VIP Biznes&Styl Nr 74

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 1 (74)

Marzec - Kwiecień 2022

LUDZIE MUZYKI

Anna Gutowska Skrzypce moja miłość! VIP TYLKO PYTA Pomagajmy Ukraińcom w kategorii maratonu, nie sprintu! Wrzesław Romańczuk Z życia doktora Wrześka NOWE TECHNOLOGIE SI. Boski plan człowieka RAPORT Inteligentne Specjalizacje Podkarpacia LOTNICTWO MOTORYZACJA ISSN 1899-6477

Na okładce: Anna Gutowska



VIP Biznes&Styl

Marzec – Kwiecień 2022

32-37 Wojciech Bakun: Wszyscy samorządowcy potrzebują, aby systemowo rozwiązać problem dłuższego pobytu Ukraińców w Polsce. W Przemyślu jest obecnie około 2 tys. uchodźców, a przecież nie otworzyliśmy dla tych ludzi żadnego ośrodka. Wszyscy znaleźli dach nad głową, bo przemyślanie zabrali ich do siebie. Pojemność naszych mieszkań i domów kiedyś się jednak skończy i już dziś trzeba intensywnie myśleć, jak tej pomocy udzielać w sposób bardziej zorganizowany. Musimy zacząć myśleć o pomaganiu w kategorii maratonu, nie sprintu. W perspektywie kilku miesięcy lub nawet kilku lat.

LUDZIE Muzyki

RAPORTY I REPORTAŻE

26

38 90

Anna Gutowska Zachwyciłam się koncertem Czajkowskiego i skrzypce stały się moją miłością!

VIP TYLKO PYTA

32

Aneta Gieroń rozmawia z Wojciechem Bakunem, prezydentem Przemyśla Musimy myśleć o pomaganiu Ukraińcom w kategorii maratonu, nie sprintu!

SYLWETKI

12 74

Ksiądz Adam Boniecki Musimy istnieć mimo rozpaczy… Portret Osiem obrazków z życia doktora Wrześka

Relacja ze Lwowa Dzikie Pole walczy z Moskalem Historia teatru i Rzeszowa kostiumem pisana

KULTURA

20 100

Muzeum Okręgowe w Rzeszowie „Modowy luksus” Teatr im. Wandy Siemaszkowej Premiera „Skrzypka na dachu”

VIP Kultura

96

Opowieść o Marii Konopnickiej Wieszczka i bezbożnica

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

3


69 74

48

90

38 Marzec – Kwiecień 2022

14

ROZMOWY

48 65 69

Piotr Psyllos Sztuczna Inteligencja. Boski plan człowieka Prof. Aleksander Hall Polska nie jest już klasyczną demokracją konstytucyjną

100

Janusz Sepioł, architekt miejski Rzeszowa Chciałbym, aby Rzeszów budował się mądrzej

sztuka

14 18 22

Malarstwo Jan Szancenbach w Rzeszowskim Domu Sztuki Teatr Miłość Ci wszystko wybaczy… z Hanką Ordonką Zakątki Rzeszowa Kaplica św. Rozalii

INTELIGENTNE SPECJALIZACJE

42 54 4

Od lotnictwa do dronów Podkarpacka motoryzacja w rozpędzie, ale na progu wielkich zmian

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

65

96


OD REDAKCJI

Wydawało się, że COVID-19 to największe przekleństwo człowieka, jakie dotyka nas w ostatnich dekadach. Do czasu. Gdy 24 lutego wybuchła wojna na Ukrainie, jeszcze większy strach stanął w progach naszych domów i pewnie długo ich nie opuści…

Ta bojaźń nas odmieniła, ale nie sparaliżowała. Szeroko otworzyliśmy serca i drzwi. Jak wylicza Wojciech Bakun, prezydent Przemyśla, dziś najbardziej frontowego miasta w Europie, gdy w 2015 roku na nasz kontynent w dwa lata przybyło milion uchodźców, Europa uginała się pod tym ciężarem i nie wiedziała, co robić. Dzisiaj w tej samej Europie jest 60-tysięczny Przemyśl w południowo-wschodniej Polsce, który w miesiąc pomógł 700 tys. Ukraińców, a Polacy zabrali do domu 2 mln uchodźców. To jest kwintesencja naszej otwartości i chęci pomagania. A ledwie 100 kilometrów od polsko-ukraińskiej granicy, w historycznym Lwowie, życie płynie pomiędzy alarmami. – Kiedy jakaś rakieta wylatuje z Białorusi czy z Morza Czarnego, nie wiadomo, jaki ma cel – mówi Konstanty Czawaga, ukraiński dziennikarz polskiego pochodzenia. – Tych rakiet lecą czasem dziesiątki. Alarmy najczęściej są w nocy. Trzeba tak się układać spać, by po usłyszeniu syreny można było szybko ubrać się i biec do schronu. Każdy chroni się, jak potrafi. Nikt nie wie, co i kiedy może na nas spaść, ani jak dalej potoczy się ta wojna! Dlatego aż dech zapierają koncerty symfonicznych muzyków, jakie odbywają się w schronach i podziemnych korytarzach metra w Charkowie czy Odessie. Na przekór okropności tego świata człowiek nigdy nie przestaje marzyć o wolności… W DNA mamy wdrukowaną tęsknotę za pięknem! Co potwierdza Anna Gutowska, znakomita skrzypaczka, rzeszowianka, która na stałe związała się z Wiedniem, ale na Podkarpacie nieustannie wraca. – Dźwięki polskich kompozytorów zawsze wywołują wzruszenie, przywołują wspomnienia. Uwielbiam Wieniawskiego, Karłowicza, Kilara. W ich muzyce słychać nasze tańce, melodie, pieśni polskie. Gdyby Rzeszów organizował Festiwal Żydowski, bardzo chciałabym na nim wystąpić. Rzeszów i Galicja to idealne do tego miejsce – twierdzi artystka. Przed nami święta Wielkiej Nocy, najstarsze i najważniejsze święto chrześcijańskie, gdzie życie zwycięża śmierć. I chyba nie będę miała lepszej okazji, by życzyć Państwu bezmiaru pokoju oraz zdrowia. I – by nigdy Nas nie opuszczały!

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl zespół redakcyjny Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład

Sebastian Rusin

współpracownicy Katarzyna Grzebyk, i korespondenci Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu

Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99 e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl www.facebook.com/vipbiznesistyl www.biznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów


album Muzeum im. Ulmów. Most im. T. Mazowieckiego.

Wnętrze Filharmonii Szczecińskiej.

„Polska. Dziedzictwo i nowoczesność”.

Są powody

do dumy!

W ostatnich 25 latach Wydawnictwo BOSZ z Olszanicy na Podkarpaciu wydało kilkanaście albumów o Polsce, ale najnowsza publikacja w dwóch wersjach językowych „Polska. Dziedzictwo i nowoczesność”/„Poland. Heritage and modernity”, jak żaden album wcześniej, ilustruje rewolucyjne zmiany, jakie dokonały się w Polsce po 1989 roku. Na 360 stronach zawarto 357 ilustracji dokumentujących piękne krajobrazy, zabytki, ze szczególnym uwzględnieniem miejsc wpisanych na światową listę dziedzictwa UNESCO, ale co najważniejsze, album zdominowały fotografie nowoczesnej architektury i nowo powstałych obiektów, które tak bardzo odmieniły polski krajobraz w ostatnich latach. I nie przez przypadek na okładce znalazły się wnętrza Filharmonii Szczecińskiej, wybudowanej w 2014 roku - nagradzane na wielu konkursach architektonicznych w Polsce i na świecie. Autorem projektu graficznego jest Michał Piekarski. Wstęp napisał prof. Michał Kleiber, były prezes Polskiej Akademii Nauk, od 2020 r. przewodniczący Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Kawaler Orderu Orła Białego. Prof. Kleiber we wstępie też napisał: „Pozytywny wizerunek jest we współczesnym świecie cennym kapitałem każdego państwa. Promocja kraju poprzez ukazywanie jego osiągnięć w zakresie kultury, nauki, innowacyjnej gospodarki, atrakcyjnych usług, oryginalnej architektury czy piękna przyrody ma dla tworzenia owego pozytywnego obrazu kolosalne znaczenie, wzmacniając międzyludzkie relacje obywateli, wspomagając realizację aspiracji politycznych państwa oraz przyczyniając się do sukcesów gospodarczych, napływu kapitału zagranicznego i rozwoju turystyki. Tak rozumiana, niezwykle ważna dla teraźniejszości i przyszłości Polski prezentacja bogactwa i wartości naszego kraju jest intencją twórców albumu. Jego celem jest ukazanie piękna i niezwykłości Polski, kraju o bogatej tradycji i imponującej kulturze współczesnej, państwa nowoczesnego i kreatywnego, ojczyzny obywateli mających wreszcie dzisiaj – po latach trudnej i często dramatycznej historii – prawo do realnych marzeń o stabilnym i pełnym sukcesów dalszym rozwoju społeczno-gospodarczym”. – Nie mam wątpliwości, że właśnie prof. Kleiber, który jest synonimem rozwoju, postępu i edukacji, najpełniej oddaje przesłanie naszego albumu – dodaje Bogdan Szymanik, dyrektor i współwłaściciel Wydawnictwa BOSZ. – W ostatnich trzech dekadach Polska dokonała skoku cywilizacyjnego, a nasz ostatni album najpełniej to dokumentuje. Po raz pierwszy nie zdjęcia przyrody i zabytków, ale nowoczesnej architektury zdominowały publikację. Opowieść o Polsce podzielona została na 5 części: Cen-

trum, Wschód, Północ, Południe i Zachód. Wiele zdjęć pochodzi także z Podkarpacia. – Cieszy mnie, bo wśród najpiękniejszych budynków, jakie powstały w ostatnich latach w naszym kraju, wiele jest instytucji kulturalnych – teatrów, filharmonii, muzeów. Wiele jest też centrów kongresowych i budownictwa mieszkalnego, zbiorowego oraz indywidulanego – wylicza Szymanik. – Większość z nich zbudowano po 2004 roku, czyli po wejściu Polski do Unii Europejskiej, a ich realizacja była możliwa dzięki unijnym dotacjom, co tylko potwierdza, jak bardzo korzystamy z naszej obecności we wspólnocie europejskiej. Dzięki temu dziś na Podkarpaciu zachwycamy się nie tylko pięknem Muzeum-Zamku w Łańcucie, czy renesansowo-manierystycznym zespołem zamkowo-parkowym w Krasiczynie, ale cieszy nas również Most im. Tadeusza Mazowieckiego w Rzeszowie, G2A Arena Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego w Jasionce, czy Muzeum Polaków Ratujących Żydów Podczas II Wojny Światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej. – Ogromna w tym zasługa samorządowców. Samorządy uważam za największe osiągnięcie III RP – twierdzi Bogdan Szymanik. - I jeśli zależy nam na przyszłości Polski, tylko edukacja i rozwój są gwarantem postępu. Nasze „jutro” zamyka się w książkach i edukacji. Cytatem z poematu „Promethidion. Rzecz w dwóch dialogach z epilogiem” Cypriana Kamila Norwida kończy się też album: „Bo piękno na to jest, by zachwycało”.  „Polska. Dziedzictwo i nowoczesność”, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2021.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Wydawnictwo BOSZ

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

7


Film

Nikifor fortepianu z Podhala.

Grzegorz Płonka.

Podkarpackie wsparło powstanie „Sonaty”

Świetne kino, w którym bez patosu i moralizowania udało się opowiedzieć historię niepełnosprawnego Grześka nazywanego Beethovenem z Murzasichla, który burzy system, nie tylko edukacyjny. Piękny, znakomicie zrealizowany film Bartosza Blaschkego, z genialnym Michałem Sikorskim w roli Grzegorza Płonki i świetnym aktorstwem Małgorzaty Foremniak oraz Łukasza Simlata jako rodziców głównego bohatera. Udane dzieło ze znakomitą dramaturgią, niewymuszonym poczuciem humoru i muzyką oraz dźwiękami nie dającymi o sobie zapomnieć. Podkarpacka Komisja Filmowa ma swój udział w sukcesie obrazu. Produkcja realizowana była też na Podkarpaciu, w Jedliczu, a film powstał w ramach Podkarpackiego Regionalnego Funduszu Filmowego, przy wsparciu finansowym Województwa Podkarpackiego.

8

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Od lewej: Bartosz Blaschke i Marcin Kurek. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni film zdobył Nagrodę Publiczności oraz w kategorii „Profesjonalny Debiut Aktorski" dla Michała Sikorskiego za główną rolę w "Sonacie", czyli za postać Grzegorza Płonki. Doczekał się też 8-minutowej owacji na stojąco. Podobnie było w Rzeszowie, gdzie na premierze pojawiła się rodzina Płonków, aktorzy i producenci. Dla Rzeszowa była to także kolejna znakomita premiera filmowa, bo dzięki dobrym decyzjom Podkarpackiego Regionalnego Funduszu Filmowego mamy swój udział w powstawaniu najlepszych w Polsce filmów, w tym dwóch, które w ostatnich latach zdobyły nominacje do


Film Oscara: „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego i „Bożego Ciała” Janka Komasy. „Sonata” to opowieść o Grześku Płonce z Murzasichla i jego rodzinie. Chłopaku przez kilkanaście lat błędnie diagnozowanemu przez lekarzy – twierdzili, że urodził się z głębokim upośledzeniem intelektualnym i autyzmem. W rzeczywistości cierpiał na niedosłuch. To udało się ustalić, gdy miał już 14 lat, co oznacza, że Grzegorz nie miał i nie będzie miał szans, by nauczyć się prawidłowo mówić. Jednak dzięki implantowi, który wszczepił mu prof. Henryk Skarżyński, słyszy pierwsze w życiu dźwięki. W kolejnych latach rozpoczyna się walka rodziców, by chłopak mógł edukować się w normalnych szkołach, być uczniem szkoły muzycznej, w końcu, by muzyka klasyczna stała się jego sposobem na życie. – Grzegorz jest niezwykły. Zasypiał i budził się w słuchawkach z muzyką Beethovena. W jego graniu jest piękno, ale też ból i cierpienie. Wszystko, czego nie może powiedzieć słowami. A pewnie by mógł, gdyby w odpowiednim czasie został zdiagnozowany – mówi Małgorzata Płonka, mama Grzegorza. Kobieta nie jest biologiczną matką chłopca. Joanna Płonka, utalentowana pianistka, zginęła wiele lat temu w wypadku samochodowym. Grześ miał wtedy półtora roku. Małgorzata była przyjaciółką Joanny i Łukasza Płonków. Grześ na zawsze związał ją z Podhalem i losem Płonków. Muzyka w Grzegorzu była zawsze. Od dziecka uderzał w klawiaturę, a gdy zaczął więcej słyszeć, miłość do fortepianu i „Sonaty Księżycowej” w nim rozkwitła. Przeło-

mem był 2015 rok, gdy wystąpił na Festiwalu Muzycznym Dzieci, Młodzieży i Dorosłych z Zaburzeniami Słuchu „Ślimakowe Rytmy" i go wygrał. O chłopaku zrobiło się głośno. Pojawiły się artykuły, wywiady, programy telewizyjne. I tak historia młodego Płonki dotarła do reżysera filmu. Jak przyznaje ojciec chłopaka, Łukasz Płonka, nie miał żadnych problemów, by historię swojej rodziny opowiedzieć filmowcom. – To jest właściwie film dokumentalny – dodaje. – Zwariowany, szalony, wrażliwy, ze specyficznym poczuciem humoru. Niesamowita postać do opanowania. Ogromna praca i przyjemność – wspomina spotkanie z Grześkiem Płonką Michał Sikorski. – Zgodziliśmy się na sfilmowanie naszej rodziny, by pokazać problemy wielu rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi, gdzie koszty rodzinne są ogromne. Większość czasu i uwagi koncentruje się na dziecku z niepełnoprawnością, co dzieje się kosztem zdrowych dzieci i relacji między ojcem a matką. Takich rodzin w Polsce jest bardzo duże, pozostawionych samym sobie, bez wsparcia, nie objętych żadną pomocą, walczących ze skostniałym systemem, nie tylko edukacyjnym. Tutaj nie ma happy endu, ale pojawiają się pasja, pościg za marzeniami, chęć walki, by cokolwiek zmienić na lepsze – mówi Łukasz Płonka. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

9


Aleksandra i Tadeusz Ferenc.

Tadeusz Ferenc Honorowym Obywatelem Rzeszowa W 2021 roku, w dniu swoich 81. urodzin, Tadeusz Ferenc, po 19 latach rządów, zrezygnował z funkcji prezydenta Rzeszowa. Rok później, w 668. rocznicę otrzymania przez Rzeszów, z rąk Kazimierza Wielkiego, lokacji i praw miejskich, Tadeusz Ferenc został Honorowym Obywatelem Rzeszowa. Dla byłego już prezydenta miasta były to bardzo wzruszające chwile, a sami rzeszowianie dwukrotnie zgotowali mu owację na stojąco. Europosłanka PO Elżbieta Łukacijewska wyróżnienie skwitowała krótko: „Ten tytuł Panu się po prostu należał”, czym nawiązała do politycznej już klasyki i słynnej wypowiedzi byłej premier Beaty Szydło w Sejmie.

10

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Po raz ostatni urodziny Rzeszowa były tak hucznie obchodzone w 2019 roku. Przez ostatnie dwa lata pandemia ograniczyła wszelkie aktywności, także wręczanie medali Honorowym Obywatelom Rzeszowa. Przy okazji 668. rocznicy lokacji miasta okoliczności były niezwykłe. Po prawie dwóch dekadach z Ratuszem pożegnał się Tadeusz Ferenc, najdłużej rządzący włodarz Rzeszowa w III RP. 30 listopada 2021 roku Rada Miasta Rzeszowa podjęła uchwałę o nadaniu mu tytułu Honorowego Obywatela Rzeszowa. – Niestrudzonemu w działaniach związanych z rozwojem i modernizacją miasta, oddanemu pracy na rzecz samorządu, który stanowi niekwestionowany wkład w ukształtowanie obrazu współczesnego Rzeszowa – przypomniał fragment uchwały Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa. Dodając, że największym marzeniem prezydenta Ferenca, skutecznie zrealizowanym, było poszerzenie granic Rzeszowa. Miasto, zajmujące 20 lat temu 54 km kw., dziś może się pochwalić powierzchnią 129 km kw.


Sylwetki Od rzeszowian i przyjaciół Tadeusz Ferenc otrzymał rzeźbę Jana Pakosławica, pierwszego właściciela Rzeszowa, wykonaną przez znanego rzeszowskiego rzeźbiarza, Krzysztofa Brzuzana. Pamiątkowy medal i tytuł Honorowego Obywatela Rzeszowa odebrał z rąk swego następcy, Konrada Fijołka, który wygłosił też laudację. Ta była swego rodzaju klamrą, która na przestrzeni ostatnich 20 lat połączyła losy oby samorządowców. W 2002 roku, gdy Tadeusz Ferenc po raz pierwszy został prezydentem Rzeszowa, Konrad Fijołek zajął jego miejsce radnego w Radzie Miasta Rzeszowa. W 2021 roku, gdy Tadeusz Ferenc zrezygnował z prezydentury Rzeszowa, mieszkańcy miasta na jego następcę wybrali właśnie Konrada Fijołka. Obecny prezydent Rzeszowa, wymieniając zasługi Tadeusza Ferenca, który urodził się na Drabiniance, obecnie największej dzielnicy Rzeszowa, przypomniał, jak bardzo w ostatnich dwóch dekadach zmieniło się miasto, które posiada dobre drogi, miejski system transportowy, wodę, ośrodek akademicki, w końcu może się pochwalić okrągłą kładką i Mostem Mazowieckiego. – A jako pointę dodam, że Tadeusz Ferenc i Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, to jedyni samorządowcy wymienieni w albumie „Polska 100 lat”, wydanym z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości – mówił Konrad Fijołek. – Kocham Was – dziękował Tadeusz Ferenc, wyraźnie wzruszony. – Przez 20 lat nieustannie myślałem, co jesz-

cze można zrobić, byśmy byli najlepszym miastem. A teraz poprosiłem żonę, by zaoszczędziła pieniądze i kupiła nam film „Rzeszowskie Piwnice”, który był prezentowany. Będę go nieustannie oglądał. Tadeusz Ferenc dziękował m.in. wojewodzie podkarpackiemu Ewie Leniart oraz marszałkowi Władysławowi Ortylowi za współpracę przy budowie łącznika pomiędzy ulicą Podkarpacką a S19 i za wszystkie inne inwestycje. Dziękował też Panu Ministrowi, ale nazwisko Marcina Warchoła, wiceministra sprawiedliwości, nie padło, choć poseł Solidarnej Polski był na sali i to jego Tadeusz Ferenc rok temu namaścił na swojego następcę – w wyborach zajął dopiero trzecie miejsce. – W ministerstwa znali mnie wszyscy portierzy, tak często bywałem w Warszawie – mówił. – Bo nie wystarczy mieć pomysł, trzeba jeszcze zadbać o pieniądze na jego realizację. A w czasie moich rządów pieniądze były. Budżet wzrósł z 370 mln zł do prawie 2 mld zł. Honorowego wyróżnienia gratulował Tadeuszowi Ferencowi także ks. bp Kazimierz Górny. – Rzeszów ma wyjątkowe szczęście do dobrych prezydentów – mówił rzeszowski biskup senior. – Zapamiętałem go jako skromnego człowieka okazującego szacunek bliźnim. To był bardzo dobry gospodarz. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

11


W labiryncie świata

istnieć

Musimy mimo rozpaczy… Film „xABo: Ksiądz Adam Boniecki” Do jakiego Boga się nie modlę? W jakiego Boga nie wierzę? – zastanawia się ks. Adam Boniecki w filmie dokumentalnym Aleksandry Potoczek „xABo: Ksiądz Adam Boniecki”. I wylicza: „W Boga, który czyha, by przyłapać człowieka na grzechu lub słabości; W Boga, który potępia rzeczy materialne; W Boga, który kocha cierpienie; W Boga, którym można z łatwością manipulować jak dobrotliwym dziaduniem; W Boga sędziego, który feruje wyroki, trzymając kodeks karny w ręku; W Boga niezdolnego do uśmiechu nad wieloma pomyłkami człowieka; W Boga, który bawi się w potępianie; W Boga, który wysyła ludzi do piekła; W Boga, który wymaga, by człowiek wierzący przestał być ludzki; W Boga niezdolnego do odnawiania wszystkiego… w Bogu; W Boga, który nigdy nie płakał nad człowiekiem; W Boga, którego nie ma tam, gdzie ludzie darzą się miłością; W Boga, który nie stał się człowiekiem ze wszystkimi tego konsekwencjami”. Nie, nigdy nie uwierzę w takiego Boga. I ta wzruszająca scena filmowa jest pointą do spotkania z księdzem Adamem Bonieckim, które miało odbyć się w Rzeszowie, ale się nie odbyło, gdyż w ostatniej chwili duchowny źle się poczuł i trafił do szpitala. Jednak przesłanie, jakie niesie swoim życiem ten publicysta, były generał zakonu marianów i były redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, starali się przypomnieć: Anna Goc, autorka wywiadu-rzeki „Boniecki. Rozmowy o życiu”; Aleksandra Potoczek, reżyserka filmu; Michał Olszewski, były dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, obecnie pracujący nad biografią ks. Adama Bonieckiego oraz dr Wergiliusz Gołąbek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, która jest organizatorem spotkań „W labiryncie świata”.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

12

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

K

s. Adam Boniecki miał w Rzeszowie mówić „O życiu i nadziei”. I mimo że nieobecny na sali, przemówił z obrazu Aleksandry Potoczek. Być może jeszcze głośniej. Zobaczyliśmy portret człowieka Kościoła, mądrego, skromnego i dowcipnego, bardzo głęboko, choć nie nachalnie wierzącego. – Ksiądz Adam Boniecki powtarza, że zawsze warto żyć i patrzeć w przyszłość – mówi Potoczek. – Nie koncentruje się na przeszłości. Jego myślenie nakierowane jest na przyszłość, by ludziom wokół żyło się lepiej. Nadzieję daje mu działanie, a działaniem redukuje lęk. Duszpasterz i dziennikarz, ikona „Tygodnika Powszechnego”, mocny głos tzw. Kościoła otwartego. Takiego, który z otwartymi ramionami czeka na każdego, kto zechce się przysiąść i nie ocenia, ale szuka porozumienia. Widzowie mogą być zaskoczeni, jak wiele scen filmu rozgrywa się w pociągach, autobusach, na lotniskach i w tramwajach. Bo ksiądz Boniecki, dziś już 88-letni, jest wiecznie w podróży: na spotkanie, ważną konferencję, promocję książki i targi literackie, na jubileuszową mszę i w odwiedziny u przyjaciół. Jest pielgrzymem i kościelnym celebrytą zarazem, ale nade wszystko kapłanem służącym innym ludziom. Film Potoczek pokazuje jego fenomenalne poczucie humoru. Kiedy chrzci kilkumiesięczną dziewczynkę, na koniec mówi do krzyczącego niemowlęcia: „Jesteś już chrześcijanką, nie masz co tak wrzeszczeć”. Gdy po spotkaniu autorskim jedna z pań przyznaje, że jest pod wrażeniem inteligencji, ksiądz Adam dopytuje: „Mojej? No, wreszcie ktoś”. Dystans i poczucie humoru zachowuje nawet w sytuacji, gdy przypadkowy mężczyzna zarzuca mu wpływy francuskiego kapitału w „Tygodniku Powszechnym” i dopytuje: „Ile razy


W labiryncie świata

Od lewej: Anna Goc, Aleksandra Potoczek, Michał Olszewski, Wergiliusz Gołąbek.

dziennie przyjmujecie Komunię Św.” Na co ks. Boniecki z kamienną twarzą odpowiada: „Trzy razy dziennie”. – Niech nas nie zwiedzie otwartość ks. Adama – komentuje Michał Olszewski. – On nie lubi mówić o sobie. O swoich lękach, bólu, zwątpieniu. Całym sobą nakierowany jest na słuchanie drugiego człowieka. – Bardzo trudno przeniknąć księdza Bonieckiego kamerą – dodaje Potoczek. – Wspomina, że każdy z nas ciągnie „walizkę rozpaczy”, ale sam bardzo niechętnie tę walizkę otwiera. Bo w „xABo” jest też mrok i ciężar, jakie niesie ze sobą posługa kapłańska. W poruszającej scenie ksiądz Boniecki przypomina sytuację, gdy przed wielu laty, podczas samotnej wyprawy w góry, leżał w namiocie i w jednej sekundzie dotarło do niego, że nigdy nie będzie miał żony i dzieci. Leżał i szlochał nad tą stratą, by następnego dnia wrócić do wybranego przez siebie życia. I nigdy już do tego nie nawiązywać. – Musimy istnieć mimo rozpaczy – mówi w filmie Aleksandry Potoczek, słuchając zwierzenia o samobójstwie popełnionym przez jedenastolatkę. I za moment sam ocenia tę radę jako mało przekonującą. Dokument „xABo: Ksiądz Adam Boniecki” to poruszający portret człowieka Kościoła, który nie ucieka od trudnych pytań, godzi się z niepewnością i niejednoznacznością. – Pamiętam jak ksiądz Boniecki powiedział kiedyś, że po prostu lubi ludzi, lubi z nimi rozmawiać tak, żeby nie odstraszać. On chyba żyje po to, by z drugim człowiekiem rozmawiać, móc mu towarzyszyć, ale w filmie momentami widać, że budzi się w nim potrzeba zatrzymania. I w tej dwoistości bohatera odnalazłam główny temat filmu: między światem zgiełku i byciem z innymi, a światem ciszy

i samotności. Ksiądz niewątpliwie uwielbia przebywać z ludźmi, jest im absolutnie oddany. Mam poczucie, że są mu oni tak samo potrzebni, jak on im – dodaje Potoczek. "xABo" jest też opowieścią o niezwykłej pokorze. W filmie pojawia się motyw zakazu wypowiedzi, jaki nałożyli na Bonieckiego jego zakonni przełożeni. Pokazuje księdza Adama jako człowieka niezłomnego. Takiego, który nie zgina karku, a zarazem pozostaje wierny przysiędze posłuszeństwa, którą złożył przed laty. Widzimy go jako wiernego syna Kościoła. Takiego, który widzi wszystkie jego grzechy, piętnuje je i zwalcza, ale którego boli, gdy Kościół jest krytykowany i atakowany. W dokumencie Aleksandra Potoczek stara się zrozumieć, dlaczego ksiądz Adam Boniecki stał się tym, kim jest dzisiaj. I wiele mówi jedna z najważniejszych scen „xABo”, gdzie ksiądz Adam wspomina dramatyczną sytuację z czasów jego pobytu w Paryżu. Pewna kobieta rzuciła się wówczas pod pociąg metra, pozostawiając na ławce swoje dziecko i list. Wymieniła w nim wszystkie miejsca, w których bezskutecznie szukała pomocy. Boniecki puentuje tę opowieść słowami, które wydają się jego życiowym mottem: "Pomyślałem: nie daj Boże, żebym się na takiej liście znalazł. A może u kogoś na takiej liście jestem?". „W labiryncie świata” to cykl paneli dyskusyjnych organizowany przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania oraz Klasztor Ojców Dominikanów w Rzeszowie. Projekt jest realizowany we współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Pierwsza edycja odbyła się w 2018 roku. Gośćmi byli do tej pory między innymi: ks. abp Grzegorz Ryś, o. Ludwik Wiśniewski OP, prof. Aleksander Hall oraz Szymon Hołownia. Film „xABo: Ksiądz Adam Boniecki” można oglądać na platformie Player.pl. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

13


Malarstwo

Jan

Szancenbach w Rzeszowskim Domu Sztuki Adam Rajzer.

„W tym niepięknym świecie dostrzegać i ukazywać rzeczy piękne, których przecież tak niewiele zostało – to moja wola, mój sposób na życie”, mówił Jan Szancenbach, artysta malarz i rektor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Idąc za tą myślą, warto skierować kroki do Rzeszowskiego Domu Sztuki Adama Rajzera, gdzie do połowy kwietnia jest czynna wystawa „Szancenbach między Paryżem a pracownią”. Olśniewa kolorami, otula pięknem. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak Profesor Jan Szancenbach, urodzony w 1928 roku polski malarz kolorysta, wieloletni pedagog i rektor krakowskiej ASP, zapracował na sławę podobnie jak wybitne kobiety, z którymi skoligacona była jego matka, malarka Maria Skłodowska – uczennica Olgi Boznańskiej i bratanica Marii Curie -Skłodowskiej. Twierdził, że poszedł w ślady matki przypadkiem, bo kiedy wybuchła wojna w okupowanym Krakowie, nie było wielu szkół do wyboru. Zdecydował się zatem na artystyczną, gdzie uczęszczał m.in. do pracowni Józefa Mehoffera. Wojna zabrała mu ojca i dostatnie życie. Dr Jan Szancenbach (syn i ojciec nosili to samo imię), lekarz, został zamordowany w Starobielsku. To z nim mały Jan zwiedzał

14

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

w dzieciństwie wystawy malarstwa. Po wojnie został przyjęty na II rok malarstwa w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie kształcił się pod kierunkiem m.in. Wojciecha Weissa i Eugeniusza Eibischa. Pozostał na uczelni jako asystent, dochodząc w akademickim świecie do stopnia profesora i stanowiska rektora uczelni. Wychował wiele pokoleń malarzy, także związanych z Rzeszowem i Podkarpaciem. Zasłynął z martwych natur i pejzaży. Czasami zarzucano mu, że nie maluje „nic nowego”. – Cóż ja mogę malować „nowego?” – pytał w katalogu do wystawy, która odbyła się w Krakowie w 1997 roku, rok przed jego śmiercią. I odpowiadał: – Pozostawiam to tym, którzy w swej pysze sądzą, że malując brudem zeskrobanym z palety różne „bebechy”, są w stanie ukazać tragedie, bezprawie i upodlenie, jakie współczesność niesie coraz pośpieszniej światu”. W Polsce Ludowej jego obrazy długo uchodziły za bezideowe, zarabiał więc na ilustrowaniu książek dla dzieci i użytkowych projektach graficznych. W 1958 roku wyjechał na dwumiesięczne stypendium do Paryża. Do mekki artystów wrócił też w 1961 roku jako stypendysta rządu francuskiego. Efekt między innymi paryskich peregrynacji można zobaczyć do 15 kwietnia w Rzeszowskim Domu Sztuki przy ul. Mickiewicza 13, gdzie otwarto wystawę „Szancenbach między Paryżem a pracownią”. Właściciel galerii, kolekcjoner Adam Rajzer, zgromadził na niej 40 prac artysty: 30 obrazów olejnych oraz 10 akwareli i rysunków. Przedstawiają widoki Paryża, martwe natury, pejzaże z norweskich i polskich gór, w których wypoczywał chętnie ze


względu na chłodny klimat. Z kolei na rysunkach sportretował m.in. ludzi zwiedzających muzeum w Luwrze. Kilkanaście z wystawionych obrazów pochodzi z kolekcji Adama Rajzera. – Sztuką zajmuję się od 15 lat i właśnie od kolorystów zaczęła się ta przygoda. Pierwsze dwa obrazy, który kupiłem, były dziełem profesora Juliusza Joniaka. Następne Szancenbacha. Dziś kolekcjonuję również sztukę dawną, ale koloryści wciąż mnie fascynują – mówi Adam Rajzer. Obrazy Szancenbacha nabywał w galeriach sztuki, a z czasem, po nawiązaniu znajomości z rodziną artysty, także od jego spadkobiercy – siostrzeńca, ponieważ profesor i jego żona, również malarka, Krystyna Rumian, nie mieli dzieci. Żonę artysta przeżył o 12 lat, długo nie mogąc się pogodzić z jej śmiercią. Odszedł w 1998 roku, mając w dorobku ponad 300 wystaw zbiorowych i 70 indywidualnych w Polsce, Europie, Japonii. Jego obrazy znajdują się w kolekcjach prywatnych i najbardziej szacownych zbiorach muzealnych, m.in. Muzeum Narodowego w Krakowie, Warszawie, Poznaniu, Gdańsku i Szczecinie. Posiada je również Galeria Trietiakowska w Moskwie i Galeria Uffizi we Florencji. Przyjaźń Adama Rajzera z rodziną Jana Szancenbacha wynikła między innymi z tego, że zorganizował kilka wystaw prac profesora. W Rzeszowie po raz pierwszy w 2018 roku, w foyer Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, a także w Lublinie w Galerii Wirydarz. Teraz zaprasza do Rzeszowskiego Domu Sztuki, a w planach jest wystawa w Sandomierzu i w innych miastach Polski.

Dzięki współpracy z rodziną Szancenbacha, na wystawie w Rzeszowie po raz pierwszy publicznie pokazanych zostanie także kilkanaście fotografii z lat 1958-1962, a więc z lat jego pierwszych podróży do Paryża. – Szancenbach fotografował Paryż i po powrocie do Polski na podstawie tych fotografii namalował wiele obrazów. Takie zestawienia fotografia – obraz można zobaczyć także na wystawie w Rzeszowie – opisuje Adam Rajzer. – To malarstwo może nie jest dziś tak modne jak obrazy surrealistów, które podobają się młodszemu pokoleniu i osiągają zawrotne ceny. W porównaniu z nimi dzieła Szancenbacha są w cenach bardziej przystępnych. Od akwarel po kilka tysięcy złotych po 40 tysięcy złotych za najdroższy obraz, jaki jest prezentowany w Rzeszowskim Domu Sztuki. Bez względu na zmieniające się mody, wielbicieli jego sztuki nie zabraknie. Obrazy Szancenbacha zachwycają zestawieniem kolorów, migotaniem barwnych plam w przedstawionym na płótnie krajobrazie. Wyczuwalna jest w nich nostalgia, ale też hipnotyzują nieugiętym i upartym trwaniem tego, co piękne w niepięknym świecie.  *** Wystawę „Szancenbach między Paryżem a pracownią” można oglądać w Rzeszowskim Domu Sztuki Adama Rajzera przy ul. Mickiewicza w Rzeszowie od 10 marca do 15 kwietnia, od wtorku do piątku w godz. 12-17 oraz w soboty w godz. 11-13. Wstęp wolny.

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

15


Sztuka

60 dzieł na 60 lat

Biura Wystaw Artystycznych w Rzeszowie Stworzona przez artystyczną bohemę Rzeszowa galeria sztuki współczesnej – Biuro Wystaw Artystycznych w Rzeszowie – właśnie obchodzi 60 urodziny. Uczciła je jubileuszową wystawą „Kartki z kalendarza”, na której pokazano 60 dzieł sztuki ze zbiorów galerii – z każdego roku jeden interesujący artysta, który miał właśnie wtedy swoją indywidualną wystawę. Wśród nich: Józef Szajna, Edward Dwurnik, Zdzisław Beksiński i wiele innych sław. Wystawa jest czynna do 24 kwietnia.

Edward Dwurnik, "Staszów".

W

Zdzisław Beksiński, "Postać klęcząca".

Józef Szajna, "Liczby".

1962 roku w odbudowanej po wojnie XVIII-wiecznej Synagodze Nowomiejskiej przy ul. Sobieskiego w Rzeszowie zorganizowano pierwszą wystawę sztuki współczesnej, zgodnie z duchem galerii, która powstała w tym miejscu. O jej utworzenie zabiegali młodzi rzeszowscy artyści należący do Grupy XIV, będący trzonem rozwijającego się prężnie rzeszowskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków. Biuro Wystaw Artystycznych w Rzeszowie powołane zostało uchwałą Wojewódzkiej Rady Narodowej 8 lutego 1962 roku jako galeria sztuki współczesnej. Miała ona promować i prezentować współczesne sztuki plastyczne, dokumentować działania artystyczne i umożliwiać społeczności profesjonalnych twórców współpracę, konfrontację i wymianę doświadczeń. Skupiała początkowo artystów zrzeszonych w ZPAP, a później w Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików. W statucie BWA znalazło się zadanie gromadzenia i opieki nad dziełami sztuki, co też galeria systematycznie czyniła, powiększając zbiory dzięki mecenatowi państwa i darowiznom. Dziś zbiory BWA liczą ponad 1400 prac. Są w śród nich dzieła Zdzisława Beksińskiego, Józefa Szajny, Edwarda Dwurnika, Antoniego Fałata, Franciszka Frączka „Słońcesława” i wielu innych wybitnych artystów. W ciągu 60 lat BWA zorganizowało setki wystaw dzieł malarstwa, grafiki, rzeźby, rysunków, artystycznej fotografii, tkanin i szkła. Prezentowano artystów z całej Polski, także z zagranicy, ale przede wszystkim z Podkarpacia. – To setki znanych nazwisk, artystów lokalnej sceny, młodych debiutantów, którzy z czasem stali się sławni. Gwiazd, które rozbłysły w Rzeszowie, następnie wyjechały, bądź zarzuciły swój talent i przywiązanie do sztuki – mówi Piotr Rędziniak, dyrektor BWA, już dziesiąty w historii galerii, którego poprzednikami byli: Cezariusz Kotowicz, Józef Gazda, Stanisław Kucia, Jerzy Majewski, Elżbieta Staniak-Rek, Rajmund Lewicki, Jan Lubas, Tomasz Rut i Ryszard Dudek. Wystawa zorganizowana w roku jubileuszowym została nazwana „Kartki z kalendarza – 60 lat Biura Wystaw Artystycznych w Rzeszowie” i jest oryginalną prezentacją historii sześćdziesięciu lat rzeszowskiej galerii, biegnącej wraz z politycznymi i społecznymi zmianami w Polsce i na świecie. Zobaczymy na niej „kartki z kalendarza” oraz 60 dzieł sztuki wybranych ze zbiorów BWA w Rzeszowie. Do każdego roku został przypisany interesujący artysta, który miał właśnie wtedy swoją indywidualną wystawę. Pomysłodawcą i kuratorem wystawy jest Piotr Rędziniak. Powstał do tej wystawy również okazały album pod redakcją Piotra Rędziniaka, Wojciecha Pyrka i Eryka Tohla, który go graficznie opracował. Wystawa potrwa do 24 kwietnia 2022 r., czynna jest codziennie oprócz poniedziałków, w godz. 11.00 - 20.00. 

Tekst Alina Bosak Fotografie Archiwum BWA

16

VIP B&S marzec-kwiecień 2022



Miłość Ci wszystko wybaczy... z Hanką Ordonówną

Była gwiazdą, legendą, jej piosenkę „Miłość Ci wszystko wybaczy” przed wojną znali wszyscy, ba! do dziś jest wielkim przebojem. Jej życie było niczym spełniona bajka o Kopciuszku – dziewczyna z biednego, proletariackiego domu wychodzi za mąż za księcia – hrabiego Michała Tyszkiewicza, a jakby tego było mało, zostaje uwielbianą pieśniarką. Hanka Ordonówna była i jest fenomenem, a jej historię opowiada rzeszowski Teatr Bo Tak. Na scenie Wojewódzkiego Domu Kultury wspaniała Mariola ŁabnoFlaumenhaft w roli tytułowej diwy i wsłuchany w jej śpiew Robert Żurek vel Michał Tyszkiewicz. Scenariusz napisała Milena Tejkowska, piękne aranżacje przygotował Maciej Łukaszewicz, który zasiada też przy fortepianie. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

18

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


Teatr K

ochała, zdradzała, czarowała, ale inaczej nie potrafiła. Marzyła o miłości, atencji, zachwycie w oczach innych i do końca o to zabiegała. Gdy śpiewała: „Gdy pokochasz tak mocno jak ja. Tak tkliwie żarliwie tak wiesz. Do ostatka do szału do dna. To zdradzaj mnie wtedy i grzesz”. Michał Tyszkiewicz pokochał ją tak tkliwie i nigdy nie opuścił. Ordonka zdradzała i grzeszyła, ale Michał na zawsze pozostał najważniejszy. Była mu bezgranicznie oddana, choć niekoniecznie wierna, a miłość? Dla niej to był szał, nienasycenie. Nie przez przypadek po pierwszej nieszczęśliwej miłości strzeliła sobie w skroń, na szczęście mało celnie. Do końca życia pozostała jej szrama – tę skrywała pod fantazyjnymi nakryciami głowy, ale z miłosnej egzaltacji nie wyleczyła się nigdy. Zachwyt w oczach innych mężczyzn był jej niezbędny do życia, tak samo jak scena, z której nie zrezygnowała nawet dla tytułu hrabiny Tyszkiewiczowej. rtystka nie miała wielkiego głosu, było wiele piosenkarek, które śpiewały znacznie lepiej od niej. Ale to Hanka Ordonówna nauczyła się do perfekcji operować głosem, śpiewała bez mikrofonu – mówiła, szeptała, wybuchała głośnym śmiechem. To wszystko na przedwojennych scenach robiło wielkie wrażenie. Zmysłowym, wibrującym głosem uwodziła publiczność, a jej śpiew można by dziś porównać do znakomitych interpretacji piosenki aktorskiej. ym większy zachwyt wzbudza Mariola Łabno-Flaumenhaft, która przepięknie interpretuje pieśni z nieśmiertelnego repertuaru Ordonki do słów Juliana Tuwima, Mariana Hemara czy Henryka Warsa: „Na pierwszy znak”, „Szczęście raz się uśmiecha”, „Uliczka w Barcelonie”, „Jeśli kochasz mnie”, czy „Piosenka o zagubionym sercu”. Każda pieśń jest kadrem z życia artystki, które wspomina Michał Tyszkiewicz. Dzięki temu oglądamy na scenie Hankę – młodziutką szansonistkę, uwielbianą diwę, pożądaną artystkę, zakochaną żonę Michała, pieśniarkę uwięzioną w łagrze, opiekunkę polskich sierot na Wschodzie, w końcu śmiertelnie chorą kobietę. Trzeba wielkiej charyzmy i scenicznego kunsztu, by zmierzyć się z postacią Hanki Ordonki, tak ekscentryczną i zachwycającą, a jednocześnie magnetyczną, bo ciągle żyjącą w powszechnej wyobraźni, choć mija siedem dekad od jej śmierci. Dla Marioli Łabno-Flaumenhaft to idealna bohaterka – już w Marlenie Dietrich na deskach Teatru im. Wandy Siemaszkowej udowodniła, że czuje i rozumie wielkie diwy. W Hance Ordonównie tylko potwierdziła, jak bliskie są jej charyzmatyczne artystki obdarzone wspaniałym głosem. Piękna rzeszowska aktorka umie zrobić zachwycający użytek ze swoich świetnych warunków fizycznych i nie gorszych wokalnych.

A T

T

ym większe brawa dla Roberta Żurka, który tak czule i dyskretnie partneruje jej na scenie. Gwiazdą jest Ordonka, a Michał Tyszkiewicz od pierwszych do ostatnich minut spektaklu patrzy na nią z zachwytem, niekiedy przerywanym spojrzeniem pełnym tęsknoty i zazdrości. Gdy w ostatniej scenie Tyszkiewicz śpiewa: „Miłość Ci wszystko wybaczy…” widownia jest autentycznie wzruszona. o nie był oczywisty związek. Ordonka podobno się z nim nudziła, do tego z natury była kochliwa. Już po ślubie romansowała m.in. ze słynnym aktorem Juliuszem Osterwą. Po zerwaniu wysłał jej listy miłosne hrabiemu Tyszkiewiczowi. Miała romans z Igo Symem, z którym zagrali razem w głośnym filmie „Szpieg w masce". To z niego pochodzi słynna piosenka „Miłość Ci wszystko wybaczy". Kilka lat później Sym doniósł na nią do gestapo i przez niego trafiła na Pawiak. Był jeszcze Jan Strzembosz, oficer na statku „Batory”, którym popłynęła w 1939 roku na tournee po USA. Mąż wybaczał jej i... cierpiał. spektaklu czar przedwojennych kabaretów znakomicie podkreślają kostiumy, pełne cekinów, piór, pięknych etoli i biżuterii, by w ostatnich scenach ustąpić miejsca zgrzebnej sukni, najlepiej oddającej klimat tułaczej wędrówki z ostatnich lat życia Ordonki. ojna zabiera jej świat, w którym żyła dostatnio i szczęśliwie. Po tym, jak nie zgodziła się przyjąć obywatelstwa ZSRR, trafia do łagru w Uzbekistanie. Pracowała w kamieniołomach i przy budowie drogi. Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski, na mocy którego objęto amnestią polskich więźniów, trafia do Taszkientu. Tam organizuje konwój dla 200 dzieci, z którymi dociera do Indii, do Bombaju. Coraz częściej kaszle, pluje krwią, w lepszych chwilach daje jeszcze koncerty dla polskich żołnierzy w Jerozolimie, ale gruźlica postępuje. Umiera w 1950 roku w Bejrucie. Nie na gruźlicę, a na tyfus, którym zaraziła się od męża... anka Ordonówna, wielka gwiazda, niezwykła kobieta, która żyła jak w bajce, ale gdy w czasie wojny trzeba było nieść pomoc słabszym, okazała się wielkim człowiekiem! To wszystko i jeszcze piękną muzykę Macieja Łukaszewicza odnajdziecie w spektaklu "Ordonka – jeśli kochasz mnie..."w Teatrze Bo Tak w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie. 

T

W W

H

Mariola Łabno-Flaumenhaft i Robert Żurek.

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

19


O luksusie

"Modowy luksus" w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie Do końca sierpnia 2022 roku w Muzeum Okręgowym można oglądać wystawę „Modowy luksus”, na którą składa się 208 kobiecych strojów i akcesoriów kupionych za 313 tys. zł ze zbiorów Hanny Szudzińskiej. W ciągu ostatnich 5 lat, odkąd tworzona jest kolekcja, to już czwarty i największy zakup. To też wyraźny sygnał, że Rzeszów – z bogatym, a przede wszystkim unikatowym zbiorem historycznych strojów oraz akcesoriów damskich – na muzealnej mapie Polski ma szanse na wyjątkowe miejsce.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Dominik Matuła

C

enny zespół, który trafił do stolicy Podkarpacia obejmuje: 80 torebek, 53 wachlarze, 15 parasolek, 14 par obuwia, garderobę – 4 kompletne ubiory, 3 staniki, 6 peleryn, etolę piórową, 6 elementów bielizny, 5 nakryć głowy i 4 drobne akcesoria oraz 17 szkieł toaletowych. Eksponaty pochodzą głównie z krajów Europy Zachodniej: Francji, Austrii, Anglii, Niemiec, Holandii, Belgii, Włoch i Czechosłowacji, ale też ze Stanów Zjednoczonych oraz z krajów Dalekiego Wschodu – Japonii i Chin. Pozyskane egzemplarze modowe powstały od pierwszej połowy XIX stulecia aż do lat 50. XX w. Najstarszy jest wachlarz z końca XVIII w., najmłodsze torebki – z lat 60. XX w. oraz flakon na perfumy z ok. 1978 r. – Kupno kolekcji było możliwe dzięki dofinansowaniu z Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów oraz z budżetu Województwa Podkarpackiego – mówi Bogdan Kaczmar, dyrektor Muzeum Okręgowego w Rzeszowie. Kolekcja, na którą składają się obiekty kultury materialnej, powstałe na przestrzeni 150 lat, w dużej części prezentuje styl Art Deco. Modowy luksus przejawiał się nie tylko w materiałach wykorzystanych do ich wykonania, ale również w doskonałym rzemiośle połączonym z artyzmem. Dlatego obok siebie widzimy naturalne jedwabie, kość słoniową czy wężową skórę, ale też sztuczne tworzywa, które szczególnie w okresie międzywojennym uznawane były za szczyt luksusu. ystawa, którą do końca sierpnia 2022 roku można oglądać w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, to kolekcja od 5 lat konsekwentnie budowana przez Beatę Kuman, która i tym razem jest kuratorem ekspozycji odpowiedzialnym za jej scenariusz i aranżację.

W 20

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Beata Kuman. – Nasz zbiór staje się kompletnym obrazem dawnej mody zachodniej – podkreśla Beata Kuman. – I byłoby wspaniale, gdyby powstało dla niego miejsce, gdzie mógłby być prezentowany w całości. amożną kobietę zawsze identyfikował elegancki strój. Jednak w XIX w. jej pozycja społeczna, całkowicie zależna od mężczyzny, z dominującą rolą żony i matki, powodowała, że kreacje podlegały ścisłym regułom obyczajowym, uwarunkowanym społecznie. Rozmaite okoliczności wymagały gustownej garderoby, spełniającej kryteria obowiązującej etykiety towarzyskiej. Ważnym czynnikiem rewolucyjnych zmian w ubiorze były ruchy kobiece, działające od połowy XIX w., których aktywność na początku ubiegłego stulecia przyniosła wymierne skutki w postaci chociażby stroju sportowego czy kostiumu. – Większa mobilność oraz aktywność zawodowa zmieniały damski wizerunek, a niezbędnym dodatkiem stała się skórzana torebka, która od 2. połowy XIX w. została z nami po dzień dzisiejszy. Wachlarz, kiedyś nieodzowne, luksusowe akcesorium, a także ważny element towarzyskiego flirtu, coraz częściej używany był już tylko okolicznościowo, na balach czy w teatrach – opowiada Beata Kuman. I wachlarzy na prezentowanej wystawie jest aż 53. Większość z nich to wytworne dodatki do wieczorowych kreacji, wykonane z jedwabnych tkanin oraz piór. Ciekawostką jest wachlarz propagandowy z 1915 roku z drewna i papieru, prezentujący wizerunki przywódców państw sojuszniczych monarchii Austro-Węgierskiej podczas I wojny światowej. Nowością są też papierowe wachlarze reklamowe zapraszające na wyścigi konne, do galerii sztuki albo hoteli i kurortów.

Z


Wystawie towarzyszy katalog, który kończy się wierszem Dana Gioia "Zakupy" w tłumaczeniu rzeszowskiej poetki Krystyny Lenkowskiej. Jego fragment: ...Widzę bóstwa ze skóry, złota i porcelany, Kapliczki z ciętego kryształu, nierdzewnej stali i silikonu... To swego rodzaju przewrotność współczesnego konsumpcjonizmu, gdzie modowy luksus od wieków bywa jednakowo pociągający... Pięknie prezentują się kompletne suknie z tafty w stylu krynoliny oraz tiurniury, z połowy i końca XIX wieku, którym zawsze towarzyszy gorset kształtujący kobiecą sylwetkę. W okresie secesji nadając jej smukłą linię, niczym łodyga rośliny z rozszerzającym się dołem w postaci odwróconego kielicha kwiatu. – Z tego czasu pochodzą też trzy szykowne staniki, pończochy i skarpetki z jedwabiu, zastąpionego w XX wieku przez włókna syntetyczne – tłumaczy kuratorka wystawy. Z początku XX wieku pochodzą trzewiki ze spiczastymi noskami z nubuku, lata międzywojenne reprezentują pantofle wykonane z wężowej i krokodylowej skóry. Wszystkie na stosunkowo niskich, bardzo wygodnych obcasach, co wskazuje na rozwój kobiecej niezależności i mobilności, jakie nastąpiły w XX wieku. Zachwycają różowe pantofle buduarowe z londyńskiego Harrods’a wykonane z pikowanej tkaniny i wykończone bawełną, z lat 30. XX w. ieszane, żeby nie powiedzieć bolesne skojarzenia wywołują maleńkie, misternie haftowane buty dla stóp lotosowych. Wyglądają jak obuwie dla kilkuletniego dziecka – w rzeczywistości były noszone przez kobiety w Chinach, którym od trzeciego roku życia nienaturalnie krępowano stopy. Im mniejsze, tym lepiej – były symbolem piękna i… cierpienia. Zdeformowane, przypominały pączek lotosu, w praktyce uniemożliwiały chodzenie. Z wielowiekowej tradycji zrezygnowano w czasach Chińskiej Republiki Ludowej. Wówczas zakazano deformować stopy dziewczynkom – uznano, że ważniejsze w komunistycznych Chinach są kobiece ręce do pracy na zdrowych nogach, niż kalekie symbole piękna.

M

W

yjątkowe połączenie sztuki użytkowej i dekoracyjnej w oryginalnych formach prezentują szkła toaletowe, głównie z lat 30. ubiegłego stulecia. Modny design, znane nazwiska projektantów oraz przystępna cena zapewniły czeskim wyrobom sukcesy na wystawach światowych oraz na rynku kosmetycznym. Zapach perfum zamknięty w pięknym flakonie z atomizerem, który zdobił toaletkę nowoczesnej kobiety, jednoznacznie kojarzył się z buduarowym luksusem – chociażby flakon z manufaktury Frantiska Halamy wykonany z ciemnozielonego szkła malachitowego. mponujący zbiór torebek – 80 sztuk – podzielony został ze względu na materiały i techniki wykonania. Najstarsze z nich pochodzą z połowy XIX wieku i są to woreczki typu reticules. W latach 20. i 30. XX wieku absolutnym dobrem luksusowym stały się wyroby kaletnicze ze skór egzotycznych gadów: węża, krokodyla, warana. Synonimem elegancji stała się „mała czarna” torebka do ręki. Rarytasem jest niewielka walizka ze słynnej wytwórni Wilardy, z dużym lusterkiem wewnątrz, wykonana z lucitu, syntetyku modnego w latach 50. XX wieku, także wśród gwiazd Hollywoodu. kspozycja uwzględnia też akcesoria dzisiaj już zupełnie zapomniane, które dawno temu wyszły z użycia. Są nimi niezbędne dodatki do balowej toalety młodej damy wchodzącej do towarzystwa. Karnecik z rysikiem do notowania zamówionych tańców przybierał rozmaite formy, od oprawionej w macicę perłową czy kość słoniową książeczki po kształt miniaturowego wachlarza. 

I

E

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

21


Radomir Dawidziak.

Rzeźba św. Rozalii, patronki w czasach zarazy, wróciła do kaplicy przy ulicy Jarowej Bardzo piękna rzeźba św. Rozalii, cenna artystycznie i kulturowo, oraz cztery obrazy na blasze, krucyfiks i dwa lichtarze powróciły po 8-letniej przerwie do 140-letniej kaplicy przy ulicy Jarowej 27 na osiedlu Zwięczyca w Rzeszowie. Zabytki do świetności przywrócił Radomir Dawidziak, konserwator dzieł sztuki, który prowadząc prace konserwatorskie w kaplicy odkrył także zabytkową polichromię, o istnieniu której nikt nie miał pojęcia, a która cudem się zachowała. Ponad 100-letnie malowidła wymagają natychmiastowych prac, na te jednak dotacji na razie nie ma.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Radomir Dawidziak – To wyjątkowa kaplica – tłumaczy Radomir Dawidziak. – Jej wartość jest o tyle istotna, że zachowała swoją integralność w całej substancji. To jedyna kapliczka w Rzeszowie, która posiada oryginalne wyposażenie wnętrza, kompletne i nie zmieniane od ponad 100 lat. Została wybudowana w 1882 roku i ufundowana przez małżeństwo ze Zwięczycy, Zofię i Wawżyńca Gwizdaków (oryginalna pisownia – przyp. red.), jako wotum dziękczynne. Na ścianie kaplicy zachował się napis z datą i nazwiskiem fundatorów. Jak ustalił Janusz Borek, przewodniczący Rady Osiedla Zwięczyca, Zofia i Wawżyniec Gwizdakowie wybudowali kaplicę jako wotum wdzięczności za narodziny dziecka. Wyproszona córka urodziła się już starszemu małżeństwu i otrzymała na chrzcie imię Rozalia. Imię ma być nieprzypadkowe – św. Rozalia to orędowniczka chroniąca od zarazy, a w czasie, gdy na świat przyszła córka Zofii i Wawżyńca Gwizdaków, miała panować choroba zakaźna, na którą licznie umierały dzieci.

22

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Potwierdzeniem tej historii jest zapis w księgach parafialnych kościoła farnego w Rzeszowie, gdzie zachował się wpis potwierdzający narodziny w 1882 roku dziewczynki o imieniu Rozalia w rodzinie Gwizdaków ze Zwięczycy. Kaplica znajduje się na działce Ireny Micał, mieszkanki Zwięczycy, i to właśnie ona rozpoczęła starania, by cenna budowla znalazła się w rejestrze zabytków, gdzie została wpisana w 2014 roku. – Pani Irena przez wiele lat opiekowała się kaplicą, na własny koszt wykonywała drobne prace, ale ze względu na podeszły już wiek i duże koszty, nie była w stanie zadbać o gruntowny remont. To się udało dzięki dotacji z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków, a ta była możliwa na podstawie opracowanego przeze mnie programu prac konserwatorskich – dodaje Dawidziak. Jak przyznaje konserwator dzieł sztuki z Rzeszowa, od początku dostrzegł, jak cenny obiekt można uratować. Ma on nie tylko ogromną wartość artystyczną, ale też społeczną.


Zakątki Rzeszowa

To kaplica murowana, domkowa, czyli można do niej wejść. Kryta blachą i podczas prac konserwatorskich zadbano, by pokrycie odtworzyć metodą rzemieślniczą jaką stosowano pod koniec XIX wieku, czyli pokrycie dachu wykonać blachą miedzianą na tzw. felc. Prace konserwatorskie rozpoczęły się w 2014 roku, a pierwszy ich etap pozwolił zrekonstruować tynki wapienne zewnętrzne, wykonano odwodnienie, izolację poziomą i pionową murów, wymieniono dach oraz zakonserwowano drzwi i okna. Dużo więcej czasu zajęło przywrócenie świetności wyposażenia kaplicy, a to okazało się nie tylko piękne, ale artystycznie cenne i z ciekawą historią. – Byłem zaskoczony, jak bogate jest wnętrze kaplicy – przyznaje Radomir Dawidziak. – Fundatorzy nie szczędzili czasu i pieniędzy, by stworzyć wyjątkowe miejsce. Kapliczkę wyposażyli w neobarokowy ołtarz. Wiele wskazuje, że powstał w lokalnym warsztacie ludowym, ale jest na bardzo dobrym poziomie. W niszy umieścili rzeźbę świętej Rozalii i jest przypuszczenie, że figura mogła przywędrować do Zwięczycy z Włoch, gdyż na naszym terenie kult św. Rozalii prawie nie występował. Niekiedy można się było z nim zetknąć na Śląsku, ale też rzadko. Św. Rozalia z Palermo, znana jako Rozalia Sycylijska (1129-1160) była pustelnicą i dziewicą. W tradycji katolickiej patronka chroniąca od zarazy i chorób zakaźnych. Figura jest bardzo cenna artystycznie, z dobrej pracowni rzeźbiarskiej. Ołtarz i rzeźba są drewniane, polichromowane i ze złoceniami. Ołtarz jest także marmoryzowany, czyli zastosowano technikę imitacji marmuru na drewnie. Wiele wskazuje na to, że wystrój kaplicy był przemyślany i nie ma w nim żadnych przypadkowych elementów. Uzupełnieniem dla ołtarza z figurą św. Rozalii, która nawiązywała do córki fundatorów, są cztery obrazy na blasze: Św. Zofii i Św. Wawrzyńca, co przywołuje imiona Gwizdaków, oraz obrazy Matki Bożej Różańcowej i Serca Pana Jezusa. Wszystkie prace są spójne warsztatowo i wyszły spod ręki jednego twórcy. Fakt, że nie były malowane na płótnie, ale na blasze, co nie było powszechne w tamtym czasie i na tych terenach, wskazuje, że fundatorom zależało na wartościowych przedmiotach, które chcieli przekazać do kaplicy. W skład jej wyposażenia wchodzi też neobarokowy krucyfiks i dwa lichtarze. Nie są one sygnowane, ale po ściągnięciu przemalowań wykazują bardzo podobne

wykończenia, jak ramy czterech wspomnianych obrazów. Wszystkie są spójne estetycznie. Niewykluczone, że powstały w tej samej pracowni. A to nie wszystkie skarby kaplicy – jest jeszcze zabytkowa polichromia. W czasie II wojny światowej kapliczka najprawdopodobniej została uszkodzona, a po wojnie przeszła remont i wnętrza pokryto kilkoma warstwami farby. Po ich usunięciu na wszystkich ścianach i sklepieniu ukazały się malowidła. – Warto zrobić wszystko, by je odtworzyć – są integralną częścią, tego bardzo pięknego zabytku. To polichromia ludowa, ale naprawdę interesująca – dodaje Radomir Dawidziak. Jest jeszcze jedna tajemnica związana z kaplicą św. Rozalii. Wiosną 2022 roku ktoś z mieszkańców Zwięczycy podrzucił odbitkę włoskiego obrazu z 1892 roku, przyznając, że został zabrany, a teraz wraca, gdzie jego miejsce. – Obraz przedstawia Matkę Boską Boleściwą i będzie poddany konserwacji. Co najciekawsze, jest czytelnym nawiązaniem do rzeźby św. Rozalii, która najprawdopodobniej też pochodzi z Włoch – tłumaczy konserwator dzieł sztuki. Niewykluczone, że ktoś pomagał małżeństwu Gwizdaków w zakupie rzeźby i obrazu we Włoszech. W połowie XIX wieku Zwięczyca była własnością rodziny Rylskich. W 1893 roku przeszła na własność Romana Potockiego. W 1922 roku jego syn, Alfred Potocki, dobra ziemskie w Zwięczycy sprzedał Wojciechowi Atamanowi z Trzebowniska, który kupił pałac, zabudowania gospodarcze oraz park. To oznacza, że dwór w tamtym czasie był zamieszkały i całkiem prawdopodobne, że któryś z właścicieli przywiózł z zagranicznych wojaży włoskie dzieła sztuki zamówione do kaplicy w Zwięczycy. Zabytek jest ważnym miejscem kultu dla lokalnej społeczności, a dzięki odnowieniu cennego wyposażenia, znów można oglądać rzeźbę, którą pamięta kilka pokoleń mieszkańców Zwięczycy. Jak zapowiada ks. Ludwik Krupa, proboszcz parafii pw. Św. Józefa w Rzeszowie-Zwięczycy, po każdej niedzielnej mszy św. kaplica będzie otwierana i przez zamontowaną kratę będzie można oglądać obrazy oraz figurę św. Rozalii. – W kwietniu zaplanowaliśmy poświęcenie kaplicy i figury, a pierwsze w tym roku nabożeństwo majowe także będzie nawiązywało do nowo wyremontowanej kaplicy – dodaje ks. Ludwik Krupa. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

23


Grafika

Wędrówka przez mrok i światło Płaszczyzna III

Suslinnikow podkreśla unikatowość swojej grafiki. Tymczasem istotą tego gatunku sztuki jest powtarzalność: druk identycznych, opatrzonych kolejnymi numerami odbitek. Cykl graficzny artystki poświęcony jest wędrówce światła, którego promienie przebijają się przez mrok. Nie chodzi tu o eksperymenty formalne, choć to właśnie światło wydobywa z ciemności kontury i bryły przedmiotów. W ten sposób tworzy długą, wąską, przypominającą korytarz przestrzeń. Najważniejsza jest jednak symbolika blasku i ciemności. Ta druga odpowiada pierwotnemu chaosowi, siedlisku zła, śmierci oraz krainie zmarłych. „Słońce stało się czarne jak włosienny wór” – czytamy w Apokalipsie. I odwrotnie: blask był utożsamiany z emanacją Boga na ziemię. Stwórca w postaci światła przenikał przez ogromne okna witrażowe średniowiecznych katedr. Zstępował na ziemię poprzez blask klejnotów naczyń liturgicznych i złotego tła obrazów ołtarzowych. Grafika Anety Suslinnikow zakorzeniona jest w odwiecznych prawdach sztuki. 

Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak Reprodukcje Aneta Suslinnikow

Aneta Suslinnikow swój cykl graficzny określa przewrotnie mianem „Płaszczyzn”. W rzeczywistości to kompozycje przestrzenne, w których głębię rysuje światło przebijające się przez mroczną czerń.

24

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Płaszczyzna V

Inspiracją do nich były oglądane pod mikroskopem preparaty liści, kamieni, kory (artystka kończyła klasę licealną o profilu biologiczno-chemicznym). W tych powiększeniach interesowała ją – jak sama pisze – „natura, przedmioty oraz struktura widzianych i obserwowanych rzeczy”. W wielokrotnym powiększeniu oglądała – może lepsze będzie tu słowo „podglądała” – niedostrzegalny gołym okiem mikrokosmos. W ten sposób (podobnie jak średniowieczni alchemicy) próbowała przeniknąć i odkryć prawa, jakimi rządzi się makrokosmos. Bowiem według najdawniejszych wierzeń to, co istnieje w miniaturze, powtórzone zostało przez Stwórcę w wymiarze kosmicznym. Tworzenie kompozycji to pełna niespodzianek podróż – opowiada Aneta Suslinnikow, która wykorzystuje tradycyjne i nowoczesne narzędzia artystyczne. Najpierw powstaje szkic wykonany węglem, ołówkiem czy białym żelopisem. Szkic zostaje zeskanowany i przekształcony przy użyciu wybranego oprogramowania graficznego, a następnie wydrukowany. Autorka dorysowuje na odbitce kolejne obrazy. W przypadku, gdy nie osiąga zamierzonego efektu, wraca do wizji początkowej. Dzięki takiemu łączeniu i mieszaniu technik powstaje szereg autorskich wariacji danej kompozycji. Każda z nich różni się od drugiej. Aneta

Aneta Suslinnikow ur. w 1987 r. w Rzeszowie. Absolwentka Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dyplom licencjacki zrealizowała z grafiki warsztatowej pod kierunkiem prof. Włodzimierza Kotkowskiego. W 2011 roku ukończyła studia magisterskie oraz uzyskała dyplom z wyróżnieniem w Pracowni Grafiki Warsztatowej pod kierunkiem prof. UR Pawła Bińczyckiego i dr Marcina Jachyma. W 2018 r. ukończyła studia podyplomowe w WSIiZ w Rzeszowie, na Wydziale Informatyki Stosowanej, kierunek: Programowanie dla nauczycieli. Od ukończenia studiów pracuje w Zakładzie Grafiki Projektowej i Multimediów na stanowisku asystenta, kolejno w pracowniach: prof. UR J. Sawickiej, prof. UR J. J. Cywickiego, prof. UR M. Olszyńskiego i prof. UR D. Sankowskiej. Wystawy indywidualne: „Asambl", Galeria Sztuki r_z ZPAP, Rzeszów 2020; Leitmotive – Galeria Spółdzielczego Domu Kultury, Stalowa Wola 2019, Galeria Sztuki Współczesnej, Przemyśl 2022.Wystawy zbiorowe: Nałęczów, Kazimierz Dolny, Gasny (Francja), Skopje (Macedonia), Siros (Grecja), Rzeszów, Warszawa, Berlin, Wiedeń, Krosno.



Z

achwyciłam się

koncertem

C

zajkowskiego

i skrzypce stały się moją muzyczną miłością! Z Anną Gutowską, światowej klasy skrzypaczką rodem z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Rzadko się zdarza, aby utalentowaną skrzypaczką została osoba, która nie od skrzypiec, ale od fortepianu zaczynała swoją muzyczną fascynację. Pani dom przepełniony był muzyką? Anna Gutowska: Dom był pełen psów, miłości i radości, a muzyka była w dalszej kolejności. (śmiech) Nieustannie w tle, ale na drugim planie, i niekoniecznie była to muzyka klasyczna. Jak więc kilkuletnia dziewczynka trafia do szkoły muzycznej? Od dziecka uwielbiałam śpiewać i tak w moim życiu pojawiła się szkoła muzyczna. Nie było to aż tak dużym zaskoczeniem, gdyż rodzina jest muzykalna, lubimy śpiewać, niektórzy grają na różnych instrumentach i wrażliwość na dźwięki jest duża. Gdy trafiłam do szkoły muzycznej, miałam 7 lat, ale wcześniej pierwszych lekcji na pianinie udzielała mi Alicja Słysz, niestety już nieżyjąca. Z czasem muzyka zrewolucjonizowała życie moje i mojej mamy, która z wykształcenia jest lekarzem weterynarii, pasjonatką szkolenia psów ratowniczych i założycielką Stowarzyszenia Cywilnych Zespołów Ratowniczych z Psami STORAT w Rzeszowie. Mama na wiele lat poświęciła swoje pasje, by wspierać mnie i pomagać w edukacji muzycznej. Na szczęście, psy zawsze były i są w naszym domu rodzinnym, tak samo jak muzyka. Szczęśliwie udało się to połączyć. Do dziś, gdy jestem w Rzeszowie, uwielbiam odgrywać osobę zaginioną, którą psy szkolone przez mamę odnajdują w lesie. Gdy 7-latka musiała ćwiczyć gamy i pasaże, a inne dzieci w tym czasie szły na lody, podwórko albo rower, był bunt i łzy? Szkoła muzyczna kojarzy się Pani z żelazną dyscypliną i dzieciństwem podporządkowanym nieustannym ćwiczeniom na instrumencie? Zaskoczę odpowiedzią, ale absolutnie nie! Mama przygotowała mi niesamowity plan życiowy i – odkąd pamiętam – mój kalendarz był podzielony na: obowiązki, zobowiązania oraz czas wolny. A co najważniejsze, mama nie musiała mnie do niczego zmuszać – ja od zawsze uwielbiałam muzyczne ćwiczenia. Bywało, że przynosiłam do nauczycielki fortepianu

26

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


LUDZIE muzyki

Anna Gutowska.

rzeczy, które mnie zachwyciły, a to co miałam nauczyć się grać, niekoniecznie było przygotowane. Były to jednak rzadkie historie, a i tak wszystko miało związek z muzyką. W tamtym czasie mama była fenomenalnym menadżerem mojego czasu – tak układała wszystkie zajęcia i ćwiczenia ze skrzypcami i fortepianem, że całość świetnie funkcjonowała. Wstawałam o 5 rano i pierwsze granie miałam już od 5.30 do 7.30. Sąsiadom się podobało? Tak. (śmiech) Naszą sąsiadką w szeregówce w Rzeszowie jest siostra mamy, a ciocia, czy chciała czy nie, słuchała muzyki. Ćwiczenia były codziennie? Tak. Najważniejsza jest systematyczność i konsekwencja – nie tylko w życiu muzyka. Nie bez znaczenia była i jest moja muzyczna fascynacja, co sprawiało, że od najmłodszych lat dawało mi to ogromną radość. Cieszyło mnie, że w szkole dostawałam coraz trudniejsze fragmenty do zagrania, co jeszcze bardziej przyciągało mnie do gry na instrumencie. Miałam i do dzisiaj mam charakter sportowca, co od kilku lat staram się przekazywać także moim studentom. Od zawsze dążę do jakiegoś celu, zdobywam go i natychmiast wyznaczam następny. W tym jest dużo pracy, ale i zabawy, a konfrontowanie się z trudnościami dodaje mi energii do działania. Dlatego, gdy dostawałam bardzo trudny utwór do zagrania, widziałam, jak dużo mi jeszcze brakuje, ale miałam plan, jak to osiągnąć w ciągu roku i cierpliwie do tego dążyłam. Ta ciekawość i konsekwencja towarzyszą mi, odkąd pamiętam. Talent, praca i systematyczność to Pani dewiza? Tak, na pewno. Bywały momenty zwątpienia, nadmiernej pewności siebie, ale w takich chwilach zawsze ratował mnie grafik rozpisany na wiele tygodni do przodu. Przez wiele lat koordynowany przez moją mamę, aż w końcu sama tym 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

27


LUDZIE muzyki przesiąkłam i już jako nastolatka bardzo świadomie podchodziłam do grania i zawodowych planów muzycznych. Pierwszy w Pani muzycznym życiu był fortepian. Kiedy pojawiły się skrzypce? Miałam 8 lat i byłam w drugiej klasie szkoły muzycznej przy ulicy Sobieskiego w Rzeszowie, czyli w dzisiejszym Zespole Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara. To był drugi instrument i do dziś wspominam tę muzyczną podstawówkę jako szkołę genialną, gdzie nauczyciele po mistrzowsku motywowali wychowanków do nauki oraz ćwiczeń. Nieustannie organizowali nam koncerty i popisy uczniowskie, dzięki czemu nabieraliśmy doświadczenia scenicznego, a przede wszystkim czuliśmy się podziwiani, oklaskiwani przez rodzinę, znajomych i wychowawców. Wspaniała inspiracja dla młodych muzyków. Na tych dodatkowych koncertach zachwyciłam się koncertem Czajkowskiego i tak skrzypce stały się moją muzyczną miłością. Nie było problemu, by skrzypce były równorzędnym instrumentem z fortepianem? Pamiętam, że własnoręcznie napisałam list do ówczesnego dyrektora szkoły, nieżyjącego już Antoniego Walawendra, z prośbą, by pozwolił mi grać także na skrzypcach. Przekonywałam, że z obu instrumentów będę mieć tylko bardzo dobre oceny i poradzę sobie z ogromem ćwiczeń. Wówczas nie było przepisów, które mówiłyby, że uczeń może mieć dwa główne instrumenty, w moim przypadku fortepian i skrzypce, ale był przypis, by przy głównym instrumencie właśnie fortepian był zawsze instrumentem dodatkowym. Dyrektor Walawender zgodził się, a moje nauczycielki, Lidia Strzelecka od fortepianu i nieżyjąca już Dolores Sendłak, nauczycielka gry na skrzypcach, świetnie się dogadywały i pomagały mi w nauce. To oznaczało dwa razy więcej ćwiczeń niż w grafiku innych dzieci. Cztery razy w tygodniu miałam zajęcia z fortepianu i skrzypiec. W domu ćwiczyłam codziennie. O poranku, od 5.30 do 7.30 były skrzypce, po południu, od 16.00 do 18.00 fortepian. Niekiedy bywały zabawne historie, ale szło dobrze. Kiedy okazało się, że miłość do skrzypiec jest większa od miłości do fortepianu? Pobyt w Szwajcarii ostatecznie przekonał mnie do skrzypiec. Już wtedy grałam dużo rzeczy kameralnych i te skrzypce stały się magnesem. Szybko zdominowały moje życie. Dziś uważam, że skrzypce są dla mnie najlepsze, choć długo obu instrumentom poświęcałam bardzo dużo czasu. Coraz częściej dostrzegałam jednak, że ćwiczenia na fortepianie rozwijają mięśnie śródręcza, kciuk, co potem bolało mnie przy grze na skrzypcach i z czasem stawało się coraz większym problemem, by na obu instrumentach osiągać najwyższy poziom. Dlatego do dziś uwielbiam grę na fortepianie i pianinie, ale już dla przyjemności, nie w salach koncertowych. Skrzypce są bliższe mojemu temperamentowi. Także słuchowi muzycznemu, bo choć słyszę harmonicznie i melodycznie, to jednak do skrzypiec mam lepszy słuch. Fascynacja skrzypcami to też zasługa nauczyciela tego instrumentu ze szkoły średniej, obecnie z Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 im. Karola Szymanowskiego w Rzeszowie, gdzie uczył Panią znakomity skrzypek Robert Naściszewski, koncermistrz Filharmonii Podkarpackiej?

W

iele tej szkole zawdzięczam, tutaj zdałam maturę i tutaj wspaniale wykorzystałam czas. Miałam też szczęście, że moim wychowawcą był Robert Naściszewski, wspaniały nauczyciel i znakomity skrzypek.

W tamtym czasie została też Pani studentką Conservatoire du Lausanne w Szwajcarii w klasie prof. J. Jaquerod. Miałam 16 lat, gdy wyjechałam do Szwajcarii. I dopiero 14 lat później dowiedziałam się, że połowę pieniędzy na to stypendium w tajemnicy wyłożył Polak żydowskiego pochodzenia, prof. Paweł Urstein, którego jako nastolatka poznałam na Międzynarodowych Mistrzowskich Kursach Interpretacji Muzycznej w Łańcucie, a który bardzo chciał, bym rozwijała swój talent za granicą. W Lozannie spędziłam 4 lata. Maturę zdałam w Rzeszowie. I szybko opuściła Pani Rzeszów, zostając w 2001 r. studentką wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst i pracując pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego. Marzyłam o studiach za granicą i już w Szwajcarii planowałam, że wyjadę do Wiednia, a najlepiej do Paryża, na dalsze studia muzyczne. Ostatecznie została Austria i wspaniałe lata pod okiem prof. Zienkowskiego, wybitnego polskiego skrzypka, pierwszego polskiego muzyka orkiestry Berliner Philharmoniker pod dyrekcją Herberta von Karajana, twórcy tzw. polskiej szkoły skrzypcowej w Wiedniu. Na przesłuchanie pojechałam z ciekawością, bez najmniejszej tremy i z pierwszą lokatą zostałam przyjęta na studia. Ponad 200 lat tradycji wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst początkowo Panią onieśmielało? Nie. Od początku było to zachwycające dla mnie miejsce i takie pozostaje do dzisiaj. To jest Wiedeń, tutaj bije serce muzyki klasycznej. Miasto tętni muzyką na każdym kroku – zawsze, wszędzie i o każdej porze. Na szczęście, kończy się pandemia i znów będzie 100 imprez muzycznych dziennie! Gdzie nie odwrócimy głowy, usłyszymy Straussa, Mozarta,

28

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


LUDZIE muzyki

Od lewej: Robert Naściszewski, Orest Telwach i Anna Gutowska.

Haydna, albo Beethovena. Muzyczni soliści są tutaj uwielbiani i podziwiani, widać ich na witrynach sklepowych, w programach telewizyjnych, kawiarniach, czy na okładkach czasopism. W Austrii celebrytami są także muzycy klasyczni? Tak, są bardzo popularni, lubiani i na ulicach wywołują ciepłe reakcje. House of Music w Wiedniu czy budynek Filharmonii Wiedeńskiej położone są przy dużych skrzyżowaniach i rzeczą naturalną jest wtargnięcie muzyków z instrumentami w dowolnym miejscu ulicy, ale na pewno nie na pasach dla pieszych. Kierowcy zawsze pozwalają im przejść i nigdy na nich nie trąbią. Piękny jest też widok wieczorową porą w metrze, gdy muzycy galowo ubrani jadą na koncert, a inni pasażerowie są tym zachwyceni. Podobnie jest, gdy wystrojeni filharmonicy latem lub wiosną na rowerach podążają przez miasto do sal koncertowych. To wszystko wpisało się już w krajobraz Wiednia i wzbudza powszechną sympatię oraz podziw. Zdarza się, że ktoś przed koncertem wstąpi na łyk kawy do kawiarni i wtedy zazwyczaj muzycy obsługiwani są za darmo. Pamiętam, jak kilka lat temu pogryzł mnie w Wiedniu pies i natychmiast musiałam mieć operowaną rękę. Lekarze byli bardzo przejęci, że to dłoń skrzypaczki i otaczali mnie nieprawdopodobną opieką i staraniami. Robili wszystko, by w przyszłości nic nie ograniczało moich muzycznych występów. Rana została sklejona, nie było mowy o zakładaniu szwów. Przez cały rok sale koncertowe w Wiedniu są pełne? Tak. To nieprawdopodobne, ale wiedeńczycy uwielbiają muzykę i nie ma w tym grama przesady. Wszystkie loże, balkony, nawet miejsca stojące na koncerty zazwyczaj są sprzedane. Także studenci, którzy mają duże zniżki, muszą się nabiegać, by zarezerwować wcześniej miejscówki. Codziennością są widoki, gdy na dywanach w salach koncertowych siedzą kompozytorzy z całego świata z partyturą na kolonach, a obok nich studenci. Wszystko dlatego, że Sala Musikverein kończy się dwoma ogromnymi filarami, a za nimi są tzw. miejsca stojące, gdzie młodzi muzycy siedzą albo leżą z partyturami. Do Opery i Sali Musikverein biletów zniżkowych nie można zamówić – trzeba przyjść dużo wcześniej przed koncertem, odstać swoje w kolejce, ale potem można usłyszeć najlepszych muzyków na świecie w przepięknym miejscu za niewielkie pieniądze. W Wiedniu równie mocno kocha się skrzypce jak fortepian? Tak, ale największą miłością obdarza się orkiestrę. W wielowiekowej tradycji wiedeńczyków są wieczory w winiarniach z muzyką na żywo, a tam zazwyczaj usłyszeć można: klarnet, gitarę, kontrabas, czasem też skrzypce. Austriacy 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

29


LUDZIE muzyki to naród, który gra z dziada pradziada – w górach, przy winobraniu, czy w gospodzie. I gdy się głębiej zastanowić, to ukochał smyczki ze względu na koncerty kameralne. Muzyki fortepianowej jest mniej. Tradycja muzykowania w domach prywatnych na kameralnych koncertach ciągle jest żywa w Wiedniu i Austrii? Tak, właściciele historycznych posiadłości systematycznie organizują takie koncerty na około 100 osób. Można kupić bilet i wybrać się na taki koncert. Publiczność je uwielbia – przypominają nieco koncerty, jakie podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie odbywają się w Sali Balowej Muzeum-Zamku. Wiele jest też występów w kościołach. Sama grywałam w takich miejscach i są to bardzo miłe przeżycia. Wspaniałe mam wspomnienia chociażby z biblioteki w Hofburgu, czy z koncertu w pałacu Schönbrunn. Wychodzi Pani na scenę, zapalają się światła i…

K

ocham być na scenie. Udziela mi się energia widowni – od dziecka tak to odczuwam. Zazwyczaj muzyk na ulicy jest niczym nie wyróżniającą się osobą, ale wychodzi na scenę i błyszczy.

Na jakich skrzypcach Pani gra? Mam wspaniałe, prawie 40-letnie skrzypce z pracowni szwajcarskiego lutnika Fabrice'a Girardina, z którymi prawie nigdy się nie rozstaję. To bardzo intymny i osobisty instrument. Są obok mnie w samochodzie, samolocie, w domu i w podróży. Żaden muzyk nie lubi, by ktoś obcy dotykał jego skrzypce. Jednocześnie są bardzo wymagającym instrumentem. Półtorej godziny na scenie to jest ogromny wysiłek fizyczny. Tempo, prędkość wymagają nieustannego trzymania formy fizycznej. Dlatego dużo biegam i pływam. Dzięki temu kręgosłup i ręce są w formie. I gdyby tylko doba mogła być dłuższa… Oprócz muzyki tak wiele rzeczy mnie interesuje: książki, kino, spotkania z przyjaciółmi, gotowanie. Wszystko to jest dla mnie bardzo ważne. Jak muzycznie kojarzy się Pani Rzeszów? Kocham to miasto i Filharmonię Podkarpacką. Tutaj się wychowałam i uwielbiam tutaj wracać. Wspomnienia są dla mnie bardzo ważne. Wzruszenie jest za każdym razem? Tak. Rzeszów mnie ukształtował, nie tylko muzycznie, i choć nie mieszkam tu już 20 lat, przed każdym koncertem towarzyszą mi ogromne emocje. Do jakiego Rzeszowa Pani wraca? Tego samego, ale coraz większego. (śmiech)Wychowałam się w Śródmieściu, jako dziecko miałam park blisko domu – dziś w tym miejscu stoi Galeria Rzeszów. I choć tęsknię za parkowymi alejkami, galerię też polubiłam. Niezmiennie uwielbiam wędrować ulicą Grunwaldzką i 3 Maja, zajrzeć do Alei pod Kasztanami i innych zakątków Rzeszowa. To ciągle jest kameralne, bardzo przyjazne miasto. Podobnie jak Filharmonia Podkarpacka? Tak, dla mnie na zawsze pozostanie kameralnym, domowym miejscem. Uwielbiam tutejszą publiczność, poznaję wiele twarzy na widowni, a piątkowe wieczory są dla niej nie tyle wydarzeniem towarzyskim, jak to bywa w Wiedniu, ale czasem z muzyką, której słucha sercem. Ludzie tutaj są otwarci, serdeczni. W Wiedniu czuć dyplomatyczną ostrożność w kontaktach. Ale to naturalne. Gdy grałam w Japonii, Chile albo Iranie, na widowni też czułam inny rodzaj energii. Każda publiczność jest dla mnie ważna, a muzyka posługuje się cudownym, uniwersalnym językiem. Wiedeński Universitat für Musik und darstellende Kunst, gdzie otrzymała Pani dyplom z wyróżnieniem, od 2016 roku jest też miejscem pracy, gdzie kształci Pani młodych skrzypków. To ważna część mojego życia – bardzo lubię pedagogikę. To mnie pasjonuje i staram się łączyć karierę wykładowcy akademickiego z koncertami skrzypaczki, bo uwielbiam scenę. Wszystkie te aktywności są dla mnie tak samo ważne. Podobnie jak wykłady na Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Z. Brzewskiego w Łańcucie oraz w wielu innych miejscach na świecie, m.in. w Iranie, Japonii, Chinach, we Włoszech, Meksyku, Chile, czy w Gruzji. Planując koncerty i kursy stara się Pani tak układać grafik, by polecieć w najdalsze zakątki świata? Zdarza się, bo uwielbiam podróże. (śmiech) Bardzo lubię zwiedzać i byłam na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Australii. Ciągle najbliższy jest mi język polski, ale biegle posługuję się też niemieckim, francuskim i angielskim, a w rosyjskim się porozumiewam. Mam wspaniałe wspomnienia z Iranu – cudowny naród, bardzo inteligentni ludzie i rozkochani w muzyce. Niezapomniane są koncerty w Japonii, gdzie melomani są przesympatyczni. W dodatku uwielbiają muzykę klasyczną i koncerty, a te, jeśli przedłużą się nawet do dwóch godzin, wzbudzają w nich entuzjazm, nigdy zniecierpliwienie.

30

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


LUDZIE muzyki Po koncercie w Japonii, jak bardzo trzeba przestawić się mentalnie, by wystąpić przed publicznością w Chile? Bardzo. W Ameryce Południowej muzyka płynie w żyłach jej mieszkańców. Trzeba umiejętnie dobrać program i mieć szczęście, by szybko nawiązać kontakt z publicznością. Jednocześnie nigdy nie można ulegać stereotypom i melancholijny repertuar kierować do Japończyków, a żywiołowy do słuchaczy w Chile. Przewrotność, niedopowiedzenie, tajemniczość są w muzyce konieczne. Wszędzie ludzie kochają piękno i nieważne, czy robią to dyskretnie, czy spontanicznie, zawsze chodzi o emocje, jakie muzyka ze sobą niesie. Polacy w te emocje też się dobrze wpisują? Jak najbardziej – mamy piękne tradycje muzyczne i światowej sławy kompozytorów. Do tego wybitnie utalentowaną młodzież, która znakomicie sobie radzi na najlepszych uczelniach muzycznych na świecie. Jesteśmy otwarci, serdeczni, a szkoły muzyczne podstawowe i średnie mamy na bardzo wysokim poziomie. Wprawdzie coraz częściej pojawiają się u nas „azjatyccy” rodzice, którzy uważają, że im trudniejszy program muzyczny da się dziecku, tym lepiej, co akurat jest nieprawdą, to ciągle więcej jest profesjonalnej i bardzo dobrej edukacji. Cieszą mnie wśród moich studentów osoby z Polski, z Podkarpacia, z Sanoka. Pod opieką mam młodą, bardzo utalentowaną skrzypaczkę Melisę Skubisz, ale na pewno doczekam się też młodego muzyka z Rzeszowa. Dziś w równym stopniu jest Pani solistką, jak i kameralistką? Bardzo lubię kameralistykę, dla każdego muzyka to świetne doświadczenie. Wspólne granie jest ogromnie inspirujące. Słuchacze też uwielbiają koncerty kameralne. I niewykluczone, że jeszcze zaskoczę, także w Rzeszowie, występami w składzie kameralnym. Często jestem pytana, czy myślę o stałym składzie kameralnym, ale to jest szalenie trudne przedsięwzięcie. Pamiętam, jak w Rzeszowie powstał kwintet smyczkowy ARSO Ensemble, który tworzą koncertmistrzowie i soliści Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego – skrzypkowie Robert Naściszewski i Orest Telwach, altowiolista Piotr Gajda, wiolonczelistka Anna Naściszewska oraz kontrabasista Sławomir Ujek. Uwielbiam ich i marzę, by z nimi zagrać jeszcze kilka rzeczy. Z zespołami kameralnymi jest zaś tak, że praca wspólna bywa trudna w realizacji. Wśród członków pojawiają się zobowiązania rodzinne, koncertowe i różne inne, co utrudnia zgrać wszystkie terminarze. Wśród zawodowych muzyków żartujemy, że taki zespół składa się z flegmatyka, choleryka, lenia i głównego organizatora. W kilku projektach kameralnych, które tworzyliśmy w Wiedniu, zawsze przypadała mi rola organizatora i chyba już mnie to zmęczyło. Bardziej marzy mi się koncert dla Rzeszowa, dla mojego miasta. Co chciałaby Pani zagrać dla Rzeszowa? Bardziej kompozycje Henryka Wieniawskiego, albo Mieczysława Karłowicza, czy jednak Piotra Czajkowskiego i Wolfganga Amadeusza Mozarta, bo emocje w takich koncertach są chyba różne? Dźwięki polskich kompozytorów zawsze wywołują wzruszenie, przywołują wspomnienia. Uwielbiam Wieniawskiego, Karłowicza, Kilara, mimo że ten ostatni nie napisał nic solowego na skrzypce. Bardzo też lubię Schumanna i Brahmsa. Uwielbiam Beethovena i Bacha, który jest dla mnie ukochanym kompozytorem. W Karłowiczu i Wieniawskim słychać nasze tańce, melodie i pieśni polskie. Żydowskie i cygańskie melodie też lubię, a klezmerski klimat jest mi bardzo bliski. Gdyby Rzeszów organizował Festiwal Żydowski, bardzo chciałabym na nim wystąpić. Rzeszów i Galicja to idealne do tego miejsce. 

Anna Gutowska, znakomita skrzypaczka, rzeszowianka, która kilka tygodni temu wystąpiła w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Towarzyszyli jej filharmonicy rzeszowscy pod batutą Michaela Maciaszczyka w programie z utworami Karłowicza i Mozarta. Absolwentka wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego, gdzie w 2007 r. otrzymała dyplom z wyróżnieniem i nagrodę Ministerstwa Kultury uzyskując tytuł magistra sztuki. Laureatka wielu konkursów krajowych i międzynarodowych, m.in.: III miejsce oraz Nagroda Towarzystwa im. H. Wieniawskiego na Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym im. St. Serwaczyńskiego w Lublinie (1996); I miejsce na Konkursie Młodych Talentów w Moudon/Szwajcaria (1998); I miejsce na VI Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym ,,Andrea Postacchini” w Fermo we Włoszech (1999); III miejsce na Międzynarodowym Konkursie Kameralnym wraz z Trio Itoyaka w Trondheim/ Norwegia (2000); I miejsce na Konkursie Muzycznym Interpretatorów Polskiego Pochodzenia organizowanym przez Polską Akademię Nauk w Wiedniu (2005); I miejsce na Międzynarodowym Bałtyckim Konkursie Skrzypcowym w Gdańsku (2006); II miejsce – srebrny medal oraz nagroda specjalna międzynarodowej wymiany kulturalnej na X Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Osace w Japonii (2009). Wielokrotnie występowała jako solistka z czołowymi polskimi orkiestrami (Sinfonia Varsovia, orkiestra Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy, Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku, w Rzeszowie, Olsztynie, Łodzi, Capella Bydgostiensis) oraz ze Slovenską Filharmonią Bratysława, czy Orchestre du Chambre du Lausanne w Szwajcarii. Występuje jako solistka i kameralistka.

Zdjęcia zostały wykonane w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.


Musimy myśleć o pomaganiu

Ukraińcom w kategorii maratonu,

Aneta Gieroń rozmawia...

nie sprintu!

32

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


... z Wojciechem Bakunem, prezydentem Przemyśla Fotografie Tadeusz VIP B&S marzec-kwiecień 2022 33Poźniak


VIP tylko pyta

Wojciech Bakun

Od 2018 roku prezydent Przemyśla – w tym też mieście urodził się w 1981 roku. Polityk i przedsiębiorca. W 2015 roku zdobył mandat posła startując w okręgu krośnieńskim z pierwszego miejsca na liście Kukiz’15. W 2018 roku w II turze wyborów samorządowych zdobył prawie 75 proc. głosów i został prezydentem Przemyśla. Na zdjęciu z Igorem Czopko, byłym merem Mościsk, który pomaga w organizowaniu transportów pomocowych na Ukrainę. Fotografie zostały wykonane przed halą Tesco przy ulicy Lwowskiej w Przemyślu.

Aneta Gieroń: Czy 24 luty 2022 roku raz na zawsze odmienił życie Przemyśla, 60-tysięcznego miasta oddalonego o 15 km od granicy z Ukrainą? Wojciech Bakun: Ta data odmieniła Przemyśl, jego mieszkańców i mnie samego, ale jednocześnie ani na chwilę nie pozwalamy sobie na to, by w mieście, które chce i niesie pomoc wszystkim potrzebującym Ukraińcom, sami mieszkańcy Przemyśla mieli większe utrudnienia czy niedogodności. Zależy nam, aby przemyślanie w jak najmniejszym stopniu odczuwali kryzys, który ma miejsce na Ukrainie i kryzys uchodźczy, z którym mierzy się miasto. Już w pierwszych dniach wojny, spodziewając się, że każdego dnia może do nas przybywać kilka, kilkanaście, niekiedy kilkadziesiąt tysięcy uchodźców, zorganizowaliśmy bezpłatny system komunikacji dla Ukraińców. Autobusami i busami mogą jechać z przejścia granicznego w Medyce na Dworzec Główny w Przemyślu, do największego punktu pomocy humanitarnej i noclegowni w byłej hali Tesco przy ulicy Lwowskiej, czy do szpitala. Otrzymaliśmy 6 samochodów od Polskiego Czerwonego Krzyża, uruchomiliśmy cztery autobusy z Miejskiego Zakładu Komunikacji w Przemyślu, kolejne dwa autobusy przyjechały z Niemiec. Firma Bud Ślimak z Przemyśla udostępniła 6 busów i tyle samo przekazała firma Strabag. Na każdym kroku spotykamy ludzi i firmy, które chcą pomagać. W ostatnich tygodniach Przemyśl kojarzy się z największym w Europie przystankiem przesiadkowym dla uchodźców z Ukrainy i setkami wolontariuszy z całego świata. Koncentrujemy się na codziennym niesieniu pomocy, a jednocześnie normalnie żyjemy. Przez ostatnie 4 tygodnie Przemyśl i przemyślanie pokazali swoje prawdziwe oblicze - miasta przyjaznego, odważnego i ofiarnego. Na przekór incydentom z ostatnich lat, gdy próbowano rozdmuchać konflikty polsko-ukraińskie. Pamiętam raport policji sprzed kilku lat, w którym przedstawiono statystyki ataków na tle rasistowskim oraz narodowościowym. Okazało się, że tych ataków było kilkanaście w ciągu roku i wszystkie zdarzyły

34

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

się w Rzeszowie. Na co dzień Przemyśl jest pięknym, spokojnym miastem, idealnym do slow life’u. Wszystko zmieniło się w ostatnich tygodniach, które dla wszystkich są nieprawdopodobnym wyzwaniem, ale uważam, że zdaliśmy ten egzamin naprawdę dobrze. 24 lutego przyszedł Pan do pracy i… Jak większość Polaków, byłem zszokowany tym, co od rana działo się na Ukrainie. Chyba nikt nie spodziewał się rosyjskiego ataku rakietowego na prawie całą Ukrainę. Bardzo szybko zwołaliśmy miejski sztab kryzysowy i w kontakcie ze sztabem wojewody podkarpackiego zaczęliśmy przygotowywać otwarcie punktu recepcyjnego. Od początku współpracowaliśmy z zastępcą komendanta Wojewódzkiej Straży Pożarnej, Danielem Dryniakiem. Trzeba było szybko zorganizować funkcjonowanie Dworca Głównego w Przemyślu, bo w drodze były już pierwsze pociągi z uchodźcami. Początkowo to było 600, 700 osób w każdym składzie. Od pierwszych godzin konfliktu organizowaliśmy ciepłe napoje i jedzenie, które czekały na uciekających przed wojną. To były błyskawiczne działania, a każdy kolejny pociąg przywoził coraz więcej uchodźców. Na przełomie lutego i marca kilkadziesiąt tysięcy osób dziennie i praca non stop z policją, strażą pożarną, wojskiem obrony terytorialnej, by zapanować na organizacją pomocy i transportu. Każdy dzień przynosił i ciągle przynosi nowe, nieprzewidziane potrzeby, do których trzeba się dostosowywać, zmienić procedury, po prostu nieść pomoc potrzebującym. Ile można pracować bez snu na adrenalinie? Długo. Z Danielem Dryniakiem w ogóle nie spaliśmy przez pierwsze 40 godzin od chwili wybuchu wojny na Ukrainie. Po tym czasie przespaliśmy się dwie godziny na dworcu i praca kolejne dwie doby non stop. Pierwszą całą noc przespałem dopiero dwa tygodnie później od pamiętnej daty 24 lutego. Rekordowa doba, z największą liczbą uchodźców, którzy wjechali do Przemyśla?


VIP tylko pyta To był początek marca i ponad 55 tys. Ukraińców, którzy w ciągu jednego dnia przejechali przez Przemyśl. Od początku konfliktu, ile to już osób? Ponad 700 tysięcy. Jak wygląda sytuacja po ponad miesiącu trwania wojny na Ukrainie? Obecnie 7-8 tys. Ukraińców przejeżdża każdego dnia przez Przemyśl. Po kilku tygodniach zdobywania doświadczeń, dziś jesteśmy zupełnie inaczej, lepiej przygotowani do tego procesu. Od 4 tygodni przemyski Ratusz ma swoje biuro na Dworcu Głównym i w Centrum pomocy humanitarnej przy ulicy Lwowskiej? Właściwie tak, choć od kilku dni, po miesięcznej przerwie, bywam już przez kilka godzin w Ratuszu. Wcześniej, współpracownicy wszystkie dokumenty przywozili mi na dworzec albo do hali Tesco. Tutaj też spotykam się ze wszystkimi gośćmi i delegacjami. Jak zmieniały się w ciągu tego miesiąca osoby, które przybywają do Polski z Ukrainy? Pierwsza grupa, która przyjechała do Polski w pierwszym tygodniu wojny, to w większości były osoby, które w Polsce mają rodzinę albo bliskich znajomych. Doskonale wiedzieli, gdzie i do kogo jechali. Kupowali bilet na pociąg albo autobus, ewentualnie ktoś przyjeżdżał po nich samochodem i jechali dalej. Nie potrzebowali właściwie żadnego wsparcia, ewentualnie butelkę wody i kanapkę na podróż. Z każdym kolejnym dniem to się zmieniało. Zaczęło do nas trafiać coraz więcej osób w coraz gorszym stanie zdrowotnym, po wielu godzinach w podróży, w hipotermii, często odwodnionych. Od początku wśród uchodźców dominują matki z dziećmi i osoby starsze? Nie, początkowo granicę przekraczali wszyscy, także młodzi mężczyźni. W kolejnych tygodniach były to już tylko kobiety z dziećmi i sporadycznie pojawiający się mężczyźni. Obecnie także dominują kobiety, ale są w dużo lepszym stanie zdrowia, bo kolejki na granicy są krótsze. Dostrzegamy coś jeszcze - wśród uchodźców jest coraz więcej osób, które doświadczyły koszmaru wojny. Przyjeżdżają z poparzeniami, złamaniami, czy z twarzami poranionymi od odłamków. Ilu Ukraińców zatrzymało się w Przemyślu? Około 2 tys. osób. Około 400 dzieci jest zarejestrowanych w szkołach. W Przemyślu mamy to szczęście, że jest szkoła z ukraińskim językiem nauczania, z czego uchodźcy chcą

korzystać. Przygotowujemy się też do uruchomienia kursów języka polskiego. Jednocześnie Przemyśl jest miastem tranzytowym, a to oznacza, że koncentrujemy się na zaopatrzeniu jak największej liczny uchodźców z Ukrainy i zorganizowaniu im podróży dalej. Ile w mieście jest łóżek, gdzie Ukraińcy mogą przenocować kilka dni? Mamy ok. 3 tys. miejsc tymczasowego noclegu. Możemy to jeszcze zwiększyć, ale na dziś nie ma takiej potrzeby. Likwidujemy nawet przygotowane wcześniej łóżka w przemyskich szkołach i salach gimnastycznych. Centrum w byłej hali Tesco przy ulicy Lwowskiej i kilka innych miejscówek są w tej chwili wystarczającą bazą. Mamy miejsca, gdzie możemy zaopiekować się osobami niepełnosprawnymi zarówno ruchowo jak i intelektualnie oraz nocleg i gdzie kierujemy matki z małymi dziećmi, by zapewnić im choć odrobinę spokoju i intymności. Ukraińcy w tych miejscach spędzają zazwyczaj kilka, kilkanaście godzin, a my w tym czasie organizujemy im wyjazdy do miejsc, gdzie mogą znaleźć schronienie na dłużej. W Polsce i na świecie. Nie mamy przypadków, by ktoś tygodniami czekał na bezpieczne schronienie. Po czasie pospolitego ruszenia, kiedy wszyscy chcieliśmy z wodą i kanapkami jechać na granicę albo dworzec w Przemyślu, jakiej pomocy potrzebujecie dzisiaj, po ponad miesiącu toczącej się wojny na Ukrainie? Wszyscy samorządowcy potrzebują, aby systemowo rozwiązać problem dłuższego pobytu Ukraińców w Polsce. W Przemyślu jest obecnie około 2 tys. uchodźców, a przecież nie otworzyliśmy dla tych ludzi żadnego ośrodka. Wszyscy znaleźli dach nad głową, bo przemyślanie zabrali ich do siebie. Jednak pojemność naszych mieszkań i domów kiedyś się skończy i już dziś trzeba intensywnie myśleć, jak tej pomocy udzielać w sposób bardziej zorganizowany. Polska może być dumna, że daliśmy schronienie ponad 2 milionom Ukraińców i nie mamy obozu dla uchodźców, ale musimy zacząć myśleć o pomaganiu w kategorii maratonu, nie sprintu. W perspektywie kilku miesięcy lub nawet kilku lat. Co zrobi Przemyśl w przypadku zaostrzenia się konfliktu na Ukrainie i napływu kolejnych 3 mln uchodźców? Też zadaję sobie to pytanie i obawiam się ogromnych kłopotów. Na razie niesie nas entuzjazm pomagania, ale to osłabnie, co już widać i co jest naturalne w takich sytuacjach. W razie najgorszego, obyśmy nie stanęli w obliczu gigantycznego kryzysu humanitarnego. Jeśli chodzi o miejsca w szkołach, przedszkolach i żłobkach dla ukraińskich dzieci jest Pan większym optymistą? Tak, one będą objęte subwencją oświatową i dodatkowe pieniądze do samorządów popłyną. Ta akurat sytuacja 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

35


VIP tylko pyta może się okazać całkiem dobra dla oświaty w Przemyślu, bo w obliczu niżu demograficznego w Polsce uda się zachować wiele nauczycielskich etatów. Teraz też jest czas, kiedy samorządy planują system oświaty na kolejny rok szkolny i możemy stworzyć dla ukraińskich dzieci dodatkowe oddziały w szkołach. W pierwszych dniach wojny na Pomagam.pl otworzył Pan indywidualną zbiórkę na pomoc Ukraińcom. Chce Pan uzbierać 2 miliony zł, wpłaconych jest już ponad 850 tys. Na co chcecie wydać te pieniądze? To był odruch serca. Ja i moi współpracownicy od początku wojny na Ukrainie nie mamy złudzeń - to nie jest krótkotrwały kryzys. Byliśmy wzruszeni wybuchem chęci pomagania przez wszystkich dookoła, ale nic nie trwa wiecznie, dlatego chcieliśmy działać systemowo. Pan dostrzega, że ten entuzjazm pomagania słabnie?

T

rochę tak. Mamy już mniejszą liczbę wolontariuszy, transportów pomocowych, co jest naturalnym procesem po kilku tygodniach trwania wojny na Wschodzie. I już dziś trzeba przebudowywać system pomagania. Jednym z elementów jest właśnie ta zbiórka. Dla tych, którzy nie chcą wpłacać pieniędzy w Internecie, założyliśmy subkonto w Urzędzie Miasta w Przemyślu i zebraliśmy już ponad 3 mln zł. Wszystkie te pieniądze wykorzystamy na pomoc Ukrainie i uchodźcom. Z pieniędzy zgromadzonych na portalu Pomagam.pl wydałem pierwsze 120 tys. zł – kupiłem m.in. 10 pomp infuzyjnych i defibrylator dla oddziału ratunkowego w szpitalu w Jaworowie. Robimy to wspólnie z Fundacją Folkowisko z Gorajca.

Czas, by coraz więcej pomocy kierować bezpośrednio na ukraińską stronę? Tak, już zawiązujemy koalicję samorządów (Przemyśl, Ustrzyki Dolne, powiat jarosławski) i organizacji pozarządowych, by systemowo wypracować rozwiązania ze światowymi organizacjami pomocowymi: ONZ, WHO, UNICEF. W Przemyślu mamy obecnie takie centrum, gdzie się spotykamy z przedstawicielami tych organizacji i opracowujemy model pomocy Ukraińcom w ich ojczyźnie. Większość Ukraińców nie chce opuszczać swojego kraju. Jest potrzeba, by budować tam miejsca tymczasowego pobytu, gdzie Ukraińcy ze wschodu kraju będą mogli w miarę bezpiecznie przeżyć kilka, kilkanaście miesięcy. To mogłoby być miasteczko kontenerowe, ale zbudowane nie w Przemyślu, tylko w Mościskach, Jaworowie, albo Tarnopolu. Są ogromne potrzeby, by takie miejsce powstało. W tej chwili większość szkół, teatrów, część galerii handlowych we Lwowie przekształcono w noclegownie.

36

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Pod warunkiem, że Rosja nie rozpocznie większego ataku i bombardowania także zachodniej Ukrainy. Na razie to się nie dzieje, a Ukraińcy bardzo chcą być na swojej ziemi. W Przemyślu będzie wkrótce konieczność stworzenia specjalnego oddziału szpitalnego dla uchodźców, a może nawet szpitala polowego dla rannych żołnierzy z Ukrainy? W przypadku szpitala polowego, taka decyzja musi zapaść na szczeblu rządowym, a nie samorządowym. Z pomocą lekarską dla uchodźców na razie dajemy sobie radę zasobami, które mieliśmy. W czasie największej fali uchodźców, około 50-60 osób dziennie jechało do szpitala. Mieliśmy kilka porodów, kilkadziesiąt zawałów. Nie mieliśmy ani jednego zgonu. Wśród uchodźców jest sporo osób starszych z różnymi chorobami, ale na razie wszyscy są dobrze zaopatrzeni. Przemyśl w ostatnim miesiącu udowodnił, że potrafi pomagać jak nikt inny w Europie. Jednocześnie co najmniej dwa razy stał się negatywnym bohaterem nie tylko polskich mediów. Opisano, jak to tysiące młodych mężczyzn, niekoniecznie Ukraińców, szturmują polskie przejście graniczne i Przemyśl. Media zalały też informacje o atakach uchodźców na sprzedawców w sklepach i wolontariuszy. Na ile były to incydenty, a na ile rozdmuchane informacje ubarwione w mediach społecznościowych? W ostatnich czterech tygodniach mieliśmy co najmniej jeden ogromny atak dezinformacyjny. W ciągu jednego dnia dostałem kilkaset wiadomości, czy widzę, co się dzieje w mieście, że na ulicach jest wielu młodych mężczyzn, różnej narodowości, i że nie panujemy nad sytuacją w Przemyślu. Prawie wszystkie te widomości były fałszywe i przesłane przez nieznane osoby. Ludzie, których znam, w tym dniu niczego do mnie nie wysyłali. W ciągu kilku dni, gdy w Przemyślu było najwięcej uchodźców, objeżdżałem miasto co najmniej 20 razy dziennie. Były też liczne patrole policji i proszę mi wierzyć, nie było żadnych hord „czarnych”, którzy mordują i rabują, co sugerowały prawie wszystkie media, ignorując rzeczywisty obraz miasta. To była gigantyczna akcja dezinformacyjna. W tej akcji były poprzeplatane wątki prawdziwe i nieprawdziwe. Prawdą był atak nożownika w sklepie spożywczym w Medyce, ale napastnik został obezwładniony przez sprzedawcę i nikomu nic się nie stało. Prawdą też było, że został zaatakowany ratownik medyczny i odgryziono mu palec. Prawdziwy był też atak na wolontariuszkę na Dworcu Głównym w Przemyślu. Na szczęście, nic się jej nie stało. W te kilka prawdziwych wątków wpleciono fakty o morderstwach w Przemyślu, gwałtach i zabieraniu młodych kobiet z granicy, co było kompletną bzdurą. Trafiło to jednak na grunt osób, które uznały, że policja nie daje sobie rady w naszym mieście i grupa kibiców postanowiła utworzyć patrole obywatelskie w Przemyślu. Jednocześnie te patrole niczego złego nikomu nie wyrządziły. W jednym tylko przypadku


VIP tylko pyta jednego z uchodźców zmusiły do powrotu na dworzec. Dlatego przykro mi w imieniu Przemyśla i przemyślan, że na czołówki mediów nie wybija się informacja o mieście, które pomogło 700 tysiącom osób, a kilka incydentów, które zdarzyły się na przestrzeni ponad miesiąca w ekstremalnie trudnych warunkach. Ja na zawsze zapamiętam przemyskich policjantów, którzy kończyli służbę, a o północy dzwonili do żon i pytali, czy zgodzą się, by przenocować kobiety z dziećmi, które masowo zabierali do własnych domów. Podobnie robiły tysiące przemyślan, także sekretarz miasta, czy moi rodzice. Wszyscy masowo ruszyli z pomocą Ukriańcom, których karmili, ubierali i wspierali. To są dla mnie najważniejsze obrazy z ostatniego miesiąca w Przemyślu. Musi Pan także pamiętać o tych wszystkich światowych mediach, które na czołówkach opublikowały fotografie dziecięcych wózków, które polskie kobiety zostawiły dla matek z Ukrainy na Dworcu Głównym w Przemyślu. To zdjęcie na swoim Instagramie udostępniła również Ołena Zełenska, żona prezydenta Ukrainy, którą obserwuje prawie 3 mln osób. To był nieprawdopodobnie wzruszający obraz, choć takich wzruszeń w ostatnim miesiącu przeżyliśmy w Przemyślu wiele. Gdy w pierwszym tygodniu wojny na Ukrainie zaczęło przyjeżdżać coraz więcej ludzi, zauważyliśmy, że większość kobiet, które wychodzą z pociągów, wysiada z dziećmi na rękach. Nie potrafiliśmy skojarzyć, co jest nie tak. Dopiero w kolejnych dniach zrozumieliśmy, że pociąg, który normalnie przywozi 600 osób, wypełniony był 2 tys. ludzi. Tam nie było miejsca, by zabierać wózki. Natychmiast zorganizowaliśmy zbiórkę wózków i odzew był nieprawdopodobny. Dzięki temu każda matka z małym dzieckiem z Ukrainy dostaje wózek, jaki potrzebuje, za darmo i na zawsze. Te kobiety w takich chwilach są tak wzruszone, że nie mogą uwierzyć. Płaczą i dziękują. Podobnie jest, gdy dostają pampersy, czy jedzenie dla dzieci.

Polsce, który w miesiąc pomógł 700 tysiącom Ukraińców, a Polacy 2 mln uchodźców zabrali do swoich domów. To jest kwintesencja naszej otwartości i chęci pomagania. Tym bardziej oburzył Pana przyjazd do Przemyśla Matteo Salviniego, byłego wicepremiera Włoch, przyjaciela i promotora Władimira Putina w Europie? Gdy dowiedziałem się, że Salvini chce przyjechać do Przemyśla, początkowo sądziłem, że to niesmaczny żart. Gdy informacja się potwierdziła, byłem zaskoczony propozycją spotkania przed Dworcem Głównym. Jednocześnie uznałem, że to najlepsza okazja, by publicznie powiedzieć, co o nim myślę. Tak narodził się pomysł, by wręczyć mu koszulkę z rysunkiem Putina i napisem „Armia Rosji". W bardzo podobnej Salvini sfotografował się w 2017 r. w okolicach Kremla. Poprosiłem też, aby w tej koszulce pan senator udał się na granicę albo do jednego z ośrodków dla uchodźców. Jak łatwo się domyśleć, konferencja skończyła się po 2 minutach, a Salvini koszulki nie przyjął. To był mój pomysł, który podzielił współpracowników z Ratusza. Niektórzy mówili, że to zbyt ostra reakcja, inni utwierdzali mnie w przekonaniu, że to świetny pomysł. Ci ostatni mieli rację, a reakcja mediów, nie tylko polskich, była wspaniała. Dzięki temu zamanifestowaliśmy europejskim elitom, że wojna na Ukrainie zaczęła się już w 2014 roku, a nie 24 lutego 2022 roku. Każdy, kto tego nie rozumie, jest głupim politykiem. Gdybyśmy na chwilę chcieli być optymistami i dostrzegli cień nadziei na rozejm w wojnie na Ukrainie, jakie zadania widzi Pan dla Przemyśla w kolejnych miesiącach?

Tak, to dumni i honorowi ludzie. Biorą absolutne minimum. Dla dziecka sięgają po trzy pampersy, bo resztę chcą zostawić dla innych matek. Gdy dajemy im paczkę, zazwyczaj wzbraniają się przed przyjęciem. Dzięki ludziom dobrej woli mamy w tej chwili w Przemyślu tak dużo żywności, środków higieny osobistej czy odzieży, że każdy uchodźca może wejść do naszego składu jak do marketu i wybrać wszystko, czego potrzebuje. Za darmo.

Daleki dziś jestem od snucia jakichkolwiek planów. Najważniejsze jest sprawne organizowanie pomocy dla Ukraińców, którzy już u nas są, a w perspektywie długofalowej – bycie gotowym na kolejny duży napływ uchodźców. Gdy doczekamy się ustania działań wojennych, jestem pewny, że przed Przemyślem stoją wielkie zadania. Już dziś jesteśmy światową stolicą wolontariatu. Od miesiąca pomagają u nas ludzie z całego świata. W chwili największego napływu uchodźców mieliśmy od 1000 do 1200 wolontariuszy, obecnie 600-700 osób. Połowa tego składu to obcokrajowcy. Jesteśmy najbardziej frontowym miastem i przez nas przeszło najwięcej uchodźców. Większość największych organizacji pomocowych świata: ONZ, WHO, Czerwony Krzyż, i wiele osób, które tu z nami współdziałają, przyznaje, że widziało wiele tragedii uchodźczych, ale nigdy nie widzieli tak powszechnej pomocy, jaką Przemyśl od początku wojny niósł wszystkim Ukraińcom.

Dlatego zawsze będę powtarzał: mieliśmy 2015/16 rok i początek kryzysu migracyjnego w Europie, gdy na nasz kontynent w dwa lata przybyło milion uchodźców, a Europa uginała się pod tym ciężarem i nie wiedziała, co robić. Miliardy euro płaciliśmy Turcji i Grecji, by tworzyły u siebie obozy dla uchodźców. Dzisiaj w tej samej Europie jest 60-tysięczny Przemyśl w południowo-wschodniej

Od jakiegoś czasu robię notatki z tego, co tutaj się dzieje w ostatnich tygodniach, bo dotykamy historii. I jak przypomnę sobie wolontariuszy, strażaków i policjantów jedzących wspólnie z uchodźcami przysmaki od Sikhów, albo wolontariuszy tańczących z Hiszpanami, którzy przed halą Tesco przygotowują paellę, to nie ma wątpliwości, że cały świat chce być i jest od czterech tygodni w Przemyślu. 

Większość uchodźców wstydzi się wyciągać rękę po pomoc?

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

37


Dzikie Pole

walczy

z Moskalem Z Konstantym Czawagą, ukraińskim dziennikarzem polskiego pochodzenia, mieszkającym we Lwowie, rozmawia Alina Bosak. Fotografie Halina Cwyk, Konstanty Czawaga

Konstanty Czawaga. Alina Bosak: Nie od razu mogliśmy porozmawiać. W końcu udało się, między alarmami. Konstanty Czawaga: Nasze życie we Lwowie płynie teraz pomiędzy alarmami. Oznaczają zagrożenie dla Ukrainy. Kiedy jakaś rakieta wylatuje z Białorusi czy z Morza Czarnego, nie wiadomo, jaki ma cel. A tych rakiet lecą czasem dziesiątki. Alarmy najczęściej są w nocy. Trzeba tak się układać spać, ażeby po usłyszeniu syreny można było szybko ubrać się i biec do schronu. W naszej XIX-wiecznej kamienicy nie mamy piwnic. Kryjemy się więc z żoną, z plecakami, na korytarzu w naszym mieszkaniu. Każdy chroni się jak potrafi. Nikt nie wie, co i kiedy może na nas spaść, ani jak dalej potoczy się ta wojna. Wojna, która wielu ludziom na zachodzie Europy nie mieściła się w głowie. Dla mnie nie była niespodzianką, ale zaskoczyła mnie jej skala. Nie spodziewałem się, że wjedzie tu orda – dzika jak te przed wiekami. Byłem świadkiem wojny w Jugosławii, w latach 1992-1995. Jeździłem z konwojami pomocy humanitarnej do Zagrzebia w Chorwacji, do Bośni. Ostatnio odszukałem teczkę z artykułami z tamtych wyjazdów. Już wtedy przewidywałem, że do takiej wojny może dojść i u nas. Powstanie Republiki Serbskiej – popieranej przez

38

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Rosję enklawy w Bośni – przypomina pomysł utworzenia Noworusi na Ukrainie. Dostrzegałem to niebezpieczeństwo i na naszych terenach, gdzie ścierają się dwie cywilizacje: świat kultury zachodniej i euroazjatycki wschód. Dlatego nie dziwi mnie dzisiejsza postawa Węgrów – im blisko do Rosji właśnie kulturowo. Węgrzy przyszli przecież przed wiekami spod Uralu, wycinając po drodze Słowian i dokonując pierwszego genocydu w Europie. Przeczucia sprawdziły się. Inwazja Rosji na Ukrainę zaczęła się 24 lutego, w czwartek, o czwartej nad ranem. Obudziłem się mniej więcej o tej porze. Włączyłem telefon i tak dowiedziałem się, że właśnie się zaczęło. Zastanawiałem się, czy budzić żonę. Kiedy to zrobiłem, przestraszyła się i z żalem zapytała, dlaczego nie zostawiłem jej jeszcze tej ostatniej chwili spokojnego snu. Jak mówiłem, dla mnie wojna nie była niespodzianką. Od pół roku rosyjskie wojsko gromadziło się wokół naszych granic. Mieliśmy mapy, informacje ze Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie prezydent Zełenski uspokajał, żeby nie panikować i na dowód jeździł na nartach w Bukowelu, ale wojna przyszła, i to dokładnie z tych wszystkich stron, z których spodziewaliśmy się ataku. Od strony Rosji i Białorusi; jedynie z Morza Czarnego zaatakowały siły mniejsze niż przypuszczano. No i nie udało im się błyskawiczne zajęcie Kijowa, w trzy-cztery dni, jak chcieli.


ukraina Twój syn pojechał bronić Kijowa. Zadzwonił rano, 24 lutego, po ataku, i powiedział, że jedzie z kolegami. Nie widziałem go od początku wojny. Tylko od czasu do czasu rozmawiamy przez telefon. Dla wszystkich, którzy w 2014 roku byli na Majdanie i walczyli w batalionach ochotniczych, dołączenie do obrony było czymś normalnym. Nie czekali na pobór, od razu ruszyli do Kijowa. Ten masowy napływ ochotników, ludzi, którzy wracają z zagranicy, aby walczyć, ten patriotyzm jest niesamowity. Wasi chłopcy pojechali do Kijowa, a ze wschodu do Lwowa zaczęli napływać uchodźcy. Pierwsza fala to jeszcze nie byli ludzie zmuszeni do ucieczki i pozostawienia domów. Wyjeżdżali zawczasu, bojąc się tego, co nadchodzi. Zdarzały się w tej grupie i dwumetrowe chłopy, ale w każdym narodzie są tacy, którzy nade wszystko cenią sobie wygodę, a wojnę wykorzystują jako okazję, by dostać się do kraju, który w czasach pokoju na stałe by ich nie przyjął. Szybko jednak nadjechały całe pociągi kobiet z dziećmi. Straszne widoki. Wiele zostało u nas. Rozmawiałem z uciekinierkami w ośrodku w Brzuchowicach, gdzie jest sztab pomocowy archidiecezji lwowskiej, i z siostrami, które w klasztorze w Śniatyniu przyjęły cały transport matek z dziećmi. Jedna z kobiet, spod Białej Cerkwi, mieszkała w dzielnicy obok lotniska. Musiała w momencie z dziećmi uciekać. Nic nie ma. Tylko to, co na sobie. I takich jak ona są tysiące. Wdzięczne za wszystko, co dostaną. Mleko, ubranie. We Lwowie prawie każdy tym ludziom w jakiś sposób pomaga.

Nie brakuje leków, żywności?

Pracy nie brakuje? W mieście utworzono punkt pośrednictwa pracy. Znalezienie jakiegoś tymczasowego zajęcia nie jest problemem. Gdzie mieszkają? Przyjmujemy ich w domach, szkołach, halach sportowych. Część ulokowała się w mieście, niektórzy kupili wiejskie domki w obwodzie lwowskim czy na Zakarpaciu. Dziś w centrum Lwowa nie widać takich tłumów uchodźców jak na początku. Zaskakuje mnie fala wolontariatu. Zaangażowanie lwowian w pomoc jest niesamowite. Zjawisko, jakiego wcześniej nie było. Moim zdaniem, młodzież nauczyła się tego jeżdżąc na pielgrzymki do Polski i innych krajów. Podpatrywała, jak można realizować ideę wolontariatu i dziś tak właśnie pomaga. Zaglądam do knajpki „Chleb i wino” przy ulicy Ormiańskiej. Czym dziś się zajmują? Gotują obiady dla uchodźców ze składników, które ludzie im przynoszą. Jedna wolontariuszka pochodzi stąd, inna z Żytomierza. Przyszła gotować, bo mówi, że ktoś musi się tym zająć. Jeśli ktoś chce, może też u nich posiłek kupić, jak dawniej, chociaż skromniejszy niż przed wojną. Alkoholu, oczywiście, nie sprzedają. We Lwowie obowiązuje prohibicja. Redakcja „Kuriera Galicyjskiego”, niezależnego pisma Polaków na Ukrainie, w której pracujesz, działa bez zakłóceń? Część naszych kolegów wyjechała do Polski, a część pozostała. Dlaczego zostałeś?

Lwów stał się hubem – miastem przechodnim i przeładunkowym. Ze wschodu przybywają uchodźcy, a z zachodu płyną tony pomocy humanitarnej. Większość uchodźców od razu przesiada się do samochodu lub pociągu i jedzie do granicy, głównie do Polski, ale też na Węgry, przez które zamierzają dostać się do Austrii i Włoch. Do Włoch i Hiszpanii jadą także uchodźcy, którzy uciekli w stronę Rumunii. Do Lwowa pomoc dociera ciężarówkami i busami. Trafia do dziesiątek magazynów, w których odbywa się przeładunek leków, żywności, ubrań. Mniejszymi transportami są one kierowane do miejsc, w których przebywają uchodźcy. W tę pracę angażują się wolontariusze w każdym wieku – od dzieci po emerytów.

Uważam, że nie ma jeszcze takiego zagrożenia. W pierwszych dniach wojny wybuchła panika. To normalne, tak zawsze jest. Podgrzewały ten strach informacje o azylu, jaki inne państwa zaproponowały rządowi Ukrainy, prezydentowi. Kiedy słyszy się coś takiego, człowiek myśli, że jest już naprawdę źle. Ale minęły dwa-trzy dni, potem tydzień. Panika też minęła, a my zrozumieliśmy, że ktoś musi zostać, żeby informować, co się we Lwowie dzieje. Nasi koledzy w Telewizji Rzeszów nagrywają Studio Lwów dla TVP Polonia. Przekazujemy im informacje, nagrania, wywiady z ludźmi. Nie jest to łatwe, bo będąc w stanie wojny nie wszystko możemy pokazywać, nie wszystko mówić. Musimy zwracać uwagę na bezpieczeństwo ludzi, z którymi rozmawiamy.

Ilu uchodźców zostaje we Lwowie?

Życie w mieście bardzo się zmieniło?

Dokładnie nie wiadomo. Miasto przygotowało się na ok. 200 tysięcy, ale w tej liczbie następuje rotacja. Część nocuje i jedzie dalej, część zostaje, bo nie chce udawać się za granicę. Uciekli od zniszczeń wewnątrz kraju, ale mają nadzieję, że sytuacja się zmieni. Zostawili na wschodzie mieszkania, rodziców, sąsiadów i chcą wrócić. Do Żytomierza, do Dniepra. Póki co angażują się do jakiejś pracy we Lwowie, żeby zarobić trochę pieniędzy, utrzymać się i przeczekać.

Na pierwszy rzut oka miasto zdaje się funkcjonować normalnie. Ruch na ulicach, dużo ludzi, samochodów. Jakby nic się nie stało. Głód nam nie doskwiera. Żywności w sklepach nie brakuje, chociaż czasem trudno coś znaleźć na półkach. Mięso, kiełbasę, ser można kupić. Robimy jednak zapasy, nie wiedząc, czy za chwilę to się nie skończy. Tym bardziej, że wiele towarów dostarczano ze wschodu kraju, a tam dzieją się straszne rzeczy. Staramy się mądrze 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

39


Lwów. dzielić pomocą, która do nas dociera, wiele za pośrednictwem polskiego Caritasu, który ogromnie jest zaangażowany w pomoc. Jak wspomniałem, archidiecezja lwowska utworzyła sztab pomocy w Brzuchowicach – w Domu Pielgrzyma przyjęto uchodźców, a w magazynach odbywa się przeładunek transportów humanitarnych. Na czele sztabu stanął biskup pomocniczy Edward Kawa, który sam jeździ busami do granicy po przekazywaną pomoc rzeczową. Dary pochodzą z całej Polski. Z Brzuchowic jadą dalej, na wschód, do Kijowa, Charkowa, Odessy, gdzie są najbardziej potrzebne. W ich rozprowadzaniu pomaga siatka małych organizacji społecznych, charytatywnych, młodzieżowych i innych. Pracują sprawnie i bardzo szybko. Przyjeżdża transport i od razu wykonywane są telefony, kto i czego potrzebuje. Pomoc wysyłana jest nawet pod samą wschodnią granicę. Tam walczy kolega mojego syna. Pojechały do nich dwa naładowane busy. Dwa dni ich nie było. Ale dotarły. Kiedy ktoś dzwoni, że leki potrzebne, szukamy, kto ma. I znów rusza transport, na Czernihów, czy do innego miasta. W organizację jest zaangażowany cały Lwów. Miasto rozprowadza transporty, ale nie tylko tak organizuje pomoc dla walczących. Widziałam relację o tym, jak w bibliotece mieszkańcy Lwowa plotą siatki maskujące dla ukraińskiego wojska. Dużo jest takich akcji? Mnóstwo. Całe rodziny siedzą i wiążą te siatki. Kobiety organizują się i razem gotują. Lepią tysiące pierogów, żeby wojsku wysłać. Sięgają po słoninę, po to, co jest dostępne, i wymyślają potrawy. Każdy jest wynalazcą w tej ludowej kuchni. Odwiedziłem też zakład szwaczek. Kiedyś to był dom mody damskiej. Dziś szyją dla wojska. Nie można siedzieć z założonymi rękami. Każda praca jest na rzecz zwycięstwa. Świat obiegło zdjęcie zabytkowej figury Chrystusa wynoszonej z Katedry Ormiańskiej we Lwowie. Jak szeroka jest akcja zabezpieczania zabytków?

40

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Mamy ich tyle, że niełatwo wszystkie zabezpieczyć. Pracujemy nad tym cały czas. Pomaga w tym Narodowy Instytut Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika”, a także doradcy z Chorwacji, mający doświadczenie z terenów objętych wojną, nawet z Syrii. Zabezpieczamy wszystko – kościoły i cerkwie, muzea, teatry, pomniki. Okładamy workami z piaskiem. Owijamy folią. Wspaniałej lwowskiej Opery owinąć się nie da. Ale skanujemy. Jest doświadczenie innych krajów, że najważniejsze rzeczy trzeba zachować także w obrazie, by potem można było je odbudować. Bo nikt nie wie, gdzie spadnie rakieta. Były już eksplozje we Lwowie. Rakiety trafiły w zakład remontów samolotów przy lotnisku, a w dniu wizyty prezydenta Bidena w Polsce w skład paliwa. Boimy się także grup dywersantów. Wiemy, że mogą być wszędzie. Wyłapują ich w każdym niemal obwodzie. Niszczą sieci telefoniczne i internetowe, działają na różne sposoby. Taka to jest wojna. Przypominam sobie wciąż pobyt na Bałkanach, gdzie wojnę zobaczyłem po raz pierwszy. Okna pozatykane workami w chorwackim Varaždinie. Metalowe jeże na drogach. Uchodźcy. Rozmawiałem z Muzułmanami, Serbami, Chorwatami, z żołnierzami UNPROFOR – misji pokojowej ONZ. Tamta wojna wydawała mi się straszna. I była sygnałem, że nie będzie spokoju, choć wydawało się, że granice są już ustalone. Okazało się, że wcale nie. Gruzja, Osetia, Abchazja – świat na rewizje granic nie reagował. Już wtedy dało o sobie znać imperium rosyjskie, a niebezpieczeństwo ze wschodu stało się wyraźne. Ukraina się go nie przestraszyła? Skąd ten duch walki? Wszyscy wierzą w zwycięstwo. Nie ma strachu przed Rosją. Wydaje mi się, że większość już zrozumiała naturę


ukraina Konstanty Czawaga – ukraiński dziennikarz polskiej narodowości, mieszkający we Lwowie. Absolwent studiów dziennikarskich na Uniwersytecie im. Iwana Franki we Lwowie. Jeden z założycieli i członek pierwszego zarządu Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej oraz redaktor wydawanej przez nie „Gazety Lwowskiej”. Pełnił funkcję referenta ds. środków przekazu w kurii archidiecezji lwowskiej. Obecnie związany z „Kurierem Galicyjskim”, autor artykułów, reportaży, a także scenariuszy produkcji filmowej „Kuriera”. Lwowski korespondent Katolickiej Agencji Informacyjnej i Radia Watykańskiego. Członek Związku Dziennikarzy Ukrainy i SDP. Kawaler Orderu św. Grzegorza Wielkiego, „Zasłużony dla Kultury Polskiej”, odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

tego imperium. Niektórym naszym obywatelom, zwłaszcza na wschodzie Ukrainy wydawało się, że nie ma wielkiej różnicy między Rosjanami a Ukraińcami. Oni żyli sobie, my sobie. Co prawda w pamięci mieszkańców zachodnich obwodów Ukrainy pozostał krwawy ślad morderstw i deportacji Polaków i Ukraińców dokonany przez „oswoboditielej” (wyzwoleńców) po wrześniu 1939 roku i po drugiej wojnie światowej. Ale nie spodziewaliśmy się, że teraz będą zachowywać się gorzej niż Niemcy na tych terenach w czasie drugiej wojny światowej. Przypomina się barbarzyństwo Armii Sowieckiej w 1945 roku. Ta armia przez te kilkadziesiąt lat nic się nie zmieniła. Wciąż gwałci i rabuje. Przecież tego nie robi jeden Putin. Do jakiego poziomu zeszli Rosjanie? Mamy do czynienia z homo sovieticus. Raszyści – tak ich tu nazywamy. Dziś najbardziej cierpią mieszkańcy Ukrainy, którzy wcześniej oglądali tylko rosyjską telewizję i nie chcieli się uczyć języka ukraińskiego. W nich uderzono – w mieszkańców Charkowa, Mariupola. To były miasta w 80 procentach rosyjskojęzyczne. Teraz sputinizowana Rosja nazywa faszystami i banderowcami mieszkańców całej Ukrainy. Nie wolno dopuścić, żeby ze Lwowa zrobili Aleppo!

Zmieni homo sovieticus z obszaru rosyjskiego świata. Nie wszystkich, ale zmieni.

Boicie się tego?

Dobrze, kiedy pojednanie idzie nie z góry, a od dołu. Kiedy zaczyna się między zwykłymi ludźmi. I takie pojednanie mamy właśnie teraz. Nawet jeśli ktoś na Ukrainie tkwił w stereotypach, wyniesionych od rodziny, pełnych podejrzeń i nienawiści, krzywd dziadów i krewnych, to teraz one wszystkie zostały unieważnione. Bo jeśli te stereotypy w Ukraińcach byłyby jeszcze żywe, to nie uciekaliby do Polski. A kto ich tam przyjmuje? Ludzie ze Śląska, po Jałcie wypędzeni z Kresów. Polacy o wołyńskich korzeniach. Oni teraz w tych domach będą ze sobą rozmawiać. Czas przypomnieć wspólną historię Polski, Ukrainy i Białorusi też, bo i oni są nam bliscy. Armia rosyjska to inne korzenie, inna cywilizacja. Dla mnie zawsze był ciekawy temat muru. Mur berliński został rozebrany, ale ten kulturowy, który biegnie od Morza Bałtyckiego do Morza Adriatyckiego, pomiędzy Wschodem a Zachodem, wciąż istnieje. W czasie niepodległej Ukrainy ta granica została przesunięta na wschód. Za Zbrucz, za Dniepr. Mówili przodkowie, że cywilizacja kończy się za ostatnim kościołem i zamkiem, a dalej jest Dzikie Pole. A dziś to „Dzikie Pole” walczy z Moskalem. Ludzie z Chersonia, Mikołajowa, Melitopola. Wielu tych ludzi mówi po rosyjsku, a śpiewa hymn Ukrainy. Nie udało się tam osadzić okupacji. To znaczy, że granica cywilizacji została przesunięta na wschód. 

Wszystko dopuszczamy do myśli. Bo kto się spodziewał, że Putin w Charków i Mariupol tak wściekle uderzy. Prorosyjscy mieszkańcy tych terenów spodziewali się, że Moskale tylko przejdą i ruszą na zachód Ukrainy. Wciąż nie mieści im się w głowach to okrucieństwo i rakiety. Na tym okrucieństwie rozkwitł ukraiński patriotyzm – wśród rosyjskojęzycznych Ukraińców, wśród Ormian, wśród Romów. To patriotyzm nie etniczny, a polityczny, związany z państwowością ukraińską. Prezydent Zelenski, mer Kijowa Kliczko coraz to w telewizji dziękują Polakom za gościnność. Czy ta wdzięczność jest powszechna? Kardynał Konrad Krajewski, wysłannik papieża, powiedział, że Polska nie zabrała Ukraińców do obozów uchodźców, ale do swoich domów. To jest ważny fakt. On zmieni naszych ludzi. Mój znajomy z Przemyśla przyjął w swoim domu pięć rodzin ze wschodu. Żadna z nich wcześniej nie była za granicą. To dla nich szok. Ta chrześcijańska gościnność. To może zmienić ludzi?

Całe życie zawodowe pracujesz na rzecz pojednania polsko-ukraińskiego. Czy ta wojenna solidarność Polaków z Ukraińcami doprowadzi do trwałej zmiany? Teraz mam jakąś satysfakcję, że nie darmo się zajmowałem sprawą pojednania i tymi tematami w ciągu dziesięcioleci. Widzę wdzięczność Ukraińców dla Polaków. Ale propaganda rosyjska próbuje te dobre dziś relacje psuć. Może wykorzystywać do tego historię rzezi na Wołyniu. A na Ukrainie rozpowszechnia fałszywe informacje, że Polska chce wprowadzić siły pokojowe do Lwowa, żeby zabrać Ukrainę zachodnią. No, ale przecież wiemy, że na razie to obywatele Ukrainy „okupują” Polskę. Kiedy to wszystko się skończy, będziemy potrafili wyjaśnić sobie to, co w naszej wspólnej historii jest najboleśniejsze?

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

41


Od lotnictwa do dronów

Największe w Polsce zagłębie przemysłu lotniczego, jakim jest województwo podkarpackie, stwarza świetne warunki do rozwoju technologii, które w XXI wieku zyskują gigantyczne znaczenie, a dotyczą eksploracji kosmosu i wykorzystania dronów. Pełne ręce roboty już dziś mają nie tylko absolwenci lotnictwa, ale także kierunków informatycznych i robotyki, bo tworzenie bezzałogowych systemów latających wymaga także umiejętności pisania algorytmów. Lotnictwo łączy tu siły z branżą IT. Obie należą do inteligentnych specjalizacji województwa podkarpackiego.

N

iemal 100 firm, 30 tys. pracowników i sprzedaż eksportowa na poziomie 3 mld dolarów, jakimi szczyci się Stowarzyszenie Dolina Lotnicza, daje województwu podkarpackiemu pierwsze miejsce w polskim przemyśle lotniczym, ale też budzi ambicje, by uczynić kolejny krok i wejść do branży kosmicznej oraz dronowej, których rosnące znaczenie obserwuje się każdego dnia. Z jednej strony świat nauki i takie uczelnie jak Politechnika Rzeszowska intensywnie pracują nad zastosowaniem silników lotniczych na wodór, a z drugiej coraz szerzej wykorzystywane są bezzałogowe systemy latające, których rosnące możliwości operacyjne widać chociażby w obliczu wojny na Ukrainie. Jednocześnie trwa eksploracja Marsa i ame-

rykańska misja DART, której celem jest wystrzelenie 23 rakiet w kierunku asteroidy Didymos, by przetestować możliwość ocalenia świata przed zagrożeniem z kosmosu. Technologie przyszłości mogą mieć wpływ także na rozwój gospodarczy Podkarpacia. Właśnie tu mieści się siedziba polskiego Klastra Technologii Kosmicznych, który w listopadzie 2021 roku, podczas Kongresu 590, powołało 20 podmiotów – przedsiębiorstw, uczelni, instytucji badawczych i otoczenia biznesu z całego kraju. To trzeci klaster, obok Doliny Lotniczej i Klastra Systemów Bezzałogowych, jaki powstał w regionie w powiązaniu z lotnictwem i kosmonautyką – inteligentną specjalizacją województwa podkarpackiego.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - LOTNICTWO

C

N

A

W

J

SARUAV – system łączy rozwiązania informatyczne i możliwości dronów. Potrafi wykryć ludzi na zdjęciach lotniczych, na których człowiek jest ledwie widoczną kropką. – Na podstawie analizy zachowań osób zaginionych i specyficznych uwarunkowań danej akcji ratownik programuje misję dla drona, który wykonuje nalot fotogrametryczny na wskazany obszar. Wykonuje on nad nim setki szczegółowych zdjęć lotniczych, które przetwarzane są przy pomocy modeli matematycznych w programie SARUAV. W kilka minut system wskazuje wszystkie potencjalne miejsca, w których może znajdować się zaginiona osoba. Dostajemy współrzędne geograficzne i możemy ruszać z pomocą – tłumaczy Dominik Jagieła. – Właśnie na Podkarpaciu miało miejsce pierwsze na świecie skuteczne odnalezienie człowieka poszukiwanego za pomocą drona i programu do autonomicznej detekcji osób zaginionych SARUAV. Był to 65-latek, który w czerwcu ubiegłego roku zaginął w Cergowej koło Dukli. Bieszczadzkiej GOPR. – Systemy dronowe zaczynają być ważnym narzędziem w ratownictwie górskim i w poszukiwaniu osób zaginionych. Zaopatruje się w nie obecnie bardzo wiele służb i tworzone są procedury ich użycia – mówi ratownik. – Kilka dronów Bieszczadzka Grupa GOPR zakupiła pod koniec 2019 roku, a ratownicy zaliczyli kurs operatora. Nawiązaliśmy kontakt z naukowcami Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy stworzyli i w 2020 roku wprowadzili na rynek innowacyjny system lokalizujący osoby zaginione na terenach otwartych – SARUAV (z ang. Search and Rescue Unmanned Aerial Vehicle). iększość firm, które zajęły się dronami, wzięła swój początek na uczelniach lotniczych, w przypadku województwa podkarpackiego – na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa Politechniki Rzeszowskiej. – Dziś ogromne znaczenie ma także wiedza z zakresu IT i robotyki – podkreśla Grzegorz Łobodziński. – Różne funkcjonalności bezzałogowych systemów powietrznych opierają się na komputerach pokładowych, ale ważne są także aspekty prawne związane z zarządzaniem lotem. Jednocześnie rynek dronów potrzebuje ludzi mocno związanych z lotnictwem, ponieważ do łask wracają samoloty bezzałogowe i konstrukcje łączone. W ramach klastra staramy się budować holding, który pozwoli objąć cały rynek – od szkoleń po usługi, produkcję rozwiązań regularnych, jak i z obszaru badawczo-rozwojowego. W dalszej perspektywie jest budowa Polskiego Centrum Certyfikacji i Rozwoju Systemów Bezzałogowych oraz Przemysłu Kosmicznego. Potrzebujemy lotniska, które pozwoli na bezpieczną obsługę dronów klasy MALE, także takich, jak bojowe predatory czy reapery. Obok mogłoby się mieścić centrum badawcze i szkoleniowe dla pilotów dronów oraz hale produkcyjne polskich statków bezzałogowych – wymienia Grzegorz Łobodziński i stwierdza: – Mamy potencjał, fachowców od programistów po konstruktorów. W tej chwili robimy niewielkie statki powietrzne, ale moglibyśmy tworzyć konstrukcje, które zawojują świat.

W

PROMOCJA

odzienne zastosowanie mają głównie drony i ta branża rozwija się na Podkarpaciu w różnych obszarach. Na dużą skalę korzysta z niej m.in. rolnictwo i leśnictwo. – Branża dronów podzielona jest na kilka segmentów – zwraca uwagę Grzegorz Łobodziński, przedsiębiorca i wynalazca, współzałożyciel Klastra Systemów Bezzałogowych. – Mocno skomercjalizowany i zdominowany przez producentów chińskich jest rynek dronów do fotografowania i filmowania. Rośnie za to rodzimy rynek usług specjalistycznych z wykorzystaniem dronów używających teledetekcji, termowizji, wykonujących naloty multi i hiperspektralne oraz pomiary środowiskowe, a także pomocnych przy przeciąganiu kabli na dużych wysokościach. Trzeci segment obejmuje produkcję dronów specjalistycznych i rozwiązań okołodronowych, jak m.in. kontenery, pola startowe, systemy lokalizacji. To różne systemy – od dronów cywilnych po takie, które mogą być wykorzystywane przez służby bezpieczeństwa do obserwacji i zabezpieczania terenu, aż po drony, które służą wojsku. a Podkarpaciu jest kilka firm, które produkują drony specjalistyczne i wykonują usługi specjalistyczne z ich użyciem. Większość z nich to przedsiębiorstwa innowacyjne, które prowadzą badania i wdrażają systemy dedykowane różnym usługom. Można tu wymienić m.in. Dronehub – pierwszego w Europie producenta bezzałogowych statków powietrznych ze stacjami dokującymi i automatyczną wymianą baterii – czy firmę B-Technology, która chce wprowadzić na rynek pojazd latająco-jeżdżący. Powstają zarówno wielowirnikowce, jak konstrukcje VTOL-owe będące połączeniem wielowirnikowca z samolotem. Drony przeznaczone do obserwacji i dla rolnictwa produkuje z kolei firma Fotoacc. neta Kuś, właścicielka ośrodka szkoleniowego dla pilotów dronów, która koordynuje działalność Klastra Systemów Bezzałogowych, przyznaje, że drony są wykorzystywane na coraz szerszą skalę. – Zaczęło się od zainteresowania wykonywaniem fotografii, ale rośnie zapotrzebowanie na szkolenia coraz bardziej specjalistyczne, obejmujące fotogrametrię, termowizję, poszukiwania. Rosnący rynek motywuje producentów i usługodawców dronowych do rozwoju produktów – podkreśla Aneta Kuś. – Przykładowo, w Centrum Usług Dronowych odkryliśmy potencjał rynku rolnictwa i coraz mocniej inwestujemy w sztuczną inteligencję, aby zaoferować możliwość kontroli i pielęgnacji upraw, jakiej wcześniej rolnicy nie mieli. województwie podkarpackim, które szczyci się największym w Polsce zalesieniem, drony są intensywnie wykorzystywane także do monitorowania drzewostanu. – W naszych siedmiu nadleśnictwach posiadamy dziesięć dronów. Z ich pomocą wykonujemy pomiary powierzchni i liczymy zwierzynę. Mamy możliwość przeglądu drzewostanu i analizowania stopnia uszkodzenia drzew przez owady, a także na zlecenie lekarzy weterynarii przeszukujemy teren, by wyłapywać dziki zakażone afrykańskim pomorem świń (ASF) – mówi Edward Marszałek – rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. ednym z pierwszych leśników, który zdobył uprawnienia operatora bezzałogowych statków powietrznych, jest Dominik Jagieła, zarazem ratownik Grupy


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - LOTNICTWO

Od lotniczej pasji do innowacyjnych rozwiązań w lotnictwie

bezzałogowym Swoją pasję do latania postanowili przenieść do świata biznesu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Ich firma odnosi coraz większe sukcesy. Są prekursorami w wielu dziedzinach swojej branży, a ośrodek, który stworzyli w Jasionce pod Rzeszowem, jest jednym z pierwszych w kraju. Piotr Sinica, Ewa Rogozińska i Tomasz Murtaś stanowią trzon firmy RC-LIPOL UAV Technology, która idealnie wpisuje się w krajobraz podkarpackiej Doliny Lotniczej.

PROMOCJA

M

ają do dyspozycji własne lotnisko zlokalizowane w podrzeszowskim Strażowie, które jest pierwszym takim w Polsce dla modeli latających, oraz strefę lotów doświadczalnych TRA 144 w okolicach Dębicy. W 2014 roku założyli cywilny ośrodek szkoleniowy UAVO, czyli operator bezzałogowego statku powietrznego, co pozwala uzyskać europejski certyfikat pilota drona. Jak mówią o sobie, są firmą zrzeszającą pod swoimi skrzydłami ludzi z pasją do modelarstwa i lotnictwa. Posiadają państwowe uprawnienia instruktorskie najwyższego stopnia oraz profesjonalną wiedzę o bezzałogowych statkach powietrznych stosowanych w obszarze cywilnym i wojskowym. Prowadzą działalność na całym świecie (USA, Filipiny, Niemcy, Wielka Brytania, Ukraina) propagując innowacyjne rozwiązania w dziedzinie lotnictwa bezzałogowego. – Człowiek zawsze patrzył w niebo, a w moim przypadku wszystko zaczęło się od momentu, gdy zobaczyłem na nim przelatujący samolot. Wszyscy w tej branży tak zaczynali – żartuje Piotr Sinica. – Jako uczeń szkoły podstawowej zapisałem się do modelarni na os. Tysiąclecia w Rzeszowie. Tam zacząłem budować swoje pierwsze modele, jeździć na zawody, mistrzostwa Polski, potem Europy. Z czasem pasja przerodziła się w biznes. Początki dronów w Polsce to głównie rynek modelarstwa lotniczego. – Pierwsze regulacje prawne weszły w życie w 2014 roku. To był czas, gdy mała, jednoosobowa firma prowadząca modelarnię dla dzieci i sklep z modelami, przekształca się w pierwszy w Polsce ośrodek szkolenia lotniczego, obecnie kształcący pilotów dronów – dodaje Piotr Sinica. – Kolejne lata przyniosły szybki rozwój firmy RC-LIPOL i ekspansję na rynki wschodnie oraz zachodnie. Podpisujemy kontrakt z rządem Filipin na dostawę dronów do tworzenia ewidencji gruntów na tamtejszych wyspach – wylicza

Tomasz Murtaś. – Jednocześnie powstaje kilka projektów pozwalających wykorzystać drony w różnych innych dziedzinach gospodarki. Współpracujemy z firmami w Europie i USA dostarczając innowacyjnych rozwiązań. Ostatnie lata są dość trudne dla branży lotniczej. Dwa lata pandemii mocno ograniczyły jej rozwój. – Brak ciągłości dostaw, dodatkowe regulacje prawne wydawane przez EASA – to główne przyczyny zatrzymania rozwoju w tej branży – twierdzi Piotr Sinica. Początek roku 2022 dawał nadzieję na powrót do lat świetności. Niestety, konflikt zbrojny na Wschodzie powoduje jeszcze większe trudności. – Przyszłe lata w branży nie wyglądają obiecująco, mimo to staramy się nadal rozwijać. W planach na bieżący rok mamy otwarcie kolejnych dwóch oddziałów ośrodków szkoleniowych w Polsce i Europie zachodniej. Kontynuujemy również prace badawczo-rozwojowe nad nowymi technologiami przy skanowaniu wnętrz obiektów za pomocą dronów – mówi Piotr Sinica. – Konflikt zbrojny za wschodnią granicą naszego kraju spowodował utworzenie strefy zakazu lotów dla małego lotnictwa oraz dronów nad województwem podkarpackim. Staramy się zrozumieć zaistniałą sytuację. Niemniej jednak brak możliwości latania wymusza przeniesienie przynajmniej części działalności do miejsc, w których takich ograniczeń nie ma. Z nadzieją patrzymy w przyszłość i liczymy na szybki powrót normalności – dodaje Piotr Sinica.

RC-LIPOL UAV TECHNOLOGY Lotnisko Jasionka 948, 36-002 Jasionka 530 880 800


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - LOTNICTWO

Największą wartością systemów dronowych nie jest sam dron,

a oprogramowanie i stacja dokująca!

Coraz więcej polskich firm prywatnych i podmiotów publicznych docenia ogromne możliwości kompleksowych systemów dronowych, w skład których — oprócz samego statku powietrznego — wchodzi także stacja dokująca i oprogramowanie. Dzięki tym rozwiązaniom drony mogą realizować automatyczne misje z minimalnym zaangażowaniem operatora.

dalsze działania. To niezwykle czasochłonne, precyzyjne i narażone na błędy ludzkie zadanie przejmuje właśnie oprogramowanie, takie jak np. Dronehub Unmanned Analytics. Mówiąc więc o komercyjnym wykorzystaniu dronów należy pamiętać, że nie chodzi o samo wykonanie zdjęć, ale przede wszystkim o ich analizę i rekomendację dalszych działań. W ostatnich kwartałach widać ogromną zmianę ze strony polskich firm prywatnych i publicznych oraz instytucji państwowych w podejściu do dronowych systemów. Coraz więcej podmiotów docenia szeroką funkcjonalność dronów i to, jak autonomiczne statki bezzałogowe — wraz ze stacją dokującą i oprogramowaniem — mogą optymalizować cykliczne zadania. Te, które często wymagają ogromnych nakładów osobowych i finansowych. Przykładem zastosowania rozwiązań firmy Dronehub mogą być usługi związane z ochroną obiektów. Dzięki integracji Dronehub z firmą RCS Engineering — dostawcą rozwiązań teletechnicznych związanych z bezpieczeństwem i ochroną mienia — powstał innowacyjny system monitoringu i zabezpieczeń mienia. System bazuje na detektorach naruszeń, które wzbudzają autonomiczny nalot kontrolny drona, co znacząco poprawia poziom bezpieczeństwa oraz zmniejsza koszt ochrony obiektów. Rozwiązania Dronehub są przeznaczone również do monitoringu, inspekcji i pomiarów w przemyśle oraz dla publicznych służb ratowniczych i bezpieczeństwa.

Jasionka 954E, 36-002

+48 17 770 71 79

contact@dronehub.ai

PROMOCJA

Polski rynek dronów komercyjnych i przemysłowych jeszcze nie jest tak dobrze rozwinięty jak w krajach bogatszych czy bardziej otwartych na innowacje. Wciąż duży odsetek zastosowania dronów w Polsce sprowadza się do celów rozrywkowych lub produkcji zdjęć, filmów czy reklam. Natomiast, jak pokazują przykłady z krajów bardziej rozwiniętych, największą wartość drony wnoszą w sektor przemysłowy i zaawansowanych usług. Zwłaszcza, gdy misje samego statku powietrznego wsparte są odpowiednim oprogramowaniem i stacjami dokującymi. W tworzeniu kompleksowych systemów dronowych umożliwiających uniezależnienie od pracy człowieka, lotu drona i analizy pozyskanych danych, specjalizuje się firma Dronehub. Spółka, której główna siedziba i zakład produkcyjny znajdują się w Dolinie Lotniczej pod Rzeszowem, oferuje rozwiązania autonomiczne — zarówno w odniesieniu do stacji dokującej dla drona, jego misji w powietrzu, jak i dalszej analizy zebranych danych. Dzięki temu nie trzeba dodatkowo korzystać z pracy specjalistów. To ogromna oszczędność czasu, pieniędzy, wzrost dokładności pomiarów, szybsza analiza otrzymanych wyników, a także dbałość o bezpieczeństwo pracowników i infrastruktury. Patrząc na szeroki wkład rozwiązań dronowych w optymalizację procesów z zakresu monitoringu i inspekcji, samego drona należy traktować jedynie jako nośnik aparatury pomiarowej, np. czujników czy kamery. Sedno systemów dronowych i automatyzacji procesu tkwi w tym, czego na pierwszy rzut oka nie widać — w odpowiednim wykorzystaniu setek gigabajtów zebranych danych. Dron w ciągu jednego przelotu nad farmą fotowoltaiczną czy zakładem przemysłowym może wykonać kilka tysięcy zdjęć, które następnie należy przejrzeć, wyselekcjonować, przeanalizować i na tej podstawie podjąć


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - LOTNICTWO

Drony na usługach

rolnictwa

Bezzałogowe statki powietrzne są obecnie zupełnie inaczej postrzegane w Polsce niż jeszcze kilka lat temu – od zabawek służących do obserwacji i filmowania wesel, osiągnęły pozycję specjalistycznych narzędzi. I słusznie. Jednym z najważniejszych sektorów, w którym przeszły tak diametralną przemianę, jest rolnictwo.

Drony jako nośnik receptorów

Firma CUD – Centrum Usług Dronowych

Drony same w sobie nie mogą zbyt wiele. Są jedynie (albo aż) platformą przystosowaną do transportu sensorów, które rejestrują interesujące nas dane. W innym przypadku, ich użyteczność sprowadzałaby się do poziomu zdalnie sterowanego modelu przeznaczonego głównie do zabawy. Filmowanie w rozdzielczości 4K także wymaga sensora – wysokorozdzielczej kamery cyfrowej.

Centrum Usług Dronowych powstało trzy lata temu dzięki połączeniu sił przedsiębiorców związanych z branżą UAV z Rzeszowa i Lublina. Od początku celem projektu było stworzenie podmiotu, który będzie świadczył kompleksowe usługi przy pomocy BSP. Jednak wykonanie nalotu to dopiero pierwszy etap – potem musimy skalibrować i oczyścić zebrany materiał, a następnie połączyć w mapy, na podstawie których przeprowadzamy finalne analizy. Dlatego też postanowiliśmy aplikować do programu Start in Podkarpackie, aby opracować oprogramowanie do pomiarów multispektralnych w leśnictwie i rolnictwie. Wychodząc naprzeciw potrzebom naszych klientów, stworzyliśmy algorytmy bazujące na sztucznej inteligencji i uczeniu maszynowym. Umożliwiają one m. in. automatyczne obliczanie sadzonek, wykrywanie drzewostanów zainfekowanych pasożytami czy lokalizację problematycznych obszarów uprawy. Planujemy dalszy rozwój aplikacji poprzez dodawanie kolejnych tego typu funkcji.

Jeśli chodzi o rolnictwo precyzyjne, to sprawa jest zdecydowanie bardziej złożona. Oceniając kondycję uprawy, jej stopień transpiracji czy zapotrzebowanie na azot, wykorzystujemy spektra światła niewidoczne dla ludzkiego oka. Jest to m. in. bliska podczerwień. Mówiąc krótko, wartość jej odbicia determinuje stopień żywotności roślin. Niezwykle istotna jest rozdzielczość uzyskanych zobrazowań – te mające źródło w satelitach nie dorównują w tym aspekcie danym dronowym. Darmowe dane satelitarne z Sentinel charakteryzują się pikselem o wielkości 10m x 10m, z kolei przy pomocy bezzałogowca wyposażonego w kamerę multispektralną możemy uzyskać piksel 1cm x 1cm.

PROMOCJA

Rolnictwo precyzyjne Biorąc pod uwagę obecne ceny nawozów oraz środków ochrony roślin, precyzyjne rolnictwo staje się jedyną drogą do utrzymania opłacalności produkcji w gospodarstwach rolnych. W takiej sytuacji coraz więcej rolników decyduje się na stosowanie związanych z nim metod. Jedną z nich są badania fotogrametryczne i teledetekcyjne wykonywane przy pomocy wielowirnikowca lub płatowca. Ich rezultaty umożliwiają zróżnicowane nawożenie, punktowe i strefowe opryski, jak również prognozowanie plonów czy wykrywanie obecności szkodników lub patogenów. Tego typu monitoring i zabiegi agrotechniczne pozwalają na zwiększenie efektywności produkcji roślinnej, oszczędność czasu i pieniędzy oraz redukcję negatywnego wpływu na środowisko naturalne. Stosowanie pestycydów możemy ograniczyć nawet o 80 proc., natomiast zużycie azotu do 30 proc. – a wszystko przy takich samych lub nawet wyższych plonach.

Dronowa przyszłość Wszystko wskazuje na to, że branża dronowa będzie coraz szybciej się rozwijać, a technologie z nią związane upowszechniać. Bezzałogowce latające nad polami czy lasami będą normą – przygotujmy się na dronową przyszłość. Autor Michał Korzec – analityk Centrum Usług Dronowych Sp. z o.o.

Centrum Usług Dronowych Sp. z o.o. ul. Przybyszowska 17 35-213 Rzeszów biuro@centrumdronowe.pl � centrumdronowe.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - LOTNICTWO

G R U PA TO M K O V

SYSTEMY BEZZAŁOGOWE TO NASZA SPECJALNOŚĆ

Grupa Tomkov to firma zajmująca się technologiami z zakresu bezzałogowych systemów latających (UAS). Powstała w kwietniu 2020 roku jako kontynuacja działań rozwojowych marek: DRON.edu, LTA Design, DRONpol i Nextron, a jej celem jest dbanie o dalszy rozwój i ekspansję na rynki zagraniczne.

By realizować różne usługi dronami, niezbędne jest zaplecze sprzętowe, części oraz akcesoria i taką ofertę w formie sklepu internetowego ma w swojej działalności Nextron, czyli kolejna marka należąca do grupy Tomkov. Ilość firm dronowych i oferowanego sprzętu jest obecnie na rynku coraz większa, dlatego wybór odpowiedniego wyposażenia dostosowanego do potrzeb oraz umiejętności jest bardzo ważną kwestią.

Sektor dronowy jest jedną z najsilniej rozwijających się branż związanych z nowymi technologiami, a grupa Tomkov poprzez swoje marki: Dron.edu.pl, Dronpol, LTA Design, Nextron oraz produkty takie jak system MapAir, już od kilku lat jest z nią silnie powiązana. Ośrodki szkoleniowe Dron.edu.pl rozlokowane są w większych miastach w całej Polsce, a z usług wykwalifikowanej kadry skorzystało wielu indywidualnych kursantów, firm, jednostek miejskich, czy też służb mundurowych. Nowoczesna platforma do zajęć online pozwala na korzystanie z kursów osobom z całego świata, a praktyczne zajęcia odbywają się na nowoczesnym sprzęcie i oprogramowaniu.

Podmioty grupy Tomkov to silnie rozwijające się marki, dla których jakość oferowanych usług oraz zadowolenie klienta są priorytetem działań. Dzięki autorskim technologiom i wypracowanym modelom biznesowym firmy są liderami w zakresie oferowanych usług w Polsce i coraz skuteczniej wchodzą na rynki zagraniczne poprzez uczestnictwo w międzynarodowych spotkaniach, targach, prezentacjach.

Poza działalnością czysto biznesową, grupa Tomkov i jej firmy mogą pochwalić się wsparciem różnych inicjatyw oraz ludzi z pasją: drużyna pilotów wyścigowych FPV, Akademicki Klub Sportowy, grupa rowerowa MTB. By wspomóc rodziny poszkodowane w wojnie na Ukrainie, poprzez działającą w ramach grupy Tomkov fundację WDPO zorganizowane zostało mieszkanie oraz wsparcie dla matek z dziećmi. www.dron.edu.pl • www.dronpol.com • www.ltadesign.pl

PROMOCJA

Poza szkoleniami grupa Tomkov ma w swojej ofercie usługi świadczone dronami, które realizuje marka Dronpol. Składają się na nie przede wszystkim usługi związane z pomiarami jakości powietrza, szczególnie w okresie grzewczym, realizowane przez Patrol Smogowy przy współpracy z samorządami, miastami, gminami. W skład usług wchodzą również: inwentaryzacje palenisk, pomiary objętości, badania termowizyjne, inspekcje infrastruktury kolejowej oraz inne. Ośrodek badawczy LTA Design opracował autorski sensor oraz system wielowymiarowej diagnozy zanieczyszczeń powietrza MapAir, który realizowany jest za pomocą roju dronów oraz poprzez sieć sensorów. Ponadto interaktywna mapa pozwala w czasie rzeczywistym monitorować jakość powietrza dzięki sensorom umieszczonym na budynkach, nieruchomych elementach architektury miejskiej, środkach transportu.


Piotr Psyllos.

Sztuczna inteligencja.

Boski plan człowieka Z Piotrem Psyllosem, programistą i wynalazcą, rozmawia Alina Bosak Fotografie Piotr Psyllos

Alina Bosak: Za kilka lat moc komputera sprawi, że uzyska on większe zdolności intelektualne niż człowiek. Tak prognozuje dyrektor Google Raymond Kurzweil. To już? Piotr Psyllos: Raymond Kurzweil miał różne wizje przyszłości. Według jednej z nich, w 2029 roku pojawi się sztuczna inteligencja (SI) dorównująca ludzkiej, a w 2045 roku – tzw. osobliwość technologiczna, przekraczająca miliony razy poziom człowieka, której nie będzie on już w stanie kontrolować. Tak też twierdzi, podając jednak inne daty, Nick Bostrom, szef Instytutu Przyszłości Ludzkości na Uniwersytecie Oksfordzkim. Powtarzają to i inni naukowcy, ale nie wszyscy. Z ankiety, którą Bostrom przeprowadził wśród czołowych badaczy SI, wynika, że optymistyczna jest ponad połowa. Twierdzą, że silna sztuczna inteligencja, owszem, pojawi się, ale z największym prawdopodobieństwem nie za kilka czy kilkanaście

48

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

lat, tylko znacznie później, bo na 90 procent do 2075 roku. Według innych będzie to dopiero za kilkaset lat. Dlaczego Kurzweil myśli, że sztuczna inteligencja lada moment nas przeskoczy? Według jego obliczeń w pewnym momencie liczba pojedynczych elementów przetwarzających informację znacznie przewyższy liczbę neuronów, które mamy w mózgu, i będziemy mieli taką moc komputerów, która pozwoli nam symulować pracę ludzkiego mózgu. Stąd jego szacunki. Pytanie jednak, czy będziemy w stanie te elementy połączyć? Już dzisiaj mamy architektury, które zawierają więcej składowych niż nasz mózg. Ale nie wiemy, jak je połączyć, aby wytworzyło się wrażenie świadomości, a systemy służyły do czegoś więcej niż do wąskich, jasno sprecyzowanych celów, określonych przez człowieka.


Nowe Technologie Był moment, kiedy wydawało się, że doszliśmy do jakiejś ściany w rozwoju sztucznej inteligencji, że nie będzie humanoidów jak z filmu „A.I.” Stevena Spielberga. Teraz marzenia o androidach i cyborgach wróciły. Co się zmieniło, że znów nabraliśmy przekonania, że kiedyś będziemy rozmawiać z maszynami jak z ludźmi? W historii SI rzeczywiście były różne okresy, można powiedzieć: wiosny, zimy i lata. Każdy postęp wywoływał burzliwe dyskusje na temat przyszłości sztucznej inteligencji, a potem okazywało się, że ówczesna technologia nie pozwoli spełnić wszystkich oczekiwań. Powodowało to wielkie rozczarowania, malała intensywność badań, by z nowym przełomem w technologii znów do tego wracać, dzięki zainteresowaniu mediów i większej skłonności inwestorów do wykładania olbrzymich sum na kolejne badania. Jaką porę roku w rozwoju sztucznej inteligencji mamy teraz? Koniec wiosny albo lato. Zaczęło się około 2013 roku, kiedy nastąpił gwałtowny postęp badań nad tzw. głębokim uczeniem, czyli z ang. deep learningiem. Upraszczając, chodzi o głębokie sieci neuronowe, odwzorowujące to, co człowiek posiada w mózgu. Wprawdzie daleko im jeszcze do „ludzkiego” zaawansowania, ale mają już wiele głębokich warstw, które rozwijają analizowany problem na sumę prostszych zagadnień, co daje znacznie lepszy wynik. Deep learning pojawiał się już w ubiegłym wieku w różnych opracowaniach naukowych, ale dopiero na przełomie 2013/2014 roku pojawiły się nowe, ulepszone techniki uczenia głębokiego, oraz wydajne komputery, umożliwiające testowanie i rozwijanie algorytmów. Dzięki temu sztuczna inteligencja zaczęła rozwiązywać znacznie bardziej skomplikowane problemy niż wcześniej. Nastąpił rozkwit. Okazało się, że SI ma wiele zastosowań w różnych dziedzinach. Potrafi wygrać z arcymistrzem chińskiej gry go i jest lepsza od człowieka w wykrywaniu nowotworów. Nagle zaczęliśmy tworzyć lepsze systemy tłumaczeniowe, czy systemy rozpoznające nasz głos i na niego reagujące, czego przykładem są asystenci głosowi w smartfonach. Zastosowań jest mnóstwo, przez co wzrosło zainteresowanie biznesu. Naukowcy zaczęli dostawać granty na badania, a spółki takie jak Deep Mind czy OpenAI opracowały przełomowe metody deep learningu, które wywróciły wiele rzeczy do góry nogami. Mamy efekt kuli śnieżnej. To od takich filmów jak „Terminator” zaczęła się Twoja fascynacja sztuczną inteligencją? Zaczęło się od książek Stanisława Lema. Jeszcze w podstawówce. Ale filmy science-fiction również mnie fascynowały: „Terminator”, „2001: Odyseja kosmiczna”, „Robocop”. Pierwszy wynalazek stworzyłeś jeszcze wcześniej – jako 6-latek, kiedy mieszkałeś jeszcze na greckiej wyspie i postanowiłeś pomóc dziadkowi.

Mieliśmy kozę. Mieszkała w grocie wydrążonej w skale. Brakowało tam instalacji elektrycznej, było ciemno, więc stworzyłem dla niej oświetlenie zasilane akumulatorem. Wiele takich wynalazków tworzyłem. Robiłem kosiarki, odkurzacze. Rozbijałem żarówki, żeby wyciągać drucik wolframowy i przeprowadzać na nim eksperymenty. Tak się zaczęło. Na początku mniej poważnie, a później ukierunkowałem się czytając książki popularnonaukowe i oglądając filmy SF. Po technikum elektronicznym zdecydowałem się na studiowanie informatyki, ze specjalizacją sztuczna inteligencja. W 2013 roku, jeszcze w szkole średniej, stworzyłeś „gadającą rękawicę” dla osób niemych. Przyniosło Ci to wiele nagród, w tym pierwsze miejsce m.in. na Światowych Targach Wynalazczości, Badań Naukowych i Nowych Technik „Brussels Innova 2013”. Co zdecydowało o tym, że właśnie roboty społeczne, wspierające człowieka, najmocniej cię zainspirowały? To zasługa mojego pierwszego opiekuna naukowego doktora Jerzego Sienkiewicza, pełnomocnika rektora Politechniki Białostockiej ds. współpracy i rozwoju kreatywności i wiceprezesa Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Białymstoku, który na co dzień zajmuje się tematyką technicznego wsparcia osób niepełnosprawnych. Zanim go poznałem, większość rzeczy robiłem tylko po to, aby przetestować swoje możliwości technologiczne. On zainspirował mnie, abym wykorzystał je do pomocy osobom niepełnosprawnym. Zacząłem od systemu sterowania urządzeniami za pomocą fal mózgowych alfa. Z pomocą tego urządzenia niepełnosprawne dzieci, które nie były w stanie się poruszać, mogły przy wytężonym myśleniu sterować pracą komputera, a zatem i wszystkim, co do komputera jest podłączone. Później była rękawica dla osób niemych – zamieniająca gesty na mowę, a potem sygnet dla niewidomych – efekt mojej współpracy z Tomaszem Strzemińskim z Fundacji Audiodeskrypcja. Sygnet rozpoznawał gesty i litery – pisane w powietrzu transformował na litery zrozumiałe dla komputera, dzięki czemu można było sterować smartfonem, zapisywać w nim wiadomości. Kiedy rozpocząłem studia, założyłem koło naukowe dostępnosc.pl i zacząłem już bardziej systematyczną pracę nad wsparciem człowieka przy pomocy technologii. W tym zakresie cały czas współpracuję z dr. Sienkiewiczem, tworząc projekty na indywidualne zamówienie. Dodatkowo jakiś czas temu zacząłem rozwijać swój startup związany z cyberdiagnozą. Masz „asystenta” – robota społecznego z ludzką twarzą. Tak. Zająłem się przetwarzaniem przy pomocy komputerów języka naturalnego, którym posługują się ludzie. Robota stworzyłem w ramach pracy magisterskiej do testowania algorytmów, które mają imitować człowieka. Moim celem jest stworzenie syntezatorów mowy dla niepełnosprawnych, które potrafiłyby automatyzować komunikację i imitować dawny głos osoby, która przestała mówić. Mój robot wykorzystuje te algorytmy i jest rozwiązaniem pośredniczącym pomiędzy użytkownikiem a komputerem. Tylko że 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

49


Nowe Technologie zamiast interfejsu w postaci klawiatury, myszki i ekranu, mamy awatara, który wygląda jak człowiek i jest w stanie przyjmować nasze polecenia i je wykonywać. Takie roboty społeczne dają możliwość zastosowań w wielu usługach, np. w punktach informacyjnych, konsultacyjnych, do obsługi wystaw i eventów, pomocy osobom starszym. Cały świat jest nimi zainteresowany. Elon Musk zapowiedział, że w tym roku zostanie zaprezentowany Teslabot. Profesor Hiroshi Ishiguro od wielu lat prowadzi podobne badania w Japonii. Jego roboty już pracują na lotniskach i w hotelach. Te rozwiązania rozwijane są jednak w języku japońskim, angielskim, a nie w polskim, który jest skomplikowany. W tej dziedzinie prowadzi się niewiele prac. Mamy tu wiele do zrobienia i dlatego zająłem się tym tematem. Współpracujesz z pierwszym na świecie cyborgiem – Peterem Scott-Morganem, brytyjskim naukowcem cierpiącym na stwardnienie zanikowe boczne, który poprzez szereg operacji i zastosowanie systemów wspomagających układy narządów przedłużył swoje życie. Jak doszło do waszej współpracy? Zaczęła się w ubiegłym roku. Od czasu do czasu komentuję różne sprawy w programie „Pytanie na śniadanie” i kiedyś zaproszono mnie tam do rozmowy o cyborgizacji człowieka. Przygotowałem różne materiały, prezentację. A ponieważ związana była z Peterem Scott-Morganem, po programie wysłałem do niego nagranie. Odpisał i zaproponował współpracę. Zainteresował się moimi pracami, syntezatorami mowy, awatarami, ponieważ nad podobnymi projektami pracuje również założona przez niego fundacja Scott Morgan Foundation. Peter nie może mówić, tworzy więc awatara mówiącego jego głosem w dowolnych językach. Rozwijanych jest wiele równoległych projektów, np. związany z metawersum – ma powstać robot do teleobecności, kontrolowany za pomocą systemów do wirtualnej rzeczywistości. Dziś Peter Scott-Morgan komunikuje się wyłącznie przy pomocy wzroku – ruchem gałek ocznych steruje kursorem. To komunikacja bardzo ograniczona, powolna, dlatego potrzeba sztucznej inteligencji, by ją zautomatyzowała tak, jak automatyzuje np. ruch samochodów autonomicznych. W przyszłości Peter tylko wskaże miejsce, a jego wózek sam się w nie przemieści. Fundacja ma kilkunastoletni plan i wiele ciekawych pomysłów. Celem jest napisanie na nowo przyszłości osób niepełnosprawnych przy pomocy różnych wykładniczych technologii, takich jak AI, roboty, czy też np. wirtualna rzeczywistość. Problemów do rozwiązania jest kilka: m.in. usprawnienie komunikacji, poruszanie się i mobilność, zbudowanie domu kontrolowanego przez sztuczną inteligencję – tak,

50

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

aby przypominało to wizję z „2001: Odysei kosmicznej”, w której wszystkim sterował komputer HAL 9000. Kiedy trzeba, automatycznie odsunie ona stół, aby zrobić miejsce dla wózka, poda jedzenie i posprząta. Peter w tym gospodarstwie ma prezentować tylko intencję zrobienia czegoś, a szczegóły już będą należały do sztucznej inteligencji. Ostatecznym celem jest pełna cyborgizacja ciała Petera, która zastąpi wszystkie niesprawne narządy sztucznymi odpowiednikami, aby utrzymywać przy życiu najważniejszy organ w ludzkim ciele, czyli mózg. A co myślisz o projekcie Neuralink Elona Muska – połączeniu mózgu człowieka z maszyną? Czy zdołamy wyeliminować konieczność używania oczu, uszu? Czy, jak na Star Treku, niewidomy założy opaskę na oczy i będzie widział? W tym kierunku zmierzamy. Na świecie są już ludzie z czipami wszczepionymi do mózgu. O hybrydach maszyny i człowieka opowiada m.in. film dokumentalny „Człowiek 2.0”. W Stanach Zjednoczonych osoby niewidome po wszczepieniu implantów pobudzających korę wzrokową zaczęły dostrzegać kontury przedmiotów. Są już pionierzy z implantami słuchowymi i z protezami kończyn sterowanymi przy pomocy czipów. To wszystko pozostaje jeszcze w laboratoriach, ale to się zmieni. Elon Musk chciałby stworzyć maszynę, która w ciągu kilkunastu minut włoży do naszego mózgu czip tak uniwersalny, że każdy będzie mógł go używać. Ale do dziś Neuralink większych sukcesów nie przyniósł – zaprezentowane technologie nie są nowatorskie. Musk zbudował wprawdzie maszynę do wszczepiania czipów, ale dziś pisze się głównie o tym, ile zwierząt umarło i cierpiało podczas testów. Technologia nie jest gotowa do zastosowania na ludziach. To się zmieni zapewne w ciągu 20-30 lat. I będziemy wszczepiali do mózgów czipy, pozwalające osobom niepełnosprawnym wyrwać się z ograniczeń ciała, które dziś dla nich jest więzieniem. Ta technologia będzie od nas wymagała regulacji prawnych, związanych nie tylko z bezpieczeństwem człowieka, ale i prywatnością danych, które będą odczytywane wprost z mózgu.


Nowe Technologie Zastępowanie zmysłów jest bardzo istotne dla rozwoju metawersum. Czy wirtualna rzeczywistość w przyszłości będzie w stanie zastąpić wszystkie doznania?

W

szystko idzie w tym kierunku. W pierwszym etapie ewolucji Internetu chodziło o przekazywanie wyłącznie informacji, w drugim o możliwość nawiązywania relacji, teraz będziemy mieli Internet różnych wrażeń zmysłowych generowanych przez systemy rzeczywistości wirtualnej. Łączy się z tym również Internet rzeczy i Internet ciał. Coraz więcej przedmiotów podłączamy do Internetu – czajników, termometrów, lodówek itp. W ciągu najbliższych pięciu lat pojawi się niewyobrażalna liczba takich połączeń. Tak samo rozwija się Internet ciał, nakładamy na siebie coraz więcej czujników połączonych z siecią, które mierzą poziom glukozy, aktywność fizyczną itp., a później przekazują dane sztucznej inteligencji, która robi z nich użytek.

To wszystko otwiera coraz szerzej drzwi do życia w świecie wirtualnym?

mieć na takich wirtualnych spotkaniach to, co już dziś w fotorealistycznych grach komputerowych.

Rozrywka i gry komputerowe pokazują, że jest tam mnóstwo możliwości. Można tam przenieść różne usługi, np. związane ze zdrowiem, diagnostyką.

Czy to gigantyczne turboprzyspieszenie może być niebezpieczne? Prof. Luciano Floridi zauważa, że sztuczna inteligencja jest jednak ograniczona – nie wytwarza inteligentnych zachowań, a jedynie je reprodukuje. Opiera się na statystyce i prawdopodobieństwie. Jednak pole jej zastosowań jest coraz szersze, a decyzje, które bywają nietrafne, mają wpływ na coraz więcej sfer naszego życia. Może to się skończyć podporządkowaniem człowieka logice działania maszyny. Czy przywiążemy się z czasem do okularów i komputera, robot społeczny podjeździe z kanapką, a my będziemy tkwić w wirtualnym świecie?

Mówimy o wirtualnej rzeczywistości, a co z rzeczywistością rozszerzoną? Czy będziemy mogli nie tylko pokonać niepełnosprawność, przywrócić nasze funkcjonowanie, ale i rozszerzyć je, mieć wszystkie dane w oku jak Terminator? W prezentacji firmy Meta, oprócz wirtualnej rzeczywistości, czyli okularów, które zasłaniają nam całkowicie pole widzenia, pokazano również okulary rozszerzonej rzeczywistości. Nakładają one obraz cyfrowy na rzeczywisty i są rozwiązaniem bardziej przyszłościowym. Wirtualna rzeczywistość ma bowiem wiele ograniczeń. Gogle wyglądają jak półka, która zasłania cały realny świat i nie pozwala kontrolować sytuacji wokół, np. zerkać, czy nasze dzieci czegoś złego obok nie kombinują. W rozszerzonej rzeczywistości będziemy widzieć świat realny i nałożone na niego rzeczy wirtualne. Podczas spaceru ulicą wyświetlą nam się różne powiadomienia z telefonu, kiedy wejdziemy do sklepu pokażą się ceny, a w labiryncie ulic – mapa i wskazówki, jak dotrzeć do celu. Jeśli pojedziemy do Chin, bez problemu odczytamy napisy na billboardach, na które rozszerzona rzeczywistość nałoży nam tłumaczenie. Prawdopodobnie takie okulary zastąpią nam smartfony. I moim zdaniem jest to bardziej funkcjonalne. Możliwe jednak, że będziemy chcieli się odciąć i całkowicie zanurzyć w świecie wirtualnym. Według firmy Gartner, do 2026 roku 30 procent firm przeniesie różne swoje usługi do metawersum i 25 proc. ludzi będzie spędzało tam przynajmniej jedną godzinę. Z punktu widzenia biznesowego to niesamowicie intratna technologia. Brałem niedawno udział w koncercie i stand-upach w wirtualnym świecie. Była scena, ludzie w formie awatarów, z każdym mogłem podejść do stolika i porozmawiać przy wirtualnej kawie i herbacie. Są takie spotkania filozoficzne, kółka zainteresowań. Można się na nie zapisać, wejść i porozmawiać na górskim szczycie lub przy ognisku. Tylko grafika na razie jest jeszcze prymitywna. Wynika to z ograniczeń technologicznych. Potrzebujemy szybszego transferu danych, sieci 6G. I jeszcze szybszych procesorów. Ale za kilka lat będziemy

Wizja z „Matrixa” albo z „Summy technologicznej” Lema. Lem przewidział wirtualną rzeczywistość, którą nazwał fantomatyką. Całkowicie zanurzeni w niej ludzie nie odróżniali świata wirtualnego od rzeczywistego. Do głowy doczepiony „kabel”, zmysły jak oczy, uszy – „odcięte”, a maszyna fantomatyczna generowała impulsy, które pobudzały nerwy i docierały do mózgu, kreując jakiś nieprawdziwy świat wokół. Lem bardzo obawiał się systemów, które zdolnościami analitycznymi przewyższą człowieka. Obawiał się rozwoju biometryki, zapamiętywania każdej ludzkiej twarzy w jakiejś centrali, niemożliwość skutecznego schronienia się przed inwigilacją. W takim świecie już żyjemy. Sztuczna inteligencja jak każda technologia jest obosieczna. Dzisiaj wszystko jeszcze zależy od korporacji, rządów, które stosują te technologie. Oprócz tych niesamowitych, przełomowych i pomagających człowiekowi zastosowań, widzimy także wiele negatywów. Sztuczna inteligencja jest wykorzystywana w socjotechnice. Na niej opiera się system kredytu społecznego w Chinach, który już kontroluje ludzi. Mechanizm opisany został w książce „Chiny 5.0. Jak powstaje cyfrowa dyktatura”. System z pomocą sztucznej inteligencji stale ocenia obywateli, przyznając im punkty lub odejmując. Na punktację człowieka wpływa to, czy przejeżdża na czerwonym świetle, czy krytykuje partię w Internecie. Jeśli nie zgromadzi odpowiedniej liczby punktów pozytywnych, nie dostanie dobrej pracy, nie wyśle dziecka do dobrego przedszkola, nawet nie wyjedzie za granicę. Jeśli jest dobrym obywatelem, czyli robi wszystko to, co postuluje partia, otwierają się przed nim szersze 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

51


Nowe Technologie możliwości. Istnieje ryzyko, że w naszym zachodnim świecie taka technologia także może być wprowadzona i argumentowana np. względami bezpieczeństwa. Wobec wojny na Ukrainie wciąż wielu wolałoby robota zamiast Władimira Putina. Podczas wyborów prezydenckich w Rosji wystawiono kiedyś bota ze sztuczną inteligencją. Może dla zabawy, jak kiedyś w Polsce Krzysztofa Kononowicza. Czytałem też o miasteczku, w którym bot kandydował na burmistrza. Dziś za taką sztuczną inteligencją kryją się oczywiście ludzie i ona nie byłaby w stanie samodzielnie zarządzać państwem, miastem, czy nawet firmą. Ale w dłuższej perspektywie, o ile pojawi się silna sztuczna inteligencja przepowiadana przez Kurzweila, maszyna do rządzenia państwem też może powstanie. Tylko czy ludzie będą pragnęli takiego cyfrowego władcy? Przecież uwielbiają ten obecny polityczny teatr, tę grę i scenografię, tych ludzkich aktorów. Znów wizja Lema. I jego „Summa technologiczna”. Pytanie, jakie ta maszyna miałaby cele ogólne i szczegółowe. Czy dążyłaby do przejęcia pełnej władzy, scentralizowanej i mającej wpływ na wszystko? A może jednak służyłaby nam? Max Tegmark w książce „Życie 3.0. Człowiek w erze sztucznej inteligencji” analizuje takie scenariusze. Ale tu już mocno wkraczamy w science-fiction. Na razie fantazje, ale problem wykorzystywania sztucznej inteligencji przez ludzi u władzy jest jak najbardziej realny i aktualny. Przykładem wojna informacyjna, która w czasie wojny na Ukrainie odgrywa ogromną rolę. Sztuczna inteligencja od dawna jest wykorzystywana do umieszczania określonych informacji w Internecie. To ona rozpowszechnia prorosyjskie komentarze w różnych miejscach. Potrafi je sama modyfikować, aby wydawało się, że pisały je różne osoby, i aby były trudne do odfiltrowania. Różne modele językowe pozwalają generować wokół jakiegoś tematu odmiennie brzmiące komunikaty, które trudno wykryć i wyrzucić sposobem programistycznym. SI dobrze nas zna, a my nie wiemy o niej nic. Dr Michał Kosiński już dawno wykazał, że wystarczy 300 like’ów na naszym profilu na Facebooku, aby sztuczna inteligencja wiedziała o nas więcej niż żona czy mąż – na temat preferencji politycznych, finansowych, seksualnych itd. Wiedza ta w połączeniu z metodami socjotechniki daje niesamowitą siłę oddziaływania na społeczeństwo, możliwość kształtowania jego postaw i analizowania, jak dane posunięcia wpłyną na jego opinię. Pozwala tak formułować komunikat, aby uzyskać

P

pożądany odzew. Sztuczna inteligencja ma też zastosowanie w wojnie konwencjonalnej. Dziś obserwujemy wojnę, w której drony czy rakiety są w stanie identyfikować cele, automatycznie rozpoczynać ostrzał, poruszać się samodzielnie między punktem A i B, omijać przeszkody. W rakietach takie systemy zastosowano już w ubiegłym wieku, ale dziś SI w połączeniu z deep learningiem lepiej wybiera cele i steruje maszyną, a udział człowieka staje się coraz mniejszy. Boston Dynamic publikuje filmy z robotami, które radzą sobie na parkurze coraz bliżej ludzkiego ideału. Skoki, przewroty. To żołnierze przyszłości? Pewnie tak, ale dalekiej. Jeszcze parę miesięcy temu uważano, że w przyszła wojna to będzie wojna pomiędzy dronami i robotami. Gdyby mnie zapytano dwa lata temu, też mówiłbym o broni w pełni autonomicznej, homoidalnym Atlasie. A dziś okazuje się, że najbardziej sprawdzają się środki z ubiegłego wieku. Czołgi, zwykli żołnierze z prymitywną jednak bronią. Rozmawiamy o zabójczym wykorzystaniu SI. Ale może być też zupełnie na odwrót. Myślę o nowej misji NASA, o statku kosmicznym DART, który właśnie zmierza ku asteroidzie Didymos, by jesienią roztrzaskać się o nią i w ten sposób sprawdzić, czy uderzenie wystarczy, aby uratować Ziemię w przyszłości. Bez sztucznej inteligencji taka misja nie byłaby możliwa? SI ma tu bardzo duże znaczenie. Przecież w pełni ręczne sterowanie z Ziemi nawet łazikiem na Marsie nie sprawdziłoby się z powodu zbyt dużego opóźnienia spowodowanego zbyt niską prędkością transferu informacji i samą prędkością światła. Dlatego to sztuczna inteligencja wspiera sterowanie pojazdem, koryguje parametry, pomaga omijać przeszkody. Długoterminowo może być tą technologią, która pozwoli nam skolonizować Kosmos, o czym Elon Musk mówił tyle razy. Powstaną pozaziemskie statki sterowane sztuczną inteligencją, jak w „Odysei kosmicznej”, które pozwolą wynieść nasz gatunek w przestrzeń kosmiczną, kiedy życie na Ziemi przestanie być możliwe. To bardzo odległa perspektywa, mam nadzieję? Tak, w bliższej czeka nas eksploracja Kosmosu z pomocą sond. Być może wysłanie robotów na Marsa, które stworzą podwaliny dla przyszłej cywilizacji. Będą w stanie multiplikować się, budować schrony itd. To paradoks dzisiejszego świata. Na wschodzie wojna i prymitywne wyrzynanie, a z drugiej strony mamy ambitne plany dotyczące kolonizacji Kosmosu i inne pomysły wyjęte z książek SF, które wkrótce mogą zostać zrealizowane. 

etros Psyllos (ur. w 1994 roku) – elektronik, programista, wynalazca i biznesmen. Zajmuje się wykorzystaniem nowoczesnych technologii – zastosowaniami sztucznej inteligencji, robotami społecznymi, wirtualnymi asystentami. Przez amerykańską edycję Forbesa został uznany za jednego z 30 najlepszych europejskich innowatorów, a przez Massachusetts Institute of Technology Review za jednego z 10 najzdolniejszych młodych wynalazców w Polsce.

52

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


Mercedes-Benz Vans

Pełna moc elektrycznego

napędu

Zrównoważona mobilność ma coraz większy wpływ na decyzje zakupowe i codzienne zachowania klientów biznesowych i prywatnych użytkujących samochody. Mercedes-Benz jest przekonany o ekologicznych i ekonomicznych zaletach pojazdów dostawczych z napędem elektrycznym. Dlatego mocno zaznaczył swoje dążenie do przywództwa w dziedzinie elektromobilności w nowej strategii i systematycznie elektryfikuje całą swoją gamę modeli. Mercedes-Benz Vans koncentruje się na niezawodności, jakości i optymalnym całkowitym koszcie posiadania (TCO). Producenci nadwozi i klienci mogą już wybierać spośród czterech samochodów dostawczych z napędem akumulatorowym. Są to: eVito furgon, eSprinter i eVito Tourer (łączne zużycie energii: 27,8 kWh / 100 km; łączna emisja CO2: 0 g / km) oraz EQV (zużycie energii w cyklu mieszanym: 28,2 kWh / 100 km; emisja CO2 w cyklu mieszanym: 0 g / km). W bieżącym roku ma do nich dołączyć nowy Citan z napędem elektrycznym, poszerzając elektryczne portfolio MercedesaBenz Vans o segment małych samochodów dostawczych. Samochody dostawcze Mercedes-Benz stanowią niezawodną i elastyczną podstawę rozwiązań branżowych dla wyspecjalizowanych firm oraz producentów nadwozi. eVito z chłodnią, eVito Tourer do przewozu osób, eSprinter dla firm kurierskich czy w wersji Pharma jako transportowa karetka. Wymagania dotyczące nadwozi i wyposażenia są tak zróżnicowane, jak branże, w których się ich używa, a Mercedes-Benz Vans wydaje się idealnie do nich dopasowywać.

Pod koniec 2021 roku Mercedes-Benz wprowadził na polski rynek nową generację najmniejszego w rodzinie pojazdów dostawczych z gwiazdą – Citana. Debiut tego kompaktowego z zewnątrz, ale przestronnego i funkcjonalnego modelu dopełnia portfolio koncernu, zapewniając klientom kompletną ofertę i możliwość wyboru samochodu dopasowanego dokładnie do potrzeb. Kolejnym krokiem, zgodnie ze strategią Mercedes-Benz Vans, będzie zapewne pojawienie się w tym roku na rynku eCitana. Mercedes-Benz Vans dąży do zwiększenia lojalności klientów i optymalnego spełniania ich wymagań. Różne kombinacje akumulatorów oraz zabudowy specjalistyczne, dostosowane praktycznie dla każdej branży, umożliwiają klientom skonfigurowanie pojazdu tak, aby odpowiadał on charakterowi ich pracy i przynosił korzyści ekonomiczne w zakresie minimalizacji kosztów eksploatacji oraz ekologiczności.

Rok 2021 zdecydowanie dowiódł skuteczności dotychczasowych działań i konsekwentnie realizowanej strategii elektryfikacji pełnej gamy pojazdów dostawczych z gwiazdą. Modele eVito, eVito Tourer, EQV oraz eSprinter zapewniły firmie drugą lokatę na rynku elektrycznych samochodów dostawczych w Polsce.

Po więcej informacji zapraszamy do Autoryzowanego Salonu Mercedes-Benz Danuta i Ryszard Czach w Rzeszowie przy ul. Krakowskiej 32, tel. +48 17 860 12 20, oraz do odwiedzenia strony www.czach.mercedes-benz.pl

PROMOCJA

Od 12 lipca 2021 roku duże rodziny mogą w programie „Mój elektryk” nabyć dwa elektryczne modele vanów Mercedes-Benz: EQV i eVito Tourer, z dopłatami sięgającymi aż do 27 tys. złotych. Od listopada 2021 wprowadzono w tym programie także dotacje dla firm z możliwością finansowania zakupu poprzez leasing, co jest dodatkowym impulsem zwiększającym zainteresowanie elektrycznymi pojazdami dostawczymi Mercedes-Benz.


Podkarpacka motoryzacja w rozpędzie, ale na progu wielkich zmian W ciągu zaledwie pięciu lat w województwie podkarpackim powstało 830 nowych firm związanych z branżą motoryzacyjną – od produkcji, poprzez salony sprzedaży aut, zakłady mechaniki pojazdowej itp. To jedenastoprocentowy wzrost, którego nie zatrzymała nawet globalna pandemia. Fundament branży stanowi przemysł. Tworzy go ponad 120 przedsiębiorstw skupionych w trzech klastrach. Łączą je łańcuchy dostaw, wspólne projekty związane z pozyskiwaniem pracowników oraz przystosowywaniem się do alternatywnych paliw i wielkich zmian, jakie właśnie następują w gospodarce światowej.

S

iłę podkarpackiej motoryzacji tworzy ponad setka przedsiębiorstw, które produkują pojazdy, części samochodowe dla wszystkich znanych marek na świecie oraz rozwijają własne marki (Autosan, Melex, Romet). Dzięki nim region należy do głównych ośrodków przemysłu automotive w Polsce, ponad 25 tysięcy osób ma pracę, a jeszcze więcej znajduje zatrudnienie w tysiącach małych firm, które wyrosły wokół przemysłu, oferując usługi, jak m.in.: sprzedaż, serwis, czy transport. Między rokiem 2016 a 2021 do rejestru REGON wpisano aż 830 nowych firm, które zadeklarowały działalność związaną z motoryzacją. To głównie mikroprzedsiębiorstwa zatrudniające do dziewięciu osób – takich pomiotów jest już w województwie podkarpackim ponad 8 tysięcy – podaje Urząd Statystyczny w Rzeszowie. rzedsiębiorstwa produkcyjne i firmy inżynierskie, tworzące nowe rozwiązania dla przemysłu motoryzacyjnego, zrzeszone są w trzech klastrach: Polska Grupa Motoryzacyjna – Krajowy Klaster Kluczowy, Wschodni Sojusz Motoryzacyjny oraz Klaster Przemysłowo-Naukowy Ziemi Sanockiej. W ramach tych organizacji wspólnie pracują nad rozwiązaniami dotyczącymi m.in. bezpieczeństwa i ochrony środowiska, gospodarki odpadami czy kształcenia kadr. Wyzwań, wobec których trzeba tworzyć wspólny front, jest sporo. Branżę, która jest inteligentną specjalizacją województwa podkarpackiego, czeka wiele zmian i to nie tylko związanych z alternatywnymi paliwami, ale również ze zwrotem gospodarczym, jaki właśnie dokonuje się na świecie. Z powodu wojny na Ukrainie koncerny motoryzacyjne zamykają swoje fabryki

P


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - MOTORYZACJA

W

K

A

spalin, których ograniczanie wymuszają wprowadzone w Europie i na świecie normy – mówi prof. Politechniki Rzeszowskiej, dr hab. inż. Paweł Woś, kierujący Katedrą Pojazdów Samochodowych i Inżynierii Transportu na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa. – Koncepcja tzw. pojazdów zeroemisyjnych pojawiła się już kilkadziesiąt lat temu. Duże nadzieje od początku pokładano w napędach elektrycznych. Sam napęd rzeczywiście jest bardzo dobry i znakomicie sprawdza się w ruchu drogowym. Problemem jest jego zasilanie – źródło energii, którą trzeba zmagazynować i uzupełniać, a nie da się tego na razie zrobić szybko. Tymczasem żyjemy w deficycie czasu i każde wydłużenie cyklu transportowego spowodowane kilkugodzinnym „ładowaniem baterii” jest nie do zaakceptowania. Nie ma tego problemu przy konwencjonalnych napędach, gdzie tankowanie odbywa się w kilka minut. Dlatego z silnikami spalinowymi nie pożegnamy się jeszcze przez wiele lat, tym bardziej, że nastąpił ogromny postęp w ograniczaniu emisji szkodliwych spalin. Koncern Ricardo z Anglii dokonał pomiarów tła zanieczyszczeń w aglomeracjach miejskich w dwóch różnych stanach funkcjonowania – raz, gdy eksploatowano w nich pojazdy elektryczne, i drugi – gdzie eksploatowano pojazdy z silnikami spalinowymi spełniającymi najwyższe normy emisji spalin. W obu przypadkach poziom tła zanieczyszczeń był taki sam. Wszystko to sprawia, że branża motoryzacyjna rozwija dziś różne technologie – zasilanie pojazdów energią elektryczną, wodorem, ale i udoskonala tradycyjne silniki spalinowe. lektromobilność rozwija się powoli, ale konsekwentnie. W 2020 roku w Polsce zarejestrowano ponad 12 tys. samochodów i autobusów napędzanych energią elektryczną i 31 tys. hybryd. – Baterie elektryczne najlepiej dziś mogą sprawdzić się w komunikacji miejskiej. Drugą ścieżką są napędy wodorowe. Wodór można wykorzystać zarówno w ogniwach paliwowych, które produkują energię elektryczną bez konwencjonalnego procesu spalania. Jest również możliwość spalania wodoru bezpośrednio w silnikach spalinowych – tłumaczy prof. Woś. a przestrzeni kilkudziesięciu lat takie studialne pojazdy pojawiały się, budował je Ford, General Motors. Ulokowana pod Rzeszowem firma BorgWarner, producent układów do ładowania silników, również podejmuje działania w kierunku wykorzystania wodoru. Rozwija współpracę naukowo-badawczą z Politechniką Rzeszowską w zakresie napędów hybrydowych powiązanych z napędami elektrycznymi. – Wszystko wskazuje na to, że wykorzystamy także paliwa niekonwencjonalne w napędach spalinowych. Paliwa pochodzące z biomasy, z syntezy chemicznej, nie powodują uwalniania nowych ilości dwutlenku węgla do atmosfery, jak to jest w przypadku paliw kopalnych. Cykl obiegu dwutlenku węgla jest zamknięty i mocno skrócony. Takie silniki spalinowe mają przyszłość. Różnorodność w motoryzacji jest potrzebna. Napędy elektryczne na pewno będą coraz lepsze i wydajniejsze. Może pojawi się jeszcze jakaś inna koncepcja i nowa technologia – podsumowuje prof. Woś i przyznaje, że Politechnika stawia na współpracę z klastrami jednoczącymi podkarpacką motoryzację.

E

N

PROMOCJA

w Rosji, a prezydent Joe Biden ogłasza, że Stany Zjednoczone zamierzają zainwestować w produkcję półprzewodników, do tej pory sprowadzanych głównie z Chin, bez których motoryzacja obejść się nie może, a których globalny niedobór zatrzymuje produkcję nawet u takich gigantów jak General Motors. – Jesteśmy w momencie dużej zmiany i przedefiniowania wielu rozwiązań związanych z motoryzacją. Będziemy musieli zmierzyć się z takimi problemami jak: dostępność surowców, galopujące ceny nośników energii, ograniczenie rynku zbytu czy kłopoty transportowe (wielu kierowców pochodziło z Ukrainy, a teraz wrócili do ojczyzny) przez tereny objęte wojną, przez które przechodzi wiele dostaw. Niestabilna sytuacja utrudnia zatem inwestycje i rewiduje plany – mówi Bartosz Mielecki, dyrektor zarządzający Polskiej Grupy Motoryzacyjnej, która zrzesza niemal 60 podmiotów, w tym 30 z Podkarpacia. trudnych czasach wspólne działanie w ramach organizacji klastrowych jest częścią strategii minimalizującej skutki kryzysu. – Możemy wspólnie szukać alternatywnych dostawców, wspierać się w zakresie np. zatrudniania pracowników z Ukrainy, lobbować za określonymi rozwiązaniami prawnymi – przyznaje dyrektor PGM. – Wyzwaniom dla przemysłu motoryzacyjnego w dobie rosnących cen surowców i kosztów logistyki poświęciliśmy zorganizowaną w marcu konferencję dla krajowych producentów części samochodowych. To druga edycja. Pierwsza konferencja odbyła się w 2021 roku. Wtedy dyskutowaliśmy o problemach związanych z pandemią Covid-19. Klastry są organizacjami, które mogą dość szybko reagować na potrzeby firm i szukać odpowiedzi na zagadnienia, które z ich perspektywy są istotne. Członkowie klastra współpracują w wielu obszarach. Reprezentują różne poziomy łańcucha dostaw, różne technologie i kompetencje, są zatem w stanie uzupełniać się nawzajem. laster tworzy dobre warunki do kooperacji także w zakresie innowacji. PGM wspólnie z klastrami z Włoch, Francji i Belgii uczestniczy w projekcie służącym promowaniu europejskich technologii produkcji kompozytów, wykorzystujących odpady z branży motoryzacyjnej, tekstylnej i meblarskiej w produkcji nowych wyrobów w tych właśnie branżach. – W ramach projektu przeprowadzimy analizy tych rynków, zorganizujemy misje gospodarcze i spotkania z potencjalnymi klientami. Szukamy obecnie małych i średnich przedsiębiorstw, które chciałyby zainteresować takimi produktami odbiorców na rynkach Japonii, Stanów Zjednoczonych i Singapuru – mówi Bartosz Mielecki. – Planujemy również warsztat na temat tego, jak rozwój elektromobilności wpłynie na rynek części zamiennych za kilkanaście lat. Chcemy, aby nasze firmy mogły przygotować się do transformacji swojej produkcji. utobusy elektryczne wprowadził już na rynek Autosan. Ponadto ta sanocka firma w 2021 roku zaprezentowała autobus zasilany wodorem. Również w Sanoku powstał pierwszy w Polsce autobus elektryczny klasy Mini – wyprodukowała go firma Automet. – Problemem, z jakim od wielu lat zmaga się motoryzacja, jest zanieczyszczenie środowiska składnikami


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - MOTORYZACJA

ROMET – POLSKI PRODUCENT

ROWERÓW Romet jest największym polskim producentem rowerów i kultową marką obecną na rynku rowerowym od 1948 roku. Doskonale łączy w sobie wartość historyczną z nowoczesnością. Jest jedną z najsilniejszych polskich marek z tytułem Superbrands w kategorii: Sport i akcesoria sportowe. Obecnie Romet należy do grupy najważniejszych producentów rowerów w Europie. Rower oraz poruszanie się tym środkiem transportu jest bardzo dynamicznie rosnącym trendem na całym świecie. Raport PricewaterhouseCoopers wycenia wartość tego rynku na ok. 60 miliardów euro i 165 milionów sztuk w 2020 roku, a w 2025 przewiduje wzrosty do 80 miliardów euro i 210 milionów sztuk. Przekłada się to nie tylko na samą sprzedaż, ale również na wzmożone inwestycje administracji państwowych w infrastrukturę rowerową. Od początku pandemii w Europie zainwestowano ponad miliard euro na rozbudowę sieci dróg rowerowych. RYNEK E-BIKES W EUROPIE

PROMOCJA

Największy udział we wzroście rynku mają rowery elektryczne i to właśnie one przodują na liście trendów, zarówno światowych, jak i lokalnych. Wspomniany już raport PWC określa wartość tego segmentu rynku w Unii Europejskiej w 2020 roku na 11 miliardów euro i przewiduje, że jego wartość wzrośnie do 24 miliardów euro do roku 2025. Warto wspomnieć, że np. na rynku niemieckim z 5 milionów rowerów sprzedanych w 2020 roku 2 miliony to były rowery elektryczne i był to wzrost w tej kategorii o 43 proc. rok do roku. – Według prognoz rynkowych do 2025 roku przewidywany jest wzrost wartości światowego rynku rowerowego do 80 miliardów euro z produkcją na poziomie 210 milionów sztuk – zauważa Grzegorz Grzyb, wiceprezes zarządu Romet, największego producenta rowerów w Polsce, a jednocześnie marki należącej do grona najważniejszych producentów rowerów w Europie. – Nasze wyniki finansowe w Grupie Romet za 2021 rok potwierdzają te tendencje, bowiem zwiększyliśmy przychody o 35 proc., do ok. 450 milionów złotych. Z kolei w tym roku przewidujemy, że przychody w całej Grupie Romet przekroczą 600 milionów złotych. Zdecydowanie dużą zmianą na rynku, którą wyraźnie widać w ostatnim czasie, jest coraz większe zainteresowanie rowerami elektrycznymi. W Polsce zaczynamy sprzedawać coraz więcej e-bików. Szacujemy, że w bieżącym roku rowery elektryczne będą stanowiły 20 proc. całej produkcji w naszych fabrykach – podkreśla Grzegorz Grzyb.

POLACY CORAZ CHĘTNIEJ PRZESIADAJĄ SIĘ NA ROWERY ELEKTRYCZNE

Mimo że rowery elektryczne są droższe w zakupie niż zwykłe, zainteresowanie nimi stale rośnie. Szacuje się, że w 2026 r. ich udział w wartym 5,5 mld zł rocznie rodzimym rynku rowerów stanowić będzie 30 proc. Romet jako producent rowerów mocno koncentruje się obecnie na technologii rowerów elektrycznych i ich rozwoju. Najnowsza kolekcja e-bików to rowery w takich grupach jak: E- MTB, E-Cross, E-Trekking, E-City. Dodatkowo w ostatnim czasie dokonał się znaczący dla całej branży progres, który dotyczy produkcji modeli z ramą zintegrowaną. Ten trend, dominujący na rynku Europy Zachodniej, z powodzeniem został wprowadzony w nowych modelach Romet, a produkcja ram do rowerów elektrycznych z tym rozwiązaniem, została już wdrożona w Polsce. – Czujemy się odpowiedzialni za rozwój tego sektora branży. Konsekwentnie i nieustannie pracujemy nad rozwojem tej grupy rowerów, ich technologii oraz konstrukcji – dodaje Grzegorz Grzyb. W Polsce od lipca 2021 r. istnieje możliwość skorzystania z dofinansowania przedsięwzięć polegających na zakupie lub leasingu nowych pojazdów zeroemisyjnych, w ramach programu "Mój elektryk". W obecnym kształcie nie przewidziano jednak w nim wsparcia finansowego na zakup czy leasing roweru elektrycznego. Biorąc pod uwagę, że niemal dwie trzecie Polaków deklaruje chęć zmiany klasycznego roweru na elektryczny, przy wysokości dopłaty do 50 proc. ceny zakupu, rozszerzenie katalogu pojazdów elektrycznych, objętych wsparciem w ramach programu, o rowery elektryczne otworzyłoby nowe możliwości dla wielu użytkowników. – Z pewnością tego typu działanie zwiększyłoby zainteresowanie rowerami elektrycznymi i skłoniłoby też do wyboru roweru jako komfortowego środka transportu, a przy okazji spopularyzowałoby ogólną aktywność sportową – podsumowuje Grzegorz Grzyb.


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - MOTORYZACJA

PZL Sędziszów – od filtrów po elektromobilność PZL Sędziszów – firma znana głównie z produkcji nowoczesnych filtrów dla branży motoryzacyjnej – od roku intensywnie rozwija się także w branżach związanych z czystą energią i elektromobilnością. Wytwarza zaawansowane panele fotowoltaiczne, a także produkuje szeroką gamę baterii, z których te mniejsze przeznaczone są do elektrycznych hulajnóg i rowerów.

P

olski producent stawia na najwyższą jakość. Jest obecny zarówno na rynku lokalnym, jak też w Europie, skąd pozyskuje wybrane komponenty i dokąd eksportuje prawie połowę swoich wyrobów. Taka symbioza i fakt posiadania własnej linii produkcyjnej w czasach rozchwiania łańcucha dostaw, zapewnia niezależność od rynków dalekowschodnich i stabilną realizację kontraktów.

Po pierwsze: filtry

O

becnie głównym filarem działalności PZL Sędziszów jest produkcja pełnej gamy filtrów dla branży motoryzacyjnej i przemysłu. Mamy tu na myśli samochody osobowe, ciężarowe, autobusy, silniki stacjonarne i przemysłowe, ciągniki i maszyny rolnicze oraz filtry do filtracji cieczy i olejów hydraulicznych. PZL Sędziszów to wysoka precyzja wykonania, duże pokrycie rynku i stabilne dostawy z Polski. Po drugie: czysta energia

O

C

ała produkcja związana z filtrami dla branży motoryzacyjnej jest ujęta w katalogu TecDoc i dostępna u najważniejszych dystrybutorów części samochodowych zarówno w Polsce, jak też w wybranych krajach zachodnich. Sieć sprzedaży związana z zieloną energią dopiero się tworzy (w Polsce działa już kilka punktów obsługi klienta), ale wszystko można także zamawiać bezpośrednio u producenta. Baterie do elektrycznych hulajnóg i rowerów dostępne są np. w sklepie internetowym na stronie pzlsedziszow.pl. Precyzyjne opisy techniczne oraz zdjęcia ułatwiają dobór, a sprzedaż wysyłkowa należy do najwygodniejszych i najszybszych sposobów zaopatrzenia. W ciągu ostatnich lat koncentrowaliśmy się na certyfikacji jakości naszych wyrobów i poszerzeniu oferty. Liczymy się na rynku krajowym, jesteśmy ważnym poddostawcą dla firm zachodnich. Prawie połowa naszej produkcji trafia na eksport do Francji, Niemiec, Włoch i Belgii. Od kilku lat stawiamy na dywersyfikację produkcji. Wejście w dział czystej energii (panele fotowoltaiczne, magazyny energii, baterie do hulajnóg i rowerów elektrycznych) to nasza inwestycja w przyszłość. W efekcie naszych działań, PZL Sędziszów oferuje obecnie zaawansowane produkty zarówno w branży motoryzacyjnej, jak też w przemyśle czy sektorze zielonej energii. Agnieszka Dec Dyrektor Generalny i Członek Zarządu PZL Sędziszów S.A.

PROMOCJA

statnie lata upłynęły pod znakiem inwestycji w branże związane z czystą energią. Należy podkreślić, że nie są to plany, tylko już realne działania, które przyniosły konkretne efekty w postaci uruchomienia produkcji paneli fotowoltaicznych, a także zaistnienia na rynku elektromobilności. PZL zakupił firmę Battery Guru i stał się producentem baterii oraz magazynów energii. Spory udział w tej ofercie mają baterie do hulajnóg elektrycznych oraz rowerów elektrycznych. To fascynujące, że firma, która w 1939 roku zaczynała swoją działalność w zakładach pozbawionych elektryczności, teraz zajmuje się także produkcją elementów do jej wytwarzania i magazynowania. Szczęściu trzeba pomagać, a te dodatkowe kierunki rozwoju pozwalają optymistycznie patrzeć w przyszłość.

Po trzecie: stabilne dostawy


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - MOTORYZACJA

Automet i elektryczne autobusy z Sanoka Automet Group to firma wyspecjalizowana w produkcji i dystrybucji tworzyw sztucznych na rynek motoryzacyjny.

PROMOCJA

Firma należy do światowej czołówki dostarczającej linie montażowe do produkcji foteli samochodowych. W 2017 roku Automet wyprodukował pierwszy autobus elektryczny. Samodzielny projekt z logo Automet – Electric (wcześniej produkowano mikro- i mini-busy wykonane na podzespołach Mercedesa). Ponadto Automet plasuje się w czołówce polskich i zagranicznych producentów nadwozi autobusowych. W swojej ofercie posiada prawie 5000 produktów, które dystrybuowane są do Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Azji oraz na całą Europę. Firma Automet rozpoczęła swoją działalność na rynku polskim w 1990 roku, początkowo działając pod nazwą Warsztat Mechaniczno–Stolarski. W roku 1994 nastąpiło przekształcenie Warsztatu w firmę o nazwie AUTOMET. AUTOMET Group wchodząc w segment autobusów miejskich klasy MINI skonstruowała i wyprodukowała dwa typy autobusów, posiłkując się pojazdem bazowym Mercedes-Benz Sprinter. Jednym z nich jest autobus miejski Automet MiniCity, napędzany silnikiem diesla Euro VI. Konstrukcja tego autobusu oparta jest na bazowym furgonie Mercedes-Benz Sprinter, którego zabudowa i adaptacja wnętrza został dopasowana do komunikacji miejskiej. Przy długości niespełna 8 m oferuje pojemność przewozową od 22 do 30 miejsc w zależności od opcji. Drugim typem autobusu miejskiego jest autobus elektryczny AUTOMET ELECTRIC, czyli technologia przyszłości, który zadebiutował w 2017 r. na targach Busworld w Kortrijk. Prace nad tym autobusem rozpoczęły się ponad dwa lata wcześniej i były odpowiedzią na potrzeby rynku i zapytania klientów. Pojazd zbudowano z elementów podwozia Mercedes-Benz Sprinter, a konstrukcja nadwozia została w całości opracowana

i wykonana przez Automet, co dało firmie możliwość lepszego zagospodarowania i dopasowania jego wnętrza do wymagań poszczególnych klientów. Autobus może przewozić 22 pasażerów, w tym 10-16 na miejscach siedzących i 6-12 na miejscach stojących, w zależności od opcji wyposażenia. Jednostką napędową autobusu jest silnik elektryczny o mocy 80 lub 200 kW i baterie litowo-jonowe o pojemności 78 lub 140 kWh, co pozwala na uzyskanie zasięgu przejazdu w granicach 160 do 300 km. Autobus może być wyposażony w ładowarkę wewnętrzną, co nie wymaga dodatkowych działań związanych z organizacją oraz budową specjalnej infrastruktury do ładowania. Konsekwencją tak daleko idących zmian konstrukcyjnych była konieczność rezygnacji z gwiazdy Mercedesa, która wciąż zdobi część spalinowych pojazdów. Autobus elektryczny klasy MINI jest przeznaczony do przewozu małych potoków pasażerskich w miastach dbających o ekologię oraz w strefach bezemisyjnego transportu. W zależności od wymagań klienta może być wyposażony w klimatyzację, tablice elektroniczne, kasowniki, monitoring itp. Najważniejszą zaletą autobusów miejskich wyprodukowanych przez Automet jest niskopodłogowa przestrzeń w przedniej części obu pojazdów. Przed drugą osią mamy stopnie, które umożliwiają wejście na tylną platformę. Wejście przez odkładane drzwi dwuskrzydłowe na przestrzeń niskiej podłogi obejmuje także odkładaną manualnie rampę wjazdową umożliwiającą wprowadzanie wózków inwalidzkich i dziecięcych. Dzięki temu pasażerowie z łatwością mogą wejść na pokład pojazdu i od razu zająć miejsce dostępne z poziomu niskiej podłogi, co jest szczególnie istotne w przypadku osób starszych i niepełnosprawnych. Komunikacja elektryczna to przyszłość. Za kilka czy kilkanaście lat, samochody spalinowe zostaną być może całkowicie wyeliminowane, ale firma słynie z tego, że idzie z „duchem czasu” i nieustannie się rozwija.

www.automet.pl


INTELIGENTNE SPECJALIZACJE - MOTORYZACJA

Melex od ponad 50 lat produkuje

pojazdy elektryczne

Firma MELEX to znany i ceniony na całym świecie producent pojazdów elektrycznych. Produkowane przez pół wieku pojazdy zdążyły zyskać na tyle dużą popularność, że nazwa MELEX stała się synonimem produktu w całym segmencie rynku pojazdów elektrycznych.

R

ozwiązania firmy znajdują zastosowanie w każdej branży. Melex przewozi pasażerów, dostarcza towar do sklepów, restauracji, hurtowni, centrów logistycznych. Pojazdy producenta z Mielca sprzątają miasta, parki, ogrody, lasy. Pomagają strażakom i wojskowym, ogrodnikom i inżynierom. Operują na lotniskach i w portach, na stadionach i w hotelach, w szpitalach i na cmentarzach. A to wszystko z iskrą – Melex jest w pełni elektryczny. Melex produkuje ponad 100 różnych modeli z linii N.CAR i N.CLASSIC w wersjach: pasażerskich, bagażowych oraz specjalnych. Homologowanych i bez homologacji. Modele pasażerskie są 4-, 6- i 8- osobowe. Bagażowe przewożą ładunek do 1 250 kg. Mogą być wyposażone w skrzynie, zabudowę siatkową, plandeki, kontenery z półkami, szufladami, drzwiami, roletami etc. Wszystko to szyte na miarę.

ELEX jest synonimem produktów najwyższej jakości oraz nowoczesnych rozwiązań technologicznych, co potwierdzają certyfikaty ISO 9001 oraz ISO 14001. Pojazdy Melex posiadają europejską homologację w kategorii L7e, która pozwala na poruszanie się po drogach publicznych. Firma stawia na rozwój, dlatego cały czas rozbudowuje sieć dystrybucyjną i wprowadza do produkcji seryjnej nowe modele. Bogata paleta pojazdów stale się powiększa. Bogata tradycja, historia i doświadczenie firmy Melex zaowocowały uznaniem klientów oraz licznymi nagrodami i wyróżnieniami jak Diamenty Forbesa, Qltowa Marka, TERAZ POLSKA czy Gospodarcza Nagroda Prezydenta RP w kategorii Międzynarodowy Sukces. W 2021 roku firma obchodziła 50-lecie swojej działalności. MELEX Sp. z o.o. to w stu procentach polska firma.

Na stronie internetowej można znaleźć kompleksowy opis poszczególnych modeli i szczegóły techniczne. www.melex.com.pl

PROMOCJA

Modele specjalne to: golf; ambulans; karawan; pojazd do przewozu osób niepełnosprawnych; pocztowy; wersja z hydroforowym urządzeniem mobilnym – przy pomocy którego można myć, podlewać czy dezynfekować; melex z kontenerem do wywożenia odpadów oraz pojazd przeznaczony do usług cateringowych. A to tylko kilka z propozycji.

M


Dacia Spring Samochód elektryczny dla wszystkich Dacia upowszechnia samochód elektryczny dzięki modelowi Spring, który jest najtańszym samochodem tego typu na rynku europejskim. Mobilność elektryczna jest wreszcie dostępna dla wszystkich! Dacia Spring w wersji dla klientów indywidualnych jest dostępna w Polsce od jesieni 2021 roku.

Wjazd do obszarów miejskich jest coraz bardziej skomplikowany, a przepisy dotyczące pojazdów spalinowych się zaostrzają. Swobodne poruszanie się po mieście nie powinno być luksusem zarezerwowanym dla najzamożniejszych. Samochody elektryczne powinny być dostępne dla każdego. Spring to oferta najtańszego w Europie samochodu elektrycznego, który jednocześnie zachowuje ducha marki Dacia - oferuje to, co najważniejsze w celu zaspokojenia potrzeb użytkowników i upowszechnia napęd elektryczny. Spring jest prawdziwą rewolucją! Niejeden klient marki Dacia od dawna czekał na moment, w którym samochód elektryczny stanie się naprawdę dostępny! Często trudno jest znaleźć złoty środek pomiędzy samochodem ekologicznym a przystępnym cenowo, dlatego wielu kierowców z niecierpliwością czekało, aż Dacia wejdzie na rynek samochodów elektrycznych, aby móc wreszcie kupić samochód elektryczny w naprawdę przystępnej cenie. Samochód elektryczny na każdą kieszeń

PROMOCJA

Każde nowe modele Dacii wchodzące na rynek zyskiwały rzeszę wiernych użytkowników. Niskie ceny w połączeniu z atrakcyjną stylizacją zarówno nadwozia, jak i wnętrza, skłaniają kierowców do bycia lojalnym wobec francuskiej marki. Teraz dzięki elektrycznej Dacii Spring użytkownicy mogą zadbać także o środowisko. Oprócz kosztów zakupu, rodziny potrzebują również odpowiedniego zasięgu. Dzięki 230 km w cyklu WLTP (i 305 km w cyklu miejskim WLTP) Spring oferuje duży margines bezpieczeństwa podczas codziennych dojazdów. Dzięki dofinansowaniu w programie „Mój elektryk” kupując Dacię Spring z kartą Dużej Rodziny klient indywidualny może otrzymać wsparcie w kwocie aż 27 000 zł. Z takim dofinansowaniem Dacię SPRING można nabyć już od 57 900 zł, co oznacza, że kwota dotacji wynosi blisko 1/3 kwoty cennikowej. Podobnej wysokości wsparcie otrzyma firma przy założeniu, iż przebieg roczny wyniesie powyżej 15 tys. km.

www.autospektrum.dacia.pl

Duża autonomia i łatwe ładowanie

Przejazd średnio 50 kilometrów dziennie w ramach dojazdów do pracy, zawożenia dzieci do szkoły czy na zajęcia pozaszkolne, takie jak trening piłkarski czy szkoła językowa, jest standardem. Oznacza to, że nawet jedno ładowanie na tydzień może wystarczyć, aby Dacią Spring przejechać potrzebny dystans. Łatwość ładowania jest dla wielu decydującym argumentem, a w przypadku ładowania Dacii Spring wystarczy zwykłe gniazdko 220 V. Wszystko, co trzeba zrobić, to podłączyć do niego samochód po powrocie wieczorem, aby następnego ranka był naładowany w 100%. Niepotrzebna jest żadna kosztowna, specjalna instalacja. A koszty eksploatacji są znacznie niższe, niż koszty samochodu z silnikiem spalinowym na tej samej trasie. Dzielny w mieście, ale nie tylko

Miło zaskakuje dynamika silnika przy niskich obrotach, która pozwala Dacii Spring płynnie włączać się do ruchu ulicznego. Silnik ma moc 33 kW (44 KM) i moment obrotowy 125 Nm. Zapewnia niezbędną wszechstronność w mieście, ale także na trasach podmiejskich i drogach lokalnych. W modelu Spring odnajdujemy duszę małego SUV-a. Oprócz atrakcyjnego wyglądu, ma to szczególne zalety na niezbyt dobrze utrzymanych drogach wiejskich, a nawet podczas jazdy po polnych drogach, po których można jechać bez stresu dzięki zwiększonemu prześwitowi. Elektryczność według Dacii

Ostatnim argumentem, nie mniej ważnym dla kierującego, jest kompaktowa bryła Springa, która zapewnia dużą zwinność w mieście dzięki zmniejszonemu promieniowi skrętu, a jednocześnie zapewnia rekordową dla tej kategorii przestronność wnętrza. Rodzina, nawet 4-osobowa, może podróżować bez problemu, bagażnik również wydaje się dość obszerny. Docenić trzeba też liczne elementy wyposażenia, takie jak klimatyzacja, cztery elektrycznie podnoszone szyby czy ogranicznik prędkości. Bez wątpienia Spring ma DNA Dacii w wersji elektrycznej!

Więcej informacji na temat wszystkich modeli Dacii uzyskać można w Autoryzowanych Salonach Auto Spektrum w Rzeszowie przy al. Armii Krajowej 82, tel. 17 859 15 00, oraz w Ładnej 82B koło Tarnowa, tel. 14 628 45 45.


Mój elektryk – program dopłat do samochodów elektrycznych Mój elektryk to program dopłat do zakupów samochodów elektrycznych w Polsce, z budżetem 700 mln zł. W ramach programu Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej przyjmuje wnioski o dopłaty do zakupu samochodów elektrycznych od osób fizycznych oraz firm i instytucji.

Założenia programu Mój elektryk to program, którego celem jest wsparcie finansowe zakupu (obejmuje zakup za gotówkę lub na kredyt, najem i leasing) samochodu elektrycznego poprzez dofinansowanie. Mój elektryk nie jest całkiem nowym programem, ale odświeżoną wersją programu dopłat z 2020 roku. Od 2022 roku system dopłat obejmuje również leasing, który jest wiodącą formą finansowania zakupu pojazdów przez firmy w Polsce. Dofinansowaniu podlegają samochody zeroemisyjne, zasilane tylko energią elektryczną, podłączane do zewnętrznego źródła ładowania, lub energią wytwarzaną przez ogniwa paliwowe zasilane wodorem. Dotacja przyznawana jest wyłącznie na fabrycznie nowe pojazdy, które nie były zarejestrowane przed zakupem lub zostały zakupione i zarejestrowane przez dealera, importera lub firmę leasingową, o przebiegu do 50 km. Warunki

dofinansowania są identyczne, niezależnie od formy finansowania (zakup, najem, leasing). Dopłaty do samochodów elektrycznych mają formę refundacji, co oznacza, że program Mój elektryk dotyczy już zrealizowanych zakupów samochodów elektrycznych lub wodorowych. Kto może składać wnioski w programie Mój elektryk? Wnioski o dopłaty na zakup samochodów elektrycznych mogą składać: • •

osoby fizyczne – kwalifikowane będą koszty poniesione od 01.05.2020 r., firmy, jednostki sektora publicznego, spółdzielnie, rolnicy indywidualni, stowarzyszenia, instytuty badawcze, związki wyznaniowe i kościoły, fundacje w terminie od 22.11.2021.

Wynajem lub leasing samochodu elektrycznego z dopłatą Instytucją prowadzącą rozliczenie zakupu elektryków poprzez leasing lub wynajem w programie Mój elektryk jest Bank Ochrony Środowiska. Wnioski o dopłatę do leasingu klienci składają w salonie (u dostawcy pojazdu), który załatwia wszystkie formalności z firmami leasingowymi mającymi podpisaną umowę współpracy w ramach programu Mój elektryk z BOŚ. 


Jakie pojazdy obejmuje program Mój elektryk Dopłaty do leasingu lub najmu samochodu elektrycznego obejmują pojazdy osobowe do przewozu nie więcej niż 8 osób oraz samochody dostawcze o masie całkowitej do 3,5 tony. Dodatkowo przedsiębiorców w programie Mój elektryk obowiązują progi cenowe:

Limity cenowe dotyczą pojazdów osobowych do przewozu do 8 osób. Pozostałych pojazdów nie obowiązują limity cenowe.

Wnioski o dofinansowanie do elektryka w formie dotacji należy składać w wersji elektronicznej przez stronę www.gwd.nfosigw.gov.pl. Do tego celu stworzony został specjalny Generator Wniosków o Dofinansowanie (osobny dla osób fizycznych i osobny dla podmiotów gospodarczych), który w prosty sposób pozwala nabywcom indywidualnym i firmom złożyć wniosek, do którego podpisania potrzebny jest podpis kwalifikowany. Aby uzyskać dofinansowanie, wystarczy dołączyć fakturę zakupu i przejść kilka prostych kroków w formularzu online. Dofinansowanie dla kierowców indywidualnych przyznawane jest na zasadzie refundacji części poniesionych kosztów zakupu elektryka. Starający się o dofinansowanie musi zarejestrować pojazd na terytorium Polski, ubezpieczyć pojazd oraz zobowiązać się, że samochód nie zostanie sprzedany przez 2 lata od momentu przyznania dotacji.

Dopłata do samochodu elektrycznego – jaka i dla kogo?

Do kiedy program Mój elektryk

Osoby fizyczne mogą otrzymać dopłatę w wysokości 18 750 zł. Posiadacze Karty Dużej Rodziny (rodzina z trójką dzieci lub więcej) mogą otrzymać dofinansowanie w kwocie 27 000 zł.

Składanie wniosków zaplanowane jest do 30 września 2025 lub wyczerpania środków przeznaczonych na ten cel. Z uwagi na presję przestrzegania rygorystycznych limitów emisji CO2 przez kraje Unii Europejskiej należy zakładać, iż nawet po wyczerpaniu aktualnie przewidzianych w programie Mój elektryk funduszy, pojawiać się będą kolejne programy zachęcające do zakupu pojazdów napędzanych zieloną energią.

• •

225 tys. zł netto dla podatników VAT, którzy będą wykorzystywać samochód elektryczny wyłącznie na cele firmowe, 201 tys. 793 zł netto dla podatników VAT, którzy będą korzystać z elektryka także prywatnie, 225 tys. zł brutto dla osób fizycznych oraz organizacji niebędących podatnikami VAT.

Wnioskodawcy, którzy nie są osobami fizycznymi, mogą otrzymać dopłaty w zależności od średniorocznego przebiegu i kategorii pojazdu. Dofinansowanie mogą otrzymać na większą liczbę pojazdów. Firmowe osobowe samochody elektryczne podlegają dotacji w kwocie 18 750 zł, a gdy roczny deklarowany przebieg samochodu elektrycznego będzie nie mniejszy niż 15 tysięcy kilometrów, kwota dotacji to 27 000 zł. Dla dostawczaków dotacja jest jeszcze korzystniejsza i wynosi do 50 tys. zł lub do 70 tys. zł, w zależności od przebiegu rocznego. Maksymalnie do 20% lub do 30% kosztów kwalifikowanych kupna samochodu. Dotację można otrzymać także dla elektrycznych pojazdów dwu-, trój- i czterokołowych stosowanych do celów gospodarczych. Tutaj kwota wsparcia wynosi do 4 tys. zł (nie więcej niż 30% kosztów kwalifikowalnych).

PROMOCJA

W jaki sposób i gdzie złożyć wniosek o dopłatę do samochodów elektrycznych

Transformacja w motoryzacji z każdym dniem nabiera tempa, o czym świadczą liczne premiery nowych modeli aut elektrycznych zapowiadane przez wiodące na świecie koncerny. Sprzedaż samochodów elektrycznych z pewnością napędzać będzie też rosnąca cena paliw na światowych rynkach oraz zasięgi, jakie kierowcy elektryków będą mogli przejechać na jednym ładowaniu baterii. Elektromobilność staje się faktem i nie ma już od niej odwrotu. Sponsorem artykułu jest AUTO SPEKTRUM autoryzowany salon i serwis Renault i Dacia.


NOWY MEGANE E-TECH ELEKTRYCZNY Wprowadzany właśnie na rynek Nowy Megane E-Tech Elektryczny jest pierwszym modelem Renault „generacji 2.0”, otwierającym nowy rozdział elektrycznej rewolucji, rozpoczętej przez markę ponad dziesięć lat temu. Połączony ze światem, zintegrowany zarówno z ekosystemem elektrycznym, jak i z cyfrowym ekosystemem użytkowników, Nowy Megane E-Tech Elektryczny symbolizuje również początek zapowiadanego przez Renault mocnego powrotu do segmentu samochodów kompaktowych (segment C). Renault i samochody elektryczne to historia rewolucji, która zaczęła się na długo zanim inni do niej dołączyli. To ponad dziesięcioletnie, niepowtarzalne doświadczenie, potwierdzone ponad 10 miliardami kilometrów pokonanych przez 400 tysięcy sprzedanych samochodów. Grupa Renault jest pionierem i liderem na rynku samochodów elektrycznych w Europie. A to dopiero początek. Uosobieniem tej historycznej zmiany jest gama modeli Renault wraz z Nowym Megane E-Tech Elektrycznym. Ten dynamiczny hatchback o eleganckiej linii wyłamuje się z obowiązujących kanonów i przesuwa granice zarówno pod względem designu oraz wymiarów w stosunku do przestronności wnętrza, jak i uniwersalności. Z nowym logo Renault na masce Nowy Megane E-Tech Elektryczny jest ucieleśnieniem przemiany marki – symbolizuje świeżość koncepcji w tym kluczowym segmencie rynku i gigantyczny skok naprzód pod każdym względem. Jest źródłem nieustającej przyjemności na każdym etapie – od poznania do prowadzenia. Jest jedyny w swoim rodzaju, wyposażony w nowoczesne technologie z wyjątkowym ekranem OpenR, który łączy dane z instrumentów pokładowych z systemem multimedialnym w jednym urządzeniu. Kompaktowa sylwetka hatchbacka, rysy crossovera, wyrazisty tył i sportowa, opadająca linia dachu, gwarantują niespotykany styl. Aerodynamiczny kształt nadaje wyrafinowanego wyglądu i obiecuje pasjonujące wrażenia z jazdy. 20’’ felgi aluminiowe, reflektory full LED z przodu i światła LED z efektem włókien 3D z tyłu oraz chromowane elementy w złocistym kolorze Warm Titanium zapewniają wyjątkowy design.

Cena Nowego Megane E-Tech Elektrycznego w wersji nadwozia Equilibre to wydatek od 154 390 zł. Dzięki dofinansowaniu w programie „Mój elektryk”, kupując Nowego Megane E-Tech Elektrycznego z kartą Dużej Rodziny klient indywidualny może otrzymać wsparcie w kwocie aż 27 000 zł. Podobnej wysokości wsparcie otrzyma firma przy założeniu, iż przebieg roczny wyniesie powyżej 15 tys. km. Światowa premiera modelu odbyła się na targach IAA Mobility 2021 w Monachium. Wstępne zamówienia na Nowego Megane E-Tech Elektrycznego można składać już teraz.

Więcej informacji na temat wszystkich modeli Renault można uzyskać w Autoryzowanych Salonach Auto Spektrum w Rzeszowie przy al. Armii Krajowej 82, tel. 17 859 15 00, oraz w Ładnej 82B koło Tarnowa, tel. 14 628 45 45. www.autospektrum.renault.pl

PROMOCJA

Poszukiwanie innowacyjnej aerodynamiki przyczyniło się również do powiększenia zasięgu. Wysokość pojazdu, szerokość opon, kształt dachu, wyprofilowane aerodynamicznie zderzaki, wloty powietrza czy chowane klamki drzwi stanowią elementy zwiększające osiągi.

Nowa platforma CMF-EV została wyposażona w ultrapłaski akumulator 60 kWh oraz silnik elektryczny o mocy 160 kW. Optymalne rozłożenie obciążenia, większy rozstaw osi, całkowicie płaska podłoga oraz bardzo niski środek ciężkości, poprawiają zwinność i powiększają przestrzeń w kabinie. Megane E-Tech elektryczny jest najlżejszym samochodem w swoim segmencie (1620 kg). Na pokładzie system automatycznie steruje temperaturą akumulatora i silnika, aby zapewnić optymalne wykorzystanie energii. Takie rozwiązanie pozwala zachować maksymalną moc i największy możliwy zasięg zapewniający do 450 km zasięgu (300 km przy akumulatorze 40 kW).


Volvo C40 i XC40 – połączenie harmonii skandynawskiej przyrody z wizją elektrycznej przyszłości

Ekologiczna mobilność stała się faktem. Doskonałym przykładem połączenia komfortu użytkowania, łatwości codziennej obsługi, bezpieczeństwa i innowacyjnych technologii są elektryczne modele XC40 oraz stworzony na jego bazie, ale inny z charakteru C40. Volvo C40 Recharge pokazuje, w którym kierunku zmierza Volvo Cars. To pierwszy model marki zaprojektowany wyłącznie jako pojazd w pełni elektryczny. Charakter auta SUV w połączeniu z nisko poprowadzoną linią dachu oznacza również, że Volvo Cars wkracza do nowego segmentu aut – proponując przy tym nowatorski design i funkcje wcześniej w modelach Volvo nieznane. C40 symbolizuje napęd elektryczny i jest w pełni odbiciem jego idei. Zachowuje atrakcyjny dla odbiorców charakter XC40, dodatkowo podkręcony dynamicznym stylem i smukłą linią nadwozia. To naprawdę kusząca propozycja dla tych, którzy poszukują praktycznych zalet auta typu SUV, ale w nieco bardziej nowoczesnym wydaniu. Elektryczny SUV XC40 otwiera całą gamę zelektryfikowanych modeli występujących pod nazwą Recharge. Klienci Volvo mogą wybrać auto o tradycyjnym napędzie albo takie, które odzyskuje energię podczas hamowania i wspomaga konwencjonalny silnik (mild-hybrid) lub doładowywane z gniazdka (plug-in-hybrid). Aut podłączanych do sieci elektrycznej jest coraz więcej, a to nie koniec ofensywy modeli Volvo Recharge. Stacja Wallbox do użytku domowego – Selected by Volvo Cars

PROMOCJA

„Selected by Volvo Cars” to asortyment starannie dobranych akcesoriów do samochodów marki Volvo pochodzących od wyselekcjonowanych dostawców wysokiej jakości produktów. Oznacza to, że produkty te, tak samo jak akcesoria oryginalne, spełniają wymagania stawiane przez Volvo Cars, dzięki czemu przyczyniają się do maksymalnego komfortu użytkowników samochodu. Jednym z takich akcesoriów jest właśnie stacja Wallbox. Służy ona użytkownikom Volvo - zarówno z napędem elektrycznym, jak i w wersji plug-in hybrid - do ładowania swoich aut. Wallbox oferuje moc do 11 kW podczas ładowania samochodu elektrycznego i do 3,5 kW podczas ładowania samochodu plug-in hybrid/Twin Engine.

Wallbox można zainstalować na ścianie w pomieszczeniu lub na zewnątrz, w pobliżu miejsca parkowania samochodu. Jeśli na ścianie nie ma miejsca, można też zamówić słupek do zamontowania stacji Wallbox. Wallbox ma zintegrowany uchwyt na przewód i przewód ładujący o długości 5 metrów ze złączem typu 2 (IEC 62196). Stacja Wallbox jest również wyposażona w funkcję łączności Wi-Fi, która umożliwia między innymi sprawdzenie stanu ładowania lub zaplanowanie ładowania przy użyciu telefonu komórkowego, komputera albo tabletu. Wallbox umożliwia ładowanie prądem trójfazowym 32 A, o ile instalacja elektryczna nieruchomości jest do tego przystosowana. Czas ładowania zależy od początkowego poziomu naładowania samochodu. Z przodu stacji Wallbox znajduje się dynamiczny sygnalizator LED, który zmieniając kolor światła wyraźnie informuje na przykład o stanie ładowania. Stacja Wallbox ma zintegrowany licznik energii wyświetlający zużycie energii. Instalacja Wallboxa Jeżeli jesteś zainteresowany instalacją ładowarki dostępnej w ofercie akcesoriów Volvo, pamiętaj, że przed zamówieniem instalacji, należy zawsze przeprowadzić audyt w miejscu instalacji. Jeżeli audyt potwierdzi, że instalacja jest możliwa, serwis poda dokładny koszt. Uwaga! Instalację stacji Wallbox musi wykonać elektryk z uprawnieniami. Więcej informacji na temat instalacji Wallbox oraz aktualnie obowiązujących promocji można uzyskać w Autoryzowanym Serwisie Volvo D&R CZACH Rzeszów / Rudna Mała 610, 36-060 Głogów Małopolski, tel. +48 17 866 81 60.


polityka

Prof. Aleksander Hall:

Polska nie jest już

klasyczną

demokracją konstytucyjną

Z prof. Aleksandrem Hallem, historykiem, ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, autorem książki „Anatomia władzy i nowa prawica”, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: W swojej najnowszej książce „Anatomia władzy i nowa prawica” pisze Pan: „Polska z pewnością nie jest państwem totalitarnym ani dyktaturą. Nie jest już jednak klasyczną demokracją konstytucyjną”. Z czym więc obecnie mamy do czynienia w Polsce? Prof. Aleksander Hall: Z Polską, która jest w drodze i, niestety, na drodze w złym kierunku. Idziemy od demokracji konstytucyjnej, państwa, w którym obowiązują jasne reguły opisane w Konstytucji, do państwa zmierzającego w kierunku faktycznej dyktatury i demokracji fasadowej. Nie doszliśmy jeszcze do tego momentu, że jesteśmy dyktaturą, ale w tym kierunku idziemy. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

65


polityka Co przesądza o tym, że nie doszliśmy w Polsce do demokracji fasadowej? Ciągle istnieją niezależne media, opozycja jest obecna w parlamencie – mówi oraz działa, czego przykładem jest chociażby powołana przez Senat nadzwyczajna komisja do spraw "wyjaśnienia przypadków nielegalnej inwigilacji, ich wpływu na proces wyborczy w Rzeczypospolitej Polskiej oraz reformy służb specjalnych", a chodzi m.in. o oprogramowanie Pegasus. Istnieją samorządy, choć zabiera im się coraz więcej kompetencji. Ciągle istnieją niezależni sędziowie, którzy mimo olbrzymiej presji i szykan, nie stali się narzędziem władzy, a taki był niewątpliwie zamysł obozu rządzącego. Stale mamy jeszcze wiele obszarów, o których władza nie może powiedzieć – kontrolujemy i decydujemy, nie natrafiając na opór demokratycznych struktur albo społeczeństwa obywatelskiego. Co takiego zdarzyło się w Polsce w ostatnich 30 latach, że w ciągu jednego zaledwie pokolenia znudziła się nam demokracja konstytucyjna? To jest pytanie, nad którym historycy i politolodzy będą się zastanawiać przez długie lata. Ja mogę tylko przytoczyć tezę, która potwierdza, że Polska nie jest odosobniona w swoim zachowaniu. To widać bardzo wyraźnie w publicystyce Anne Applebaum, że mamy do czynienia z szerszym procesem, który obejmuje także Stany Zjednoczone, Węgry i inne państwa. Świat przeżywa obecnie różnego rodzaju kryzysy: negacji globalizacji, masowej migracji, terroryzmu, i w takich okolicznościach pojawia się populistyczna tendencja, która obiecuje rozwiązanie problemów społecznych i politycznych, ale pod warunkiem zwiększenia władzy. To ma być cena za bezpieczeństwo obywateli, stabilizację i pomyślność gospodarczą. Dodałbym, że wśród Polaków nastąpiło zobojętnienie i znudzenie czasami, w których podstawowe wolności gospodarcze i polityczne są zagwarantowane, a władza reprezentuje tak zwany „soft” patriotyzm, politykę „ciepłej wody w kranie” i wręcz zdaje się pozbawiona ambicji. Jesteśmy krajem, gdzie ciągle istnieją duże przedziały społeczne, jest duża grupa osób, która ma poczucie, że nie skorzystała na przemianach wolnościowych i ma z tego powodu żal. Wreszcie doszły elementy pokazujące w sposób bardzo przesadzony procesy demoralizacji w obozie dawnej władzy i mam na myśli rządy nie tylko SLD, ale także Platformy Obywatelskiej i „aferę podsłuchową”. Trzeba też pamiętać o skutkach katastrofy smoleńskiej, którą Prawo i Sprawiedliwość bezwzględnie wykorzystuje, by mówić o zbrodni, za którą, według niego, odpowiedzialny jest obóz władzy i prezydent z 2010 roku. To oczywiste kłamstwo i polityczny cynizm, ale w takich warunkach można w obywatelach wykreować nie tylko poczucie zawodu, ale przede wszystkim nienawiści. I smuci mnie, jak wielu Polaków uległo tej atmosferze. W książce przywołuje Pan słowa Piotra Zaremby, który wielokrotnie spotykał się z Jarosławem Kaczyńskim, publikował z nim wywiady, a który tak ocenia szefa PiS: „Dominacja nad innymi ludźmi, fundowanie sobie samemu rozmaitych przewag, testowanie wytrzymałości ludzkiego materiału – to dla niego cel sam w sobie, aż do granicy autodestrukcji”. Gdzie dzisiaj jest granica w testowaniu ludzi przez Jarosława Kaczyńskiego? Jarosław Kaczyński to uformowana osobowość i jest niezgoda pomiędzy mną a Piotrem Zarembą, bo ja te cechy u Jarosława Kaczyńskiego dostrzegałem już od 1992 roku. Dlatego nie jestem zaskoczony kierunkiem polityki, destrukcji państwa, chęcią zagarniania coraz większej władzy, którą Jarosław Kaczyński pokazał w latach 2005-2007 i teraz od 2015 roku. Obecnie w obozie Zjednoczonej Prawicy mamy do czynienia z wieloma ludźmi upokorzonymi, przestraszonymi, także na najwyższych szczeblach władzy, którzy noszą w sobie głębokie urazy. W tej chwili trzyma ich przy Jarosławie Kaczyńskim poczucie, że mamy władzę i nie można jej oddać, a nierzadko trzyma ich zwykły strach. Jeśli te czynniki pękną, obóz Zjednoczonej Prawicy może zawalić się jak domek z kart. Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro mają identyczny pogląd na stosunki z Unią Europejską. Obaj chcą podporządkować sędziów władzy politycznej i tutaj jest daleko posunięta zbieżność między nimi, a przecież każdy, kto dłużej śledzi polską politykę, wie, że ci ludzie darzą się głęboką niechęcią, żeby nie powiedzieć bardzo dosadnie. I jestem przekonany, że Zbigniew Ziobro jest ostatnią osobą, którą Jarosław Kaczyński chciałby widzieć na swoim miejscu. Jarosław Kaczyński nie zapomina w polityce nikomu, a Jarosław Gowin jest tego najlepszym przykładem. On też może pielęgnować w sobie największy uraz do Jarosława Kaczyńskiego i chcieć realnej zemsty? Jarosław Gowin na pewno nie zapomniał swoich głosowań dotyczących chociażby sądownictwa, gdzie przecież przykładał rękę do rozwiązań niekonstytucyjnych i na pewno ma w sobie chęć zapisania przez siebie innej, lepszej karty. Stąd między innymi blokada wyborów kopertowych w 2020 roku, czy wystąpienie przeciwko tak zwanemu Lex TVN. Uważam, że Jarosława Gowina nie należy skreślać i w politycznym planie odbudowy prawicowego segmentu opozycji na pewno powinien wziąć udział. W tej chwili wielu polityków opozycji powtarza: wszystkie ręce na pokład. I z pewnością nie jest to czas obrażania się na Jarosława Gowina i jego ludzi. Tym bardziej, że ci, którzy z nim przetrwali, wytrzymali próbę charakteru – mają za sobą naciski, próby łamania charakteru, czy politycznego przekupstwa. Mimo to nie zmienili poglądów. Oni raczej już nie zawiodą Gowina.

66

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


polityka

P

rof. Aleksander Hall, historyk i polityk, doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk (rozprawa habilitacyjna nt. „Historia prawicy francuskiej (1981-2007)”). Od połowy lat 70. działał w opozycji demokratycznej, m.in. współzakładał i kierował Ruchem Młodej Polski, redagował pismo „Bratniak”. Uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się. Był członkiem podziemnej Regionalnej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „S” w Gdańsku, a w drugiej połowie lat 80. – Klubu Myśli Politycznej Dziekania. Pracował także w redakcji „Przeglądu Katolickiego” i „Polityki Polskiej”, był współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Brał udział w obradach Okrągłego Stołu, jednakże nie kandydował w wyborach do Sejmu kontraktowego. W rządzie Tadeusza Mazowieckiego pełnił funkcję ministra ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami. Przewodniczył Forum Prawicy Demokratycznej (1990-91), działał jako wiceprzewodniczący Unii Demokratycznej (1991-92). Przewodniczący Partii Konserwatywnej (1992-97), był współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Poseł w latach 1991-93 (z listy Unii Demokratycznej) i 1997-2001 (z listy AWS). Po porażce w wyborach parlamentarnych w 2001 r. wycofał się z czynnego udziału w polityce i skoncentrował na pracy naukowej. Od 2002 r. pracownik naukowo-dydaktyczny Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, profesor tej uczelni. Kilka tygodni temu w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie prof. Aleksander Hall promował swoją najnowszą książkę „Anatomia władzy i nowa prawica”, a do dyskusji o Polsce zaprosił politologów: dr hab. Annę Siewierską-Chmaj, prof. UR, oraz dr hab. Rafała Matyję, prof. UEK. Spotkanie prowadził red. Andrzej Brzeziecki – historyk i publicysta, asystent Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego premiera III Rzeczypospolitej.

Oceniając politycznych liderów, najwięcej ciepłych słów ma Pan dla Władysława Kosiniaka-Kamysza, szefa PSL-u, oraz Szymona Hołowni, założyciela partii Polska 2050. Od kilku już lat wiążę w polskiej polityce duże nadzieje z Kosiniakiem-Kamyszem. Mimo że należy do młodego pokolenia polityków, jest politykiem starych zasad, dotrzymującym słowa, niezacietrzewionym, dla którego dobro wspólne ma duże znaczenie i któremu chce służyć. Szymona Hołownię ceniłem jako publicystę, mam też ogromny szacunek dla jego działalności charytatywnej. Wydaje mi się natomiast, że jego problemem może być unikanie ideowego określenia ugrupowania, które buduje. Tam są ludzie z centrum, prawicy i lewicy. Jest pytanie, co ich łączy? W tej chwili być może zaufanie i entuzjazm związany z osobą lidera. Ale jak dalej będzie się rozwijać to ugrupowanie? Czy zachowa jedność, gdy trzeba będzie bardziej wyraziście zarysować swój profil polityczno-ideowy? Tego nikt dziś nie wie. Na pewno jednak pojawił się ważny podmiot i ważna osoba na polskiej scenie politycznej. To nie ulega wątpliwości. Jaka prawica jest dziś potrzebna Polsce, bo że jest potrzebna alternatywa dla Zjednoczonej Prawicy, nie ma Pan wątpliwości. I nie zgadza się Pan ze słowami Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy, że lewica, prawica i centrum to są podziały ze starego świata i musimy się z nimi rozstać. Bardzo często tego języka: nie ma prawicy, nie ma lewicy, nie ma centrum – już jesteśmy w nowej sytuacji, używają ludzie, którzy mają dość wyraźne poglądy, ale nie chcą ich dookreślić. W przypadku Rafała Trzaskowskiego, uważam, że w kwestiach kulturowych i światopoglądowych jest to bardzo lewicowy liberał i lepiej byłoby, gdyby to jasno wyartykułował. Wyborcy mają prawo wiedzieć, czy ktoś jest prawicą, lewicą lub centrum, i albo takiego kandydata popierają, albo odrzucają. Szansę na nową jakość w polskiej polityce dostrzegam w nowej formacji prawicowej opartej na chrześcijańskich korzeniach, otwartej na Europę i pozostającej w radykalnej opozycji do PiS-u, ale też zdecydowanie przeciwstawiającej się nowej lewicy. Nie mam wątpliwości, że Polacy skazani na wybór pomiędzy PiS-em a opozycją zdominowaną przez lewicowych liberałów i radykalną lewicę kulturową, to fatalna wiadomość przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku. Moim zdaniem, nowa prawica musi być propaństwowa, musi mieć poczucie misji odbudowania państwa i tego, co zostało zniszczone. Musi być prawicą, która wie, że w centrum ładu społecznego stoi człowiek, osoba ludzka, która ma niezbywalne prawa i która zasługuje na szacunek. Prawica, która wie, że mamy korzenie, na których musi się opierać. Oczywiście, Polacy są i będą różni pod względem światopoglądowym, ideowym, ale musimy szanować fundamenty, z których wyrośliśmy. Nie możemy kpić z chrześcijaństwa, z naszej historii i naszych bohaterów, którzy tę tradycję uosabiali, jak chociażby papież Jan Paweł II czy prymas Stefan Wyszyński. Wreszcie to musi być prawica, która ma przemyślaną politykę zagraniczną, skoncentrowaną na odbudowaniu naszej pozycji w Unii Europejskiej. Unia Europejska zaś musi stać się potęgą zarówno polityczną, jak i obronną - nie tylko handlową i gospodarczą. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

67



ARCHITEKTURA

Chciałbym, aby Rzeszów

budował

mądrzej

Z Januszem Sepiołem, architektem miejskim Rzeszowa, rozmawia Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak

Antoni Adamski: Kim jest architekt miejski? Janusz Sepioł: Realnie – doradcą i pełnomocnikiem prezydenta Rzeszowa do spraw planowania przestrzennego i architektury. Czy Rzeszów – rozwijający się tak szybko, iż wieżowce stawia się nawet na miejskich trawnikach, takiego doradcy potrzebuje? Może warto uświadomić sobie dwa fakty: w Rzeszowie buduje się najwięcej mieszkań w kraju, około 20 na tysiąc mieszkańców. Wyprzedzamy tu Gdańsk i Warszawę, gdzie powstaje ich 17-18. Zapewne będzie tak nadal przez najbliższe dwa-trzy lata. Jednocześnie przy takiej intensywności ruchu budowlanego jesteśmy na ostatnim miejscu w kraju, jeżeli chodzi o pokrycie obszaru miasta Miejscowymi Planami Zagospodarowania Przestrzennego. Już na pierwszy rzut oka widać, iż buduje się u nas dużo i bez planu... To pokazuje istotę zagrożeń. Jest tajemnicą poliszynela, że inwestorzy, deweloperzy przychodzili do różnych przedstawicieli władz miasta i uzgadniali lokalizację np. wysokiego bloku, a nawet całego osiedla. Urzędnicy otrzymywali polecenie wydania odpowiedniej decyzji, zwanej w skrócie „WZ” – czyli warunki zabudowy. W sytuacji, gdy plany zagospodarowania przestrzennego nie istnieją, a decyzje WZ wydawano bardzo swobodnie i uznaniowo, można było budować nieomal wszystko i nieomal wszędzie. Skutki są widoczne. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

69


ARCHITEKTURA Czyżby brakowało w Rzeszowie urbanistów? Tego bym nie powiedział. Przygotowywali oni wiele planów zagospodarowania przestrzennego różnych obszarów miasta, lecz Rada Miasta ich nie uchwalała. Projekty planów starzały się, a po dziesięciu i więcej latach najzwyczajniej nadawały się tylko do kosza. Tymczasem sytuacja uległaby zmianie na lepsze, gdyby choć 40 proc. powierzchni Rzeszowa takie plany posiadało. Minimalny porządek przestrzenny zapewniały jedynie protesty mieszkańców. Tam, gdzie były one energiczne, z budowy wieżowca na miejskim trawniku rezygnowano. Rady Osiedla zawsze popierały decyzje prezydenta, a nie mieszkańców. Czy mechanizm rządzenia za pomocą lokalnych konfliktów zniknie? Ruchy obywatelskie są niezwykle ważne i zazwyczaj skuteczne. Problem w tym, że z reguły są to ruchy protestu, a nie ruchy na rzecz jakiejś dobrej zmiany. Niestety, czasem zdarza się także, że są to ruchy niewielkich i egoistycznych grup mieszkańców. Mamy za to działania propagandowe: cykliczny Festiwal Przestrzeni Miejskiej. Jego rola jako zasłony dymnej jest nie do przecenienia. Co pan jako architekt Rzeszowa zamierza? Bardzo ważny parametr w regulacji przestrzeni to tzw. wskaźnik terenów biologicznie czynnych, przez co należy rozumieć tereny zielone na działce inwestora. Minimalny udział terenów zielonych w zabudowie wielorodzinnej ustawowo wynosi 25 procent. To bardzo, bardzo mało, naprawdę minimum. W ostatnich realizacjach w Rzeszowie ten wskaźnik właściwie nigdy nie był wyższy. Trzeba go podnieść, odpowiednio w różnych częściach miasta, do 35-45, a nawet więcej procent. W czasach PRL-u udział terenów zielonych w osiedlach mieszkaniowych był daleko wyższy. Niestety, duża część tych terenów była sukcesywnie zamieniana na parkingi.

P

lanuję także podnieść jakość naszej architektury poprzez organizowanie ogólnopolskich konkursów. To sprawdzona, najlepsza droga znajdowania atrakcyjnych rozwiązań. Takie konkursy są zresztą doskonałą promocją miasta. Lepsza jakość WZ-ek, więcej zieleni, mniej „betonozy”, lepsza jakość architektury. Bardzo ważne są także wydawnictwa o dziedzictwie architektonicznym Rzeszowa. Mamy tu dużo dobrej architektury z różnych epok. Trzeba to uświadamiać i promować.

Na razie buduje się u nas nawet na terenach zalewowych. Nie grozi to żadnymi konsekwencjami. Jest od tych spraw specjalna instytucja – Wody Polskie, która wydaje zgody na takie realizacje, albo ich odmawia. Jeśli się godzi, to trudno polemizować. Z zasady na terenach zalewowych się nie buduje, chyba że są one skutecznie zabezpieczone inwestycjami przeciwpowodziowymi, np. wałami wysokiej jakości. Po roku 2004, po wejściu Polski do UE, wiele miast na Podkarpaciu znakomicie wykorzystało środki unijne. Wyjątkiem jest Rzeszów. Wyremontowano wiele starych obiektów kultury. Nie zbudowano ani jednego nowego, może z wyjątkiem osiedlowych domów kultury. Trudno mi oceniać sytuację miast Podkarpacia, ale jeśli idzie o stolice innych województw, to rzeczywiście w ostatniej dekadzie powstało tam wiele świetnych realizacji architektury obiektów kultury. Rzeszów jest przypadkiem wyjątkowym w tym sensie, że są tu wielkie braki do nadrobienia. Jak rozumiem, na razie Rzeszów nie zdefiniował swoich priorytetów w zakresie inwestycji w kulturze. Brakuje np. muzealnej sali wystaw czasowych o nowoczesnym standardzie. Muzeum miasta Przemyśla zajmuje całą kamienicę rynkową. Muzeum Historii Rzeszowa – trzy niewielkie pokoiki, w których ekspozycja nie zmieniła się od 20 lat. To prawda. A to na pewno sprawy ważne, przede wszystkim z punktu widzenia budowania tożsamości miasta i dumy mieszkańców. Mówię o tym dlatego, że jestem przekonany, iż Rzeszów ma wielkie perspektywy rozwoju. Najnowszy raport GUS przewiduje, iż do 2050 roku jedyne miasta, które w istotny sposób zwiększą liczbę mieszkańców, to Warszawa i Rzeszów (przybędzie po 7 proc. ludności). Trzecie miejsce w raporcie zajmuje Wrocław, którego populacja wzrośnie zaledwie o 0.3 procent. Obecnie napływ uchodźców z Ukrainy może te liczby zmienić, ale być może jeszcze dodatkowo wzmocni pozycję Rzeszowa. Czy Rzeszów znalazł się wśród metropolii? Jeszcze nie. Uplasował się jednak wśród tych stolic województw, które owe metropolie doganiają. W tej „grupie pościgowej” są także Lublin i Białystok. Za to Rzeszów wyprzedził już Opole, Zieloną Górę, Olsztyn i Kielce. Co jest mocną stroną Rzeszowa? Demografia oraz nowoczesna i mocna baza ekonomiczna. Taka firma jak Asseco, czy wiele innych, zrobiły międzynarodową karierę. Produkty „made in Rzeszow” osiągają wysoki poziom technologiczny. Jeszcze w latach 60. XX wieku miasto nie miało zaplecza naukowego. Dziś uczelnie – państwowe i prywatne – są jego wizytówką. Studiuje u nas także młodzież z zagranicy. To dobra prognoza. Jak miasto może wspomóc uczelnie? Podam konkretny przykład: założenie ogrodu botanicznego. W Polsce takie uniwersyteckie ogrody mają tylko Warszawa

70

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


ARCHITEKTURA Janusz Sepioł, ur. 1955 w Gorlicach, ukończył architekturę na Politechnice Krakowskiej i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował kolejno jako: projektant-urbanista w Biurze Rozwoju Krakowa, Architekt Wojewódzki Województwa Małopolskiego i dyrektor Departamentu Planowania Przestrzennego w Urzędzie Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast. W latach 1999-202 wicemarszałek, a w latach 2002-2006 marszałek Małopolski. Dwukrotnie radny wojewódzki, a następnie senator VII i VIII kadencji. Autor szeregu opracowań urbanistycznych, w tym Planu Zagospodarowania Przestrzennego i Strategii Rozwoju Małopolski. Członek SARP i Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Laureat kilku konkursów urbanistycznych i nagród, m.in. Medalu Honorowego Stowarzyszenia Architektów Polskich SARP i Nagrody im. Jerzego Regulskiego za całokształt działalności. Od listopada 2021 r. Architekt Miejski Rzeszowa.

i Kraków (nie licząc dwuhektarowego ogrodu w Lublinie) oraz miasta, które dawniej znajdowały się w państwie niemieckim. Taka inwestycja to naturalne laboratorium dla uczelni, także atrakcyjna baza dla wolontariatu. Ogrody botaniczne zrzeszają się w sieci międzynarodowe. W tym sensie to kolejne „okno na świat” dla naszych środowisk. Co jeszcze można utworzyć w Rzeszowie? Nie ma co tworzyć ad hoc katalogu. Ważne, by były to instytucje, które osiągną wysoki poziom profesjonalny. Nie rekomendowałbym np. tworzenia teatru operowego. Nie widzę też powodu przenoszenia Muzeum Kolejnictwa z Warszawy, tylko dlatego, że mieliśmy w Rzeszowie wielkie lokomotywownie. Co w zamian? Proponuję myślenie w innej skali i wykorzystanie miejsca obok ratusza od strony ul. Słowackiego. Na miejscu dwóch zburzonych w czasie wojny kamieniczek chciałbym, by powstała Aula Miejska z salą na około 250 miejsc. Byłoby to miejsce imprez kulturalnych: spotkań, koncertów itp. Bardzo takiego miejsca brakuje; w naszym klimacie nie zastąpi go plac rynkowy. Chce pan zlikwidować tak potrzebny w centrum parking? Może trzeba na ten problem popatrzeć inaczej – w śródmieściu każdy skrawek wolnego miejsca będzie wykorzystywany jako miejsce dla samochodów. Może trzeba zmienić politykę transportową i politykę parkowania. Wiele miast takie działania już podjęło. Uważam za rażące zapełnienie pojazdami otoczenia synagog Nowomiejskiej i Staromiejskiej. Miejsca historyczne bardzo na tym tracą. Dziwi się pan? W Rzeszowie niczego nie da się zrobić profesjonalnie. Wystarczyłoby wybudować wielopoziomowy parking przy ul. Szopena, naprzeciw Szpitala Wojewódzkiego nr 1. Tak zrobił jeden z deweloperów na swoim osiedlu, bo nie miał wyjścia. Rzeszów wszedł już na ten poziom rozwoju, że musi dorobić się podstawowej infrastruktury dużego, metropolitalnego miasta. Na pewno strategiczne parkingi do niej należą. Ale także nowoczesna biblioteka, duża sala koncertowa, kryte lodowisko i tak dalej. Ważny jest architektoniczny poziom tych realizacji. Chciałbym, by skupiła się na tym Miejska Komisja Urbanistyczno-Architektoniczna, ale jeśli idzie o programowanie inwestycji w kulturze, to ważny jest głos samego środowiska ludzi kultury. Wiem, że ma być powołana w tym zakresie specjalna komisja. Taka komisja istnieje od niedawna przy prezydencie. W jej skład wchodzą specjaliści z różnych gałęzi kultury. Chodzi o dobre pomysły i promocję miasta. Np. w Białymstoku otwarto niedawno Muzeum Sybiru. Znakomity pomysł. A czym w skali kraju może się pochwalić Rzeszów? Nie mam gotowych recept. Rozumiem, że nad tym będzie pracować komisja. Ale na pewno ważna jest kolekcja z Atelier Janusza, Galeria Dąmbskich, kolekcja judaików, czy wreszcie zbiory, które zostały zgromadzone przez 60 lat działalności BWA. Ważne, jak te kolekcje są wykorzystywane i jak eksponowane, w jakich przestrzeniach i w jakich aranżacjach. Jak Pan – były marszałek Małopolski – jest związany z Rzeszowem? Urodziłem się w Gorlicach, czyli w dawnym województwie rzeszowskim. Do Rzeszowa jeździłem od najmłodszych lat. Moja ciotka – kierowniczka drogerii – przywoziła stamtąd towar. Często wyruszałem z nią, tłukąc się trzy godziny na pace „Żuka”, ale było warto… Dlaczego warto? W Rzeszowie był na przykład świetny sklep z żołnierzykami- w Gorlicach byli nie do dostania. Takie militarne figurki kolekcjonuję zresztą do dziś. Mam ich ponad dwieście sztuk - wszystkie z epoki napoleońskiej. Przywożę je z zagranicy i sam je maluję, studiując książki o umundurowaniu. Ale wracając do Rzeszowa, był dla mnie – jako chłopaka – atrakcją. A później? W szkole średniej jeździłem tu na finały olimpiad (matematycznej, krajoznawczej i wiedzy o sztuce). To był krok do dalszych wyjazdów. Rzeszów był miejscem, z którego można się było dostać do wielkiego świata: do Krakowa i do stolicy. To stąd przychodziła do nas, do Gorlic, kultura: sztuki wystawiane przez aktorów „Kacperka” i Teatru im. Wandy Siemaszkowej. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

71


Texom Stal Rzeszów ma marzenie:

wjazd do ekstraligi

Rozmowa z Krystianem Wosiem, prezesem firmy Texom, która w 2022 roku została sponsorem tytularnym rzeszowskiej drużyny żużlowej - Texom Stal Rzeszów. Fotografia Tadeusz Poźniak

Krystian Woś.

Co ma wspólnego budownictwo z żużlem? Samo budownictwo niewiele, ale nasza firma zaangażowała się w ten sport nie przez przypadek. Zdecydowaliśmy się na wsparcie Stali Rzeszów, ponieważ wiemy, jak długa jest tradycja żużla w stolicy Podkarpacia. To dyscyplina sportowa szczególnie ważna dla miasta, którego drużyna i zawodnicy osiągali bardzo dobre wyniki w najwyższej klasie rozgrywek. Z ich zwycięstw w ekstralidze Rzeszów był dumny. Z zanikiem tego sportu kibice nie chcieli się pogodzić i podjęto trud odbudowy drużyny. Krach w rzeszowskim żużlu nastąpił w 2017 roku, ale pojawili się pasjonaci, którzy dwa lata później powołali Rzeszowskie Towarzystwo Żużlowe, zbudowali drużynę i uzyskali licencję na starty w II lidze. Awans do I ligi nie udał się, ale marzeń nie pogrzebano. Pan jest jednym z pasjonatów? Do współpracy przy odbudowywaniu drużyny zachęcały nas jeszcze poprzednie władze Rzeszowa, szczególnie wiceprezydent Marek Ustrobiński. Zostaliśmy jednym z kilku sponsorów rzeszowskich „żurawi”. Ja i moi współpracownicy zaczęliśmy bywać na meczach i zobaczyliśmy z jednej strony potencjał odbudowywanej drużyny, a z drugiej ogromne zaangażowanie kibiców, emocje na trybunach i gorący doping. Ludzie naprawdę kochają ten sport i nie zmienił tego kryzys drużyny, ostatni brak sukcesów, ani hejt w mediach społecznościowych. To duch kibiców sprawił, że już w tamtym sezonie zadeklarowałem, że Texom zdecyduje się na sponsora tytularnego Stali Rzeszów w 2022 roku. I zostanie z rzeszowskim żużlem tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Duże wyzwanie, bo trzeba wyjść z II ligi. Tak. I tak się stanie. Zostały podjęte kroki konieczne do tego, by awansować do I ligi. Chodzi nie tylko o zbudowanie drużyny, ale i powołanie spółki akcyjnej, co stało się na początku tego roku. W miejsce Rzeszowskiego Towarzystwa Żużlowego powstała spółka H69 Speedway S.A.

72

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


Biznes i sport Od Hetmańskiej 69 – adresu Stali Rzeszów. Tu mieści się stadion i siedziba klubu. Tak. Nazwę zaproponował jeden z akcjonariuszy, a my decyzję podjęliśmy bez wahania i jednogłośnie. Spółka powstała, potencjał i morale zespołu są duże. W spółce pełnię funkcję przewodniczącego rady nadzorczej, dzięki czemu mam kontrolę nad jej działalnością. Namawiał mnie do tego m.in. prezydent Rzeszowa Konrad Fijołek. Rzeszów obiecał też zwiększone wsparcie finansowe dla klubu. Zgodnie z zapowiedziami prezydenta Fijołka, ma ono wynieść nawet milion złotych. Obietnica została dotrzymana? Potwierdzam. Do Rzeszowa powróci radość dla kibiców z wygrywania i wielkich emocji podczas spotkań żużlowych? Chcemy awansować do I ligi. Jesteśmy obecnie faworytami grupy w II lidze, ale mamy przeciwko sobie mocne zespoły z Opola i Poznania. Wierzę w zwycięstwo. Jeśli nie w tym, to w przyszłym sezonie. Awans drużyny jest zadaniem, jaki postawiliśmy przed zarządem spółki H69. Wśród 12 zawodników Texom Stal Rzeszów jest m.in. Paweł Miesiąc, który ostatnie lata spędził w PGE Ekstralidze, Dawid Lampart z pierwszoligowych torów i Hubert Łęgowik reprezentujący rzeszowską drużynę drugi rok z rzędu. Wśród seniorów są także: Czech Eduard Krcmar i Niemiec Kevin Woelbert, oraz powracający po kontuzji Andriej Karpow. Nowe twarze w składzie juniorskim to bracia Grahn – Gustav i Jonatan, medaliści Indywidualnych Mistrzostwa Szwecji Juniorów. Jak Pan ocenia taki skład drużyny? To jest drużyna, która powinna dać nam awans. Mam duże zaufanie do zarządu i menedżerów, którym udało się tych zawodników ściągnąć do Rzeszowa. Od miesiąca sponsorujemy również Wilki Krosno. Żużel bez wątpienia jest w sercu rzeszowian i to tutaj Texom jest sponsorem tytularnym, ale to duża satysfakcja wspierać dwie tak mocne drużyny, i to obie z Podkarpacia. Texom przygodę ze sponsoringiem zaczynał jednak od piłki nożnej. O tak! Jesteśmy sponsorem tytularnym III-ligowej drużyny Texom Sokół Sieniawa. To moje rodzinne miasto i ukochana dyscyplina sportu. Zależy mi na wsparciu lokalnego sportu. Dlatego zostaliśmy także sponsorem Wisłoki Dębica. Texom jest wprawdzie spółką zarejestrowaną w Krakowie, ale cały zarząd – ja i wspólnicy – pochodzi z Podkarpacia. I jesteście pasjonatami sportu. Bez wątpienia. Moją miłością jest piłka nożna. Kiedyś w nią grałem. Uwielbiam ten sport, śledzę rozgrywki i marzyłem o tym, by sponsorować drużynę z Ekstraklasy. I tak się stało. Texom wspiera dziś także Wisłę Kraków. Wróćmy jednak do żużla. Czy sposobem na odbudowanie tej dyscypliny w Rzeszowie jest również Klub 100? To bardzo ciekawa inicjatywa, skierowana do młodych osób, które chcą zaczynać swoją przygodę z żużlem. Texom był pierwszym członkiem Klubu 100. Z funduszy zgromadzonych w ramach tej inicjatywy zakupione zostały pierwsze motocykle do szkółki. Dzięki niej będziemy mieć więcej swoich wychowanków, którzy będą z czasem walczyć z nami w najwyższych ligach, przynosząc radość kibicom rzeszowskim. Mocno w to wierzę. Wspomniał Pan, że do zaangażowania się w rzeszowski speedway zachęcały Was władze Rzeszowa. Czy to pokłosie współpracy przy budowie basenu olimpijskiego dla rzeszowskich skoczków? Można powiedzieć, że właśnie od projektu basenu zaczęła się nasza współpraca z miastem, która zaowocowała wsparciem dla Stali Rzeszów. Basen był pierwszą inwestycją, której podjęliśmy się w stolicy Podkarpacia. To rzeczywiście kluczowy dziś projekt dla Rzeszowa. Budujemy także aulę sportową przy Zespole Szkół nr 1 przy ul. Towarnickiego, ale to basen był sprawdzianem zaufania. Weszliście na plac budowy w miejsce wykonawcy, z którym miasto wcześniej się pożegnało. To jednak w pełni jest nasz projekt, ponieważ podpisaliśmy umowę na wykonanie inwestycji w formule „projektuj i buduj”. Basen oddamy we wrześniu tego roku i będzie to z pewnością duże wydarzenie. Obiekty sportowe to Wasza specjalność? Texom wykonuje obiekty przemysłowe, użyteczności publicznej i zabytkowe. A w basenach rzeczywiście specjalizujemy się. Budujemy ich sporo, w całej Polsce. Nasza kadra inżynieryjna ma na ten temat dużą wiedzę. To nasza mocna strona, która ma nam zapewnić miejsce w czołówce polskich firm realizujących pływalnie. Wspomina Pan o ogólnopolskim zasięgu Waszych inwestycji. Przybywa też oddziałów spółki Texom. Zgadza się. Prężnie rozwijamy nasza firmę. Posiadamy oddziały w Lublinie, Rzeszowie, a w najbliższym czasie otwieramy oddział w Krakowie i Wrocławiu. Miło słyszeć, że firma stworzona przez absolwentów Politechniki Rzeszowskiej tak dynamicznie się rozwija. Co jest Waszym kluczem do sukcesu? Odwaga. Nie szukamy przeszkód, patrzymy na każdą inwestycję przez pryzmat naszych mocnych stron. Wierzymy w sukces i konsekwentnie realizujemy wyznaczone cele. To bardzo dobra prognoza dla rzeszowskiego żużla. Pasuje do Was hasło „Żurawi”: „Jedna drużyna, jedno marzenie”. Tak. Wiem, że ekstraliga wróci do Rzeszowa. 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

73


Portret

Osiem obrazków z życia doktora Wrześka W końcówce lat siedemdziesiątych studenci - medycy z Krakowa pojawili się w Rzeszowie. Jednym z nich był on. Chłopak z Mielca. Były piłkarz - junior Stali, klawiszowiec licealnej kapeli. Wszędzie było go pełno. Chciał, by o medykach mówiono, że coś robią, a nie tylko zakuwają. Problem pojawił się z jego rzadkim imieniem. Dla wielu był więc sympatycznym, uśmiechniętym Grześkiem, Grześkiem Romańczukiem, choć na chrzcie otrzymał słowiańskie imię Wrzesław.

Tekst Janusz Pawlak Fotografie Archiwum Rodziny Wrzesława Romańczuka

S

tudenci krakowskiej Akademii Medycznej przybywali do Rzeszowa w ramach bardzo udanego pomysłu ówczesnych władz wojewódzkich, czyli Instytutu Medycyny Klinicznej krakowskiej Akademii Medycznej. Ostatnie lata studiów (na IV, V i VI roku) przyszli medycy, wywodzący się głównie z Polski południowo-wschodniej, zaliczali w stolicy województwa rzeszowskiego. Dostawali też stypendia, co miało być magnesem przyciągającym do pracy w regionie. Mieszkali w jedenastopiętrowcach Wyższej Szkoły Pedagogicznej przy ul. Cichej, później w akademiku przy ul. Siemieńskiego. Siedziba Instytutu mieściła się w budynkach III LO przy ul. Chopina, przemianowanych na Collegium Medicum.

Obrazek pierwszy: rzeszowska medycyna

S

tudentem Instytutu był także Wrzesław Romańczuk. W „Laurze”, a może w „Filonie”, z Grześkiem – Wrześkiem spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1979 roku: ja – studencki dziennikarz i on – student medycyny. Rozmawialiśmy ze sobą jak starzy znajomi, przypalając bez przerwy papierosy. Moich albańskich DS-ów nie chciał. Wolał mocne „caro”. Gadało się znakomicie. Widać było, że umiał bardzo szybko nawiązywać kontakty z ludźmi. Zresztą ta cecha charakteru będzie mu towarzyszyła całe życie. Opowiedział, co medycy robią poza zakuwaniem wiedzy i pobytami na szpitalnych oddziałach. Mówił przekonywująco. A ja prywatnie cieszyłem się, że przyszli lekarze wybrali Rzeszów.

Obrazek drugi: mama, tata i siostra

Z

anim Romańczuk pojawił się na studiach w Rzeszowie, bardzo ważny był Mielec. Tutaj urodził się 12 czerwca 1957 roku. Był synem wieloletniego ordynatora Oddziału Dziecięcego Szpitala w Mielcu, Juliana Romańczuka, i nauczycielki, dyrektorki Szkoły Podstawowej nr 3 w Mielcu, Zofii Romańczuk. Romańczukowie byli w Mielcu osobami znanymi, lubianymi i szanowanymi (oprócz Wrzesława wychowywali

74

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

również jego młodszą siostrę, Urszulę). Do miasta znanego w świecie z lotniczej produkcji trafili w 1955 roku. Tak jak to bywało w tamtych czasach, z nakazu pracy. Ojciec Juliana Romańczuka, a dziadek Wrzesława, wywodził się z kresowego miasteczka na pograniczu polsko-białoruskim (Wołkowyska). Jego żona – z Lubelszczyzny. Za chlebem wyemigrowali do Francji, gdzie urodził się Julian Romańczuk. W 1939 roku rodzina przyjechała do Polski, a dokładnie do Urzędowa, w rodzinne strony matki Juliana, gdzie Romańczukowie nabyli kawałek ziemi. Po powrocie do Polski 11-letni Julian zapadł na dyfteryt. Z opresji wyprowadził go bezinteresownie lekarz, do którego trafili. Uradowana matka powiedziała, że jeśli syn kiedyś będzie lekarzem, musi leczyć dzieci, aby spłacić dług wdzięczności wobec lekarza, którego nazwiska nawet nie zapamiętali. Pragnienie matki spełniło się. Syn Julian po ukończeniu Akademii Medycznej w Lublinie został lekarzem. A po zaliczeniu staży, specjalizacji – lekarzem pediatrą. Musiał być bardzo dobrym lekarzem, bo w 1967 roku został ordynatorem Oddziału Pediatrii w mieleckim szpitalu. W rodzinnym domu w Mielcu, Wrzesław zaraził się potrzebą ciągłego uzupełniania wiedzy, czytania książek i… piłką nożną. Jak wspomina dr Józef Rusin, który uczył się w tym samym mieleckim liceum co młody Romańczuk, jego sportowe zacięcie było tak wielkie, że gdyby nie kariera lekarska, z pewnością zostałby piłkarzem. – Był w piłkarskiej kadrze województwa juniorów. Iskra talentu piłkarskiego pozostała mu we krwi i nogach na całe życie – mówi dr Rusin. Atmosfera domu rodzinnego, umiłowanie zdobywania wiedzy, szacunek dla drugiego człowieka i chęć niesienia mu pomocy zdecydowały, że Wrzesław po ukończeniu Szkoły Podstawowej nr 3 trafił do II Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Mielcu. Z czasów liceum zachowało się zdjęcie ze szkolnej uroczystości, w czasie której Wrzesław grał na „klawiszach” w szkolnym zespole rockowym. Wokalistką była jego dziewczyna. Po czterech latach nauki zdał maturę. 


Portret

Wrzesław Romańczuk, z żoną Heleną.

Wrzesław Romańczuk.

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

75


Portret Studia rozpoczął w 1976 roku na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Krakowie. Po wyrwaniu się spod skrzydeł rodziców, świeżo upieczony student chciał posmakować akademickiego życia. Od zawsze był duszą towarzystwa. Lubił się zabawić. Przypłacił to kłopotami z nauką. Na szczęście był to tylko epizod. Studia ukończył w 1982 roku. Dyplom lekarski obronił z wyróżnieniem. W tamtym czasie był już mężem Heleny, także absolwentki Wydziału Lekarskiego AM w Krakowie, i ojcem syna Bartosza, który przyszedł na świat w 1981 roku. Państwo Romańczukowie swoją rodzinną przystań urządzili w Rzeszowie, w wynajmowanym mieszkaniu przy ul. Bohaterów, na ówczesnym osiedlu Gwardzistów (obecnie Kmity).

Obrazek trzeci: młodszy asystent, asystent, starszy asystent

P

o odbyciu stażu podyplomowego w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Rzeszowie, lek. med. Wrzesław Romańczuk rozpoczął pracę w kierowanej przez profesora Ryszarda Korczowskiego Klinice Pediatrii Instytutu Medycyny Klinicznej krakowskiej Akademii Medycznej. Po rozwiązaniu Instytutu kontynuował pracę na Oddziale Dziecięcym Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie (kolejno na stanowiskach młodszego asystenta, asystenta i starszego asystenta). – Został przyjęty na naszym oddziale bardzo serdecznie. Był człowiekiem, którego trudno było nie polubić: otwarty, zawsze uśmiechnięty – opowiada dr Grażyna Hejda, koleżanka Wrzesława. – Od początku swojego pobytu na pediatrii wyróżniał się: inteligencją, bardzo dobrym wychowaniem wyniesionym z domu rodzinnego i ogromną pracowitością. – To był niesamowity facet. Pedant w prowadzeniu pewnych spraw – dodaje. – Wszystko, co przynosił dzień, miał opisane. Pięknym, równiutkim pismem, punkt po punkcie, w kółeczku, do tego strzałeczka, kiedy coś ma być wykonane, i w jaki sposób. Był w tym również niezwykle systematyczny. Co udało się załatwić – wykreślał. Wpisywał nowe tematy. I tak dalej. Pod skrzydłami prof. Ryszarda Korczowskiego, lek. med. Wrzesław Romańczuk zainteresował się gastroenterologią dziecięcą. Dziedziną wiedzy medycznej, która wtedy była w powijakach. Nie tylko w Rzeszowie. Słowo „zainteresował się” w przypadku doktora Romańczuka miało specyficzne znaczenie. Oznaczało dogłębne, wręcz do bólu rozpracowanie tematu. Dość powiedzieć, iż w latach 1983-1984 zaliczył indywidualne szkolenie z gastroenterologii i endoskopii w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, a w 1984 roku szkolenie indywidualne z zakresu endoskopii w Śląskiej AM w Katowicach. Na efekty owego zainteresowania nie trzeba było długo czekać. W 1984 roku rozpoczęła działalność pod kierownictwem W. Romańczuka Wojewódzka Poradnia Gastroenterologii Dziecięcej z Pracownią Endoskopii. – W swojej dziedzinie był niedoścignionym mistrzem. W poradni przebywał od rana do wieczora. Czasami na dyżurach w szpitalnym Oddziale byliśmy na niego lekko zdenerwowani – wspomina dr Grażyna Hejda. – Przepadał w pracowni, bo musiał jeszcze zrobić badanie, jeszcze coś pilnego napisać…Natomiast wiedziony siódmym zmysłem pojawiał

76

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

się w pokoju lekarskim, gdy zaczęłyśmy przygotowywać kanapki. Zajadał się nimi z lubością. – W czasie pracy na Oddziale Pediatrii doktor Romańczuk był lekarzem, który wyraźnie odstawał od nas swoją ponadprzeciętną inteligencją, zaangażowaniem, zmysłem organizatorskim. Ciągle „nakręcony”. Był wybitną osobą, lubianą przez wszystkich – wspomina Hejda. – Bezpośredni w kontaktach, potrafiący z każdym porozmawiać.

Obrazek czwarty: nie wstydzę się być żebrakiem

A

by kierowana przez doktora W. Romańczuka Wojewódzka Poradnia Gastroenterologii Dziecięcej z Pracownią Endoskopii mogła właściwie funkcjonować, potrzebowała aparatury diagnostycznej. Z tym były ogromne kłopoty. Dokładnie ze słabymi złotówkami, które trzeba było wymienić na wszystko mogące dolary. Doktor od dzieci dokonywał więc cudów, aby zdobyć pieniądze na zakup m.in. dziecięcych endoskopów umożliwiających skuteczne leczenie małych pacjentów ze schorzeniami gastrycznymi. Do tej pory, aby otrzymać fachową pomoc, musieli z rodzicami wyjeżdżać do klinik w Warszawie, Krakowie czy Katowicach. Jak drogie były to wówczas urządzenia, niech świadczy fakt, iż pieniądze na zakup jednego z pierwszych gastroskopów japońskiej firmy Olympus, które pojawiły się w regionie Polski południowo-wschodniej, wysupłał dyrektor mieleckiej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Przekonał go doktor Wrzesław, który leczył małoletniego członka rodziny dyrektora. Kwoty, za jakie je kupiono, przyprawiały o szybsze bicie serca, a przynajmniej o zawrót głowy. Szef Wojewódzkiej Poradni Gastroenterologii Dziecięcej z Pracownią Endoskopii w swoim życiu zawodowym i prywatnym musiał znaleźć czas, by – jak to wówczas mówiono – organizować pieniądze na zakupy sprzętu. To stało się jego pasją. Łatwość nawiązywania kontaktu z osobami różnej proweniencji czy wykształcenia przydawała się ogromnie w tych bataliach. Romańczuk nie wstydził się w tej sprawie pukać do rozmaitych drzwi. Nie było dla niego sprawy, nie było problemu, którego nie można by rozwiązać. Jeśli przy planowaniu charytatywnej imprezy, którą organizował, potrzebna była pomoc wojska, policji, hotelarzy, poligrafów, mediów, artystów, doktor wpisywał na karteczce odpowiednie nazwiska i dzwonił. Dzwonił do ludzi, których znał bardzo dobrze lub trochę mniej dobrze. Ale gdzieś się z nimi spotkał, miał z kimś wspólnych znajomych. – On zawsze pamiętał o ludziach, którzy go wspierali. Miał dla nich czas. Pomagał, gdy oni byli w „szpitalno-zdrowotnych” potrzebach – wspomina dr Marian Ołpiński, kolega Romańczuka z Oddziału Pediatrii. Do dziś w Rzeszowie pamiętane są rozmaite imprezy charytatywne, z których dochód przeznaczano np. na zakup wideoendoskopu dla pracowni endoskopii Oddziału Pediatrii Szpitala Wojewódzkiego nr 2. Organizował je sztab ludzi „nakręcanych” przez doktora Wrzesława. Odbywały się więc np. „kolacje endoskopowe”, pikniki, festyny rekreacyjne, aukcje obrazów. Imprez były dziesiątki. W programie jednej z nich, pod nazwą „Rzeszów – Dzieciom” (1993), znalazły się m.in. biegi


Portret uliczne, występy młodzieżowych zespołów artystycznych, wyścigi rowerów górskich, pokaz tresury psów policyjnych, parada motocykli zabytkowych, musztra orkiestry wojskowej, uliczny konkurs plastyczny i mecz legendarnej drużyny „Orły Górskiego” z Rzeszowiakiem. Setki ludzi pomagały organizować te przedsięwzięcia, a tysiące w nich uczestniczyły. Doktorowi Romańczukowi udało się do swojego przedsięwzięcia wciągnąć także zespół Maanam. Wspaniałe koncerty kapeli, dzięki którym zbierano pieniądze na zakup sprzętu dla Szpitala Wojewódzkiego nr 2 przy ul. Lwowskiej, nie były przypadkiem. Doktor Romańczuk bardzo dobrze znał się także z Robertem Wróblem, szefem ogromnie popularnego kiedyś w południowo-wschodniej Polsce rzeszowskiego klubu-dyskoteki Akademia. Gdy Robert został zarażony „chorobą” Wrzesława, tj. niesieniem pomocy dzieciakom, zaprosił na specjalne koncerty zespół Maanam. Kora ceniła sobie jego współpracę przy organizacji koncertów. Dzięki Wróblowi koncerty Maanamu organizowane na rzecz zbiórek prowadzonych przez Romańczuka były niepowtarzalnymi przedsięwzięciami. Przeboje śpiewane przez Korę, jak choćby „Bez ciebie umieram”, stały się na wiele lat znakiem rozpoznawczym imprez taneczno-biesiadnych organizowanych przez rzeszowskiego Owsiaka, bo i tak bywał nazywany doktor Romańczuk. – Nie wszyscy doceniali to jego społeczne zaangażowanie – mówi Helena Romańczuk. – Niektóre koleżanki po fachu złośliwie komentowały zbiórki pieniędzy prowadzone przez mojego męża podczas plenerowych imprez: „że się mu tak chce wygłupiać”! To było jedno z delikatniejszych określeń.

Obrazek piąty: pocztówki ze świata

J

ak przystało na doktora – pozytywistę pracę zawodową traktował zawsze na 100 proc. Chciał podglądać, jak leczą dzieci z chorobami układu pokarmowego w innych krajach, w nowoczesnych klinikach świata oraz zobaczyć, jakim sprzętem diagnostycznym dysponują szpitale. I tak w 1987 roku uczył się i podpatrywał, jak leczą małych pacjentów (szkolenie indywidualne w gastreoenterologii dziecięcej i endoskopii) w The Institute of Child Health, University of London; w 1994 roku odbył staż indywidualny z endoskopii w The Karolinska Hospital w Sztokholmie i w tym samym roku stażował indywidualnie z pediatrii i gastroenterologii w Departament of Pediatrics, The University of Iowa Hospitals and Clinics. Miał też za sobą szkolenia indywidualne z gastroenterologii i endoskopii, które zaliczał w najbardziej renomowanych klinikach w kraju (Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, Śląska Akademia Medyczna w Katowicach). Brał także wielokrotnie udział w kongresach i zjazdach naukowych w Polsce i poza jej granicami (m.in. w Rzymie, Amsterdamie, Atenach, Madrycie, Barcelonie, Kairze, Sydney, Auckland, Los Angeles, Tampere). Udział w szkoleniach i sympozjach organizowanych w różnych krajach i na różnych kontynentach umożliwiał mu również podglądanie, z jakich toalet korzystali np. dawni mieszkańcy Ameryki Południowej czy Egiptu. Ku zaskoczeniu znajomych, przywoził więc z wyjazdów np. fotki toalet spotykanych w miastach Inków, w starożytnym Egipcie. Dla

jego bagażu wiedzy o przyczynach zaparć i biegunek był to bardzo ważny detal. – Już wtedy ludzie wiedzieli, że dla zdrowia jelit toaleta musi mieć odpowiednią konstrukcję. Nogi nie mogą na niej wisieć, muszą być podparte – opowiadał z przejęciem o fotkach przywiezionych z wojaży. W 1994 roku, po przeprowadzeniu postępowania konkursowego, został zakwalifikowany przez Światową Unię Gastroenterologii do programu naukowego „The Young Clinician – Scientist Program”, w którym wzięło udział ok. 300 młodych naukowców z całego świata (Los Angeles, 2-7 października 1994 r., X Światowy Kongres Gastroenterologii). Był jedynym pediatrą z Polski, który otrzymał nominację do wspomnianego programu. W 1989 roku obronił na Wydziale Lekarskim AM w Krakowie rozprawę doktorską: „Próby różnicowania i postępowanie lecznicze w zmianach chorobowych jelita grubego dzieci”. Wracając z tych wypraw po świecie, dalekim i bliskim, był zawsze bogatszy o nowinki w zakresie leczenia dzieci i jednocześnie chory z zazdrości, że w innych ośrodkach medycznych, w szpitalach, potrafią więcej i lepiej pomóc choremu, bo lekarze dysponują nowoczesnym sprzętem diagnostycznym. A o takim w Rzeszowie można było tylko pomarzyć. Nie chciał tylko marzyć! Skrzykiwał ludzi dobrej woli i na taki sprzęt prowadził zbiórki.

Obrazek szósty: kiedy znajdował na to czas – Nasze życie toczyło się w ciągłym biegu. Godziliśmy pracę zawodową z wychowywaniem dwójki dzieci (po urodzonym w 1981 roku Bartoszu, na świat w 1988 roku przyszła Kasia – przyp. aut). Wrzesław był człowiekiem, który udzielał się zawsze na wielu polach: najpierw na uczelni w organizacji studenckiej SZSP i w sporcie. Później w organizacjach lekarskich, branżowych stowarzyszeniach, działaniach charytatywnych na rzecz dzieci. Wszędzie było go pełno. Wszyscy dziwili się jak on to robi, jak znajduje czas na tak liczne zainteresowania – wspomina Helena Romańczuk. – A on zawsze powtarzał, że pół życia przesypiamy. Sam zwykle spał tylko 4 godziny. Od 2 do 6. Mówił, że tyle snu mu w zupełności wystarcza. – Nawet golił się przed pójściem na spoczynek. Dzięki temu poranna toaleta nie była tak długa. Nigdy w swoim życiu nie spotkałem człowieka tak doskonale zorganizowanego, tak wiedzącego, co chce osiągnąć. I osiągającego kolejne wyznaczone sobie cele. Nawet kosztem zdrowia. Zawsze zastanawiałem się, kiedy znajduje czas na to wszystko, co robił; kiedy spał?! Potrafił odpowiadać na maile o 4 rano – my odczytywaliśmy je dopiero kilka godzin później – wspomina dr Marian Olpiński. W codziennej gonitwie lekarska rodzina potrafiła też znaleźć czas na życie towarzyskie. – Gdy zapraszaliśmy do siebie przyjaciół, zarywałam noce, aby przygotować poczęstunek. Wrzesław cenił dobrą kuchnię. Do pracy brał kanapki, które mu przygotowywałam. Nie tylko kanapki były słabością doktora. Największą z nich był nałóg palenia papierosów. Wiedział, że każda wypalana paczka Marlboro na pewno nie pomaga jego zdrowiu. Tym bardziej, że w młodym wieku przeszedł zawał serca. Bez papierosów nie umiał się jednak obejść. Także w pracy. Gdy 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

77


Portret wchodziło się do jego gabinetu na Oddziale Pediatrii „szpitala na górce”, często było w nim bardzo zimno, bo doktor właśnie wietrzył pomieszczenie, co dla wtajemniczonych było informacją, że właśnie zgasił papierosa.

Obrazek siódmy: zauważony, doceniony i …pożegnany

P

oczynania niezmordowanego „doktora od dzieci” na wielu polach aktywności zawodowej i nie tylko, nie mogły ujść uwadze gremiów przyznających m.in. nagrody miasta Rzeszowa. Za dokonania w dziedzinie nauki i techniki w 1994 roku nagrodę II stopnia przyznano dr. Wrzesławowi Romańczukowi za „wybitne osiągnięcia w dziedzinie gastroenterologii dziecięcej”. W 1996 roku doktor społecznik aż trzy razy miał przyjemność odbierać nagrody i wyróżnienia: Gazeta Wyborcza uhonorowała go nagrodą „Gwóźdź sezonu 95” w kategorii Osobowość Roku, od Wojewody Rzeszowskiego odebrał Odznakę Honorową „Za zasługi dla województwa rzeszowskiego”, zaś Towarzystwo Przyjaciół Dzieci przyznało mu Odznakę „Przyjaciel Dziecka”. 29 grudnia 1994 roku powierzono mu pełnienie obowiązków dyrektora Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie. Rok później wygrał konkurs na to stanowisko na okres 5 lat (1995 – 2000). Nowe wyzwanie, jakim było dyrektorowanie Szpitalem Wojewódzkim nr 2, całkowicie go pochłonęło. Przyszło mu zarządzać placówką służby zdrowia w bardzo trudnym czasie: w okresie zmian systemowych jej finansowania. Dyrektor Romańczuk zapisał się w historii szpitala m.in. utworzeniem pododdziałów dziennej opieki nad pacjentami – nowością na rynku usług medycznych. Takie pododdziały uruchomiono np. na oddziale chorób dzieci i chirurgii dziecięcej. Chciał kierować szpitalem, największym w województwie, najlepiej jak umiał i chciał się w tym doskonalić. Od roku 1995 był członkiem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Menadżerów Opieki Zdrowotnej. Był jednym z organizatorów powstania Oddziału Rzeszowskiego STOMOZ i jego przewodniczącym. W czerwcu 2000 roku doktor Romańczuk przestał być dyrektorem SW nr 2. Ówczesne władze wojewódzkie nie widziały go dalej na stanowisku dyrektora. Rozstanie z funkcją szefa największego szpitala w regionie przeżył ogromnie…

Po dwóch latach tytanicznej pracy, zespół pracowników UR kierowany przez Romańczuka, miał sukces. Komisje akredytacyjne (każda oddzielnie: nauki i szkolnictwa wyższego oraz ministerstwa zdrowia), po sprawdzeniu wymagań i warunków do kształcenia studentów, wydały pozytywną opinię. Kształcenie na kierunkach Pielęgniarstwo i Położnictwo (znalazły się w strukturach Wydziału Pedagogicznego) mogło ruszyć. Zasadniczą część kadry nowego Instytutu stanowili znakomici polscy lekarze (m.in. profesorowie: Idalia Cybulska, Paweł Januszewicz, Józef Ryżko, Jerzy Socha, Piotr Socha, Elżbieta Piątek, Danuta Dzierżanowska, Piotr Kaliciński, Andrzej Kawecki), ściągnięci z Warszawy do Rzeszowa przez Romańczuka. Zadziałały jego prywatne kontakty. 4 października 2004 roku dyrektor Instytutu Pielęgniarstwa i Położnictwa dr hab. n. med. prof. UR Wrzesław Romańczuk zorganizował pierwsze spotkanie kadry naukowo-dydaktycznej Instytutu ze studentami pierwszego roku. Tym samym rzeszowska uczelnia rozpoczęła kształcenie na kierunkach medycznych. Od roku 2014 Rzeszów ma już Wydział Lekarski. Warto jednak pamiętać, że utworzenie 10 lat wcześniej IPiP znacznie przybliżyło ten moment. – Był tą przysłowiową iskrą, od której wszystko się zaczęło. Inni też podobno chcieli… Ale to właśnie jemu (prof. W. Romańczukowi – przyp. aut.) udało się powołać Instytut do życia – powiedział prof. dr hab. n. med. Paweł Januszewicz.

Zamiast podsumowania

D

oskonalenie zawodowe, kolejne stopnie specjalizacji, doktorat, habilitacja, dyrektorowanie szpitalem, tworzenie Instytutu Pielęgniarstwa i Położnictwa w Uniwersytecie Rzeszowskim, praca społeczna, to wszystko było w życiu doktora Romańczuka bardzo ważne. Ale najważniejsi byli mali pacjenci. W każdym momencie swojej kariery zawodowej znajdował czas na ratowanie chorych dzieciaków. – Doktor miał dar rozmowy z dziećmi. Nie rozczulał się nadmiernie. Rodziców potrafił przywołać do porządku, gdy chcieli nim kierować – wspomina jedna z dawnych pacjentek doktora Romańczuka. – Dzieci wierzyły mu, przeczuwały, że badania pomogą w leczeniu, że muszą zgodzić się na włożenie do gardła „rurki”, przez którą doktor wszystko zobaczy. Podziwiałam jego cierpliwość. Gdy go zabrakło, zatroskane dzieciaki pytały rodziców: do kogo my teraz pójdziemy?

Obrazek ósmy: w murach Uniwersytetu Rzeszowskiego

D

ługo nie czekał na nowe wyzwania. We wrześniu 2000 roku Wrzesław Romańczuk otrzymał angaż na stanowisko pełnomocnika dyrektora naczelnego Instytutu – Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie ds. restrukturyzacji. Dwa lata później, w październiku 2002 roku, po wcześniejszym uzyskaniu habilitacji, dr hab. n. med. Wrzesław Romańczuk został profesorem nadzwyczajnym w Instytucie Wychowania Fizycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego. W tym samym czasie UR rozpoczął starania o uruchomienie trzyletnich studiów licencjackich na kierunku pielęgniarstwo oraz położnictwo. Ówczesny rektor UR, prof. dr hab. Włodzimierz Bonusiak, powołał prof. Romańczuka na pełnomocnika ds. tworzenia tych kierunków. Wiedział, co robi.

78

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

PS.

W

rzesław Romańczuk zmarł w noc sylwestrową 31 grudnia 2004 roku. Na wniosek wojewody, Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski odznaczył pośmiertnie dr hab. n. med. prof. UR Wrzesława Romańczuka Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. 22 lutego 2022 roku radni Miasta Rzeszowa jednogłośnie zdecydowali, że nazwę ulicy WRZESŁAWA ROMAŃCZUKA otrzyma odcinek ulicy biegnącej od ul. Jana Niemierskiego w kierunku północnym, a następnie zachodnim, do alei Armii Krajowej (Osiedle Mieszka I, okolice Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2). 





BĄDŹMY szczerzy

Wojenny kalejdoskop

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI W poprzednim felietonie – pisząc o napiętej sytuacji na granicy Rosji i Białorusi z Ukrainą – zapytałem, "co będzie dalej? (...) Być może blamaż afgański amerykańskiego przywódcy zachęcił Putina do koncentracji wojska na granicy z Ukrainą i do podgrzania napięcia na granicy Unii Europejskiej z Białorusią. Ciekawe, jaką cenę zaśpiewa Władimir Putin za ewentualne wycofanie wojsk znad granicy z Ukrainą? Po amerykańskiej kompromitacji w Kabulu można przypuszczać, że będzie to cena wysoka. Dla Bidena ugięcie się przed Putinem oznaczałoby kolejne upokorzenie. Cóż, zobaczymy za kilka tygodni..." 24 lutego Putin najechał Ukrainę. Wcześniej, tak w skrócie, stwierdził, że nie ma czegoś takiego jak naród ukraiński, a państwo ukraińskie to obszar opanowany przez nazistów, któremu nie pozostaje nic innego, jak kapitulacja przed Moskwą, po czym wojska rosyjskie wkroczyły na Ukrainę, by wyzwolić ją od nazistów. To miał być blitzkrieg. W kilka dni miał paść Kijów, a miejsce obecnych władz z Wołodymirem Zełeńskim na czele miał zająć zreanimowany Janukowycz i jego ekipa. Nic z tego nie wyszło - Rosja militarnie się skompromitowała: jej wojska nie zdobyły żadnego z największych miast Ukra-

iny, armia ukraińska okazała się dużo silniejsza niż sądzono na Kremlu, do tego świetnie wyszkolona i dzielnie wspierana przez społeczeństwo. W odpowiedzi Putin mści się na mieszkańcach nie oszczędzając kobiet, dzieci i ludzi starszych. Obraca w gruzy osiedla mieszkaniowe, szkoły, przedszkola, szpitale, uniwersytety, teatry, kina, sklepy, piekarnie, ostrzeliwuje konwoje uchodźcze i humanitarne – stał się niekwestionowanym królem zbrodniarzy wojennych i ludobójców. Wojna w parę tygodni zmieniła Europę; Niemcy tracą pozycję lidera Unii Europejskiej, co potwierdziła wizyta prezydenta USA. Po szczycie NATO w Brukseli Joe Biden udał się do Polski, spotkał się z żołnierzami amerykańskimi w Rzeszowie – kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą, w Warszawie rozmawiał z prezydentem Andrzejem Dudą i trzema najważniejszymi ministrami ukraińskiego rządu. Zapowiedział nieustające wsparcie Ukrainy w zakresie uzbrojenia, finansowym i humanitarnym. Podziękował Polsce za wspieranie Ukrainy, a Polakom za wspaniałomyślność wobec ukraińskich uchodźców. Zapewnił, że NATO będzie broniło każdego centymetra ziemi sojuszniczej. Fatalnie brzmią dzisiaj niedawne oświadczenia niektórych polskich polityków. Donald Tusk w styczniu 2021 r.: "rządy CDU w Niemczech były błogosławieństwem dla Europy, w tym dla Polski i innych krajów naszego regionu". Ostatnio nawet powiedział, że gdy był premierem, "udało się uzyskać postępującą niezależność od gazu rosyjskiego". Dziwne, ja pamiętam, że gdyby nie interwencja Komisji Europejskiej, bylibyśmy skazani na rosyjski gaz do roku 2037. Tusk dodał też, że jego rząd zbudował gazoport w Świnoujściu. Też pamiętam, jak ten rząd opóźniał jego budowę, a gdyby tej inwestycji nie zaczął poprzedni rząd w 2006 r., to pewnie by do niej wrócono dopiero po roku 2015. Dla porządku przypomnę, że umowę na budowę Baltic Pipe podpisał z Norwegią pod koniec swej kadencji rząd Jerzego Buzka. Wybory jednak wygrał SLD i jedną z pierwszych decyzji premiera Leszka Millera było jej anulowanie. Rząd Tuska w ogóle nie próbował do sprawy wrócić. Wrócono w 2016 r., dzięki czemu rosyjski gaz pożegnamy na dobre już za kilka miesięcy. Przypomnę jeszcze jaskrawy przykład beztroski byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, który na ostrzeżenia ówczesnej opozycji co do rzeczywistych intencji Kremla odpowiedział: "Dzisiaj w Europie nikt na nikogo nie czyha..." Powiedział to kilka miesięcy przed rosyjską aneksją Krymu w 2014 r. To przykre, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby uderzyć się we własne piersi i przyznać do pomyłki. Wszak mylić się jest rzeczą ludzką. Nie, wolą wykręcać kota ogonem, przypisywać sobie nie swoje zasługi i po prostu kłamać. Panowie, przecież to było bardzo niedawno i ludzie pamiętają. Nie muszą się powoływać na mądre książki. Wystarczy, że przywołają własną pamięć. Niestety, Wielkanoc w tym roku przeżywamy w cieniu wojny. Módlmy się, by jak najszybciej się skończyła. I pamiętajmy, że Ukraińcy już nam wywalczyli kilka lat spokojnych przygotowań do obrony naszego kraju. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

82

VIP B&S marzec-kwiecień 2022



POLSKA po angielsku

POMOC jest kobietą…

MAGDA LOUIS Trudno jest pisać o czymś innym niż wojna na Ukrainie. Wszystkie bieżące i ważkie tematy, którymi ekscytowaliśmy się w domach i mediach społecznościowych, nagle stopniały, spalone ogniem tragedii ludzkich rozgrywających się w kraju naszych sąsiadów. Z dnia na dzień zmieniła się perspektywa, małe lęki zastąpił ten najpotężniejszy, o własne życie. Inne wojny nieustannie dewastujące miasta i kraje, obserwowane z daleka, przeżywane podczas czytania książek historycznych, te z Internetu, z wiadomości, te cudze, budziły w nas lęk, ale nie trwogę. Nikt wtedy nie pakował auta, nie trwał 24 godziny na dobę w gotowości, nie wyrabiał paszportu, nie czuwał nocą przy telefonie w oczekiwaniu na najgorsze wiadomości. Wojna przeszła przez drzwi naszych domów, usiadła na podłodze i płacze.

W pierwszym tygodniu wojny pojechałam z koleżankami z uczelni na granicę, potem na dworzec w Przemyślu, żeby zobaczyć, jak i gdzie można pomóc. To był początek obywatelskiej pomocy, zorganizowanej w trybie natychmiastowym, tym, co się miało do dyspozycji, z własnej kieszeni i we własnym czasie. Amatorsko, ale niezwykle sprawnie i dzielnie operacją „pierwszej pomocy” na dworcu w Przemyślu zawiadowały w ogromnej liczbie kobiety. Żółte kamizelki, bez rękawiczek, zmęczone twarze, silne ramiona i anielska cierpliwość. Karmiły, doradzały, ścieliły, wypisywały dokumenty, kierowały, tłumaczyły. Czuło się tam mocną kobiecą rękę, spokojnie wydającą posiłki i pieluchy, leki i wodę. Kilka dni później, podczas akcji zbierania darów dla uchodźców i braci Ukraińców, znów objawiły się Siłaczki. Do pakowania, do sortowania, do przenoszenia, do wożenia, na kolanach, ponad godziny, z uśmiechem na twarzy. Moje koleżanki, moja siostra, moje kuzynki, przyjaciółki, sąsiadki, zrobiły miejsce w swoich szafach, w swoich domach, a przede wszystkim w swoich sercach, i zaczęły przyjmować inne koleżanki, siostry, matki, przyjaciółki, które przeprawiły się przez granicę, bez męża, bez opieki, bez starszego brata, uciekając przed inwazją Putina. Ile może zabrać ze sobą uciekająca przed bombardowaniem kobieta? Cały świat może zabrać, jeśli musi. Trwający tysiące lat porządek – mężczyzna idzie na wojnę, kobieta zostaje w domu i trwa na posterunku, by chronić siebie i dzieci – wyposażył nas, kobiety, w narzędzia przetrwania w najtrudniejszych warunkach. Ten gen dzielności, nieprawdopodobnej wręcz siły, determinacji, wrażliwości, przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie. Takie były nasze matki, nasze babcie, takie jesteśmy my. Urodzone w pokoju, ale genetycznie przygotowane na wojnę. Operacje wojenne, negocjacje wojenne, wojenne gry prowadzą mężczyźni. Sami te wojny wywołują, potem sami je kończą. Każda wojna kiedyś się kończy, gdy już zginą setki tysięcy, miliony, kiedy gruzy miast wedrą się na prowizoryczne cmentarze i kończy się amunicja, ogłaszają „zwycięstwo”. Tak naprawdę, przykładów z historii mamy aż nadto, wszyscy po każdej wojnie są jednakowo przegrani, kiedy ostatecznie zasiadają do pokojowych rozmów. Podpisują nowe traktaty, dzielą landy, jakby to ich własność była, targują się o strefy wpływów, o granicę swojego „honoru”, której bronić przecież muszą, bo honor to męska rzecz, każdy to wie i rozumie. Następnie schodzą z wizji i wracają do domu, którego zawsze, od tysiącleci, strzegła w godzinę wojny, kobieta. 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako pełnomocnik prezydenta ds. współpracy międzynarodowej WSIiZ.

84

VIP B&S marzec-kwiecień 2022 Więcej

felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



Biznes z klasą

Na Wschodzie bez zmian?! W oficjalnym poradniku dla oficera znalazło się stwierdzenie, że „rosyjska armia jest ostatnim bastionem przeciwko nowemu szatańskiemu porządkowi światowemu”. A zatem Rosja musiała wkroczyć na Ukrainę – żeby spełnić dziejową misję. To jest krucjata. Święta wojna dobrego świata ze złym… toimy na krawędzi. Wszyscy. Ta wojna zaważy na losach nie jednego narodu czy państwa, a już na pewno nie jednego pokolenia. Strasznie żal mi was, dzieci świata. Ja już jestem stara. Jestem z pierwszego powojennego pokolenia, które dorastało w panicznym strachu przed wojną ostateczną – atomową, co miała wybuchnąć już, zaraz. A ja tak bardzo nie chciałam jeszcze wtedy umierać, bo byłam za mała na umieranie. Najkoszmarniejszy dźwięk z dzieciństwa: sygnał radia Wolna Europa. Odbierał mi moje kruche poczucie bezpieczeństwa. Chociaż radio, z którego dziadek z tatą słuchali po kryjomu Wolnej Europy, dawno gdzieś przepadło, tamten znienawidzony dźwięk siedzi w mojej głowie. Sens prawdy – jako wartości fundamentalnej dla wolnego świata – powraca co jakiś czas. W niepokojąco różnych kontekstach i okolicznościach. Czemu zwykli ludzie muszą płacić za (o)błędy dyktatorów i dyktatorków? Bośmy ich sami sobie wyhodowali? Jesteśmy za mało uważni? Bierni? Bo jesteśmy zbyt pewni, że nas to nie dotyczy? Milica. Serbska lekarka. Starsza kobieta. Spotkałam ją w Banja Luce, tuż po tym, jak przez miasto przewaliła się ostatnia (?) fala uchodźców gnana wojną w Bośni. Lekarka zaprowadziła mnie na miejscowy cmentarz. Stanęłyśmy nad niedużym grobem z ośmioma białymi krzyżami. – Tu leżą moje zamordowane dzieci z oddziału noworodków – powiedziała. – Udusiły się, bo nie można było dowieźć tlenu do szpitala. Ani lekarstw. Były nieustające bombardowania. Z cmentarza poszłyśmy do cerkwi. Był późny październikowy wieczór, pop odprawiał nabożeństwo za ofiary wojny. W cerkwi same kobiety w czerni. Strasznie płakałyśmy. Wszystkie. Tego dnia po raz drugi żałowałam, że nie jestem robotem. Obóz dla uchodźców urządzono w sali gimnastycznej jakiejś szkoły: posłanie przy posłaniu. Starzy ludzie, dzieci. Po co była tamta wojna? Czemu brat zabijał brata, sąsiada, z którym żył w zgodzie od pokoleń? Po co był bombardowany bezbronny Belgrad? Dzisiaj to są niewygodne pytania. Bo – jak zawsze na tym świecie – chodzi o dominację. O „nowy porządek”, wtedy akurat na Bałkanach. Tylko że wtedy bombardyrowszczykiem było NATO. Jako strażnik pokoju. Oczywiście skala tamtej wojny i tej na Ukrainie jest nieporównywalna. Ale śmierć to śmierć. A każda wojna potrafi obudzić takie demony, nad którymi nie da się zapanować. I nagle zaczyna być śmiertelnie ważne, do którego Boga się modlisz o życie, tego w cerkwi, czy tego w meczecie? Jakiej narodowości jesteś? Kiedy to piszę, jest 38. dzień wojny. Broni się oblężony Mariupol – jeszcze miesiąc temu czterystutysięczne miasto portowe nad Morzem Azowskim. Dzisiaj to jest ukraiński

S

Anna Koniecka Publicystka VIP Biznes&Styl

Nie chcemy wojny, ale wrogowie nas nienawidzą i chcą zaatakować jako pierwsi. My walczymy o szlachetne cele, a nie o własne interesy. Wróg celowo popełnia okrucieństwa, my – tylko przez przypadek. Nasza misja jest święta. To są zasady propagandy wojennej. Putinowska propaganda oparła na nich swoją wersję „wojny sprawiedliwej” przeciwko Ukrainie.

Denazyfikacja Ukrainy, forsowana oficjalnie jako jeden z głównych powodów do napaści na ten kraj, mogła się jednak okazać niewystarczająco mocnym motywatorem dla rosyjskiej armii. Sądząc po tym, jak toczy się ta wojna, potrzeba było „czegoś mocniejszego”, żeby legitymizować mordowanie cywilnej ludności, gwałty, bombardowania szpitali, schronów z dziećmi – lista zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan ciągle jeszcze nie jest zamknięta.

86

VIP B&S marzec-kwiecień 2022


Biznes z klasą Leningrad. Mariupol to miasto-cmentarz: dziesiątki grobów na każdym podwórku między blokami, na każdym placu. zy i kiedy prawda o tym, co się faktycznie dzieje na tej wojnie i jakie będą jej skutki, dotrze do ludzi? Do części społeczeństwa rosyjskiego chyba nieprędko. Jeśli w ogóle. Z różnych powodów. Przede wszystkim trzeba chcieć wiedzieć. Trzeba poszukać niezależnych źródeł informacji. Młodzi wiedzą, jak szukać. Starzy nie. Wolnych mediów już dawno w Rosji nie ma. Jest tępa nachalna propaganda a’la TVP. Jest nieufność. Jest strach przed inwigilacją. Podsycany czasami pod całkiem akceptowalnymi społecznie hasłami. Na przykład takim: „Urzędnicy-łapownicy będą tropieni jak terroryści w Izraelu”. O co chodzi? Gazeta Komsomolska Prawda napisała o „profilaktycznym” badaniu pod kątem podatności na łapownictwo. Badanie przy pomocy wariografu najnowszej generacji. Na początek miało być przebadanych 1600 moskiewskich urzędników. Czy profilaktyka pomogła? Konkluzja ówczesnego naczelnika stołecznej policji była taka: apetyty na łapówki nie zmalały. Trzymam tę gazetę, pozostawioną przez kogoś w moskiewskim metrze. To było niespełna sześć lat temu, a wydaje się, że oddaliliśmy się o lata świetlne. Nastał nowy ruski mir: ludzie boją się mówić, że pomagają uchodźcom. Są tacy, co pomagają. „Pomagam, tylko mnie nie wydaj”. Zdjęcie sprzed paru dni: dworzec w Rostowie nad Donem. Też jest teraz dla uchodźców domem na chwilę, jak nasze dworce. Tyle że tam potok bieżynców nieporównywalnie mniejszy. Moi ruscy przyjaciele (niektórzy) pomagają uchodźcom. Niektórzy zamilkli. Niektórzy piszą tak, żebym skumała o co chodzi. Kumam. Z listu od rosyjskiej rodziny z obwodu rostowskiego: „Aniu, u nas wszystko w porządku, w sklepach wszystko jest, benzyna na 10% taniej, a emerytura wyrosła na 13%. Oprócz tego dzieci do 18 lat 1-go kwietnia otrzymają po 8-12 tys. rubli. (zależy od dochodów rodziny). Tak że my bardzo zadowoleni z sankcji”. Czytaj: Władza kupiła milczenie. Na jak długo? Z sondaży wynika, że większość Rosjan popiera a nawet chce rozszerzenia wojny na sąsiednie „wraże” kraje, w tym Polskę. Jak jest naprawdę? Na to pytanie jest wiele odpowiedzi, ale mało pewności. Skupmy się na tym: aparatczycy popierają; rektorzy wyższych uczelni (długa lista) – poparli jako jedni z pierwszych. Muszą, jeśli chcą zachować stosunkowo dobrze płatne posady. Nowosybirsk. Nieoficjalna stolica Syberii. Trzecie największe miasto po Moskwie i Petersburgu: „W miastach, miasteczkach, szkołach i innych instytucjach państwowych, w sekcjach sportowych odbywają się wiece poparcia. Wydaje się, że nadal bardzo wielu nauczycieli uczestniczy w tym całym sercem”. „Widzę, że ludzie w moim wieku są po prostu rozdarci. Prawdopodobnie każdy ma krewnych na Ukrainie. Tu wszystko się miesza, do Nowosybirska przyjechali ludzie z całego Związku. Zawsze mówiono nam, że Ukraina jest krajem braterskim. I tu zaczynamy <operacja specjalna>. Widzę, że u ludzi wywołuje to po prostu egzystencjalny horror. Fakt,

C

że zabroniono im nawet mówić o tym horrorze, jest ogromnym błędem władz federalnych”. kademgorodok – koło Nowosybirska. Dziesiątki instytutów naukowych, miejscowa „Dolina Krzemowa”. Tutaj protest jest bardziej odczuwalny niż w centrum Nowosybirska. Na co drugiej latarni można zobaczyć naklejki pacyfistyczne. Hasła przeciwko „operacji specjalnej” na ścianach boksów i ławek bookcrossingowych. Gdzieniegdzie do gałęzi przywiązane są zielone wstążki. Ludzie wyszli na ulice z plakatami i próbowali stanąć w pojedynczych pikietach. Mówią, że policja w tamtych czasach była tu jak nigdy przedtem. [Informacje i wypowiedzi z portalu Nowaja Gazeta. 28 marca gazeta zawiesiła działalność po kolejnym ostrzeżeniu przez cenzurę wojskową.] Rektor wydziału dziennikarskiego z Moskwy, mocno starszy pan, podczas programu publicystycznego, który oglądałam w rosyjskiej telewizji zaraz na początku wojny, powiedział, że tych młodych ludzi, którzy nie popierają operacji specjalnej, nie ma co brać pod uwagę. Oni się w ogóle nie liczą. Ważne, że emeryci popierają. Przedstawiciel emerytów stojący obok rektora odczytał manifest poparcia z kartki. Z tamtego programu zapamiętałam wypowiedź eksperta wojskowego – że „Kijów można wziąć za 1 godzinę i… sto tysięcy ofiar”. Pytanie: jak naród, który wydał na świat tylu geniuszy, Czajkowskiego, Czechowa, może popierać zbrodnię? Na braciach! Potrzeba dużo czasu, żeby obudzić naród. No, chyba że stanie się coś nieprzewidzianego, co nagle uruchomi lawinę. Co do publikowanych w Rosji sondaży „o poparciu”: Tak z ręką na sercu, zwierzysz się teraz obcemu, który dzwoni do ciebie do domu, na prywatny numer telefonu i pyta, co naprawdę myślisz o wojnie na Ukrainie? Słowa wojna nie wolno używać. Nie wolno rozpowszechniać informacji o wojnie na Ukrainie. Nie wolno protestować przeciwko tej wojnie. Stać w milczeniu z pustą kartką też nie wolno. Jest na to wszystko paragraf. I kara – do 15 lat więzienia. W nowym ruskim mirze rodzi się spontanicznie nowy język: Nie boisz się kary od Dadina, skoro idziesz na rajd? [Nie boisz się kary od Putina, skoro idziesz na protest?] Ze strony internetowej Komsomolskiej Prawdy, największej prorządowej gazety w Rosji, zniknęła błyskawicznie informacja o tym, że na Ukrainie zginęło już dziesięć tysięcy rosyjskich żołnierzy. Odpowiedź pośrednia, co o inwazji rosyjskiej na Ukrainę oraz jej skutkach dla kraju i dla siebie samych sądzą Rosjanie, którzy zamiast słuchać 24h rządowej propagandy w telewizji, włączyli własne myślenie, jest taka: 200 tys. obywateli rosyjskich wyemigrowało zaraz na początku wojny. Uciekali najczęściej tam, gdzie nie potrzeba wizy: Armenia, Gruzja, Kazachstan, Azerbejdżan. Do samej Gruzji od 24 lutego wjechało 20 tys. Rosjan, trzy tys. deklaruje zostać tam na stałe. Przyczyny: strach przed wojną i jej skutkami ekonomicznymi, rozpoczynający się kryzys gospodarczy; niechęć do bycia kojarzonym z państwem-agresorem. Wyjechało już 70 tys. specjalistów IT. Sto tysięcy kolejnych, jeśli wyjedzie, znajdzie pracę wszędzie, z pocałowaniem ręki. „Trzeba oczyścić kraj ze zdrajców i szumowin”. (Dadin, rzeźnik z Kremla) 

A

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

87




Marta Hubka i Jan Nowara.

Historia teatru i Rzeszowa

kostiumem pisana

- Jęk zachwytu usłyszałem w teatrze raz - kiedy w rewiowej scenie po schodach zeszło pięćdziesiąt tancerek w kostiumach ze „strusich” piór. W sklepach nie było wtedy nic, a my wyczarowaliśmy Paryż, sklejając pióra z pociętych firanek i muślinów. Na tym polega magia teatru – mówi Jerzy Rudzki, wybitny polski scenograf. To dla tej magii Wanda Siemaszkowa, dyrektorka Teatru Ziemi Rzeszowskiej, w 1945 roku miała rzucić na stół złotą broszkę, by sfinansować scenografię i kostiumy, i olśnić powojenny Rzeszów „Balladyną”. Teatr, którego jest dziś patronką, zmieniał się razem z polską codziennością. Był czas, że zatrudniał ośmiu krawców, perukarkę, a nawet metaloplastyczkę, która wykuła zbroję. Ale zawsze chodziło o to samo – by na scenie dla widza dokonał się cud.

Tekst Alina Bosak Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak

Z

aczęło się od przeglądania akt, które Teatr im. Wandy Siemaszkowej przekazał do Archiwum Państwowego w Rzeszowie. – Materiały archiwalne trafiają do nas regularnie, kiedy kończy się 25-letni okres przechowywania ich w instytucji, w której powstały. Na projekty przywiezione z teatru zwróciłam uwagę podczas ich opracowania i przygotowań do 666. rocznicy nadania praw miejskich, którą Rzeszów świętował w 2020 roku. Planowaliśmy publikację książki na bazie akt instytucji miejskich. W jednej z teatralnych teczek trafiłam na projekt kostiumów do szekspirowskich sztuk: „Wieczoru Trzech Króli” i „Otella”. Rysunki, notatki, ścinki materiałów. Były tak barwne, że od razu pojawiła się myśl, by naszą publikację poświęcić właśnie kostiumom teatralnym. Są czymś, co żyje krótko,

90

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

znika wraz przedstawieniem. Ich przypomnienie jest zatem hołdem dla artystów, którzy je tworzą i są współautorami spektaklu, chociaż nie widać ich na scenie i nie otrzymują braw – mówi dr Izabella Frużyńska z Oddziału Informacji i Udostępniania, która pomysłem najpierw zaraziła dyrektora Archiwum Państwowego w Rzeszowie Pawła Dudka, a potem dyrektora teatru Jana Nowarę. Dzięki temu pod koniec 2021 roku ukazał się album „Teatralne życie kostiumu. Wybrane projekty kostiumów do spektakli wystawianych w Teatrze Siemaszkowej w Rzeszowie w latach 1957-2020”. W pracę nad wydawnictwem, obok dr Frużyńskiej, ze strony teatru zaangażowali się: artystagrafik Krzysztof Motyka, teatrolożka Aldona Szczygieł -Kaszuba oraz redaktor Monika Midura.


Magia Teatru

O

d 1944 roku, przez niemal osiemdziesiąt lat działalności, rzeszowska scena dramatyczna wystawiła ponad 560 premier. Do książki trafiły projekty 95 z nich, przygotowane przez 50 scenografów. Z pierwszych kilkunastu lat działalności teatru nie zachowało się wiele udokumentowanych spektakli. Brakuje także projektów z lat 90., ponieważ w tym okresie scenografowie często nie pozostawiali swoich prac-rysunków w teatrze. – Ale teczek i tak są setki. W każdej projekty kostiumów, scenografii, rekwizytów. W niektórych teczkach jeden projekt, w innych kilkadziesiąt. Przykładem jest sztuka „Ryszard III” Wiliama Szekspira, w reżyserii Stanisława Wieszczyckiego, ze scenografią Wojciecha Krakowskiego (premiera w marcu 1977 roku): cztery części i cztery wielkie pudła – zauważa dr Frużyńska. Na marginesach, obok rysunków albo na rewersie, scenografowie zamieszczali uwagi dotyczące rozmiarów, kolorów, materiałów. Dolepiali próbki tkanin i instruowali krawców. Karol Gajewski przy postaci Kassjo z „Otella” (premiera 1958 rok) zaznacza, by „farbować kalesony”, Zdzisław Korelski stwierdza, że kolor szlafroka Marii w „Niepokoju przed burzą” (premiera 1962) „zależy (niestety) od tego co będzie można znaleźć w sklepach”, a Barbara Stopka, projektując buty do „Ślubów panieńskich” w 1981 roku, dopisuje, by te dla Albina miały aż 7-centymetrowe obcasy, w przypadku Anieli wystarczą 4 cm. Tu nazwisko aktora, tam szczegółowy rysunek peruki, maski, kapelusza. – I wszystkie te wizje trzeba było spełnić – wspomina Jerzy Lubas. Nad jego biurkiem przez kilkanaście lat wisiało hasło, które każdy scenograf przybyły do Rzeszowa mógł przeczytać: „Zrobię wszystko, co scenograf wymyśli, ale w sprawach cudów zapraszam naprzeciwko”. Czyli tam, gdzie nad ulicą Sokoła góruje wieża kościoła bernardynów. Widać były rekwizyty, które załatwić mógł tylko Bóg. Jerzy Lubas z „Siemaszką” związany jest od 50 lat. Zaczynał jako oświetleniowiec, był kierownikiem działu technicznego odpowiedzialnym za obsługę sceny, dziś współpracuje z teatrem jako producent. Pamięta dobrze Irenę Perkowską, która przez ponad 20 lat była tu etatowym scenografem. W latach 1953-1975 zrealizowała ponad 70 premier, a pamiątkowa tablica z jej imieniem wisi dziś na murze starego cmentarza w Rzeszowie, obok wspomnienia o Tadeuszu Nalepie i Mirze Kubasińskiej. – Elegancka i precyzyjna – mówi Jerzy Lubas. – Ja dopiero zaczynałem przygodę z teatrem, ona pracowała w nim już od lat. Teatr posiadał wtedy bogate zaplecze techniczne. Były dwie pracownie krawieckie – damska i męska – zatrudniające osiem osób, między innymi Zofię Kraczkowską oraz Tomasza Szczurka. Ale czasem zlecało się coś u rzemieślników w mieście. Modystka Irena Kosanocka miała zakład przy ul. 3 Maja, nakrycia głowy zamawiało się również u Józefa Mroza i u Stanisławy Magryś przy ul. Gałęzowskiego. o końca lat 60. XX wieku biegłych w sztuce teatralnej rzemieślników kształciło Liceum Technik Teatralnych przy Teatrze Narodowym w Warszawie, na takich kierunkach jak: elektromechanik i oświetleniowiec sceny, meblarstwo teatralne, perukarstwo i charakteryzacja, krawiectwo męskie i damskie, malarstwo teatralne, modela-

D

torstwo i rzeźba, modniarstwo, a nawet szewstwo teatralne. Kiedy w 1969 roku liceum zostało rozwiązane, a ostatni jego absolwenci odchodzą na emeryturę, brak teatralnych rzemieślników staje się coraz bardziej zauważalny. – Teatralne krawiectwo wymaga szczególnych umiejętności. Kostiumy robiło się i z papieru, i ze słomy, i z worka na śmieci jak w spektaklu „Deballage” Józefa Szajny. Z rafi, z juty, trawy. Trzeba umieć frak i żupan uszyć, kryzę pod szyję zrobić, a przede wszystkim rozumieć teatr i aktora. Nawet najbardziej skomplikowany strój nie może krępować ruchów, musi dać się szybko zdjąć za kulisami – zauważa Jerzy Lubas.

Dr Izabella Frużyńska.

P

raca nad kostiumem zaczyna się od spotkania reżysera ze scenografem. Powstają projekty, a potem scenograf przyjeżdża do teatru i uzgadnia wszystko w pracowni z krawcami. Następnie szycie, przymiarki, poprawki, czasem do ostatniej chwili. – Niektóre stroje bywały bardzo pracochłonne. Perukę robiło się 2-3 tygodnie, żmudnie nawlekając pasemka włosów na specjalną siatkę. Nasz perukarz Andrzej Grzyb uczył się tej sztuki właśnie w Liceum Technik Teatralnych – przypomina sobie Jerzy Lubas, wracając do czasów, kiedy w rzeszowskim teatrze funkcjonowało wiele różnych pracowni – stolarnia, ślusarnia, perukarnia. – Ślusarz bywał potrzebny nie tylko do scenografii, ale zdarzało się, że wykonywał druciane konstrukcje kostiumów, na których układało się materiał. Bez metalowych kół, usztywniających fiszbin, nie utrzymałyby się te wszystkie warstwy tiulu w paczkach, czyli spódniczkach baletnic – wyjaśnia producent. – W latach 70-80. w sklepach brakowało wszystkiego. Po niezbędne materiały trzeba było czasem wyprawić się z Rzeszowa nawet do Gdańska, gdzie przy ul. Elbląskiej mieściła się hurtownia dla teatrów „Copia” i można było trafić na niedostępne gdzie indziej tkaniny oraz dodatki. Przy tym powszechnym niedostatku materiałów wykazywaliśmy się sporą pomysłowością. I tak na przykład zamiast fiszbin do usztywniania materiałów 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

91


Magia Teatru

D

r Izabella Frużyńska, która obok pracy nad książką „Teatralne życie kostiumu” przygotowała również wystawę z rysunkami scenografów, mówi, że niektóre z nich są małymi dziełami sztuki. Chętnie oprawiłaby je w ramki i powiesiła w domu. Dotyczy to m.in. prac Jerzego Rudzkiego, wybitnego scenografa teatralnego i telewizyjnego, autora scenografii i kostiumów do około stu przedstawień Teatru Telewizji oraz dwustu spektakli, musicali, baletów, bajek dla dzieci w teatrach dramatycznych i muzycznych. Minęło już 50 lat od dnia, kiedy jako absolwent architektury na Politechnice Warszawskiej po raz pierwszy przekroczył próg telewizji, by asystować Xyme-

92

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

"Odprawa posłów greckich", J. Rudzki.

Projekty – dz ieła sztuki

"Żołnierz i Królewna", K. Motyka.

T

nie Zaniewskiej przy pracy nad scenografią teatralnego serialu telewizyjnego „Sława i chwała”. Współpracował potem z wieloma teatrami w całej Polsce, także z rzeszowskim. W 1999 roku ściągnął go do Rzeszowa ówczesny dyrektor „Siemaszki” Henryk Rozen. – To była jakaś awaryjna sytuacja. Wycofał się scenograf „Pinokia” i przyjechałem ratować sytuację. Projekt przygotowałem w dwa tygodnie, czyli tempie ekspresowym – wspomina dziś Jerzy Rudzki. Z dziesięciu swoich realizacji „rzeszowskich” najbardziej lubi „Odprawę posłów greckich” w reżyserii Sławomira Gaudyna (premiera 2010). – Zestawienie w tym spektaklu twórczości Jacka Kaczmarskiego i Jana Kochanowskiego było dość ryzykowne, ale się sprawdziło. Dla mnie to była kreacyjna zabawa na temat renesansu – z jednej strony kontusze, z drugiej szalony strój Kasandry. Aby się bawić konwencjami, nawiązaniami, trzeba posiadać solidną wiedzę na temat epoki, dzieła literackiego – łączyć zainteresowanie kulturą, literaturą, sztuką. To obok znajomości technologii i rzetelnego rzemiosła jest podstawą pracy scenografa – mówi Jerzy Rudzki, podkreślając, że chociaż te zasady się nie zmieniają, ze współczesnymi teatrami coraz bardziej mu nie po drodze. – Jestem oldschoolowy. Jeszcze w zeszłym roku zrobiłem dwie premiery: w Operze i Teatrze Narodowym w Warszawie, ale postanowiłem się wycofać. Tworzę jednostkowe, artystyczne i wymagające kostiumy, a tymczasem z teatrów znikają pracownie i rzemieślnicy. Dwa lata temu przygotowywałem spektakl w Opolu. Olbrzymi teatr, pięć scen i raptem się okazuje, że jest jeden stolarz i ślusarz ze złamaną ręką, nie ma tapicera, modelatora i malarza. Krawcowa jedna. A robiłem tam „Mistrza i Małgorzatę”. Duża scena, ileś zmian dekoracji i sto kostiumów – wylicza scenograf. – Tak jest w całej Polsce. W Warszawie jedynie Teatr Wielki i Teatr Polski mają pracownie jak kiedyś. Natomiast Teatr Dramatyczny, posiadający pięć scen, zatrudnia już tylko jednego krawca męskiego, stolarza i modelatora. olny rynek wymiótł ze scen rękodzieło. Teatry liczą pieniądze. Za kostium klasyczny płaci się ok. 1-1,5 tys. zł, co przy 30 postaciach daje już 50 tys. zł. Ponadto zrobienie butów, peruki kosztuje kilka tysięcy złotych. Na takie realizacje jak paryska rewia, gdzie pióra dla jednej tancerki kosztują około trzech tysięcy euro, polskich scen nie stać. Ale nie było stać i w Polsce Ludowej. A mimo to… rewie wystawiano. – Wymagało to od scenografa pomysłowości – przyznaje Jerzy Rudzki. – W połowie lat 80. w Teatrze Muzycznym w Gdyni przygotowywałem „Huśtawkę” – słynny "Żołnierz i Królewna", K. Motyka.

stosowaliśmy sprężyny ze starych zegarów. Trzeba je było wyprostować i odpowiednio przycięte włożyć do tunelików z materiału. A kiedy wybitny scenograf Wojciech Krakowski do „Ryszarda III” wg Williama Szekspira zaprojektował kostiumy z materiału w kratę, nie było innego wyjścia – musieliśmy go wydrukować. Najpierw powstała maszyna do drukowania z dwóch rur PCV. Na jednej nożykiem wycięliśmy wzór, farbę drukarską załatwiło się w Rzeszowskich Zakładach Graficznych – bo wtedy wszystko się „załatwiało” – i można było drukować. Zespołowo – jedna osoba kręciła korbą, druga uzupełniała farbę na rurach, a jeszcze dwie inne musiały materiał trzymać, aby równo przesuwał się między wałkami. aką nadrukowaną tkaninę utrwalało się potem w wodzie z octem. Z daleka wyglądała pięknie. Jedyny kłopot – ufarbowane pachy aktora, który spocił się na scenie. Ale bywało i na odwrót, że materiały, zamiast farbować, wybielało się w wodach utlenionych. W teatrze musiała być pralnia-farbiarnia z wielką wanną, kotłem do gotowania farby. Gotowało się też klej kostny w stolarni, wciąż potrzebny do scenicznych dekoracji. – Te wszystkie zapachy witały mnie od drzwi, kiedy wchodziłem rano do teatru. Scenografia wymagała pomysłów, by publiczność oczarować. Konstruowaliśmy maszyny do dymu, do wiatru. Były próby z ogniem, co raz skończyło się tym, że pół scenografii puściliśmy z dymem, testując podpalane na podwórzu teatru elementy scenografii polane benzyną – wspomina Jerzy Lubas. – Zmiany często następowały nawet w dniu premiery. Nieraz zatem przychodziło się do teatru na próbę generalną, a wychodziło rano. Przypominało to jazdę bez trzymanki, ale widz tego nie mógł odczuć. Kiedy kurtyna pójdzie w górę, wszystko musi grać.

W


Magia Teatru

Teatralny cud – Zmienił się świat materialny, a wraz z nim świat teatralny – mówi Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej. – Odchodzili z teatru krawcowe i krawcy, ze względu na dominację kostiumów współczesnych, kupowanych i przerabianych. Przestało się kształcić krawców teatralnych, co odczuliśmy szukając ich w pewnym momencie i przekonując się, że uprawianie krawiectwa jako sztuki teatralnej zamiera. W Teatrze Siemaszkowej

pracują obecnie dwie krawcowe - Gabriela Komenda i Monika Gładyś. Wspiera je garderobiana Magdalena Stanio. Prace stolarskie zamawiamy u współpracującego z teatrem Piotra Karpa. Scenografia stała się przestrzenią, w której coraz częściej gra kostium, światło, multimedia, chociaż wciąż pojawiają klasyczne dekoracje, jak piękne okno ze starej szkoły w pokochanej przez publiczność farsie „Okno na parlament”. awiązania do tradycji podobają się publiczności także w sztuce „Wesołe kumoszki z Windsoru”, w której scenografka Magdalena Gajewska postawiła na klasyczny układ teatru szekspirowskiego, aby aktorzy w tchnących przepychem kostiumach mogli w nim zaistnieć w mocny sposób. – Ze świata socrealizmu przeszliśmy do konsumpcji i dostępu do wszystkiego – przyznaje Jan Nowara. – Ale jedno pozostaje niezmienne: między reżyserem, który proponuje tekst scenografowi, i scenografem, musi zaistnieć jakiś rodzaj wspólnoty myślenia, idei. Zawsze fascynował mnie ten proces – jakaś idea, którą wykładam jako reżyser, podejmowana jest przez scenografa, wymyśla on materialny świat, w którym można rozegrać dramat. Przypomina to cud stworzenia – powstaje świat, którego początkiem jest pusta scena i czyjaś wyobraźnia. Jest w tym coś demiurgicznego. Widzowie wyrwani z codzienności muszą się w nim odnaleźć, a kostium w tym odgrywa rolę fenomenologiczną. Odmienia aktorów, którzy niosą na sobie ciężar uwiarygodnienia tego świata. Daje im nowy byt. Aktor pojawia się w kostiumie – a do tego przynależy także charakteryzacja, fryzura – i nie jest już sobą. Może w różnych postaciach przeżyć kilka żywotów, opowiedzieć różne historie. Operuje emocjami i pozwala publiczności teatralnej zwiedzać różne światy. Ten moment, kiedy wychodzi na scenę i staje się kimś innym, jest całkowicie magiczny. 

N

"Odprawa posłów greckich", J. Rudzki.

musical na podstawie sztuki „Dwoje na huśtawce”. Jego finałem jest wielka scena w stylu grand opera ze znanym na całym świecie przebojem „Nieważny początek, ważny koniec”. Kiedy podniesie się kurtyna, ukażą się schody do nieba. Zejdzie po nich kilkadziesiąt tancerek w pióropuszach i mają olśnić publiczność. Tymczasem w Polsce na półkach pustki, a w całym mieście tylko jeden sklep, który może wystawiać rachunki instytucjom. Skąd wziąć pióra? W Gdyni była stara modystka, pracowała w tym zawodzie jeszcze przed wojną, właściwie już emerytka, która dochodziła do teatru. Kazała wszystkie firanki i muśliny ściągnąć, pociąć na paski, nakleić na druty, namoczyć w wodzie z cukrem, by usztywnić. I zrobiliśmy 50 kostiumów jak z paryskiej rewii. Z drutu i starych muślinów. Gdy kurtyna poszła w górę, to pierwszy i jedyny raz w życiu usłyszałem jęk na widowni. Dziewczyny schodziły czwórkami ze schodów w kolorowych piórach, podświetlanych reflektorami. Z bliska koszmar, bo to przecież podarte szmaty, ale z daleka na widowni zachwyt. Na tym polega teatr. To jest czarowanie i magia. Publiczność wciąż za tym tęskni. Chociaż w teatrze szukamy różnych rzeczy, to olśnienia też chcemy. Widowiska, jakiego nie da nam żaden film – podkreśla scenograf.

K

siążka „Teatralne życie kostiumu”, wydana przez Archiwum Państwowe w Rzeszowie i przygotowana we współpracy z Teatrem im. Wandy Siemaszkowej, została zgłoszona do konkursu na Najpiękniejszą Książkę Roku 2021, organizowanego przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek. Oryginalna i atrakcyjna edytorsko ma wartość przewodnika po świecie teatralnego kostiumu. Przy każdym projekcie podano sygnatury, które ułatwiają samodzielne poszukiwania archiwalne. Rysunki są zdigitalizowane, a także prezentowane na wystawie w Archiwum Państwowym. Zaplanowano ich wystawę również w Teatrze Siemaszkowej, 2 kwietnia 2022 roku, podczas premiery „Skrzypka na dachu” .

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

93




V I P Kultura

Opowieść o Marii Konopnickiej. Wieszczka i bezbożnica

Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu.

P

Maria Konopnicka.

Po dwudziestu latach nieustannych podróży po Europie Maria Konopnicka zapragnęła spokoju i stabilizacji. „Zawsze marzyłam – pisze do Elizy Orzeszkowej – żeby mieć choćby jedno swoje drzewo... i tyle ziemi, ile ono korzeniami obejmie”. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

96

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

oetka marzyła o niewielkim kawałku ziemi: „żeby tam były drzewa duże tak, aby się ogród dał zrobić z całego gruntu. Tam bym sobie wystawiła malusi domek o dwóch izbach, kuchni i schowanku; byłoby pełno kwiatów, trochę owoców, trochę jarzyn”. Poetka nie ukrywała, iż chce się odizolować od rodziny i jej spraw. Te zaś wracały do niej ze zdwojoną siłą. Wierzyciele jej męża Jarosława zaczęli przyjeżdżać do Żarnowca i upominać się o niespłacone mężowskie długi. Poetka do końca życia nie rozwiodła się, starała się nawet pomagać niezaradnemu małżonkowi, którego usuwano z kolejnych, zadłużonych przez niego majątków. Ten zaś wysunął propozycję: przyjedzie i zamieszka razem z nią, jeżeli nie dostanie odpowiedniej kwoty. Konopnicka czym prędzej zapłaciła i oboje nie spotkali się więcej. Do Żarnowca poetka nie trafiła przypadkiem. Panie z komitetu przygotowujące jubileusz artystki odwiedziły 36 miejscowości. Wybrały i zakupiły od Jadwigi Biechońskiej dwór o patriotycznych tradycjach, którego korzenie sięgały XVIII stulecia. Otoczony prawie czterohektarowym parkiem, z werandą i piętrową nadbudówką oraz drewnianym gankiem, prezentował się skromnie. Rozciągały się z niego malownicze widoki na ruiny zamku Kamienieckich w Odrzykoniu, na górę Cergową, Przełęcz Dukielską i miasteczko Zręcin, gdzie na miejscowym cmentarzu spoczął Ignacy Łukasiewicz. 8 września 1903 r. Maria Konopnicka wraz z nieodłączną przyjaciółką Maria Dulębianką przyjechały na dworzec kolejowy w Jedliczu. Była słoneczna wczesnojesienna pogoda. Za czekającym na gości powozem stało mnóstwo bryczek i chłopskich wozów „półkoszków”. Wokół dwudziesto-konna banderia w strojach krakowskich, dziewczyny w strojach


Paweł Bukowski.

ludowych i kwiatach oraz transparent z napisem: „Jeden w jeden witamy serdecznie, jak nas tylko stać”. Po przyjeździe na końcu dworkowej alei zawieszono drugi transparent: „Witaj pieśniarko”. Przyjezdne panie podejmował chlebem i solą kowal Turek i kmieć Adamik. Chleb był olbrzymi jak koło u wozu, zaś na nim orzeł zrobiony z soli wielickiej. Turek zaczął przemowę do Konopnickiej: – Pani nasza, orędowniczko nasza… Adamik mu przerwał: – Uważajcie kumie, boście w pacierz wleźli... Konopnicka ubrana na czarno, otoczona kołem pań ze Lwowa słuchała z życzliwością słów powitania. Wkrótce będzie słuchała więcej przemów, gdyż szykował się jubileusz „od ziemi aż do nieba”. Na 25-lecie twórczości poetka szykowała nową garderobę: „co do ubrań, to z materii kupionej przed czterema czy pięcioma laty, w Nicei jeszcze, kazałam sobie zrobić suknię we Florencji, a drugą wełnianą, szarą, wizytową. Więc może starczy” – pisała. Z trudem dało się tę garderobę ocalić w zgiełku i ścisku. W Krakowie uroczystość zorganizowano w gmachu „Sokoła”. Rozprowadzono 1600 biletów, podczas gdy sala mogła pomieścić dwa razy mniej osób. „Przed gmachem powstało takie piekło, że na gwałt telefonicznie wezwano straż ogniową...Tłumy wciąż napływały, niektórzy gwałtem wciskali się do wnętrza”. Piski duszonych osób, histeryczny krzyk kobiecy, trzask usuwającej się spod nóg przepełnionej estrady… Omal nie doszło do paniki. Jubilatce z trudem utorowano drogę: dosłownie wniesiono ją do środka na rękach. W dwa tygodnie później do Lwowa dojechała pierwszą klasą. (Zwykle dla oszczędności korzystała z klasy trzeciej.)

Droga z pociągu do budynku kolejowego usłana była kwiatami. Uroczystości jubileuszowe we Lwowie przebiegły spokojniej, choć przemówienia, bankiety i spotkana bardzo zmęczyły poetkę. Po powrocie do Żarnowca i po zasłużonym odpoczynku obie panie urządziły się w ośmiopokojowym domu i zaczęły zwiedzać okolicę. Mając własną bryczkę, pożyczały konie od wójta. Wielką sensację robiły wycieczki welocypedem (dawna nazwa roweru), którego miejscowi chłopi dotąd nie widzieli. Pełna życzliwości i współczucia dla ludzkiej nędzy poetka przyjmowała dziesiątki interesantów. Często chodziło o pomoc materialną lub o lekarstwo w nagłej potrzebie. Nierzadko jednak w jej listach odczuwa się zniecierpliwienie: „Lud tutejszy tak przywykł do procesów, że ciągle przychodzą chłopi na porady prawne. W ogóle tysiące wymagań, próśb, żądań. Chcą nawet, żeby im dzieci uczyć. Ładnie bym wyglądała”. Lekcje czytania, pisania oraz zajęć plastycznych zaczęła wiejskim dzieciom dawać Maria Dulębianka. Wraz z uczniami lepiła modele zamku wawelskiego oraz innych zabytkowych budowli, ucząc ich przy okazji historii Polski. Wśród okolicznej młodzieży znalazło się ponad dwadzieścia osób, którym Maria Konopnicka pomagała w przygotowaniu się do egzaminów na studia lub do nauki rzemiosła. Dzięki pomocy Dulębianki najstarszy chłopiec z wielodzietnej rodziny Turków rozpoczął naukę w szkole snycerskiej w Zakopanem. Jego młodszy brat kontynuował naukę we Lwowie, zaś trzeci – został stolarzem. Z tą otwartością na ludzkie potrzeby kontrastuje fakt, iż to właśnie poetka złożyła w krośnieńskim sądzie najwięcej skarg na dokonywane przez sąsiadów kradzieże. Obie panie 

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

97


Literatura próbowały im zapobiec, przebierając się nocą w białe prześcieradła i udając duchy straszące wokół dworu. Cierpliwość Konopnickiej często wystawiana była na próbę – nawet w niedzielę. „Wczoraj gospodarz z Dobieszyna (wieś za rzeką) zbudził mnie o 7 i pół rano kołataniem – pisała w liście do syna Jana. – Zrywam się, bo służącej nie ma i boso, w szlafroku, lecę otwierać, myśląc, że kto zachorował. A ów dobieszyniak: „Niech będzie pochwalony! Przyszedłem też przy tej świętej niedzieli pogadać o polityce z wielmożną panią, bo ja chłop mały, ale się tym trudnię, co w świecie jest. Czytać ta i nie czytam, bo nie umiem, to tu przyszedłem pogadać...” No to wzięłam pantofle i tak nie umyta, nie ubrana, na czczo siedziałam do jedenastej, a on rozprawiał i pytał”. Rzecz charakterystyczna: to najście traktuje Konopnicka nie tylko z humorem. Także z poczuciem misji, gdyż chodzi o kształcenie niepiśmiennego ludu – choćby tylko poprzez rozmowę. Z czasem dwór – dar narodu – okazał się dla obdarowanej klatką. Zimny, trudny do ogrzania i utrzymania: „tutaj dość smutno w tym pustym domu. Dobrze tu wiosną i latem, ale już długie wieczory nazbyt są głuche i smutne...”Mają-

98

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

tek nie przynosił dochodów. Do wydzierżawienia był tylko sad. Poetka zaczęła myśleć, jak zyskać dodatkowe fundusze, szukając w parku ropy naftowej (!) Okazało się to nierealne. Przytłaczały ją codzienne kłopoty: „Służącej nie ma, stróża nie ma, stodoła rozwalona, oto obraz mojego Oblęgorka” – skarżyła się synowi. Z Żarnowca wszędzie było daleko: zarówno do Lwowa, jak i do Krakowa. Dojazd kosztował. Tradycyjnie podróżowała trzecią klasą. Tylko na swój jubileusz kupiła bilet pierwszej klasy – pieniądze otrzymała ze składek komitetu organizacyjnego. Jednak szybko powróciła do nieustannych podróży: do Lwowa, Monachium, Paryża, Rzymu.


Literatura

– W Żarnowcu Maria Konopnicka mieszkała od 1903 r. do 1910. Na miejscu przebywała jednak głównie w miesiącach wiosenno-letnich – znacznie krócej: nie siedem, lecz w sumie ze cztery lata – opowiada Paweł Bukowski, dyrektor Muzeum Daru Narodowego, oprowadzając po ekspozycjach w dworze. Jego duma to unikatowa kolekcja pamiątek jubileuszowych licząca ponad 300 obiektów. Dwa wspaniałe wieńce laurowe wykonane zostały ze srebra. Widać na nich rękę pierwszorzędnego jubilera. Jeden nosi napis: „Kochamy Cię we Lwowie”. Obok inna pamiątka – kosztowne złote pióro z wygrawerowaną dedykacją. W gablotach wyeksponowano skierowane do poetki adresy hołdownicze nadesłane z dziesięciu krajów świata, luksusowe edycje prac naukowych (np. „Historia Uniwersytetu Jagiellońskiego”), telegramy, artystyczne oprawy książek z secesyjnymi ozdobami, z monogramami MK wykonanymi np. z kości słoniowej. Szczególne znaczenie ma album od „dziatwy polskiej” z Warszawy. Zawiera ona czterdzieści cztery ozdobne karty oraz 658 podpisów dzieci. Wśród nich sygnatury wnuków poetki oraz Adasia Żeromskiego, syna słynnego pisarza, który uznał Konopnicką za „wieszcza swojego pokolenia”. Żarnowiec stał się miejscem symbolicznym. To tutaj na wiosnę 1908 r. powstała „Rota”, pierwotnie napisana jako protest przeciwko akcji wywłaszczeniowej prowadzonej w zaborze pruskim. Po raz pierwszy została wykonana publicznie 15 lipca 1910 w czasie uroczystości odsłonięcia Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie. W roku 1926 pretendowała do roli hymnu narodowego. W międzywojniu stała się hymnem Litwy Środkowej. Siedmiu kompozytorów napisało do niej muzykę. Najbardziej popularna jest ta autorstwa Feliksa Nowowiejskiego. „Rota” doczekała się stu przeróbek, w tym nawet na pieśń kościelną: „Nie rzucim Chryste świątyń Twych” (autorstwa ks. Aleksandra Piotrowskiego). Swą rolę wieszcza Konopnicka podkreślała zawieszeniem we wnętrzach dworku godła narodowego. Zobaczymy go już w sieni – naprzeciw głównego wejścia, oraz nad biurkiem w jej gabinecie. Poniżej – portret Adama Mickiewicza. Jego niewielka figurka stoi na biurku. Wisząca na bocznej ścianie płaskorzeźba pokazuje znakomite dzieło Antoniego Kurzawy „Mickiewicz budzący geniusza poezji”. Zgłoszona na konkurs na pomnik wieszcza w Krakowie w 1889 r. rzeźba nie została przez jury nagrodzona. Sam twórca, który kilka lat później zmarł w przytułku, stał się symbolem losu niedocenionego arty-

sty. Poetka również miała dystans do roli wieszczki, którą narzuciło jej społeczeństwo. A raczej jego część, gdyż stronnicy opcji narodowo-katolickiej określali ją pogardliwie jako „wieszczkę poganizmu”. A wszystko dlatego, że w debiutanckiej sztuce teatralnej za temat obrała sobie żyjącą w V wieku Hypatię. Była to aleksandryjska filozofka neoplatońska i matematyczka, zwolenniczka tolerancji i wolności sumienia. Została zgładzona na rozkaz biskupa Cyryla, który oskarżył ją o pogaństwo i czary. Konopnicka zmarła 8 października 1910 roku we Lwowie. Uroczystości pogrzebowe miały charakter oficjalny. Zorganizowane zostały przez Radę Miasta Lwowa. Msza święta odbyła się w kościele oo. Bernardynów. Odprawił ją ks. Norbert Golichowski. Arcybiskup Józef Bilczewski (wbrew wcześniejszym zapowiedziom) zabronił biskupom lwowskim udziału w pogrzebie, nazywając poetkę „rozwydrzoną bezbożnicą”. Nie przeszkodziło to pięćdziesięciotysięcznym tłumom w udziale w uroczystościach żałobnych. Jak zapowiedział w mowie pogrzebowej Jan Kasprowicz, grób na Cmentarzu Łyczakowskim miał mieć charakter tymczasowy. Jej ciało planowano umieścić w Mauzoleum Narodowym na krakowskiej Skałce. Do przenosin nigdy nie doszło. Za to grób Konopnickiej jest obowiązkowym punktem programu zwiedzania lwowskiej nekropolii. A jak patrzymy na poetkę dzisiaj? Dyrektor Bukowski pokazuje mi wydaną w 2010 r. we Włoszech książkę „Poeci Rzymu”. Zawiera ona wiersze 70 poetów o Wiecznym Mieście. Wśród nich – po Byronie i Puszkinie – figuruje jedyna Polka: Maria Konopnicka. Z okazji obchodów Roku Marii Konopnickiej zaplanowano konferencje naukowe (z udziałem najwybitniejszych badaczy twórczości poetki i pisarki z kilkunastu polskich i zagranicznych ośrodków uniwersyteckich), trzy wystawy czasowe („Maria Konopnicka jako tłumacz literatury europejskiej”, „Maria Konopnicka ‒ życie, dzieło i duch”, „Dary Jubileuszowe Marii Konopnickiej”), koncerty, widowisko teatralne oparte na nieznanym dramacie Marii Konopnickiej z 1907 r. pt. „Prometeusz i Syzyf” oraz publikacje wydawnictw i wykonanie pamiątek okolicznościowych. Odbędą się również obchody Roku Konopnickiej w USA, zorganizowane przez Związek Klubów Polskich w Chicago przy współpracy Muzeum w Żarnowcu. W programie zaplanowano dla szkół polonijnych: lekcje, konkurs recytatorski, słuchowiska ze znanymi aktorkami oraz wirtualne zwiedzanie Muzeum z dyrektorem Pawłem Bukowskim ‒ poprzez bezpośrednią transmisję z Żarnowca do Chicago.  Pisząc tekst korzystałem z publikacji: - Maria Szypowska, Konopnicka jakiej nie znamy, Szczecin 1985 - Wiesława Grochola, Niełatwo być Konopnicką, Warszawa 1988 - Lena Magnone, Maria Konopnicka. Lustra i symptomy, Gdańsk 2011 - Iwona Kienzler, Maria Konopnicka, Rozwydrzona bezbożnica, Warszawa 2014 - Krzysztof Tomasik, Homo biografie, Warszawa 2014

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

99


Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera „Skrzypka na dachu” w reż. Jana Szurmieja.

„Skrzypek na dachu” w reż. Jana Szurmieja.

Robert Żurek jako Tewje w „Skrzypku na dachu” w reż. Jana Szurmieja.

„Skrzypek na dachu” w reż. Jana Szurmieja. Anna Hass-Brzuzan i Krzysztof Brzuzan, artyści rzeźbiarze.

Od lewej: Maciej Mach; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Ryszard Zatorski, redaktor prowadzący miesięcznika „Nasz Dom Rzeszów”; Magdalena Mach, redaktor naczelna Gazety Wyborczej Rzeszów; Grażyna GugałaGubernat, była redaktor naczelna Gazety Wyborczej Rzeszów.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Agnieszka Gawron, z-ca dyrektora ds. administracyjno-finansowych; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z wnuczką Agatą.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Paweł Dudek, dyrektor Archiwum Państwowego w Rzeszowie; Jagoda Skowron, pełnomocnik dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Andrij Maciak, dyrektor Narodowego Teatru Dramatycznego im. Marii 100 VIP B&S marzec-kwiecień Zańkowieckiej we Lwowie i Władysław Ortyl, 2022 marszałek województwa podkarpackiego.

Dagny Mikoś i Mateusz Mikoś, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Katarzyna Pawlak, dyrektor Wydziału Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Rzeszowa; Jolanta Łukaszewska; Krystyna Stachowska, wiceprezydent Rzeszowa.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jerzy Lubas, producent teatralny; Edward Kiejzik, aktor Polskiego Teatru Studio w Wilnie i dyrektor Pałacu Kultury w Trokach.


Miejsce: Rzeszowski Dom Sztuki. Pretekst: Wernisaż wystawy „Szancenbach między Paryżem a pracownią”.

Od lewej: Marian Burda; Jacek Hazuka, artysta malarz; Jacek Nowak, Prezes Podkarpackiej Zachęty; Jan Pastuła, Galeria Pastuła; Dorota Rajzer i Adam Rajzer, właściciele Rzeszowskiego Domu Sztuki.

Adam Rajzer, Rzeszowski Dom Sztuki.

Od lewej: Beata Kuman, historyk sztuki z Muzeum Okręgowego w Rzeszowie; Adam Rajzer; Anna Pustelniak-Kuchniak, malarka. Od lewej: Andrzej Leszczak, adwokat; Monika Leszczak, radca prawny; Adam Rajzer.

Od lewej: Dariusz Pado, adwokat; Adam Rajzer; Karina Pado.

Od lewej: Dorota Rajzer; Jolanta Kaźmierczak, wiceprezydent Rzeszowa; Hanna Jurczyńska-Kula, Galeria Bellart; Adam Rajzer.

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

PROMOCJA

Od lewej: Janusz Chmura; Marta Joniak-Chmura; Izabela Samonek-Napiórkowski; Jacek Napiórkowski; Dorota Rajzer.

Od lewej: Barbara Kędzierska, redaktor naczelna Czytajrzeszow.pl; Krystyna Lenkowska poetka, Leszek Kuchniak, rzeźbiarz i malarz; z żoną, Anną Kuchniak, malarką.

101


Miejsce: Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie. Pretekst: Premiera spektaklu "Ordonka - jeśli kochasz mnie..." Teatru Bo Tak.

Mariola Łabno-Flaumenhaft i Robert Żurek, aktor Teatru im. Wandy Siemaszkowej, w roli Michała Tyszkiewicza. Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej i Teatru Bo Tak w Rzeszowie. Tytułowa Ordonka.

Od lewej: Jolanta Kaźmierczak, wiceprezydent Rzeszowa; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej i Teatru Bo Tak w Rzeszowie.

Od lewej: Ewa Fila, neurolog ze Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny; Mariola Łabno-Flaumenhaft; Ewa Zawilińska, dyrektor Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Rzeszowie.

Od lewej: Anna Kuchniak, malarka; Ewa Fila, neurolog ze Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Leszek Kuchniak, malarz i rzeźbiarz.

Od lewej: Alina Bosak, dziennikarka magazynu VIP Biznes&Styl; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej i Teatru Bo Tak; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl. Od lewej: Dagny Mikoś, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej i Teatru Bo Tak.

Od lewej: Maciej Łukaszewicz, autor aranżacji do spektaklu „Ordonka” i Robert Żurek.

Od lewej: Mariola ŁabnoFlaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej i Teatru Bo Tak; Anna Skiba, radna Rady Miasta Rzeszowa.

102

Od lewej: Milena Kwiatkowska, autorka scenariusza "Ordonka - jeśli kochasz mnie..."; Mariola Łabno-Flaumenhaft; Przemysław Kolasa, prezes Stowarzyszenia Teatr Bo Tak w Rzeszowie.

VIP B&S marzec-kwiecień 2022

Mariola Łabno-Flaumenhaft; Damian Drąg, dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: 668. rocznica otrzymania przez Rzeszów lokacji i praw miejskich oraz nadanie Tadeuszowi Ferencowi tytułu Honorowego Obywatela Rzeszowa.

Aleksandra Ferenc; Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa i Honorowy Obywatel Rzeszowa.

Od lewej: Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa; Aleksandra Ferenc; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa. Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Katarzyna Nycz, z mężem, prof. Kazimierzem Widenką, kardiochirurgiem. Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa i Honorowy Obywatel Rzeszowa; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Danuta Solarz, radna Miasta Rzeszowa; Janusz Ramski; Grażyna Szarama, radna Miasta Rzeszowa.

Od lewej: Magdalena Fijołek, żona prezydenta Rzeszowa; Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa; Barbara Staszewska z Urzędu Miasta Rzeszowa.


Od lewej: Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa i Honorowy Obywatel Rzeszowa; Aleksandra Ferenc; ks. bp Kazimierz Górny, biskup senior Diecezji Rzeszowskiej. Od lewej: Tadeusz Ferenc, były prezydent Rzeszowa i Honorowy Obywatel Rzeszowa; Aleksandra Ferenc; Elżbieta Łukacijewska, posłanka do Parlamentu Europejskiego.

Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Magdalena Materna, kierownik Oddziału Prezydialnego w Kancelarii Prezydenta Rzeszowa; Marzena Kłeczek-Krawiec, rzecznik prasowy prezydenta Rzeszowa; Artur Gernand z Kancelarii Prezydenta Rzeszowa; Karolina Domagała, dyrektor Kancelarii Prezydenta Rzeszowa.

Monika Szela, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie; Piotr Rędziniak, dyrektor Biura Wystaw Artystycznych w Rzeszowie. Waldemar Malicki, pianista.





Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.