko SARS-CoV-2. Na targach wdrożono rozwiązania zgodne z wytycznymi Polskiej Izby Przemysłu Targowego i zaleceniami polskiego rządu: na terenie całego obiektu zainstalowana zostanie odpowiednia ilość urządzeń do dezynfekcji rąk i tablice informacyjne; zaplanowano większą częstotliwość i intensywności czyszczenia i dezynfekowania obszarów o dużym natężeniu ruchu oraz często używanych powierzchni; zastosowano zbliżeniowe kontrole dostępu, elektroniczne bilety wstępu i płatności elektroniczne; zapewniony będzie dopływ świeżego powietrza i rękawiczki jednorazowe. Przed wejściem na teren G2A Arena, każdemu z uczestników będzie mierzona temperatura ciała. Obowiązuje nakaz noszenia masek zakrywających usta i nos.

W

Organizatorami są: MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Sagier, Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena. Więcej informacji na stronie: www.targirzeszowskie.pl, pod numerami telefonów: 17 850 75 99, +48 515 897 364, +48 511 473 608. Zapytanie można również wysłać na adres: biuro@targirzeszowskie.pl



NOWOCZESNE budownictwo problemy będą pojawiały się na miejscu budowy. Dzięki temu jesteśmy w stanie prototypować najbardziej optymalną wersję budynku. Nie tylko pod względem estetycznym, ale i funkcjonalnym – energooszczędną, spełniającą wszelkie warunki techniczne. Technologia BIM pozwoli również na modelowanie generatywne, czyli proceduralne. Będziemy mogli wpisać odpowiednie parametry, warunki techniczne i budynek będzie prototypowany pod względem tych parametrów – tłumaczy Michał Zając, BIM Implementation Manager w firmie Graitec, obecnej w 11 krajach, która 12 września br. współorganizuje Kongres Nowoczesnego Budownictwa. ając projekt przygotowany w technologii BIM, inwestor i wykonawca unika dodatkowych kosztów, jakie pojawiają się na etapie budowy, w której nie przewidziano wszystkich kolizji. Znając je wcześniej, nie zamówi nieodpowiednich elementów czy urządzeń, nie narazi się na wielotysięczne kary, nie będzie zmuszony do przebudowy już wykonanego etapu. Technologia BIM znajduje zastosowanie w konstrukcjach, projektach instalacji, kosztorysowaniu, zarządzaniu budynkiem. Obejmuje dziesiątki narzędzi, które umożliwiają kompleksowe podejście do każdej inwestycji, idealnie dopasowując ją do warunków urbanistycznych, obowiązującego prawa, efektywności energetycznej oraz pozwalają zautomatyzować kontrolę nad użytkowanym już obiektem. – Na rynku polskim projektanci od lat wykorzystują wybrane narzędzia BIM, jak oprogramowanie Revit, Advance Design czy Opentree, ale niewiele firm zaimplementowało zasady, które ta technologia ze sobą niesie. Przykładem jest używanie narzędzi, które będą wspierać elektroniczne zarządzanie dokumentacją, czy przestrzeganie określonego nazewnictwa. W wykorzystaniu BIM robimy w Polsce dopiero pierwsze kroki. Trzeba zmiany myślenia, zmiany postrzegania ilości pracy, jaka wiąże się z projektowaniem w BIM. Bardzo często niesie ona za sobą duże obciążenie czasowe i pomimo niewątpliwych korzyści dla inwestora nakłania się projektantów, by realizacje zgodne z BIM były wyceniane jak dotychczas, co wynika z braku świadomości rynku – zwraca uwagę Michał Zając. BIM to technologia przyszłości i świadczy o tym lista wysoko rozwiniętych krajów, które wykorzystują ją dziś w sposób najbardziej zaawansowany: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, kraje skandynawskie, Singapur, Korea, Japonia. – W wielu krajach europejskich wprowadza się standaryzacje BIM. Najbardziej popularnym zespołem norm są normy brytyjskie. Na dokumentach rynku brytyjskiego bazują wprowadzone w 2019 roku normy międzynarodowe ISO19650. Do norm ISO będą tworzone załączniki krajowe. Załącznik polski już jest opracowany – dodaje ekspert firmy Graitec, która certyfikuje firmy na ryku brytyjskim wspólnie z organizacją BRE. W Polsce szkoli firmy, które zdecydują się na standaryzację ISO19650. eweloperzy i inwestorzy wytyczają standardy. Od projektantów mogą żądać nie tylko modelu 3D, ale przewidzenia wszelkich kolizji na etapie budowy czy możliwości zarządzania budynkiem w przyszłości. Dlatego to właśnie technologia BIM będzie tematem Kongresu Nowoczesnego Budownictwa. – W ramach Kongresu zrealizujemy również wstępne szkolenie BIM. Można się na nie zarejestrować i otrzymać darmowy certyfikat uczestnictwa, który uprawnia do zniżek na oprogramowane, szkolenia i certyfikacje. Szkolenie pozwala dobrze zorientować się w problematyce BIM i zdecydować o dalszych krokach – dodaje Michał Zając z firmy Graitec.

M Michał Zając.

Szkolenie BIM

z bezpłatnym certyfikatem dla projektantów, deweloperów i wykonawców Technologia BIM staje się światowym standardem w budownictwie. Pozwala generować i wykorzystywać dane o budowli na etapie jej projektu, realizacji i eksploatowania. Daje oszczędności i coraz częściej decyduje o konkurencyjności firmy. Rośnie liczba krajów, w których certyfikacja BIM jest warunkiem uczestnictwa w przetargu publicznym. W Polsce technologia raczkuje, a projektanci, inwestorzy i wykonawcy wciąż nie wykorzystują jej możliwości. Dlatego warto skorzystać z bezpłatnego szkolenia, które 12 września podczas Kongresu Nowoczesnego Budownictwa w G2A Arena w Jasionce k. Rzeszowa poprowadzi firma Graitec – twórca oprogramowania BIM oraz trzeci największy partner Autodesk na świecie. BIM jest technologią, która łączy wykorzystanie narzędzi IT dla projektantów, wykonawców i inwestorów oraz rozwiązania standaryzacyjne. Te standardy zmuszają projektanta do wykorzystania określonych narzędzi oraz metod pracy i nazewnictwa, które pozwalają inwestorowi osiągnąć określone cele. Inwestor, chcąc uzyskać projekt i prowadzić inwestycję zgodnie z procedurami BIM, musi określić, jaki ma być cel modelu BIM-owego przygotowywanego przez projektanta. – Chodzi o stworzenie prototypu budynku już na etapie projektowym, aby jeszcze przed jego budową przewidzieć wszystkie warunki, jakie wynikają z jego lokalizacji i kontekstu całej inwestycji. Inwestor i wykonawca dużo wcześniej dowiadują się, jakie

50

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

D

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak





Z Marcinem Bukałą, historykiem Instytutu Pamięci Narodowej Oddziału w Rzeszowie...

40 lat temu

„Solidarność”

Polaków

połączyła


...rozmawia Alina Bosak

Fotografie Tadeusz PoĹşniak


Marcin Bukała Ur. 1983 r., historyk, dr, pracownik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Rzeszowie. Zajmuje się kryzysami społecznymi, opozycją w PRL oraz polskim ruchem ludowym. Współautor albumu: „Wincenty Witos 1874–1945” (2010), autor książki „Polskie Stronnictwo Ludowe w województwie rzeszowskim 1945–1947. Geneza i działalność” (2015), współredaktor książek o dekadzie lat 70. XX w. „PRL na pochylni (1975–1980)” (Rzeszów 2017), „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. PRL w latach 1970–1975” (Rzeszów–Warszawa 2019), autor licznych artykułów o wydarzeniach 1956 r. i „Solidarności”.

40 lat temu, 17 września, w Gdańsku przedstawiciele robotników z całej Polski utworzyli ogólnopolski Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Wcześniej, po tygodniach strajków w Stoczni Gdańskiej i innych zakładach pracy, podpisano z rządem porozumienia sierpniowe, które na założenie tego związku pozwoliły. Czy dystans czasowy pozwala lepiej zrozumieć i ocenić to, co wydarzyło się w Polsce latem 1980 roku? I tak, i nie. Z jednej strony mamy dostęp do coraz to nowych dokumentów, historycy wciąż prowadzą kwerendy w archiwach, trwają badania nad najnowszą historią Polski i historią „Solidarności”, więc wciąż docierają do nas nowe informacje. Niestety, odchodzą świadkowie historii. 40 lat to długi czas. Sześć lat temu zmarł Antoni Kopaczewski, pierwszy szef „Solidarności” w regionie rzeszowskim, a w ubiegłym roku Stanisław Krupka, szef Regionu Ziemia Sandomierska w dawnym województwie tarnobrzeskim. Mogą „wypłynąć” jakieś dokumenty? Pojawić się niespodzianki, jak słynne papiery na Wałęsę u wdowy po generale Kiszczaku, może niezwiązane bezpośrednio z rokiem 1980, ale z głównymi bohaterami tamtych wydarzeń? czywiście. Nie jest tajemnicą, że w 1989 i początku 1990 roku zaginęła część tajnych dokumentów. Być może funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, podobnie jak gen. Kiszczak, ukryli je, traktując jak polisę bezpieczeństwa na przyszłość. Jednak w innym miejscu upatruję szanse na uzupełnianie informacji o Sierpniu’80. Myślę o notatkach, dziennikach, wspomnieniach uczestników tamtych wydarzeń. Można mieć nadzieję, że nowe dokumenty w postaci zbiorów prywatnych, fotografii, zostaną odnalezione i udostępnione badaczom i społeczeństwu. Nie sądzę, by „wywróciły” one obraz „Solidarności” lub bardzo go zmieniły. Raczej uzupełnią go o nowe szczegóły. Czy można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od podwyżek cen mięsa i wędlin?

O

Byłoby to pewne uproszczenie, chociaż jest w tym dużo prawdy. Podwyżka cen, która nastąpiła na początku lipca 1980 roku, była momentem zapalnym. Spowodowała, że po raz pierwszy od dłuższego czasu robotnicy zaprotestowali na taką skalę. Droga do „Solidarności” zaczęła się jednak o wiele wcześniej, nie od podwyżek cen artykułów mięsnych, ale od pragnienia wolności. Od 1944 roku na ziemiach polskich zaczął funkcjonować zupełnie obcy system komunistyczny, ale „gen wolności” w narodzie jednak przetrwał. Zdarzały się momenty, kiedy się budził i Polacy wyrażali swoje niezadowolenie i próbowali coś zmienić na lepsze. Tak było w 1956 roku – najpierw Czerwiec w Poznaniu, a potem polski Październik. Protestowano w latach: 1968, 1970 i 1976. W niektórych z tych protestów pojawiały się wątki niepodległościowe. Od zawsze jako naród dążyliśmy do samostanowienia. Druga połowa lat 70. była też specyficzna. Za czasów Edwarda Gierka nastąpiło pewne otwarcie PRL na świat. Więcej osób zaczęło wyjeżdżać na Zachód i przekonywało się, że w Polsce nie jest tak kolorowo, jak przekonywała we wszystkich mediach partia. W tych latach Polska przyjęła na siebie pewne zobowiązania międzynarodowe, dotyczące ochrony praw człowieka. Po wydarzeniach z czerwca 1976 roku zaczęła się w Polsce tworzyć zorganizowana opozycja antysystemowa. Przybierała różne formy. Powstał m.in. Komitet Obrony Robotników, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. By pomagać robotnikom represjonowanym za udział w strajkach. Opozycjoniści pokazywali też, że możliwe jest zorganizowanie się wokół jakiejś większej idei. W tym przypadku – obrony praw człowieka i obywatela. W połowie lat 70. organizowali się nie tylko robotnicy i inteligencja, ale również środowiska chłopskie. Działo się to w wielu miejscach w kraju. Przykładowo, w Łowisku, w okolicach Rzeszowa, powstał Komitet Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej. Założyli go mieszkańcy Łowiska, by bronił ludzi przed decyzjami władz, które część rolników pozbawiały ziemi na potrzeby inwestycji państwowych. W regionach: rzeszowskim, przemyskim, tarnobrzeskim i krośnieńskim, za sprawą bp. Ignacego Tokarczuka, społeczeństwo organizowało się również wokół inicjatyw kościelnych i nielegalnego budownictwa sakralnego. Za czasów bp. Tokarczuka w diecezji przemyskiej wybudowano prawie 400 kościołów, mimo że władze nie dawały pozwoleń i utrudniały budowę. Wymagało to zorganizowania i dużego zaangażowania w małych miejscowościach, bo tam głównie te kościoły powstawały. Niezależne inicjatywy, uznawane przez

56

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


VIP tylko pyta władze za nielegalne, wiązały się z różnymi rodzaju represjami. Dlatego np. w Przemyślu w 1979 roku powstał Przemyski Komitet Samoobrony Ludzi Wierzących. Kiedy to wszystko podsumujemy, przekonamy się, że w drugiej połowie lat 70. zaczęły tworzyć się niezależne inicjatywy społeczne, które przybierały różne formy i dawały nadzieję, że w kraju może się coś zmienić. Kiedy dodamy do tego sytuację międzynarodową, wybór Polaka na papieża i jego pielgrzymkę do Ojczyzny w czerwcu 1979 roku… I słynne słowa, które padły wtedy na placu Zwycięstwa w Warszawie: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”... ... widać, że grunt był gotowy. To dzięki temu mogła powstać „Solidarność”. Podwyżki żywności, które w lipcu 1980 roku stały się punktem zapalnym, także były efektem procesu – upadającej gospodarki, za co odpowiedzialność ponosiła PZPR. To bardzo istotne. W Polsce nastąpił głęboki kryzys gospodarczy. Brakowało podstawowych produktów. Na przełomie lipca i sierpnia 1980 roku w komitetach wojewódzkich PZPR, m.in. w: Rzeszowie, Przemyślu, Krośnie, Tarnobrzegu, robiono analizy zaopatrzenia rynku. Działacze partyjni doszli do zatrważających wniosków. W Rzeszowie brakowało bułek, masła, śmietany, kefiru, cukru. W Leżajsku skarżono się, VIP tylkodo pyta że z powodu oszczędzania cukru nie produkuje się oranżady. Informowano, że przywiezione sklepu masło ludzie wykupują w pół godziny. To było dla ludzi bardzo uciążliwe i miało wpływ na skalę protestów latem 1980 roku. Symbolem jest dziś Stocznia Gdańska, bo to tam w sierpniu podpisano 21 postulatów, ale już od lipca strajkował cały kraj. Wśród pierwszych były zakłady z Podkarpacia – WSK PZL Mielec, Przedsiębiorstwo Transbud w Tarnobrzegu. Zakład w Mielcu był rzeczywiście jednym z pierwszych, które zastrajkowały po wprowadzeniu podwyżki 1 lipca. Strajk trwał tam aż pięć dni. Władze partyjne były całkowicie zaskoczone protestem. Podwyżki celowo wprowadzono z początkiem wakacji, licząc, że ludzie będą odpoczywać i mniej zwracać uwagę na wydarzenia w kraju. Tymczasem tylko na Podkarpaciu zastrajkowało co najmniej 11 zakładów pracy. Oprócz WSK PZL Mielec, także Spółdzielnia Transportu Miejskiego w Mielcu, sanocka Fabryka Autobusów Autosan i aż osiem zakładów w ówczesnym województwie tarnobrzeskim, w tym: Huta Stalowa Wola, Fabryka Domów w Stalowej Woli, stalowowolski oddział Wojewódzkiej Spółdzielni Transportu Wiejskiego, Siarkopol w Tarnobrzegu, Zakłady Mięsne w Nisku i Zakłady Metalowe Nimet w Nisku, WSK PZL Gorzyce i Miejska Komunikacja Samochodowa w Sandomierzu. Władze partyjne przyjęły taką metodę, aby zawierać ugodę z każdym zakładem z osobna i godzić się na postulaty strajkujących. Strajki udało się wygasić, ale tylko chwilowo.

K

Edward Gierek udał się na Krym na wakacje. iedy w sierpniu nastąpiła druga fala strajków, musiał wracać w trybie alarmowym. Kluczową rolę odgrywała Stocznia Gdańska, która stanęła wtedy pierwsza, a stamtąd protest rozlał się na cały kraj. W ostatniej dekadzie sierpnia w samym województwie rzeszowskim strajkowało co najmniej 37 zakładów pracy. Wśród nich: WSK, Zelmer, Instal, PKS, MPK, Polskie Zakłady Optyczne, Transbud. Strajkowano także w mniejszych miejscowościach – w Zakładach Ceramiki Budowlanej w Kupnie i Hadykówce, w Polamie w Pogwizdowie Nowym, w Fabryce Mebli i Wytwórni Filtrów w Sędziszowie Młp., w Zakładach Magnezytowych w Ropczycach, w Fabryce Śrub w Łańcucie, w Fabryce Maszyn w Leżajsku. Po porozumieniach sierpniowych podpisanych w Gdańsku robotnicy uznali, i słusznie, że obowiązują one w całej Polsce i że wszędzie można zakładać niezależny związek zawodowy, który 17 września przybrał nazwę „Solidarność”. Władze jednak czyniły robotnikom utrudnienia. Mówiono, że tam, gdzie nie było strajków, nie ma potrzeby tworzenia związków zawodowych. Z tego powodu WSK PZL Mielec ponownie zastrajkował na początku września 1980 roku. Do takiej sytuacji doszło jeszcze w kilku podkarpackich fabrykach. Porozumienia sierpniowe obejmują porozumienia zawarte w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu. Nie wszyscy wiedzą, że w postulatach robotników pojawiło się nazwisko więźnia politycznego z Podkarpacia, obok kilku innych, których zwolnienia żądali strajkujący. Chodzi o Jana Kozłowskiego, pochodzącego z Chwałowic w gminie Rudnik n. Sanem. Był działaczem chłopskim, współpracownikiem KOR, współzałożycielem Tymczasowego Komitetu Niezależnego ZZ Rolników i kolporterem podziemnej prasy. Został skazany w lutym 1980 roku na dwa lata więzienia w sfingowanym procesie za rzekome pobicie sąsiada. Był uwięziony jednak z powodów politycznych. Jego córka Jolanta Róża Kozłowska jest obecnie ambasadorem Polski w Austrii. Czy władza coś przespała? Na początku strajku w Gdańsku był moment, kiedy wydawało się, że bunt udało się wygasić. Jak to się właściwie stało, że sytuacja wymknęła się spod jej kontroli? Jak to możliwe, że przy wszystkich narzędziach, jakie posiadała – milicja, służby, wojsko, media – jednak uległa. Mogła wyłączyć telefony, hamować przepływ informacji. Tymczasem strajk w WSK Rzeszów wybuchł w tym samym dniu co w Stoczni Gdańskiej, 14 sierpnia. Mimo że nie było Internetu, telefony działały, a ludzie podróżowali. W PRL-u źródłem informacji byli także kolejarze. Cały czas nadawało Radio Wolna Europa. Prawdziwe informacje mogły krążyć po Polsce. Strajki nie były jednak wcześniej zaplanowane i skoordynowane? Nie. Wybuchały spontanicznie. Wszyscy mieli jeden wspólny cel – wywalczyć podwyżki płac, aby poprawić byt. Jeden przykład porywał kolejne. Rzeczywiście, w Stoczni Gdańskiej była groźba przerwania strajku. Władze wynegocjowały porozumienie, a Lech Wałęsa ogłosił koniec strajku, ale pod wypływem innych liderów, m.in. Anny Walentynowicz, rozchodzących się robotników zatrzymano argumentem, że nie mogą zostawić samym sobie kolegów z kilkunastu innych zakładów, które za przykładem stoczniowców również zastrajkowały. Postanowiono powołać komisję złożoną z przedstawicieli wszystkich strajkujących i razem negocjować z władzami krajowymi. Największą siłę miała załoga stoczni – prawie 20 tysięcy pracowników. Świadkowie wspominają, że strajki w 1980 roku mobilizowały wszystkie warstwy społeczne – także lekarzy, nauczycieli, rolników. Tak rzeczywiście było. Strajkowali m.in. pracownicy służby zdrowia, szpitali, ale także robotnicy w prowincjonalnych pegeerach. Już miesiąc później okazało się, że „Solidarność” nie była związkiem zawodowym wyłącznie robotników. Jej powstanie zmobilizowało do działania inne grupy zawodowe. Nawet w milicji podjęto próbę utworzenia „Solidarności”. Były to czasy, kiedy mimo kryzysu, 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

57


VIP tylko pyta zagrożenia i możliwości użycia przemocy przez władzę, ludzie się zjednoczyli. „Solidarność” stała się ruchem masowym, jakiego w skali Polski nigdy wcześniej ani później nie było. Szacuje się, że do związku zapisało się 10 mln ludzi. W granicach obecnego województwa podkarpackiego – 462 tys. osób, a więc około 80 proc. wszystkich zatrudnionych. A ile osób należało w Polsce do partii? W szczytowym momencie, czyli w latach 70., ok. 3 mln ludzi, a przez cały okres jej funkcjonowania, od 1948 do 1990 roku, przewinęło się przez nią 4,5 mln osób – o ponad połowę mniej niż w jednym roku w „Solidarności”. To pokazuje siłę związku. Niektórzy mówią o „Solidarności” jako o wielkim zrywie lub powstaniu narodowym bez użycia przemocy. Antoni Kopaczewski, lider „Solidarności” w rzeszowskiej WSK, pierwszy przewodniczący Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, wspominał, jak stanął na czele strajku: „Zobaczyłem tych ludzi, wyczułem, że potrzebują, by ktoś ich wsparł słowem. Więc przemówiłem, zostałem zauważony, to był przypadek”. Nie on jeden mówi o przypadkowych przywódcach związku. Lech Wałęsa też był poniekąd przypadkowy. Jak to wyglądało na Podkarpaciu? Jak rodzili się przywódcy w regionie? Jakiś element przypadku w tym, kto reprezentował strajkujących, pewnie był. Umiejętność porywania tłumu i mówienia miały znaczenie, ale na pewno nie gwarantowały późniejszego przywództwa. To, że ktoś stanął na czele tworzących się struktur „Solidarności”, nie znaczyło, że utrzyma te funkcje. Wiosną 1981 roku we wszystkich regionach w Polsce odbyły się wybory. Miały charakter demokratyczny. Ludzie wybierali przedstawicieli w zakładach, ci brali udział w wojewódzkim zebraniu delegatów, gdzie głosowano, kto wejdzie do zarządu. Na pewno liderami „Solidarności” byli ludzie młodzi – pokolenie 30-latków. Spójrzmy na cztery najważniejsze miasta Podkarpacia – w Rzeszowie na czele staje 39-letni Antoni Kopaczewski, wzorowy pracownik WSK. Jeszcze w lipcu 1980 roku partyjna gazeta „Nowiny” pisała, że jest wyróżniającym się pracownikiem, racjonalizatorem produkcji. Czesław Kijanka, który stanął na czele „Solidarności” w Przemyślu, miał 36 lat. Zygmunt Zawojski w Krośnie – 37 lat, a w województwie tarnobrzeskim związkowi przewodził zaledwie 27-letni Stanisław Krupka. Myślę, że istotną rolę odgrywała tu ich wiarygodność w środowisku robotniczym, z którego się wywodzili, determinacja oraz odwaga. Ci ludzie mieli za sobą wielotysięczny ruch zawodowy i siadali do rozmów z wojewodami, doświadczonymi i starszymi od nich politykami i partyjnymi działaczami, i negocjowali. Musieli uczyć się funkcjonowania w nowej dla nich sytuacji, otaczać się doradcami. Czy władze nie mogły siłowo zakończyć strajków sierpniowych w 1980 roku, analogicznie jak np. w czerwcu 1956 roku i w grudniu 1970 roku? W połowie sierpnia 1980 roku w MSW powołano sztab kierujący specjalną operacją „Lato ‘80”. Przy komendach wojewódzkich Milicji Obywatelskiej powstały jego lokalne odpowiedniki, składające się z milicjantów i funkcjonariuszy SB, które miały prowadzić rozpoznanie, zbierać informacje na temat nastrojów społecznych, planów następnych strajków i być w gotowości, gdyby podjęto decyzję o pacyfikacji strajków. Wszystkim funkcjonariuszom odwołano urlopy. Skala protestów była zbyt duża, by zakończyć je przy użyciu siły. W kraju strajkowało ponad 700 tysięcy osób, w prawie siedmiuset zakładach zlokalizowanych w 34 województwach. Musiano przystąpić do rozmów. Kiedy porozumienia zostały zawarte, obie strony miały poczucie, że osiągnęły sukces. Robotnicy – ponieważ mogli zarejestrować niezależne samorządne związki zawodowe, a partia liczyła, że zakłady i fabryki wrócą do normalnej produkcji. Władze partyjne traktowały porozumienia sierpniowe jako taktyczne ustępstwo, z którego w przyszłości trzeba będzie jakoś wybrnąć i wrócić do sytuacji sprzed sierpnia. I tak uczyniono, wprowadzając stan wojenny i delegalizując „Solidarność”. „Solidarność” była ruchem masowym. Mimo to różnice w poglądach nie dochodziły wtedy tak mocno do głosu? Panowała zadziwiająca jedność. czywiście, dyskusje wewnątrz „Solidarności” były, różnice zdań również. Ale nie przekreślały możliwości dalszej współpracy. To także fenomen, że tak ogromny ruch społeczny i zawodowy mógł skupić w sobie socjalistów, chadeków, piłsudczyków, ludowców, katolików i ateistów. Nikomu to nie przeszkadzało. Były większe cele niż różnice poglądów – poprawa sytuacji w państwie, poprawa warunków życia i uzyskanie pewnych obszarów wolności. Ponieważ był to ruch masowy, który objął bardzo wiele środowisk, obciążony był również zaszłościami. Działacze przemyscy rywalizowali z jarosławskimi, „Solidarność” z Jasła nie podporządkowała się zarządowi w Krośnie, tylko przyłączyła się do Małopolski. W województwie tarnobrzeskim siedzibę regionalną utworzono nie w Tarnobrzegu, ale w Stalowej Woli, gdzie funkcjonował najprężniejszy w regionie zakład – Huta Stalowa Wola. Sama Stalowa Wola słynęła już wcześniej z działalności opozycyjnej za sprawą księdza Edwarda Frankowskiego, późniejszego biskupa. Lokalne konflikty pomiędzy działaczami ze Stalowej Woli, Tarnobrzega i okolic trwały niemal do listopada 1981 roku. Ale kiedy spojrzeć na 21 postulatów, to zakres żądań był szeroki. Od wolnych sobót po wolność słowa. Można zażartować, że jedynie usunięcia przewodniej roli partii nie żądano. Tak. Były tam i podwyżki płac, i obniżenie wieku emerytalnego dla kobiet do 50 lat. Dziś brzmi to jak fantazja. Rzeczywiście, niektóre postulaty można uznać za wygórowane i niemożliwe do spełnienia. Co do wolności słowa, warto dodać, że „Solidarność” literalnie wykorzystywała wszystko, co zawarto w porozumieniach. Przełamała monopol władz partyjnych na przepływ informacji. Niemal zaraz po utworzeniu struktur „Solidarności” zaczęły powstawać gazety związkowe. W zakładach pracy, w poszczególnych regionach. W Krośnie zaczęto drukować „Podkarpacie”, w Rzeszowie „Wieś Rzeszowską”, „Solidarność Rzeszowską” i wiele innych. Tygodniki, miesięczniki. Pojawiały się w nich nie tylko informacje związkowe, ale artykuły dotyczące różnych kwestii, np. Katynia, rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, odzyskania niepodległości 11 listopada, wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Teksty pisane w duchu niepodległościowym. To zmieniało świadomość Polaków.

O

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


VIP tylko pyta Oprócz historycznych porozumień w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu-Zdroju w 1980 r., wspomnieć trzeba o porozumieniach, które w lutym 1981 roku zakończyły strajki chłopskie w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie. Rolnicy zbuntowali się pod koniec 1980 roku, a jednym z zapalników protestu była sprawa modnego także dziś kurortu – Arłamowa. Chciano wywłaszczyć ich z działek pod rozbudowę ośrodka wypoczynkowego, z którego władza korzystała, łącząc relaks z polowaniami. Po sierpniu nie bano się prowokowania ludzi? Sprawa powiększania obszaru ośrodków wypoczynkowych Rady Ministrów w Arłamowie i Mucznem kosztem rolników ciągnęła się już od lat. Władze nie wykazywały woli zakończenia konfliktu z miejscową ludnością. Może ignorowano nastroje społeczne? Na prowincji władza zawsze może pozwolić sobie na więcej. Problem z genezą strajków w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie był jednak o wiele głębszy. W 1980 r. Polska była krajem w głównej mierze rolniczym. Poza chłopami, ziemię uprawiali także robotnicy mieszkający na wsi. Chłoporobotnik to powszechny zawód w PRL-u. Rządzący odmówili rolnikom indywidualnym prawa do zarejestrowania własnego, niezależnego związku zawodowego. Strajkującym chłopom w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie chodziło właśnie o jego legalizację. Ponadto, domagali się zabezpieczenia prawa własności ziemi, równego traktowania z przedstawicielami innych grup zawodowych oraz załatwienia lokalnych problemów. Strajk rozpoczął się tam, gdzie lokalnych konfliktów było najwięcej – w Ustrzykach Dolnych. Dzięki „Solidarności” Regionu Rzeszowskiego, poparciu Komisji Krajowej i samego przewodniczącego Lecha Wałęsy, stał się strajkiem ogólnopolskim. Trwał bardzo długo, od końca grudnia 1980 roku aż do 19 i 20 lutego 1981 roku.

B

Lech Wałęsa przyjechał wtedy, by wesprzeć strajkujących. ył dwa razy. Zresztą nie tylko on. Do strajkujących w Rzeszowie rolników przyjechał też biskup pomocniczy diecezji przemyskiej Tadeusz Błaszkiewicz. Ponadto wiele osób gromadziło się przed budynkiem byłej Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych w Rzeszowie, który okupowali strajkujący. Dzięki ogromnej determinacji mieszkańców wsi, uczestnikom strajku chłopskiego udało się 19 lutego wynegocjować porozumienie w Rzeszowie, a 20 lutego w Ustrzykach Dolnych. Rolnicy wywalczyli nienaruszalność prawa własności ziemi, do tej pory podważanego przez władze, traktowanie rolnictwa indywidualnego na równi z rolnictwem państwowym i spółdzielczym, swobodny dostęp do praktyk religijnych podczas wypoczynku dzieci na koloniach czy odbywających służbę wojskową, oraz rozbudowę sieci szkół i przedszkoli na terenach wiejskich. Porozumienia w Rzeszowie i Ustrzykach Dolnych utorowały drogę do rejestracji w przyszłości niezależnego związku zawodowego rolników. Były więc niezwykle ważnym wydarzeniem o skali ogólnopolskiej. Wracając do porozumień z sierpnia, władza szła na ustępstwo, bo liczyła, że i tak zniszczy związek. W listopadzie 1980 r. I sekretarz KW PZPR w Katowicach, Andrzej Żabiński, instruował działaczy partyjnych, jak rozbijać „Solidarność”. Mówił, że trzeba dać władzę „Solidarności”, bo on nie zna nikogo, kogo by władza nie skorumpowała. Jak intensywne były działania służb wobec związku? Odbywały się posiedzenia biura politycznego, najwyższych gremiów w kraju, pojawiały się głosy, że MSWma pełną kontrolę nad „Solidarnością” i że „Solidarnością” da się od wewnątrz sterować. To była wersja optymistyczna dla władz. Jak się później okazało, niemożliwa do realizacji. Oczywiście SB wprowadziła między związkowców swoich agentów, prowadziła sprawy operacyjne przeciwko liderom i organizacjom związkowym. W województwie rzeszowskim był pomysł, by wywierać presję na „Solidarność” poprzez wchodzenie w jej struktury działaczy partyjnych. Do związku zapisało się wielu członków PZPR. Według danych ogólnopolskich z listopada 1980 roku, prawie 16 proc. członków „Solidarności” należało wcześniej do PZPR lub miało status kandydatów do partii. Jednak osoby te nie były w stanie kierować związkiem. Wielu zresztą składało legitymacje partyjne, zmniejszając liczebność PZPR. „Solidarność” wobec tych wszystkich metod, które wobec niej zastosowano, nie dała sobą sterować. Było to jedną z przyczyn wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. Wtedy zawieszono działalność „Solidarności”, a formalnie zdelegalizowano ją w październiku 1982 roku. W 1989 roku można było zarejestrować „Solidarność” po raz drugi. Dziś wiele osób twierdzi, że ta druga już nie była tą z 1980 roku… Jedni mówią o kontynuacji, inni się odcinają. Kto ma rację? ie można na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Oczywiście, „Solidarność”, która została zalegalizowana w 1989 roku, po obradach Okrągłego Stołu, nigdy już nie była takim ruchem masowym, jak w 1980 roku. Nie miała nawet jednej czwartej liczebności z 1980 r. Część liderów pozostała ta sama. Nastąpiła jednocześnie pewna wymiana pokoleniowa wśród działaczy. Pojawiły się nowe osoby, wywodzące się m.in. z NZS. Wielu działaczy uważa, że „Solidarność” zachowała ciągłość i wciąż odwołuje się do tych samych idei. Na pewno jej radykalizm po 1989 roku zmniejszył się, ale też rzeczywistość w 1989 roku była już inna niż w 1980 roku. Tzw. pierwsza „Solidarność” była tworzona od zera, bez doświadczenia, bez krzywd stanu wojennego. Stała w wyraźnej opozycji wobec rządzących. W 1989 roku wszystko wyglądało inaczej. 4 czerwca odbyły się wybory, solidarnościowcy weszli do rządu, który współtworzyli z PZPR, mieli swojego premiera Tadeusza Mazowieckiego. Trzeba podkreślić, że bez „Solidarności” 1980 roku nie byłoby tych wyborów i zmiany ustroju. Jej fenomen oddziaływał na całą Europę Środkowo-Wschodnią. Za przykładem Polski potoczyły się zmiany w innych krajach. Zachód dziś podkreśla moment zburzenia muru berlińskiego, ale zmiana zaczęła się tu u nas, w Polsce. Powstanie „Solidarności” to jeden z najjaśniejszych momentów polskiej historii. Unikalny twór na skalę Europy i świata. Ruch masowy i pokojowy, który doprowadził do rzeczy wydawało się niemożliwej – zmiany systemu i układu politycznego na kontynencie, potrafił łączyć, a nie dzielić, i w swoich szeregach skupiał przedstawicieli różnych grup zawodowych, osoby o różnych poglądach, koncepcjach i podejściach do życia oraz świata. Jest tym symbolem, że czasami Polacy, gdy chcą, potrafią się zjednoczyć w imię wyższego celu. I to chyba najważniejszy morał, jaki wynika z historii „Solidarności”.

N

Więcej publicystyki na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta

Wanda Tarnawska: – Doświadczyliśmy, czym jest wielka ludzka otwartość

P

Chwila wytchnienia w biurze NZS podczas strajku okupacyjnego w 1981 roku.

Wanda Tarnawska Ur. w 1958 roku, absolwentka filologii germańskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie. W 1980 roku współzałożycielka Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Centrum Informacji Akademickiej NZS przy WSP w Rzeszowie, współzałożycielka i redaktor pism NZS „Kontrapunkt” i „CIA. Centrum Informacji Akademickiej. Biuletyn Informacyjny”. Od listopada 1981 roku zatrudniona w Biurze Rzecznika Prasowego MKR Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, współpracowniczka niezależnego pisma „Solidarność Rzeszowska”.

60

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

rzed 1980 rokiem nie angażowałam się w działania opozycji, ale dzięki rodzinie z Krakowa wiedziałam o wystąpieniach przeciwko władzy w tamtym środowisku studenckim, o śmierci Stanisława Pyjasa i Studenckim Komitecie Solidarności. Kiedy nastało lato’80, wieści o strajkach robotniczych w Lublinie i Mielcu szybko do nas dotarły. Początkowo ludzie byli ostrożni. Pamiętaliśmy protesty robotnicze w 1970 i 1976 roku, z których niewiele poza represjami wynikło. Wieści jednak było coraz więcej. Przywozili je m.in. kolejarze i przyjaciele wracający z wakacji na Wybrzeżu. Strajkujące zakłady wysyłały do kolejnych fabryk emisariuszy z ulotkami, licząc na szersze poparcie. Moment był sprzyjający. Od pielgrzymki papieża do Polski w ludziach coś się przełamało. My naprawdę policzyliśmy się i uwierzyliśmy, że można coś zrobić razem, wspólnie. Cichcem zbierano więc pieniądze, przekazywano sobie wieści. Spokojny opór narastał. Kiedy zaczęły się rozmowy w Stoczni w Gdańsku, wszyscy śledzili je z uwagą i poczuciem, że tym razem uda się coś osiągnąć. Była w nas jednocześnie głęboka nieufność, że jeśli nawet władza zgodzi się na 21 postulatów, to zaatakuje, gdy tylko robotnicy rozejdą się do domów. Żądania dotyczyły przecież wielu spraw godzących w system. Upomniano się też o więźniów politycznych. Robotników wsparli doradcy – inteligencja z opozycji demokratycznej po raz pierwszy siedziała obok nich w strajkującym zakładzie. Ludzie pracy żądali już nie tylko podwyżek płac. Chcieli czegoś więcej. To były dobrze przemyślane postulaty, które dotyczyły wszystkich. I dlatego ludzie tak masowo poszli w ślady Stoczni Gdańskiej. Nie udało się rozbić strajków od wewnątrz za pomocą agentów, ponieważ robotnicy bardzo pilnowali, by wszystko przebiegało spokojnie. ój pierwszy „praktyczny” kontakt z „Solidarnością” nastąpił w siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” – przy obecnej ul. Hetmańskiej, wtedy jeszcze Obrońców Stalingradu. Zbierali się tam również rolnicy, m.in. z Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej. Oni także domagali się prawa do własnych związków zawodowych. To tam zaczęli pisać postulaty, które potem znalazły się w porozumieniach ustrzycko-rzeszowskich. Pomagałam w ich redagowaniu i przepisywałam na matrycę, służącą do druku na powielaczu. Trzeba to było robić z dużym wyczuciem, bo zbyt mocne uderzenie w klawisz maszyny do pisania mogło matrycę przedziurawić i spowodować jej zerwanie w czasie drukowania. Wielu ludzi tam wtedy pomagało. Ktoś robił kanapki, ktoś rozwoził ulotki. To było gdzieś w październiku, jeszcze przed strajkami chłopskimi, które rozpoczęły się w grudniu 1980 roku.

M


VIP tylko pyta

P

orozumienia sierpniowe spowodowały, że i studenci zaczęli się organizować. W WSP w Rzeszowie założyliśmy w październiku Niezależne Zrzeszenie Studentów. Przyczynił się do tego m.in. Radek Wyrzykowski, który właśnie w tym celu zamienił studia w Krakowie na rzeszowską WSP, a radą i doświadczeniem służyli nam również jego rodzice – weterani powstania warszawskiego, sami także zaangażowani w „Solidarności”. Musieliśmy jednak pokonać opór władz uczelni, które nie od razu chciały wpisać NZS do rejestru, tłumacząc, że istnieje przecież Socjalistyczny Związek Studentów Polskich i Akademicki Związek Sportowy. Ale udało nam się dopiąć swego. Biuro NZS mieściło się w budynku „mat-fizu”. Po jakimś czasie dostaliśmy nawet telefon i dalekopis, który działał na podobnej zasadzie jak współczesny fax. Mogliśmy przekazywać informacje między uczelniami, ale także na zewnątrz. Docierały one m.in. do Radia Wolna Europa, więc władze traktowały nas ostrożnie, bojąc się rozgłosu. Stawialiśmy na dostęp do informacji i wolność słowa. Publikowaliśmy poza cenzurą (czyli: „do użytku wewnętrznego”) wiele artykułów na tematy historyczne. Powołaliśmy Centrum Informacji Akademickiej, którego nazwa, a raczej jej skrót – CIA, szczególnie działała na nerwy władzom. Podobne powstawały w całej Polsce. Żądaliśmy dostępu do informacji, bo cenzura sprawiała, że pewni ludzie „nie istnieli”, pewne rzeczy „nie wydarzyły się”. To jeszcze nie była wolność słowa – jak dziś, gdy można wyjść na ulicę

i krzyczeć, co się chce. Wtedy wsadzano za to do aresztu. Oficjalnie nie za hasła czy ulotki, ale np. „za zaśmiecanie miasta”. Nie liczyliśmy wtedy na zmianę ustroju i nie sądziliśmy, że socjalizm da się obalić w najbliższej przyszłości. Chcieliśmy zmodyfikować system na bardziej znośny, by chociaż trochę zbliżył się do szlachetnych haseł, jakie niósł na sztandarach. Jako studenci egzekwowaliśmy to, co nie było respektowane przez władze, chociaż obowiązywało – jak np. eksterytorialność uczelni, prawo studentów do własnych przedstawicieli w senacie itp. Nasze niezależne akcje i publikacje zmieniały świadomość społeczną. Byliśmy pełni entuzjazmu, a tajnymi współpracownikami nie przejmowaliśmy się. 1980 i 1981 roku, a potem w stanie wojennym, wszyscy graliśmy do jednej bramki. Mieliśmy różne poglądy, ale cel był wspólny – zmiana systemu i warunków życia – miały w tym pomóc wolne związki zawodowe i wolność słowa. Ludzie przestali się godzić na totalne zakłamanie, coraz częściej mówili o suwerenności Polski. Okres legalnej „Solidarności” to było wspaniałe 16 miesięcy. Nabraliśmy oddechu, poczuliśmy swobodę i doświadczyliśmy ogromnej ludzkiej otwartości – co po traumie stanu wojennego już się nie powtórzyło, bo ludzie stali się bardziej ostrożni. Ale wtedy wszyscy się wspierali – także praktycznie, np. dając jedzenie, użyczając samochody. „Karnawał Solidarności” – nie lubię tego określenia, ale tak, to było jak karnawał.

W

Rzeszowski „Biały marsz” w maju 1981 roku po zamachu na papieża Jana Pawła II. Zdjęcie operacyjne Służby Bezpieczeństwa, strzałką oznaczono Wandę Tarnawską niosącą transparent.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

61


PORTRET

Adam Ptak, prezes SKALA-Tech: Podkarpacie jest otwarte na wynalazki. Dalej nie jadę

– Chcemy wymyślać nowe rozwiązania, wyprzedzać innych. Podkarpacki przemysł części dla motoryzacji i wiele innych branż są takim wyzwaniem, a przedsiębiorców cechuje otwartość na wynalazki – mówi Adam Ptak, który sześć lat temu zamienił Rudę Śląską na Rzeszów. W Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „Aeropolis” stworzył firmę SKALA-Tech. Zespół biegły w programowaniu, matematyce i fizyce tworzy tam niestandardowe rozwiązania dla fabryk. Ich specjalnością są zautomatyzowane systemy kontroli jakości, które w sekundzie, z dokładnością do jednej tysięcznej milimetra, mogą zbadać schodzący z linii produkcyjnej element. W Przemyśle 4.0 nie obejdzie się bez nich żadna fabryka.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

M

aszyny interesują go od dziecka, a systemami kontroli jakości zajmuje się od ponad 20 lat. Pracował dla zleceniodawców z różnych zakątkach świata, by dojść do wniosku, że najbardziej interesuje go tworzenie nowych rozwiązań. Niszę dla swoich zainteresowań znalazł na Podkarpaciu. Tu postanowił założyć firmę i zamieszkać. – Zajmujemy się bardzo precyzyjnymi systemami, które są w stanie zastąpić współrzędnościowe maszyny pomiarowe. Wspomniane maszyny również mierzą z wysoką precyzją, ale potrzebują do tego znacznie więcej czasu. Nasze systemy wizyjne oparte są na analizie obrazu, a także uczeniu maszynowym i sztucznej inteligencji. Dzięki tym metodom pomiar trwa kilka sekund i może być zaimplementowany na liniach technologicznych, gdzie sprawdzana jest nie co tysięczna sztuka, ale każda, z dokładnością do 1 mikrometra, czyli jednej tysięcznej milimetra – tłumaczy Adam Ptak, prezes i założyciel SKALA-Tech. – Możemy sprawdzać nie tylko wymiary, ale również wychwytywać nietypowe wady, czy analizować kształt. Dzieje się to praktycznie bez udziału operatora. To przyszłość produkcji. Rynek stawia przed producentami coraz bardziej wyśrubowane normy, a jednocześnie za wyższą jakość odbiorcy nie chcą więcej płacić. Oczekuje się wysokiej jakości, niskiej ceny, bardzo wysokich nakładów, krótkich terminów realizacji i gigantycznej elastyczności. Nie da się tego osiągnąć bez automatyzacji. Aby wkluczyć pomyłki, szczególnie w takich przemysłach jak lotniczy czy automotive, przy kontroli jakości człowieka zastępują maszyny.

Wymyślanie nadaje życiu sens

S

tudiował automatykę oraz zarządzanie i marketing na Politechnice Częstochowskiej. – Te studia mnie nie zadowalały – przyznaje. – Wtedy automatyka była tam na poziomie wiedzy sprzed kilkunastu lat. Dla mnie nic nowego, bo interesowałem się tym od zawsze. Już w dzieciństwie budowałem i konstruowałem różne urządzenia. Dostęp do wiedzy nie był wtedy tak łatwy, ale przecież, jeśli ktoś szuka, to znajduje. Dzięki temu dostałem się do technikum w Technicznych Zakładach Naukowych w Częstochowie. 39 osób na jedno miejsce, a ja miałem na świadectwie czwórkę z polskiego, co wydawało się dyskwalifikować kandydata. Ale egzaminy wstępne z fizyki mnie uratowały. Szkoła była bardzo wymagająca. Z 38 osób, które zaczyna-

62

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

ły ze mną naukę, do ostatniej klasy dotrwało 21.Więcej tam się nauczyłem niż na studiach. Automatyka to dziedzina, w której dyplom ma drugorzędne znaczenie. Ważne jest, czy rzeczywiście potrafisz rozwiązywać problemy. Programy studiów są coraz lepsze, ale wciąż za mało jest praktyki. Studia powinny opierać się na dawaniu studentom zadań do rozwiązania. Student sam może zdobyć wiedzę taką, jaka jest mu potrzebna do poradzenia sobie z praktycznym problemem. Nauczyciel powinien natomiast wskazywać kierunek poszukiwań, służyć konsultacjami. odobnie postępuje w swojej firmie. Daje zespołowi coś, co jest prawdziwym wyzwaniem. Ludzie zaczynają szukać informacji, konsultować, organizuje się wewnętrzne szkolenie, jeśli jest taka potrzeba. Muszą być otwarci na poszukiwanie, dociekanie, poznawanie. Bo zlecenia, jakie dostaje SKALA-Tech, polegają na wymyślaniu. – Podejmujemy problemy firm związane z produkcją, które pozostają nierozwiązane. Szukamy sposobu, jak wprowadzić usprawnienie, na którym przedsiębiorcy zależy. Bywa, że takiego rozwiązania jeszcze na rynku nie ma, bo jest niestandardowe, albo rozwiązanie jest – ale tak drogie, że przedsiębiorców nie stać na jego zakup. Szukamy więc alternatywnych rozwiązań lub konstruujemy coś, czego jeszcze na świecie nie ma. Nie zawsze to robimy na zlecenie – mówi szef SKALA-Tech. W zakładach produkcyjnych występują różne problemy, których rozwiązanie przekłada się na oszczędności czasu i kosztów. Przykładowo, pracowali nad sposobem automatycznego wykrywania wad na panelach drewnianych. Każde drewno, które trafia do fabryki, jest inne. Trzeba dość skomplikowanych algorytmów, aby maszyna oceniła je równie sprawnie jak ludzkie oko i odpowiednio sklasyfikowała. Takie urządzenia na świecie istnieją, ale to skonstruowane przez SKALA-Tech jest prostsze i tańsze, więc dostępne dla mniejszych przedsiębiorstw. U nich kosztuje 50 tys. euro. Najtańsze u konkurencji na świecie – 150 tys. euro. – Pierwsze ciekawe rozwiązania zacząłem wymyślać na studiach – wspomina. – Sterowania do węzłów betoniarskich, do wibropras. Nic zaawansowanego. Na zlecenia. Potem chciałem czegoś nowego. Kiedy człowiek wyszkoli się w jakiejś dziedzinie, zaczyna to być nudne. Zatrudniłem się w innej firmie i zająłem się innymi urządzeniami: rentgeny dla przemysłu, badania nieniszczące NDT, badanie penetracyjne elementów dla lotnictwa, ławy magnetyczne. Dosyć ciekawy temat. Podobało mi się, ale chciałem działać samodzielnie.Tam maszyny i systemy były już gotowe 

P


PORTRET

Adam Ptak.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

63


PORTRET – kupowane u producenta, dostarczane, uruchamiane na produkcji i potem co najwyżej serwisowane. Nie było pola manewru i możliwości, wprowadzania swoich, dodatkowych rozwiązań, tym bardziej że pracowaliśmy dla przemysłu lotniczego, a on, ze względu na swoją specyfikę, jest dosyć zamknięty. Sprawdzanie każdej procedury trwa wiele lat. To, oczywiście, uzasadnione. W samolotach nie ma świateł awaryjnych, nie zatrzymają się na poboczu jak samochód. Wszystko jest więc wprowadzane ostrożnie. A ja chciałem wymyślać. Zawsze interesowały mnie metody pomiarowe, systemy wizyjne, ich oprogramowanie. Chciałem iść w tym kierunku i można powiedzieć, że mi się udało. Ze SKALA-Tech robię ciekawe rzeczy, mogę się rozwijać. Znalazłem swój sposób na życie.

Podkarpacie daje pole do popisu Na realizację marzeń o stworzeniu firmy, która będzie wymyślać autorskie rozwiązania dla zakładów produkcyjnych, idealne okazało się Podkarpacie. Adam Ptak już wcześniej współpracował z tutejszymi fabrykami, m.in. z Hutą Stalowa Wola, przy wdrożeniu badań nieniszczących luf haubic Krab pod kątem wykrywania mikropęknięć. – W tym regionie jest przemysł, z którym współpraca jest wyzwaniem – stwierdza. Dlatego sześć lat temu zdecydował się przenieść ze Śląska na Podkarpacie. I tu rozwijać firmę. Najpierw ze wspólnikiem, a od prawie dwóch lat samodzielnie. Idealnym miejscem dla biznesu świadczącego usługi dla zakładów produkcyjnych od początku był Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny „Aeropolis”. – W końcu to właśnie tutaj jest największe w Polsce zagęszczenie obrabiarek CNC na kilometr kwadratowy – uśmiecha się prezes SKALA-Tech. – W Inkubatorze Technologicznym wynajęliśmy najpierw biuro, potem halę produkcyjną, a teraz myślimy o kolejnej. Nie muszę już jeździć do zleceniodawców setki kilometrów. Do zakładów Fibrain czy BorgWarner mogę wybrać się pieszo lub rowerem. Na Śląsku, owszem, nie brakuje wielkich fabryk, ale do takich jak zakłady Opla przychodzą gotowe elementy. Na linii montażowej składają je roboty. To mało skomplikowane. A my chcemy wymyślać nowe rozwiązania, wyprzedzać innych. Podkarpacki przemysł m.in. części dla motoryzacji jest takim wyzwaniem. Na Podkarpaciu działa wiele mniejszych firm, które potrzebują nietypowych rozwiązań i usprawnień na liniach produkcyjnych. Na wielu liniach zastosowanie rozwiązań „z półki” jest zbyt ryzykowne. Błąd w produkcji oznacza miliardowe straty, a czasem nawet bankructwo.W SKALA-Tech systemy wymyślamy dla nich od podstaw, konkurując często z podobnymi rozwiązaniami, które oferuje światowy rynek, ale za wielokrotnie wyższą cenę, często zaporową dla słabszych kapitałowo podkarpackich firm. Przedsiębiorcy są otwarci na mniej typowe i nieszablonowe nowe pomysły. Trzeba podjąć ryzyko, bo bez niego nie ma rozwoju. Ja z kolei nie rozumiem słów: „nie da się”. W mojej firmie nie lubimy się poddawać. Dopiero kiedy naprawdę sprawdzimy wszystkie możliwości, możemy rezygnować. Ale to się rzadko zdarza. espół inżynierów i programistów SKALA-Tech jest niewielki – 9 osób na etatach i 17 pracujących dorywczo. Mimo to niełatwo było go stworzyć. To ludzie, którzy pracowali głównie przy oprogramowaniu, ale znają nie tylko języki programowania, rozumieją matematykę i fizykę, potrafią kreatywnie podejść do zagadnień związanych z produkcją. – Jest sporo firm zajmujących się automatyką, ale większość bazuje na gotowych rozwiązaniach. Dają gotowe komponenty, dzięki którym z większością występujących problemów można sobie poradzić. Ale te rozwiązania mają swoje ograniczenia i my tę niewielką lukę wypełniamy. Czasem korzystamy z ich sprzętu pomiarowego, dorabiając swoje oprogramowanie. Jeśli czujnik

Z

64

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

jest dokonały, po co go ulepszać? Ale powiedzieć maszynie, co ona widzi – oto jest wyzwanie. Jak rozróżnić wadę, jak sklasyfikować wady pomiędzy sobą, jak zrobić to szybciej niż normalnie robi to system? To jest pole, na którym walczymy – tłumaczy Adam Ptak. półka cały czas rozwija się, a portfolio firm, dla których tworzyła systemy kontroli jakości, rośnie. To podmioty z branży automotive, lotniczej, ale także inne zlokalizowane m.in. w specjalnych strefach ekonomicznych w Rzeszowie, Mielcu, czy Stalowej Woli. Współpracowała z Superior Industries (wcześniej Uniwheels), Hamilton Sundstrand, Kronospanem. Dla Fibrain wykonała m.in. systemy do pomiaru średnicy światłowodów, mierzące z dokładnością do 1 mikrometra. Dla ML System opracowała i obecnie testuje system do strukturyzacji laserem paneli fotowoltaicznych, co ma przełożyć się na większą precyzję i niższe koszty produkcji. W Kronospanie wdraża system do wizyjnej inspekcji paneli podłogowych. – Brzmi prozaicznie, ale jest jednym z najbardziej skomplikowanych zadań, z jakimi musieliśmy się zmierzyć – uśmiecha się szef SKALA-Tech i dodaje, że każde z tych zleceń wymaga od zespołu dużego wysiłku i twórczej pracy. Dedykowane jednej fabryce rozwiązania są kosztowne i nie zawsze opłacalne. Aby dać firmie dodatkowe źródło przychodu, realizują projekt badawczo-rozwojowy, którego efektem ma być uniwersalny system pomiarowy. – Dzięki dofinansowaniu z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego zbudujemy maszynę do kontroli jakości, o szerokim zakresie możliwości i bardzo uniwersalną, co umożliwi jej wykorzystanie na różnych liniach produkcyjnych. Przedmiot zostanie dokładnie zeskanowany. Będzie można sprawdzić jego kolor, średnicę, wysokość i wiele innych parametrów. To rozwiązanie dla automotive, dla kooperantów z zakładów obróbki skrawaniem, wytwarzających jakieś elementy, także z tworzyw sztucznych, dla branży zbrojeniowej do np. testowania łusek. Będzie alternatywą dla skanera 3D, którego dziś nie udaje się efektywnie wykorzystać w kontroli jakości. Projekt jest wart 3,3 mln zł i ma się zakończyć w 2022 roku – zdradza Adam Ptak i przyznaje, że innowacyjnych pomysłów jego zespołowi nie brakuje, więc kolejne projekty i start o dotację z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju także ma w planach. Pole do popisu ma szerokie. – W samych pomiarach zostajemy jeszcze lata świetlne do tyłu. Na wielu liniach są maszyny współrzędnościowe, badające metodą kontaktową. To rozwiązanie sprawdzone, ubrane w normy. Wyzwanie, jakie stoi przed nami, to dowieść dokładności systemu pomiarowego bezkontaktowego. Powoli wchodzi on do produkcji na całym świecie. Ale przyjdzie czas, że tylko takie systemy zostaną – uważa prezes SKALA-Tech.

S

Innowacje? Trzeba zmienić sposób myślenia Szybkie, bezdotykowe systemy kontroli jakości to coś, bez czego trudno wyobrazić sobie Przemysł 4.0. – Ludzie zostaną zastąpieni przez maszyny w wielu zadaniach odpowiadających za kontrolę jakości. Nie ze względu na koszty, ale ze względu na mniejsze prawdopodobieństwo błędu. Linia i proces produkcyjny zostaną tak zbudowane, aby można było w nim w sposób automatyczny sterować i go korygować w obiegu zamkniętym – stwierdza Adam Ptak, ale nie obawia się, że nieomylność robotów pozbawi go pracy: – Nawet w fabrykach, gdzie pracują same roboty, potrzebna jest kontrola jakości. To urządzenia, a urządzenia się zużywają. Robotyzacja sprawi, że jeszcze bardziej będziemy potrzebni. Tak samo jak to uczyniła pandemia koronawirusa. Tam, gdzie w tej chwili są ludzie, będzie się dążyć do automatyzacji. Człowiek zostaje do czasu, kiedy staje się nieopłacalny.


PORTRET

I

chociaż niektórych skłania to do katastroficznych wizji, to prezes SKALA-Tech do tego grona z pewnością nie należy. Jego zdaniem, automatyzacja to rozwój. Bo czy to źle, że koparka wyeliminowała robotników z łopatami? – Jeśli przedsiębiorca coś zautomatyzuje, sprzeda więcej danego produktu, praca stanie się bardziej komfortowa. W fabrykach są stanowiska, których każdy wolałby uniknąć, chociażby przy kontroli jakości. Przeglądanie całymi dniami tych samych części schodzących z taśmy to udręka, a nie praca marzeń. Ludzie mogą zająć się bardziej pracą twórczą, w której maszyny jeszcze przez wiele lat nas nie zastąpią. Może kiedyś procesory kwantowe będą to potrafiły, ale na razie sztuczna inteligencja to przereklamowane hasło – przekonuje wynalazca i dodaje, że dziś innowacjami nazywa się szumnie mało ciekawe pomysły, a rzeczy, które mogłyby zmienić świat, się nie docenia. – Chcieliśmy stworzyć pewien projekt – zachęcić ludzi do segregacji odpadów. Zbudować maszynę, która skupuje butelki PET. Byłoby to urządzenie, do którego można wrzucić puszki, butelki, ono by je posortowało i na nasze konto odliczyło daną liczbę punktów czy pieniędzy. Z opakowań PET możemy zrobić ubranie, filament do drukarek 3D, wykorzystać go na wiele sposobów. Ludzie oddawaliby takie zużyte opakowania, gdyby to im się opłacało. Trzeba by wprowadzić odpowiednią ustawę. Ale tym tematem trudno zainteresować decydentów. Ktoś wyżej musi zadziałać, aby dać szansę takiej innowacji. Podobne rozwiązania na świecie funkcjonują. Innowacją nie jest budowa samej maszyny, ale zmiana podejścia. To ono najczęściej jest problemem – stwierdza Adam Ptak. I obrazowo wyjaśnia, że to nie torebki foliowe są problemem. Nasze podejście jest problemem. Wyrzucamy je, a powinniśmy przetwarzać. Folia jest świetnym rozwiązaniem, a jej produkcja nie szkodzi tak środo-

wisku, jak wytworzenie torebki z papieru. To na papier potrzeba 17 razy więcej wody i 8 razy więcej energii. I to przy produkcji ekotoreb z papieru powstaje 20 razy więcej zanieczyszczeń niż przy produkcji tworzywa. Jedyna zaleta, że się szybko rozkładają. Poza tym są dla środowiska dramatem. Foliowe opakowanie nie byłyby problemem, gdybyśmy je przetwarzali. Papierowa torba z napisem eko wygląda sympatycznie, ale nikt nie analizuje całego procesu. Ustawa, która wprowadziła opłaty za foliowe torebki, obniżyła koszty supermarketów. Gdyby opłata za tę torebkę była w formie kaucji, moglibyśmy ją odsprzedać po zużyciu. A po przeróbce byłaby do ponownego wykorzystania. Innowacja czasem jest możliwa, ale są potrzebne odgórne działania. Przykładem takich krajów jest Szwecja, Islandia. Ta ostatnia już 100 proc. energii pozyskuje ze źródeł odnawialnych – geotermii. A dwutlenek węgla, który powstaje przy tej okazji (zaledwie 3 proc.wartości tego, który emitują elektrownie węglowe), zaczęto przerabiać na… skały. – Powinniśmy się zastanawiać nad zmianą podejścia, bo wiele rozwiązań łatwo wprowadzić, ale trzeba się na nie otworzyć – oświadcza specjalista od automatyki i przyznaje, że otwartość ludzi z Podkarpacia dobrze wróży, nawet jeśli to województwo, któremu daleko do PKB Śląska. – Były zawsze regiony bardziej i mniej rozwinięte. Ale możemy wygrać samym podejściem do siebie samych i do regionu. Mniej narzekać, a więcej robić, rozwijać się, dawać szansę czasem mniejszym firmom. Samym nastawieniem wiele można zmienić. Dobrze więc mówmy o sobie, o regionie, szukajmy pozytywnych rzeczy, bądźmy otwarci na współpracę. Nie mamy powodów do kompleksów. Może kiedyś. Teraz na pewno nie. Wiele osób otarło się o Zachód. Zobaczyło plusy i minusy. Czas wyciągnąć wnioski i robić coś lepiej. Właśnie tutaj. Ja dalej nie jadę. 


MEDYCYNA

Lek. med. Aleksandra Szczepańska.

Nie da się zatrzymać młodości, ale już proces starzenia się można spektakularnie opóźnić! Z lek. med. Aleksandrą Szczepańską,

dermatologiem, wenerologiem, członkiem Polskiego Towarzystwa Medycyny Estetycznej i Anti-Aging Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Starość w naszej kulturze staje się czymś wstydliwym, co staramy się za wszelką cenę ukryć, albo co najmniej maksymalnie opóźnić? W ciągu ostatnich trzech dekad, odkąd staliśmy się zamożniejszym społeczeństwem, a właściwie w ostatnich 10 latach, kiedy medycyna estetyczna okazała się dostępna także cenowo, dla wielu z nas, masowo staramy się udowodnić, że potrafimy dopędzić młodość? Lek. med. Aleksandra Szczepańska: Na pewno w ostatnich latach zabiegi medycyny estetycznej stały się powszechnie znane. Oswoiliśmy się z nimi i wiemy, czego można się po nich spodziewać oraz jakie można osiągać rezultaty. Jesteśmy też społeczeństwem szybko się starzejącym, o czym nie zawsze chcemy pamiętać. Średnia życia dla kobiet w Polsce wynosi obecnie prawie 82 lata, dla mężczyzn 74 lata. Coraz częściej mamy świadomość, że możemy dożyć takiego wieku, a może i więcej, dlatego musimy zadbać o nasze zdrowie fizyczne, mentalne, ale także o nasz wygląd. W wieku 50 i 60, nawet 70 lat, ciągle jesteśmy czynni zawodowo, mamy kontakt z osobami dużo młodszymi od nas i w takim środowisku nie chcemy być wystawieni poza nawias.

66

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


MEDYCYNA Mam co najmniej kilku pacjentów, którzy zdecydowali się skorzystać z medycyny estetycznej właśnie dlatego, że pracują w młodej grupie zawodowej. Mentalnie czują się z nimi dobrze, ale wolą też lepiej wyglądać fizycznie, co dla nich samych i dla ich psychiki jest ważne. Oczywiście, nie można zmienić swojego wieku, ale można wpływać na postrzeganie siebie przez nas samych oraz przez innych. Większość pacjentów stanowią kobiety? Tak. Są w zdecydowanej większości, choć od kilku lat pojawia się coraz więcej mężczyzn. Zazwyczaj są to osoby w wieku od 20 do 75 lat. W którym momencie kobiety uznają, że dotyka je starość?

Około 40. roku życia większość z nas dostrzega proces starzenia. To jest też czas, kiedy nasi rodzice wchodzą w okres nasilającej się starości, chorób, różnego rodzaju ograniczeń i dla nas jest to sygnał, by zrobić coś, co pozwoli nam wielu z tych rzeczy uniknąć. W tym też wieku kobiety najczęściej zgłaszają się do gabinetów medycyny estetycznej. Zdarzają się też panie dużo młodsze, które nie zauważają procesów starzenia, ale kontaktują się z lekarzem, bo są bardzo świadome i wiedzą, że mogą wykonać profilaktyczne zabiegi, dzięki czemu w wieku 40 czy 50 lat mogą zachować ciągle bardzo młodo wyglądającą twarz, szyję i dekolt. Większość z nas jest przekonanych, że na zabiegi poprawiające urodę jest pora, kiedy naprawdę już widać upływ czasu na naszych twarzach, a tymczasem okazuje się, że najlepsze efekty w medycynie estetycznej, podobnie jak i w innych działach medycyny, uzyskuje się poprzez działania profilaktyczne. Tak, i nieustannie to powtarzam, bo wówczas potrzebne są minimalne ingerencje, osiąga się najlepsze rezultaty i koszty dla pacjentów są najmniejsze. Wiek, w jakim warto się tym zainteresować i korzystać, zależy od tego, jak silną mamy mimikę twarzy i jak nasza skóra się starzeje. Warto też wiedzieć, że to, co najbardziej przyspiesza proces starzenia, to częste i mocne opalanie się. Podsumowując, osoba, która od najwcześniejszych lat unika słońca, stosuje kremy z filtrem, korzysta z niewielkich korekt toksyną botulinową, zanim pojawią się głębokie zmarszczki, oraz skutecznie nawilża swoją twarz, z naprawdę młodzieńczym wyglądem może obchodzić 50. i 60. urodziny. Jeżeli natomiast nie robi nic i w wieku około 50–60 lat nagle chce rewolucyjnie odwrócić proces starzenia, ma już na to niewielkie szanse. Kiedy rozciągnięcie i wiotkość skóry są naprawdę duże, medycyna estetyczna niewiele ma do zaoferowania. Spektakularną zmianę w wyglądzie może przynieść już tylko operacja plastyczna. Na szczęście świadomość profilaktyki medycyny estetycznej jest coraz większa, zwłaszcza u młodego pokolenia. Współczesne dwudziestolatki często o tym wiedzą i stosują w życiu. Coraz częściej także starsze kobiety świadomie chronią przed słońcem twarz, szyję, dekolt, grzbiety rąk i przedramiona. W tej pogoni za wieczną młodością, gdzie medycyna estetyczna popełnia błąd, skoro tak wiele znanych osób, które widzimy w telewizji i w mediach społecznościowych, owszem, ma twarze bez zmarszczek, ale bynajmniej nie wyglądają młodziej, raczej karykaturalnie z ogromnymi ustami i opuchniętą twarzą?

Z moich obserwacji wynika, że z medycyny estetycznej korzysta naprawdę dużo osób, czego nawet nie dostrzegamy, natomiast najbardziej zwracają na siebie uwagę pacjenci z przerysowanymi efektami, choć jest ich tylko kilka procent wszystkich przypadków. Niestety, nie wszyscy lekarze medycyny estetycznej są odpowiedzialni i niekiedy ulegają namowom pojedynczych pacjentów, którzy nie akceptują siebie i przesadzają z różnego rodzaju zabiegami, a przede wszystkim z wykorzystaniem wypełniaczy. Efekt sztucznie napuchniętej twarzy daje kwas hialuronowy, podany w nadmiernej ilości, często też zbyt płytko w tkankę podskórną. Dzięki temu uzyskuje się twarz absolutnie gładką, ale pozbawioną rysów. Co i dla kogo oferuje dziś medycyna estetyczna? Po pierwsze profilaktykę, ale też korektę defektów, które oszpecają twarz. Potrafimy wyrównać proporcje twarzy, wyciągnąć cofniętą brodę, czy wyprostować lekko zgarbiony nos. To są stosunkowo łatwe zabiegi, bez konieczności ingerencji chirurgicznej. Jakie są najpopularniejsze zabiegi i preparaty wykorzystywane w medycynie estetycznej? Najwięcej wykonuje się zabiegów z użyciem toksyny botulinowej i kwasu hialuronowego. Botoks wykorzystuje się do leczenia nadmiernej aktywności mięśni mimicznych twarzy. Zwykle jest to czoło i okolica oczu. Coraz częściej relaksujemy też botoksem nadmierną aktywność mięśni żwaczy. Kwas hialuronowy, w zależności od swojego rodzaju, wykorzystywany jest do różnych zabiegów. U młodych osób świetnie sprawdza się do nawilżenia skóry. Ten o twardszej strukturze służy do modelowania twarzy, np. kości jarzmowych, czy podkreślenia linii żuchwy. 

Więcej wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


MEDYCYNA Popularne są też zabiegi z użyciem lasera, fal radiowych, dermapenu, które poprawiają jakość skóry. Do bardzo dojrzałych skór stosuje się mocny peeling fenolowy służący do przebudowania skóry, ale pod warunkiem, że pacjentka ma 14 dni na rekonwalescencję. Bardzo popularny jest też zabieg, który polega na implantacji w tkankę podskórną rozpuszczalnych nici. Wykorzystuję nici zbudowane z kwasu L-polimlekowego, który silnie stymuluje produkcję włókien kolagenowych. Czyli oprócz zaimplantowanej nitki w skórze, która jest swoistym rusztowaniem, wokół tej nitki dochodzi jeszcze do produkcji kolagenu. Najlepszy moment, by wykorzystać nici w leczeniu, co daje naprawdę wspaniałe efekty, to wiek około 40. roku życia, kiedy zaczyna się proces rozciągania i wiotczenia skóry. Jeżeli nastąpi zbytnie rozciągnięcie skóry, jest już za późno, by oczekiwać świetnych efektów z użyciem nici. Dlatego trzeba mieć świadomość, że albo nie robimy nic, by zachować młody wygląd i godzimy się z upływem czasu, albo zaczynamy podejmować działania odpowiednio wcześniej. W wieku 55–60 lat jest już bardzo trudno cofnąć proces starzenia. W tych przypadkach może okazać się niezbędna chirurgia plastyczna. Zdarzają się w gabinecie pacjentki w wieku lat 30, 40 czy 50, które już na starcie określają, że mogą wydać np. 2 tys. zł rocznie i proszą, by coś im zaproponować? Takich pacjentek jest dużo i dobrze się z nimi pracuje. To jest też rozsądne z ich strony, bo lepsza jest konsultacja i świadomość, co można dla siebie zrobić i czy mnie na to stać, niż obawy, że w gabinetach medycyny estetycznej jest tak drogo, iż lepiej omijać je z daleka. 30 lat to świetny czas na rozpoczęcie takich wizyt, a ja mogę zaproponować zastosowanie botoksu w miejscach nadmiernej mimiki twarzy oraz intensywne nawilżenie skóry twarzy, szyi i dekoltu. Gdy pacjentka ma lat 40, zaproponowałabym zabieg z kwasem L-polimlekowym, czyli Sculptra, który poprawi jakość skóry na dłuższy czas i będzie dla niej najbardziej ekonomiczny. Powoduje on, że skóra robi się grubsza, optycznie młodsza, a efekt utrzymuje się do dwóch lat. Ograniczeniem kwasu L-polimlekowego jest to, że nie mogę go podać w okolicy oczu, czoła i ust, ale w tej cenie jeszcze niewielka suma zostałaby na botoks, który można zastosować w okolice nadmiernej aktywności mimicznej. Przy budżecie 2 tys. zł rocznie do wydania u kobiety 50-letniej najrozsądniejsze byłoby wykonanie bardzo silnego peelingu fenolowego, choć to jest trochę droższy zabieg. Rekonwalescencja po nim trwa 2 tygodnie, co też jest sporym ograniczeniem. Jakie oczekiwania w gabinecie medycyny estetycznej mają mężczyźni?

Często trafiają do mnie pary, albo mężowie zachęceni przez żony do takiej wizyty. Zdarzają się też mężczyźni, którzy bardzo świadomie i chętnie się pojawiają. Są to zazwyczaj panowie około 40. roku życia z nadmierną mimiką czoła. I choć dużo lepiej akceptują upływ czasu niż kobiety, to decydują się na zabieg nawet nie z chęci bycia atrakcyjniejszym, co po prostu usuwają rzecz, która ich zdaniem nie pasuje do reszty wyglądu. Kobiety częściej poprawiają urodę, ale czy robią to dla siebie? Tak, robimy to dla siebie, ale pamiętajmy, że tak naprawdę odbijamy się w lustrze innych ludzi. Czujemy się wtedy pewniejsze, a tym samym bardziej otwarte na świat i ludzi. To nie zmienia metryki, ale czujemy się lepiej ze sobą i z innymi. Zdarzają się osoby uzależnione od zabiegów poprawiających urodę? To są pojedyncze przypadki. Najwięcej jest pacjentek wracających do gabinetu co 4–6 miesięcy, co jest zdroworozsądkowe. W takim mniej więcej przedziale czasowym uzupełnia się botoks, ja też widzę, co dzieje się z twarzą pacjentki i czy pojawiają się nowe, niepokojące oznaki starzenia. Bywają też pacjentki, które chciałyby odrobinę za dużo wypełniaczy, tak by np. usta były jeszcze większe, ale zazwyczaj przyjmują argumentację lekarza i poprzestają na tym, co zostało zrobione. Moda na zbyt duże usta powoduje też odwrotne efekty. Kobiety coraz częściej boją się jakiejkolwiek ingerencji w usta, by nie stać się podobnym do kogoś, kto przesadził z ich korektą. To też nie jest dobrym rozwiązaniem. Pokazuję wtedy usta znanej polskiej aktorki, która nic z nimi nie robiła, a obecnie, będąc już dojrzałą kobietą, ma zupełnie inne usta niż miała w młodości. Stały się znacznie mniejsze, płaskie, wysuszone. W ten sposób tłumaczę, że zabieg raz na rok miękkim kwasem nie powoduje zmiany kształtu i objętości ust, ale pozwala utrzymać to, co dała nam natura. To wszystko sprawia, że za 20 lat będziemy mieli zupełnie inne pokolenie 60-latków niż to, które obecnie obserwujemy? Jestem tego pewna. Widzę to chociażby po podejściu do medycyny estetycznej moich dzieci i ich przyjaciół, dla których najważniejsza jest profilaktyka. Grupa 60-latków, którzy będą wyglądali pięknie i młodzieńczo, będzie naprawdę duża, ale pod jednym warunkiem – całe życie będą też dbali o swoje zdrowie, odpowiednią ilość ruchu i dobrą dietę. I choć nie da się zatrzymać młodości, to już proces starzenia się można spektakularnie opóźnić.

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020



W stolicy polskiej fajki – Przemyślu działa dziewięć wytwórni. Jedna z nich to firma Mr Bróg – Zbigniew Bednarczyk, która zatrudnia 17 pracowników. Pozostałe pracownie to małe wytwórnie jednoosobowe. Mr Bróg jest dziesiątą firmą fajkarską na świecie, obok m.in.: Petersona w Dublinie, Dunhilla w Londynie, Savinelli z Mediolanu, Chacom z Saint Claude czy Vauen z Norymbergi. Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl

Fajka Zbigniew Bednarczyk, właściciel Mr Broga, przypomina, że palenie fajek było dla Indian Ameryki Północnej obrzędem, sposobem na kontakt z bóstwem: – Święte zioło tabacco w czasie spalania przechodzi przez nasze ciało i unosi się do nieba. To jak modlitwa i westchnienie skierowane do boga. Od swoich początków ludzkość uznaje dym za coś świętego, za element oczyszczający. Palenie fajki to misterium i zarazem wtajemniczenie, cała filozofia życia: poczucie jedności ze światem i z samym sobą. To jak palenie kadzideł w czasie uroczystego ceremoniału, który ma zmienić świat i wewnętrznie nas samych. Przygotowanie do palenia jest całym rytuałem – dodaje Zbigniew Bednarczyk. – Najpierw pielęgnuję myśl o planowanej np. wieczornej degustacji fajki. To tak jak spotkanie z kochanką, w myśl porzekadła: „W życie swoje wniosłem dwie zalety – w dzień uwielbiam fajkę, a w nocy kobiety”. W tych wersach zawiera się kwintesencja całej sytuacji. Myślę o momencie, w którym po całym dniu pełnym zajęć zapalę fajkę. Czekam na tę chwilę, wyobrażam ją sobie i z tego wyobrażenia czerpię satysfakcję. rzygotowanie do zapalenia fajki to długotrwająca celebracja. Najpierw wybieram egzemplarz, który tego wieczoru chcę wziąć do ręki. Oddzielne zagadnienie to dobór tytoniu, który chcę zapalić. Inny pasuje do koniaku i kawy, inny do likieru czy wina. Także sam proces ubijania tytoniu ma swoje tajemnice. U dołu fajki ułożony ma być luźniej; w jej górnej części – ciaśniej. Jednym słowem, to przygotowanie do cudownej chwili relaksu, taka niemal miłosna „gra wstępna”.

P 70

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

F

Zbigniew Bednarczyk.

wyróżnia człowieka

ajką nie zaciągamy się, tu działają kubki smakowe w jamie ustnej. To bardziej hobby niż nałóg. Fajczarz automatycznie przeobraża się z nikotynisty w kolekcjonera. Celebruje cudowną chwilę, bo jak powiedział jeden ze znawców: „dym jest dla nikogo, zapach dla wszystkich, smak tylko dla mnie”. Należy „zająć ręce, aby mogła myśleć głowa”. Co więcej, fajka „zamyka usta głupcom, a pomaga zastanowić się mądremu”. To ważna prawda: pośpiechowi codziennego życia towarzyszy papieros, zaś paleniu fajki – wewnętrzny spokój i refleksja. Fajkę „oglądamy” trzema zmysłami. Po pierwsze oczami. Fajka musi się podobać: jej miłośnik staje się kolekcjonerem przedmiotów. A więc miłośnikiem sztuki, bo wiele fajek to przecież cenne obiekty rzemiosła artystycznego. Występują one na obrazach jako ważny element życia danej epoki. Nie można wyobrazić sobie np. holenderskiego malarstwa rodzajowego z XVII wieku bez scen biesiadnych, w których poczesną rolę odgrywa fajka. Drugi zmysł to dotyk, bo fajka musi dobrze „leżeć” w dłoni. Trzeci to wygląd: ma pasować do twarzy właściciela. W renomowanych sklepach fajczarskich wiszą lustra, aby można było dopasować ją do własnej fizjonomii. Obyczaj palenia fajki pielęgnuje styl i jakość życia. Fajka w naszych ustach daje nam ogromną przewagę nad innymi, gdyż wtedy nas szybciej zaakceptują. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy jesteśmy na jakimś spotkaniu w większym gronie osób. Każda z nich stara się zwrócić na siebie uwagę swoim strojem czy sposobem bycia. Nielicznym to się udaje,


STYL życia większości - nie. I nagle ktoś zapala fajkę nabitą szlachetnym, aromatycznym tytoniem. Wszyscy spróbują nas zlokalizować w tłumie, jeżeli nie wzrokiem nas odnajdując, to najczulszym ze zmysłów – węchem. Zostaniemy zauważeni, a pytania, które sobie zadają towarzyszący nam, czynią nas interesującymi i godnymi zaufania. Ludzie patrzą na ciebie i myślą: to musi być KTOŚ. To osoba niebanalna. Przecież byle chłystek nie pali fajki! „Skąd u niego ten zwyczaj? Tradycja rodzinna? Wychowanie? On ma swój styl”– myślą o tobie inni. W ich oczach stajesz się kimś wyjątkowym. Nie strój, lecz fajka wyróżnia człowieka. Kunszt wykonania niejednej fajki wskazuje, iż jest to prawdziwe dzieło artystyczne. Fajka jest elementem materialnej kultury człowieka, powodem westchnień i rywalizacji fajkarzy, artystów, rzemieślników. Jak zrobić fajkę? By powstała dobra fajka potrzebne jest dobre drewno. Pozyskujemy je z korzenia wrzośca, który rośnie w basenie Morza Śródziemnego. Pozyskuje się go w wysokich partiach gór. Pracownia Mr Bróg sprowadza materiał głównie z włoskiej Ligurii. Wrzosiec jest wstępnie cięty, gotowany, suszony (ok. dwóch lat, przy czym wykluczone są przemysłowe suszarnie mechaniczne), a następnie cięty na klocki wg określonych wzorników. W naszej pracowni wykonujemy ok. trzystu rodzajów fajek i cygarniczek. Do tego dochodzą zamówienia specjalne zgodne z indywidualnym życzeniem klienta. Następnie na tokarce wysokoobrotowej (2800 obrotów na minutę) toczona jest główka fajki wraz z otworami paleniskowymi. Należy uważać, aby nie naruszyć bryły i nie wciąć się w klocek zbyt głęboko. Jeden nieostrożny ruch i kawałek rzadkiego drewna nadaje się do wyrzucenia. Kolejny etap to szlifowanie papierami ściernymi o ziarnistości 60, 80, 120 itd., a kończymy 600-ką. óźniej przychodzi kolej na barwienie główki. Bejce nakładamy kilkakrotnie, a następnie polerujemy na różnorakich polerkach. Fajka nabiera szlachetnego kształtu, koloru i połysku. Należy jeszcze dokonać karbonizacji paleniska, polegającej na pokryciu wnętrza paleniska specjalną mieszanką m.in. szkła wodnego i sadzy. Na końcu sprawdzamy każdy egzemplarz tak, by eliminować niedociągnięcia.

P

Woskowanie ostateczną polerką, twardym woskiem „Carnauba” wieńczy dzieło. Jeszcze tylko stempel firmowy, numer katalogowy fajki, nazwa, wygrawerowana laserem...czasem też inne znaki graficzne, ozdoby (np. znaki zodiaku), monogram, ewentualnie herb właściciela. ość kłopotliwy jest opis asortymentu, jaki produkuje przemyska pracownia Mr Bróg. Na dziś katalog liczy 265 pozycji i rośnie. Najbardziej popularne są fajki z wrzośca, których jest 75: od klasycznych z prostymi czy wygiętymi krótkimi bądź długimi ustnikami, poprzez egzemplarze w niewielką główką i długim cybuchem, aż po wyrafinowane modele, gdzie brzeg główki fajki ma kształt nieregularny – taki jak nieobrobiony kawałek wrzoścowego korzenia. Wrzoścowa bulwa podczas wieloletniego wzrostu wchłania duże ilości krzemionki, przez co staje się niemal wymarzonym materiałem dla fajkarzy oraz fajczarzy. W fajkach z gruszy do produkcji służy pień drzewa. Kilkadziesiąt lat rośnie dzika grusza, zanim pilarz przyuważy ją w jakimś parowie lub lesie i pozwoli sobie na jej ścięcie. Drzewo ścina się po okresie wegetacji: późnojesiennym, zimowym lub wczesnowiosennym, kiedy pozbawione jest ono soków żywicznych. Przemyska wytwórnia oferuje ok. 110 modeli z drzewa dzikiej gruszy. Ekskluzywne są fajki z czarnego dębu, zwanego mortą lub dębem kopalnym. Nazwa wzięła się stąd, iż surowcem jest drewno dębów przebywających w ziemi lub pod wodą kilkaset lat. W tym czasie ściany komórkowe drewna nasycają się nierozpuszczalnymi minerałami. Drewno dębowe zawiera garbniki, które reagują z solami żelaza obecnymi w wodzie lub ziemi, zmieniając barwę drewna na szaroczarną do granatowoczarnej. Materiał ten jest trudno osiągalny i bardzo kłopotliwy w sezonowaniu oraz obróbce. Fajki z oliwki mają jasny kolor i piękne usłojenie. Powstają z oliwki europejskiej, która jest drewnem twardym i odpornym na uszkodzenia mechaniczne. Pracownia wykonuje również fajki z rzadko rosnącego w Polsce drewna platanu; obrobiony posiada zamiast słojów charakterystyczne drobne cętki. Wykonywane są fajki z drewna buka, wiśni, czereśni i wielu innych.

D


STYL życia

O

sobny dział to fajki ceramiczne, które świetnie nadają skiej w Przemyślu do podprzemyskiego Ostrowa. W tej miejsię do testowania nowych gatunków tytoniu. Dobrze scowości – znacznie rozbudowana – istnieje ona do dziś. wypalona glina nie wchłania tytoniu, można ją całMistrz Kazimierz Róg tworzył w latach 1948–2005. kiem sprawnie odświeżyć, a nawet umyć po paleniu, doprowa- Od 1948 do 1965 roku uczył się i pracował w spółce fajkardzając do stanu niemal pierwotnego. Tytoń spala się chłodno skiej „Beskid” Wiktora Winiarskiego i Zbigniewa Mazuryka. i przyjemnie, a same fajki bywają ozdobą kolekcji za sprawą Po rozdzieleniu się spółki w 1978 r. zdał egzamin mistrzowprzeróżnych form swych główek. Najpopularniejsza z nich to ski i wraz z Józefem Błażkowskim funkcjonowali w spółce wizerunek Józefa Szwejka. Nieste„MRB” ze Zbigniewem Mazuryty, fajki tego typu upadają na ziemię kiem. W 1991 do spółki wszedł tylko jeden raz. Później nie ma już Zbigniew Bednarczyk. Jesienią co zbierać. 1996 – po 48 latach pracy – przeOdrębna grupa to fajki specjaszedł na zasłużoną emeryturę, lecz listyczne, np. turniejowe. Turnieje nadal działał w zawodzie. wolnego palenia fajki to nieodzow– Do spółki wniósł znakomite 1. Kupuj tylko fajki sprawdzonych firm, ny element naszej kultury. Firma Mr opanowanie rzemiosła i doświadmożliwie wysokiej klasy i tylko takie, z którymi jest ci do twarzy. Bróg regularnie uczestniczy w tego czenie oparte na kilkudziesięciu 2. Miej ich co najmniej trzy, używaj na rodzaju wydarzeniach, często wylatach praktyki. Ktokolwiek zetknął zmianę, a wypalonej pozwól trochę konując odpowiednio przygotowasię z Mistrzem Kazimierzem – na odpocząć. ne zestawy. Rekordzistą wolnego niwie zawodowej lub towarzyskiej 3. Tytoń dobieraj tak długo, dopóki nie palenia fajki jest Włoch Gianfranco – był pod wrażeniem Jego ujmująznajdziesz mieszanki, jaka ci będzie odpowiadała; kieruj się przy tym Ruscalla z czasem 3h 33min.03 s. cej osobowości: skromności, taktu, zasadą: „Lepiej mniej dobrego Kobiecy rekord 3 h 20 min 12 s nawewnętrznego i zewnętrznego upo– niż dużo złego”. leży do Danuty Pytel z Koszalina. rządkowania, a od strony zawodo4. Nową fajkę opal sprawdzonym Urząd Miejski i Przemyski Klub wej: pracowitości i fachowości. Zasposobem, a wytworzona w niej prawidłowo warstwa nagaru uchroni Fajki na Rynku rokrocznie organiwdzięczam mu dużo, to on nauczył ją przed przepaleniem sprawi, zują jedyne na świecie Święto Fajki mnie fachu. Kiedy rozpoczynaliże będzie ci smakowała. z Wielką Paradą Fajczarzy, kiermaśmy działalność, miałem, bowiem 5. Nakładaj do fajki tytoń – w dole szami, koncertami i turniejem woltylko pewne wyczucie artystyczne, luźniej, wyżej coraz ciaśniej – i tylko tyle, ile możesz lub zamierzasz nego palenia fajki, którego zwycięzumiejętności rzeźbiarskie i niewiele wypalić, sprawdzając, czy jest dobrze ca zostaje na rok KRÓLEM FAJKI. więcej – wspomina Zbigniew Bedubity (przy pociąganiu powinien Pracownia wykonuje fajki wyżnarczyk. Pierwsze partie towaru stawiać powietrzu lekki opór). szej klasy pod marką WINCENT, oferował on tym samym sklepom 6. Płomień zapałki lub zapalniczki gazowej (specjalnej) kieruj na tytoń poświęcone Wincentemu Swobow Warszawie, Łodzi, Krakowie, tak, by zatliła się równomiernie cała dzie – pierwszemu przemyskiemu w których wcześniej sprzedawał jego powierzchnia i nie zrażaj się, mistrzowi fachu fajkarskiego. swoje świątki. gdy zabieg trzeba będzie powtórzyć. Osobna grupa to ekskluzywne Od chwili powstania spółki 7. Miej zawsze pod ręką kołeczek do fajki autorskie, autografy „ZIBI”, ubijania i parę wyciorów. Kołeczkiem Bednarczyk mniej rzeźbi. Zajmumusisz przydusić podnoszącą się po które Mistrz Zbigniew Bednarczyk je się fajkami drewnianymi, które zapaleniu warstwę tytoniu, a później produkuje własnoręcznie w osobwytwarzane są tylko w Przemyślu: regulować ciąg. nym studiu. Inspirowane są formą miasto od stuleci ma renomę w tej 8. Do palenia wybierz porę, która do i rodzajem materiału, jego usłojebranży. W 1889 r. przyjechał do końca pozwoli ci zachować spokój. Dym pociągaj lekko, nieregularnym niem, np. kształtem bulwy wrzośca, Twierdzy Przemyśl, gdzie stacjopykaniem, trzymaj fajkę w dół główką drewien egzotycznych, rogów. nowało ok. 120 000 wojska, czei odpowiednio często wyjmuj ją z ust. – Moja przygoda z fajką zaczęski rzemieślnik Wincenty Swobo9. Wypal tytoń do szarego popiołu ła się wczesną wiosną 1991 roku da. Poznał panią „stąd”, ożenił się i wraz z nie dopalonymi resztkami usuń natychmiast łyżeczką – mówi właściciel firmy Mr Bróg i w 1908 założył Pierwszą Krajową niezbędnika. (nigdy nie wystukuj fajki – jako wspólnika Mistrza KazimieWytwórnię Przyborów do Palenia o twardy przedmiot) rza Roga. Było wówczas w Przemyprzy ul. Strycharskiej, gdzie zaczął 10. Gdy fajka ostygnie, odłącz ustnik ślu 14 wytwórni fajek. Dziś pozostawykonywać fajki, cygarniczki i inną od cybucha (zawsze skrętem w prawo) i przeczyść wyciorem ła połowa z nich, z tym, iż większość drobną galanterię. od strony zgryzu; podobnie potraktuj to jednoosobowe warsztaty rzemieślFirma zatrudniała wówczas przewód dymny w główce. Troskliwie nicze, których właściciele liczą sobie 20 osób, w tym trzech braci Walapielęgnowana fajka będzie ci długo od 40 do 86 lat. tów i Wiktora Winiarskiego, którzy i wiernie służyła. Zbigniew Bednarczyk w młozasłynęli później jako mistrzowie dości pisał wiersze, interesował się tego fachu. rzeźbą i malował „olejami”. Był W 2001 roku przy placu Nieczłonkiem Klubu Plastyka w Przemyślu. Jako właściciel firmy podległości w Wieży Zegarowej zostało otwarte Muzeum rzeźbiarskiej swoje świątki dawał w komis w sklepach pamiąt- Dzwonów i Fajek, hołdując słynnym rzemieślnikom ludwikarskich w całej Polsce. W czerwcu 1991 r. wraz z mistrzem sarstwa i fajkarstwa przemyskiego. Jest tam pokazana żywa fajkarskim Kazimierzem Rogiem przenieśli firmę z ulicy Bar- tradycja pokoleń przemyskich mistrzów.

DZIESIĘĆ PRZYKAZAŃ FAJCZARZA:

72

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020





BĄDŹMY szczerzy

Tajemnica Joe Alexa

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Zaczytywałem się w powieściach kryminalnych Joe Alexa od połowy lat 60. ubiegłego stulecia, na które przypadły moje czasy licealne. Można powiedzieć, że wiedzę o topografii i klimatach Londynu, ale także np. Johanesburga, czerpałem właśnie z tej lektury. Domyślałem się, że autor nie jest pisarzem anglojęzycznym, a jego literackie nazwisko to pseudonim, bo na stronach tytułowych brak było czegokolwiek o ewentualnym tłumaczu. W tym też czasie zafascynowany byłem twórczością genialnego pisarza irlandzkiego Jamesa Aloisiusa Joyce`a. Jego opowiadania „Dublińczycy” niezwykle plastycznie opisywały to miasto, w sumie bardzo biedne. W końcu Anglicy eksploatowali tę zieloną wyspę właściwie od średniowiecza. To aż trudne do uwierzenia, że Irlandczycy jako naród nie odpuścili przez siedem stuleci z okładem, aby w końcu wywalczyć swoje własne państwo. Najbardziej oczarowała mnie powieść „Portret artysty z czasów młodości” w przekładzie Zygmunta Al-

lana. Sposób narracji tak wciąga czytelnika, że czułem się współuczestnikiem wędrówek po uliczkach i zaułkach Dublina, czy też toczonych w niezliczonych pubach literacko-filozoficznych dysput podlewanych obficie guinnessem. Albo też czułem, jak wraz ze studentami z powieści przysypiam w kościele na przydługich naukach rekolekcyjnych... O Macieju Słomczyńskim wiedziałem wówczas tyle, że pracował właśnie nad polskim przekładem „Ulissesa” – najsłynniejszej powieści Joyce`a. Pod koniec lata 1968 albo 1969 r. wpadł mi w ręce magazyn weekendowy Expressu Wieczornego – „Kulisy”, z wywiadem udzielonym przez Słomczyńskiego pt. „Tajemnica Joe Alexa”. Wybitny tłumacz Szekspira, Faulknera, Miltona wyjaśniał, że wymyślił Joe Alexa, aby zarabiał na możliwość realizowania życiowej pasji – tłumaczenia wszystkich dzieł Williama Szekspira. Do tego doszła jeszcze fascynacja twórczością Joyce`a. – Żeby to zrobić, potrzeba sporych pieniędzy – mówił Słomczyński – bo trzeba dużo jeździć, przede wszystkim do Londynu, Dublina, Stanów Zjednoczonych, choć nie tylko. Trzeba tygodnie spędzić w dalekich bibliotekach. To wszystko dużo kosztuje. Trzeba mieć na uwadze, że to wszystko działo się w realiach PRL. Na pytanie, kiedy ma czas pisać kryminały, odpowiedział, że wszędzie, gdzie inaczej traciłby czas, czyli w pociągu albo samolocie. „Ulisses” ukazał się jesienią 1969 r. Cena książki w księgarni była zaporowa – 500 zł! Takiej sumy nie dało się, niestety, zaoszczędzić z kieszonkowego. Zresztą, kupić „Ulissesa” w księgarni graniczyło z cudem. Jednak w wigilię Bożego Narodzenia czekał na mnie pod choinką. Nie wiedziałem, jak mam dziękować rodzicom. Jako gdańszczanina czekał mnie jeszcze jeden bonus – gdański Teatr Wybrzeże wystawił „Ulissesa” jesienią 1970 r. Role Leopolda i Molly Bloomów zagrali: Stanisław Igar i Halina Winiarska – niezapomniane wspaniałe kreacje! „Kulisy” nie odkryły wówczas całej tajemnicy, zapewne z powodu komunistycznej cenzury. Dopiero po pół wieku z eseju Wojciecha Lady dowiedziałem się, że nazwisko Słomczyński nosił po ojczymie, a jego biologiczny ojciec Merian Cooper, Amerykanin zakochany w Polsce (ponoć prababcia pielęgnowała ciężko rannego Pułaskiego), bohater ochotnik wojny bolszewicko-polskiej, pilot amerykańskiej eskadry im. Tadeusza Kościuszki, po powrocie do USA w Hollywood tworzył jako filmowiec i scenarzysta, był laureatem Oscara, hojnie wspierał emigrantów politycznych z komunistycznej Polski. Minęło 40 lat od cudu Solidarności. Dzięki temu cudowi po wielu latach mogłem poznać uliczki i zaułki Dublina, wraz z irlandzką wnuczką zwiedzić dom J. Joyce`a, odwiedzić teatr Samuela Becketta i oczywiście, najstarszy irlandzki uniwersytet Trinity College, gdzie pracuje moja najmłodsza córka. Ot, takie koło dziejowe...

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

76

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020



POLSKA po angielsku

Pierwszy raz w chmurach

MAGDA LOUIS

Latem 1985 roku po raz pierwszy w życiu leciałam samolotem. Wsiadłam w Warszawie, wysiadłam we Frankfurcie, potem leciałam dalej do samego Nowego Jorku nieistniejącymi już liniami Pan American. Pamiętam dobrze, jak mocno waliło mi serce przy starcie, jak z czołem opartym o szybę małego okienka podziwiałam polskie krajobrazy w dole, pola pocięte na małe skrawki i ciemne płachty lasów. Cudowny smak wódki zmieszanej z sokiem pomarańczowym również pamiętam. Przydarzyło mi się od tamtej pory kilka strasznych przygód lotniczych; a to się ogień pojawił przy rozpędzie samolotu na starcie (z Bangkoku do Londynu), a to piorun w maszynę strzelił (z Warszawy do Wrocławia; Hanna Suchocka leciała ze mną, może potwierdzić…), a to się podwozie nie chciało wysunąć (lądowanie w Pradze), wszystkie te nieszczęśliwe przypadki nie powstrzymały mnie przed lataniem. Nie zawsze było strasznie, czasami było bardzo śmiesznie. Rzecz się działa w czasach przed 11 września, kiedy drzwi do cockpitu w samolocie nie były zabezpieczone

przed szaleńcami i terrorystami, kontrole na lotniskach odbywały się w trybie pobieżnym, a samo latanie oznaczało zero strachu, maksimum przyjemności. Po starcie samolotu z lotniska w Londynie, którym leciałam do Sztokholmu, pasażerów nerwowo wiercących się na fotelach powitał kapitan (Irlandczyk), tak radosny i dowcipny, że albo leciał na kokainie, albo gen wiecznej radochy odziedziczył po matce. This is your capitan speaking… zaproponował pasażerom udział w konkursie „matematycznym” . Mieliśmy za zadanie obliczyć na podstawie danych, ile paliwa zostanie nam w zbiornikach w momencie lądowania. Tego, kto obliczy najtrafniej, kapitan obiecał zaprosić do cockpitu! Obok mnie siedziała pani, a sposób, w jaki miała związaną apaszkę na szyi sugerował, że albo jest stewardesą, albo pracuje w liniach lotniczych. W pięć sekund wszystko obliczyła, jednak kiedy ją poprosiłam, żeby dała odpisać: – no wiesz, ty już na pewno na własne oczy cockpit widziałaś, ja nigdy i to moja jedyna szansa… – oburzyła się i natychmiast zasłoniła kartkę, jakby to co najmniej tajemnice fatimskie były. Ja nawet przy użyciu kalkulatora nie umiem liczyć, zatem moje szanse na poprawne wyliczenia równały się zeru absolutnemu, jednak perspektywa wejścia do cockpitu była kusząca! Liczyć nie umiałam nigdy, ale z pisaniem fantasy kłopotu nie było. Zamiast równania, napisałam na karteczce krótki list do kapitana: „Dear capitan, niestety nie znam odpowiedzi na pytanie konkursowe, ale mam marzenie, żeby wejść do cockpitu. Pragnę dodać, że jestem córką pilota, bohatera wojennego, który walczył w bitwie o Anglię.” Przepraszając tatusia, którego postarzyłam o jakieś 20 lat, oddałam kartkę. Moja sąsiadka w osiem poskładała swoją karteczkę, żeby kto jeszcze po drodze nie podpatrzył jej akuratnej, co do kropelki obliczonej, odpowiedzi. Po kilku minutach odezwał się do nas kapitan: „Proszę państwa, dziękuję wszystkim za udział w konkursie. Zwyciężczynią konkursu jest Marita (w tym momencie moja sąsiadka rozpina pas i szykuje się na odebranie nagrody, rzucając mi pogardliwe i wyniosłe spojrzenie znad apaszki). Kapitan mówi dalej – Marita obliczyła z imponującą dokładnością wynik końcowy, ale do cockpitu zapraszam również pasażerkę Louis, bo w mojej opinii ona również na to zasługuje.” Kapitan „oprowadził” mnie po cockpicie, a że się miło gadało, pozwolił mi również zostać na moment lądowania. Siedziałam za jego plecami i przeżywałam każdą minutkę procedurowego przygotowania, ustawiania samolotu na ścieżce przed pasem i w końcu miękkiego lądowania na automatycznym pilocie (prawdziwy pilot miał dłonie w pogotowiu, ale „kierownicy” nie dotknął). Nadąsana Marita siedziała za plecami drugiego pilota i na znak protestu w ogóle się nie cieszyła ze swojej nagrody, którą musiała podzielić się z córką bohatera wojennego… 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020felietonów Więcej

na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Włączmy długie światła

KRZYSZTOF MARTENS

Jadąc w nocy samochodem, jak chcemy widzieć drogę w dłuższej perspektywie, włączamy długie światła. Spróbujmy to zrobić obserwując działania – a nie słowa – wielkich mocarstw. Strach zasiany przez pandemię koronawirusa stworzył iluzję wielu społeczeństwom, że dobrze chronione granice państwa najlepiej zabezpieczają przed niespodziewanymi zagrożeniami. Równocześnie światowy kryzys gospodarczy sprawił, że rządy wszystkich krajów rzucą się do odbudowy własnych gospodarek, nie przejmując się emisją CO2, która zamiast maleć, zacznie skokowo rosnąć, bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy. Nie jesteśmy w stanie podjąć globalnej walki z ociepleniem klimatu. Nie jesteśmy nawet w stanie adaptować się do zachodzących zmian. Wydaje mi się, że wielkie mocarstwa – USA i Chiny – właśnie dochodzą do wniosku, że Ziemi nie wystarczy dla wszystkich.„Bateria” naszej planety, która ładowała się 4,5 miliarda lat, bezpowrotnie się wyczerpuje. Najsilniejsze państwa i ich rządy dochodzą do wniosku, że nie ma sensu nawet pozorowanie globalnej solidarności. Inwestowanie ogromnych pieniędzy w walkę z ociepleniem klimatu, kiedy wyniki tych działań trudno przewidzieć, jest mało opłacalne. Przekonywanie wyborców, że konieczne są wyrzeczenia i samoograniczanie się, jest nieskuteczne i z punktu widzenia polityków samobójcze. Strategicznie lepszym wyborem (nie wdaję się w oceny

moralne) jest przeznaczenie tych środków na przygotowanie się do scenariusza katastroficznego. Kaskada klimatycznych punktów krytycznych jest bardzo prawdopodobna i może sprawić, że w miesiące wydarzą się lata, a w lata – dziesięciolecia.Co wydawało się jeszcze niedawno nieprawdopodobne, stanie się rzeczywistością. Charakterystyczne jest, że wydatki – w tak krytycznym momencie – dwóch mocarstw na ekologię maleją, a na zbrojenia rosną. W niedalekiej przyszłości (20–50 lat) Chiny i USA, wykorzystując zbudowany potencjał, będą wyspami względnego spokoju w morzu chaosu. Znakomicie wyszkolone i wyposażone wojsko powstrzyma na granicach (na oceanach), każdy atak milionów ludzi umierających z głodu i pragnienia. Mur na granicy z Meksykiem przyda się bardzo. AMERICA FIRST, CHINA SECOND. Reszta się nie będzie liczyć. Może jeszcze powstaną małe wyspy w oceanie chaosu. Izrael ze względu na swój potencjał militarny. Indie przytulą się do Chin, a Kanada do USA. Australia, Tajwan i Japonia otoczone są wodą. Europa jest zbyt przyzwoita, humanitarna, aby przetrwać w tak brutalnym świecie. Długofalowe cele polityczne bogatych i silnych są jasne, chcą chronić przede wszystkim swoich obywateli. Plan strategiczny „samowystarczalnych wysp” już powstaje. Osłabiana jest rola Organizacji Narodów Zjednoczonych, Światowej Organizacji Zdrowia i wielu innych organizacji. Szacuje się, że w 2020 roku świat na zbrojenia wyda ponad dwa biliony dolarów. W czasie pandemii ujawnił się egoizm mocarstw, który, w miarę występowania kolejnych kataklizmów, będzie narastał. To, co się dzieje z rozwojem geoinżynierii – czyli nauki zajmującej się zmienianiem pogody na dużą skalę, dobitnie potwierdza moją tezę. Geoinżynieria jest doskonałym narzędziem w rywalizacji o wodę. Chiny inwestują w tę dziedzinę nauki od dłuższego czasu. Wkrótce będą w stanie wywołać opady na terenie, dwukrotnie większym niż Francja. Oczywiście pokazują tylko „cywilne” sukcesy i rozwiązania. Tajne laboratoria w Chinach zajmują się koncepcją wykorzystania sterowania klimatem do celów ofensywnych. Jak się okazało, że sterowanie pogodą może być znakomitą bronią, to Amerykanie utajnili badania i geoinżynierią zajęło się wojsko. Dlaczego jest to tak atrakcyjne? Panowanie nad klimatem to panowanie nad degenerującym się światem. Pokusa jest bardzo silna, a przewaga technologiczna mocarstw – przygnębiająca. Poprawiając warunki pogodowe we własnym kraju, równocześnie rozregulowuje się klimat na innym terytorium. Mówiąc opisowo, dla NAS umiarkowane temperatury, słoneczko, przerywane od czasu do czasu miłym i potrzebnym deszczykiem. Dla NICH tajfuny, susze, powodzie i inne kataklizmy. Myślicie, że Trump, czy Xi Jingping zawahają się chociaż przez chwilę? W tym scenariuszu nie można wykluczyć katastrofalnych skutków, łącznie z zagrożeniem dla gatunku ludzkiego, który utonie w morzu chaosu. Jak silni i bogaci zabiorą biednym i słabym nawet chmury, to bez wody setki milionów ludzi będą umierać z pragnienia, przegrzania i odwodnienia. Amerykańska NASA opracowała mapę terenów – przy takim scenariuszu – nienadających się do życia. Jest na niej prawie cała Afryka i Ameryka Południowa. Bliski Wschód, Centralna Australia. Indie, Pakistan, część Europy.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

80

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020





Resoviacy

po ponad 25 latach znów grają grają na zapleczu ekstraklasy! Szło im długo jak po grudzie, ale na koniec minionego sezonu piłkarze Apklan Resovii z podniesionymi czołami zeszli z boiska. W finale barażu o awans do pierwszej ligi pokonali rzeszowską Stal i mogli fetować promocję na zaplecze ekstraklasy. Klub coraz mocniej staje finansowo na nogach, drużyna chce utrzymać miejsce w nowym towarzystwie, ale zadanie ma tym trudniejsze, że nie wiadomo, czy w tym roku choć raz zagra w Rzeszowie.

Tekst Tomasz Ryzner Fotografie VIP Biznes&Styl

P

andemia koronawirusa uderzyła nie tylko w gospodarkę, instytucje kulturalne czy oświatowe. Skomplikowała także życie sportowym klubom. Runda rewanżowa w piłkarskich ligach ruszyła wprawdzie o czasie, ale wybuch pandemii poskutkował także tym, że w połowie marca rozgrywki wstrzymano, co trwało aż do czerwca. Resoviacy, którzy jesienią radzili sobie bardzo dobrze, a drugą rundę zaczęli od 6-0 z Gryfem Wejherowo, po wymuszonej wybuchem koronawirusa pauzie nie potrafili wrócić do swojej formy. Efekt był taki, że zanotowali serię jedenastu meczów

84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

bez wygranej. Był taki moment wiosną, że fani „pasiaków”, bardziej niż na marzeniach o awansie, skupiali się na krytyce trenera Szymona Grabowskiego. Jesienią kibice skandowali wiele razy „Graba trenerem, Resovia gra z charakterem”, a wiosną na forach internetowych pojawiły się wpisy sugerujące, że czas „Graby” na Wyspiańskiego definitywnie minął, że działacze robią błąd, nie dokonując zmiany na trenerskim stołku, oraz że z tym trenerem marzenia o awansie można między bajki włożyć. Szefowie sekcji wytrzymali ciśnienie i powstrzymali się przed nerwowymi ruchami.


SPORT historia; remis 1-1 z Bytovią w Bytowie i wygrana w serii rzutów karnych, a następnie remis 0-0 ze Stalą Rzeszów, zwycięstwo w karnych i wielka feta na stadionie przy Wyspiańskiego. Bohaterem został Marcel Zapytowski. Młody bramkarz obronił karne w obu meczach. Nie mniejszą satysfakcję mógł mieć jednak „Graba”, który zamknął usta krytykom, a przy okazji mógł wpisać do CV drugi w ciągu dwóch sezonów awans ze swoimi podopiecznymi. – Panie prezydencie, melduję wykonanie zadania. Resovia jest w pierwszej lidze, gdzie już dawno powinien być klub z Rzeszowa – mówił trener „pasiaków” na spotkaniu drużyny z Tadeuszem Ferencem, prezydentem stolicy Podkarpacia. Szkoleniowiec ekipy znad Wisłoka w nagrodę za dobrze wykonaną pracę mógł liczyć m.in. na przedłużenie kontraktu.

Czasy przedinternetowe

T

– Docierały do mnie te komentarze, pojawiały się głosy, aby szukać nowego szkoleniowca. Zresztą sam Szymon Grabowski nie trzymał się na siłę stanowiska i gotów był ustąpić miejsca. Nie zamierzaliśmy jednak iść tym tropem. Powiedziałem trenerowi, że ma pełne poparcie zarządu i o żadnych zmianach na trenerskiej ławce nie myślimy – komentuje Jan Bieńkowski, były prezes Podkarpackiego ZPN-u, który w końcówce sezonu zastąpił Wojciecha Zająca na stanowisku prezesa sekcji piłki nożnej w Resovii.

Meldunek do prezydenta

A

pklan Resovia męczyła się do końca sezonu, ale nie był to marazm totalny, bo „pasiaki” ciułały punkty. Nie wygrywały, ale rzadko też oddawały rywalom pełną pulę punktów. W sumie w rundzie wiosennej aż osiem razy zanotowały remis. W normalnych warunkach taka seria pozbawiałaby naszą drużynę szans walki o najwyższy cel. Ale sezon nie był typowy. Inne drużyny z górnej połówki tabeli także rozdawały punkty, dlatego resoviacy nieznacznie tylko opadli w stawce i załapali się na baraże o awans. Reszta to już

rzeba przyznać, że kibice „pasiaków” wyczekali się na pierwszą ligę. Ba! Wielu z nich, i to wcale nie tylko ci najmłodsi, nie może pamiętać wcześniejszych występów resoviaków na tym szczeblu rozgrywek, ponieważ najzwyczajniej nie było ich jeszcze na świecie. Dla dzisiejszych nastolatków rok 1994 to prehistoria. To czas, gdy królowały kasety magnetofonowe, filmy oglądało się na kasetach VHS (Oscara otrzymywał wtedy Tom Hanks za Forresta Gumpa), a do poczytania w ubikacji ludzie zabierali co najwyżej gazetę, a nie telefony komórkowe, bo tych ostatnich jeszcze nie było w powszechnym użyciu. Media społecznościowe były odległą przyszłością, dlatego na osiedlowych boiskach i sportowych placach biegało więcej dzieci i młodzieży niż dziś przed największą szkołą sportową w mieście. Najlepszą drużyną była wtedy Legia Warszawa, w składzie której znajdowali się także piłkarze rodem z Podkarpacia: Leszek Pisz, Jerzy Podbrożny czy Janusz Hubert Kopeć. Jednak fani kopanej w mieście nad Wisłokiem wiosnę 1994 roku mieli smutną. Tyczyło to kibiców po obu stronach Wisłoka, ponieważ tak się nieszczęśliwie złożyło, że spadek na trzeci poziom rozgrywek zanotowała tak Resovia, jak i Stal Rzeszów. Regres był między innymi efektem zmian ustrojowych. W nowej Polsce kluby sportowe zaczęły tracić wsparcie zakładów patronackich. To oczywiście odbijało się na wielkości budżetów, a tym samym możliwościach sportowych. Resovię przez lata wspierała branża budowlana (Instal). Kiedy klub stracił możnego sponsora, popadł w duże tarapaty. Był czas, na przełomie wieków, gdy zaplecze głównej trybuny było kompletnie zdewastowane, przypominało bardziej plan z filmu wojennego, aniżeli obiekty nowoczesnego klubu sportowego. Klubowa kasa świeciła pustkami, podczas gdy długi ciągle rosły. – Było niewesoło – wspomina Zbigniew Wiech, dyrektor klubu, wychowanek Resovii. – Brakowało środków na remonty, normalne funkcjonowanie. Rosły zaległości wobec różnych instytucji, także w ZUS-ie. Trzeba było negocjować, prosić o czas, o wyrozumiałość.

Klub nad przepaścią W trudnym czasie w klubie umarła sekcja koszykówki, swego czasu mająca znakomitą ekipę w ekstraklasie (w latach 70. 6 medali, w tym mistrzostwo kraju w 1975 roku). Piłkarze trwali na posterunku, ale zdarzało się, że lądowali 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

85


SPORT na czwartym szczeblu rozgrywek, a tym samym zapoznawali się z boiskami, na których wcześniej gościła co najwyżej drużyna rezerw. Był czas, gdy nie mogli grać u siebie i przez jakiś czas musieli korzystać ze stadionu Podhalańczyka. Problemy finansowe powodowały, że działacze miewali niemałe kłopoty z terminowym regulowaniem wypłat wobec piłkarzy i trenerów. Maciej Huzarski oddał w trudnych czasach Resovii niemało zdrowia. Dowodził pierwszym zespołem kilkukrotnie, osiągnął niezłe wyniki, ale czasem i on tracił cierpliwość. – „Klub Myszki Miki i Kaczora Donalda” – podsumował raz z gorzką ironią bałagan w klubie. – W pewnym momencie klub był na skraju upadku. Gdyby nie pomoc miasta, uniwersytetu, mogłoby dojść do najgorszego – dodaje Grabowski. Resovia zaczęła wychodzić na prostą ponad dekadę temu. Sternikiem klubu został wówczas Aleksander Bentkowski, znany rzeszowski adwokat, do dziś prezes klubu. W wyjściu na prostą miała pomóc m.in. inwestycja ResVita. Klub przekazał inwestorom część swych terenów, na których planowano wybudowanie centrum handlowo-sportowego. Inwestorzy w rewanżu przelali na konto Resovii niemałe środki, obiecywali wsparcie w dalszych latach, ale z budowlanych planów wyszły nici. Pieniądze ResVity na pewien czas pozwoliły sekcji złapać głębszy oddech, do drużyny angażowano niekiedy znane nazwiska, jednak powrót na zaplecze ekstraklasy okazywał się wciąż zadaniem ponad siły drużyny.

z trybun, a z tym w tym roku może być problem. Szalikowcy będą jeździć za swym zespołem, ale nie wiadomo, czy beniaminek 1 ligi będzie mógł grać tej jesieni mecze w Rzeszowie. amiętna akcja kibiców „CzasWracaćDoDomu” pozwoliła zebrać bez mała dwieście tysięcy, wyremontować główną trybunę, przystosować obiekt do wymogów drugiej ligi, ale w pierwszej poprzeczka poszła w górę. Do serii wymogów licencyjnych dochodzi oświetlenie boiska. Na obiekcie przy Wyspiańskiego nigdy go nie było, na Stadionie Miejskim przy Hetmańskiej wciąż stoją monumentalne jupitery, ale od dawna są wyłączone i dziś stanowią coś na kształt pomnika PRL-owskiej myśli technicznej. Kilka tygodni temu było wiadomo, że w pierwszych kolejkach Apklan Resovia będzie grać na wyjazdach. Kibiców pocieszały jednak wieści z ratusza, wedle których jeszcze tej jesieni odpowiednie oświetlenie miałoby zostać zamontowane na Hetmańskiej. Niestety, procedury wymagają czasu, inwestor nie został jeszcze wyłoniony i tuż przed sezonem widoki na rozwiązanie problemu były już bardzo marne. – To dziwna sytuacja, bo przecież zapewniano nas, że gdy drużyna awansuje do pierwszej ligi, to będzie grać w Rzeszowie. Kiedy to się wreszcie udało, okazuje się, że czeka nas tułaczka po innych stadionach – mówił na antenie Radia Centrum Szymon Grabowski. – Infrastruktura się nie zmienia i to jest smutna wiadomość.

Marzenia o czterech milionach

W domu, czyli w… Stalowej Woli

ostatnich latach klub mógł liczyć na większe dotacje ze strony miasta, zyskiwał coraz to nowych sponsorów, ale to nie znaczy, że należał do krezusów w drugiej lidze. Ważne jednak, że nie obiecywał piłkarzom gruszek na wierzbie. Proponował tyle, na ile było go stać i robił wszystko, aby wypłaty wpływały na konta w terminie. To jedno ze źródeł sportowego sukcesu. – Mogę zdradzić, że za awans zespół otrzymał czterysta tysięcy złotych – informuje Jan Bieńkowski. – Czy to dużo? Myślę, że gdy młody, nastoletni piłkarz otrzymuje na tym poziomie około dwudziestotysięczną premię, to jest to konkretna motywacja do dalszej pracy. Przed startem nowego sezonu mogę powiedzieć, że z wypłatami jesteśmy na zero, nie ma żadnych zaległości. Piłkarze mogą się koncentrować wyłącznie na dobrej grze w piłkę – podkreśla szef futbolowej sekcji. Działacze na razie nie są w stanie powiedzieć, ile wyniesie budżet na cały sezon. Nie wiadomo, jakie kwoty trafią do klubu z tytułu praw do transmisji (Polsat Sport). Wielkości swej dotacji do końca nie określił też jeszcze Urząd Miasta. – Byłoby nie najgorzej, gdyby udało się zebrać cztery miliony – mówi Wiech. – Jednak nawet gdy takie środki uda się zebrać, do krezusów w lidze należeć nie będziemy. Myślę, że – poza Puszczą Niepołomice – większość klubów pierwszej ligi dysponuje daleko większymi pieniędzmi – dodaje Bieńkowski.

Szefowie Resovii starają się jak najwięcej meczów w roli gospodarza przełożyć na obiekty rywali (Górnik Łęczna i Termalica Nieciecza wyraziły zgodę). Całej rundy poza domem rozegrać się jednak nie da, dlatego działacze rozglądają się za stadionem do wynajęcia. Do wstępnego porozumienia udało się dojść z włodarzami Stali Stalowa Wola (Stal Mielec nie podjęła tematu). W „hutniczym” mieście otworzono niedawno gruntownie przebudowany obiekt, który spełnia wymogi obowiązujące w I lidze (jak na ironię wspomniana Stal otwarcie obiektu „uczciła” spadkiem do III ligi). – Jest to jakieś rozwiązanie, ale bardzo kosztowne – wyjaśnia Bieńkowski. – Wynajęcie stadionu na jeden mecz kosztowałoby nas 50 tysięcy złotych. Jeśli dodamy do tego koszty ochrony, dojazdu, to każdy mecz w Stalowej Woli wymagałby wyłożenia co najmniej 60 tysięcy. Cała suma nie mogłaby być znacząco zmniejszona przez wpływy z biletów, bo moglibyśmy organizować mecze z udziałem maksymalnie tysiąca kibiców. Myślę, że u siebie, przy w miarę dobrej grze, moglibyśmy liczyć na cztery - pięć tysięcy widzów na każdym spotkaniu. edle terminarza, w pierwszych pięciu kolejkach „pasiaki” zagrają na obcych boiskach, a dopiero w szóstej kolejce mają zaplanowany mecz w Stalowej Woli (z Odrą Opole). – Nie zwieszamy głów i ciągle się staramy, aby była możliwość gry w Rzeszowie jeszcze w tym roku – informuje prezes sekcji. – Ostatnio rozmawialiśmy na ten temat w ratuszu z prezydentami i nie jest przesądzone, że będziemy musieli korzystać z obiektu w Stalowej Woli – mówi nam Bieńkowski. Nie zdradza, jak miałoby wyglądać rozwiązanie problemu, ale można przypuszczać, że tylko w jeden sposób: skoro jupitery nie zostaną zamontowane na czas, to Apklan Resovia musiałaby liczyć na naturalne oświetlenie. – Nie potwierdzam, nie zaprzeczam – uśmiecha się Bieńkowski.

W

Stadion potrzebuje jupiterów Skromne środki to dla „pasiaków” nie pierwszyzna. Ten brak był zwykle nadrabiany tak zwanym „resoviackim charakterem”, który pozwalał rzeszowianom ogrywać choćby tak majętne kluby jak Widzew Łódź. Problem w tym, że aby charakter zespołu w pełni się ujawnił, potrzebne jest też wsparcie

86

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

P

W



SPORT

Bez „kominów płacowych” Po awansie w Apklan Resovii doszło do niemałych roszad kadrowych. Drużynę beniaminka opuścili m.in. Serhij Krykun i Daniel Świderski. Nie byle jakie to straty, bo obaj gracze należeli w poprzednim sezonie do najlepszych strzelców zespołu (odpowiednio 9 ramek i 4 asysty oraz 5 goli plus 6 asyst). Chyżonogi Ukrainiec wybrał ofertę Górnika Łęczna. To także beniaminek pierwszej ligi, ale wsparcie kopalni Bogdanka sprawia, że ma daleko większe możliwości finansowe niż nasz klub. Świderski wybrał lubelski Motor, beniaminka II ligi, któremu dla odmiany grube miliony regularnie na konto przelewa lubelski magistrat. – Chcieliśmy obu piłkarzy zatrzymać, ale nic na siłę. Piłkarze u nas różnie zarabiają. Młodzi mniej, bardziej doświadczeni więcej, ale nie będziemy tworzyć kominów płacowych. Serhija i Daniela skusiły wyższe kontrakty. Rozumiemy to i życzymy im powodzenia w nowych klubach – kwituje szef piłkarskiej sekcji. składzie zabraknie także Szymona Kalińca, który dostał wolną rękę w szukaniu nowego pracodawcy. To trochę zaskakujące, bo jeszcze rok, dwa lata temu piłkarz należał do czołowych postaci drugiej linii. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że powodem rozstania nie są kwestie sportowe, ale ochłodzenie się relacji na linii piłkarz – reszta ekipy.

W

Przyszli piłkarze, przychodzą sponsorzy W składzie rzeszowskiego zespołu pojawiła się całkiem spora, bo siedmioosobowa, grupa nowych zawodników. Z tego grona trenerzy i działacze sporo sobie obiecują po Michale Kuczałku (26 lat, 183 cm), ostatnio graczu Olimpii Elbląg. – Ma wszelkie predyspozycje, aby bardzo pozytywnie wpłynąć na grę naszej pomocy – przekonuje Bieńkowski. Co ciekawe, Apklan Resovia pozyskała aż trzech piłkarzy

88

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

z klubu z Elbląga. – Sprawę wyjaśnia polityka klubu. Prezesem jest tam ksiądz, który stawia na młodzież, a tym samym premie z projektu Pro Junior System. Olimpia odpuściła walkę o awans, stawiała na młodych, bo chciała podreperować konto klubu. Udało jej się to, ale tym samym do wzięcia było sporo piłkarzy – mówi nam Bieńkowski. ziałacze z Wyspiańskiego liczą na dobre wyniki także na polu pozyskiwania sponsorów. – Ostatnio coraz to nowi dołączają do tego grona, ale nie należy z tego wyciągać daleko idących wniosków. Pieniędzy nam nie zbywa – mówi Wiech. – Dziękujemy wszystkim, którzy nam pomagają. Fajnie, że znów jest z nami Inżynieria, Handlopex. Dużo obiecujemy sobie po współpracy z firmą Pempa, producentem sprzętu medycznego, który chce zostać z nami dłużej – dodaje dyrektor klubu. Boiskowym celem resoviaków jest uniknięcie nerwówki i spokojne utrzymanie się w nowym towarzystwie. Teoretycznie nie powinno być z tym kłopotu, bo… – Regulamin mówi, że z ligi spadnie tylko jedna drużyna – stwierdza Grabowski, który jest na finiszu kursu na trenera UEFA Pro. – Nie można jednak tracić czujności i myśleć, że coś nam przyjdzie bez wysiłku. Jesteśmy beniaminkiem i wiem, że niektórzy typują nas do spadku. Postaramy się nie tylko tego uniknąć, ale jak się tylko nadarzy okazja, nieco namieszać w lidze – dodaje popularny „Graba”.

D

*** Na inaugurację sezonu Apklan Resovia zmierzyła się w Niepołomicach z tamtejszą Puszczą (trenuje ją Tomasz Tułacz, mielczanin, który ma za sobą kilka sezonów pracy w Resovii). Apklan Resovia wygrała 3-0 po golach Dawida Kubowicza (25, karny), Sebstiana Zalepy (47.) i Karola Twardowskiego (90.).



Od lewej: Edward Marszałek i Rafał Osiecki.

Zapomniane Bieszczady. Z Krywego do Tworylnego

W Dolinie Sanu, od Studennego po Hulskie, rozciąga się piękna, prawie bezludna dziś kraina, jedno z najdzikszych miejsc w Bieszczadach, przed wojną tętniące życiem, które przypomina o historyczno-kulturowej przeszłości tych ziem. Wędrując przez Krywe i Tworylne, wśród ziół i chwastów sięgających do pasa i wyżej, aż trudno uwierzyć, że kilkadziesiąt lat temu gospodarowały tutaj setki osób, w większości Rusinów. We dworze tętniło życie, a na drodze łączącej obie wsie jeszcze przed wojną można było dostrzec ekstrawagancki automobil.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

90

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


W DOLINIE Sanu

Krywe.

N

ajpiękniejsze w Bieszczadach są połoniny! Kto tak nie uważa, powinien choć raz zawitać do Krywego. Magiczne miejsce. Wieś z ponad 500-lenią historią, którą przed wojną zamieszkiwało ponad 400 osób. Był tutaj młyn wodny, tartak parowy i nawet szkołę parafialną otwarto w XIX wieku. Część zabudowań została spalona we wrześniu 1945 r. przez UPA, resztę zniszczono niespełna dwa lata później podczas akcji „Wisła”. Całą wieś wysiedlono. Od lat 60. do 80. XX wieku w Krywem był wypas bydła. Dziś ostał się tutaj już tylko jeden mieszkaniec – Stanisław Majsterek, który z okien domu ma widok na ruiny greckokatolickiej cerkwi pw. św. Paraskewii znajdującej się na wzgórzu Diłok. To trzecia świątynia w tym miejscu, zbudowano ją w 1842 r. na miejscu poprzedniej z 1756 r. Piękny symbol Krywego, którym nie sposób nie zachwycać się o każdej porze roku. Obok cerkwi znajduje się cmentarz, gdzie wśród starych nagrobków, m.in. Julii i Mikołaja Pisarczyków – dawnych właścicieli majątku, jest też współczesny grób Antoniny Majsterek. Kobieta zmarła pięć lat temu, a z Krywem związana była od 1971 roku. Dla niej i Stanisława Majsterka było to niezwykłe miejsce – w ruinach cerkwi wzięli ślub. Tutaj też ma swój nagrobek, gdzie prawie zawsze leżą świeże kwiaty…

Tworylne.

– Kto raz zawędruje do Krywego, już zawsze tu powraca – przyznaje Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. – To miejsce, podobnie jak Tworylne, jest kwintesencją Bieszczadów, ich bolesnej historii połączonej z nieprawdopodobną urodą miejsca. Przyrodniczo tak urokliwe, że nie można ich porównać z niczym innym. Dlatego tak wielu marzy, by oprócz Krywego poznać też Tworylne – jeszcze większą i piękniejszą miejscowość w Dolinie Sanu, ze wspaniałą historią i licznymi śladami bogatej przeszłości. Lipowa aleja prowadząca do nieistniejącego już dworu, setki owocowych drzew – pozostałość po domostwach, jakie jeszcze nie tak dawno tutaj istniały, w połączeniu z wybujałą roślinnością i odurzającym zapachem porastającego wszystko kwiecia, robią niezwykłe wrażenie.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

91


W DOLINIE Sanu

M

imo że wędrujemy w upalny dzień, błoto jest po kostki, a z każdej strony roślinność sięgająca ponad dwóch metrów wysokości. Do tego niezliczona ilość komarów i bąków, a jednocześnie cisza tak absolutna, jakiej nie sposób doświadczyć nigdzie indziej. Początki wsi sięgają XV wieku i rodu Kmitów. Pod koniec XIX wieku właścicielem Tworylnego z Tworylczykiem był Kazimierz Łęcki, który posiadał tam dwór, trzy folwarki oraz dwa młyny. W 1921 r. wieś liczyła 119 gospodarstw z 721 mieszkańcami, z czego 691 było grekokatolików oraz 30 wyznania mojżeszowego. Po 17 września 1939 r. przez wieś przebiegała granica między Niemcami a ZSRR. Znajdowała się tu nawet niemiecka strażnica graniczna, której ruina zachowała się do dzisiaj. Po bogatej i ludnej wsi, która skomunikowana była z Krywem, do dziś pozostały liczne piwnice i studnie oraz podmurówka i dzwonnica po cerkwi św. Mikołaja, zbudowanej w 1876 roku. Zachowały się też ślady zabudowań dworskich: fundamenty dworu, kamienne filary stodoły oraz staw i aleja wysadzana jesionami, lipami i wiązami.

Dolina Sanu.

92

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


W DOLINIE Sanu Tworylne.


W DOLINIE Sanu

W

bezpośrednim sąsiedztwie Tworylnego jest rezerwat przyrody „Krywe”, utworzony po obu stronach przełomowego odcinka Sanu, pomiędzy ujściem potoku Hulski a mostem w Rajskiem. Oficjalnie jest to rezerwat krajobrazowy, jednak jego głównym celem jest ochrona ostoi węża eskulapa – jest to jedno z niewielu miejsc w kraju chroniące naturalną populację tego gada. Wędrując nieistniejącą już drogą w kierunku Krywego dotrzemy na wzgórze, gdzie stoi pamiątkowa ławeczka zmarłego w 2015 roku Tadeusza Zająca – bieszczadnika, byłego nadleśniczego z Nadleśnictwa Lutowiska, ratownika GOPR i inicjatora programu ochrony Doliny Sanu pod Otrytem. W dużej mierze to dzięki niemu udało się zachować to miejsce pełne magii, ale i tragicznej przeszłości, niepowtarzalne, którym niepodzielnie zawładnęła przyroda, gdzie żubry i wilki są gospodarzami, a turyści jedynie tolerowanymi gośćmi. Fotoreportaż z Krywego oraz Tworylnego udało się zrealizować dzięki pomocy Edwarda Marszałka, rzecznika prasowego Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie, oraz Rafała Osieckiego, zastępcy nadleśniczego z Nadleśnictwa w Lutowiskach.





Karol Palczak.

Płonący

pejzaż

Z Karolem

Palczakiem, malarzem z Krzywczy, rozmawia Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Antoni Adamski: Jest Pan malarzem – realistą. Skąd ten – z pozoru anachroniczny – wybór środków wyrazu? Karol Palczak: Realizm jest niedoceniany, częściej bywa obiektem kpin niż refleksji. Traktowany jest często jako źródło kiczu. Ale dziś to realizm trafia do ludzi prostych, a także do tych, którzy naprawdę znają się na sztuce. Jak ten paradoks wyjaśnić? Jeżeli sto lat temu język awangardy przekazywał nowe prawdy o życiu i człowieku, to obecnie niejednokrotnie powiela banały. Modernizm często zabija duchowość. Już dawno temu stał się konwencją. A sztuka nie uznaje konwencji. Musi być autentyczna, bo pochodzi z wnętrza człowieka. Malując, nie mogę kłamać. Kiedy zaczął Pan malować? Malowałem, odkąd pamiętam. Zaczynałem od malowania akwarelami, kopiowania. Z tego co pamiętam, pierwszą kopią była chyba „Bitwa pod Grunwaldem” w podstawówce. Później zacząłem malować olejnymi, a pierwszym poważnym obrazem było „Stworzenie Adama” Michała Anioła na prześcieradle. Z efektów byłem nawet zadowolony. Po raz pierwszy „poczułem farbę”, a także kontrast między fakturą farb olejnych a linearyzmem i plamą akwareli. Bardzo brakowało mi technologii.

98

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


Rzeczą naturalną było więc rozpoczęcie nauki w liceum plastycznym w Jarosławiu. auka zaczęła się jednak od wielkiego rozczarowania. W programie pierwszej klasy w ogóle nie było malarstwa olejnego. Wytrzymałem osiem miesięcy, wkuwając przedmioty ogólnokształcące. Później uciekłem do szkoły gastronomicznej, licząc, iż będę miał więcej czasu na malowanie. Tymczasem w gastronomiku zajęcia trwały do wieczora. Po raz kolejny zmieniłem szkołę na Technikum Mechaniczne. Tam już regularnie uciekałem z lekcji o godzinie 13, by zasiąść za sztalugami. W ostatnich latach po raz kolejny przeniosłem się – tym razem do liceum ogólnokształcącego w Dubiecku. W tym czasie szkolnym poznałem bardzo życzliwych ludzi: Jolantę i Janusza Mikłaszów oraz Mieczysławę Harłacz z Nienadowej. To oni uświadomili mi, iż powinienem dalej malować i niejako uratowali mi życie. Po ukończeniu liceum postanowiłem dostać się na studia. Przy pierwszym podejściu zdałem egzamin wstępny na Akademię Sztuk Pięknych. Później okazało się, że nie mogę być przyjęty, bo nie zdałem matury z angielskiego. Przepracowałem rok i po raz kolejny zdawałem na ASP. Miałem nadzieję, iż teraz naprawdę zostanę malarzem. Akademia na początku mnie onieśmieliła i zaszokowała (być może miałem o niej zbyt idealistyczne wyobrażenie). Na początku było ciężko, ale lubiłem tam być. Zacząłem uczyć się technologii sam, robiąc sobie farby, których jakość okazywała się daleko lepsza od fabrycznych. Te barwniki miały większą świetlistość i nasycenie. Pamiętając, że Rubens wykonywał kopie do pięćdziesiątego roku życia, cierpliwie kopiowałem dawnych mistrzów. Dzięki Akademii, razem z kolegami i koleżankami zwiedzałem największe galerie europejskie w Wiedniu, Pradze, Monachium, Dreźnie, Amsterdamie, co mi ogromnie pomogło. Nie miał pan ochoty uciec z Akademii? Nie. Rozczarowało mnie tam kilka rzeczy, ale w głębi duszy kochałem to miejsce. W końcu mogłem robić to, co potrafię najlepiej i obcowałem z wieloma wspaniałymi ludźmi: Grzegorzem Wnękiem, Mirosławem Sikorskim, Januszem Matuszewskim, Bogumiłem Książkiem... Uświadomili mi, żebym nie skupiał się tak bardzo na technologii i nie tracił energii na niepotrzebne czynności i rzeczy, abym malował, a reszta przyjdzie sama. Powinienem szukać własnego języka, prawdy... Wbrew pozorom, to bardzo ważne rzeczy. Jaka to była prawda? W Pana obrazach króluje ogień i dym, wokół którego poruszają się młodzi ludzie. To emocjonalne pokazanie polskiej rzeczywistości. Nasz świat płonie, zewsząd otacza nas propaganda, kłamstwo i zło. Jesteśmy zdezorientowani. Poruszamy się jak ślepcy w obłokach gryzącego dymu. Do cyklu obrazów „Codziennie jeden pożar” zainspirowała mnie ballada Jacka Kaczmarskiego: „Stanął w ogniu nasz wielki dom, dom dla psychicznie i nerwowo chorych”. Każdy z tych otaczających ognisko jest tak jakby umysłowo chory. Mam wrażenie, że tak właśnie wygląda dzisiejsza Polska. Ludzie nie są już tak szczęśliwi jak kiedyś. Coś się zmieniło. Atmosfera wokół nich zagęszcza się. Młodzi pełni są gniewu, który ogarnia nas jak dym. Wszystko wokół staje się niejasne i nieostre. Nie można odnaleźć najprostszej życiowej prawdy. Zastępuje ją relatywizm i fake news.

N

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

99


PŁONĄCY pejzaż Znakomite przesłanie polityczne… Nie zajmuję się polityką ani ideologią. Przedstawiam odczucia mojej generacji. Niepokoi mnie antykultura, która zewsząd wciska się do naszych umysłów, dyktuje swoje antywartości, nie pozwala rozróżniać tego, co jest dobre, a co złe. Wszyscy są wkurzeni… Czym wkurzeni? ozglądam się wokół siebie. Moi rówieśnicy nie mają perspektyw. W Krzywczy i dalej – w Przemyślu, nie ma pracy. Kto chce zdobyć środki utrzymania, musi wyjechać za granicę. „A my nie chcemy uciekać stąd” – to tytuł jednego z moich obrazów z motywem tańczących wokół ogniska. Sam w czasie studiów pracowałem w Holandii przy zbiorach owoców. Jakie to upokorzenie! Polacy traktowani są jak bezmyślne robole. Otacza nas obojętność i pogarda, towarzyszy nam poczucie, iż jesteśmy jakimś gorszym gatunkiem człowieka. Duży naród leżący w środku Europy to tylko rezerwuar taniej siły roboczej. Tak było sto lat temu. Tak jest i dzisiaj. Nic się nie zmieniło. Nic prócz mody. Młodzi ludzie na Pana obrazach noszą bluzy z kapturami. Tylko na jednej z kompozycji nad dogasającym ogniskiem stoi ubrany w garnitur, zadumany człowiek w średnim wieku. Tytuł brzmi: „Palenie świętych obrazów”. O co chodzi? To wyraz uszanowania: obrazy ze zniszczonej kapliczki, nieużywane w kulcie, zostały spalone, aby nie uległy profanacji. Już po raz kolejny widziałem na rzeszowskim śmietniku oprawiony oleodruk przedstawiający Chrystusa zadumanego nad Jerozolimą, z której „nie zostanie kamień na kamieniu”. Ludzie – chyba wierzący – nie wiedzą, co zrobić z niepotrzebnymi dewocjonaliami. W Pana obrazach Bóg obecny jest jako „krzew gorejący”. Ktoś kiedyś powiedział, że domeną diabła jest dosłowność. Bóg nie narzuca się ze swoją obecnością, nie da się zamknąć w ciasne ramy. Myślę, że jest obecny w wielu pięknych rzeczach. W sztuce: filmie, malarstwie, muzyce. Ja np. często słyszę Go np. w piosenkach Kazika. Wspaniałe są dwie Pana „Modlitwy”. Pierwsza przedstawia wnętrze kuchni, za którą widać mroczny pokój. W tym ledwo widocznym wnętrzu klęczy przed świętymi obrazami ciemna postać. Jest ona powtórzona w kompozycji „Spiżarnia”, gdzie na pierwszy plan wysuwa się martwa natura. To kolby suszącej się kukurydzy. uszę nad tym cyklem bardziej popracować. Nad każdym z tych obrazów panuje cisza. Są to bardzo intymne obrazy. Zarówno ogniska, jak i „Modlitwy” – wszystko to sceny z Krzywczy. Nie potrafię malować w mieście. Obraz – aby był prawdziwy – musi być stąd. Z miejsca, w którym się urodziłem, mieszkam i – mam nadzieję – będę żył. Gdyby w moich obrazach pojawiły się obce motywy, ucierpiałby na tym mój patriotyzm lokalny. Wokół Pana jest tyle pięknych motywów: wzgórza, przestrzeń i światło. Dlaczego Pan tego nie maluje? Nie lubię sentymentalnych widoków przyrody, całego tego bagażu estetycznego, który odziedziczyliśmy po poprzednich epokach: po romantyzmie, Młodej Polsce, postimpresjonizmie. Kreuję (a nie odtwarzam) pejzaż, w którym coś się dzieje, rozgrywa się jakaś dramatyczna akcja. Sam jestem z natury trochę cholerykiem, więc mój obraz to wydarzenie zatrzymane w czasie, w kadrze kompozycji malarskiej. Nie widzi Pan dla siebie tematów w malowniczym Przemyślu, odległym od Krzywczy zaledwie o osiemnaście kilometrów? Ani w równie pełnym starożytności Krakowie? Nie zależy mi ani na malowniczości, ani na starożytności obiektu i jego architektonicznej klasie. Szukam wartości – a więc tego, co czyni nas bardziej ludzkimi. Zadanie beznadziejne w świecie kultury masowej.

R

M

100

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020


PŁONĄCY pejzaż

Sztuka nigdy nie zniknie. To światełko nadziei. Ludzie zawsze będą poszukiwali duchowości, emocji, uczuć. „Malarstwo jest głęboko religijne, a sam fakt malowania – modlitwą” – przy reprodukcjach moich obrazów umieściłem ten cytat z Balthusa, francuskiego malarza o polsko-niemiecko-żydowskich korzeniach. Skoro istnieje Bóg, musi też istnieć „Piekło”. To tytuł Pana obrazu sprzed pięciu lat. Przedstawia on pokraczną, banalną szopę. Piekło to brzydota? bok reprodukcji umieściłem jako objaśnienie drugi cytat z Balthusa: „...myślę, że piekło istnieje tu na ziemi. Jeżeli pomyśleć o tych cudownych rzeczach, które człowiek zrobił kiedyś przed wiekami, nie sposób się nie domyślić, że piekło to czasy, w których właśnie żyjemy. Sztuka jaką uprawiano w minionych wiekach znikła z dzisiejszego świata”. Ale ten obraz akurat ma trochę szersze znaczenie, przynajmniej dla mnie. Co pozostaje? Ja jednak mam nadzieję, że ta sztuka nie znikła. Jest wiele pięknych rzeczy, nawet wbrew pozorom brzydkich. Mój pejzaż oświetlony przymglonym słońcem szpeci słup trakcji elektrycznej z transformatorem i zwojem splątanych bez ładu przewodów. Pod słupem młoda prostytutka oczekuje na klienta. Jej jaskrawa kurtka kontrastuje z ciemnymi koronami drzew. Myślę, że nawet tam – w tej brzydocie – przebija się iskierka nadziei i światła. Jest Pan dla mnie mistrzem nowoczesnej martwej natury. Nowoczesnej, to znaczy takiej, która staje się zaprzeczeniem tego gatunku. Przedstawia Pan żółtą, zwiniętą w krąg plastikową rurę drenacyjną na tle zabazgranej ściany. Albo „Ford Ceśka” – ciemna sylwetka samochodu na rozjeżdżonym kołami śniegu. Nie przedstawiam pięknych, upozowanych do malowania przedmiotów. Raczej takie, które związane są ze mną, z moim życiem. Ta rura została użyta do drenażu budyneczku, który niedługo ma być moją pracownią. A Ford to samochód brata: stoi tu niedaleko, pod oknem. Kiedy po studiach wrócił Pan do Krzywczy, perspektywy Pana kariery rysowały się chyba dość nędznie. Komu na wsi potrzebny jest artysta-malarz? Przez dwa lata (2015–16) pracowałem tutaj tylko dla siebie. I tak bym to robił, bo malowania potrzebuję tak jak oddychania. Później dostałem propozycję wystawy od krakowskiej Galerii Potencja, którą prowadzą moi przyjaciele ze studiów: Karolina Jabłońska, Tomasz Kręcicki oraz Cyryl Polaczek. Zostałem zauważony (pierwszym był medal Towarzystwa Sztuk Pięknych w Krakowie za dyplom). Potem druga nagroda w konkursie malarskim „animalis” i Grand Prix I Krakowskiego Salonu Sztuki. Przełomem był rok ubiegły, kiedy otrzymałem Grand Prix na 44. Biennale Malarstwa Bielska Jesień w Bielsku-Białej. Po tym sukcesie przyjeżdżają do mnie goście z Krakowa i Warszawy. Z Rzeszowa jest Pan pierwszy. Przygotowuję teraz wystawę indywidualną dla bielskiej galerii BWA. Żadna z galerii sztuki współczesnej Podkarpacia nie zwróciła się dotąd do Pana z propozycją wystawy? Niech to stwierdzenie będzie pointą naszej rozmowy.

O

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


BIZNES z klasą

Bezradność legitymację ma. Jest przyssany do polityki. To sprawia, że np. minister dysponujący funduszem sprawiedliwości, czyli pieniędzmi dla ofiar przestępstw, rozdaje te pieniądze po uważaniu instytucjom bliskim mu – ideologicznie. Gminę, która ogłosiła, że jest strefą wolną od LGBT, i z tego powodu UE obcięła jej fundusze, minister wynagrodził, z naddatkiem. Zapowiedział, że tak postąpi z każdą gminą „poszkodowaną przez UE”. Można odnieść wrażenie, że zaczął się nowy podział Polski na państewka ministerialne. olejny drobny przykład. Ludzie usadowieni w upartyjnionych spółkach Skarbu Państwa są hojnymi darczyńcami szczególnie podczas kampanii wyborczych. Dają, więc można zaszaleć. Wszystko lege artis! Pod koniec kampanii sławiącej niewyobrażalnie wielkie dokonania jak na partyjnego prezydenta, zrobiło się tak słodko, że aż mdliło. Czy my już jesteśmy Koreą Północną plus, czy dopiero aspirujemy i dlatego musimy wodzowi (wtedy jeszcze in spe) dosładzać i dosładzać?! Pytanie, czy premier wraz z całym rządem zaangażowanym w kampanijny chór pochlebców, robił to za partyjne pieniądze, nie ma sensu. Bo kto miałby to rozliczyć? I tak się to kręci. Współzależność. Jeden bez drugiego celu nie osiągnie. Razem – monolit. Nie do ruszenia? W Pompejach zachowały się freski, które można by nazwać wyborczymi. Malowane ukradkiem, albo oficjalnie – na wynajmowanych za opłatą ścianach domów. Swoją drogą, to musiał być niezły biznes dla ówczesnych właścicieli. Wybory edylów – urzędnicy o szerokich kompetencjach w rzymskim imperium – odbywały się co rok! Starożytne treści okołowyborcze nie szokują, jak te u nas. Owszem, zdarzały się pochlebcze, lecz nie w stylu północno-koreańskim reelegenta Dudy. Zdarzały się wulgarne, ale nie była to szczujnia, jak ta z upartyjnionej telewizji. Karykatury za to – bezlitosne. Już na pierwszy rzut oka widać, kto nie cieszył się w tamtych czasach sympatią. Nie cieszył – mało powiedziane. Odstraszał! nna metoda, cel ten sam. Napis na jednym z fresków informował o tym, że mieszkańcy domu (z freskiem), lubiący pospać do południa, znaleźli idealnego kandydata na edyla, kropka w kropkę jak oni. Też uwielbia spędzać życie na leżąco. Nie będzie się do niczego wtrącał, nikogo poganiał, więc koniecznie trzeba zagłosować na niego, żeby zachować w mieście błogi spokój. Podali imię faworyta, ale je zapomniałam. Pamięć jest mimowolna. Nie można zapomnieć o czymś jedynie dlatego, że się tego chce. Ani na siłę zapamiętać. A chciałam! Zło wzięło się z nienawiści, którą rozpala władza – to ostatnio zapadło mi w pamięć. Nie w Pompejach. Tu i teraz. Wracam więc do pytania: co jeszcze jest celem władzy? Celem władzy nie są pieniądze. Pieniądze są narzędziem do utrzymania władzy. Kluczowym, prócz inwigilacji, manipulacji, szczucia, zastraszania, tudzież innych,

K

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl

Do polityki nie idzie się dla pieniędzy – zapewnia Idealista z Nowogrodzkiej, ilekroć jego formacji pali się grunt pod nogami. Dodałam lokalizację „Nowogrodzka”, bo pretendentów do tytułu i tronu przybyło po ostatnich wyborach. Mocno napierają. Spieszę więc z pytaniem, czy jeszcze wierzy w to, co publicznie głosi? Kiedyś wierzył, w to akurat nie wątpię. Prehistoria?

Fenomen naszych czasów: można śmiało powiedzieć, nie mijając się z prawdą, że do polityki nie idzie się u nas dla pieniędzy. One same do niej idą. Biegną! Z przekonania albo z musu. Polityka wchodzi coraz mocniej do gospodarki. Pieniądz ponoć nie ma narodowości, a partyjną

102

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

I


BIZNES z klasą mniej lub bardziej wyrafinowanych metod skutecznie podporządkowujących życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa. Ale to kosztuje... „Celem władzy jest władza” – pisał Orwell. – A jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie przyszłość, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie!” yt. „Rok 1984”. Książka zakazana za peerelu przez cenzurę. Wydanie z tzw. drugiego obiegu dostałam na początku stanu wojennego. Z adnotacją: „przeczytaj prędko i podaj dalej”. Nie musiałam się spieszyć. Akurat wywalili mnie z roboty. Nazwali to urlopem bezterminowym. Pracownik działu kadr, niejaki pan L., z pistoletem przytroczonym do paska przy spodniach (które mu wiecznie opadały), opieczętował moje biurko w redakcji, zażądał tonem generała, żebym natychmiast oddała legitymację dziennikarską i poszła won! Kolega Rysio – dziennikarz, porządny facet, choć o skrajnie odmiennych niż moje poglądach – odprowadził mnie do wyjścia. Nie musiał. Było mu strasznie głupio, że reszta kolegów powsadzała nosy w papiery. Już dla nich nie istniałam. Oni – pozytywnie zweryfikowani redaktorzy, ja – solidarucha. (Byłam wiceprzewodniczącą „S”). Rysia spotkałam parę lat temu; lubię go, zaczynaliśmy pracę po studiach w tej samej redakcji, pamiętam, jakim był kolegą. Mądrych ludzi poglądy nie dzielą. Dzieli sposób, w jaki ludzie mądrzy inaczej demonstrują swoje po-

C

glądy, no i zasadnicza sprawa – do czego ich używają. Jako drabiny do kariery? Maczugi, bo karabinów w supermarketach jeszcze u nas nie sprzedają? Wspominam Rysia ciepło, ale nie przestanę się upominać o „Tango” Mrożka, które mu pożyczyłam 40 lat temu, i wsiąkło! „Mój” Orwell – ten z podziemnego wydania – też gdzieś przepadł. Lecz jego wizja, wizja niesamowitego totalitarnego świata z przyszłości, w którym nikt normalny nie chciałaby żyć, nie przepadła. W orwellowskim schemacie jest klasa panujących (najwyżsi funkcjonariusze Partii), są szeregowi członkowie Partii dostępujący jej łask. Prole – podludzie – też są; nie zasługują na uwagę, dopóki pracują i siedzą cicho. Orwellizm w czystej postaci: manipulowanie faktami, prawdą, świadomością społeczeństwa w celu uzyskania nad nim pełnej kontroli. Skądś to znamy? Z Węgier? Z Białorusi? Z Polski? Szukać dalej? emokracja umiera powoli. Państwo gnije. I co z tego, że będziemy płakać, będziemy się użalać, że wybory nie były uczciwe, że wydatków na wyborczą propagandę partyjną nikt nie pilnuje. Kładziemy uszy po sobie, bo przecież zawsze tak było, że kto ma władzę, ten ma rację (i kasę), a zwycięzców się nie sądzi. To oni sądzą. Ileż to roboty, żeby tak uprościć kodeks karny, żeby podejrzany znaczył to samo, co winny.

D


MODA

Świadome zakupy zaczynamy mieć we krwi Okres światowej pandemii zweryfikował nasze podejście do zakupów. Gdy z dnia na dzień okazało się, że potrzebujemy mniej niż dotychczas, ale jednocześnie nie chcemy oszczędzać na jakości, wielu klientów branży odzieżowej deklarowało, że kryteria ich zakupów zmienią się, podążając w stronę eko i slow. Braki w asortymencie sieciówek zwróciły uwagę klientów na rodzimych projektantów prowadzących małe biznesy, a sklepy z odzieżą używaną zyskały nowych konsumentów. Czy na dłuższą metę będziemy się nosić bardziej klasycznie, kupować mniej odzieży i szukać tej produkowanej lokalnie? – Zaczynamy mieć świadome zakupy we krwi i nie dotyczy to tylko ostatnich miesięcy – przyznaje Patrycja Hockuba-Stach, właścicielka rzeszowskiego komisu Pata z ekskluzywną odzieżą używaną. Tekst

Katarzyna Grzebyk Fotografia

Tadeusz Poźniak

Patrycja Hockuba-Stach.



MODA

B

ranża modowa odgrywa niezwykle ważną rolę w naszych nawykach zakupowych. Według Retail Institute, centra handlowe w Polsce obsłużyły w 2018 roku ponad 370 mln klientów. Powodem wizyt aż 81 proc. z nich były zakupy odzieżowe. Co więcej, według badań statystycznych przeciętny konsument jeszcze do niedawna wydawał więcej na odzież, obuwie i akcesoria modowe niż na zdrowie. Według szacunków PwC, statystyczny Polak rocznie wydaje na zakupy modowe około 1850 złotych, co stanowi ponad 7 proc. jego wydatków. W czasie pandemii branża modowa odczuła ogromne straty – raporty wskazywały, że co najmniej miesięczna społeczna izolacja spowoduje straty, których branża nie będzie w stanie odrobić w perspektywie 15–18 miesięcy. W sieciówkach zaczęło brakować towaru. Zawirowania na rynku oraz izolacja sprawiły, że klienci, zwłaszcza kobiety, przewartościowały dotychczasowe wydatki na zakupy, ale z drugiej strony nawet w dobie izolacji chciały wyglądać i czuć się dobrze.

Dajmy drugie życie niepotrzebnym rzeczom – Zaczynamy mieć świadome zakupy we krwi i nie dotyczy to tylko ostatnich miesięcy. Tego jednak trzeba się nauczyć, zaczynając od wybierania się na zakupy z własną torbą. Media huczą od dawna o tym, żeby dawać drugie życie niepotrzebnym nam rzeczom, nie dotyczy to tylko branży odzieżowej. Dziś noszenie odzieży używanej nie jest wstydem, wręcz przeciwnie, jest powodem do dumy – mówi Patrycja Hockuba-Stach, która od pięciu lat prowadzi w centrum Rzeszowa komis Pata z ekskluzywną odzieżą używaną. jej komisie można znaleźć ekskluzywne ubrania damskie dobrej jakości i na każdą okazję: sukienki koktajlowe, sportowe i galowe, spódnice, kombinezony, marynarki, tuniki, spodnie, torebki, wszelkiego rodzaju buty i dodatki. W tym prawdziwe perełki m. in. od Prady, Jimmy Choo czy Isabel Marant. Kobiety, wśród nich aktorki, prawniczki czy dziennikarki, chętnie ubierają się u Paty, gdyż chcą wyglądać oryginalnie i niepowtarzalnie. – Duże sieciówki nie są dla mnie konkurencją. Często mają odzież wątpliwej jakości, więc bronię się z całej siły przed takimi rzeczami. Sieciówki nie były i nie będą nigdy zagrożeniem dla mniejszych projektantów. Z prostej przyczyny: uszycie ubrania według własnego projektu wymaga ogromnego zaangażowania. Mam styczność z osobami, które projektują i wypuszczają na rynek swoje kolekcje i rozumiem doskonale, dlaczego to nie są tanie rzeczy – mówi Patrycja. – Z drugiej strony, spotykam się często ze stwierdzeniem, że „w sklepach nic teraz nie ma, dlatego odwiedzam pani komis”. Ponieważ słyszę to od lat, wydaje mi się, że pandemia nie zmieniła aż tak bardzo wyborów

W

106

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2020

modowych pewnej grupy klientek. Stworzyłam miejsce dla wszystkich, którzy szukają czegoś więcej, niż rzeczy powszechnie dostępnych. Właścicielka komisu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że i dając rzeczom używanym drugie życie, robi coś dobrego dla naszej planety. Cieszy ją również fakt, że osoby znane, mające wpływ na społeczeństwo, mówią głośno o tym, że ubierają się w komisach odzieżowych.

Nawet w ekstremalnych warunkach kobiety chcą wyglądać pięknie

P

atrycja Hockuba-Stach dodaje, że czas społecznej izolacji, gdy jej komis został zamknięty, zaowocował czymś innym. Skupiła się na wykonywaniu nietuzinkowych bransoletek i naszyjników, które są znakiem rozpoznawczym Paty. Można je nabyć na zamówienie lub stacjonarnie w komisie, ale trzeba się spieszyć, ponieważ jej projekty rozchodzą się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki. – W okresie społecznej izolacji, gdy zajmowałam się tworzeniem bransoletek, wiele osób nareszcie miało czas na porządki w szafach. Często remont w szafie to remont w życiu, a trafiła się nie lada okazja, aby zastanowić się nad sensem posiadania całej garderoby – przyznaje Patrycja. – Obserwując kobiety, podzieliłabym je na kilka typów: „chomik”, koneserka, zakupoholiczka i minimalistka, jednak przyglądając się temu bliżej, muszę przyznać, że zakupoholiczka może być np. koneserką. Jeśli zrobimy przegląd szafy i zaczniemy się zastanawiać, dlaczego trzymamy w niej rzeczy, które miałyśmy na sobie raz, ale dawno temu, to dojdziemy do wniosku, że albo mają dla nas wartość sentymentalną (prezent, miłe wspomnienie), albo były bardzo drogie i szkoda nam się ich pozbyć. W komisie podejmuję się próby sprzedania takich rzeczy i tłumaczę, dlaczego należy się zdecydować na taki krok. Zdaniem Patrycji Hockuby-Stach, kobiety zawsze chciały i będą chcieć wyglądać pięknie i modnie. Niezależnie od okazji. – W związku z zaistniałą sytuacją mnóstwo imprez okolicznościowych zostało odwołanych. Zakupione wcześniej kreacje wizytowe się nie przydały, jednak nie zmienia to faktu, że kobiety kochają się stroić i nic ich od tego nie powstrzyma. Od lat, nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach, kobiety chcą wyglądać pięknie, a strój jest niedłącznym elementem, aby tak się stało – tłumaczy. – Modne ubrania wizytowe zawsze okazują się być nieprzydatnymi, gdy nie mamy się w nich gdzie zaprezentować. Wprowadzono pewne ograniczenia, więc zaczęłyśmy się ubierać modnie w domu, w modne dresy. Moda nigdy nie była mi obojętna, chyba nawet gdyby miał być koniec świata, ubrałabym się w coś, co rzuciłoby się w oczy. 



Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera „Iwony, księżniczki Burgunda” i wręczenie nagród oraz statuetek Wanda’20 dla ludzi teatru.

Marcin Sławiński, reżyser „Szalonych nożyczek” i Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Mariola ŁabnoFlaumenhaft, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Mateusz Mikoś, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie. Justyna Król, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Ewa Mrówczyńska, aktorka Teatru Maska w Rzeszowie.


Od lewej: Jerzy Cypryś, wiceprzewodniczący sejmiku województwa podkarpackiego; Piotr Mieczysław Napieraj, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Barbara Napieraj, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Krzysztof Jawniak, kierownik działu technicznego i obsługi sceny Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jolanta Rozmus, kierownik działu administracyjno-gospodarczego Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Michał Chołka, aktor Siemaszkowej w Rzeszowie; Alina Teatru im. W. Siemaszkowej Bosak, dziennikarka VIP Bizmes&Styl. w Rzeszowie.

Od lewej: Elżbieta Buczak i Wojciech Buczak, z-ca dyrektora ds. przygotowania inwestycji w Podkarpackim Zarządzie Dróg Wojewódzkich; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Marek Kępiński, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.


Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej. Pretekst: II Międzynarodowy Festiwal Trans/Misje – Wschód Sztuki i 17. Międzynarodowe Biennale Plakatu Teatralnego Rzeszów 2020.

Od lewej: Piotr Mieczysław Napieraj, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej; Kacper Pilch, aktor filmowy i teatralny; Adam Mężyk, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej.

„Wesołe kumoszki z Windsoru” Williama Szekspira w reż. Pawła Aignera w wykonaniu Teatru im. W. Siemaszkowej.

„Wesołe kumoszki z Windsoru” Williama Szekspira w reż. Pawła Aignera w wykonaniu Teatru im. W. Siemaszkowej.

„Wesołe kumoszki z Windsoru” Williama Szekspira w reż. Pawła Aignera w wykonaniu Teatru im. W. Siemaszkowej.

Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej; Anna Huk, wicemarszałek województwa podkarpackiego.

Krzysztof Motyka, specjalista ds. reklamowo-wydawniczych Teatru im. W. Siemaszkowej, kurator 17. Międzynarodowego Biennale Plakatu Teatralnego Rzeszów 2020. Od lewej: Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjno-finansowych w Teatrze im. W. Siemaszkowej; Danuta Zatorska; Ryszard Zatorski, zastępca redaktora naczelnego „Nasz-Dom Rzeszów”; Andrzej Szypuła, prezes Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego.

17. Międzynarodowe Biennale Plakatu Teatralnego Rzeszów 2020.

Jadwiga Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektora Teatru im. W. Siemaszkowej. Anna Huk, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Robert Godek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.