VIP Biznes&Styl Nr 65

Page 1



VIP BIZNES&STYL

32-37 Krzysztof Potaczała: Nie ma usprawiedliwienia dla bezmiaru zła, jakie banderowcy wyrządzili w Baligrodzie, Mucznem, czy w Ustrzykach Górnych, ale nie ma też wytłumaczenia dla bestialstwa Ludowego Wojska Polskiego w Terce czy Zawadce Morochowskiej, gdzie wymordowano bezbronnych ukraińskich cywilów. Dla mieszkańców Bieszczadów, zwyczajnych chłopów, to były kompletnie niezrozumiałe sytuacje, bo Ukraińcy przez lata żyli z Polakami we względnej zgodzie, co nie oznacza, że nie było konfliktów, wzajemnych złości, zazdrości.

LUDZIE NAUKI

RAPORTY i REPORTAŻE

Prof. Kazimierz Widenka Na sali operacyjnej podejmuję wszystkie ważne decyzje

Anna Koniecka o Ałapajewsku za Uralem Pod nieszczęśliwą gwiazdą

28

80

VIP TYLKO PYTA

84

Aneta Gieroń rozmawia z Krzysztofem Potaczałą, dziennikarzem i reporterem Jak Polska Ludowa ukarała tych, którzy pisali cyrylicą…

90

SYLWETKI

KULTURA

32 40

Angela Gaber i Sylwester Stabryła Szukając tego, co prawdziwe

50

Wiesław Banach Od ruiny do muzeum o ogólnopolskiej randze

Przedwojenny Niebylec Senne miasteczko we wspomnieniach Żydów Prof. Andrzej Urbanik Tajemnice „polskich” mumii

94 100

VIP Kultura Taniec był dla mnie ważny, zawsze Teatr Po Festiwalu Nowego Teatru w Rzeszowie


94

46 MIEJSCA PODKARPACIA

10 24 70

Bożonarodzeniowe Miasteczko Muzeum Dzwonów i Fajek

54

84 76

Łaźnie Alfreda Potockiego w Łańcucie

ROZMOWY

46

40

Medycyna Miej serce i patrz w serce

54

Porozmawiajmy o architekturze Wyrzućmy samochody z centrum miast

90

76

Magdalena Skubisz Piszę o Przemyślu, bo znam go od podszewki

FELIETONY

102

62

Jarosław A. Szczepański Francuski wstyd

64

Magdalena Louis Białe myśli Czarnego Lądu

MODA

102

Krośnieńska tradycja Lniana elegancja w ubraniach Krosno Len Men&Women

70 80

4

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


OD REDAKCJI

Z czułością kończymy rok 2019, nie kryjąc wzruszenia mową noblowską Olgi Tokarczuk „Czuły narrator”, w której zwraca uwagę na rzeczywistość, w której codziennie jesteśmy zanurzeni i w której słowo jest najważniejsze: „Świat jest tkaniną, którą przędziemy codziennie na wielkich krosnach informacji, dyskusji, filmów, książek, plotek, anegdot. Dziś zasięg pracy tych krosien jest ogromny – za sprawą Internetu prawie każdy może brać udział w tym procesie, odpowiedzialnie i nieodpowiedzialnie, z miłością i nienawiścią, ku dobru i ku złu, dla życia i dla śmierci. Kiedy zmienia się ta opowieść – zmienia się świat. W tym sensie świat jest stworzony ze słów”. Ten ostatni w tym roku VIP jest dla nas tym bardziej sentymentalny, że wracamy do rozmowy sprzed 10 lat, którą wtedy rozpoczęliśmy z prof. Kazimierzem Widenką, twórcą rzeszowskiej kardiochirurgii. Ślązakiem z krwi i kości, który przy każdej okazji podkreśla, jak bardzo czuje się Europejczykiem i Polakiem. Dokładnie w tej kolejności, bo tożsamość europejska jest dla niego równie ważna, a może nawet ważniejsza niż narodowa, czy to się komuś podoba, czy nie. Dla niego patriotyzm to nie tylko pamięć o tych, którzy ginęli za Polskę, co jest bardzo ważne, ale równie ważne jest bycie dumnym z tego, co robi się na co dzień. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, symbolicznego znaczenia nabiera historia Angeli Gaber i Sylwestra Stabryły, którym miłość i sztuka pozwoliły przetrwać. „Gdyby nie Sylwester, umarłabym, mówię to z pełną odpowiedzialnością – wspomina Angela. – Długo leżałam z szeroko otwartymi oczami. On się nie poddawał. Wchodził do pracowni i bez opamiętania malował. Sztuka nas uratowała, mogliśmy w coś ubrać swój żal, a co więcej – podarować coś ludziom. Nie jako forma ekshibicjonizmu, ale podanie dłoni wszystkim ludziom, którzy doświadczyli straty dziecka i nie tylko. Zmaterializowaliśmy ból, zamiast ignorować”. Przed nami piękny czas Bożego Narodzenia i Nowego Roku 2020 – idealna okazja, by życzyć Państwu, abyśmy w miłość, nadzieję i wiarę nigdy nie zwątpili, tak samo jak w dobro, które drzemie w każdym z nas! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl

zespół redakcyjny

Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl

fotograf

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu

Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów tel. 17 850 75 99

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Mieszka I 48/50 35-303 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Ś W I Ą T E C Z N Y S P E K T A K L Ś W I AT E Ł N A U L I C A C H R Z E S Z O W A ! Rzeszów za prawie 1,2 mln zł rozbłysnął na początku grudnia bożonarodzeniowymi iluminacjami. Największą atrakcją jest niemal 17-metrowa choinka, przyozdobiona tysiącem białych światełek oraz złotymi, srebrnymi i czerwonymi bombkami, która stanęła na Rynku. Serca mieszkańców podbijają także dekoracje 3D – przestrzenne figury reniferów, mikołajów i prezentów, do których można wejść i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. W tym roku, podobnie jak w ubiegłym, dostawą i montażem świątecznego oświetlenia w Rzeszowie zajęła się firma Multidekor z Piastowa. Miasto zapłaci za jej usługi ponad 1,2 mln zł – dokładnie tyle samo, ile poprzedniej zimy. Dekoracje latarniowe w postaci choinek, bombek, śnieżynek, koron i sopelków przystrajają m.in. al. Cieplińskiego i Kopisto, ulicę Kościuszki, Słowackiego, Mickiewicza i Grunwaldzką oraz rondo Kuronia i Pileckiego. Świąteczne iluminacje można także podziwiać spacerując ulicami: Kościuszki, Grunwaldzką, 3 Maja, Jagiellońską oraz placem Farnym i Śreniawitów, a także Skwerem Górskiego. Kolorowe ozdoby rozświetlają też ulice: Matejki, Sokoła, Słowackiego, Hetmańską, Marszałkowską, Lisa-Kuli, Wincentego Pola, Kilara, Poznańską, Grottgera, Asnyka i Krakowską. Światełka są również na moście Zamkowym oraz wiadukcie Śląskim i Tarnobrzeskim. Sporo w tym roku jest iluminacji 3D. Na Skwerze Górskiego „wylądowało” 6 wróżek przypominających znanego już chyba wszystkim Dzwoneczka z kultowego „Piotrusia Pana”. Ulica 3 Maja czaruje reniferami z saniami, do których można wsiąść i zrobić pamiątkowe zdjęcie, podobnie jak w autobusie z rogami renifera, który zaparkował na całą zimę na Rynku. 

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak


S y lw e t k a

Muzealna ekstraliga.

Wiesław

Banach Honorowym Obywatelem Sanoka

Patosu nie lubi, za komplementami nie przepada – Wiesław Banach, jeden z najdłużej urzędujących dyrektorów na Podkarpaciu, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego w Muzeum Historycznym w Sanoku, został Honorowym Obywatelem Sanoka. W Kościanie w Wielkopolsce się urodził, w Lublinie na KUL-u ukończył historię sztuki, ale to Sanok jest miastem jego życia.

Dlatego też nie w ratuszu, ale w Sali 25 Obrazów w Muzeum Historycznym w Sanoku, gdzie od 29 lat jest dyrektorem, Wiesław Banach odebrał zaszczytny tytuł Honorowego Obywatela Sanoka. – Nie jest sanoczaninem z urodzenia, ale Sanok stał mu się bliski. Tutaj po ukończeniu studiów osiedlił się, założył rodzinę i podjął pracę. Jako pracownik, a potem dyrektor Muzeum Historycznego, zdołał stworzyć wokół siebie krąg współpracowników i jednocześnie przyjaciół – konserwatorów sztuki, historyków i historyków sztuki, archeologów, także artystów. Za jego dyrekcji Muzeum w znaczący sposób wzbogaciło swoje zbiory. Dzięki przyjaźni i zaufaniu, jakim obdarzył dyrektora Zdzisław Beksiński, dziś Sanok posiada wspaniałą kolekcję obrazów i kompletne archiwum jednego z najbardziej popularnych polskich współczesnych malarzy – mówił Tomasz Matuszewski, burmistrz Sanoka. – Był i jest nieprawdopodobną inspiracją dla sanoczan. Sam Banach przy okazji odebrania tytułu nawiązał do kilku zdarzeń, które uzmysłowiły mu, jak Sanok na przestrzeni lat stał się jego miejscem na ziemi. – Przed laty organizowałem wystawę prac Zdzisława Beksińskiego w Gdańsku i podeszło do mnie kilka osób ze łzami w oczach dziękując za to, co robię. Oni byli sanoczanami osiadłymi na Pomorzu, a przy okazji tej wystawy wspomnienia o Sanoku wróciły do nich ze zdwojoną siłą. Nie kryli, jak bardzo ich wzruszały i cieszyły nieustanne informacje w mediach o obecności Beksińskiego i Sanoka w Gdańsku – wspominał Banach. Nigdy też nie zapomni jednego z ostatnich spotkań z Zosią Beksińską, żoną Zdzisława Beksińskiego, w ich mieszkaniu w Warszawie. – Do dziś pamiętam, jak stoję z nią w drzwiach mieszkania, potem przy otwartej windzie, a ona jeszcze ciągle dopytuje o Sanok, tak jakby nie mogła się nacieszyć wiadomościami z miejsca, z którym była przez lata związana. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że dla Zosi Beksińskiej jestem „żywym” kawałkiem Sanoka i sam poczułem, że to miasto jest mi tak bliskie, jak żadne inne – mówił Wiesław Banach. – Pamiętam, że gdy w 1977 roku trafiłem do pracy w sanockim muzeum, zachwyciły mnie wspaniałe zbiory i przeraziła mizeria zaniedbanego budynku. Jednocześnie od początku miałem okazję pracować ze wspaniałymi ludźmi i to zawsze było miejsce pełne pasjonatów. Do muzealnego sukcesu Sanoka nawiązał też Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, a prywatnie przyjaciel Wiesława Banacha. – Przez lata wspólnie klepaliśmy tę muzealną biedę – żartował Ginalski. Co nie pozostawił bez komentarza Wiesław Banach, mówiąc: – Ja dłużej i ciężej. Bo tak istotnie było – jedno z najcenniejszych muzeów na Podkarpaciu dopiero od ubiegłego roku jest dofinansowywane przez Podkarpacki Urząd Marszałkowski. Wcześniej pozostawało na utrzymaniu starostwa sanockiego. – Dlatego, żeby być dyrektorem muzeum, a zwłaszcza muzeum na Podkarpaciu – trzeba mieć odporność konia, najlepiej kopalnianego – dodawał Ginalski. – Ale Ty to potrafisz. Przetrwałeś 6 burmistrzów, 6 starostów i muzeum ma się znakomicie. A wszystko zaczęło się od Zdzisława Beksińskiego, który w życiu Banacha pojawił się w 1973 roku i kompletnie je odmienił. – To dla mnie jedna z najważniejszych znajomości w życiu i ciągle mam przed oczami nasze pierwsze spotkanie w pracowni Zdzisława Beksińskiego w starym drewnianym domku w Sanoku przy dawnej ul. Świerczewskiego (dzisiejsza Jagiellońska), otoczonym zdziczałym sadem. Bycie kustoszem spuścizny rodziny Beksińskich jest dla mnie wielkim zaszczytem i ogromną odpowiedzialnością. Fakt, że akurat na mnie spadła rola wprowadzania Beksińskiego do sztuki ogólnopolskiej i coraz częściej także światowej, jest dla mnie honorem i wielką radością – mówił Wiesław Banach. Decydując się na pożegnanie z Muzeum Historycznym w Sanoku w 2020 roku, Wiesław Banach nie porzuca pasji kustosza. Czas na emeryturze zamierza poświęcić na pisanie wspomnień związanych ze Zdzisławem Beksińskiem, które są już tylko w jego głowie, oraz skatalogowanie ogromnych zbiorów po genialnym malarzu. – Chcę też więcej uwagi poświęcić na uporządkowanie zapisków, jakie powstały przy okazji tworzenia Galerii im. Prochasków. I wszystko wskazuje na to, że emerytura jest mi niezbędna, bym mógł jeszcze więcej czasu poświęcić pracy, ale już nie administrowaniu – żartował Wiesław Banach. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak



TRADYCJA Dwadzieścia stoisk jak z dawnych pocztówek – z tradycyjnymi wypiekami, ręcznie robionymi ozdobami choinkowymi oraz wigilijnymi przysmakami. Do tego zabawki, kolorowe figurki i obrazy. A na rozgrzanie – regionalne piwa i owocowe nalewki, ekologiczne oczywiście. Na Rynku w Rzeszowie już po raz piąty pojawił się Bożonarodzeniowy Jarmark, który będzie można odwiedzać do 21 grudnia – codziennie, od godz. 12 do 20.

Bożonarodzeniowy Jarmark. Na rzeszowskim Rynku już świątecznie!

J

armarki przybyły do nas z Niemiec i szybko wpasowały się w klimat świąt w Polsce. W końcu gdzie, jak nie wśród dziesiątków kolorowych kramów szukać oryginalnych drobiazgów na prezent i smakołyków na świąteczny stół?! W tym roku już po raz piąty swój jarmark ma i Rzeszów, a na płycie Rynku pojawiło się 20 kolorowych straganów, na których pysznią się ręcznie malowane ozdoby, upominki, wyroby z drewna i ceramiki. Oferuje je między innymi Magdalena Raczyńska z Krasnego, specjalistka od dekoracji stołów i ręcznie wykonywanych ozdób. Szczególnie tych ostatnich ma sporo, oczywiście w wersji świątecznej. Są wianki na drzwi, drewniane aniołki, barwne koraliki i wzorzyste bombki. Obok niej, w świąteczny klimat wprowadza odwiedzających bożonarodzeniowe stoiska Antonina Świątoniowska z Łańcuta. Sprzedaje ręcznie wykonane ozdoby szydełkowe, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Pełno tu: białych bombek, aniołków, bałwanków, dzwoneczków, gwiazdek i reniferów. Ofertę uzupełniają koronkowe bieżniki i serwety na stół, a nawet ręcznie dziergane rękawice kuchenne – w sam raz na gorączkowy okres przedświątecznych przygotowań. Uwagę przyciągają też niespotykane na co dzień szydełkowe naczynia – salaterki i filiżanki. Jak się okazuje, takie też można zrobić. – To żmudna praca. Wyszydełkowanie jednej bombki zajmuje ponad dwie godziny, ale warto się natrudzić – mówi pani Antonina. – Na szydełku tworzę od dziecka, nauczyła mnie tego mama. W szkole doskonaliłam warsztat. Potem praca, rodzina, nie było jakoś na to czasu. Na emeryturze wróciłam do szydełkowania na dobre – to po prostu cieszy! W drewnianych budkach wystawcy oferują także szeroką gamę artykułów spożywczych. Można posmakować i kupić m.in. tradycyjne pieczywo na zakwasie i ze słonecznikiem, makowce, pierniki oraz strucle makowe. Coś na ciepło też się znajdzie – Małgorzata z Lublina, rozpieszcza przechodniów grillowanymi oscypkami z żurawiną, a dzieci częstuje „wąsami bacy”, przekonując, że lepsze „serowe sznurki” z Podhala niż chipsy. Sprzedaje także białe sery z czarnuszką, czosnkiem i papryką oraz panierowane w ziołach, jak np. ser kozacki, przyrządzany według tradycyjnej receptury. Na rozgrzanie zwiedzających są owocowe nalewki o burgundowej, złocistej lub różanej barwie. Te rozgościły się na stoisku Małgorzaty Blicherz z Centrum Turystyki Wiejskiej „Alicja” z powiatu biłgorajskiego. Ponoć roztoczańskie pigwówki, żurawinówki i wiśniówki grzeją najlepiej. Atrakcje lubią chodzić parami Świąteczne Miasteczko na rzeszowskim Rynku to nie tylko stragany z rękodziełem i przysmakami, ale też wiele atrakcji dla całej rodziny. Na płycie Rynku pojawiło się lodowisko, które będzie czynne od poniedziałku do piątku w godzinach: 15-21, a w weekendy 10-13 oraz 15-21. Oprócz lodowiska, przygotowano również animacje dla dzieci oraz „diabelski młyn”. 20 grudnia Jarmark Bożonarodzeniowy w Rzeszowie zakończy Wigilia Miejska z tradycyjnymi polskimi potrawami oraz dzieleniem się opłatkiem i kolędowaniem. Wieczór uświetnią występy zespołów muzycznych, które na scenie zaprezentują największe świąteczne przeboje. 

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak







B I Z N E S

Nikodem Bernacki.

Nawet 10 mln zł dotacji dla małych i średnich firm z Podkarpacia Firmie Bernacki przeniesienie się z Inkubatora Technologicznego w Jasionce do własnej fabryki zajęło zaledwie 5 lat. Pomogły w tym fundusze unijne. Mikro, małe i średnie przedsiębiorstwa znów mogą się o nie starać. Do zdobycia jest nawet 10 mln zł bezzwrotnej dotacji z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego. Nabór projektów trwa do 17 stycznia 2020 roku. Dofinansowanie przeznaczone jest dla firm, które chcą zainwestować, by wprowadzić na rynek nowe lub ulepszone produkty lub usługi. – Warto o te pieniądze się starać, bo wiele wskazuje na to, że w tej perspektywie finansowej jest to ostatnie rozdanie dotacji dla małych i średnich przedsiębiorstw – mówi Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A., której eksperci pomagają firmom przygotować odpowiedni wniosek i projekt.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak Wsparcie obejmować będzie projekty mające na celu rozwój MŚP poprzez inwestycje w rzeczowe aktywa trwałe oraz wartości niematerialne i prawne. Pula na ten cel wynosi 85 milionów złotych. Mikro i małe przedsiębiorstwa mogą zyskać nawet 70 proc. dofinansowania projektu, natomiast średnie przedsiębiorstwo – do 60 proc. (te udziały dotyczą tzw. wydatków kwalifikowanych). Wartość wydatków kwalifikowanych w projekcie powinna wynosić co najmniej 300 tysięcy złotych. Natomiast górny pułap to 4 mln zł dla inwestycji wprowadzających nowy lub ulepszony produkt/usługę, niebędących wynikiem prowadzonych prac B+R (prac badawczo-rozwojowych) oraz 10 mln zł dla projektów, w których przewiduje się wprowadzenie nowego lub ulepszonego produktu/usługi będącego wynikiem prowadzonych prac B+R.

16

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


O takie dotacje mogą się ubiegać mikro, małe i średnie przedsiębiorstwa działające na terenie województwa podkarpackiego. otacje bezpośrednie to jedna z najbardziej atrakcyjnych form wsparcia unijnego dla przedsiębiorców, dlatego konkurencja wśród starających się o dofinansowanie jest duża. Wielu przedsiębiorców wciąż ma jednak problem z przygotowaniem dokumentów aplikacyjnych do konkursu. Rzeszowska Agencja Rozwoju Regionalnego S.A. od lat działa na rzecz przedsiębiorców i wspiera ich w opracowaniu ww. dokumentacji. Dlatego prowadzimy szeroką akcję informacyjną i oferujemy atrakcyjne stawki na usługi naszych ekspertów, przygotowujących wnioski o dofinansowanie – mówi Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A, która od 26 lat specjalizuje się w skutecznym pozyskiwaniu dotacji unijnych m.in. dla firm. Z jej wsparcia w tym zakresie skorzystało około 450 klientów. RARR S.A. kompleksowo prowadzi przedsiębiorców przez cały proces związany z pozyskaniem funduszy na rozwój ich firmy. Tym razem punktowane będą projekty obejmujące prace badawczo-rozwojowe (B+R), jak również zgodne z regionalnymi inteligentnymi specjalizacjami, jak lotnictwo i kosmonautyka, motoryzacja, informacja i telekomunikacja ICT oraz jakość życia. Inne kryteria to m.in. potencjał rynkowy rezultatu projektu, stopień innowacyjności czy relacja przychodów do wartości projektu. – Pomagamy przedsiębiorcy od początku do końca – potwierdza Mariusz Bednarz. – Na pierwszym spotkaniu rozmawiamy o pomyśle, który firma chce zrealizować, i analizujemy, czy spełnia on wymagania konkursowe. Kiedy jesteśmy przekonani, że ma szansę, przygotowujemy wszystkie dokumenty potrzebne do tego, by aplikować o dofinansowanie. Zajmujemy się także jego rozliczeniem. Tak było również w przypadku firmy Bernacki Industrial Services, działającej w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym AEROPOLIS, która trzy lata temu uzyskała bezzwrotną dotację z tego samego programu. – Przygotowując wniosek o dofinansowanie, skorzystaliśmy z usług profesjonalnej kadry Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A. Projekt zdobył wymaganą liczbę punktów, a aplikacja o unijne fundusze zakończyła się sukcesem – mówi Nikodem Bernacki, współwłaściciel firmy, która zaczynała swoją działalność 12 lat temu w niewielkim biurze w Rzeszowie. Stalowy kolor elewacji zakładu firmy Bernacki Industrial Services w Tajęcinie pasuje do produkcji, w której specjalizuje się firma. W procesie obróbki skrawaniem wytwarza z metalu precyzyjne komponenty głównie dla zagranicznych zakładów produkcyjnych i montowni. Wytwarza ich już 2 mln rocznie i eksportuje na całą Europę. – W 2007 roku założyłem razem z żoną spółkę, która początkowo zajmowała się wyłącznie działalnością handlową – mówi Nikodem Bernacki, współwłaściciel Bernacki Industrial Services. – Firma dynamicznie rozwijała się i to rodziło coraz większe zapotrzebowanie na profesjonalną powierzchnię magazynową. Widzieliśmy także możliwość uruchomienia własnej produkcji i w 2012 roku zaczęliśmy szukać infrastruktury, która pozwoliłaby nam na zrealizowanie tej strategii. Tak trafiliśmy do Inkubatora Technologicznego w Jasionce. Nasz projekt został pozytywnie oceniony i udostępniono nam dwa biura. Chociaż nie była to hala produkcyjna, ofertę przyjęliśmy. Wkrótce taką powierzchnię produkcyjno-usługową udało się nam w inkubatorze wynająć, postawić dwie pierwsze obrabiarki i ruszyć z produkcją. Ale też wcześniej zaczęliśmy poszukiwać w specjalnej strefie ekonomicznej działki pod własny zakład. Uruchomienie produkcji w inkubatorze pozwoliło rozwijać firmę bez inwestowania w infrastrukturę, a z drugiej strony pomogło zdobyć działkę w Aeropolis i wybudować siedzibę. daniem Nikodema Bernackiego, prowadzenie działalności w inkubatorze przynosi wiele korzyści. Dostęp do profesjonalnej infrastruktury sprawia, że firma jest wyżej pozycjonowana w opinii kontrahentów oraz ma dostęp do nowoczesnych sal konferencyjnych i biur, które umożliwiają organizowanie spotkań biznesowych. – Samo wejście do inkubatora nie jest procesem najłatwiejszym, ponieważ trzeba uzyskać pozytywną opinię Rady Inkubatora i Zarządu RARR, że nasz biznes wpisuje się w strategię Aeropolis – przyznaje przedsiębiorca. – Ale kiedy już wejdzie się do rodziny firm, które działają w strefie, zyskuje się bardzo silnego partnera w postaci Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego. Zarządza ona Parkiem i zależy jej, aby firmy w nim działające odniosły sukces.Na bieżąco otrzymujemy zatem informacje, jakie projekty są realizowane, co się dzieje na rynku. Profesjonalne kadry RARR pomagają w przygotowywaniu wniosków o dofinansowanie i z takiej pomocy też skorzystaliśmy, aplikując o fundusze unijne. Zakończyło się to sukcesem i bardzo pomogło w budowie siedziby firmy. Wspierano nas jak ważnego kontrahenta, chociaż byliśmy początkującą firmą, która kupiła w strefie najmniejszą działkę. Z pomocą uzyskanego dofinansowania z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego w wysokości 1,2 mln zł, firma zrealizowała projekt wart ponad 3 mln zł. Wybudowała halę produkcyjną z zapleczem administracyjno-biurowym w Tajęcinie, zakupiła dwie tokarki CNC, przeprowadziła certyfikację ISO AS 9100 oraz kupiła i wdrożyła system typu „condition monitoring”. Dzięki inwestycji spółka Bernacki Industrial Services zajmująca się wytwarzaniem precyzyjnych komponentów z metalu dla przemysłu, mogła poszerzyć produkcję o detale z materiałów trudnych w obróbce. Obecnie posiada około 70 stałych odbiorców w całej Europie i stale się rozwija. To jedna z wielu firm, które skorzystały z możliwości, jakie dają dotacje z programu RPO WP dla sektora MŚP. Warto zatem skorzystać z pomocy ekspertów RARR S.A. i złożyć wniosek, tym bardziej że trwający do 17 stycznia nabór najprawdopodobniej jest ostatnim, jaki w tej perspektywie finansowej został ogłoszony. 

D

Z

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

17




Wielkie pytania

Powoli zapominamy, jak kochać, ponieważ nie da się kochać w pojedynkę! W pojedynkę można darzyć miłością tylko siebie samego, a to bardzo przykre doświadczenie. Kryje się za tym przekonanie, że trwała więź z drugim człowiekiem jest przeszkodą w poszukiwaniu szczęścia. W obecnych czasach mamy ten problem z miłością, że zamiast wierności oczekujemy obietnicy spełnienia – odpowiadał ks. dr Jacek Prusak pytany w Rzeszowie o zagrożenia, jakie czyhają na miłość w dobie ponowoczesności. – Postępująca rewolucja technologiczna oraz obyczajowa sprawiają, że wszystko nam wolno. A jak człowiekowi wszystko wolno, to nie ma czasu na miłość – dodawał prof. Bogdan de Barbaro.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

Ksiądz Jacek Prusak:

Powoli zapominamy, jak kochać... O

twarte wykłady i debaty organizowane od prawie czterech lat przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zawsze cieszyły się dużym zainteresowaniem. Spotkanie z prof. Bogdanem de Barbaro i ks. dr. Jackiem Prusakiem należało do rekordowego pod względem frekwencji. Tematem rozmów była miłość zagrożona przez nowoczesność. Goście tegorocznej edycji cyklu „Wielkie Pytania w Nauce” starali się wytłumaczyć: czym właściwie jest miłość i czy istnieje recepta, jak ją odnaleźć, a później zatrzymać? Wreszcie jak przez te wszystkie lata zmieniły się relacje międzyludzkie? Listopadową debatę poprowadził poeta i publicysta „Tygodnika Powszechnego” – Wojciech Bonowicz. – Uczestniczymy w wyścigu szczurów, który nieustannie zachęca nas do kariery, zdobywania i ciągłego „pięcia się w górę”. W dzisiejszych czasach miłość zastępujemy walką – w każdej sytuacji domagamy się przecież sprawiedliwości, która często rodzi wrogość do drugiego człowieka. W Krakowie niektóre firmy reklamują się pod hasłem: „Wszystko dla mnie!”. Jak wszystko będzie dla mnie, i to w dodatku o 30 proc. taniej, to jak tu się nie skusić? – pytał już na samym początku spotkania prof. Bogdan de Barbaro, znany psychiatra oraz terapeuta, kierownik Zakładu Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim. Profesor jest członkiem redakcji „Tygodnika Powszechnego” oraz autorem wielu publikacji naukowych i książek poświęconych relacjom międzyludzkim. „Kochaj wystarczająco dobrze”, „I jak tu się dogadać?”, „Dwoje na huśtawce, czyli zrozumieć związek” oraz „Bliskość. Co i jak robić, co i jak mówić, żeby naprawdę być razem” to tylko kilka z nich.

Nie ma czasu na miłość Psychoterapeuta podczas spotkania w Filharmonii Podkarpackiej podkreślał, że w dzisiejszych czasach, które charakteryzuje nietrwałość, doraźność i wieloznaczność, na miłość czyha wiele zagrożeń i niebezpieczeństw. – Postępująca rewolucja technologiczna oraz obyczajowa sprawiają, że wszystko nam wolno. A jak człowiekowi wszystko wolno, to nie

20

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Wojciech Bonowicz.

Od lewej: prof. Bogdan de Barbaro i ks. dr Jacek Prusak.

ma czasu na miłość – przekonywał i dodawał, że obecnie koncentrujemy się bardziej na świecie wirtualnym, aniżeli tym prawdziwym. Zdarza się, że podczas spotkań z przyjaciółmi nie wychylamy nosa zza swojego smartfona czy tableta, przyczyniając się do rozpowszechniania bardzo niebezpiecznego zjawiska. Epatujemy swoją intymnością, dzieląc się co rusz na Facebooku z innymi tym, gdzie byliśmy na spacerze, co jedliśmy na śniadanie lub co nam się śniło… – Gdyby na ścianie jednej z galerii znalazł się obraz Rembrandta, to przecież nie będę mieć czasu na niego popatrzeć, bo muszę wysłać sms-a znajomym, że właśnie oglądam dzieło tego wielkiego malarza – tłumaczył z ironią naukowiec. olejnymi zagrożeniami dla miłości są według niego narcyzm i zachłanność. To ostatnie ilustrował na przykładzie baneru reklamowego w warszawskim przejściu podziemnym, znajdującym się pomiędzy ul. Marszałkowską a Alejami Jerozolimskimi. Pyszni się na nim napis: „Więcej latać, więcej żyć, więcej być”. Skoro więcej, to i szybciej. Nie ma więc czasu na miłość romantyczną, głęboką i opartą na przyjaźni. Dzisiaj liczy się tylko „eros”, uczucie ukierunkowane na pożądanie, miłość zmysłową, bywa, że często egoistyczną. „Agape” traktujące to uczucie jako dar, ofiarę, które wzbudza w drugiej osobie to, co najlepsze, już dawno zniknęło ze współczesnej areny relacji międzyludzkich. – Gdy świat galopuje do przodu, przestajemy celebrować miłosny stosunek. Podtrzymywanie żaru namiętności staje się niezbędne, ale tylko za pomocą szybkiego seksu. Dlatego tak kuszące są przelotne znajomości z przypadkowymi singlami o podobnych upodobaniach. One do niczego nie zobowiązują – wyjaśniał de Barbaro. Zamiast miłości sięgamy po zastępniki, a tych jest pełno. Beatlesi śpiewali „All you need is love”. Tymczasem psychoterapeuta natknął się w Częstochowie na ogromny plakat promujący Galerię Jurajską, o treści: „All you need is shopping center”. Dr Jacek Prusak, teolog i psycholog, a także członek redakcji „Tygodnika Powszechnego” oraz współpracownik kwartalnika „Życie Duchowe” i miesięcznika katolickiego „List”, dodał, że ten reklamowy schemat powielamy właśnie w relacjach z drugim człowiekiem. Aby stać się zdolnym do miłości, podkreślał, że trzeba wyzbyć się iluzji związanych z naszym rozumieniem związków i uczuć, często opartych na wirtualnych wyobrażeniach wyciekających z Internetu. – Wzorzec relacji między klientem a kowalem staje się wzorcem relacji międzyludzkich. Kryje się za tym wyobrażenie, że obiekt miłości można złożyć z określonej liczby wymiernych cech fizycznych oraz predyspozycji społecznych – to coś, co możemy sobie wybrać, w opakowaniu, co jest już gotowe, skrojone na miarę naszych oczekiwań. Tracimy przy tym, jak mówi Zygmunt Bauman, z oczu to, co najważniejsze – samego człowieka. To prowadzi z kolei do życia, w którym stosunki ludzkie i związki partnerskie są kształtowane na wzór leasingu. Skoro można tak łatwo zerwać więź, nie trzeba starać się, by ją pielęgnować. Ludzie są wartościowi dopóty, dopóki zaspokajają nasze potrzeby, a trwałe więzi są przeszkodą w poszukiwaniu szczęścia – stwierdził teolog.

K

Spełnienie zamiast wierności Jak ludzie rozumieją miłość? Dawniej ślubowali sobie wierność, chociaż wiedzieli, że jest trudna, dostrzegali w niej coś pozytywnego i wartościowego. Teraz przed ołtarzem przyrzekają sobie nie tyle wierność, co spełnienie. – Ty musisz być moim niebem, ty musisz być moim rajem! Tak długo, jak nim jesteś, dopełniasz mnie. Gdy zobaczę tę „ziemię obiecaną” u kogoś innego, wtedy uważam związek za nieudany – mówił ks. Prusak, który podkreśla, że takie zachowania spowodowane są błędnym spojrzeniem na miłość. Coraz więcej ludzi twierdzi, że nawet jeśli ona istnieje, to z definicji zacznie ich ograniczać i stanie się przeszkodą w osiągnięciu szczęścia. Miłość w dzisiejszych czasach ogranicza rozwój, a ten rozumiany jest jako samorealizacja. – Powoli zapominamy, jak kochać, ponieważ nie da się kochać w pojedynkę. W pojedynkę można kochać tylko siebie samego, a to jest bardzo przykre doświadczenie – skwitował teolog. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

21


Od lewej: Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk, Aneta Gieroń.

K S I Ą Ż K A

Rzeszów. Cudowne polskie miasto „Dziękuję Bogu, że jest Rzeszów, cudowne polskie miasto” – wiele lat temu powiedział Wojciech Kilar, światowej sławy kompozytor, do którego wzdychał także Hollywood, a który pierwszą kompozycję i pierwszego papierosa zakosztował… w Rzeszowie! Sekrety tego miasta, które w ostatnim stuleciu z niewielkiego żydowskiego miasteczka przeobraziło się w stolicę województwa z innowacyjnym przemysłem lotniczym oraz wielkomiejskimi aspiracjami, odkrywają rzeszowskie dziennikarki, Alina Bosak i Katarzyna Grzebyk, które właśnie wydały książkę „Sekrety Rzeszowa”.

Natalia Chrapek.

A

utorkom udało się nakreślić 37 intrygujących opowieści, z których wyłania się Rzeszów o wielu twarzach, miasto z krwi i kości, które nie wstydzi się przeszłości, ani dużego apetytu na przyszłość. Prawie 200 stron świetnej lektury o Rzeszowie, gdzie Alina Bosak i Katarzyna Grzebyk ze swadą, humorem, a przede wszystkim z dziennikarską dociekliwością snują opowieść wokół bardzo popularnych nazwisk związanych z Rzeszowem, ale i odkrywają słabo znane epizody z historii miasta. Umiejętnie łączą wątki osób i zdarzeń, gdzie Rzeszów niekoniecznie grał pierwszoplanową rolę, ale jest ważnym bohaterem opowieści. Całość uzupełniają piękne zdjęcia archiwalne, które wzruszą niejednego rzeszowianina. – Nie jestem historykiem, regionalistą, ale interesuję się historią i czuję się mocno związana z Rzeszowem, gdzie od prawie 20 lat pracuję jako dziennikarka – opowiada Alina Bosak. – Większość historii, które znalazły się w „Sekretach Rzeszowa”, znałam, ale nie miałam pojęcia o „smaczkach” i anegdotach, jakie tym opowieściom towarzyszą. Dopiero niedawno ustaliłam, że Wojciech Kilar, który tylko dwa lata ze swego życia spędził w stolicy Podkarpacia, właśnie tutaj napisał pierwszą kompozycję i jako bardzo młody chłopak sięgnął po pierwszego papierosa. Do końca życia bardzo ciepło i czule mówił o Rzeszowie. Takich opowieści jest w książce więcej. Mało kto pewnie wie, że w czasie II wojny światowej Niemcy chcąc wesprzeć swoich żołnierzy walczących pod Stalingradem, z lotniska w Jasionce wysyłali do Rosji termosy z ziemniakami. Zapomniane są też losy Byka i Maczugi, którymi jeszcze kilkadziesiąt lat temu mamy i bacie straszyły niegrzeczne dzieci. Historia przedwojennych bandziorów jest tak nieprawdopodobna jak ich metrykalne nazwiska, które do złudzenia przypominają kryminalne ksywki. Fascynacji historią Rzeszowa i Podkarpacia nie kryje też druga z autorek książki, Katarzyna Grzebyk, która przy okazji pisania „Sekretów” natknęła się na co najmniej dwie bardzo skąpo opisane postacie. – Nigdy wcześniej nie słyszałam historii Joela Russa ze Strzyżowa oraz Jakoba Lauba – opowiada dziennikarka. – Wspomnienie o Laubie to nieprawdopodobna opowieść o rzeszowskim Żydzie, pierwszym współpracowniku Alberta Einsteina, absolwencie I LO, wybitnym fizyku, który przyjaźnił się z czterema laureatami Nagrody Nobla. Laub wiele lat spędził w Argentynie, ale po II wojnie światowej powrócił do Europy i osiadł w Szwajcarii. Laub i Einstein korespondowali ze sobą przez kilkadziesiąt lat, a fizyk wywodzący się z Rzeszowa cieszył się ogromnym szacunkiem wśród najważniejszych naukowców świata. Jeszcze bardziej nieprawdopodobna zdaje się opowieść o życiu Joela Russa ze Strzyżowa, który galicyjskie miasteczko opuścił jako 22-letni mężczyzna i osiągnął nieprawdopodobny sukces w Nowym Jorku. Dzięki kultowym bajglom, jakie wypiekał w spółce Russ&Daughters, zagwarantował nie tylko dobrobyt swojej rodzinie, ale stworzył też wielopokoleniowy biznes, który trwa do dziś. Russ&Daughters ciągle wierna jest żydowskiej tradycji serwowania posiłków, a w jednym z lokali podaje nawet oryginalny drink o nazwie… Strzyzóv. „Sekrety Rzeszowa” to nie tylko bardzo „smakowity” opis dziejów Rzeszowa i jego najbliższej okolicy, ale też zapis niezliczonych anegdot i wspomnień. Ulicami miasta przechadza się Ignacy Łukasiewicz, po Rynku biega kilkuletni Fred Zinneman, w którego filmach wiele lat później zadebiutują Marlon Brando i Meryl Streep, w legendarnej „Jutrzence” znów muzyka do rana, a Jerzy Dynia jak przed laty gra na saksofonie... Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk, „Sekrety Rzeszowa”, Dom Wydawniczy Księży Młyn 2019. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak



Muzeum Dzwonów i Fajek

Dobre adresy

„Tylko w Przemyślu” – ten tytuł katalogu dobrze oddaje charakter unikalnego – jedynego w Polsce – Muzeum Dzwonów i Fajek. To tutaj działają dwa najstarsze w kraju zakłady ludwisarskie rodziny Felczyńskich oraz osiem warsztatów produkujących fajki. Rocznie ogląda je ponad 20 tysięcy turystów.

M

Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl

uzeum ma siedzibę w barokowej wieży cerkwi katedralnej, której to świątyni cesarz Józef II nie pozwolił zbudować. Wieża pełniła więc rolę strażnicy, czyli „obserwatorium pożarniczego”, baru z „pokojami do śniadań”, zaś po wojnie była tu wypożyczalnia książek i lokalny radiowęzeł, schronisko PTTK oraz informacja turystyczna. Po dziesięcioleciach zaniedbań, kiedy to nawet planowano rozebrać nikomu „niepotrzebny” zabytek, wieżę przejęło Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej. W roku 2001, z inicjatywy ówczesnego dyrektora Mariusza Olbromskiego, otwarto tu Muzeum Dzwonów i Fajek. Oddział MNZP powstał w wyniku długoletniej pracy dwóch kustoszów dyplomowanych: dr Urszuli Olbromskiej, która zajmowała się fajkami, oraz dr Marty Trojanowskiej (historia ludwisarstwa). Zbieranie eksponatów obie panie zaczęły niemal od zera: kolekcja fajek liczyła początkowo 38 sztuk, a obecnie ok. 1600. Zebrano 76 większych dzwonów, głównie kościelnych. Ponadto w magazynach przechowywanych jest 3,5 tys. małych dzwonków ręcznych, które „obrastają patyną” i będą eksponowane w przyszłości. Jednak nie ilość, lecz jakość eksponatów ma zasadnicze znaczenie. W roku 1808 na Kresach w Kałuszu nieopodal Stanisławowa odlewnię dzwonów założył Michał Felczyński, uczeń ludwisarzy niemieckich w Wielkopolsce. Przed I wojną światową jeden z synów Michała – Ludwik przeprowadził się do Przemyśla. Obie odlewnie działały wspólnie, zdobywając laury, np. Grand Prix na wystawie w Paryżu (1927) czy złoty medal na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu (1929). Na Wystawę Światową w Nowym Jorku w 1939 roku Felczyńscy przygotowali serię czterech dzwonów z postaciami historycznymi: od księcia Józefa Poniatowskiego do marszałka Józefa Piłsudskiego. Z powodu działań wojennych dzwony te pozostały za oceanem. Są tam do dziś. Po II wojnie do Przemyśla przenieśli się z Kałusza Jan i Kajetan Felczyńscy. Ich ludwisarnię oraz zakład ich brata Ludwika w latach 1955–56 upaństwowiono, przekształcając w fabrykę wag i odlewnię kaloryferów. Później ta pierwsza wytwórnia reaktywowała działalność w podprzemyskim Ostrowie, wykonując dzwony m.in. do historycznego polskiego kościoła w Kahlenbergu pod Wiedniem, cztery dzwony do Katynia i do bazyliki w Licheniu. Druga ludwisarnia, Jana Felczyńskiego (później także: Waldemara Olszewskiego i Witolda Sobola, a obecnie – Piotra Olszewskiego) wykonała dzwony np. do bazyliki mariackiej w Gdańsku, do cerkwi w Grabarce i Supraślu. Najnowszym dziełem jest największy na świecie kołysany dzwon o wadze 55 ton dla sanktuarium w Trindade w Brazylii. Oprócz dzwonów – darów odlewni Felczyńskich, Muzeum eksponuje wyroby warsztatów gdańskich i toruńskich z XVII–XVIII wieku; niektóre z nich są darami ludwisarzy. Z miastem Przemyślem związane są dwa dzwony: z 1740 i 1878 roku. Na obu z nich widnieje przemyski niedźwiadek. Pierwszy – starszy, z 1740 r., jest sygnowany nazwiskami

24

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


dwóch burmistrzów. Pierwszy z nich, Kazimierz Grzybowski, pojechał na posiedzenie Sejmu do Radomia, aby uzyskać fundusze na odlanie dzwonów. Ale w Radomiu burmistrz „Żydom faworował, upił się, na piec wlazł i żadnych prac [starań o pieniądze] nie poczynił”. Kiedy wytrzeźwiał, było już po obradach Sejmu. W czasie I wojny światowej rekwizycję dzwonów przeprowadzali oficerowie: inż. Kazimierz Marian Osiński – założyciel Muzeum w Przemyślu oraz znany krajoznawca dr Mieczysław Orłowicz. Niejednokrotnie ratowali oni dzwony, uprzedzając parafie o swych działaniach (o rekwizycji wojskowej). Z tych zaś instrumentów, których ocalić nie zdołali i które szły na przetopienie, sporządzali gipsowe odlewy ich dekoracji. Ozdobą ekspozycji jest kolekcja dzwonów okrętowych – depozytów Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku oraz Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Początki fajki przemyskiej sięgają połowy XIX wieku, kiedy to rozpoczęły się pierwsze prace przy budowie Twierdzy Przemyśl. Fajka była bowiem nieodłączną towarzyszką żołnierzy: „Fajeczka żołnierzowi bywała często za jadło i napój, a potem zastąpiła i zabawę, i towarzystwo, i rodzinę!” – jak pisała Maria Rodziewiczówna w „Dewajtis”. W roku 1914, w chwili wybuchu wojny, zgromadzono w Twierdzy Przemyśl 128 tysięcy żołnierzy. Wyrabiali oni sami, chałupniczym sposobem, fajki gliniane – tak było np. w Forcie I. Bogatsze były fajki z porcelanowymi główkami malowanymi ręcznie lub z przylepianą kalkomanią. Najwspanialsze egzemplarze to fajki wręczane odchodzącym do rezerwy żołnierzom. Miały one bogato malowaną główkę ze sceną wojskową bądź erotyczną, opatrzone nazwiskami kolegów oraz nazwą pułku. Posiadały długi ozdobny cybuch z fantazyjnie wygiętym ustnikiem. Przemysł fajkarski narodził się w Przemyślu za sprawą Wincentego Swobody (1876–1941), który swego rzemiosła nauczył się w Czechach. Najbardziej znanym jego uczniem był Ludwik Walat (1907–1981), który opracował 50 wzorów fajek z wrzośca, zwanych dziś „walatówkami”. Do niedawna pracowali jego uczniowie: Ryszard Kulpiński, Ryszard Filar i Wiktor Winiarski. Dziś w Przemyślu działa osiem warsztatów. Raz w roku, w czerwcu, odbywa się tu Święto Fajki z konkursem jej palenia, z wystawami, kiermaszami itp. Pisząc tekst korzystałem z opracowań: U. Olbromskiej i M. Trojanowskiej, Muzyka dzwonów, magia fajki, Przemyśl 2010 oraz U. Olbromskiej, Fajka wojskowa, Przemyśl 2014. Obie pozycje wydało Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

25




Na sali operacyjnej podejmuję najważniejsze decyzje życiowe i zawodowe Z prof. Kazimierzem Widenką, kardiochirurgiem, kierownikiem Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Dokładnie 10 lat temu gościł Pan na 5. okładce VIP-a. To był początek Pańskiej rzeszowskiej przygody – kardiochirurgia miała dopiero trzy lata, a Pan utwierdzał się w przekonaniu, że Śląsk jest piękny, ale Podkarpacie też nie gorsze. I pomyśleć, że gdyby nie prof. Stanisław Woś, kardiochirurg pochodzący z okolic Jarosławia, były konsultant krajowy w dziedzinie kardiochirurgii, który przy myciu rąk na sali operacyjnej namówił Pana na tworzenie kardiochirurgii w stolicy Podkarpacia, pewni nigdy nie zostałby Pan Honorowym Obywatelem Miasta Rzeszowa. Prof. Kazimierz Widenka: Kardiochirurg większość ważnych decyzji życiowych i zawodowych podejmuje na sali operacyjnej (śmiech). Muszą się tam toczyć bardzo poważne dyskusje… Na sali operacyjnej rozmawia się po to, by rozładować atmosferę. To są bardzo różne tematy, ale nigdy niezwiązane z pacjentem. Prof. Woś, namawiając mnie na wyjazd do Rzeszowa, uważał, że to będzie dobra decyzja dla mnie i nie gorsza dla Rzeszowa, za co jestem mu bardzo wdzięczny. A że to było na sali operacyjnej? Wspomniane miejsce ma jedną fantastyczną cechę, jest tylko pacjent i personel medyczny, który świetnie się zna, a to pozwala, paradoksalnie, na bardzo szczerą i konkretną rozmowę w miejscu, w którym spędzamy naprawdę sporą część naszego życia. I nie przeszkadza, że jest Was tam całkiem spora grupa? Absolutnie. Przy operacjach kardiochirurgicznych jest zazwyczaj 8 osób, ale atmosfera jest świetna. Rozmawiamy o polityce, wakacjach, pasjach, żartujemy o kobietach, ale o lekarzach też. Temat śmierci się pojawia?

28

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

Na pewno go nie unikamy. Śmierć pacjenta przeżywa się zawsze, choć nie powinniśmy mieć do tego emocjonalnego stosunku. Najtrudniejszą sytuacją jest przyjść następnego dnia do pracy. Kolejny chory ma już zaplanowaną operację i trzeba zrobić wszystko, by ona się udała. Każda śmierć pacjenta jest inna? ak. Wszystko zależy od tego, czy pacjenta znało się dłużej, bo wtedy więź jest nieunikniona. Bywa też tak, że ktoś przez lata leczy się w poradni kardiochirurgicznej, a dopiero w pewnym momencie trafia do nas na oddział i wtedy też tych emocji nie da się do końca wyeliminować. Paradoksalnie, łatwiej jest, gdy w nagłych przypadkach trafia pacjent z rozwarstwieniem aorty i widzimy go po raz pierwszy. Na pewno nie pomaga nam, gdy pacjenci mówią przed zabiegiem: proszę pamiętać, że mam dwie małe córki albo żonę w ciąży. My to oczywiście rozumiemy, ale im mniej emocji na sali operacyjnej, tym lepiej, bo te zaburzają profesjonalne i racjonalne decyzje. Można by stwierdzić, że dla własnego dobra śmiertelnie chory pacjent powinien być na tyle uciążliwy, by lekarz nie był w stanie go polubić… To tak nie działa (śmiech). Na sali operacyjnej najważniejsze są „szkiełko i oko”. Gdy zaczynamy kierować się uczuciami, robimy za mało, albo za dużo, a to w obu przypadkach nie jest dobrze. Na przestrzeni lat pańskie postrzeganie życia i śmierci się zmieniło? Nigdy nie miałem i nie mam lęku przed śmiercią. Mam jednak 7-letniego syna Oskara, a to trochę zmieniło optykę – chciałbym jak najdłużej obserwować jego dorastanie, dojrzałość, i to jest dla mnie najlepszy motywator na życie. 

T


Ludzie nauki

Prof. Kazimierz Widenka.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

29


Ludzie nauki Gdy na co dzień obcuje się ze śmiercią, stosunek do życia jest inny? iorąc pod uwagę 3-proc. śmiertelność na 1000 operacji, jakie mamy na oddziale, to jest 30 zgonów rocznie. Dlatego musimy umieć rozmawiać z rodzinami pacjentów i wytłumaczyć im odejście ich bliskich, a to jest bardzo trudna część zawodu lekarza. W takich sytuacjach każdy reaguje inaczej, jedni rozpaczają, inni się nie godzą i mają do nas pretensje, ale są i takie osoby, jak żona niedawno zmarłego pacjenta, która przyszła i podziękowała za opiekę. Do dziś wzrusza mnie historia związana z pacjentem z Wielopola Skrzyńskiego, którego operowałem ponad 10 lat temu, a potem przez kolejne lata on przychodził do mnie co cztery miesiące na wizyty kontrolne. Któregoś dnia, zamiast niego do gabinetu weszły córka i żona z kwiatami. Okazało się, że pacjent zmarł, ale one nie odwołały zaplanowanej wizyty, lecz w jego imieniu przyjechały podziękować. W takich chwilach jeszcze bardziej chce się pracować i walczyć o każdego pacjenta. Jestem przekonany, że dobrze wybrałem zawód. Dziś po 15 latach nie ma Pan też wątpliwości, że dobrze zrobił osiadając w Rzeszowie, ale doskonale pamiętam, jak 10 lat temu mówił Pan: „Nie czuję się w Rzeszowie skazany na izolację zawodową, bo o towarzyską nigdy się nie martwiłem i nie martwię”. Coś się zmieniło? Jestem otwartym człowiekiem i kontakty z ludźmi nigdy nie były dla mnie problemem. Jednocześnie nie jestem osobą, która się często towarzysko spotyka, bo naprawdę nie mam na to czasu. Życie kardiochirurga kręci się wokół pracy, domu i są jeszcze wyjazdy na wakacje albo wolny weekend. Wydaje mi się, że mam taki charakter, że dość szybko w każdym miejscu, gdzie dotychczas mieszkałem, miałem sporo bliskich mi osób. Nie kryję, że lubię, jak wokół mnie coś się dzieje, i to w szerokim rozumieniu tego słowa. Być może to objaw pracoholizmu, ale jak nic nie robię, mam poczucie winy. Nawet jak mam odpoczywać, uważam, że powinienem robić to aktywnie. Jak długo potrafi Pan wytrzymać bez przychodzenia na oddział rzeszowskiej kardiochirurgii?

B

Gdybym chciał, to obecnie mógłbym nawet miesiąc być nieobecny – mam tak znakomitych współpracowników. Ale rzeczywiście, nigdy nie jestem poza pracą dłużej niż dwa tygodnie. To pewnie jest pracoholizm, ale ja siebie uważam za racjonalnego „zadaniowca”. Dość trudno wyprowadzić mnie z równowagi, a nawet jak jestem na coś wściekły, nigdy nie zajmuję się tym od razu – zostawiam sobie czas na ochłonięcie. Rzeszów nie tylko nie skazał Pana na izolację zawodową, ale wręcz pozwolił na rozwój? Tak, ale to wynika z kilku powodów. Po pierwsze, powstał kierunek lekarski na Uniwersytecie Rzeszowskim, co jest bardzo ważne dla rozwoju lokalnego środowiska medycznego. To bardzo wiele zmieniło, zmienia i będzie zmieniało na lepsze. Mieszkaniec Podkarpacia może nawet nie zdaje sobie sprawy, jakim dobrodziejstwem jest dla niego kierunek lekarski w Rzeszowie. To zawsze powoduje, że jakość ochrony zdrowia się podnosi. Osoby, które studiowały na Uniwersytetach Medycznych w Warszawie, Gdańsku i Krakowie, a chciały robić nie tylko karierę kliniczną, ale też uniwersytecką, z założenia są zazwyczaj osobami bardziej ambitnymi, genetycznie przygotowanymi do cięższej pracy i to powodowało, że te osoby zazwyczaj zostawały

30

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

w większych ośrodkach akademickich. Teraz zostają także w stolicy Podkarpacia. I już za rok będziemy mieć pierwszych absolwentów kierunku lekarskiego w Rzeszowie, którym musimy stworzyć szanse dalszego rozwoju. Najlepiej takiego, żeby pacjenci podążali za nimi do Rzeszowa z każdego miejsca w Polsce. Miło Panu było, gdy kilka tygodni temu na rzeszowskiej premierze „Bożego Ciała”, filmu Janka Komasy, Aleksandra Konieczna, znakomita aktorka, na co dzień mieszkająca w Warszawie, publicznie podziękowała Panu za opiekę lekarską i swoją rolę w filmie zadedykowała specjalnie dla Pana? Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że było to bardzo miłe ze strony pani Aleksandry Koniecznej i oczywiście ma to związek z tym, co robimy na rzeszowskim oddziale kardiochirurgii, czyli z zabiegami z minidostępu. Szpital w Rzeszowie nie przeraża osób znanych z gazet bądź telewizji? Już nie. Przekonuje ich nasze doświadczenie oraz liczba zabiegów przeprowadzonych z minidostępu, a pozwalających pacjentowi na dużo szybszą rekonwalescencję niż po tradycyjnych operacjach. Nie bez znaczenia jest też późniejsza opieka na oddziale oraz bardzo dobra atmosfera. To jest możliwe tylko przy pełnej mobilizacji wszystkich: pielęgniarek, lekarzy i ordynatora. Tych osób z pierwszych stron gazet w ostatnich latach nieustannie przybywa? Niekoniecznie o tym marzymy, bo wiążą się z tym niekiedy większe wymagania, ale na pewno jest to przyjemne i co jakiś czas mniej lub bardziej popularne osoby u nas się pojawiają. Agnieszka Fatyga i Magdalena Wójcik publicznie powiedziały o naszym oddziale wiele ciepłych słów. Pani Magdalena prowadziła też jubileusz 10-lecia kardiochirurgii w Rzeszowie. A jeszcze wcześniej Pan, Ślązak od pokoleń, zaczął mówić o Rzeszowie jak o swoim mieście. Jest nawet anegdota, jak Pan za każdym razem przejeżdżając przez miasto powtarza: „Jaki ten Rzeszów ładny”. jęła mnie otwartość ludzi na Podkarpaciu. Ślązacy są bardziej racjonalni, trudniej się zaprzyjaźniają, bardzo późno przechodzą na „ty” i żeby nie być gołosłownym przytoczę przykład moich rodziców, którzy przez 40 lat mieszkali w jednej klatce w bloku z sąsiadami, z którymi widywali się codziennie i zwracali się do siebie: „Pan Widenka” – „Pan Janik”. Na Śląsku to naturalne. Na Podkarpaciu nie praktykuje się też zwracania do kogoś po nazwisku, raczej używa się formy grzecznościowej z imieniem. Ślązacy mówią po nazwisku i są mniej wylewni. Jednocześnie to naród ciężkiej pracy, solidny i niezwykle lojalny. Wśród Ślązaków długo zdobywa się czyjąś przyjaźń, ale jak ona już jest, to do śmierci. Podoba mi się też pracowitość mieszkańców Podkarpacia. Wiele razy przekonałem się, że jak ktoś się do czegoś zdeklarował, zawsze dotrzymywał słowa. Pan dziś o sobie mówi Ślązak, czy rzeszowianin ze Śląska? Wolę Europejczyk i Polak. Jestem niebywale wyczulony na wszelkie ruchy nacjonalistyczne i kwestie wojny. Już przeżyliśmy dramat wojny w latach 90. XX wieku w samym środku Europy i nigdy więcej. Śmiem twierdzić, że gdyby kraje bałkańskie były częścią Unii Europejskiej, nigdy by do tego nie doszło. Uważam, że tożsamość europejska jest równie ważna, a może nawet ważniejsza niż narodowa, czy to się komuś podoba, czy nie. Dla mnie patriotyzm to nie tylko pamięć o tych, którzy ginęli za Polskę, co jest bardzo ważne, ale równie ważne jest bycie dumnym z tego, co robi się na co dzień.

U


Ludzie nauki Z perspektywy ostatniej dekady, jak w Pana oczach zmienił się Rzeszów? On bardzo zmieniał się w momencie, kiedy 15 lat temu tutaj przyjechałem. W ostatnich latach te zmiany są już inne, ale na pewno miasto stało się bardziej otwarte i tętniące życiem. Każdy, kto wysiada na lotnisku w Jasionce, jest pod wrażeniem inwestycji i fabryk, jakie tam powstały w ostatnich latach. Brakuje mi natomiast w Rzeszowie bogatszego życia kulturalnego. Przede wszystkim koncertów na żywo, i to nie tylko w Filharmonii Podkarpackiej. Restauracji z muzyką na żywo i mnogości imprez, które pozwalają miastu tętnić życiem na okrągło. Warto, byśmy wszyscy mieli coraz większą świadomość, że warto na to wydawać pieniądze zarówno po stronie samych rzeszowian, jak i osób odpowiedzialnych za organizację tego typu imprez. To prawda, że niekoniecznie dla siatkówki, ale dla tenisa jest Pan gotów dużo poświęcić? ardzo dużo (śmiech). Bez problemu wstaję o 4 rano, by oglądać w telewizji mecze tenisowe w ramach Australian Open. Jestem zagorzałym fanem hiszpańskiego tenisisty Rafaela Nadala, którego mógłbym oglądać godzinami i nie ma tygodnia, żebym tak nie zaplanował operacji i jednego dnia pracy, by po południu móc zagrać w tenisa. To chyba najlepiej ilustruje, jak przez 13 lat zmienił się oddział kardiochirurgii w Rzeszowie, z którego przez pierwsze lata nie wychodził Pan całymi dniami. W 2006 roku było niespełna 100 operacji, w następnym roku już 670, a na przestrzeni kilkunastu lat uzbierało się około 12 tys. zabiegów. Jakie są kolejne liczby do przekroczenia? Na pewno chciałbym, byśmy robili około 1400 operacji rocznie, bo to jest w zasięgu możliwości naszego oddziału. W ostatnich latach Internet zrewolucjonizował medycynę i w XXI wieku nie ma usprawiedliwienia dla niewiedzy lekarza – dziś wszystko można wiedzieć następnego dnia. Przed laty znajomość języka angielskiego była słaba, dziś nie ma takiej możliwości, by ktoś zrobił w medycynie karierę, jeśli nie posługuje się biegle tym językiem, a to oznacza, że ma nieograniczony dostęp do zasobów Internetu. Nawet gdy zdarzy się coś absolutnie zaskakującego, to właściwie od ręki można zweryfikować, czy ktoś na świecie miał już wcześniej taki problem i jak go rozwiązał. Nie powiem niczego odkrywczego, ale lekarz, oprócz tego, że musi być mądry i pracowity, to jeszcze koniecznie pokorny. Zawsze. Tylko wtedy ma szanse podejmować dobre decyzje. Chirurg oczytany, sprawny, ale niepokorny i brawurowy może podejmować za odważne decyzje, które będą z niekorzyścią dla pacjenta. Bardzo często własne ambicje trzeba schować do kieszeni, co bywa trudne. Tym trudniej uwierzyć, że w dniu, gdy startowaliście, Pan był jedyny kardiochirurgiem na oddziale. eszta była w trakcie specjalizacji. Oddział rozpoczynał działalność z 5 anestezjologami i 6 lekarzami, gdzie tylko jeden był kardiochirurgiem. Dziś kardiochirurgów na oddziale jest 10, a ja do przypadków nagłych muszę przyjeżdżać z domu nie więcej niż raz na dwa albo trzy tygodnie. Na początku działalności to było codziennie, albo co drugi dzień. Bywały takie sytuacje, że zadzwonił telefon, ja wychodziłem z domu, wracałem po 2-3 godzinach, a moja żona, która ma bardzo głęboki sen, nawet nie zauważała, że przez kilka godzin nie było mnie w domu. W 99 proc. praca na oddziale kardiochirurgii sprowadza się do operacji by-passów, zastawek, chirurgii aorty. Rzeszowska kardiochirurgia od 12 lat słynie z plastyki zastawki mitralnej, aortalnej i trójdzielnej z mini dostępu.

B

R

Pierwsze zabiegi z minidostępu wykonaliśmy w 2007 roku i początkowo robiliśmy je raz na dwa tygodnie. Obecnie 7–10 razy w tygodniu. W tym roku będzie ich ponad 200. Kolejne wyzwania kardiochirurgiczne dla Pana i oddziału? ostatnich latach nie powstała w kardiochirurgii, z wyjątkiem zabiegów przezskórnej implantacji zastawki – a ta też jest już kilka lat – jakaś rewolucyjna zmiana. Na pewno chciałbym, byśmy zajęli się wspomaganiem lewokomorowym. U pacjentów ze skrajną niewydolnością serca jest to jedyna metoda leczenia. Takie zabiegi są już w Polsce wykonywane, ale my tego nie robimy i na ścianie wschodniej Polski nie ma takiego oddziału. Mam nadzieję, że do końca 2020 roku uruchomimy taki program w Rzeszowie. Tym bardziej, że akurat Pana trzeba prawie odciągać od stołu operacyjnego. Ile zabiegów ma Pan na koncie? Nigdy nie liczyłem, ale 250–300 rocznie pewnie jest. I rzeczywiście, salę operacyjną uwielbiam, tak samo jak operować. To niebywała satysfakcja widzieć, jak pacjenci, którzy przed zabiegiem byli w bardzo złym stanie, po operacji przychodzą i są już zupełnie innymi ludźmi. Kiedyś Pan żartował, że tak samo jak od operowania, uzależniony jest od czytania i to bardzo różnych rzeczy? Bardzo lubię wiedzieć i aż za dużo siedzę w Internecie. Polityka, historia to są tematy, które bardzo mnie interesują i może dlatego tak drażnią mnie osoby, które wypowiadają się na tematy, o których naprawdę niewiele wiedzą, ale uważają, że są ekspertami. Chociażby z tego powodu mamy obecnie w Polsce niebywałą liczbę „specjalistów” od świata arabskiego, którzy gdyby ich dokładnie dopytać – nie bardzo potrafią odpowiedzieć, w którym kraju mieszkają szyici, a gdzie sunnici. Skoro o polityce, na pewno Pan wie, że ogromną popularność zdobył w ostatnich tygodniach też lekarz, prof. Tomasz Grodzki, który został marszałkiem Senatu. Widziałby się Pan w polityce? Absolutnie nie, nigdy. Bardzo cenię sobie prywatność. Nie kusi Pan dyskurs polityczny i społeczny w szerszym kontekście? ubię takie rzeczy, ale do tego niekoniecznie trzeba być politykiem, wystarczy zostać doradcą i tego nie wykluczam. Od 6 miesięcy jestem prezesem Stowarzyszenia Klubu Kardiochirurgów Polskich i choć nie ma to związku z polityką, jest rodzajem mojej aktywności społecznej. Bez polityki w swoim życiu jest Pan spokojniejszy o serce? Nie tylko moim pacjentom, ale także sobie powtarzam, jak ważna jest aktywność fizyczna i rzeczywiście ten sport jest mocno obecny w moim życiu. Bardzo to lubię. Pamiętam, jak przez pierwsze dwa lata w Rzeszowie, gdy prawie nie wychodziłem z oddziału, dość często biegałem wokół szpitala na dyżurze. Ubierałem się w dres, w kieszeni miałem telefon komórkowy i po półgodzinie wracałem na oddział. Jako kardiochirurg powinienem też uważać na ręce, ale specjalnie o dłonie nie dbam. Rąbię drewno do kominka, używam piły i jestem zapalonym ogrodnikiem. Profesor kardiochirurgii Kazimierz Widenka czegoś się boi? Stagnacji i ograniczeń związanych z zapaścią ochrony zdrowia w Polsce. To jest realne? Bardzo realne. Tak realne, jak nie było jeszcze nigdy. A jako Kazimierz Widenka? Choroby i śmierci moi bliskich. Pracowita, zdrowa osoba da sobie radę ze wszystkim. 

W

L

Fotografie wykonano w Grand Hotelu w Rzeszowie.


Aneta Gieroń rozmawia...

Jak Polska Ludowa ukarała tych, którzy pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami


Z Krzysztofem Potaczałą, dziennikarzem i reporterem, autorem książki „Zostały tylko kamienie. Akcja „Wisła”: wygnanie i powroty”

Fotografie Tadeusz Poźniak


Krzysztof

Potaczała Dziennikarz i reporter związany z Ustrzykami Dolnymi, gdzie się urodził. Z historii i kultury Bieszczadów uczynił główny temat swojej twórczości. Autor trzytomowej serii zbiorów reportaży zatytułowanej „Bieszczady w PRL-u”, ale też „KSU – rejestracja buntu” czy „To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów”. Swoją ostatnią książką „Zostały tylko kamienie. Akcja „Wisła”: wygnanie i powroty”, po raz kolejny udowodnia, że jak mało kto potrafi odczytywać bolesne zapiski historii w dziejach tych urokliwych terenów.

Aneta Gieroń: Od kilku lat wydajesz kolejne książki związane z Bieszczadami, ale Twój ostatni reportaż jest najbardziej bolesną opowieścią bieszczadzką. Wracasz do powszechnie znanego tematu akcji „Wisła” z 1947 roku. Krzysztof Potaczała: Rzeczywiście, o tamtej akcji powstało sporo książek naukowych, które niekoniecznie przebiły się do powszechnej świadomości, a sam temat ciągle otoczony jest wieloma mitami i półprawdami. Chciałem opisać tamte zdarzenia na podstawie ludzkich losów, zarówno polskich, jak i ukraińskich. Dotarłem do interesujących dokumentów, a bohaterowie tej książki, Polacy i Ukraińcy, opowiadają, jak wyglądało ich życie, przed jakimi stawali wyborami. Samym tematem nasiąkałem od dzieciństwa i nie mam wątpliwości, że żadna ze zwaśnionych stron nie miała czystych rąk. Akcja „Wisła” to wciąż niedomknięty rozdział polskiej historii. Drażliwy i niewygodny.

34

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

T

Bieszczady są Ci bliskie na wiele sposobów? ak. W Ustrzykach Dolnych się urodziłem. Z Baligrodu pochodzi moja mama i jej rodzina, a tam wspomnienia o akcji „Wisła” ciągle są żywe. Od kilku dekad tą historią żyją nie tylko ukraińskie, ale i polskie rodziny. Długo przygotowywałem się do tego tematu, słuchałem wspomnień, czytałem dokumenty, ale ciągle było za wcześnie, by o tym pisać. Wiele osób, świadków tamtych zdarzeń nie chciało ze mną rozmawiać, by nie rozdrapywać ledwo zabliźnionych ran. Byli też tacy, którzy godzili się na wywiad, ale w ostatniej chwili odmawiali. W jednym przypadku trzykrotnie umawiałem się z dawną mieszkanką Trzciańca, która przeżyła wysiedlenia. Ostatecznie zrezygnowała, bo bała się, że jej serce nie wytrzyma tak wstrząsającego powrotu do przeszłości. W książce znalazło się kilkadziesiąt opowieści Polaków i Ukraińców – są wśród nich głównie ci, którzy po 1956 roku powrócili w Bieszczady czy Beskid Niski.


VIP tylko pyta I świat, jaki udało Ci się odtworzyć na podstawie wspomnień… To nie jest świat czarno-biały i żadna historia nie jest oczywista, tak samo, jak nie można tej książki podzielić na opowieść o dobrych Polakach i brutalnych Ukraińcach, albo pokrzywdzonych Ukraińcach i bezwzględnych Polakach. W tamtych warunkach wszędzie czaiła się śmierć. Za nieodpowiednie słowo albo zachowanie groziła śmierć, a jednak nie brakowało ludzi, którzy zdobywali się na odwagę i bronili bądź to polskich, bądź ukraińskich sąsiadów. Nie ma usprawiedliwienia dla bezmiaru zła, jakie banderowcy wyrządzili w Baligrodzie, Mucznem czy w Ustrzykach Górnych, ale nie ma też wytłumaczenia dla bestialstwa Ludowego Wojska Polskiego w Terce czy Zawadce Morochowskiej, gdzie wymordowano bezbronnych ukraińskich cywilów. Dla mieszkańców Bieszczadów, zwyczajnych chłopów, to były kompletnie niezrozumiałe sytuacje, bo Ukraińcy przez lata żyli z Polakami we względnej zgodzie, co nie oznacza, że nie było konfliktów, wzajemnych złości, zazdrości. Jak wspomina jeden z moich rozmówców, Jan Wolański: „Na trzysta chałup w Zawadce, w pięćdziesięciu mieszkali rzymscy katolicy. Razem z Ukraińcami wydobywali ropę naftową, pracowali w tartakach, a jedyną różnicą było to, że w niedzielę szli do kościoła w Ropience”. O przesiedleniach, jakie miały miejsce w Bieszczadach od 1944 roku, kiedy to rozpoczęto wywózkę ludności ukraińskiej na Wschód, a potem o samej akcji „Wisła”, która miała miejsce od 28 kwietnia do 31 lipca 1947 roku i w ramach której wypędzono prawie 140 tys. mieszkańców południowo-wschodniej Polski, ciągle w Bieszczadach się pamięta? Temat jest nieustannie obecny wśród mniejszości ukraińskiej, która żyje na tych terenach, ale też u tych Ukraińców, którzy po wysiedleniu nigdy już w góry nie wrócili. Jak duża jest to grupa osób? Niewielki procent tutejszej ludności skupionej m.in. w okolicach Ustrzyk Dolnych, Chmiela, Zatwarnicy z jednej strony – oraz Rzepedzi, Komańczy, Mokrego z drugiej, już na pograniczu Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Żal jest ciągle żywy? aje się go odczuć przy okazji różnych uroczystości, świąt, okrągłych rocznic. Temat powraca w rodzinnych rozmowach i wspomnieniach. I niestety, jest to często większy żal do zwykłych Polaków, niż do Polski Ludowej, która politycznie i wojskowo była odpowiedzialna za wywózki. To był też powód, dla którego chciałem powrócić do akcji „Wisła”, rozprawić się z licznymi przekłamaniami. Wspomniane rodziny ukraińskie to ci sami Ukraińcy, którzy po 1956 roku, kiedy już była taka możliwość, odważyli się wrócić na swoje dawne ziemie? Tak. W 1947 roku ani jedna ukraińska rodzina nie miała szans, by się ukryć i przeczekać wysiedlenia. Gdy po prawie 10 latach zaistniała możliwość, by wrócić w Bieszczady, w Beskid Niski czy na Pogórze Przemyskie, zdecydowali się nieliczni. W sercu chcieli, ale rozum podpowiadał, że nie. Dlaczego? Nie bardzo było już do czego wracać?

D

K

iedy po akcji „Wisła” południowo-wschodnie rubieże niemal opustoszały, już w następnym roku pojawiały się pojedyncze osoby, które chciały wrócić do dawnych domostw. Wojsko Polskie, Milicja Obywatelska oraz Urząd Bezpieczeństwa Publicznego doskonale zdawały sobie sprawę, że takie próby będą podejmowane, więc opracowano plan absolutnego odcięcia Ukraińców od Bieszczadów i przyległych terenów. Obserwowano dworce kolejowe, autobusowe, śledzono każdą osobę pojawiającą się w górach. Podejrzanych szybko wyławiano i osadzano w Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie. Ukraińcy, oskarżani o współpracę z Ukraińską Powstańczą Armią, byli tam bici i torturowani. Wiele osób osadzono bez wydanych przez sądy wyroków, na zasadzie, że jak Ukrainiec i jeszcze w sile wieku, to znaczy, że na pewno ma coś na sumieniu. Podróże w rodzinne strony były też utrudnione, bo mieszkańców Bieszczadów wywożono na ziemie odzyskane z jednoczesnym zakazem opuszczania nowego miejsca zamieszkania. Po 1956 roku, na fali gomułkowskiej odwilży i chęci poprawy stosunków z mniejszością ukraińską, rząd polski pozwolił wysiedlonym na powroty. W teorii mogli wracać, ale nie do swojej wsi. W Bieszczadach jeszcze długo traktowano ich jak podejrzany element, odmawiając meldunku. Patrzono na nich z niechęcią lub nawet wrogością, obawiając się, że będą odkopywać ukrytą broń, grupować się i siać zamęt. Ukrainiec dla wielu Polaków znaczył tyle, co banderowiec. To bardzo krzywdzące. Nie zawsze było też do czego wracać...

Część bieszczadzkich wsi zrównano z ziemią w 1946 roku, a ludność wypędzono na Wschód. Zdarzało się też, że autochtonów wywożono, ale nie niszczono zabudowy. Niekiedy podpalano budynki mieszkalne i gospodarcze, zostawiano jednak cerkiew. W 1947 roku w Zatwarnicy wysiedlono ludzi i podpalono wieś, podobnie w Krywem i Tworylnem, ale unicestwiono tylko część domostw. Z czasem wszystko niszczało, a nowi polscy osadnicy zabierali z wysiedlonych wsi materiał na własne potrzeby. Budowali z nich stodoły, obory, kurniki. Tak przedwojenne, gęsto zaludnione i zabudowane wsie znikały z pejzażu Bieszczadów. Ukraińcy obawiali się też nowego porządku, jaki nastał w Bieszczadach po II wojnie światowej? Trudna do zaakceptowania była dla nich świadomość, że teraz to oni będą mniejszością, tym bardziej, że przed 1939 rokiem ludność rusińska stanowiła w bieszczadzkich 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

35


VIP tylko pyta wsiach nierzadko 80, a nawet 90 proc. populacji. Dla Ukraińców ciężka była też myśl, że po raz trzeci będą zaczynali swoje życie od nowa, traktowani niechętnie przez część Polaków, którzy być może zechcą się mścić za ofiary UPA. Bieszczady to nie był Wołyń, tu nie dochodziło do masowych rzezi, ale jednak zginęło dużo niewinnych ludzi. Odbyłeś dziesiątki rozmów, przejrzałeś setki dokumentów. Na podstawie tych materiałów znasz odpowiedź na pytanie, dlaczego w 1947 roku Polska Ludowa zastosowała odpowiedzialność zbiorową w stosunku do 140 tys. obywateli polskich narodowości ukraińskiej, których bez różnicy uznano za bandytów, a następnie wywieziono? Ówczesne władze uznały, że tylko wysiedlenie wszystkich Ukraińców zagwarantuje spokój na południowo-wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. Dla władzy ludowej Ukraińska Powstańcza Armia była tożsama z miejscową ludnością rusińską, a tę postrzegano jako zaplecze żywnościowe i logistyczne dla banderowców. Po części tak było. We wsiach istniały cywilne struktury samoobrony, duża grupa ludności zaangażowana była w pomoc dla UPA, ale przecież nie wszyscy, a tym bardziej nie wszyscy dobrowolnie. A co z dziećmi, starcami? Jaka ich wina? Bez znaczenia były fakty? pory odsetek ludności ukraińskiej faktycznie i świadomie wspierał UPA, ale równie wielu starało się unikać kontaktów z ukraińskim podziemiem. Część społeczności była absolutnie przeciwna działaniom UPA, choć niewielu mówiło o tym otwarcie z uwagi na grożące im konsekwencje. Łemkowie z Beskidu Niskiego nigdy masowo nie poparli banderowców i unikali poboru „do lasu”. Bez względu na okoliczności, dla wszystkich działania UPA wiązały się z nieustannym lękiem, niepewnością i różnego rodzaju obciążeniami – to były biedne tereny, a pod groźbą śmierci trzeba było upowcom dostarczać jedzenie, lekarstwa, ubrania; w dodatku mało kto z tych ludzi wierzył w niepodległą Ukrainę. Odpowiedzialność zbiorowa, jaką w 1947 roku wobec swoich obywateli narodowości ukraińskiej zastosowała Polska Ludowa, miała przekonać wszystkich, że w równym stopniu UPA, jak i cywile odpowiadają za śmierć i pożogę na tych terenach. Rozproszenie Ukraińców na ziemiach odzyskanych miało doprowadzić do zniszczenia ich korzeni. Na obszarach poniemieckich nie było cerkwi i nie wolno im było ich tam budować. Po ukraińsku mogli mówić tylko w domu, a wszystkie działania miały doprowadzić do ich asymilacji kulturowej z Polakami. Gdy w 1944 roku zaczęły się wysiedlenia do ZSRR, Rusini się opierali, próbowali uciekać, mimo to prawie pół miliona ludzi zmuszono do wyjazdu na Wschód. Kolejne lata pokazały, że zgotowano im tam jeszcze większą gehennę niż tym, którzy zostali przesiedleni w 1947 roku na ziemie odzyskane w Polsce. Wielu mieszkańców bieszczadzkich wiosek ukrywało się w lasach, mając nadzieję, że uda się im przeczekać i będą mogli trwać na swojej ziemi. Niestety, w tym całym zamieszaniu część rodzin się rozdzieliło (nie wszyscy przed wywózką zdążyli się ukryć) i one nigdy już się nie połączyły. Słuchałem historii, kiedy żona z córką znalazły się po

S

36

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

wschodniej stronie, a mąż z synem i drugą córką zostali w Polsce. Gdy jeden jedyny raz spotkali się po latach, byli obcymi sobie ludźmi, nic już nie mieli sobie do powiedzenia. Zostały gorycz i żal. Takich podwójnych dramatów było więcej. Często i chętnie używamy słowa Ukraińcy, natomiast oni często mówili o sobie Rusini…

Jeszcze w latach 20. XX wieku wszystkich nazywano Rusinami, a i oni sami też najczęściej za takich się mieli. Ale istniało też rozróżnienie na Bojków i Łemków. W Bieszczadach Wysokich, w okolicach Ustrzyk Górnych, Mucznego, Tarnawy, Wołosatego, Berehów Górnych mieszkali Bojkowie. Wetlina, Smerek i okolice to już było przemieszanie Bojków i Łemków. Okolice Komańczy – Łemkowszczyzna. Bojkowie to była typowa ludność pasterska, uboższa i gorzej cywilizacyjnie rozwinięta od Łemków. Słowo Ukraińcy oczywiście istniało, ale zaczęło być częściej obecne i używane po 1939 roku, kiedy podczas II wojny światowej dojrzewał, a potem eksplodował ukraiński nacjonalizm. Z czasem przemoc i wrogość między Polakami i Ukraińcami wymknęła się spod kontroli, ale trzeba wyraźnie powiedzieć, że to nie Polacy rozpętali ten konflikt. Przynajmniej nie militarnie, bo warto też zaznaczyć, że my, Polacy, nie byliśmy zawsze w porządku wobec rusińskich sąsiadów. Od wieków mieliśmy się za lepszych, bogatszych, mądrzejszych. Zajmowaliśmy atrakcyjniejsze stanowiska pracy, chociażby w kopalniach ropy naftowej. Wszystko to musiało kiedyś przynieść fatalne skutki. To, że Ukraińcy nader często używali zwrotu polskie pany, nie wzięło się znikąd, choć rzecz jasna nic nie uprawniało do chwycenia za broń i zabijania. Przelano morze ludzkiej krwi, na zawsze rozbito i rozdzielono setki rodzin. Spalono domostwa, gospodarstwa, świątynie, unicestwiono całe dotychczasowe życie, dorobek wielu pokoleń.


VIP tylko pyta W książce napisałeś: „Tak Polska Ludowa ukarała tych, którzy pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami…” od warunkiem, że umieli pisać, bo do wojny na tym terenie analfabetyzm był ogromny. Ale rzeczywiście, ci, którzy umieli pisać, pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami, bo większość była grekokatolikami. Kościoły rzymskokatolickie były tylko w Baligrodzie, Lesku, Cisnej, a poza tym cerkwie. Dziś, wędrując Bukowym Berdem, jedną z najpiękniejszych połonin w Bieszczadach, mało kto wie, że w 1945 roku UPA szkoliła tam swoich strzelców. Posługiwania się bronią uczyli m.in. żołnierze rozbitej pod Brodami 14. Dywizji Waffen SS „Galizien”. To był w tym czasie matecznik UPA. System bunkrów i szałasów był imponujący, podobnie jak w rejonie Suchych Rzek, gdzie istniała szkoła podoficerska UPA. Tym trudniej uwierzyć, że Polska Ludowa, zamiast zdławić ukraińskie podziemie regularnym wojskiem, do walki z banderowcami wysłała słabo uzbrojone załogi z posterunków milicji i ORMO… Bo ważniejsza okazała się walka z polskim podziemiem niepodległościowym, które było dużo groźniejsze dla władzy ludowej niż jacyś Ukraińcy w Bieszczadach. Regularne wojsko uporałoby się z oddziałami UPA dużo szybciej i sprawniej, mimo że to były dobrze wyszkolone sotnie, świetnie znające teren. Dopiero śmierć generała Karola Świerczewskiego pod Jabłonkami rozwścieczyła władzę i przyspieszyła rozprawę z UPA oraz akcję „Wisła”. Operację wysiedleńczą już wcześniej zaplanowano, zatem na pewno nie była konsekwencją śmierci Świerczewskiego. Jednym ze świadków historii, do którego dotarłeś, jest Józef Kopczyński, rocznik 1922. Przez kilka lat jako milicjant tropił banderowców w Bieszczadach, po wojnie długoletni leśniczy. I to on stwierdził, że akcja „Wisła” była błędem. Bieszczady już nigdy nie powróciły do takiego stanu zaludnienia i zagospodarowania, jak przed II wojną światową. Ograbiono też te tereny z historii i tożsamości. Na pewno można było ten problem rozwiązać inaczej: winnych ukarać, pozostałym pozwolić gospodarować i żyć. To słowa dawnego milicjanta Kopczyńskiego, ale podobne zdanie podziela więcej osób. Niepotrzebnie zamieniono dużą część Bieszczadów w kupę gruzu. Przestały istnieć młyny, tartaki, szkoły, cerkwie, a pola uprawne i pastwiska, dawniej pełne owiec, koni i wołów, przetrwały już tylko na przedwojennych fotografiach. Utraciliśmy bezpowrotnie wieloletnie dziedzictwo tych ziem. Przed laty przypuszczano, że wystarczy przepędzić Ukraińców, by Polacy sami zechcieli się tutaj osiedlać? akie były plany, ale Polacy nie kwapili się do zasiedlania tych terenów. Nieprzyjazne środowisko, ziemie trudne w uprawie, nie zachęcały do masowego osadnictwa. Przyjeżdżało sporo śmiałków, bo można było dostać naprawdę dużo ziemi, ale po pierwszej zimie uciekali. Oczywiście nie wszyscy. W latach 50. XX wieku udało się tutaj osiedlić całkiem sporej grupie osób z krakowskiego i nowosądeckiego. Do lat 70. XX wieku w ogólnopolskiej prasie pojawiały się ogłoszenia zachę-

P

T

cające do osadnictwa w Bieszczadach. To ściągało wciąż nowych leśników, budowlańców, drogowców. Dla wielu młodych osób życie w Bieszczadach stało się przygodą życia, na terenach trudnych, ale niezwykłych krajobrazowo i przyrodniczo. Wczasach PRL-u Bieszczady dawały namiastkę wolności, a powojenni osadnicy mieli w sobie zapał, entuzjazm i szacunek do historii tych ziem. Choć bywało, że popełniali straszliwie błędy, rozbierając na przykład przydrożną kapliczkę, ruiny cerkwi albo równając z ziemią fragment starego cmentarza. Tak się stało chociażby w Bereżkach. Bo ze starych Bieszczadów zostały już tylko dzikie sady oraz ruiny greckokatolickich świątyń...

Cerkwie przetrwały w miejscowościach, które w 1944 roku zabrał Związek Sowiecki, czyli w okolicach Ustrzyk, Lutowisk, Czarnej i Krościenka. Komuniści ich nie zburzyli, bo posłużyły im za magazyny. Cerkwie, które były na terenach objętych akcją „Wisła”, w większości zostały spalone, wysadzone w powietrze albo rozebrane po wojnie przez Polaków, którzy materiał wykorzystali we własnych gospodarstwach. Ocalała murowana cerkiew w Baligrodzie. W Krywem ostały się tylko ruiny cerkwi i dzwonnica. W Tworylnem podmurówka cerkwi i dzwonnica, w Terce tylko dzwonnica…

Ludność wysiedlono, a cerkwie z czasem zamieniono w kościoły katolickie… To kontrowersyjne sprawy, ale gdyby nie opieka Kościoła katolickiego, może by nie przetrwały, jak chociażby przepiękna cerkiew w Smolniku, będąca na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Każda strona w twojej książce jest tak bardzo bolesna, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. Gdy patrzy się na puste, zarosłe zielskiem wsie, nie sposób zapomnieć, jak straszną krzywdę wyrządzono tej ziemi i jej mieszkańcom… szystkie opisane przeze mnie w książce historie mają wspólny mianownik – odcięcie tych ludzi od źródeł, od korzeni. Próba pozbawienia ich tożsamości, zrzucenie winy na wszystkich Ukraińców, bez względu na wiek, płeć, czy rzeczywiste winy. Wywieziono ich w bydlęcych wagonach, zabrano poczucie godności. Dlatego operacja „Wisła” trwa w przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci. To wspólna pamięć, Ukraińców i Polaków – nacechowana nieufnością, pretensją i niechęcią do wybaczenia win. Ale nadzieja na pojednanie nie gaśnie. 

W

Fotografie wykonano przed ruinami cerkwi w nieistniejącej wsi Krywe.




Angela Gaber i Sylwester Stabryła Szukając tego, co prawdziwe Jak życie wpływa na sztukę artysty? – Bezpośrednio – mówi Angela Gaber. Nie wie, jak napisała słowa i melodię płyty „Dziewczynka z gwiazd. Cichy memoriał”. Nagrała wiele miesięcy później. Jeszcze nie śpiewa tych utworów na koncertach. Skoro Sylwester do malowania używa duszy, to nie dziwi, że cykl „Raj utracony” porusza ludzi, którzy stają przed obrazami. Śmierć córki zmieniła jego malowanie, a malowanie go ocaliło.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

W

deszczowe, listopadowe przedpołudnie do pracowni Sylwestra Stabryły na pierwszym piętrze skrzypiącej schodami kamienicy wpada niewiele światła. Mur kościoła Franciszkanów jest tak blisko, że całkowicie zasłania widok nieba. W zamian za oknem plecy Matki Boskiej z cokołu przy kościele. Gdyby mogła obejrzeć się przez ramię, zobaczyłaby proste biurko, mnóstwo tubek, pędzli i szpachelek, wszędzie ramy, białe płótna i schnące obrazy. Jedna ściana zakryta papierem pakunkowym i cała zachlapana farbami. W Sanoku już kultowa. Na jej tle do pamiątkowego zdjęcia stają goście i szkolne wycieczki. Sylwester wykonuje tu serie fotografii z modelami – początek każdego obrazu. – Przed sesją mam już jakiś zarys pracy z modelem, storyboard – mówi. – Z planem jest łatwiej zacząć. Nie każdy swobodnie czuje się przed obiektywem. W trakcie często wychodzą różne, spontaniczne, nieplanowane rzeczy. Bywa, że to osoba pozująca przejmuje inicjatywę i cała koncepcja zmienia kierunek.

40

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

Człowiek jest jego tematem. Kobiety, mężczyźni. Z rekwizytami lub bez, w różnych pozach, gestach, spojrzeniach. Krytycy piszą, że „posługując się realistycznym językiem wypowiedzi, tworzy malarstwo na wskroś osobiste i intymne”, że „w jego malarstwie wielkie tematy kryją się w prostych motywach zaczerpniętych z codziennego życia”, że „to twórczość, która magnetyzuje, intryguje i przyciąga”. Dlatego zdobył wiele nagród i wyróżnień, miał dziesiątki wystaw, m.in. w Berlinie i Wiedniu, a jego obrazy pojawiały się na aukcjach w miejscach takich, jak np. Dom Aukcyjny Christie’s w Londynie czy Desa Unicum w Warszawie. „Wyróżnia go wzrost, chód i broda. Aha – i jeszcze oczy. To przez nie niektórzy zaglądają mu do duszy. Na razie głośno się do niej nie przyznaje. Trochę to wstydliwe w dzisiejszych czasach. Ale na przekór czasom i niedowiarkom mówię wam – Sylwester do malowania używa duszy. Nie mam innego wyjaśnienia przy oglądaniu i rozumieniu jego płócien”, napisał Marek Burdzy w komentarzu do wystawy w BWA Krosno.


PORTERT

Angela Gaber z mężem Sylwestrem Stabryłą i synkiem Samuelem.

– Zawsze byłem nieśmiały, nawet zakompleksiony – mówi Sylwester w pracowni, w pochmurny listopadowy dzień. – Tak naprawdę nabrałem pewności siebie, od kiedy jestem z Angelą. Ona mnie przekonała, żebym bez obaw konfrontował ze światem swoją sztukę. A druga osoba, której zawdzięczam zmianę w podejściu do twórczości, to Janek Szczepkowski. Miałem z nim wspólną pracownię w Sanoku. Ale malowałem może dwa obrazy w roku, więcej szwendałem się po mieście i Bieszczadach. Jeździłem też po świecie w celach zarobkowych. Kilka lat mieszkałem w Londynie. Janek powiedział mi wtedy: „Chcesz, żeby twoja sztuka była traktowana poważnie, to siebie zacznij traktować poważnie”. I właśnie te słowa sprawiły, że 10 lat temu zająłem się twórczością na serio. – Nie ma czekania na wenę – oświadcza. – To po prostu praca. Wena nie przychodzi na ulicy czy od leżenia w trawie. Jestem zdania, że jeden obraz powoduje następny. Doświadczenie, bycie uważnym, przyglądanie się, podglądanie tego, co w zasięgu ręki – na ulicy, w pociągu, dworcu, restauracji czy nawet za progiem, sprawia, że do głowy przychodzą kolejne pomysły. Czasem maluję obraz i w pewnym momencie odkładam, bo nie wiem, co z nim dalej zrobić. Maluję drugi, trzeci. I przy trzecim przychodzi myśl, wracam do tego pierwszego, bo zrozumiałem, jak powinienem go dokończyć. Ostatnio wiele osób zgłasza się do pracowni, by zamówić portrety – swoje, bliskich albo rodzinne. Bo to cenna pamiątka dla kolejnych

pokoleń. Każdy może przyjść i zamówić taki obraz. Jest tylko jeden warunek, że maluję, oczywiście, według swoich zasad. Najpierw jest sesja i szukanie najlepszej kompozycji. Układów, gestów, spojrzeń. To wcale nie jest łatwe w przypadku kompozycji wielopostaciowej. Zdarza się, że znajduje kogoś o charakterystycznej twarzy, specyficznej posturze, niebywałym temperamencie. Zaprasza go więc do pracowni, by później zrobić z niego bohatera swojego obrazu.

S

Kiedy byliśmy dziećmi

ylwester pochodzi z Jurowiec pod Sanokiem. – Zawsze malowałem. Ale nikt mnie w tym kierunku nie motywował. Raczej ciągle podkładano mi kłody pod nogi. W sanockim ogólniaku nauczyciele, widząc moje zainteresowania i zdolności, mogli mi wskazać kierunek, lecz zamiast tego podcinali mi skrzydła. To pani od fizyki najbardziej mi pomogła. Spotkałem ją w pociągu do Krosna, gdzie jeździłem na kurs rysunku. A że z fizyki byłem noga, to poradziła: „Po co ty się tak męczysz, idź na studia plastyczne”. Tylko tyle, a miało tak duże znaczenie. Muszę też wspomnieć o rodzicach, którzy wspierali mnie w moich wyborach od samego początku, choć nie byli do końca przekonani o zaletach zawodu artysty malarza. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

41


PORTERT

W

tedy jeszcze nie wiedział o istnieniu Angeli. Poznali się 17 lat temu, kiedy ona zaczęła naukę w I Liceum Ogólnokształcącym, a on właśnie bronił dyplom z malarstwa w pracowni prof. Andrzeja Gieragi na Wydziale Sztuki Politechniki Radomskiej (do tego aneks z grafiki w pracowni prof. Krzysztofa Wyznera). – Artysta, starszy ode mnie. Oczytany. Bardziej świadomy. Ja dopiero zaczynałam poznawać świat kultury, a on słuchał alternatywnej muzyki, orientował się w dobrej literaturze, no i miał w sobie intensywnego ducha wolności... Imponował mi – mówi ona. – Kolorowa dziewczyna z warkoczykami afro stawiająca pierwsze kroki na muzycznej scenie – mówi on. Uparła się, że inaczej niż większość rówieśników z Ustrzyk Dolnych, do szkoły średniej będzie chodzić w Sanoku. Tamtejsze I Liceum Ogólnokształcące cieszyło się świetną renomą. Ale chodziło o coś więcej. – Zawsze wiedziałam, że za moją ustrzycką doliną kryje się inny, lepszy świat. Czułam, że muszę przekroczyć tę granicę, że chcę dalej, więcej. Wyjazd do Sanoka, kiedy wszyscy rówieśnicy kontynuowali naukę na miejscu, był moją wewnętrzną rewolucją. Także dla rodziców, dla których oznaczało to poważny wydatek. Ale postawiłam na swoim, za co jestem im bardzo wdzięczna. Wtedy zaczęło się moje życie. Odkryłam siebie – mówi Angela.

I LO było dość liberalne. Wielu freaków, a nauczyciele wyrozumiali wobec oryginałów. W chudych, licealnych latach Angela ubierała się, rzec można, recyclingowo i kolorowo. Kolory ma w DNA. – Z tego liceum wyszło naprawdę sporo ciekawych osobowości, naukowców, twórców literatury, teatru i sztuki. Wydaje mi się, że warto dawać ludziom wolność, pozwalać przekraczać granice, popełniać błędy i uczyć się na nich. Ja błądząc i szukając dotarłam do moich improwizacji. uzykalność to jej dar. Od zawsze zapamiętywała się w śpiewaniu. W dziecięcych marzeniach była wielką piosenkarką i tylko to się liczyło. W wyobraźni obsadzała się w różnych rolach i scenach niczym wielka diwa. Zabawy te jednak nie zawsze kończyły się szczęśliwie. Zanurzona w świecie fantazji, zapomniała kiedyś o swoim bracie, którego pozostawiono pod jej opieką. Niestety, biedaka pogryzł pies. Nie pomogły żadne tłumaczenia o światłach amfiteatru... Prawdziwe koncerty też były. Najpierw przedszkolne, potem przed coraz szerszą publicznością. Nagrody. Pochwały. Z łatwością odtwarzała usłyszane gdzieś piosenki. – I choć wielkie sceny z dziecięcych fantazji okazały się inne niż w rzeczywistości, bo zajmuję się muzyką dosyć niszową, to jestem szczęśliwa, że tak długo trwam przy swoim i nadal czuję w sercu wolność – stwierdza dziś Angela. W liceum poznała Mariannę Jary, Ukrainkę, która założyła w Sanoku Widymo – zespół pieśni karpackiej. Same kobiety i polifoniczny śpiew a capella. Czasem tylko bęben. Pieśni Karpat, pochodzące z Bojkowszczyzny i Łem-

M

42

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

kowszczyzny, wielogłos osobowości, kultur i obrządków. – Weszłam w to, jakby dla mnie było stworzone – uśmiecha się Angela i dodaje, że dopiero później odkryła, że i w jej żyłach płynie trochę tej wschodniej krwi. A kto jej tu w Sanoku i w Bieszczadach, na pograniczu, nie ma? – Śpiewałam w Widymo przez 10 lat. Odbywało się tu mnóstwo wspaniałych koncertów, także ekumenicznych. Nawet tu, w kościele Franciszkanów za oknem pracowni Sylwestra, spotykali się wyznawcy różnych religii na wspólnym śpiewaniu. Doświadczenia z Marianną uważa za bardzo cenne. Ukończyła również licencjat z edukacji muzycznej, zdobyty w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku; przez rok pobierała nauki w krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Na jej drodze stanęło wielu wspaniałych muzyków, i zawodowych, i amatorów. Ludzi poszukujących swojej drogi. Często wyjeżdżała na warsztaty, które były okazją do poznawania mistrzów i autorytetów. Jej uwagę przyciągały osobowości będące blisko duchowego świata, walczące ze swoimi granicami i traktujące piękno w sposób nieoczywisty. Tak poznała Olgę Szwajgier czy Ivę Bittovą. Tak ciekawość doprowadziła ją do tuwińskiej Sainkho Namtchylak, Meredith Monk czy Marie Boine. Artystek eksperymentalnych, interdyscyplinarnych, czerpiących z korzeni i kosmosu. muzyce musi kryć się jakaś głębsza treść, tak samo jak w obrazie. Nie wystarczy, żeby było poprawnie zaśpiewane, ładnie namalowane. Trzeba czegoś więcej, sensu, drugiego dna, czegoś, co budzi głębsze emocje. Ani śpiewanie Angeli, ani obrazy Sylwestra nie są oczywiste. – W portrety ludzi wplatam symbole, buduję atmosferę, staram się zachować niedopowiedziane – mówi on. Dlatego pracuje jednocześnie nad kilkoma obrazami i uparcie pozostaje wierny farbom olejnym, chociaż większość artystów malarzy już dawno porzuciła je jako uciążliwe w pracy. – A ja je wolę. Oleje są bardziej plastyczne, dłużej schną, co jest dla mnie zaletą – nawet po paru dniach można coś zmienić, wytrzeć szmatą, przetrzeć palcem i coś poprawić. Oleje dają możliwość tworzenia nieskończonej ilości odcieni. Akrylami tak się nie da. – Ciągnie mnie do śpiewu improwizowanego, wokaliz, śpiewu bez słów. W tym słuchacz może usłyszeć własną historię zbudowaną na emocjach muzyki – mówi ona. Słychać to przede wszystkim na jej pierwszej płycie „Opowieści z Ziemi”. Jej śpiew jest „kolorowy”. Słowa i wokalizy z wplecionym krzykiem, śmiechem. Naśladujące dźwięki lasu, śpiew ptaków. Potrafi ukołysać i wywołać dreszcz. Zapiszczeć, zachrobotać głosem. To płyta nagrana w 2011 r. w kamiennym kościele w Mrzygłodzie pod Sanokiem wspólnie z sanoczaninem Łukaszem Sabatem i Alexandrem Chikmakovem, który pochodzi z Kazachstanu. Improwizacje Angeli łączą się z dźwiękami saksofonu, gitary, ormiańskiego duduka, subtelną elektroniką. Oryginalne aranżacje polskich, ukraińskich, bałkańskich i cygańskich pieśni. Kilka lat później Angela z zespołem w zmienionym składzie (Ernest Drelich, Robson Onacko, Tomasz Dybała) nagrywa kolejną płytę – „Dobre duchy” – w modrzewiowej chacie Zagrody

W


PORTERT Magija. Tym razem nie sięga po zasłyszane motywy, szuka własnej drogi i pieśni. Ze swoimi projektami została nagrodzona na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki Artystycznej „Wschody” 2016, Festiwalu „Piosenkarnia” Anny Treter 2015, Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja” 2013, Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Folkowej „Mikołajki Folkowe 2012” i „Grechuta Festival 2011”. iedy powstają płyty, Angela jest po kilku znaczących podróżach po świecie. Na studiach wciąż gdzieś wyruszała. Kiedy mama napominała, że czas na zarzucenie kotwicy, ona w kieszeni już miała bilet do Indii i Nepalu, planowała trekking w Himalajach. – Myślę, że po prostu szukałam siebie – mówi. – Nie chciałam wchodzić w schemat, dawać się zamknąć w betonowych ramach, w których trzeba stać równo i się nie wychylać. Każda podróż była przygodą. W taniej wersji, jak na turystę minimalistę przystało. Autostop? Bardzo chętnie. Przez Hiszpanię do Maroka, po Bałkanach, a dzień każdy inny. Nie wiesz, co będziesz robić jutro, co jeść, gdzie spać. Uwielbiałam to. To pachniało prawdziwą wolnością. Najwyższa wysokość, jaką zdobyła, to przełęcz Thorung La (5416 m n.p.m.) podczas trekkingu wokół Annapurny. – Nie było łatwo, ale udało mi się i nie skorzystałam z pomocy osła, co proponowali mi moi towarzysze podróży. Ten szczyt okazał się nie tym największym...

K

Bolenie dusz Podczas podróży do Maroka poczuła, że chce wrócić do Sanoka, poniekąd do Niego. – Zatoczyłam koło. Wyjeżdżałam, szukałam i nagle znowu chciałam tu być. I tak w tym małym królewskim miasteczku nad Sanem otworzyłam Bazar Sztuki – galerię rzeczy i wydarzeń rozmaitych. Malarstwo, rzeźba, grafika i rękodzieło. Udało mi się zgromadzić prace świetnych artystów, których nazwiska są dziś szanowane, jak: Cecylia Malik, Grażyna Smalej, Katarzyna Karpowicz, Piotr Woroniec, Jan Szczepkowski czy ś.p. Maciej Wieczerzak. aleria stała się przybytkiem sanockiej bohemy. Ludzie garnęli się na wernisaże, spotkania z podróżnikami, warsztaty, filmy. Ale biznes utrzymał się tylko przez dwa i pół roku. – Z idealizmu, niestety, nie da się utrzymać – dochodzi do wniosku Angela, ale… – To był super czas, choć niełatwy i nie taki, jak sobie wyobrażałam. Po zamknięciu Bazaru Sztuki oddała się bardziej muzyce, Sylwester w tym czasie zaczął traktować swoje malarstwo na poważnie. Stworzył cykle: „Duzi Chłopcy”, „Kobiety”, „Nowy realizm”, „Stopklatki”, „Realizm Niemożliwy”, „Searching for Reality”, „Partial Exposure”, „Dom dla Kuracjuszek”, „Przed Burzą”, „Historie Niezależne”. Pokazywał je na wystawach w Warszawie, Pradze, Berlinie, Wiedniu, Londynie, Mediolanie. Z Angelą byli jak dwie planety, które raz się do siebie zbliżały, raz oddalały, by w końcu być razem. Pobrali się, Angela zaszła w ciążę i zaczęło się radosne oczekiwanie na dziecko. Dziewięć miesięcy.

G

Zoria przyszła na świat i odeszła 21 grudnia 2017 roku, na święta. – Jadąc do szpitala, by urodzić i stracić dziecko... Na to nie można się przygotować – mówi ona. Dramat jest zapisany na obrazach Sylwestra. W cyklu „Raj utracony” opowiada o kobiecie i mężczyźnie, którzy utracili wszystko. – A jednak przyjąłem rolę człowieka, który nie może się poddać, nie może być miękki, musi pomóc Angeli – mówi on. – Gdyby nie Sylwester, umarłabym, mówię to z pełną odpowiedzialnością. Długo leżałam z szeroko otwartymi oczami. On się nie poddawał. Wchodził do pracowni i bez opamiętania malował. Sztuka nas uratowała, mogliśmy w coś ubrać swój żal, a co więcej – podarować coś ludziom. Nie jako formę eksibicjonizmu, ale podanie dłoni wszystkim tym, którzy doświadczyli straty dziecka i nie tylko. Zmaterializowaliśmy ból, zamiast ignorować. Sylwek był pierwszy. Kiedy stanął na nogi, zaczęłam wracać do życia i ja. Nie wiem, jak powstała płyta „Dziewczynka z gwiazd. Cichy memoriał”. Nie umiem tego wytłumaczyć. Myśląc o tym racjonalnie, nie wiem, jak napisałam teksty, stworzyłam linie melodyczne. Nagrałam ją dopiero po półtora roku, zapraszając muzyków, co do których czułam, że odnajdą się w tym smutku. Byłam w czwartym miesiącu ciąży z moim drugi dzieckiem – Samuelem. W wielkim rozdarciu, wręcz schizofrenicznym stanie na linii życia i śmierci. Jak życie wpływa na sztukę artysty? – Bezpośrednio – uważa Angela. – Jeśli żyje się prawdziwie i w zgodzie z sobą, to nie sposób udawać i nie przekładać tego na swoje pasje, ani na scenie, ani w malarskiej pracowni. Sylwester wciąż tworzy cykle, ale maluje inaczej niż kiedyś. – Po stracie córki zacząłem malować poważniejsze rzeczy. Zrezygnowałem z wymyślania tematów i dorabiania ideologii do swoich obrazów i twórczości. Interesuje mnie szczerość i prostota. Po prostu prawda. – Zrezygnowałam z półśrodków. Nie muszę już wszędzie być, jeśli nie czuję, że coś z tego wynika, że jest to dla mnie dobre. Żałobę przeżyliśmy z jednej strony w samotności, z drugiej zanurzeni w tej sztuce. Zostaliśmy sami na bezludnej wyspie. Ludzie przestraszyli się naszej tragedii. Nie wiedzieli, co mówić, jak pocieszać, stanęli nieco dalej. Musieliśmy budować swój świat na nowo. Skoro zdecydowaliśmy się zostać na tej Ziemi, to już nie po to, by marnować czas. Nie wiem, ile go mamy, więc chcemy go wykorzystać jak najlepiej. Z Samuelem to jest łatwiejsze. Wspaniały, uśmiechnięty chłopiec. Urodził się 6 maja. W życiu już tak jest, że śmiech przeplata się ze łzami. – Daliśmy mu na imię Samuel – wyproszony u Boga. Przyśnił mi się jeszcze przed poczęciem. Jego imię też – szepcze Angela. – Dostałam duszę tak radosną do towarzystwa w tym cierpieniu. Prawie nie płacze, wciąż się uśmiecha. Jakby nie chciał mnie niczym przestraszyć. Opowiadam mu o Zorii. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

43




Lek. med. Andrzej Curzytek.

Miej serce i patrz w serce Z lek. med. Andrzejem Curzytkiem, kardiologiem, kierownikiem Oddziału Kardiologicznego w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Aneta Gieroń: Już po raz piąty odbyła się w Rzeszowie Podkarpacka Konferencja Kardiologii Zabiegowej i można by uznać, że dobra wiadomość jest taka, iż choroby układu krążenia dają dużo lepsze rokowania niż choroby nowotworowe, ale z drugiej strony aż milion Polaków choruje na niewydolność serca i co piąty z nas na pewnym etapie życia, czy tego chce, czy nie, będzie miał problemy z niewydolnością serca… Lek. med. Andrzej Curzytek: Niewydolność serca jest epidemią XXI wieku. Ma to związek z dwoma czynnikami. Po pierwsze, starzeniem się społeczeństwa, a niewydolność serca wraz z wiekiem występuje częściej. Druga przyczyna to rozwój medycyny. Coraz częściej ratujemy życie dzieci z wrodzonymi wadami serca, systematycznie zwiększa się też liczba pacjentów z zawałami, wadami zastawkowymi oraz innymi chorobami serca, których udaje się uratować. Sama bowiem niewydolność serca nie jest konkretną jednostką chorobową, ale stanem zejściowym praktycznie wszystkich chorób serca. Po schorzeniach, o których wspominałem, często pozostaje uszczerbek na zdrowiu w postaci uszkodzenia lewej komory serca, a to w konsekwencji może prowadzić do niewydolności krążenia. O ile samo stwierdzenie „niewydolność serca” już nas tak nie przeraża, to jednak lęk wywołują statystyki, z których wynika, że wciąż na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o przyczyny śmierci w Polsce, są choroby układu sercowo-naczyniowego.

46

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Medycyna

T

rzeba uczciwie powiedzieć, że rokowanie w zaawansowanej niewydolności serca jest często gorsze niż w chorobach nowotworowych, tym bardziej że wielu pacjentów z niewydolnością serca może przez dłuższy czas w miarę normalnie funkcjonować. Jeśli się nie badają, nawet nie wiedzą, że mają uszkodzone serce, a do niewydolności serca może prowadzić wiele chorób, jak chociażby stany zapalne czy infekcje wirusowe. Często nie mamy też świadomości, jak duży wpływy na choroby krążenia ma genetyka – dziedziczne predyspozycje do pewnych chorób. Obecność nagłych zgonów wśród krewnych w młodym wieku powinna skłaniać do badań profilaktycznych. Wiele kardiomiopatii, czyli pierwotnych chorób mięśnia sercowego, także może prowadzić do rozwoju niewydolności serca, albo wprost do nagłej śmierci sercowej. Sama niewydolność serca to… Serce jako pompa tłoczy pewną objętość krwi do całego ciała. Jeśli jej czynność skurczowa ulega obniżeniu z powodu jakiejś choroby, ilość krwi przepływającej przez cały organizm, czyli wyrzucanej przez serce i pompowanej do każdej komórki w organizmie, spada. Jeśli dochodzi do dysproporcji pomiędzy zapotrzebowaniem komórek całego organizmu na tlen i składniki odżywcze, a możliwością takiego zagwarantowania przepływu przez serce, żeby te potrzeby zrealizować, wówczas mamy do czynienia z objawami niewydolności krążenia. Bez względu na wiek i płeć możemy mówić o objawach, które powinny nas zaniepokoić, a jednocześnie mogą być symptomem niewydolności serca. Pacjent, jeśli ma niewydolność serca, zwłaszcza taką, która rozwija się podstępnie i przez lata, nieświadomie może sam ograniczać wysiłek fizyczny i uznawać, że jego tolerancja wysiłku oraz wydolność są dobre. Łatwo zauważyć jednak symptomy, które powinny niepokoić. Gdy taka osoba idzie na spacer z rówieśnikiem, ale nie nadąża za nim, ma zadyszkę, duszność, a do tego pojawiają się zasłabnięcia, utraty przytomności, albo obrzęki obwodowe, to nigdy nie należy lekceważyć takich objawów i jak najszybciej zmobilizować się do badań kardiologicznych. Jako pacjenci całymi latami unikamy lekarzy i badań kontrolnych, a do szpitala trafiamy, gdy naprawdę jest już źle z naszym zdrowiem? Chorobą prowadzącą do niewydolności serca jest często nadciśnienie tętnicze, u wielu Polaków nawet niezdiagnozowane, bo nie kontrolują ciśnienia i nie zażywają lekarstw. Tymczasem zdrowy człowiek bez obciążeń, który nie miał wcześniej podwyższonego ciśnienia, wystarczy, by przynajmniej raz do roku dokonał takiego pomiaru w optymalnych warunkach. Kolejne czynniki ryzyka prowadzące do choroby niedokrwiennej serca i w konsekwencji do jego niewydolności to cukrzyca oraz palenie papierosów. Gdy serce nie jest już w stanie pompować dostatecznej ilość krwi do wszystkich komórek w organizmie, gdzie następują pierwsze szkody z tym związane? Człowiek jest tak skonstruowany, że w organizmie uruchamiają się mechanizmy kompensacyjne. Gdy płynie za mało krwi, serce częściej się kurczy, a ilość krwi przepływającej przez organizm zostaje utrzymana. Może się też zacząć poszerzać jama lewej komory i dzięki temu przez jakiś czas możemy nie mieć żadnych objawów klinicznych – serce samo próbuje sprostać oczekiwaniom organizmu. Z czasem oznaki niewydolności serca nasilają się i zaczynają pojawiać przy każdym wysiłku. Przy najbardziej zaawansowanej niewydolności odczuwa się duszność nawet w spoczynku. Inne zmiany w naszym organizmie z tym związane?

Przepływ krwi zaczyna spadać w mięśniach, a przez niektóre narządy staje się nieadekwatny, co prowadzi do zaburzenia funkcji np. nerek czy wątroby. Do najważniejszego życiowo organu – mózgu, dopływ krwi bardzo długo jest kompensowany, co powoduje, że przy niewydolności serca pacjenci późno mają objawy neurologiczne. Bywa też tak, że uszkodzenie serca jest nagłe i bardzo ciężkie. Chodzi o rozległe zawały serca? Tak. W takich przypadkach najważniejsze jest, by w tzw. złotej godzinie udało się przywrócić przepływ krwi przez tętnice. Gdy do szpitala trafia pacjent z zawałem serca, nie czeka na izbie przyjęć, ale natychmiast jedzie do pracowni hemodynamiki i poddawany jest angioplastyce. Zawały serca są procedurą nielimitowaną, a nasza pracownia przyjmuje 24 godziny przez 7 dni w tygodniu. W ostatnim roku ile takich zabiegów było na państwa oddziale? koło 1500 angioplastyk, a w 2019 roku będzie na podobnym poziomie. Obecnie na oddziale mam 38-letniego pacjenta z zawałem, ale najstarszą pacjentką była prawie stuletnia kobieta, która po koronarografii i angioplastyce wieńcowej szczęśliwie wyszła do domu. Pod względem liczby zawałów dominują jednak mężczyźni. Młode kobiety z zawałem są zazwyczaj obciążone dwoma czynnikami ryzyka: cukrzycą i paleniem papierosów. Kobiety zazwyczaj do menopauzy i chwilę po niej chronione są przez estrogeny, mają więc mniej zawałów. Ryzyko u nich rośnie dopiero po 60. roku życia. Po angioplastyce jaki odsetek pacjentów ma szanse powrócić do zdrowia? Duży – ponad 90 procent, jeśli chory nie ma innych współistniejących chorób i zamknięte naczynie będące powodem niedokrwienia serca zostało udrożnione szybko. Jeżeli po wyleczaniu pozostaje pod kontrolą lekarza, stosuje się do zaleceń i przyjmuje lekarstwa, ma szansę prowadzić całkiem aktywne życie zawodowe i rodzinne. 

O

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

47


Medycyna Niewydolności serca jako choroby nie da się wyleczyć, ale co można robić, by nie dopuścić do niewydolności serca, a jeśli już ją mamy, czy można zahamować jej rozwój? awsze lepiej zapobiegać niż leczyć. Dlatego tak ważna jest kontrola ciśnienia tętniczego i przyjmowanie lekarstw. Jeśli ktoś z niewydolnością serca choruje też na cukrzycę, to najważniejsze powinno być dla niego utrzymywanie poziomów cukrów na bezpiecznym poziomie, jak najbardziej zbliżonym do wartości prawidłowej. Dzięki temu ryzyko progresji miażdżycy też będzie mniejsze. Jeśli ktoś pali, powinien jak najszybciej rzucić. Wypalenie jednego papierosa powoduje zablokowanie śródbłonka naczyniowego i upośledzenie reaktywności naczynia na około 6 godzin. W kardiologii nie sprawdza się zasada: paliłem 20 papierosów, więc zmniejszę do 2 i będzie dobrze. Efekty przynoszą działania „wszystko albo nic”. Jeżeli nasza aktywność fizyczna jest żadna, jak najszybciej wstańmy z kanapy i nieważne, ile mamy lat, starajmy się być aktywni ruchowo. Zwłaszcza że coraz częściej mamy 30, 40, 50 lat, dużą nadwagę i absolutną niechęć do wysiłku fizycznego, bo tak wygodny jest samochód i fotel. W wieku lat 60 problemy zdrowotne mogą uderzyć w nas z całą siłą? Widuję dwie grupy pacjentów. Jedni, którzy bardzo aktywnie uprawiali sport przez większą część swego życia i dochodzi u nich do choroby. Jest też grono pacjentów, które było zupełnie nieaktywne przez lata i dochodzi u nich do tej samej choroby. I co się okazuje? Pacjenci z pierwszej grupy dużo szybciej dochodzą do zdrowia i o wiele lepiej funkcjonują już po chorobie. Dlatego nigdy nie pozwalajmy na bezruch w naszym życiu. Spacerujmy, uprawiajmy ogródek, korzystajmy z roweru, a jeśli marzy się nam większa aktywność fizyczna, zawsze warto zrobić test wysiłkowy, w trakcie którego będzie można ustalić, czy nie mamy cech niedokrwienia serca, albo zaburzeń rytmu. Pan jest też najlepszym przykładem na to, że można przejść bardzo poważną chorobę i w pełni wrócić do aktywności. koło dwóch lat temu miałem wylew podpajęczynówkowy, co było związane, oczywiście, z przepracowaniem, zmęczeniem i okazało się dla mnie bardzo ważną lekcją życiową, z której do dziś staram się wyciągać wnioski. Wylew podpajęczynówkowy to wylew krwi do mózgu, ale nie do środka, ale do przestrzeni wokół mózgu. To się bardzo często zdarza np. przy gwałtownym wzroście ciśnienia tętniczego. Wprawdzie od zawsze kontrolowałem i kontroluję ciśnienie, nigdy też nie miałem podwyższonego, ale byłem bardzo zmęczony, zestresowany i nie do końca poważnie potraktowałem towarzyszące objawy. Miałem bardzo silne bóle głowy i karku, co powinno było zwrócić moją uwagę, tym bardziej że te bóle były najsilniejsze ze wszystkich dotychczasowych. Stosowałem leki przeciwbólowe, ale nie przechodziło i zgłosiłem się do szpitala. Przeszedłem diagnostykę, leczenie, trzy tygodnie leżałem na szpitalnym łóżku, ale wszystko szczęśliwie się skończyło. Dlatego każdy objaw, który pojawi się niespodziewanie i jest bardzo silny, zawsze warto sprawdzić i wyjaśnić. Bez podstawowych badań trudno stawiać diagnozę. Udało się powrócić do zdrowia i ani na rok nie zawiesić organizacji Podkarpackiej Konferencji Kardiologii Zabiegowej. To wspólny pomysł doktora Piotra Wańczury, doktora Wojciecha Stecki i mój. Personel Oddziału Kardiologicznego i Pracowni Radiologii Zabiegowej tworzy bardzo zgrany zespół. Kilka lat temu uznaliśmy, że takiej konferencji w Rzeszowie nie ma, a bardzo zależało nam i ciągle zależy na nieustannym rozwoju i zdobywaniu nowych doświadczeń. Chcieliśmy pokazać, co sami potrafimy zaoferować pacjentom z chorobami serca, a jednocześnie uczyć się od innych. Od początku konferencja bardzo się spodobała i do dziś przyciąga wielu kardiologów oraz internistów z całego Podkarpacia. Od 4 lat w ramach naszej konferencji organizujemy też wykłady dla średniego personelu medycznego, by świadomość związana z objawami i leczeniem chorób serca była jak najszersza. Naszą tradycją są również transmitowane na żywo do sali konferencyjnej zabiegi inwazyjne z zakresu leczenia chorób strukturalnych serca. W tym roku mieliśmy angioplastykę naczynia wieńcowego z wykorzystaniem litotrypsji wieńcowej, diagnostyczne cewnikowanie serca u chorego z wadą przeciekową oraz angiografię mózgową z dostępu promieniowego. W trakcie konferencji wykłady wygłosili też eksperci w swoich dziedzinach, m.in. prof. Kazimierz Widenka i prof. Andrzej Przybylski z Rzeszowa, prof. Andrzej Ochała z Katowic, prof. Robert Sabiniewicz z Gdańska, prof. Wojciech Wojakowski z Katowic, prof. Jarosław Wójcik z Lublina oraz prof. Jan Gawełko z Tarnowa. Przy okazji konferencji, czym jako oddział zawsze się chwalicie? udźmi, bo najbardziej dumny jestem z zespołu, z którym na co dzień współpracuję. Mam to ogromne szczęście, że wszystkie osoby, które ściągnąłem do pracy na oddziale, są nie tylko znakomitymi specjalistami, ale też wspaniałymi ludźmi, a dla mnie empatia i kulturalne podejście do pacjenta są bardzo ważne. Podobne zabiegi jak u nas można wykonać w wielu placówkach, ale uważam, że stworzenie odpowiedniej atmosfery, eliminującej stres u pacjenta, jest już trudniejsze. A na oddziale, którym kieruję, dobrze czuć mają się wszyscy: pacjenci, pielęgniarki i lekarze. Na pewno cieszy mnie skuteczność naszego inwazyjnego leczenia zawałów i może dlatego oddział tak szybko się rozwija. W 2013 roku zaczynaliśmy od 22 łóżek, w tym było 8 łóżek intensywnej terapii kardiologicznej, i 15 pielęgniarek. Po 6 latach mamy 36 łóżek i ponad 30 pielęgniarek. Kilka lat temu było tylko 4 lekarzy na oddziale i zaledwie dwa etaty kardiologiczne, dziś mamy 9 kardiologów i 10 rezydentów w trakcie specjalizacji z kardiologii. W pierwszym roku działalności przyjmowaliśmy około 160 pacjentów miesięcznie. W tej chwili ponad 300 i jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa. 

Z

O

L

48

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019



Z Wiesławem

Banachem,

dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, rozmawia Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak

Od ruiny do muzeum o randze ogólnopolskiej Antoni Adamski: W listopadzie otrzymał pan tytuł Honorowego Obywatela Sanoka. Nie jest pan rodowitym sanoczaninem? Wiesław Banach: Nie. Pochodzę z Wielkopolski. Urodziłem się w Kościanie, znanym ze swej gotyckiej fary oraz ze wspaniałego manierystycznego ołtarza głównego (1520 r.), który stał się tematem mojej pracy magisterskiej. Jestem zaskoczony, że nie wybrał pan tematu ze sztuki współczesnej. To wynikło z powodów pozamerytorycznych. Sztukę współczesną wykładał nam na KUL znakomity specjalista – prof. Jacek Woźniakowski. Rzecz w tym, iż był on w częstych rozjazdach, w tym zagranicznych. Pisanie i obrona pracy magisterskiej mogły w tej sytuacji grubo przekroczyć jeden rok akademicki. Jak trafił pan do Sanoka? Z Sanoka pochodziła moja przyszła żona Joanna, córka znanych miejscowych artystów: Anny Turkowskiej, która tworzyła gobeliny, oraz malarza Tadeusza Turkowskiego. Kiedy poznał pan nazwisko Beksińskiego? roku 1972 roku w Muzeum Narodowym w Poznaniu, gdzie wystawiano prace artystów współczesnych według miejsca ich zamieszkania. Sanok reprezentował obraz Zdzisława Beksińskiego pt.„Golem”. Moje wrażenie było zdecydowanie negatywne: ostra kolorystyka, nieprzyjemna deformacja – wszystko to razem było odpychające. W Poznaniu zaczęła się moja znajomość z Beksińskim i tam się ona zakończy, gdyż niedługo – w Sylwestra br. – przechodzę na emeryturę. Miejscowe Muzeum Narodowe poprosiło mnie o wygłoszenie odczytu o nim. Ilustracją będą cztery jego obrazy z miejscowych zbiorów: dwa wczesne z lat 60. oraz dwa z przełomu lat 80. i 90.

W 50

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Muzeum w Sanoku Kiedy poznał pan samego artystę? Okazało się, iż moja przyszła żona – Joanna Turkowska, zna malarza. W rok później, kiedy przyjechałem do Sanoka na ferie, wraz z państwem Turkowskimi wybraliśmy się do niego z wizytą. Beksiński, widząc, iż ma do czynienia z nieopierzonymi historykami sztuki, zaczął prowokować: „Ten Piotr Michałowski jest wyraźnie przereklamowany. A on przecież wcale nie umiał rysować” – rozpoczął zaczepnie, my zaś nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Byliśmy zbyt onieśmieleni, aby dyskutować. Jaki był Beksiński przy bliższym poznaniu? kazał się człowiekiem skromnym, nawet nieśmiałym, a przy tym bardzo uczynnym. Stale miał skrupuły wobec ludzi, czy aby nie postąpił źle lub nietaktownie. Pytał, czy mógłby im te rzekome swoje wady w jakiś sposób zrekompensować: coś dać, coś załatwić. Po jego śmierci, pod balkonem, na którym odkryto jego ciało, pojawiły się dziesiątki światełek. Tak sąsiedzi chcieli zamanifestować swoją pamięć o nim jako o dobrym, wrażliwym człowieku. Był przy tym obdarzony specyficznym poczuciem humoru, którym opisywał swoje codzienne życie i bardzo prozaiczne kłopoty. Po samobójstwie syna i śmierci żony czuł się bardzo samotny. Narzekał, iż „nikt już nie pamięta o opuszczonym starym człowieku”, co nie było prawdą, bo serię ożywionych towarzyskich kontaktów kwitował, że to stanowczo nie do wytrzymania i że brakuje mu czasu na malowanie. Tragiczna śmierć artysty bardzo ludzi poruszyła. Zastanawiano się, czy zawładnęło nim zło rzekomo przejawiające się w jego kompozycjach. Czy przeciwnie: tragedia wynikła z banału. Zginął przecież dla kilku groszy i dwóch amatorskich aparatów fotograficznych, które bandyci wynieśli z jego mieszkania, pozostawiając to, co najcenniejsze: obrazy. Jak pan sądzi? ????? Nie czuł się pan nieswojo, nocując w pustym warszawskim mieszkaniu kilka tygodni po tragedii?

O

Wytłumaczyłem sobie, iż to było mieszkanie pełne dobrych fluidów. Beksiński był pogodny, przyjazny, życzliwy wszystkim. Jego dobre uczucia emanowały z tego wnętrza, a nie zło, które wtargnęło tu niespodziewanie. Co nie zmienia faktu, iż zmywaliśmy jego krew z podłogi.​​​​ Wróćmy do pańskiej pierwszej wizyty. Beksiński mieszkał wtedy w domu rodzinnym przy ulicy wówczas Świerczewskiego (dziś Jagiellońskiej). Był to stary, rodzinny dom, niby-dworek pamiętający czasy jego dziadków. Drewniany, z rzeźbionym gankiem, obrośniętym dzikim winem, z zapuszczonym, zdziczałym ogrodem, ciemną sienią i korytarzami, z ponurymi pokojami, gdzie z półmroku wyłaniały się czaszki. Był to cykl ówczesnych rzeźb artysty. Obok stała także rzeźba Hamleta – wszystkie są dziś w naszych zbiorach. Pamiętam wiszący na ścianie niesamowity pejzaż, rozjaśniony świtem poranka, niepokojący jakimś nieokreślonym wizjonerskim przesłaniem. W 1975 r. moja przyszła żona z dumą pokazała mi Zamek – siedzibę Muzeum Miejskiego. „W Wielkopolsce stodoły są większe” – podsumowałem oglądając budowlę z zewnątrz. Jednak ekspozycja ikon zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zajmowała trzy sale parteru. Wyżej wisiały XVIII-wieczne portrety rodziny Załuskich oraz prawdziwa perełka: „Kobieta z wachlarzem” holenderskiego mistrza Gijsberta Sybilli. Eksponowano także trzy obrazy Beksińskiego z końca lat 60. Zamek odstręczał zaniedbaniem. Przerobiony w XIX stuleciu przez Austriaków na siedzibę cyrkułu (powiatu), miał długi, ciemny korytarz zniekształcający dawną amfiladę królewskich komnat. Później, już jako pracownik, obejrzałem pomieszczenia niedostępne zwiedzającym. W magazynach na parterze płaty tynku spadały na zgromadzone tam eksponaty. Jednak zbiory – szczególnie sztuka cerkiewna – pomogły mi podjąć decyzję o pracy w Sanoku. Kiedy sprowadził się pan do Sanoka? W roku 1977 skończyłem studia i od 1 sierpnia tego roku zostałem zatrudniony przez dyrektora Edwarda Zająca. Po kilku dniach dyrektor wysłał mnie do Zdzisława Beksińskiego, abym odebrał wcześniej zakupiony przez muzeum obraz. Artysta dodał do niego jeszcze sześć abstrakcji. Wykonywał ostrą selekcję i palił prace, z których nie był zadowolony. Przeprowadzał się bowiem do Warszawy. Władze postanowiły rozebrać jego dom rodzinny, który leżał na trasie przejazdu ważnych delegacji partyjnych udających się z „gospodarską wizytą” do AUTOSANU. Mój przyjazd zbiegł się z wyjazdem Beksińskiego, który na zawsze opuszczał rodzinne miasto. Od czego zaczynał pan pracę? roku 1978 muzeum otrzymało drugą partię kolekcji Prochasków. Do tego należy dodać kontakty z twórcami współczesnymi: fascynującymi rzeźbiarzami Marianem Kruczkiem i Romanem Tarkowskim, malarzem-kolorystą Stanisławem Batruchem oraz abstrakcjonistą Mieczysławem Janikowskim. Warszawska Zachęta chciała zorganizować ekspozycję tego ostatniego. Poprzez Warszawę dostałem paszport służbowy, podczas gdy w Sanoku nie miałem żadnej szansy nawet na paszport prywatny. Wykonałem inwentaryzację prac tego ostatniego artysty w czasie tygodniowego wyjazdu do Paryża. Sfotografowałem i opisałem jego obrazy ze zbiorów Biblioteki Polskiej oraz Muzeum Miasta Paryża. Wyjeżdżając z Paryża wziąłem ze sobą obrazy Jana Ekierta do naszych zbiorów. Później, po wystawie Janikowskiego w Pałacu Sztuki w Krakowie oraz w sieci BWA w Polsce, zorganizowałem jego ekspozycję w Muzeum Historycznym w Sanoku.

W

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

51


Muzeum w Sanoku

W

Kiedy został pan dyrektorem? roku 1990. Do konkursu nie zgłosił się żaden inny kandydat. Przed komisją przedstawiłem moją własną koncepcję: ma to być muzeum rangi ogólnopolskiej. Zapowiadały to zorganizowane przeze mnie ekspozycje prac M. Janikowskiego, J. Ekierta, M. Kruczka i Z. Beksińskiego, do których dopisać trzeba sztukę dawną: jedną z najcenniejszych kolekcji ikon. To przyszłe ogólnopolskie muzeum było wówczas placówką niemal w ruinie. Remont zawdzięczam pomocy senatora Gustawa Holoubka, który po wizycie w Sanoku niezbędne fundusze wychodził w Ministerstwie Kultury. Rozpoczęliśmy prace. Już po kilku dniach mój inspektor nadzoru poprosił mnie o poufną rozmowę, na której doradził, abym natychmiast zrezygnował ze stanowiska. Więźba dachowa zamku była w takim stanie, iż mogła ją zmieść jedna większa wichura. Belki poleciałyby w dół wprost na ruchliwą szosę. Byłyby ofiary w ludziach – argumentował inspektor. Jego opis nie był wcale przesadzony. Remont miał się rozpocząć natychmiast po oddaniu do użytku nowego budynku magazynów. Kiedy zaczęliśmy opróżniać wnętrza zamku z eksponatów, okazało się, iż w magazynie kruszy się podłoga. Budowlańcy, zgodnie z socjalistycznymi zasadami „dobrej roboty”, nakradli bowiem tyle cementu, ile się dało. Trzeba było natychmiast wykonać nową wylewkę. Na szczęście wichura nie przyszła… Czekały nas za to inne niespodzianki. Gdy zabytki w końcu znalazły się w nowych magazynach, rozpoczął się remont. Gdzie tylko robotnik uderzył młotkiem w tynk, wyłaniał się renesansowy detal: fragment portalu, obramienia okiennego, a nawet koncha pełniąca rolę umywalki. (W ścianie niegdyś umieszczony był zbiornik na wodę.) Tu dworzanie myli ręce po wyjściu z ustronnego miejsca, do którego „nawet król chodzi piechotą”. W ten sposób w czasie wyburzania austriackich przeróbek wyłoniły się zręby renesansowego zamku królowej Bony, wzniesionego przez muratorów wawelskich. Istniał bowiem w Sanoku „mały Wawel” – rezydencja władczyni z włoskiego rodu Sforzów. Znaleźliśmy nawet herb królowej Bony – węża oraz orła Jagiellonów (tarcza z litewską Pogonią przepadła gdzieś w pomroce dziejów). Dysponowaliśmy projektem, który tych odkryć nie mógł uwzględnić. Sytuację uratował Alojzy Cabała – konserwator zabytków województwa krośnieńskiego. Na bieżąco wydawał decyzje niezbędne do kontynuowania prac budowlanych. Gdyby nie on, remont ciągnąłby się latami. Tymczasem po wymianie dachu oddawaliśmy do użytku piętro za piętrem. Na parterze znalazły się – tak jak dawniej – najcenniejsze ikony. Na całym pierwszym piętrze, w amfiladzie renesansowych komnat – wystawa Beksińskiego. Była znakomita, niestety – tymczasowa. Poddasze zajęła ekspozycja rzeźb Mariana Kruczka, przeniesiona z Warszawy pracownia Z. Beksińskiego oraz jego rysunki i zdjęcia, a także sala wystaw czasowych. Ponieważ na piętro wróciła dalsza część wystawy ikon, rozpoczęliśmy dyskusję nad tym, jak ma wyglądać Galeria Beksińskiego w nowo zbudowanym skrzydle zamku. Koncepcji było kilka: od supernowoczesnego pawilonu ze szkła, w którym odbijałaby się fasada starego zamku, aż po skrzydło z okładziną kamienną i nieregularnym układem okien. Ten układ miał akcentować, iż skrzydło jest budowlą nową – a ukryć fakt, że jest ono wyższe o jedno piętro niż zamek. Wzniesienie Galerii Beksińskiego kosztowało 3,5 mln zł, a przedsiębiorstwo budowlane wykonało ją po kosztach własnych. W Muzeum Historycznym zawsze brakowało pieniędzy. Miasto odmówiło nam utrzymania, dla władz powiatu byliśmy dodatkowym, pożerającym fundusze kłopotem. Na początku nowego wieku zabrakło nawet pieniędzy na ogrzewanie. Zamknęliśmy ekspozycje, pracownicy zgromadzeni zostali w dwóch ogrzewanych pomieszczeniach magazynu. Pozostali pracowali w domu. Kłopoty finansowe skończyły się dopiero w tym roku, kiedy połowę kosztów wziął na siebie marszałek województwa. Kiedy muzeum urosło do rangi ogólnopolskiego? W roku 2012, gdy zakończył się remont dziedzińca i powstała część podziemna z ekspozycją malarstwa kolorystów. Już wcześniej zaczęliśmy organizować poza Sanokiem ekspozycje obrazów Beksińskiego. Odwiedziły one ponad 100 miast w kraju oraz Pragę i Wiedeń. Beksiński stał się najbardziej znanym w Polsce malarzem współczesnym. Niestety, są wyjątki: Warszawa i Kraków. Dlaczego? W Krakowie była to niewielka ekspozycja z okazji wykonania muzyki ulubionych kompozytorów artysty w miejscowej Filharmonii. Tłumy oglądały wystawę do północy. Za to przed Nowohuckim Centrum Kultury ustawiały się na ulicy długie kolejki. Później Centrum postarało się o stałą ekspozycję prac malarza ze zbiorów Piotra Dmochowskiego. Tę, której nie chciała Warszawa. Przyczyną owej niechęci jest przekonanie niektórych krytyków, że Beksiński zmarnował swój talent. To znaczy, iż po krótkim okresie awangardowym rozpoczął okres „fantastyczny”, czyli tworzenie mrocznych, apokaliptycznych wizji. Wedle tych krytyków, był to nawrót do anachronicznego – ich zdaniem – romantyczno-symbolicznego sposobu widzenia świata. Sam Beksiński mówił, że odszedł od nudnej „galanteryjnej” – jak ją nazywał – awangardy. Dlaczego nie chce pan wystawiać artysty w prywatnych galeriach Krakowa i Warszawy? Miałem kilkanaście takich propozycji, ale odmówiłem. Poczekam, aż Zdzisława Beksińskiego zaproszą Muzea Narodowe Krakowa i Warszawy. 

52

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019



Z Maciejem Łobosem i Marcinem Smoczeńskim, architektami i wspólnikami w biurze MWM Architekci z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń

Od lewej: Maciej Łobos i Marcin Smoczeński.

Wyrzućmy samochody ze śródmieścia – tak robią wszystkie nowoczesne miasta na świecie

Aneta Gieroń: Dyskusję o architekturze i przestrzeni miejskiej Rzeszowa warto już chyba zacząć nie od bezsilności i krytyki, ale wizji, co realnie można zmienić w mieście. Maciej Łobos: Dla mnie szeroka dyskusja o przestrzeni miejskiej Rzeszowa powinna zacząć się od rozmowy o Śródmieściu. Uważam, że problemem jest niekontrolowane rozlewanie się przedmieść i intensywnego ruchu budowlanego na „opłotkach”, podczas gdy Śródmieście jest zostawione samo sobie. Mówiąc Śródmieście Rzeszowa, co mamy na myśli? Marcin Smoczeński: Tereny ograniczone tzw. rzeszowskim Ringiem, czyli obwodnicą miejską biegnąca m. in. al. Powstańców Warszawy, Armii Krajowej, Rejtana itd. I jeśli nie doprowadzimy do roztropnego zabudowania i wykorzystania Śródmieścia, będziemy generować kolejne przestrzenne problemy: gigantyczne korki, problemy infrastrukturalne itd. Trzeba sprawić, aby ludzie mogli tutaj mieszkać i pracować, a jak już całe Śródmieście zabudujemy i uporządkujemy, wówczas można świadomie podejmować decyzje, gdzie i jak chcemy zabudować na przedmieściach. Rzeszowianie chyba nie do końca zgadzają się z taką koncepcją, zwłaszcza kiedy widzą paraliż komunikacyjny w rejonie nowo wybudowanego kompleksu przy skrzyżowaniu ulicy Hetmańskiej i Powstańców Warszawy, a lada moment będą kolejne wieżowce na Olszynkach w rejonie mostu Zamkowego. Dalsza przypadkowa zabudowa Śródmieścia zdaje się najgorszym scenariuszem. M.Ł. Problemem nie są budynki, ale samochody. To auta powodują kłopoty przestrzenne, korki i inne niedogodności. Bez odejścia od paradygmatu, że każdy porusza się własnym samochodem, a każda rodzina ma dwa auta, w najbliższej przyszłości po prostu się „udusimy”. Od 40 lat nowa urbanistyka święci na świecie triumfy, a jej najważniejszym założeniem jest wyrzucanie samochodów ze śródmieść dużych miast. Jak do tego przekonać samych mieszkańców Rzeszowa? M.S. To nie tyle kwestia przekonywania czy zmuszania ludzi do takich rozwiązań, co zmierzenie się z szeroko pojętym problemem komunikacyjnym i zaproponowanie sprawnego oraz bezpiecznego transportu publicznego. M.Ł. Wszyscy musi mieć świadomość, że w najbliższym czasie odejście od kultury samochodu będzie priorytetem. Na świecie i w Europie są już przykłady, jak sobie z tym radzić. W Paryżu likwiduje się obecnie po kilka procent miejsc parkingowych rocznie. I nie polega to na odbieraniu ludziom na siłę miejsc do parkowania, ale one po prostu stają się niepotrzebne. Stworzono ludziom alternatywę w postaci komunikacji miejskiej i sami paryżanie coraz częściej rezygnują z posiadania i przemieszczania się autem po mieście. W Rzeszowie trend jest odwrotny. Gdy trzy lata temu wprowadzono strefę płatnego parkowania, w ścisłym centrum można było bez problemu zaparkować samochód na godzinę lub dwie. Obecnie nawet płatna strefa nie pomaga i wolnych miejsc do parkowania w okolicach ratusza nie ma przez cały dzień.

54

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Porozmawiajmy o architekturze M.S. To konsekwencja tego, że po Rzeszowie bardzo trudno poruszać się inaczej niż samochodem. W szwajcarskiej Lozannie, która jest miastem o wielkości zbliżonej do Rzeszowa, w 20 minut można dostać się komunikacją miejską do dowolnego punktu w mieście. M.Ł. Dlatego należy dogęszczać Śródmieście. Ludzie w mieście muszą i chcą mieszkać – inaczej powstają tam slumsy. Im więcej osób mieszka w Śródmieściu, tym więcej porusza się pieszo albo rowerem, bo wszędzie jest blisko. Co potrzebne jest na dziś w Rzeszowie, by problemy komunikacyjne zacząć rozwiązywać? M.Ł. Szeroka debata ze specjalistami z wielu dziedzin, a przede wszystkim znakomitymi fachowcami od transportu miejskiego. Trzeba też korzystać z doświadczeń tych miast, które z podobnym problemem mierzą się od dawna, a mają już konkretne sukcesy na koncie. Generalnie, ruch samochodowy musi mieć coraz bardziej utrudniane życie – tak robią wszystkie nowoczesne miasta na świecie. W Rzeszowie utrudnia się życie samochodom? M.S. Wręcz przeciwnie, a świetnym tego przykładem są trzy pasy ruchy na al. Cieplińskiego w samym centrum Rzeszowa. M. Ł. Dalszy rozwój dróg samochodowych jest drogą donikąd. Im więcej budujemy dróg w mieście, tym więcej samochodów i tym większe korki i problemy komunikacyjne. Może jesteśmy o krok od budowy bloków w centrum Rzeszowa, gdzie zamiast dwóch miejsc parkingowych na jedno mieszkanie, nie będzie ani jednego. I ktoś wybierając tam mieszkanie decyduje się korzystać tylko z komunikacji miejskiej, albo nie kupuje takiego mieszkania. Może warto, by w tym kierunku zaczęły myśleć władze Rzeszowa, wydając pozwolenia na budowę kolejnych wieżowców. M.Ł. W dużych miastach w Polsce takie scenariusze są już realizowane. Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego tam powstające już nie określają minimalnej liczby samochodów, ale maksymalną dopuszczalną i koniec. Masz luksusowy adres, ale bez miejsca na samochód. Są taksówki, wypożyczalnie samochodów, komunikacja miejska. Można żyć bez auta. W Nowym Jorku tylko 40 proc. populacji ma samochód, a miasto jest bardzo intensywnie zabudowane. W samym Śródmieściu Rzeszowa gdzie i jak budować? M.S. Są takie miejsca, które na pewno warto zmienić. W pierwszej kolejności marzy mi się, by przeobraziło się oblicze rejonu Hali Targowej. Mimo brzydoty sąsiadujących z Halą Targową mało estetycznych „szczęk”, w ostatnich latach tysiące rzeszowian znów odwiedzają to najpopularniejsze w mieście targowisko. M.Ł. Dla mnie okolice Hali Targowej łączą się z placem Wolności i są przykładem nieprawdopodobnie zaniedbanych i zmarnowanych przestrzeni Rzeszowa. W tamtym rejonie zaproponowałbym dwie, albo trzy podziemne kondygnacje na garaże, by zlikwidować samochody stojące na ulicach i wypędzające stamtąd ludzi. Na parterze pozostawiłabym plac targowy, czyli rynek, ale należałoby go ucywilizować i unowocześnić tak, by powstał teren przyjazny człowiekowi, na którym, gdy kończy się targowanie, zostaje ogólnodostępna miejska przestrzeń pełna zieleni, małej architektury, w której chętnie się poruszamy i mieszkamy. Dlatego powyżej powinny być budynki mieszkalne, biura, rozrywka. Utrzymywanie obecnego stanu, gdzie jest śmierdzące targowisko i obskurne budy to nieprawdopodobne marnotrawstwo przestrzenne, zwłaszcza że doskonale wiemy, jak wyglądają nowoczesne, piękne targowiska w większości europejskich miast, którymi tak często się zachwycamy. M.S. Niestety, u nas nie ma dyskursu publicznego, który zmierzyłby się z tym problemem. Dlaczego miasto nie chce się podjąć ucywilizowania tych obszarów? M.S. Powodów jest kilka. Potrzebne są pieniądze, wizja i determinacja, a przecież prościej jest zrobić kawałek chodnika. Mniejszy problem i efekt wyborczy większy. M.Ł. Wszystko zawsze zaczyna się od pomysłu. Gdyby miasto robiło konkursy architektoniczne, na które przeznaczane byłyby uczciwe pieniądze tak, by opłacało się w nich brać udział, to powstawałyby rzeczy wartościowe, które byłyby podstawą do dyskusji publicznej, a potem realizacji. Wszyscy narzekamy, że jest źle, ale nie robimy nic, aby to zmienić. M.S. Jednocześnie nie można bez końca nie zauważać problemu. Jestem pewny, że w ciągu najbliższej dekady będziemy musieli się z nim zmierzyć, bo na pewno nie przetrwa to kolejnych 30 lat, jak to miało miejsce po 1989 roku. Takich zaniedbanych miejscówek w Śródmieściu jest więcej... M.S. Plac Balcerowicza chociażby, który powinien być zabudowany. M.Ł. Tereny dworca kolejowego od Wisłoka aż po Wiadukt Tarnobrzeski – kilkadziesiąt hektarów z bardzo atrakcyjnymi terenami dla deweloperów, na których od lat nic się nie dzieje. Ulica Siemieńskiego i lewy brzeg Wisłoka – miejsce do jak najszybszego zaadaptowania, by mogli tam mieszkać i pracować ludzie. Ulica Hoffmanowej i tereny po dawnym Zelmerze. Ulica Chmaja i okolice CEFARM-u. Jak najszybciej z okolic ulicy Boya-Żeleńskiego powinny być przeniesione na faktyczne przedmieścia magazyny, hale i hurtowanie, a tam powinna powstać nowa dzielnica. W ostatnich latach miasto się rozrosło i to, co kilkadziesiąt lat temu było obrzeżami Rzeszowa, dziś stanowi jego centrum. Zupełnie inna jest też wartość ziemi i szkoda jej na magazyny w świetnych lokalizacjach. Do tego dochodzą inne problemy – tiry i ciężarówki, które do przemysłowych lokalizacji muszą dowozić towar, niepotrzebnie korkując i zanieczyszczając centrum Rzeszowa. M.S.W Polsce mamy do czynienia z chaosem prawnym. Nie mamy dobrych Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego, które w przemyślany sposób wyznaczałyby kierunki rozwoju miasta i dotykały wszystkich aspektów jego funkcjonowania. Plac Farny – kolejne piękne, kompletnie zmarnowane miejsce w Rzeszowie. M.Ł. Który naprawdę można byłoby dość szybko zagospodarować. Natychmiast trzeba wyrzucić stamtąd wszystkie samochody, przed farą zrobić plac miejski, a pod ziemią dwupoziomowy parking. M.S. Jak go ograniczyć zabudową, to już kolejny temat. Bo można ją wyznaczyć do placu, gdzie stoi pomnik Lisa-Kuli, ale można też wydłużyć do zabudowy poniżej skarpy na ulicy Kopernika. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

55


Porozmawiajmy o architekturze M.Ł. Byłbym też gorącym zwolennikiem wybudowania na ulicy Kopernika 3- albo 4-kondygnacyjnych kamienic z kawiarniami i dzięki temu plac Farny bez samochodów stałby się miejscem tętniącym życiem. M.S. W ścisłym centrum jest jeszcze kilka innych ulic, na których można byłoby ograniczyć ruch samochodów i wpuścić pieszych, chociażby ulica Jagiellońska. Tam zaś, gdzie pojawiają się ludzie, handel i gastronomia natychmiast rozkwitają. Ludzie coraz częściej marzą, by znów zamieszkać w centrum miasta? M.Ł. Tak i dla wielu jest to bardzo wygodne. W ciągu 5 minut mogą dojść na Rynek, napić się kawy albo wina, pójść do kina, czy na spotkanie ze znajomymi. Mówię to z punktu widzenia naszych klientów, którzy coraz częściej pytają nas o komfortowe mieszkania w centrum Rzeszowa, za które są gotowi zapłacić naprawdę duże sumy. Są to przeważnie ludzie w średnim wieku, którzy już odchowali dzieci, dorobili się pieniędzy i niekoniecznie chcą do końca życia kosić trawnik przed domem. Dlaczego ludzie chcą wracać do Śródmieścia? M.Ł. Mieszkanie w centrum miasta samo w sobie jest atrakcyjne. Ogromna większość z nas garnie się do miejsc, gdzie są ludzie, a życie w Śródmieściu pozwala korzystać z dwóch w zasadzie sprzecznych atutów. Większe miasta z jednej strony gwarantują alienację, gdy tego chcemy, ale też możemy być nieustannie otoczeni ludźmi, jeśli tylko tego zapragniemy. Indywidualnie możemy decydować, na ile chcemy wchodzić w interakcję z innymi ludźmi. Pomnik marszałka Piłsudskiego wszedł z interakcję z placem Wolności w Rzeszowie? M.Ł. Raczej wygrała tam koncepcja: mamy kawałek wolnego trawnika, postawmy coś. Tymczasem plac Wolności wymaga naprawdę dobrego zagospodarowania. M.S. Gdybym miał w tej okolicy zlokalizować pomnik, to wolałbym usunąć pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, który jest w parku przy placu Ofiar Getta urbanistycznie znakomicie zaprojektowany i tam ustawić pomnik Piłsudskiego. W otoczeniu dobrze zaprojektowanej zieleni, co wcale nie jest takie powszechne w Rzeszowie. M.S. Gdy obserwuję aleję Cieplińskiego, to szanuję dążenie władz miasta do poprawy estetyki Rzeszowa, ale niestety nie rozumiem sensu sadzenia na jednym metrze kwadratowym kilkudziesięciu odmian roślinek od milimetra po metr, bo wychodzi z tego karykatura zieleni. A wystarczyłoby zostawić zadbany trawnik z kilkoma pięknymi drzewami. To naprawdę dobrze wygląda i jest ekonomiczne w utrzymaniu. Coraz częściej sami rzeszowianie wokół domów nie sadzą lip, jabłoni, jodeł i bzów, bo wszystko zastępuje kostka brukowa i rachityczne nasadzenia obsypane ozdobnym kamieniem. M.S. Jeden z naszych klientów wrócił niedawno z Holandii. Jest zachwycony tym, co zobaczył i nieustannie powtarza, że wszyscy, którzy w Polsce zajmują się projektowaniem, koniecznie powinni tam pojechać i zobaczyć, jak tanio, ładnie i funkcjonalnie można projektować przestrzeń dla ludzi, rowerów i samochodów. Piękno nie tkwi w sporadycznym przepychu, ale w powszechnej prostocie i funkcjonalności. M.Ł. Pamiętam, jak mój ś.p. profesor Bohdan Lisowski mawiał: „Bogaty człowiek, jak ma kawał ogrodu, to sieje trawę i sadzi 2 drzewa. Biedny, jak ma kawałeczek ziemi, to musi tam nasadzić tyle różnych niepotrzebnych rzeczy, żeby aż bokiem to wychodziło”. I może to jest najlepszy komentarz. Mówiąc o zieleni, nie sposób nie zauważyć, że ciągle nie mamy spójnej koncepcji doliny Wisłoka w Rzeszowie. M.Ł. Od ponad 10 lat powstaje Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzeni i ciągle go nie ma, choć uważam, że spójne założenia dla tego terenu mogłyby powstać w rok. Po pierwsze, trzeba przyjąć do wiadomości, że było i będzie „ciśnienie” na budowanie budynków blisko rzeki, bo taka jest natura człowieka, który od zawsze chce mieszkać blisko wody i zieleni. Tak dzieje się wszędzie na świecie; w Londynie, Paryżu, Wiedniu, ale też w Polsce, w Warszawie, Bydgoszczy, czy we Wrocławiu, gdzie obecnie na wyspie powstał apartamentowiec, który jest mostkiem połączony z brzegiem. Dlatego na dziś najważniejsze jest wyznaczenie linii zabudowy dla budynków nad Wisłokiem. Pozostałą część pozostawić trzeba jako ziemię nienaruszalną, służącą rekreacji wszystkich rzeszowian. Co powinno być świętością nad Wisłokiem? M.Ł. Cała dolna trasa Wisłoka powinna zostać zachowana jako nasz „Central Park” – to teren zalewowy i naturalny bufor przeciwpowodziowy. Natomiast tereny od strony ulicy Podwisłocze, czyli od zapory po most Zamkowy, powinny być zaplanowane pod zabudowę, oczywiście do pewnej linii, gdzie poniżej będą ścieżki dla spacerowiczów i rowerzystów. Przy ulicy Siemieńskiego też powinna powstać zabudowa. Co z terenami od hali Podpromie do ujęcia wody w Zwięczycy? M.S. Powinny pozostać miejskim parkiem, bo o terenach zielonych w Rzeszowie trzeba myśleć w perspektywie 20–30 lat. To, że dziś nie burzymy jeszcze wielkiej płyty, nie oznacza, że za 20 lat nie będzie tylko wspomnieniem, a na jej miejscu powstanie nowe budownictwo. Nowe Miasto w Rzeszowie to piękny obszar, gdzie mogłoby powstać piękne budownictwo. Dziś to blokowisko, skąd wiele osób się wyprowadza, a mieszkania coraz częściej są wynajmowane. Fatalnie wyglądają też zabudowane już tereny nad Wisłokiem od strony ulicy Kwiatkowskiego, gdzie w wielu miejscach bloki prawie „wiszą” nad ścieżkami dla pieszych. M.Ł. Rzeczywiście, robi się tam ciasno, ale to są konsekwencje braku koncepcji na zabudowę Doliny Wisłoka. Kolejni deweloperzy kupują jakikolwiek skrawek wolnej ziemi, który jak najszybciej starają się zabudować i sprzedać. Możemy się jedynie starać robić to jak najlepiej. Dopóki tego nie ucywilizujemy, niewiele się w tej okolicy zmieni. M.S. Niestety, nie jest to tylko specyfika Rzeszowa, ale wielu polskich miast, gdzie planowanie przestrzenne „leży”. M.Ł. Czy ktoś wyobraża sobie, żeby nie było planowania np. w komunikacji, a ludzie mieliby dowolność, którą stroną jezdni chcą jeździć samochodem? Nie! Dlatego brak planowania przestrzennego charakterystyczny jest gównie dla krajów trzeciego świata. W żadnym cywilizowanym kraju nie pozwala się na żywiołową i niekontrolowaną zabudowę miast, ponieważ to zawsze prowadzi do gigantycznych problemów komunikacyjnych i społecznych, na rozwiązanie których trzeba później wydawać miliardy dolarów. 

56

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019







BĄDŹMY szczerzy

Francuski wstyd

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

„Pan Klein” to wybitny film w reżyserii Josepha Loseya z 1976 roku, w Polsce raczej mało znany, niestety. W postać tytułową wcielił się Alain Delon – legenda francuskiego i światowego kina. Była to jego wybitna rola, jeśli nie najlepsza. Nie przypominam sobie, żeby w czasach PRL ten film pojawił się na polskich ekranach. Dzisiaj osiągalny jest w Internecie. Akcja filmu toczy się w roku 1942 w okupowanym przez Niemców Paryżu. Co ciekawe, przez pierwsze trzy kwadranse, a więc przez prawie połowę filmu, nie zobaczymy ani jednego Niemca. Później przez paryską ulicę przemknie jeden hitlerowski oficer, kilku zobaczymy przez chwilę w paryskim kabarecie i... prawie do końca to wszystko. Prawie. Jedyne mundury pojawiające się na mieście to mundury francuskich policjantów. Można powiedzieć, że głównym bohaterem zbiorowym filmu jest francuska policja. Drugi zbiorowy bohater pojawi się pod koniec – w ostatniej sekwencji. Tytułowy pan Klein jest młodym, przeraźliwie bogatym człowiekiem, zajmującym się handlem dziełami sztuki. Poznajemy go w momencie, gdy przychodzi do niego klient, aby sprzedać obraz holenderskiego malarza z XVII wieku. Jest Żydem. Pan Klein kupuje obraz nad wy-

raz korzystnie. Żegnając gościa podnosi z progu gazetę, okazuje się żydowską, oddając mu w przekonaniu, że ją zgubił. Gość z kieszeni płaszcza wyjmuje identyczny egzemplarz i wtedy gospodarz zauważa, że gazetę z progu opatrzono nazwiskiem adresata: Robert Klein. W redakcji pan Klein dowiaduje się, że gazetę otrzymują tylko prenumeratorzy. Oczywiście, nie życzy sobie więcej takich pomyłek. Zgłasza też niechcianą przesyłkę na policji. Okazuje się, że w Paryżu jest drugi Robert Klein, którym policja się interesuje. Nasz bohater wraca do swoich spraw, ale za jakiś czas policja wkracza do niego z nakazem rewizji. Klein protestuje i poleca swojemu adwokatowi zająć się sprawą. Dostaje pismo z policji, aby w ciągu dwóch tygodni dostarczył dokumenty potwierdzające, że nie ma żydowskich przodków (do trzeciego pokolenia). Ze względu na rozproszenie rodziny po całej Francji adwokat Kleina zaczyna wyścig z czasem, a sam Klein próbuje odnaleźć swojego imiennika. Tymczasem w siedzibie policji trwają logistyczne przygotowania do jakiejś większej akcji. Do różnych punktów Paryża wysyłane są ekipy żandarmów, a wszystko jest starannie synchronizowane w czasie. Krytycznej nocy nad ranem ekipy żandarmów wyprowadzają w różnych punktach Paryża Żydów całymi rodzinami i każą im wsiadać do podstawionych autobusów. Pana Kleina zabierają też. Paryscy Żydzi to właśnie drugi zbiorowy bohater filmu. Autobusowe transporty dowożą nieszczęsnych pasażerów na zakrytą przed publicznością rampę kolejową, gdzie są „przeładowywani” do wagonów towarowych, natychmiast zamykanych i plombowanych przez niemieckich esesmanów. Pod rampę przybywa adwokat Kleina z jego aryjskimi papierami. Dostrzega go w tłumie, krzyczy, Klein odpowiada, że zaraz wraca. Tymczasem esesmani kolbami wpychają go do wagonu i plombują. Pociąg rusza... Ten film jest wstrząsającym oskarżeniem instytucjonalnej kolaboracji z niemieckim nazizmem. Jakież pokłady nienawiści do Żydów musiały tkwić we francuskich elitach, żeby instytucjonalna kolaboracja była w ogóle możliwa na taką skalę! Zresztą nie tylko we francuskich elitach – rządy kolaboracyjne były przecież w wielu europejskich krajach: Belgia, Holandia, Grecja, Węgry, Rumunia, Norwegia, Słowacja, Chorwacja, Serbia... Jakże inaczej na tym tle wyglądała Polska – u nas czegoś takiego jak kolaboracja instytucjonalna nie było. Nie było kolaboracyjnego rządu, za to było Polskie Państwo Podziemne, które wydawało i wykonywało wyroki na kolaborantach i szmalcownikach. Mimo to, w zachodnioeuropejskich księgarniach roi się od książek o polskim antysemityzmie. Ciągle funkcjonuje pojęcie „polskie obozy śmierci”. Ale może właśnie dlatego istnieje zapotrzebowanie na udowadnianie polskiego antysemityzmu, aby europejskim potomkom pokolenia wojennego poprawić samopoczucie? Film Loseya zapewne przyprawia widzów francuskich co najmniej o poczucie przygnębienia. Może dlatego jurorzy zagranicznych festiwali chętnie nagradzają dzieła takie, jak polski film „Pokłosie”? Bo Alain Delon za „Pana Kleina” nie dostał żadnej nagrody. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

62

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019



POLSKA po angielsku

Białe myśli Czarnego Lądu

MAGDA LOUIS Każda podróż poza Europę przynosi taki ogrom doświadczeń, że gdyby je upchnąć w walizce, ciężar zepsułby lotniskową wagę. A lotniska stanowią ważne przystanki w podróży, szczególnie kiedy masz tylko 40 minut, aby przesiąść się na ogromnym lotnisku w Johannesburgu. Najpierw się biegnie, potem się tłumaczy służbom granicznym, potem się znów biegnie, a na koniec ty lecisz do Harare i cieszysz się jak dziecko, że zdążyłeś, choć twój bagaż nie miał tyle szczęścia co ty. Biały raj, jakim jest okolica Cape Town, zorganizowali Holendrzy, którzy zaczęli się tu osiedlać w połowie XVII wieku. Jednak flagę odkrywcy na Przylądku Dobrej Nadziei w 1488 roku zatknął Portugalczyk, Bartolomeu Dias. A był to rok, kiedy w Polsce nie działo się nic szczególnego, poza tym, że syn Kazimierza Jagiellończyka, Fryderyk, został biskupem krakowskim. Biali mieszkańcy RPA czują się synami tej ziemi, nie kolonistami, nie najeźdźcami, ale prawowitymi od wiek wieków gospodarzami. Tutaj jest ich ojczyzna, tutaj panuje porządek przez nich zaprowadzony. Biali są białymi,

a czarni czarnymi. Biali biegają rano po promenadzie Queen’s Beach, wdychając oceaniczne powietrze, Czarni przycinają trawniki, zbierają śmieci i wyprowadzają psy. W Cape Town wieczory należą do czarnych, Biali z domu nie wychodzą po zmroku. Po niespełna dwóch godzinach lotu z Johannesburga do Harare, weszłam w świat zupełnie inny. Ciemne ulice, brak oznaczeń na jezdni. No lights and no lines – jak skomentował mój towarzysz podróży. Grupki ludzi stojących na ulicach nie czekają na autobus. Nie zajmują się niczym szczególnym, po prostu stoją, rozmawiają, sprzedają i obserwują. W Harare nie znajdziesz sklepów z ubraniami czy uroczych kafejek pełnych rozweselonych turystów. Są miejsca, gdzie można coś bezpiecznie zjeść i nieco odetchnąć, ale jest ich niewiele. W Zimbabwe panuje susza, a jej katastrofalne skutki odczuwają miasta oraz wsie, gdzie wciąż brakuje prądu, który produkują elektrownie wodne pracujące na 17 proc. swojej mocy. Rząd opowiada dziennikarzom europejskim bajki o inwestycjach w energię słoneczną, ale tak naprawdę – niczym w Polsce – opierają swoją energetykę na węglu. 2 miliony obywateli nie mają dostępu do wody i nie trzeba daleko jechać poza stolicę, żeby zobaczyć kobiety dźwigające na głowie baniaki z wodą. Pytam, dlaczego tylko kobiety noszą wodę? – Bo to jest ich rola, zadbać o dom, a mężczyzna powinien być w pracy. Powinien, ale z pracą krucho. Największym skarbem Zimbabwe są dzieci, które uczą się w szkołach zorganizowanych przez Brytyjczyków. Edukacja to wszystko, co mamy, mówią. Grzeczni, otwarci, ciekawi świata, ale bardzo niepewni siebie i swoich możliwości. Chcą się uczyć, bo tylko wtedy mogą stąd wyjechać. Nastolatki zadają mnóstwo pytań: Miss, czy po studiach w pani uniwersytecie mogłabym dostać pracę w polskim CIA? Była też prośba: – Miss, niech nam pani opowie, jak działa kaloryfer… Zostało mi 500 znaków, żeby podsumować moją podróż do Zimbabwe. Rzecz niemożliwa nawet dla felietonistki tak rygorystycznie streszczającej swe wrażenia jak ja. Chciałabym napisać o słonicy imieniem Mandy, która jadła mi z ręki, o naburmuszonych nosorożcach, które podeszły zbyt blisko, ciekawe, jaki ma zapach „white lady”, a przede wszystkim o ludziach, którzy są tak mili i pogodni, że chciałoby się podpiąć do ich baterii dobrej energii. W tym biednym miejscu globu, nieudolnie rządzonym kraju, gdzie legenda zmarłego niedawno prezydenta, Roberta Mugabe stanowi najjaśniejszą kartę historii, spotkałam obywateli, którzy cieszą się przywilejami, a także takich, którzy nie mają pewności, czy uda im się zjeść kolejny posiłek. Widziałam plantacje tytoniu, kopalnie diamentów i kilometry suchej, nieprzyjaznej ziemi, gdzie żyją ludzie, którzy mają inne potrzeby niż my, ale marzenia takie same. Europo, nie narzekaj, przyjedź tu, doświadcz życia w miejscach, gdzie woda jest luksusem, a światło rzadkością. Twoje troski przeminą, jak ręką odjął. 

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Kuba wyspa jak wulkan gorąca

KRZYSZTOF MARTENS

Muzykoterapia – samba, rumba, bolero, cha cha – muzyka i taniec pozwalają zapomnieć o kłopotach. „Nie ma, co płakać, piękniej jest żyć. Życie jest karnawałem i cierpienia odchodzą, jak śpiewasz”. To słowa piosenki Celli Cruz – kubańskiej królowej salsy. Dzięki tańcowi odrywasz się od rzeczywistości. Towarzyszy temu orgia rytmów, zapachów, namiętności. Reggaeton to mieszanina afro, salsy i hip-hopu. Wykonawcy śpiewają o kobietach, seksie, miłości, kasie i szybkich samochodach. Taniec imituje ruchy kopulacyjne, co w Hawanie nikogo nie razi. Każdy Kubańczyk ma w domu lepszy lub gorszy instrument muzyczny i nieźle sobie z nim radzi. Kiedy przechodziłem koło jednej ze szkół, to dzieci w czasie przerwy ćwiczyły kroki salsy. Taniec zaczyna się w biodrach, twierdzą tubylcy, a umiejętność improwizacji wysysa się z mlekiem matki. Muzyka w Hawanie jest wszechobecna – afrykańskie tony bębnów nakładają się na dźwięki skrzypiec, gitar i perkusji. Kiedy zapada zmierzch, budzi się taniec i muzyka, dodając niezwykłego uroku stolicy Kuby. Tradycje poezji śpiewanej reprezentuje utwór „Guantanamera”, popularny na całym świecie. Śpiewany ochrypłym głosem przez lokalnego artystę robi niesamowite wrażenie. Atrakcją turystyczną Kuby jest posąg Johna Lennona, ufundowany w 2000 roku przez … Fidela Castro. Przywódca rewolucji – rewolucjoniście muzycznemu. Można i tak.

Na Kubie, podobnie jak w Libanie, istnieje (choć zanika) tradycja opowiadania ciekawych historii i legend. W jednej z hawańskich kafejek spotkałem cuentero – opowiadacza. Nie znam hiszpańskiego, więc rozumiałem piąte przez dziesiąte, ale rumieńce na twarzach słuchaczy i ich błyszczący wzrok wynagradzał mi wszystko. Mój lokalny rozmówca, profesor lokalnego uniwersytetu, twierdził, że jego rodacy zanurzając się w muzyce, tańcu i opowiadaniach, czekają cierpliwie na lepszą przyszłość. Oby szybko nadeszła. Moim zdaniem, dominująca w tym narodzie mentalność menela bardzo utrudni sensowne zmiany. Ilustruje to opowiadany po cichutku dowcip – bardzo gorzki. Na Kubie udało się zbudować wysokiej klasy służbę zdrowia, niezłą edukację i wszechobecną służbę bezpieczeństwa. Co się nie udało? Śniadanie, obiad i kolacja. Tutaj życie każdej kobiety, podobnie jak w PRL-u, kręci się wokół zdobywania pożywienia. Następnie z tych nędznych produktów trzeba wyczarować coś jadalnego, a wodę zamienić w wino. Bez kubańskiej kobiety ten kraj by nie przetrwał. Jest w niej żelazna siła i konsekwencja. Co one dostają w zamian? – Szacunek i miłość mężczyzn. Kubańczycy są szarmanccy – traktują kobiety jak kwiaty. Żona czy dziewczyna – codziennie dowiaduje się, że jest najpiękniejsza. On zawsze o niej śni i marzy. Dla niego – Ona jest źródłem piękna i nie musi się wstydzić dodatkowych kilogramów. Krągłości się podobają – po prostu obowiązuje inny kanon urody, niż w anorektycznej Europie. Mężczyźni są otwarci, spontaniczni i pełni temperamentu. Bardzo naturalni w swojej zmysłowości. Lubiłem kafejkę, w której śpiewał ochrypłym głosem starszy pan. Po zakończeniu utworu pełnego jęków i westchnień ruszył zbierać pieniądze od klientów. Podchodząc do mnie – stwierdził z dużą pewnością siebie, że nie znam hiszpańskiego – bo nie reagowałem na piosenkę, w której śpiewał o spoconych udach młodych kobiet. Infantylne, ale urocze. Władza w swojej niezmierzonej mądrości zarządziła, że obywatele mogą posiadać tylko samochody wyprodukowane przed 1959 rokiem. Z czasem, jak to w krajach totalitarnych, pojawiły się wyjątki. Oczywiście, to mogły być tylko wozy amerykańskie. Do dzisiaj ulice Hawany przypominają Chicago z czasów gangstera Capone. Ruch jest niewielki, a krążowniki szos suną powoli nie z powodu ograniczeń prędkości, ale ze względu na to, że pod maską nie ma już nic oryginalnego. Drut, guma i sznurek trzymają stare silniki na chodzie. „Mały Fiat przetrwa jeszcze tysiąc lat” – niespodziewanie słowa piosenki zespołu Big Cyc znalazły potwierdzenie na Kubie. Włosi przestali produkować to cudo w 1980 roku, a Polacy w 2000. Na gorącej wyspie słynny maluch żyje i ma się dobrze. Widać go na ulicach Hawany, a tubylcy nazywają go sympatycznie „El Polaquito – polaczek”. Maluchy przemalowane na jaskrawe kolory, często pokryte rdzą, z popękanymi szybami, zwinnie lawirują pomiędzy chryslerami i fordami. Muzeum starych samochodów na żywo – ciekawy widok. Nowoczesnych samochodów jest niewiele i należą do rządu, partii lub ambasad. Podsumowując cykl czterech felietonów. Kuba to rum, cygara, taniec, śpiew i muzyka. Kuba to Fidel, Che, Hemigway i jego napisany w Bodeguita Del Medio „Komu bije dzwon”. Wyspa jak wulkan gorąca. Mimo pewnej fascynacji, nie tęsknię za nią. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

66

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019





Łaźnie Alfreda Potockiego powróciły do zamkowych piwnic w Łańcucie Sto lat temu w zamku w Łańcucie mieściło się ekskluzywne, jak na tamte czasy, spa Afreda III Potockiego, ostatniego ordynata łańcuckiego. To tutaj leczniczych kąpieli zażywali magnaci i ich goście znani ze świata. Łaźnie, chociaż wytworne i zaskakujące pomysłowymi rozwiązaniami architektonicznymi, nie przetrwały wojennej zawieruchy. Gdy Potoccy opuścili Łańcut w 1944 roku, z czasem przeobrażono je w składowisko połamanych mebli, gruzu i innych niepotrzebnych rzeczy – Polska Ludowa nie miała sentymentu dla „burżuazyjnych fanaberii”. W tym roku zamkowe podziemia odzyskały dawny blask. Po gruntownej rewitalizacji obiektu, do piwnic powróciło eleganckie, wyłożone barwnymi kafelkami kąpielisko oraz gabinet fizykoterapii z leżankami do masaży i rehabilitacji. Efekty prac remontowo-konserwatorskich turyści będą mogli podziwiać już wiosną 2020 roku.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Muzeum-Zamku w Łańcucie

Ł

ańcut w swojej 650-letniej historii rzadko zmieniał właścicieli. Najpierw przez 200 lat był w rękach rodu Pileckich, potem na krótko stał się własnością Stadnickich, by wrócić do świetności jako rezydencja magnacka Lubomirskich. Na końcu trafił pod opiekę spokrewnionych z nimi Potockich. Za panowania ostatniego łańcuckiego ordynata, Alfreda Antoniego Potockiego, zamek wzbogacił się o piękny kort tenisowy zbudowany w miejscu palmiarni i liczne trofea myśliwskie przywiezione z safari. Zyskał też luksusową łaźnię, wzorowaną na rzymskich i tureckich termach. Józef Piotrowski, Konserwator Państwowy Zabytków Sztuki i Kultury Okręgu Lwowskiego, który w 1933 roku na zlecenie Potockiego wykonał zamkową monografię, tak wspominał to miejsce: „W obszernych trzymetrowej wysokości piwnicach o grubych murach i krzyżowych sklepieniach kamiennych, pod skrzyd-

70

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

łem zachodnim, urządzono z wielkim nowoczesnym komfortem wygodne łaźnie zaopatrzone w najnowsze przyrządy kąpielowe i gimnastyczne, oraz przybory i aparaty do elektroterapii. Lift łączy łaźnię z piętrami. Powiększono też umeblowanie przez dorobienie większej ilości stylowych mebli angielskich, według wzorów Hepplewhite’a z XVIII wieku. Meble i całe urządzenie łaźni składające się z kilku większych i mniejszych lokali wykonali bez zarzutu rzemieślnicy lwowscy”. Potwierdzają to autorzy ówczesnych pamiętników, m.in. Wirgilia Sapieżyna, krewna Potockich. Obok niej w łańcuckich łaźniach gościł król rumuński Ferdynand I oraz Joachim von Ribbentrop, minister spraw zagranicznych III Rzeszy. Pieczę nad kuracjuszami sprawowali lekarze Potockich – Jan Fleszar i Jan Jedliński, którzy wraz z rodzinami osiedlili się w Łańcucie.


Zamkowe tajemnice

Najnowocześniejsze gabinety zabiegowe II Rzeczypospolitej

E

leganckie łaźnie znajdowały się w podziemiach, w północno-zachodnim skrzydle zamku. Na ordynackie spa o powierzchni 165 metrów kwadratowych składało się 9 pomieszczeń. Z parteru prowadziły do nich drewniane, osiemnastostopniowe schody. Z każdego piętra budynku do piwnicy można było zjechać nowoczesną windą, wyposażoną w systemy zabezpieczeń chroniące przed zerwaniem się lin. Charakterystyczne malowidło fontanny na tynku, znajdujące się tuż nad schodami, wskazywało odwiedzającym drogę do relaksującego kąpieliska. Tutaj pierwszym przystankiem był pokój wypoczynkowy z dębowymi meblami oraz skórzanymi fotelami i kanapą, na których oczekiwano na zabiegi lub czytano literaturę po ich zakończeniu. Przytwierdzone do boazerii szafy i wieszaki, ozdobione lustrami, służyły do pozostawienia odzieży na czas kąpieli. Równolegle do klatki schodowej usytuowano pijalnię wód mineralnych, kawy i innych napoi, o czym już na wejściu informowało rzucające się w oczy malowidło pijącego Bachusa, uznawanego w mitologii greckiej za boga płodności i wina. Zaraz za barkiem znajdowała się malutka toaleta, z której umywalka i zawór do spłukiwania wody z napisem „przycisnąć”, zachowały się do dziś. Kolejny pokój ze sklepieniem ozdobionym wizerunkami delfinów i szczupaków przeznaczony był do fizykoterapii. Wyposażony w leżanki do masażu i rehabilita-

cji, toaletkę z podstawowymi kosmetykami i wagą, a oprócz tego – urządzenia do elektroterapii oraz gimnastyki, lampy kwarcowe, diatermię i sześcioboczną kabinę do „kąpieli elektrycznej”, stał się jednym z najnowocześniejszych, jeżeli nie najnowocześniejszym gabinetem zabiegowym II Rzeczypospolitej. Wisienką na torcie w łańcuckich piwnicach było ekskluzywne kąpielisko usytuowane na końcu podziemnego labiryntu, pokryte w całości kaflami, z wanną zwykłą oraz nasiadówką, marmurowym stołem do zabiegów, 10 natryskami z wodą ciepłą i zimną, obok których stały studzienki do picia. W skład tego imponującego jak na tamte czasy kompleksu wchodziła również sucha łaźnia rzymska, „parnia” w typie łaźni tureckiej oraz toaleta, za którą znajdowało się pomieszczenie kotłowni z bojlerem, kotłem i piecem Strebla. Wodę do zamkowych podziemi i pokoi gościnnych oraz drugiego piętra doprowadzano ze źródeł w Handzlówce, położonej 10 kilometrów od Łańcuta. Pochodziła z tych samych, wówczas wierconych studni głębinowych, które wraz z sześcioma nowszymi, zlokalizowanymi w sąsiedniej wsi Albigowa, stanowią do dziś źródła wody pitnej. Badania epidemiologiczne potwierdziły jej wartość zdrowotną i uzdrowiskową. – Wodociąg liczył niespełna 10 kilometrów. Z kolei znajdujące się w spa instalacje i urządzenia elektryczne zostały wykonane przez pracowników Akcyjnego Towarzystwa Elektrycznego ze Lwowa. Niezwykle nowoczesne cztery motory do saun, natrysków oraz kabin do kąpieli elektrycznej pochodziły z fabryki Siemensa – mówi Alicja Mogielska, kierownik Działu Konserwacji Dzieł Sztuki z Muzeum-Zamku w Łańcucie. Na uwagę kuracjuszy goszczących u Potockich zasługiwały również sklepienia kolebkowe, na których pyszniły się groteskowe malowidła, na wzór tych pompejańskich. Nie brakowało też bogato zdobionej polichromii z wodnymi stworami oraz arabeski, czyli ornamentów roślinnych w barze, pokoju wypoczynkowym i gabinecie do fizykoterapii. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

71


Zamkowe tajemnice Jak za starych, dobrych czasów

N

iestety, nowoczesny kompleks nie przetrwał do naszych czasów. Gdy Potoccy opuścili w 1944 roku Łańcut, przeobrażono go z czasem w składowisko starych, bardzo zniszczonych mebli, gruzu, cegieł, różnych niepotrzebnych rzeczy – Polska Ludowa nie miała sentymentu dla „burżuazyjnych fanaberii”. Po blisko stu latach nie zachowały się żadne instalacje wodno-kanalizacyjne, bo po II wojnie światowej zostały zdemontowane i zniszczone. Same pomieszczenia też uległy degradacji, wszystko przez niewłaściwie wyznaczane układy centralnego ogrzewania i nadmierną wilgoć. Ta dawała się we znaki także Potockim. Dlatego, aby zabezpieczyć sklepienia przed rozpadem, magnaci malowali je bazą – czymś w rodzaju smoły, na którą trafiały następnie warstwy wapna i wreszcie ozdobnych malowideł. Do 2018 roku po łańcuckich łaźniach pozostały tylko podniszczone wanny i kabiny, a także rysunki groteskowo-arabeskowe na ścianach i znaczna część oryginalnych kafelków podłogowych oraz sufitowych. Wszystko zmieniło się po generalnym remoncie Muzeum-Zamku w Łańcucie, który rozpoczął się w 2017 roku. Dzięki żmudnej pracy konserwatorów i historyków sztuki, wiele oryginalnych eksponatów magnackich, pamiętających czasy Potockich czy Lubomirskich, zyskało drugie życie, a samo muzeum powiększyło swoje powierzchnie ekspozycyjne o luksusowe spa, którego wnętrze zostało odtworzone na podstawie archiwalnych zdjęć z 1933 roku, wykonanych przez wspomnianego wcześniej Józefa Piotrowskiego, historyka sztuki. Fotografie do tej pory znajdują się w zamkowym archiwum. Odrapane ściany zagrzybionych piwnic ponownie nabrały kolorów i zapełniły się gustownymi meblami. Krok po kroku udało się odtworzyć gabinet wypoczynkowy wraz z eksponatami z drewna dębowego, a także jednobiegowe, osiemnastostopniowe schody prowadzące z parteru do łaźni. Drugie życie otrzymał również barek, w którym oczy cieszy wytworna, kryształowa zastawa, z której korzystali magnaci, oraz usadowiona pod samym sufitem rzeźba Bachusa. Pokój wypoczynkowy ponownie emanuje elegancją, wzorowaną na XVIII-wiecznej angielskiej modzie. Tutaj jeden z najbardziej reprezentacyjnych elementów stanowi skórzana kanapa z fotelami, znajdująca się niegdyś w zamkowej bibliotece. Gabinet zabiegowy też jest pieczołowicie odwzorowany i wiernie przypomina oryginał – począwszy od kosza z prętów, przez zegar i wagę, aż po leżanki nakryte białymi prześcieradłami do masażu i rehabilitacji. Konserwatorzy sporo pracy włożyli także w kąpielisko. Musieli zrekonstruować natryski, odtworzyć oświetlenie i uzupełnić braki na kafelkowych ścianach w kolorze ciemnego błękitu i żółcieni. Do tego trzeba było jeszcze stworzyć na nowo łaźnię rzymską i turecką. Wszystko z wyjątkową dbałością o szczegóły, które po części zostały zrekonstruowane lub po prostu zakupione u prywatnych kolekcjonerów. Spa Alfreda III Potockiego zostanie udostępnione turystom w przyszłym roku, gdy tylko skończą się w muzeum coroczne, zimowe porządki. – Założeniem prac remontowo-konserwatorskich było jak najwierniejsze odtworzenie wnętrz poprzez wzorowanie się na oryginalnych elementach, takich jak np. zachowane w innych zbiorach podobne kurki, rury czy urządzenia natryskowe,

72

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

istniejące w Łańcucie wyposażenie oraz zdjęcia archiwalne – dodaje Alicja Mogielska. – Ze względu na bezpieczeństwo, do zrewitalizowanych łaźni nie doprowadzimy wody. Chcemy zminimalizować ryzyko ewentualnych uszkodzeń i awarii.

Najcenniejszy zamek na Podkarpaciu z 74-milionową inwestycją

O

dtworzenie historycznego spa oraz prace remontowo-konserwatorskie w łańcuckim zamku zakończyły się w listopadzie. Te drugie obejmowały roboty rewitalizacyjne w zakresie architektury obiektu (elewacje oraz prace konserwatorskie w wybranych wnętrzach), a także instalacyjne: elektryczne, teletechniczne, sanitarne, konstrukcyjne i izolacyjne. Samego parku również nie ominęły zmiany. Zakonserwowano budynek portierni, czyli Starej Kordegardy, a także zrewitalizowano: fortyfikacje, wartownie (kordegardę), pawilon elizin, pergolę przy kortach tenisowych, most południowy, fundament pod posągiem Matki Boskiej, ogrodzenia z bramami wjazdowymi, wnętrza pod tarasem południowym wraz z wykonaniem drewnianego treliażu. W zespole parkowym pojawił się również kompleksowy system monitoringu, który zabezpiecza już teren przed zniszczeniami, wandalizmem i kradzieżami. – Udało się nam przywrócić kilka alejek, które po wojnie zniknęły z parku przy zamku. O tym, że istniały, dowiedzieliśmy się ze zdjęć wojskowych z 1927 roku. Żartobliwie mówiąc, zyskaliśmy w ten sposób jeszcze więcej metrów kwadratowych do utrzymania – tłumaczy Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, i dodaje: – Z jednej strony jest mi trochę żal, że teraz przy zamku jest aż tak czysto. Jestem romantykiem i bardzo podobał mi się bluszcz otaczający fortyfikacje, czy wijące się kępki traw pomiędzy kamieniami. Z drugiej, jako historyk sztuki wiem, że właśnie te „romantyczne elementy” skracają budowli życie i prowadzą do jej postępującego zniszczenia. Roboty prowadzone na terenie historycznego spa to jedno z zadań projektu „Ochrona i rozwój dziedzictwa kulturowego dawnej Ordynacji Łańcuckiej poprzez prace remontowo-konserwatorskie oraz wykreowanie nowych przestrzeni ekspozycyjnych OR-KA II, III, IV, VII”. Inwestycja, obejmująca remont Zamku, Oranżerii, Ujeżdżalni i Parku, została dofinansowana z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego i wyniosła 74 mln zł. 





Autor

powinien pisać o tym, na czym się zna, a ja Przemyśl znam od podszewki! Z Magdaleną Skubisz, pisarką, wokalistką jazzową, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Magdalena Skubisz.

Aneta Gieroń: Jesteś świetnie śpiewającą wokalistką jazzową, docenianą nauczycielką głosu, ale z równie dużą czułością jak do muzyki podchodzisz też do słowa. Napisałaś 4 książki, a to dopiero początek. Skąd w Twoim życiu pisanie? Magdalena Skubisz: Pisać zaczęłam w liceum, zmotywowana przez wspaniałą polonistkę, Dorotę Kostelecką. Na początku nikt w klasie jej nie lubił, bo była wymagająca, przemądrzała, złośliwa i kompletnie nieczuła na podlizywanie się. Ale okazała się świetnym fachowcem i szybko ją pokochaliśmy. Założyła szkolny kabaret, zabierała klasę do teatru, robiła happeningi i inne zwariowane rzeczy. Mnie zmusiła do pisania kabaretowych tekstów, a potem namówiła na indywidualne lekcje języka polskiego (wiązało się to z czytaniem ogromnej ilości dodatkowych lektur i pisaniem wypracowań), argumentując, że zdolności trzeba rozwijać, a nie zaniedbywać. I w momencie, kiedy wszystko wskazywało na to, że zostanę najwybitniejszym talentem pisarskim przed osiemnastką, zrobiłam największą głupotę w życiu, czyli… zmieniłam liceum. Wybrałam tak zwaną szkołę z tradycjami i tam trafiłam pod skrzydła polonistki mającej zupełnie inny stosunek do nauczania i mojego „talentu”. Pisałam coraz mniej, często ograniczając się wyłącznie do robienia notatek (koniecznie ładnym pismem, bo ocena z zeszytu liczyła się do średniej). Zbliżała się matura, a ja, pozbawiona dobroczynnego wpływu profesor Kosteleckiej, zaczęłam wątpić w swoje umiejętności i ostatecznie zakończyłam edukację z trójką z języka polskiego. Wiedziałam, że z taką oceną nie dostanę się na filologię polską, więc wybrałam wokalistykę jazzowo-estradową na Akademii Muzycznej w Katowicach. Pojechałam bez przygotowania – prawdę mówiąc chciałam się sprawdzić, a do egzaminu podejść w następnym roku, jednak, o dziwo, zdałam całkiem dobrze. Studia i podjęta w międzyczasie praca w Klubie Garnizonowym w Jarosławiu pochłonęły mnie całkowicie. Pisanie zarzuciłam na kilka lat, aż do momentu, kiedy trzeba było sklecić pracę magisterską pt. „Jeremi Przybora, Jerzy Wasowski – twórcy evergreenów”. Napisałam pracę w dwa tygodnie, jednak wstęp do niej wciąż brzmiał mi za mało poważnie, więc oczywiście pobiegłam do pani profesor Kosteleckiej po pomoc. Wstęp powstał od nowa, a na temat mojej pracy usłyszałam: „Merytorycznie to jest dno, ale bardzo przyjemnie się czyta. Powinnaś wreszcie napisać książkę”. Pracę oceniono na piątkę, a zaraz po obronie zabrałam się za pisanie „LO Story”.

76

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


KSIĄŻKI Nieczęsto się zdarza, żeby rzeczywistość okazywała się bardziej przerażająca i mroczna niż fikcja literacka, ale Twoja ostatnia książka „Master” jest tego najlepszym przykładem. Niektóre wątki wydają się jakby dosłownie cytowane z dokumentów prokuratorów, którzy od niedawna zajmują się głośną „aferą podkarpacką”, tylko że Ty napisałaś to dwa lata temu… … a przeżyłam ponad dziesięć lat temu, jako wokalistka śpiewająca w różnych muzycznych składach. Świetnie pamiętam podkarpackie lokale, w których wtedy występowałam, szczególnie dwa z nich… Teraz te miejsca stanowią obiekt zainteresowania prokuratury, a wówczas wyglądały jak z innego świata: carska rewia, blichtr, luksus i towarzystwo z pierwszych stron gazet. Po raz pierwszy do jednego z tych lokali trafiłam bodajże w 2007 lub 2008 roku z jazzowym składem, potem – już z innym bandem – grałam jakiś firmowy event. Trzeba pamiętać, że muzyka była tylko jedną z towarzyszących gościom atrakcji: robiliśmy przerwy na pokazy tańca, pirotechniki, akrobacji, sztuki barmańskiej, występy prestidigitatorów, połykaczy ognia, wszelkiego rodzaju performerów, a także na koncerty gwiazd polskiej estrady. Jednak największe wrażenie na gościach robiły tancerki z rewii. Szalenie atrakcyjne, świetne warsztatowo (jak teraz wiadomo, większość z nich ukończyła szkoły baletowe), występowały w niesamowitym show. Pamiętam ich kostiumy, strusie pióra albo bogato zdobione stroje ludowe – te ostatnie były dość specyficznie uszyte: z przodu, frontem do widza, przypominały długie suknie, a kiedy tancerki się odwracały, ukazywały nagie ciało. Zagraliśmy z dziewczynami masę wyjazdowych imprez, sylwestrów i firmowych eventów w całej Polsce, często dzieliliśmy wspólnie garderobę (moi koledzy z zespołu byli wówczas zachwyceni). Twoja powieść jest tym bardziej porażająca, że miejsce, które opisujesz w książce i w którym wielokrotnie występowałaś, jeszcze 12 lata temu było synonimem dobrej zabawy dla elit z Podkarpacia, gdzie można było obejrzeć pokaz rewii carskiej w wykonaniu zawodowych tancerek baletowych, dla których było to tylko dodatkowe zajęcie, bo głównie zmuszano je do nierządu. Doskonale pamiętam, jak sama opisałam to miejsce, a zaraz po publikacji artykułu gazetowy prawnik przerażony kręcił głową, że bardzo to było nieroztropne, a carska rewia budzi duże podejrzenia, zwłaszcza w prawniczych kręgach. To nieprawdopodobne, ale w tamtym czasie bywały tam osoby z pierwszych stron gazet i nikt nie alarmował, że może to być mocno wątpliwe miejsce, choć symptomów, które powinny wzbudzić czujność nie tylko organów ścigania, było tam wiele. Cieszę się, że o tym wspominasz. Dla mnie to bardzo ważne, bo relacja dziennikarza dodaje wiarygodności fabularnej książce. Sama o aferze podkarpackiej dowiedziałam się przypadkiem. Mąż oglądał program dokumentalny poruszający temat handlu ludźmi na Podkarpaciu i nagle zawołał: „Popatrz, to chyba twój hotel!” Pamiętam, że przeżyłam szok. Coś, co istniało w mojej głowie wyłącznie jako fikcja literacka, nagle nabrało realnych kształtów. Natychmiast wysłałam e-mail do wydawnictwa, że do swojej nowej, prawie ukończonej wtedy książki chcę dołączyć wstęp. Napisałam w nim: „Tak się składa, że znam to miejsce, występowałam tam wielokrotnie jako dodatek do kotleta, homara, stand-upu, tańca na rurze i na parkiecie. Wokalistka do wynajęcia. W kapiących od złota wnętrzach, w brokatach, boa i meloniku śpiewałam dla mafiozów, polityków i skorumpowanych policjantów, którzy – wedle zawartych w reportażu informacji – za łapówki ukrywali prawdziwy charakter tego miejsca. Migawki wspomnień: piękna dziewczyna drżąca na dźwięk kroków jednego ze stałych klientów, jej rozszerzone strachem źrenice. Innej – jeszcze piękniejszej – zdarzało się publicznie płakać przy niektórych piosenkach… Przypadek? Zmęczenie? Zły dzień…? Pamiętam atmosferę prywatnych koncertów: wynajęty hotel (a raz nawet cały renesansowy zamek), ochrona, catering, panie z agencji towarzyskiej obsługujące kilku rozrywkowych panów. I ja, z kolegami z zespołu, jako umilacze konsumpcji. Dlaczego o tym piszę? Bo nieświadomie ocierałam się o ludzki dramat! Te dziewczyny, absolwentki szkół baletowych, częstokroć świetne tancerki, były zmuszane do prostytucji. Przewożone nielegalnie przez granicę, czasem ukryte w bagażnikach, odurzone alkoholem i narkotykami, na miejscu dowiadywały się, na czym ma naprawdę polegać ich praca. Że występy w carskiej rewii (którą kusili pośrednicy) są tylko przykrywką dla innej, bardziej dochodowej działalności. Miejsce, którego znakiem rozpoznawczym była właśnie carska rewia, naprawdę istnieje. Posłużyło mi jako tło do „Chałturnika”, a obecnie stanowi obiekt zainteresowania policji. Dlatego „Mastera” dedykuję tym wszystkim, którzy pracowali obok mnie, a ja – przez swoją głupotę, ślepotę i zachłyśnięcie się szpanerskim otoczeniem – nie dostrzegłam ich nieszczęścia… Przepraszam.” Aura skandalu poniekąd unosi się nad Twoimi książkami. Gdy zadebiutowałaś „LO Story”, stałaś się bohaterką sesji Rady Miasta Przemyśla, gdzie na forum publicznym chyba po raz pierwszy omawiana była literatura współczesna, a konkretnie fragmenty Twojej powieści.

K

iedy po raz pierwszy ukazało się „LO Story”, nauczyciele z mojego byłego liceum poczuli się urażeni i pod wpływem tej urazy wysłali do wydawcy list protestacyjny. Napisali w nim, że szargam dobre imię szkoły i dopytywali, ile mi zapłacono za - uwaga, cytat: „kalanie własnego gniazda”. Była wychowawczyni wysłała do mnie emaila, w którym stwierdziła, że napisałam stek bzdur, że wstydzi się znajomości ze mną i jeszcze parę innych, miłych rzeczy. Potem okazało się, że podpadłam komuś ze związku zawodowego nauczycieli i rzeczywiście skutek był tego taki, że moją książkę omawiano na zebraniu Rady Miasta (swoją drogą, zaszczyt – chyba żadnej innej książce przemyskiego autora to się wcześniej nie udało). Oczywiście „zareklamowano” „LO Story” jako przykład zakłamanej literatury, która daje złe świadectwo miastu, pedagogom i młodzieży. Całe szczęście ten lokalny skandal przygasł z czasem. Teraz jedyne objawy społecznego ostracyzmu wyglądają w ten sposób, że część byłych nauczycieli nie odpowiada na moje „dzień dobry”. Ale ponieważ rzadko bywam w Przemyślu, nie jest to specjalnie uciążliwe.

Zgadzasz się z opinią, że po każdej premierze wydawniczej ktoś się na Ciebie obraża. Po „LO Story” nauczyciele z Twojego dawnego liceum. Publikacja „Dżus&dżin” miała przynieść niezadowolenie samych mieszkańców Przemyśla, zaś „Chałturnik” ochłodzić twoje przyjaźnie z kolegami-muzykami. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

77


KSIĄŻKI Po „Dżusie” dotarły do mnie sygnały, że opisuję Przemyśl jako miasto przemytników, ale były to wyłącznie pojedyncze głosy. Natomiast jeśli chodzi o reakcję muzycznego środowiska po „Chałturniku”, to absolutnie nie, nikt się nie obraził. Wręcz przeciwnie – książkę uznano za relację z „pola walki”, bo wszystkie opisane w niej sytuacje są autentyczne i pochodzą z doświadczeń własnych, bądź doświadczeń moich znajomych. Generalnie, muzycy mają do swojej pracy zdrowy, pełen humoru dystans. Miałam okazję przekonać się o tym podczas spotkań autorskich promujących „Chałturnika”; koledzy i koleżanki na wyścigi dzielili się anegdotami, najczęstszą reakcją był okrzyk: „A szkoda, że nie napisałaś, jak…” – i tu następowała relacja jakiegoś pamiętnego incydentu z chałtury. Branżowymi anegdotami dzielił się także Jerzy Dynia – legenda rzeszowskiej sceny muzycznej. Według niego, opisy zachowań nietrzeźwej publiczności podczas chałtur to materiał na poważną pracę z socjologii. Zgadzam się z tym stwierdzeniem w stu procentach. Muzyk ma sporo czasu na obserwację, a ze sceny wszystko lepiej widać. „Master” jest nieprawdopodobnie publicystyczną książką. Zdaje się aż krzyczeć, czy mamy odwagę mówić „nie” złu, które nas otacza, zwłaszcza wtedy, kiedy w mafijne procedery zamieszani są szefowie CBŚ i CBA… Powiem szczerze, na samo wspomnienie niektórych imprez przeszywa mnie dreszcz. Wyobraź sobie prywatny event w wynajętym na tę okoliczność zamku. Cała budowla zamknięta, a my, muzycy, przed wejściem zostajemy dokładnie przeszukani, ochrona sprawdza nam nawet futerały na instrumenty. Na miejscu czeka już kilka pań (jak się później okazuje – pań do towarzystwa), potem zjawia się bus z pięcioma postawnymi panami. Gramy w ogromnej, narożnej sali, do której nikt nie ma wstępu – panowie i panie bawią się w loży obok, my prawdopodobnie stanowimy tło akustyczne, które ma zagłuszać rozmaite odgłosy. Po północy jedna z pań wchodzi do „naszej” sali i prosi o zadedykowanie piosenki. Siada na wprost mnie. Zaczynam śpiewać i nagle zauważam, że dziewczyna płacze, łzy lecą jej po policzkach, cała się trzęsie. Po skończonym utworze wstaje i zarzuca mi ręce na szyję. Nie wiem, co powiedzieć, w końcu pytam, czy aż tak źle śpiewam, że się rozpłakała, a ona na to: „To była najlepsza rzecz, jaką przeżyłam”. Potem rozlega się wołanie jednego z klientów, dziewczyna wyciera twarz i szybko wybiega. Drugie wspomnienie to sylwester w jednym z hoteli w Krynicy. My i tancerki z carskiej rewii. Nowy Rok 2007 albo 2008, siedzimy na zapleczu przy wspólnym stole, wznosimy toast, składamy sobie życzenia – nagle do garderoby wchodzi jakiś mężczyzna. Tancerki zajęte rozmową zauważają go dopiero po chwili; jedna z dziewczyn momentalnie kuli się, jakby facet miał ją uderzyć, druga prawie spada pod stół. Ich przerażenie jest tak oczywiste, że wszyscy milkniemy, zapada totalna cisza. Mężczyzna zauważa naszą konsternację, gromi dziewczyny wzrokiem, mówi coś, żeby rozładować atmosferę. Dziewczynom na twarz wypływa sztuczny uśmiech, po chwili pospiesznie zrywają się od stołu i wracają do pracy. Nazajutrz, w drodze powrotnej, wraz z kolegami długo wspominamy to wydarzenie. „Jakby tu były z własnej woli, to by się tak nie bały. Zobaczycie, że z tego wyjdzie gruba afera” – spuentował wtedy nasz perkusista. Prorocze słowa, prawda? Aż za bardzo. W każdej z Twoich książek szeroko dziękujesz też za pomoc, a to zaprzyjaźnionemu lekarzowi, prawnikowi, a to uznanemu specjaliście od ziołolecznictwa. Jak bardzo wspomniani konsultanci inspirują Cię w pisaniu?

P

omoc konsultantów jest nieoceniona. Dzięki wsparciu fachowców czuję się bezpieczniej kreując fabułę, a prawdziwym zaszczytem jest korzystanie z wiedzy wybitnych specjalistów, takich jak chociażby doktor Henryk Różański, guru polskiej fitoterapii. Mecenas Robert Bruliński to współpracujący ze mną od pierwszej książki świetny prawnik i dodatkowo instruktor strzelectwa. W arkana wiedzy farmaceutycznej od lat wprowadza mnie mój przyjaciel, Paweł Kogut – to on jest autorem trujących mikstur opisanych w moich książkach. Nie wiem, czy to dobra rekomendacja dla klientów jego apteki, ale większość „receptur” komponował – i testował – osobiście, np. w „Dżus&Dżin” dość brutalna, końcowa scena pacyfikacji głównej bohaterki acetonem to rezultat naszej rozmowy telefonicznej, którą zaczęłam od słów: „Wymyśl coś do zabicia człowieka, żeby się paliło i śmierdziało”. Na potrzeby „Dżusu” skorzystałam również z uprzejmości innych konsultantów – ponieważ pracowałam wtedy w jednostce wojskowej, pozwolono mi „zapoznać się” z karabinem Kałasznikowa, samodzielnie go rozłożyć i złożyć (złamałam przy tej czynności dwa paznokcie). Współpracuję także z patomorfologiem z przemyskiego szpitala, doktorem Wojciechem Pydzińskim. Za jego zgodą zapożyczyłam do książki kilka powiedzonek a także znakomite puenty, np. tę usłyszaną przy wejściu do sali sekcyjnej: „Tylko nie zemdlej. Dziesięć lat nikogo nie reanimowałem”.

Urodziłaś się w Przemyślu, mieszkasz w Przemyślu, akcje Twoich powieści zazwyczaj toczą się w Przemyślu. Skąd ten patriotyzm lokalny? Ktoś mądry powiedział, że autor powinien pisać o tym, na czym się zna. Znam Przemyśl od podszewki, uważam, że to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce, dlaczego mam umieszczać akcję gdzie indziej?!

Magdalena Skubisz, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, utalentowana wokalistka jazzowa, która nakładem Wydawnictwa Videograf SA wydała 4 powieści. Skubisz, która urodziła się i mieszka w Przemyślu, zadebiutowała w 2008 roku książką „LO Story”. Jej druga powieść Dżus&dżin” znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. W 2016 roku ukazał się „Chałturnik”, a pod koniec 2018 roku „Master”. W listopadzie była gościem na Świątecznych Targach Książki w Rzeszowie, których organizatorem był Develop Investment, zaś Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego oraz Urząd Miasta Rzeszowa wsparli je finansowo i objęli honorowym patronatem. 

78

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019



Nowaja Sielimskaja – wejście na teren dawnej kopalni rudy żelaza.

Ałapajewska cerkiew, gdzie przychodził mały Pietia Czajkowski. Portret św. męczennicy Jelizawiety, znajdujący się w szkolnej klasie w Ałapajewsku. Dół śmierci – dawny szyb kopalniany. Nowaja Sielmskaja.

Pod

nieszczęśliwą

gwiazdą

– Granice dobra i zła są jak te nasze rzeki na Uralu – mówi Andriej. – Płyną, kluczą, a czasami zupełnie zanikają, żeby kiedyś znów się odrodzić albo nie. Czemu u nas tak się dzieje, długo by opowiadać, a nie mam przekonania czy komuś, kto nie jest stąd, byłoby łatwo to zrozumieć. Bez ceregieli rzuca jeszcze jedną uwagę: że przyjechałam o całe dwanaście(!) dni za wcześnie.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

80

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

No, masz! Spotkaliśmy się przypadkiem w Ałapajewsku. Sam mnie zagadnął, po prostu, jak to w Rosji. Tu ludzie ciągle jeszcze są ciekawi drugiego człowieka, więc o co chodzi? Śmieje się, że on nie o tym, tylko czy znam takie powiedzenie – że należy być we właściwym miejscu o właściwej porze. A ta właściwa pora żeby tu być, to 18 lipca.

M

Andriej

ocno podkreśla, że on jest „stąd”. Czwarte pokolenie urodzone na Uralu. Historyk – badacz z zamiłowania. Nikt mu za to nie płaci, że pół życia siedzi w papierach i oddziela prawdę historyczną o zauralskiej Rosji od jedynie słusznej prawdy. Mieszka po wschodniej stronie gór nad rzeką Nejwą. W jego miasteczku Ałapajewsk splotły się dwa światy: piękny i straszny. Tylko który jest który?

Tajga

Po wschodniej stronie gór rzeka Nejwa rzeźbi wysoki brzeg w białej skale dopóki starczy jej sił, a potem już cicha, spokorniała, płynie pośród niekończących się sosnowych lasów. Nie spieszy się do ludzkich siedzib. Omija szeroko rozlane błotniste bajora i mroczne uroczyska, gdzie ciągle jeszcze są stare pokopalniane jamy po złożach rudy żelaza wybranej do cna. Pierwszej na Uralu!


Rosja Nowaja Sielmskaja, teren kopalni, miejsce kaźni, gdzie bolszewicy zamordowali krewnych cara Mikołaja II.

Cerkiew w Ałapajewsku.

P

orzuconych, zdawałoby się bezużytecznych szybów po odkrywkowych kopalniach z tamtych pionierskich czasów zachowało się sporo w różnych miejscach na Uralu. To pokazuje, jak bogata jest ta ziemia, i jak bez skrupułów szła eksploatacja złóż – tutaj jest cała tablica Mendelejewa. Przyroda nie w zachwycie, ale w trwodze. Próbuje zacierać ludzkie ślady. Pozapadane wyrobiska wypełniła czarną wodą, a pod nią trzyma lód, który nawet w upalne lato nie topnieje. Resztę zrobi czas. Póki co, powalone drzewa strzegą dostępu tu i do niedźwiedzich leśnych ścieżek. Głusza. Niby zwyczajny kawałek starej tajgi, jak u Szyszkina na obrazach – miejscami piękny, miejscami straszny. A w tle niewyobrażalnie okrutny epizod z nowożytnej historii, która, zdaniem Andrieja i wielu Rosjan, powinna się doczekać rzetelnego wyjaśnienia.

Mord

– Dźwigamy, nie ze swojej winy, ciężar największej politycznej zbrodni popełnionej w Rosji na początku dwudziestego wieku. – Andriej mówi o tym, co się wydarzyło za Uralem w lipcu 1918 roku. Ma ogromną wiedzę na ten temat. Wręcz bombarduje faktami i wątpliwościami. Mówi bardzo emocjonalnie. W wielkim skrócie: z 16 na 17 lipca 1918 roku bolszewicy zabili w Jekaterynburgu uwięzionego tam cara Mikołaja II, jego żonę i ich pięcioro dzieci. astępnej nocy, 18 lipca, niedaleko Ałapajewska, w opuszczonej kopalni rudy żelaza, zamordowali starszą siostrę carycy, księżnę Jelizawietę Fiodorowną, pięciu krewnych cara – książąt z dynastii Romanowów, oraz mniszkę Warwarę, która towarzyszyła Jelizawiecie na zesłaniu za Ural. Obie należały do tej samej formacji zakonnej, założonej przez księżnę. Stara kopalnia, gdzie bolszewicy dokonali mordu krewnych cara Mikołaja II, nazywa się Nowaja Sielimskaja. Przysiółek Wierchniaja Siniaczicha. Byłam tam jadąc do Ałapajewska. To rzeczywiście niedaleko od miasteczka. Teraz jest asfaltowa droga. Jest też okazały klasztor (męski). Na teren dawnej kopalni (i do klasztoru) wchodzi się przez biało otynkowaną murowaną bramę. Trochę jak do twierdzy. Straszne miejsce. Potwornie zła energia; chce się stamtąd jak najprędzej uciec.

N

Księżna Jelizawieta Fiodorowna.

Szyb kopalniany, gdzie żywcem zrzucono zesłańców, był głęboki na dwadzieścia metrów. Wrzucono ich ciężko pobitych. Księżna Jelizawieta i mniszka Warwara były nieprzytomne. Księcia Siergieja (wnuk cara Mikołaja I), który jako jedyny próbował się bronić przed zepchnięciem do dołu, bolszewicy zastrzelili. Obrzucili szyb granatami ręcznymi, ciskali płonące gałęzie, bo tamci, w tym dole ciągle jeszcze żyli… Długo było słychać dochodzące stamtąd głosy. (Śpiew psalmów wg źródeł cerkiewnych). Jeśli kiedykolwiek istniały granice zła, to w tej sielimskiej kopalni zostały niewyobrażalnie daleko przekroczone. Jekaterynburgu, w muzeum, widziałam zdjęcie czterech milicjantów (tak byli podpisani, jeden nawet z imienia i nazwiska), jak siedzą nad tym strasznym dołem. Jeden obok drugiego, rządkiem. Zdjęcie z 1918 roku, z października. Wtedy białogwardiejcy przegonili na chwilę bolszewików i zdążyli wydobyć ciała pomordowanych; zajęło im to cztery dni. Szyb wygląda teraz zupełnie inaczej niż na tamtej starej fotografii. Tam było gliniaste, szutrowe wyrobisko, dziura w ziemi, dna nie widać, a na wierzchu wał z kamieni, szutru, oblepionych tą gliniastą mazistą ziemią. Wyrobisko przypomina teraz olbrzymi lej po bombie, dość płytki, bardzo szeroki. Otaczają je pochylone stare sosny; zdają się wyrastać z dna. 

W

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

81


Szkoła w Ałapajewsku; w tej salce mieszkała Jelizawieta Fiodorowna w 1918 roku.

Fortepian, na którym grał mały Pietia Czajkowski w Ałapajewsku.

Kobieta, która przyjechała z Jekaterynburga, żeby się pomodlić, opowiedziała taką historię: Dół był jakiś czas temu obsiany z wierzchu trawą. Ale mnisi postanowili przywrócić mu dawny(?) wygląd – wysypali go czarnym grubym miałem. – To chyba ruda żelazna, ale nie znam się na geologii – zastrzega się kobieta z Jekaterynburga. Jest konsjerżką w prywatnym hoteliku. Emerytowna nauczycielka, księgowa (multiprofesjonalna). Mówi, że musi zapracować na marzenie, a ono jest takie: kupić malutki pokój z kuchnią. Duże mieszkanie zostawiła dzieciom. Śpi w recepcji hotelu za kotarą. Chwilowy dom. Ta chwila trwa już parę lat. – Jeszcze trochę jakoś muszę wytrzymać. A jak mi ciężko, przyjeżdżam tutaj. Pomodlę się, wypłaczę, „naładuję akumulatory” i znowu mogę wracać.

Kult

Po wieczornej mszy mnisi z klasztoru obchodzą z wiernymi, którzy akurat są, dół dookoła. Najwięcej ludzi jest 18 lipca, w rocznicę męczeńskiej śmierci ofiar bolszewickiej zbrodni. Jelizawieta była czczona (nieoficjalnie) już w latach dwudziestych ub. wieku. przyklasztornej cerkwi jest relikwia świętej – strzępek ciała, które, jak opowiadają ludzie, nie uległo rozkładowi. Ciało Jelizawiety (najbardziej znana święta męczennica w Rosji), potajemnie wywiezione z Rosji, pochowano w Jerozolimie. Car Mikołaj II i jego rodzina zostali kanonizowani w 2000 roku. Kult carskiej rodziny przybiera formy niekoniecznie akceptowane przez Cerkiew (m.in. akty masowej narodowej pokuty, odbywane 17 lipca). Pojawiają się wątpliwości co do autentyczności szczątków cara pochowanego z honorami w Sankt Petersburgu, z udziałem władz państwowych (dwa lata przed kanonizacją). W oparciu o badania DNA eksperci orzekli wprawdzie, że to są szczątki cara Mikołaja II, żony i dzieci. Ale… ponownie przebadany w ub. roku stan uzębienia czaszek na to nie wskazuje. W czaszce mającej należeć (wg wcześniejszych ustaleń) do Mikołaja II, brakuje dwóch zębów.

W

82

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

Co więcej – stwierdzono dentofobię, czyli chorobliwy strach przed dentystą. Tymczasem car (jego rodzina też) regularnie leczył zęby. Ekspertyza została przeprowadzona w ramach śledztwa, które zostało wznowione na prośbę Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (informacje o rezultatach ekspertyzy podał Moskiewski Komsomolec – największy dziennik w Rosji).

M

Miasteczko

iasteczko Ałapajewsk: Ledwie kropka na płachcie starej mapy wydrukowanej na ceracie jeszcze w radzieckich czasach. Choć zajmuje dużo miejsca w plecaku, w wyprawach na Wschód nieoceniona; wciąż aktualna! Andriej pyta, skąd ją mam. Zdobyczna! Ałapajewsk w realu: Lokalne centrum czarnej metalurgii; na Uralu jedno z najstarszych. Głęboka prowincja. Ludzie – serca z wosku. Pomogą, podwiozą, ugoszczą. Zrobią nawet dla jednego widza koncert. Niesamowite miejsce – i historia. W muzeum instrumentów muzycznych, jedynym takim w wielkiej zauralskiej Rosji, zgromadzono ich kilka tysięcy. Miniatury i oryginały. Zabytkowe, ludowe, magiczne, szamańskie, cenne, z patyka, z końskiego włosia... Znajome ze świata, z różnych epok. Słyszał kto o grającej butelce? Tu jest. enomen polega na tym, że można posłuchać, jak brzmią te instrumenty. Kustoszka – muzykolog, multiinstrumentalistka. Boże Jedyny, co za talent! Widząc, że spotkała bratnią duszę, dała taki koncert, że brak słów. To było jak haust powietrza po tej strasznie ciężkiej krzyżowej drodze w nowosielimskiej kopalni. Przepraszam, wiem, że święci mają swoje prawa, ale zwykli ludzie czasem też. Pytam panią muzykolog, jak się jej dzieciom uczy w szkolnej klasie, która sprawia wrażenie, że jest miejscem kultu. Niektórzy ludzie w miasteczku mówią – że naprawdę jest. Inni, że to izba pamięci nawiedzana przez pątników. W tej szkolnej salce mieszkała księżna Jelizawieta, gdy zesłano ją za Ural. Na centralnym miejscu, na tle okien, stoi naturalnej wielkości portret świętej mniszki męczennicy. W gablo-

F


Rosja tach fotogramy dokumentów, opisy jej męczeńskiej śmierci. A pomiędzy – szkolne ławki. Jak te dziecięta mają się uczyć, skoro tu ciągle ktoś przychodzi? Andriej zaprowadził mnie do tej szkoły. Jest to szkoła średnia. Był oburzony uwagą o kulcie. Pani muzykolog – nie.

W

Pietia

cerkwi odnowionej elegancko, dopiero co – tak na oko, modli się kilka starszych kobiet. Za dwanaście dni palca nie da się tu wetknąć. Ałapajewsk – nieznane poza Rosją zauralskie miasteczko, 18 lipca przeżywa apogeum popularności, a może - religijności. Zjeżdżają się pątnicy z całej Rosji. Dzień wcześniej, jak co roku, w rocznicę mordu carskiej rodziny, odbywa się droga krzyżowa w Jekaterynburgu. W zeszłym roku uczestniczyło w niej ok. 100 tys. ludzi. Błogosławiona niech będzie dzisiejsza cisza, (święty) spokój, kurz na ulicach miasteczka ledwo pokropiony deszczem. Kalendarzowe lato, a tutaj ciągle jeszcze wiosna. Kwitną bzy. Piękno ratuje świat. Pod figurą świętej Jelizawiety, przed cerkwią, ktoś praktyczny postawił plastikowy kubeczek, a w nim świeże kwiatki. tej cerkwi modlił się kiedyś mały chłopiec. Pietia Czajkowski. Mieszkał kilka domów dalej. Jego dom (dworek), niebieskiego koloru, właśnie tym kolorem się wyróżniał. Teraz jest kanarkowy, podwórko wybrukowane, wylizane – ani ździebełka trawy. Jakby życie stąd uszło. Na szczęście wraca, kiedy się wejdzie do domu. Koncert b-moll w holu. Mocne powitanie. Po pokojach biegną na paluszkach miniatury fortepianowe. Smutne trochę; kuśtyka żołnierzyk drewniany, a powinien dziarsko maszerować. Kompozytor zapisał go w tytule jako: „Marsz drewnianych żołnierzyków”. „Choroba lalki”, „Pogrzeb lalki”… Czemu takie tytuły, taki nastrój? - to są emocje zapamiętane z dzieciństwa. Buzują potem w dorosłym człowieku; czasem nie dając żyć. Czajkowski skomponował te miniatury (są w „Albumie dla młodzieży”), kiedy już był dojrzałym człowiekiem. Do

W

Szkoła średnia w Ałapajewsku. Tutaj w 1918 roku umieścili bolszewicy Jelizawietę Fiodorowną Romanową.

końca życia unikał wspominania dzieciństwa. Zamknięty w sobie, osobny – w swoim świecie. Tak samo jak w Ałapajewsku, kiedy miał dziewięć lat. „Gram dla siebie, kiedy jest mi smutno”. – mówił. O Ałapajewsku – ten wstrętny Ałapajewsk. „On tutaj nie jest szczęśliwy” – pisał później Modest, brat kompozytora i pierwszy jego biograf. Czemu nie był szczęśliwy? To był samotny mały chłopiec. Nadwrażliwy. Kruchy jak porcelana. Wszystko, co znał, co było mu bliskie, zostało po tamtej stronie Uralu, w Wotkińsku. Tam, gdzie się urodził. Tu nikt w domu nie interesował się jego talentem muzycznym. Rodzice nie zrobili nic, żeby go rozwijać. Miał zostać prawnikiem, a nie zawodowym muzykiem. Tak zdecydowali. No i skończył te studia, schował dyplom do kieszeni i… na całe szczęście postawił na swoim. iasteczko się szczyci – to jeden z piękniejszych epizodów w jego historii: mieszkał tu wielki kompozytor, mały człowiek. Chłopiec. Krótko, ledwie półtora roku. A tyle dobrych emocji. Tyle dźwięków. Tu, w Ałapajewsku, zaczął komponować. W dworku, gdzie mieszkał z rodzicami, zanim posłali go z powrotem do szkoły z internatem w Petersburgu, teraz jest muzeum. Pokoje urządzone sprzętami z epoki. Zachował się fortepian, na którym grał Czajkowski. Za sprawą tego fortepianu i ludzi, którzy prowadzą to muzeum, powrócił najcenniejszy skarb do miasteczka – świat dźwięków, które – jak mówił sam Czajkowski – nawiedzały go nieustannie, gdziekolwiek był, bez względu na to, co zrobił. Bardzo chciałabym tu jeszcze wrócić, żeby móc go znów posłuchać. Tylko strasznie tu daleko. Co za paradoks. Miasteczko topnieje. Ludzie uciekają stąd na drugą stronę gór. Do europejskich zarobków, łatwiejszego życia, europejskiej stabilności. No i zima nie trwa po tamtej stronie gór pół roku, jak tutaj, tylko ciut, ciut krócej. 

M

Rodzina Czajkowskich musiała się przenieść do Ałapajewska (maj 1849 r.), bo Ilja Czajkowski, ojciec przyszłego kompozytora, dostał tu posadę kierownika huty żelaza.

Dworek w Ałapajewsku, gdzie mieszkał jako mały chłopiec Piotr Czajkowski.


Właściciel sklepu ze słodyczami w Niebylcu – Shmuel Zev i Dobba Steinmetz z domu Schaffer.

Przedwojenny

Niebylec. Senne miasteczko we wspomnieniach Żydów Niebylec centrum, początek lat 50.

Sklep z suchymi towarami prowadził Wellisch.

Kiedy padał deszcz, niewielki Niebylec, z dość sporym rynkiem i małymi sklepikami wokół, zamieniał się w gigantyczną kałużę. Polsko-żydowskie miasteczko było ciche, wręcz senne. Bardzo ubogie, ale zgodne, bo mieszkańcy żyli ze sobą jak jedna rodzina. Piekarnię prowadził Wallach, Steinmetz sprzedawał słodycze, rzeźnikiem był Feit. Wolf Schaffer handlował jajami, a Feldman i Salzman – skórami. Fragmenty życia żydowskiej społeczności w Niebylcu trzykrotnie zarejestrowała kamera Roberta Ungera. Raz w 1932 roku i dwa razy w 1934 roku. Unikatowe filmy są dostępne do obejrzenia w Internecie. To niezwykła okazja, by zobaczyć, jak przed wojną wyglądał Niebylec, zwany przez społeczność żydowską Nebalitz, Niblitz lub Neblisch.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Towarzystwa Miłośników Ziemi Niebyleckiej

84

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Pamięć

D

ziś o żydowskiej przeszłości Niebylca świadczą przede wszystkim dwa obiekty: synagoga oraz kirkut. O ile drugi z nich jest zaniedbany i trudno do niego trafić, o tyle pierwszy znajduje się w centrum miejscowości i jest budynkiem dość charakterystycznym. W synagodze niegdyś koncentrowało się życie religijne i społeczne niebyleckich Żydów. Podczas II wojny światowej zdewastowali ją Niemcy. Od lat 70. XX wieku mieści się tu gminna biblioteka publiczna. W środku – niezwykłe, barwne, przyciągające wzrok malowidła sufitowe. To zabytkowe polichromie z początku XX wieku. Jedne z najlepiej zachowanych w województwie podkarpackim. To właśnie synagoga jest celem odwiedzin społeczności żydowskiej. O liczbie gości świadczy specjalna księga, gęsto zapisana językiem hebrajskim. Czasem przyjeżdżają tu zorganizowane wycieczki, innym razem pojedyncze osoby. – Trudno ustalić, czy wśród nich są potomkowie dawnych mieszkańców Niebylca, czy raczej turyści, którzy zwiedzają synagogę i piękne polichromie – mówi dr Antoni Chuchla, prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Niebyleckiej, pielęgnującego pamięć o żydowskiej przeszłości Niebylca. Przyznaje jednak, że jedna z wycieczek wzbudziła konsternację wśród mieszkańców. Przyjezdni Żydzi spacerowali wśród domów w pobliżu synagogi, przyglądali się, robili zdjęcia. Ze względu na barierę językową trudno było dowiedzieć się czegoś więcej o celu ich wizyty. Dość zaskakujące były odwiedziny obywatela USA o nazwisku Wallach. To samo nazwisko nosił Josef Asher Wallach, ostatni właściciel Niebylca. – Nasz gość prawdopodobnie wywodził się z tego samego rodu, jednak nie posiadał więcej informacji na temat swoich przodków, a my nie mogliśmy mu inaczej pomóc – dodaje dr Antoni Chuchla.

Skąd w Niebylcu wzięli się Żydzi

K

iedy w Niebylcu pojawili się pierwsi Żydzi, dokładnie nie wiadomo, ale pierwsze notki dotyczące obecności tej społeczności dotyczą drugiej połowy XVII wieku. W 1676 r. w Niebylcu mieszkały cztery rodziny żydowskie. Początkowo miejscowi Żydzi podlegali gminie wyznaniowej w pobliskim Strzyżowie (podobnie jak Żydzi z innych miejscowości wokół Strzyżowa), ale z czasem powołali własny kahał. Także i w Niebylcu liczba ludności żydowskiej stopniowo rosła. W 1785 r. mieszkało tu 48 osób wyznania mojżeszowego. W połowie XVIII w. właścicielem miasta był Żyd Dawid Kranz. Pod koniec XIX w. w Niebylcu żyło 580 Żydów, co stanowiło około połowy wszystkich mieszkańców. Ponieważ miasto było ubogie (o czym w zachowanych relacjach informują byli mieszkańcy Niebylca lub ich potomkowie), a warunki życia bardzo trudne, na początku XX wieku wielu mieszkańców zdecydowało się na emigrację. Dalszy spadek statusu ekonomicznego przyniosła pierwsza wojna

światowa. Spis powszechny z 1921 r. odnotował w Niebylcu już tylko 283 osoby narodowości żydowskiej.

Jak Niebylec wyglądał przed wojną - filmy Roberta Ungera

W zbiorach United States Holocaust Memorial Museum znajdują się trzy unikatowe, archiwalne, czarno-białe filmy będące niepowtarzalną okazją, by zobaczyć biedne, przedwojenne miasteczko Niebylec. utorem obrazów jest Robert Unger. W 1932 roku jako 15-latek przyjechał wraz z rodzicami Morrisem i Ethel oraz bratem Sy odwiedzić swojego dziadka Kalmana Ungera. Filmy można oglądać dzięki Rutsy Unger, prawnuczce Kalmana Ungera, która w maju 2008 roku przekazała pamiątki rodzinne do United States Holocaust Memorial Museum. Kalman Unger mieszkał w Niebylcu, ale swoim dzieciom – sześciu córkom oraz synowi – chciał zapewnić lepsze życie, więc wysłał ich do Stanów Zjednoczonych. Syn Morris dorobił się w Nowym Jorku na handlu mrożonkami. Ojcu pomógł wystawić największy w Niebylcu dom murowany. Morris Unger wraz żoną i dziećmi Robertem i Sy odwiedził Niebylec dwukrotnie – latem 1932 i latem 1934 roku. Prawdopodobnie namawiał ojca do wyjazdu do USA, ale ten zdecydował się zostać w Polsce. Podczas obu wizyt w Niebylcu Ungerowie mieli ze sobą kamerę, której operatorem był nastoletni Robert. Na pierwszym, trwającym niespełna dziewięć minut obrazie, który Robert nakręcił latem 1932 roku, można zobaczyć m. in. murowany dom Kalmana Ungera, który znacznie wyróżniał się na tle pozostałych niebyleckich domostw; Kalmana Ungera rozmawiającego z rodziną, sklep mięsny Josefa Steinmetza, a także „miejskiego idiotę” Jankela, który niesie wiadra z wodą. Pod koniec Robert filmuje samochód, do którego wsiadają Ungerowie. Samochód jest sporą atrakcją dla mieszkańców Niebylca, zwłaszcza dzieci. Dwa kolejne filmy Roberta Ungera zostały zarejestrowane latem 1934 r. Pierwszy film trwa niespełna 14 minut, drugi – ok. 12 minut. Na pierwszym widać rodzinę Ungerów wsiadającą do bryczki ciągniętej przez konie. Ungerowie wybrali się w odwiedziny do rodziny. Można też zobaczyć piękną panoramę okolic Niebylca oraz ludzi wybierających się do synagogi. Na krótszym obrazie widać pomnik w Niebylcu, dzień targowy, ostatnie uściski rodziny Ungerów przed wyjazdem, a także obrazy zarejestrowane podczas podróży statkiem.

A

Pieczywo od Wallachów, słodycze od Steinmetza

Jeszcze więcej informacji o Niebylcu z początku XX wieku dostarczają trzy relacje mieszkańców Niebylca spisane przez Lisę Rosenfeld. Wszystkie zamieszczone są na 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

85


Pamięć

Synagoga w Niebylcu.

stronie https://kehilalinks.jewishgen.org/Kolbuszowa/Niebylec/Niebylec1.html i warto się z nimi zapoznać w oryginalnym języku. Wspomnienia społeczności żydowskiej są podobne do siebie i opisują Niebylec jako małe, bardzo biedne miasteczko, ze sklepami wokół rynku. Pierwsza relacja jest zapisem rozmowy z Yaakov Yutcha Schafferem, urodzonym w 1903 roku w Niebylcu. Wyjechał on z miasta mając 16 lat, ale rodzinne strony odwiedził w 1939 roku. Jego rodzicami byli Wolf Schaffer (1856-1942) i Chana Roth Schaffer. We wspomnieniach Yaakova Schaffera Niebylec zachował się jako małe miasteczko z ulicami bez nazw: „Dom, w którym mieszkaliśmy, był drewniany i miał (…) tylko kilka pokoi. Nie było bieżącej wody ani prądu. W zimie, kiedy było zimno, musieliśmy wkładać papier do butów, aby nasze stopy były ciepłe, nie pamiętam nawet skarpetek. Ale nie było źle, całe miasto było jak jedna rodzina. Wszyscy się znali, w całym mieście było tylko kilka nazwisk. Schaffer, Salzman, Feit, Steinmetz. Była piekarnia prowadzona przez rodzinę Wallach, rzeźnikiem był Feit, sklep z produktami suchymi był prowadzony przez Blooma, Shmuel Zev Steinmetz miał mały sklep ze słodyczami. Sklep ze sprzętem był prowadzony przez rodzinę Uhr..” Ojciec Yaakova Schaffera zajmował się handlem jajami. Skupował je w poniedziałki od rolników, a następnie pakował i wysyłał do Strzyżowa, skąd je eksportował.

86

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

Miasto Niebylec?

Duży rynek i małe sklepiki wokół

D

ruga relacja pochodzi od Scheindle Wellisch, córki Schapse Wellisch, urodzonego w 1882 roku we Frysztaku, i Soroh (Seril) Schaffer, urodzonej w Niebylcu w 1883 roku. Ojciec Scheindle zmarł w 1942 r., matka rok później. Scheindle poślubiła swojego kuzyna Eliezara Schaffera. Zdaniem Scheindle, za jej czasów społeczność żydowska stanowiła połowę mieszkańców Niebylca, który był tak mały, że składał się z dużego rynku z małymi sklepikami wokół. Kiedy przejeżdżał samochód, wszyscy wybiegali z domów, by mu się przyglądnąć. „Wszystkie domy były drewniane i małe. Nie było bieżącej wody (…) Nie było również elektryczności. To było biedne miasto. Kiedy padało miasto zmieniło się w gigantyczną kałużę błota! Zwykle było bardzo cicho, nic się tam nie działo”. Trzecia relacja to wspomnienia Shimona Feldmana, syna Yecheskela i Miriam Feldmanów. Shimon w 1931 roku wyjechał do Izraela, gdzie zmienił nazwisko na Millik Tal i zajął się biznesem związanym z hodowlą ryb. Shimon rano uczył się w polskiej szkole, a po południu uczęszczał do chederu. Pochodził z rodziny zajmującej się handlem wyrobami skórzanymi. Również on wspomina Niebylec jako biedne miasteczko, w którym ciężko było żyć:


Pamięć „Mój ojciec był Yecheskel Feldman, był w branży skórzanej. Jego teść, Izaak Salzman, był jednym z bardziej znanych ludzi w mieście Niebylec, a jego firma była skórzana, więc wierzę, że mój ojciec nauczył się od niego handlu. Sprzedawali buty i inne wyroby skórzane. Pamiętam, że miasto było bardzo małe, ˝żydowskie˝, polskie. Burmistrz był Polakiem, a nie Żydem”. iekawe są także zapiski zamieszczone na anglojęzycznej stronie https://www.jewishgen.org/. Są tam zamieszczone fragmenty książki „The Book of Stryzow and vincity” autorstwa Itzhoka Berglassa i Shlomo Yahalomi, wydanej w Tel Avivie w 1969 r. Publikacja jest poświęcona społeczności żydowskiej na terenie Strzyżowa i okolic, więc w rozdziale „The little towns” znaleźć w niej można także informacje o Niebylcu i okolicznych wioskach. Są tu także zapiski dotyczące m.in. rodu Wallachów, z którego pochodził wspominany na początku artykułu Josef Asher Wallach, ostatni właściciel Niebylca. Autor artykułu, I. Berglass, informuje, że Żydzi w Niebylcu mieli kahał, rabina i innych duchownych, zaś w społeczności – jak w każdym galicyjskim sztetlu – mieli między sobą kupców, uczonych i chasydów, a nawet żydowskiego lekarza. Niebyleckich żydów opisuje jako prostych, ale wierzących ludzi, którzy zachowywali się jak chłopi. Byli zarozumiali i skłonni do potyczek.

C

Zdjęcie zrobione na wzgórzach Niebylca w 1939 r. – trzeci od lewej to Yaakov Yutcha Schaffer, obok jego ojciec Wolf Schaffer.

K

res społeczności żydowskiej na terenie Niebylca zadała II wojna światowa. Jak podaje „The Encyclopedia of Jewish Life Before and During the Holocaust” pod redakcją S. Spector i G. Wigoder, Niemcy utworzyli tu getto, w którym zamknęli ok. 450 Żydów z Niebylca oraz pobliskich osad. Do jego likwidacji doszło w kwietniu 1942 roku. Niebyleccy Żydzi trafili do getta Rzeszowa, a następnie do niemieckich nazistowskich obozów zagłady, przede wszystkim Bełżca.

Pamięć o żydowskiej przeszłości Niebylca wciąż żywa

– Staramy się pielęgnować pamięć o przeszłości Niebylca, który przed wojną był licznie zamieszkiwany przez społeczność żydowską. Jednym z takich przedsięwzięć. jest m. in. Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu, jaki organizujemy od 2018 roku – przyznaje dr Antoni Chuchla, prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Niebyleckiej. styczniu 2018 r., podczas obchodów Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, stowarzyszenie zapoznało mieszkańców z filmami Roberta Ungera, nakręconymi w latach. 30. XX wieku w Niebylcu. Filmy wzbudziły wiele emocji – dla większości mieszkańców gminy była to pierwsza projekcja tych obrazów. Rozpoznawali charakterystyczne miejsca i dyskutowali o przeszłości swojej wsi, która niegdyś była miasteczkiem.

W

W

2019 roku członkowie stowarzyszenia odwiedzili zaniedbany teren żydowskiego cmentarza. Kirkut, datowany na 2. połowę XVIII w. lub początek XIX wieku, zniszczał zupełnie. Do II wojny światowej otoczony był murem, mieścił się tutaj także dom przedpogrzebowy. W czasie wojny cmentarz został całkowicie zniszczony, a macew używano m. in. do budowy lokalnych dróg. Obecnie teren cmentarza jest zarośnięty, ale wśród zarośli członkowie stowarzyszenia trafili na pozostałości macew. Towarzystwo Miłośników Ziemi Niebyleckiej planuje uporządkowanie tego terenu. – Upowszechniamy wiedzę na temat historii naszej gminy i jej mieszkańców także poprzez inne działania. W wydawanym przez nas Roczniku Niebyleckim opublikowaliśmy wiele ciekawych artykułów, które poruszają tematykę żydowską. Organizujemy także Jarmark Niebylecki, podczas którego przywołujemy klimat dawnych, przedwojennych targów. Mieszkańcy gminy wcielają się w różne postaci, także Żydów – mówi dr Antoni Chuchla. – Wierzymy, że nasze działania w pewien sposób kultywują pamięć o żydowskiej historii Niebylca i że zostaną utrwalone wśród przyszłych pokoleń. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

87




Prof. Andrzej Urbanik.

Tajemnice „polskich” mumii Prof. Andrzej Urbanik, szef Katedry Radiologii Collegium Medicum UJ oraz wykładowca Wydziału Medycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego, prześwietlił najpierw aparatem rentgenowskim, a później za pomocą tomografu komputerowego wszystkie znajdujące się w polskich zbiorach muzealnych egipskie mumie.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Antoni Adamski: Ile jest tych mumii? Prof. Andrzej Urbanik: W krakowskim Muzeum Archeologicznym cztery, w Muzeum Czartoryskich – jedna, w stołecznym Muzeum Narodowym – dwie, we Wrocławiu i Raciborzu – po jednej. Są to mumie ludzkie. Poza tym w polskich zbiorach znajdują się jeszcze mumie zwierzęce. Największa i najciekawsza jest kolekcja Muzeum Archeologicznego. Najcenniejszą i najbardziej efektowną część zbioru stanowią obiekty pochodzące z wykopalisk w el-Gamhud, miejscowości położonej dwadzieścia kilometrów na południe od Medinet el-Fayum, po zachodniej stronie Nilu. W latach 1907–1908 brał w nich udział Tadeusz Smoleński z Krakowa, pierwszy polski egiptolog i koptolog. Gaston Maspero, ówczesny dyrektor Muzeum Egipskiego i Service des Antiquites, mianował go kierownikiem badań. Jak wyglądają inne mumie? Muzeum Czartoryskich zobaczymy egipski sarkofag z mumią młodej kobiety. W bardzo dobrym stanie są także dwie mumie z Muzeum Narodowego w Warszawie. Mumia kobiety w sarkofagu znajduje się również w Muzeum w Raciborzu. Przywiózł ją z wyprawy do Egiptu Anselm von Rotschild (członek słynnego bankierskiego rodu) jako prezent dla narzeczonej. A ponieważ podarunek nie spodobał się dziewczynie, mumia znalazła się w gabinecie muzealnym miejscowego gimnazjum. Egipcjanka żyła w czasie panowania XXII/XXIII dynastii, a więc w 2800 p.n. e. Urodziła dwoje dzieci i zmarła w wieku ok. 20 lat, prawdopodobnie w wyniku powikłań poporodowych. Ciało po mumifikacji złożono w sarkofagu zwanym kartonażem. Był on wykonany z drewna, gipsu i płótna, na których umieszczano odpowiednie inskrypcje i malunki. Po badaniach okazało się, że są one niemal identyczne z kartonażem mumii, która znajduje się w paryskim Luwrze.

W 90

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Podglądanie historii W jednej z wrocławskich aptek już w XVI wieku pozostawały dwie mumie, które były dziedziczone przez kolejne pokolenia farmaceutów. Do roku 1945 przetrwała jedna z nich. Trafiła ona do Uniwersytetu Wrocławskiego. Dziś pokazuje ją Muzeum Człowieka tej uczelni. W tym przypadku eksponowana jest także trójwymiarowa rekonstrukcja głowy z obrazem twarzy, odtworzonej przez specjalistów kryminalistyki na podstawie skanowania tomografii komputerowej. Od kiedy Europejczycy zaczęli interesować się mumiami? Mumie do Europy trafiały od bardzo dawna, głównie od XVI wieku. Jednak szczególne zainteresowanie Egiptem nastąpiło po wyprawie Napoleona (w latach 1798–1801), kiedy to w korpusie ekspedycyjnym znalazło się prawie 150 uczonych, reprezentujących różne dziedziny nauki. Mam wrażenie, iż szybko wyprzedzili ich Anglicy. W Harrogate, malowniczym XVIII-wiecznym uzdrowisku, które odwiedzali lord Byron, królowa Wiktoria i Agata Christie, w miejskim muzeum zobaczyłem także mumię. gipt znalazł się w sferze wpływów Wielkiej Brytanii; stąd tak wiele mumii trafiło do Zjednoczonego Królestwa. Pełniły one rolę pamiątek turystycznych przywożonych głównie przez arystokratów z podróży na Bliski Wschód. Mumie odgrywały rolę atrakcji towarzyskich. Natrafiłem na zaproszenie lorda Londesborough, w którym oznajmiał, iż w swym domu przy Piccadilly pod numerem 144 w poniedziałek 10 czerwca 1850 o godzinie 14.30, w czasie popołudniowej „herbatki” będzie prezentował zebranym mumię z Teb. Czy to prawda, że mumię traktowano jako lek? Tak. Sproszkowane mumie (tzw. proszek mumiowy) były powszechnie stosowane jako panaceum na wiele dolegliwości. W okresie pomiędzy XII a XVII wiekiem sprzedawano je w aptekach, a handel nimi rozwinął się szeroko w Egipcie, na Bliskim Wschodzie i dotarł do Europy. Później zainteresowanie proszkiem mumiowym wygasło, chociaż jeszcze w 1924 r. „mumia vera Aegyptica” figurowała w spisie specyfików firmy E. Merc w cenie 12 złotych marek za kilogram. Kto pierwszy badał mumie przy pomocy promieni rentgena? Wilhelm Conrad Roentgen ogłosił odkrycie nowego rodzaju promieniowania w wiedeńskim dzienniku „Die Presse” w styczniu 1896 r. W dwa miesiące później dr Konig z Frankfurtu prześwietlił promieniami rentgenowskimi nierozwiniętą z bandaży mumię. Po raz pierwszy, bez ingerencji z zewnątrz, obejrzał jej układ kostny. W dwa lata później radiogramy dołączone zostały do raportu z wykopalisk w egipskim Dashashed. W roku 1903 zbadana została mumia faraona Tutmosisa IV. Najpierw badania radiologiczne traktowano jako ciekawostki. Dopiero w 1931 r. dr Ray Moodie z Chicago wykonał serię zdjęć rentgenowskich wielu mumii. Uznano wtedy zastosowanie promieni rtg jako standardową procedurę badawczą, która pozwala określić wiek i płeć zmarłego, ewentualne urazy, zmiany rozwojowe i niejednokrotnie przyczynę zgonu. Dziś już chyba nikt mumiom nie robi tradycyjnych zdjęć rentgenowskich? W dalszym ciągu badania takie wykonuje się, ale używa się do tego celu cyfrowych aparatów rtg. Rewolucję spowodowało zastosowanie tomografii komputerowej (TK), przy której uzyskuje się serie poprzecznych przekrojów badanego obiektu, a następnie rekonstrukcje w dowolnych płaszczyznach oraz trójwymiarowe. W roku 1976 badania TK rozpoczęto w Johns Hopkins Hospital w Baltimore, gdzie zbadano czaszkę zmarłej 3 tysiące lat wcześniej dziewczynki o imieniu Nakhut. 

E


Podglądanie historii Kto w Polsce pierwszy prowadził radiologiczne badania mumii? Dla wszystkich mumii, Trudno na to pytanie odpowiedzieć z całą pewnością. Wiadomo, że badaz pomocą specjalisty ds. nia radiologiczne (zdjęcia rtg) mumii z krakowskiego Muzeum Archeolokryminalistyki, sporządzono gicznego wykonał prof. Olgierd Billewicz. W 1993 r. wykonano pierwsze rekonstrukcje ich twarzy. badanie TK mumii w Krakowie. Na przełomie XX i XXI w., także w KraByło to możliwe na kowie, w Katedrze Radiologii Collegium Medicum, przeprowadzono bapodstawie trójwymiarowych dania prawie wszystkich mumii znajdujących się w Polsce. Tylko mumia rekonstrukcji czaszek z Raciborza czekała do roku 2019. uzyskanych za pomocą Jaka jest historia mumifikacji w starożytnym Egipcie? tomografu komputerowego. alsamowanie zwłok rozpoczęto w okresie Starego Państwa (2670– Aby sprawdzić wiarygodność –2500 p.n.e.) i było wykonywane przez ok. 3000 lat, aż do okretych rekonstrukcji, specjalista su koptyjskiego. Praktyka ta była jednak najintensywniej stosowana ds. kryminalistyki otrzymał w okresie Nowego Państwa. Według wierzeń egipskich, każdy zmarły – takjedną komputerową że faraon – zanim wszedł do państwa zmarłych, musiał stanąć przed oblirekonstrukcję czaszki czem Ozyrysa – najważniejszego boga podziemnego świata. Serce zmarłego bez żadnych informacji. ważono patrząc, czy przeważają dobre czy też złe jego uczynki. Dlatego jeNie wiedząc o tym dynie serce nie było usuwane z ciała w czasie przygotowań do mumifikacji. odtworzył twarz żyjącej Zapewne opisano ją dokładnie w bogatym piśmiennictwie starożytneosoby. Oczywiście, go Egiptu. oceniano także zawartość Paradoksalny jest fakt, iż do dzisiaj nie znaleziono papirusu, który by w cabadanych ciał, jak również łości zawierał opis sztuki balsamowania zmarłych. Częściowe opisy znasposoby bandażowania. leziono w tzw. papirusach Rhinda, nr 3 z Boulaq oraz nr 5158 z Luxoru. Dla specjalistów egiptologii Te ostatnie były swego rodzaju podręcznikami, ale zachowały się tylko ich te wyniki były bezcenne. fragmenty. Ważne także są opisy autorstwa Herodota (450 r. p.n.e.) i Diodora Sycylijskiego (59 r. p.n. e.). Wydawałoby się, iż wiemy dużo. Na przykład o tym, iż usuwano mózg... Usuwanie mózgu było pierwszym i bardzo ważnym etapem mumifikacji. Najczęściej wykonywano je przez nos za pomocą zakrzywionego narzędzia. Ślady tego zabiegu pozostają widoczne w czasie badań radiologicznych. Bardziej inwazyjną metodą było odcinanie głowy i usuwanie mózgu poprzez otwór wielki czaszki. Następnie do czaszki wlewano żywicę, aby zapobiec rozkładowi resztek mózgu. Później przy użyciu noża rozcinano korpus i wydobywano narządy wewnętrzne. Przemywano je w winie palmowym oraz w płynie balsamicznym. Tak zakonserwowane narządy umieszczano w naczyniach alabastrowych lub ceramicznych. Naczynia te nazywano kanopami, od greckiej nazwy miasta Kanobos w Egipcie. Czym wypełniano puste miejsca w ciele? ajpierw przemywano je wspomnianym winem palmowym, później nasycano mirrą, korzeniami i korą winną. Przez okres ponad dwóch miesięcy ciało umieszczano w roztworze soli kuchennej zwanym natronem. Następnie osuszano je i poddawano kolejnym zabiegom konserwującym. Namaszczano je żywicami i innymi środkami kosmetycznymi. Aby na ciele nie pojawiły się spękania, nacierano je oliwą, woskiem, gumą arabską i natronem. Na końcu jamę brzuszną wypełniano masą żywiczną – niejednokrotnie pomieszaną z piaskiem, rzecznym mułem, trocinami oraz zwojami płótna i tamponami z lnu. Tak zakonserwowane ciało owijano całunem, a następnie pasami cienkiego płótna (bandażami) nasyconymi gumą arabską i składano w drewnianym sarkofagu. Podobnie mumifikowano również zwierzęta? Tak. Były to mumie ptaków (np. sokołów) oraz zwierząt uważanych za święte: kotów, krokodyli oraz ichneumonów (mangusta egipska). Ten ostatni – zwany także szczurem faraona – był drapieżnikiem spokrewnionym z surykatką, który zaciekle zwalczał kobry. Dlatego organizowano zawody tych zwierząt. Był pierwszym drapieżnikiem oswojonym w starożytnym Egipcie. Co wykazują mumie zwierząt? Najciekawsze są fałszerstwa. A więc konieczna jest odpowiedź na podstawowe pytanie: czy w danym wypadku naprawdę mamy do czynienia z mumią zwierzęcą? Badaliśmy mumię, którą przywiózł z Egiptu Polak, oficer napoleoński. Zakupił ją jako mumię ichneumona. Przez wiele pokoleń była przechowywana w rodzinie jako pamiątka i największy skarb. Przetrwała licznie wojny, członkowie rodu chronili ją przed najazdami i pożarami. Tak dotrwała do naszych czasów. W trakcie badania radiologicznego przyszła godzina prawdy. Okazało się, iż zwoje bandaży nie kryją ciała żadnego zwierzęcia, lecz kilka patyków i przypadkowych kości spojonych ze sobą gliną. W Aleksandrii istniał cały rynek sprzedaży mumii Europejczykom. Nie bał się pan klątwy Tutenchamona, czy też jej polskiej odmiany: klątwy Kazimierza Jagiellończyka? Po badaniach grobu króla w latach 1972–73 w ciągu następnego dziesięciolecia zmarło 15 osób, które dostały się do wnętrza grobowca. Wydarzenie to opisał Zbigniew Święch w książce „Klątwy, mikroby, uczeni”(1989). Żadnej klątwy Tutenchamona nie było. Winnym klątwy Jagiellończyka był grzyb z gatunku Aspergillus flavus – kropi-

B

N

92

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019


Podglądanie historii

dlak żółty, który wytwarza w dużych ilościach aflatoksyny o działaniu hepatoksycznym i karcinogennym. Organizmy żyjących współcześnie ludzi nie umiały wytworzyć przeciwciał obronnych w stosunku do postaci tego grzyba z przeszłości i stąd seria niespodziewanych zgonów. W wypadku naszych badań podobne niebezpieczeństwo nie wystąpiło. Mieliśmy do czynienia z mumiami wyjałowionymi preparatem gazowym. W czasie badania mumie były zamknięte w hermetycznych workach. Po zabiegu aparatura używana do badań była odkażana i naświetlana promieniami ultrafioletowymi. Nie groziło więc żadne niebezpieczeństwo. Co wykazały badania mumii? prócz chęci poznania metod mumifikacji, odwijanie mumii przyczyniło się do powstania paleopatologii, nauki badającej schorzenia występujące u ludzi w czasach historycznych. Zrozumiano bowiem, że ich znajomość może być istotna, gdy chce się poznać przyczyny i przewidzieć przebieg współczesnych chorób, szczególnie infekcyjnych (np. gruźlica). Badania radiologiczne (w tym TK) pozwoliły na rozwój tej dyscypliny. Stwierdzono, że starożytni Egipcjanie chorowali na gruźlicę i choroby nowotworowe. Zaskakujący był fakt częstego znajdowania nasilonych zmian miażdżycowych w tętnicach. Całkowitą zaś sensacją – wykrywanie zwapnień w naczyniach wieńcowych. Jak z tego wynika, starożytni Egipcjanie umierali z powodu zawału serca. A dotąd sądziliśmy, że to schorzenie to typowa choroba cywilizacyjna naszych czasów. Jakie są wnioski z przeprowadzonych przez pana badań mumii? We wszystkich przypadkach wykonaliśmy badania rtg techniką cyfrową, a także techniką tomografii komputerowej. Jedna z mumii została rozwinięta; stąd była możliwość konfrontacji obrazów radiologicznych ze stanem faktycznym. Dzięki przeprowadzonym przez nasz zespół badaniom ocenialiśmy wiek, płeć, techniki usuwania mózgu z czaszki oraz stan uzębienia (był bardzo zły). Są dwie tego przyczyny. Jedzono duże ilości słodyczy. Ponadto w pokarmach znajdowały się liczne drobinki piasku, co w tym kraju nie powinno dziwić. Czy dawni Egipcjanie nie czyścili zębów? Tego nie wiemy. W czasie badań także w układzie kostnym znaleziono zmiany. U młodej kapłanki stwierdzono tzw. nadkłykciowe złamanie kości udowej. Wobec braku innych zmian chorobowych, mogło to być przyczyną śmierci wskutek wykrwawienia przez uszkodzenie tętnicy podkolanowej przez odłam kości. W kościach sklepienia czaszki żony kapłana znaleziono zmiany urazowe, które najpewniej stały się przyczyną śmierci. Być może zmiany w paliczkach stopy innej mumii były źródłem zakażenia i śmierci. W jednym przypadku znalezione zmiany były zaskakujące. Stwierdzono rekonstrukcję uszu i nosa wykonane obcą substancją, najpewniej po śmierci. Biorąc pod uwagę datowanie mumii (V w. p.n.e., 27. dynastia), w Egipcie panowała wtedy dynastia perska i często stosowaną karą było obcinanie nosa i uszu. 

O

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

93


Marta

Bury: Taniec był dla mnie ważny, zawsze


TANIEC – W ostatnich trzech moich choreografiach interesują mnie historie ludzi, tancerzy, z którymi pracuję – mówi Marta Bury, aktorka, tancerka, choreografka i autorka ponad pięćdziesięciu choreografii teatralnych. Założycielka rzeszowskiego Teatru O.de.la. W najnowszym spektaklu tanecznym „Kraksa” próbuje zbadać ludzkie reakcje na kolor czerwony. To kolejna choreografia, w której sprawdza, jak jesteśmy skonstruowani. – Kolory to tylko pretekst, by wydobyć informacje, jak i gdzie gromadzą się nasze doświadczenia z przeszłości i jak wpływają na naszą teraźniejszość. Wiedząc, dlaczego na pewne bodźce reagujemy w określony sposób, co budzi agresję, a co strach, możemy to zmienić. Interesuje mnie teoria konstruowanej emocji Lisy Barrett – tłumaczy. – Według niej, sami jesteśmy architektami naszej rzeczywistości. Tekst Alina Bosak Fotografie Dominik Matuła

A

ktorka, choreografka, tancerka i jeszcze socjolog, jak wynika z biogramu. I chociaż ostatni zawód wydaje się w tym zestawie pasować najmniej, Marta Bury, urodzona rzeszowianka, uważa, że socjologia bardzo się twórcy przydaje. – Na scenie obserwuję przecież relacje między ludźmi – mówi. – Dzięki studiom socjologicznym mam pojęcie o mechanizmach wpływających na nasze zachowania. Ta wiedza bardzo dobrze organizuje też pracę w teatrze. Pomaga zrozumieć, czego potrzeba tancerzowi, aby tworzył w poczuciu harmonii. Obecnie piszę doktorat na temat konsekwencji pracy nad świadomością ciała. Próbuję zebrać własne doświadczenia ruchowe w jakąś metodę, która ma poszerzać świadomość siebie, sprawność własnego ciała, uczyć poruszania się w zgodzie z własnymi, indywidualnymi potrzebami. Mój sposób na pracę z ciałem nazywa się: „Stawanie się Przestrzenią”. Na opracowywanie ćwiczeń miało wpływ wiele spotkań z różnymi nauczycielami ruchu. Cały czas próbuję nowych systemów ruchowych, bo one poszerzają przestrzeń własnych doświadczeń i pozwalają lepiej rozumieć siebie. Pierwsi nauczyciele Tańczyła od małego. To kwestia potrzeby realizowania się i wypowiadania się na temat świata i przeżywania go poprzez ruch i ciało. Od dziecka tancerka musiała trafić do „Uśmiechu”, prowadzonego przez jej pierwszą na-

uczycielkę tańca, wspaniałą Janinę Wojturską. Potem był zespół młodzieżowy TAP. Kiedy miała 17 lat zrozumiała, że w tańcu szuka już czegoś innego. Objechała wszystkie domy kultury w Rzeszowie i okolicy, szukając zajęć tanecznych, które będą jej odpowiadały. Nie znalazła. To w tym czasie poznała Lailę Arifulinę, tancerkę, absolwentkę Szkoły Baletowej przy Teatrze Bolszoj w Moskwie, która za miłością swojego życia przyjechała do Rzeszowa, założyła tu Studio Baletowe i wykształciła wiele pokoleń tancerzy. W latach 90. Laila prowadziła także jogę w liceum plastycznym. I na te właśnie zajęcia Marta trafiła. – Odpowiadały mi, bo na nich zaczęłam analizować, do czego służą mięśnie, jak działają, jak uruchamiają ciało. A rok później, jako 18-latka, zapisałam się na Kurs Instruktora Tańca Współczesnego II stopnia, gdzie Laila wykładała „klasykę”, a głównym wykładowcą był legendarny nauczyciel, ruchmistrz Witold Jurewicz. Tak zaczęła się trwająca wiele lat współpraca i z Witkiem, i z Lailą. Laila zaprosiła Martę do prowadzenia zajęć z tańca współczesnego w studiu baletowym, a wkrótce także do współtworzenia choreografii do jej spektakli. – Pierwszą choreografię stworzyłam w „Uśmiechu”, mając 13 lat – wspomina założycielka Teatru O.de.la. – Zawsze miałam potrzebę konstruowania tańca, nie tylko samego tańczenia. Być może w którymś momencie doszłam do pewnego etapu jako tancerka i już dalej nie miałam możliwości kontynuowania kierunku, który mnie interesował. Skoro moje marzenia jako tancerki nie mogły się zrealizować, to postanowiłam rozwijać się dalej jako choreograf. Myśli, że ostatecznie dobrze się stało. Przygotowała ponad 50 choreografii, głównie do spektakli teatrów lalek, teatru tańca oraz teatrów dramatycznych. Zaraz po Kursie Instruktorskim, w 1999 roku, z dwoma innymi tancerkami stworzyła Teatr Gestu. Działał przez osiem lat. Co roku nowa choreografia i zaproszenia na międzynarodowe festiwale – Lublin, Gdańsk, Warszawa. Wtedy była i tancerką, i choreografem, i kostiumografem, kierownikiem też. Filigranowa, niebieskooka, zawsze zarażała energią. aczęła też wtedy pracować w Teatrze Maska, gdzie przygotowała pierwsze choreografie teatralne. Szybko zaangażowano ją również do ról aktorskich. Za kreację Małgorzaty w „Niech żyje Cyrk”, Bianki w „Białym Małżeństwie” , Gerdy w „Królowej Śniegu” zdobyła nagrody na międzynarodowych festiwalach teatralnych. – Wszystko działo się przypadkiem. Raz w roku wynajmowałam scenę Teatru Maska na prezentację spektakli tanecznych Teatru Gestu. Pewnego dnia jedna z aktorek złamała nogę i poproszono mnie o zastępstwo. Tak zostałam zaangażowana w „Masce”. Musiałam się nauczyć tego trudnego fachu, jakim jest aktorstwo i granie lalką. Ale zdałam egzaminy zawodowe i posiadam dyplom aktora-lalkarza – uśmiecha się Marta i dodaje: – Teraz nawet dziwię się, że jakoś dawałam sobie radę w tym pięknym zawodzie, pracując jako aktorka 15 lat. Czy jako choreograf, tancerz, czy aktor, zawsze bardzo się angażowałam i oddawałam dużo siebie. Zawsze czegoś poszukiwałam. I często znajdowałam. Wiedzę o konstruowania spektaklu, o dramaturgii, o teatrze, o ludziach, i przede wszystkim o sobie. 

Z

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

95


TANIEC

W

spółpracując z wieloma reżyserami uczyła się, jak rozwiązywać sceniczne zadania i problemy. Zna scenę od strony wykonawcy i twórcy. Pracując teraz w różnych teatrach wie, czego potrzebuje aktor, żeby się dobrze poczuć na scenie. Wie, jak mu pomóc, by mógł się wypowiedzieć ruchowo. – Wszystkie wcześniejsze doświadczenia miały zatem sens – stwierdza. Stworzyła teatralne choreografie m.in. do spektaklu „Salome” Oscara Wilde’a w reżyserii Olega Żiugżdy w Teatrze Maska w Rzeszowie, do spektakli reżyserowanych przez Magdalenę Miklasz: „Trzy siostry” Antona Czechowa w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie oraz „Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w Teatrze Nowym w Poznaniu, „Odys, wracaj do domu” Marcina Bartnikowskiego w reżyserii Marcina Bikowskiego w Akademii Teatralnej w Białymstoku, „Mała syrenka” Hansa Christiana Andersena w reżyserii Ewy Piotrowskiej w Teatrze Maska, „Ronja córka zbójnika” w reżyserii Daniela Arbaczewskiego w Teatrze Groteska w Krakowie, „Tymoteusz wśród ptaków” w reżyserii Arkadiusza Klucznika w Teatrze Baj w Warszawie. W 2014 roku założyła własny Teatr O.de.la, z którym zrealizowała takie spektakle taneczne jak: „Harey”, „Edyp”, „Okamgnienie”, „Łagodna”, „Wyprawa na żmirłacza”, „Ogrody przyjemności”, „Koniec, początek – soma”, „Uwaga”, „Kraksa”.

J

Ciało i zakodowane w nim emocje

ako dziecko fascynowała się tańcem Michaela Jacksona. Sto milionów razy oglądała na taśmie VHS, jak są możliwe te jego „poza-piony”. – Widziałam jakiś teledysk, w którym podobały mi się struktury. To nie tylko kwestia ładnego ruchu, ale także kompozycji, struktur – uważa. – Taneczny układ jest jak rzeźba. Widzisz pewne kształty, ich harmonię. To nie jest kwestia egocentrycznego poczucia się dobrze w ładnym ruchu, ale tworzenia pewnej struktury, harmonijnej całości, która przejawia się w ruchu. Wciąż ją to fascynuje – treść, która wypływa z ciała poruszanego jakąś automatyczną, wewnętrzną mocą.

„Kraksa”.

– Nie interesują mnie już narracje narzucone, odtwarzanie jakiejś historii. Jestem natomiast ciekawa, jakimi treściami wypełnieni są ludzie, którzy do mnie przychodzą, co ze sobą przynoszą i potrzebuję pretekstu, jak wizualizacja kolorystyczna, aby to z nich wydobyć. Każdego z nas na danym etapie życia coś interesuje bardziej, coś mniej, jakiś problem, jakiś wycinek rzeczywistości. Z niektórymi tancerzami spotykam się może tylko dla tej jednej choreografii. To, co oni w tym momencie noszą w sobie, co ich przejmuje, to, według mnie, najistotniejsze, o czym można opowiedzieć na scenie. W „Kraksie” obserwuję emocje, które wywołuje kolor czerwony. Dziś mogę go odczuwać jako agresję, brutalność, ale może za rok już jako namiętność? Pracując nad spektaklem w sposób otwarty, szukając rozmowy z tancerzami, wiele dowiaduję się nie tylko o nich, ale i o sobie, o człowieku. olory traktuje jako pretekst. Są jednym z wielu elementów rzeczywistości, które kształtują nasze emocje. Niemal 100 lat temu filozof Maurice Merleau-Ponty opisał owo uwikłanie człowieka w świat. – To, jak wpływa na nas poprzez wrażenia, doznania – tłumaczy Marta. – Opisywana przez niego analiza wpływu kolorów na motorykę, zachowanie i emocje człowieka była dla mnie ogromną inspiracją do poszukiwań badań na ten temat, współczesnych teorii naukowych. Te mechanizmy próbuję sprawdzać i analizować w moich pracach ruchowych. Pracę z tancerzami nad spektaklem „Kraksa” zaczynała od wizualizacji na temat czerwonego. Zamykali oczy, wyobrażając sobie zadany kolor. I wszyscy podobnie się poruszali. Mięśnie napięte, ciężar ciała osadzony nisko, ruch dynamiczny. Mocne wyładowanie, chwila odpoczynku i od nowa potrzeba ruchu. Ciało cały czas chce być aktywne, dynamiczne, silne. – Później rozmawialiśmy o tym, co czuli – opisuje choreografka. – W ich głowach pojawiały się różne treści. Emocje. Coś, co noszą w sobie jako pojęcie koloru czerwonego, co kształtowało się od początku ich życia do teraz. Kulturowy mózg, wszystko, co mamy przekazane przez pokolenia i otoczenie. Uświadamiając sobie ten wpływ i zakodowane w głowie reakcje, rozumiemy, do czego jesteśmy zdolni. Uważam, że warto znać swoje odruchy i zakodowane emocje, aby samego siebie jakoś poukładać, nauczyć się siebie, aby wiedzieć, jaki potencjał ma się w sobie. W źródła ruchu zaczęła wchodzić trzy lata temu. Zrezygnowała z pracy w Teatrze Maska. Postanowiła skoncentrować się wyłącznie na choreografii. Zainteresowała się ruchem głębokim. Zaczęła szukać jego powodów. Dlaczego ciało w improwizacji jest tak piękne? Czy można zrobić choreografię w umyśle? – Najpierw była joga u Agnieszki Bichajło, później spotkałam Anię Dako, chwilowo mieszkającą w Rzeszowie terapeutkę Metodą Ruchu Autentycznego. Wyjechałam do Szko-

K


TANIEC cji na jej zaproszenie, aby uczestniczyć w jej badaniach do pracy doktorskiej na Uniwersytecie w Aberdeen. Później przez rok jeździłam do Warszawy, brałam udział w cyklicznych warsztatach „Ciało.Głos.Intuicja – metody pracy z ciałem Izabeli Chlewińskiej”. Iza zaproponowała mi, żebym uczyła i popularyzowała jej metodę pracy, co staram się robić. Te spotkania bardzo na mnie wpłynęły, pomogły mi dotrzeć do ludzi zainteresowanych tym co ja. Teraz też poznaję nowy system ruchowy, aikido. Nowe doświadczenia ruchowe dają mi wiele radości. – „Koniec, początek – soma”, moja pierwsza choreografia po odejściu z teatru, była czystym szaleństwem – uśmiecha się Marta na wspomnienie eksperymentu. – Dałam wszystkim wolność. Zaryzykowałam, żeby zobaczyć, czy w takiej wolności można w ogóle coś stworzyć. Od tej pory zmieniłam sposób myślenia i działania. Kolory były następne. Podczas pracy nad „Somą” wydarzyły się różne rzeczy. Okazało się, że wolność jest tak trudna, że nie każdy chce ją przyjąć. W narzuconym schemacie łatwiej jest funkcjonować. Wolność to odpowiedzialność. To pomyłki. I wcale nie oznacza, że robię, co chcę. Nie dla każdego to jest. Nie każdy tego chce. W spektaklu niektórzy tego się przestraszyli albo nie zrozumieli. Wyjść poza schemat Jej rezygnacja z etatu i stałego zatrudnienia w teatrze też była rzuceniem się w wolność. I teraz w twórczej drodze również potrzebuje takich towarzyszy, którzy są gotowi zostawić jakąś rzeczywistość dla następnej. – Będąc w teatrze wyobrażałam sobie, że poza nim nic nie istnieje – przyznaje. – Moja rzeczywistość zawęziła się do tego świata i innego nie dostrzegałam. Wychodząc, zobaczyłam tyle fascynujących rzeczy, które można robić, tyle miejsc, które są i czekają. Wiem, że nie odkrywam Ameryki, ale dla mnie to było odkrycie. Że mogę robić coś zupełnie innego niż teatr. Że to tylko jedno miejsce na ogromnej przestrzeni, która zaprasza. Chociaż przestrzeń ta jest też brutalna, trzeba dodać. Nie ma stałej pracy. Pracuje w różnych teatrach, nad różnymi spektaklami. W tej chwili przygotowuje choreografię do bajki „Wielka fabryka słów” w Nitrze na Słowacji i do przedstawienia „Dziadek do orzechów” w Teatrze Baj w Warszawie. Jej Teatr O.de.la nie ma stałej sceny, ani zespołu. Tworzy spektakle-projekty, do których Marta zatrudnia różnych tancerzy. – Wciąż się przemieszczam. Naturalne więc jest także na tej drodze poznawanie nowych ludzi, praca z coraz to nowymi tancerzami – wyjaśnia choreografka. – Cieszę się z kolejnych spotkań, każde jest ogromną przyjemnością. Wciąż szukam nowych możliwości i rozwiązań. Stąd

„Kraksa”.

te projektowe grupy i poszukiwanie kolejnych tancerzy. Oczywiście są tacy, którzy towarzyszą mi cały czas. Na widownię Marta nie znalazła jeszcze formy. Nie satysfakcjonują jej dostępne przestrzenie. Wciąż zastanawia się, gdzie usadowić widza. Najlepiej byłoby wprowadzić go do ciała tancerza. – Tancerze doświadczają wspaniałych uniesień, które nie są do końca dostępne dla widza – tłumaczy twórczyni „Kraksy”. – Na całym świecie prowadzi się eksperymenty, próby takiego zbliżenia kamery do ciała, aby je jak najbliżej widzieć, albo umieszcza się widzów między tancerzami, aby poczuli ruch. Ale to wciąż nie to. Niestety, w Rzeszowie brakuje industrialnej sali, w której można by było wypróbować różne ustawienia widowni, tak przesadzać ludzi, aż dojdzie się do punktu, w którym mięśnie widza będą spinać się w tym samym momencie co mięśnie tancerza. Chciałabym osiągnąć współodczuwanie podobne do tego, jakie występuje podczas rytualnych tańców pierwotnych kultur, coś, co sprawia, że człowiek czuje się częścią wspólnoty. Wszyscy mamy w naturze takie pierwotne poczucie wspólnoty. Bliskość w tańcu szczególnie to umożliwia. Można poczuć, że ciało obok mnie jest takim samym jak moje. ako twórca chciałaby zrozumieć, jak działa ciało. Sporo o nim wie. Mimowolnie obserwuje. Odczytuje przekaz. A ciało wiele o nas mówi. Więc patrząc na drugiego człowieka, widzi różne spięcia, rozpoznaje obawy, stres. – Kultura Zachodu i religia chrześcijańska ciało zawsze traktowały trochę po macoszemu – zauważa. – We mnie rodziło to pewną niezgodę. Ciało potrzebowało ruchu, ekspresji, otwarcia, a to było niedobrze widziane. Jako rodzaj rozwiązłości, niepanowania nad sobą. Kojarzyło się z pogaństwem. A mnie bliższe jest ucieleśnienie umysłu, odbieranie siebie przez ciało. W nim jest tyle informacji i tyle możliwości bycia szczęśliwym, że odrzucenie go jest po prostu odrzuceniem dobrostanu. 

J

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

97




TEATR

Budowanie mostów na Festiwalu Nowego Teatru w Rzeszowie Siedem spektakli pokazano w konkursie 6. Festiwalu Nowego Teatru – 58. Rzeszowskich Spotkań Teatralnych. Mówiły o jednostce i wspólnocie, bo teatr wydaje się miejscem budowania mostów, miejscem tolerancji i otwartości. Na scenie Siemaszkowej pojawili się aktorzy z Senegalu, Ukrainy, polsko-nigeryjska piosenkarka Ifi Ude, migranci z różnych zakątków świata. A jednak… w zwycięskim spektaklu „Staff Only” obnażono szklane sufity w najbardziej zdawałoby się liberalnym świecie polskiego teatru i filmu, do którego dostęp zamyka odcień skóry i niedoskonała artykulacja fraz typu „chrząszcz brzmi w trzcinie”.

Tekst Alina Bosak Fotografia Archiwum Teatru im. Wandy Siemaszkowej

27 wydarzeń przez siedem dni. Spektakle głównego nurtu z całej Polski, ale także scena offowa, czytanie nowych tekstów dramatycznych i panel dyskusyjny poświęcony hasłu przewodniemu festiwalu: „Ja i/czy Wspólnota”. 58. Rzeszowskie Spotkania Teatralne, trwające od 29 listopada do 5 grudnia, już po raz szósty odbyły się w formule Festiwalu Nowego Teatru, którą zaproponował Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej. Nad programem przez kolejne edycje czuwała teatrolog Joanna Puzyna-Chojka. Po jej tragicznej śmierci w 2018 roku zdecydowano, by główną nagrodę FNT nazwać jej imieniem. W tym roku taką właśnie przyznano po raz pierwszy. części konkursowej Festiwalu Nowego Teatru zaprezentowano siedem spektakli: „Jak ocalić świat na małej scenie?” Teatru im. Zygmunta Hübnera w Warszawie w reż. Pawła Łysaka; „Aktorów koszalińskich, czyli komedię prowincjonalną” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego im. Juliusza Słowackiego w Koszalinie w reż. Piotra Ratajczaka; „Idiotów”

W

100

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

Ifi Ude odbiera główną nagrodę.

Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi w reż. Marcina Wierzchowskiego; „Śmierć w Wenecji, czyli czego najbardziej żałują umierający” Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku w reż. Mikołaja Mikołajczyka; „Mistrza i Małgorzatę” Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie w reż. Cezarego Ibera; „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie w reż. Pawła Świątka oraz „Staff Only” Biennale Warszawa w reż. Katarzyny Kalwat. – Obrady były gorące i gwałtowne – nie ukrywał ogłaszając werdykt Adam Głaczyński, przewodniczący jury dziennikarskiego. – Postanowiliśmy przyznać dwie nagrody. Honorową nagrodę specjalną jury za inteligentne i życzliwe przypomnienie, że prowincja to stan świadomości, a nie miejsce na mapie oraz za zwrócenie uwagi na siłę wspólnoty, która bierze się z siły jednostki w teatrze i poza nim, otrzymał spektakl „Aktorzy koszalińscy, czyli komedia prowincjonalna”. Nagrodę Główną im. Joanny Puzyny-Chojki w kwocie 6000 zł za najpełniejsze oddanie idei nowego teatru sformułowanej przez Joannę Puzynę-Chojkę oraz myśli przewodniej tegorocznej edycji Festiwalu „Ja i/ czy wspólnota”, aktualność tematu, podjęcie dyskusji nad relacją wspólnota – inny, rozszerzenie tego, co rozumiemy pod pojęciem projektu teatralnego, a także dekonstrukcję sposobów mówienia o polskości zawartej w języku, jury przyznało spektaklowi „Staff Only”. agrodę odebrała wzruszona Ifi Ude, polsko-nigeryjska piosenkarka, która w spektaklu „Staff Only” zagrała jedną z ról. W sztuce występują migranci – artyści i artystki o obcym pochodzeniu, którzy próbują odnaleźć swoje miejsce w Polsce. Jak się okazuje, wcale nie jest to łatwe. Na artystycznym rynku pracy – gdzie słowa liberalizm i postępowość padają nader często – szklany sufit dla obcych okazuje się faktem. Aktorzy w „Staff Only” doświadczyli tego, o czym opowiadają w scenariuszu znakomicie skonstruowanym z niuansów polskiego języka przez Beniamina Bukowskiego. Pochodzący z Rzeszowa twórca pokazuje, jak językowa dykcja i artykulacja stają się testem na polskość i wraz z reżyserką Katarzyna Kalwat pyta, czy to rzeczywiście jedyne kryterium oraz jak ma się ono do integracji z tymi nacjami, dla których otworzyło się migracyjne wrota. „Staff Only” znalazł się także wśród trzech spektakli, które najbardziej podobały się widzom, obok „Mistrza i Małgorzaty” oraz „Idiotów”. I właśnie ta ostatnia sztuka zdobyła najwięcej

N


punktów i Nagrodę Publiczności w wysokości 6000 zł. To zarazem trzecia nagroda od festiwalowej publiczności dla Marcina Wierzchowskiego. Wygląda na to, że reżyser ten został ulubieńcem Rzeszowa. Dlaczego tym razem nie Cezary Iber? Wiele osób zastanawiało się nad tym w kuluarach. – To, co Joanna Puzyna-Chojka proponowała na Festiwalu Nowego Teatru, a więc punktowanie rzeczywistości i formę teatralnego komentarza, która ma utkwić w pamięci, z roku na rok wychodzi w Rzeszowie coraz ciekawiej – uważa Ryszard Zatorski, zasiadający w dziennikarskim jury FNT. – Festiwal jest kontynuacją Rzeszowskich Spotkań Teatralnych, których istotą było sprowadzenie najsłynniejszych polskich teatrów i wybitnej klasy reżyserów i artystów. W Festiwalu Nowego Teatru szuka się nowych twarzy i nowych realizacji. Spektakl „Staff Only” doskonale trafia w tę ideę. Ma konwencję koncertu, występują w nim ludzie z różnych stron świata, których los sprowadzi do Polski i mówią o odnajdywaniu się w polskości. Gdy opowiadali o swoich doświadczeniach, czasem pojawiały się łzy. Była w tym szczerość, za którą publiczność ich pokochała. Ten ostatni spektakl kończył część konkursową i był fajną klamrą w połączeniu z pierwszym przedstawieniem tego festiwalu „Jak ocalić świat na małej scenie”, również znakomitym i również z zagranicznymi aktorami. Uderzające jest, że w wielu spektaklach wykorzystano formułę, w której aktorzy dzielą się swoimi osobistymi przeżyciami i historiami – stwierdza dziennikarz. – Ten festiwal po raz pierwszy zagościł również na scenie Teatru Maska, gdzie rozegrał się nowy nurt Festiwalu Nowego Teatru – Off Konteksty – przypomina Jan Nowara. – Zaprosiliśmy artystów niezależnych, aby pokazać, że życie teatralne w Polsce jest bardzo bogate i w tej przestrzeni poszukiwań, eksperymentu, wolności artystycznej „off” również bardzo się liczy. Ważną częścią festiwalu jest Scena Nowej Dramaturgii, wcześniej nazywana Dramą Lab, którą opiekuje się Martyna Łyko i Witold Mrozek. To laboratorium nowych tekstów. Skoro Rzeszów jest dziś postrzegany jako znaczące dla „nowego teatru” miejsce na mapie, chcemy, aby powstawały tu także sztuki. Taki program w tym roku realizowaliśmy. Powstało 10 tekstów napisanych w ramach naszego projektu i 3 z nich zaprezentowane zostały podczas Festiwalu Nowego Teatru. tym roku w wyborze spektakli konkursowych, które zaproszono do Rzeszowa, pomagał kurator Tomasz Domagała, krytyk teatralny, bloger. Wspólnie z Janem Nowarą zdecydowali się zaprosić spektakle odpowiadające głównemu hasłu „Ja i/czy wspólnota”, a jednocześnie oryginalne i frapujące. – Spektakl „Staff Only”, laureat głównej nagrody, powstał jako dzieło nie zinstytucjonalizowanego teatru, ale dzieło pewnego wydarzenia, festiwalu. Stworzono go z myślą, że może zostanie zagrany raz, a okazał się bardzo potrzebny. To dowód, że w działaniu obliczonym na jeden moment może być coś bardzo wartościowego. Cieszę się, że ten projekt będzie kontynuowany. Jak zdradził Jan Nowara, zarówno Katarzyna Kalwat, jak i ulubieniec rzeszowskiej publiczności, Marcin Wierzchowski, zostali przez niego zaproszeni do przygotowania w przyszłym sezonie premier dla Teatru Siemaszkowej. Festiwal Nowego Teatru został sfinansowany z budżetu Województwa Podkarpackiego oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. 

W


MODA

Lniana elegancja w ubraniach

Krosno Len Men&Women

Anna Krukar.

Krosno nie tylko szkłem, ale, jak się okazuje, i lnem stoi. Tradycję miejscowych zakładów lniarskich, które upadły pod koniec XX wieku, kontynuuje w nieco zmienionej formie Anna Krukar, założycielka manufaktury Krosno Len Men&Women, i przekonuje, że chociaż lniane tkaniny straciły powodzenie na rzecz bawełny, to nadal są synonimem męskiej, niewymuszonej elegancji oraz naturalności. Wytwarzane w domowym zaciszu koszule, spodnie, a nawet garnitury trafiają do klientów w Kanadzie, Szwecji, Stanach Zjednoczonych, Anglii, Francji i Niemczech. Ci zachwycają się niespotykanym odszyciem tkanin oraz ich niestandardową kolorystyką.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Katarzyna Przybyła XVI-wieczne Krosno słynęło z produkcji barchanów. Krośnieńskie płótna znane były nie tylko na ziemiach polskich, ale również w sąsiednich krajach Europy. Sama uprawa lnu należała do najbardziej rozpowszechnionych zajęć miejscowej ludności, która już wtedy znała wyjątkowe właściwości tej rośliny. Powstające z niej tkaniny ograniczały potliwość i hamowały rozwój bakterii oraz grzybów. Lniane koszule, spodnie i suknie były niezastąpione podczas upalnych dni również dlatego, że pochłaniały szkodliwe promienie UV oraz nawet do 25 proc. wody, zapewniając przyjemny chłód i dobre samopoczucie. Nic więc dziwnego, że krośnieńskie tkaniny dostarczano na dwór cesarski w Wiedniu oraz zamawiano na ślubne wyprawy arystokratycznych panien młodych, o czym wspomina w swoich pamiętnikach Anna z Działyńskich Potocka, działaczka społeczna oraz współzałożycielka uzdrowiska Rymanów-Zdrój. Już w latach 80. XIX wieku utworzono w pobliskiej Korczynie Krajowy Naukowy Warsztat Tkacki, a w Krośnie Krajową Szkołę Tkacką. Z czasem przemysł lniarski w „Mieście Szkła” zaczął się dość szybko rozrastać. Na początku 1918 roku powzięto plany budowy międlarni i przędzalni lnu. Siedemnaście lat później miejscowe Zakłady Przemysłu Lnianego stanowiły już duży i dobrze prosperujący zakład, na bazie którego powstała Fabryka Przemysłu Lniarskiego „Lnianka”. W szczytowym momencie produkowane w niej wyroby królowały na rynkach odzieżowych całego świata. Maszyny tkackie chodziły tutaj na trzy zmiany. Popularna manufaktura nie przetrwała jednak zmian ustrojowych i gospodarczych końca XX wieku. Firma upa-

102

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

dła, a zatrudnienie straciło kilkaset osób. I w momencie, kiedy już wszyscy myśleli, że lniane wyroby na dobre zniknęły z krośnieńskiego krajobrazu, pojawiła się Anna Krukar, rodowita krośnianka, która pięć lat temu założyła własną linię produkcyjną odzieży – Krosno Len Men&Women. Pomysł z czasem okazał się strzałem w dziesiątkę, a ubrania projektowane przez Annę zaczęły się rozchodzić na światowych salonach „jak świeże bułeczki” i zachwycać nawet najbardziej wymagających klientów.

Teraźniejszość naznaczona przeszłością

O

tym, że historia lubi zataczać koło, Anna przekonała się na własnej skórze. Jej ojciec był brygadzistą w krośnieńskiej „Lniance”. Wspomina, że jako dziecko przychodziła do zakładu na zabawy choinkowe, chociaż wtedy jeszcze nie przypuszczała, że produkcja lnianej odzieży stanie się jej życiową pasją i pomysłem na biznes. Gdy dorosła, wybrała studia kulturoznawcze, potem ukończyła animację kulturalną ze specjalizacją „taniec”, by w końcu podjąć się pracy w jednej z modowych korporacji. Tam nabierała doświadczenia oraz wiedzy o polskim i zagranicznym rynku odzieżowym. Po kilku latach na etacie postanowiła wrócić do lniarskich tradycji swojego rodzinnego miasta i ruszyć z własną produkcją ubrań, które, jak przekonuje, są synonimem niewymuszonej elegancji oraz naturalności. Początki łatwe nie były, bo trzeba było się nieźle natrudzić, aby zdobyć przędzę lnianą i wiedzieć, do kogo, gdzie i po co zapukać. 



Moda rzalny i mocno kontrastujący z kolorem ubrania, najczęściej czerwony i niebieski, albo żółty bądź pomarańczowy. Polski len dostarcza jej zaufany dostawca z południowo-wschodniej części kraju. Chodzi o to, aby materiał nie był uszlachetniany ani woskowany. Ma być po prostu naturalny. – Na pierwszy rzut oka lniane ubrania mogą wydawać się dość szorstkie, ale po kilku praniach zyskują przyjemną strukturę. Niektórym przeszkadza też ich gniotliwość, a przecież zagniecenia wystarczy przeprasować zaraz po wyjęciu z pralki. Nie starajmy się ich jednak pozbywać całkowicie, bo te nadają naszym stylizacjom niespotykaną nonszalancję – dodaje. Uszycie jednej koszuli od momentu zaprojektowania zajmuje współpracowniczkom Anny ok. 8 godzin. W sezonie letnim na produkt czeka się mniej więcej cztery tygodnie. Krosno Len Men&Women oferuje swoim klientom również: poszetki, krawaty, worki na pieczywo, torby na zakupy, pościele, obrusy i serwetki. – Goszcząc na targach sprzedażowych zauważyłam, że panowie zachęcali panie do kupowania sukienek, ale często nie mogli znaleźć czegoś odpowiedniego dla siebie. Wtedy zadawali mi pytanie: „Czy ma Pani coś dla nas?”. To był dla mnie znak, aby wprowadzić na rynek lniane koszule – mówi Anna Krukar, projektantka. Zainspirowała ją szczególnie włoska moda męska, w której królowały lniane koszule z długim, odwiniętym rękawem. Niektóre z filuternymi kołnierzykami i pięknymi, wzorzystymi odszyciami. Do tego dochodziły jeszcze nonszalanckie spodnie ze swobodnie opadającymi nogawkami. Właśnie taką odzież postanowiła produkować w rodzinnym Krośnie. Tyle, że w inny sposób – podpierając zrównoważoną modę, tchnęła w życie swojej kameralnej manufaktury zasadę „zero wast”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „brak śmieci”. Od samego początku oszczędzała energię, a także redukowała odpady, nawet do 3 proc. Powstałą w ten sposób resztkę tkanin wykorzystywała do wypychania lnianych zabawek i poduszek. Promując naprawę odzieży i jej ponowne użytkowanie, oferowała swoim klientom pierwszą poprawkę danego ubrania za darmo – tak na wszelki wypadek, gdyby klient niespodziewanie schudł albo przytył. Po pięciu latach jej oferta obejmowała już nie tylko sztandarowe spodnie i koszule, których cena sięgała zwykle ok. 250 zł, ale też: marynarki, garnitury, koszulki typu polo i krótkie spodenki. Kobiety mogły liczyć na romantyczne, ale za to bardzo praktyczne suknie ślubne. Jedną z nich krośnianka uszyła na życzenie swojej klientki z Kalifornii. Stylizacja z błękitnymi zdobieniami doskonale wpisała się w lazurowy krajobraz Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. szystkie modele dostępne w firmie Anna Krukar projektuje sama – dobiera dodatki, fasony i wzory. Szyje rzadko, dlatego najczęściej zajmują się tym krawcowe i hafciarki, które zatrudnia. Jej ubrania wyróżniają się kolorowymi odszyciami i wstawkami – gładkimi i bez udziwnień. Barwne wszywki, a jest ich ponad 400 rodzajów, pochodzą także z recyklingu. Wzór, który na nich widnieje, jest gęsty, powta-

W 104

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2019

K

Elegancja szyta na miarę

rośnianka zaskarbiła sobie uznanie wśród entuzjastów lnu projektując ubrania na miarę. Dla klientów pokonuje nawet kilkaset kilometrów dziennie – pobiera wymiary, uzgadnia kolorystykę i wzory. Dzięki temu, kupujący są pewni, że ich wymarzony produkt będzie idealnie dopasowany. Projektantka stara się nie powtarzać koszul. Od początku istnienia firmy prowadzi nawet specjalny zeszyt, w którym zapisuje informacje o kliencie i jego ubraniu. W ten sposób unika powtórzeń. Doceniają to mężczyźni ze Stanów Zjednoczonych, Anglii, Francji, Niemiec, Szwecji, Kanady i Polski oczywiście. W kraju jej koszule noszą m.in. Mieczysław Jurecki, basista i gitarzysta Budki Suflera; Grzegorz „Ornette” Stępień, basista Oddziału Zamkniętego; a także Bartosz Sosnowski – fenomenalny one man band, nierzadko porównywany do angielskiego piosenkarza muzyki rockowej i popowej Joe Cockera. Do tego grona dołączyli również muzycy z Podkarpacia – zespół DOC na czele z wokalistą Konradem Baumem. Z kolei François Lazerevich, wirtuoz gry na flecie i dudach oraz Marius Peterson – śpiewak światowej sławy, to tylko dwóch z wielu zagranicznych amatorów krośnieńskiej mody. Koszule lniane produkowane w Krośnie cieszą się popularnością przede wszystkim dlatego, że każdą z nich można spersonalizować, oczywiście na życzenie. Anna Krukar wyszyje lub napisze na ubraniu, co tylko klient sobie zamarzy. Dla muzyka może to być miniaturka gitary, dla dziennikarza pióro, a dla operatora telewizyjnego kamera. Jak się okazuje, kobiety w tej kwestii potrafią niekiedy jednak zaskoczyć. – Dostałam zlecenie od klientki, aby na koszuli wyhaftować napis: „Przystojny, ale zajęty”. Ustaliłyśmy, że haft pojawi się na karczku koszuli. Przygotowałam więc go na wewnętrznej stronie ubrania i wysłałam, po czym otrzymuję telefon, że paczka dotarła, ale naszycie miało się przecież znaleźć na zewnątrz. Usłyszałam: „Pani Aniu, jak ktoś zobaczy ten napis od środka, będzie już za późno”… – wspomina z uśmiechem krośnianka. 



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce k. Rzeszowa. Pretekst: XV Gala Podkarpackiego Klubu Biznesu.

Od lewej: Adam Góral; prezes Asseco Poland S.A.; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego. Od lewej: Prof. Adam Noga; Ewa Góral; Adam Góral; prezes Asseco Poland S.A. Anna Darecka i Marek Darecki, prezes Pratt & Whitney Rzeszów S.A.

Danuta Czach, wiceprezes D&R Czach; Ryszard Czach, prezes D&R Czach.

Adam Góral; prezes Asseco Poland S.A.

Piotr Przytocki, prezydent Krosna.

Od lewej: Robert Bielówka, prezes Międzynarodowych Targów Rzeszowskich; Małgorzata Bielówka, wiceprezes Międzynarodowych Targów Rzeszowskich; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Maciej Łobos, prezes MWM Architekci.

Od lewej: Małgorzata Kucharska, prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu; Marcin Zaborniak, dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego; Adam Góral; prezes Asseco Poland S.A.

Małgorzata Kucharska, prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu; Olivier Janiak, dziennikarz i prezenter Telewizji TVN.

Od lewej: Edyta Stanek i Dawid Cycoń, właściciele ML System oraz Mariusz Bednarz, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce k. Rzeszowa. Pretekst: XV Gala Podkarpackiego Klubu Biznesu.

Monika Bąk, prezes Autopart S.A. oraz Arkadiusz Barszczewski.

Od lewej: Edyta Stanek i Dawid Cycoń, właściciele ML System; Wojciech Styś, prezes BDS Instal; Adam Góral, prezes Asseco Poland S.A.; Marek Kyc, prezes Polimarky Sp. z o.o.; Małgorzata Kucharska, prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu, Adam Krawczak, prezes VAN PUR S.A.; Jerzy Krzanowski, założyciel i współwłaściciel Nowego Stylu; Tadeusz Sanocki, prezes SPLAST Sp. z o.o.; prof. Adam Noga.

Od lewej: Wojciech Styś, prezes BDS Instal; Adam Góral, prezes Asseco Poland S.A.; Jerzy Krzanowski, założyciel i współwłaściciel Nowego Stylu; Małgorzata Kucharska, prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu.

Anna Czach, dyrektor Volvo D&R Czach, z mężem Arkadiuszem Czachem, wiceprezesem D&R Czach.

Marek Kyc, prezes Polimarky Sp. z o.o.

Maciej Witucki, prezes Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”.

Magdalena Mazur, właścicielka Impresja Atelier, z mężem Waldemarem Mazurem.

Inga SafaderPowroźnik, właścicielka ITS Communication, z mężem, Michałem Powroźnikiem.

Adam Hamryszczak, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka, z żoną Iwoną.



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Od lewej: Christopher Müller, dyrektor automotive ACstyria Klaster; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego, Rafał Weber, poseł PiS, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury; Grzegorz Boratyn, dziennikarz i prezenter TVP3 Rzeszów.

Od lewej: Dariusz Chyła, prezes Sagier Sp. z o.o.; Małgorzata Bielówka, wiceprezes MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.

Ewa Leniart, posłanka PiS, była wojewoda podkarpacka. Iwona Blecharczyk, „Trucking Girl”, ambasadorka firmy Orlen-Oil, specjalista w trudnym transporcie wielkogabarytowym.

Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.

Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska.

Od lewej: Jarosław Augustynowicz, wicedyrektor Zespołu Szkół w Gorzycach; Maciej Ślęzak, dyrektor biura Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Mariusz Słowik, wiceprezes i dyrektor ds. produkcji i logistyki Autopart S.A.; Rafał Staciwa, dyrektor zakupów FCA Purchasing Poland; Ryszard Jania, prezes Pilkington Polska oraz Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Od lewej: Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”; Michał Bałakier, dyrektor zarządzający DKV Euro Service Polska Sp. z o.o.; Rafał Weber, poseł PiS, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Ewa Leniart, posłanka PiS, była wojewoda podkarpacka; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Jerzy Cypryś, radny sejmiku województwa podkarpackiego.

Paweł Wideł, prezes Związku Pracodawców Przemysłu Motoryzacyjnego i Artykułów Przemysłowych, dyrektor. ds. Kontaktów z Rządem w Opel Poland, odpowiedzialny za Polskę, Czechy i Słowację.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo – Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019 oraz 15-lecie Międzynarodowych Targów Rzeszowskich.

Od lewej: Ewa Poniatowska-Pikuła, kierownik ds. księgowych Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Dariusz Chyła, prezes Sagier Sp. z o.o.; Małgorzata Szczęch, Customer Advisor Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Karolina Puc, Senior Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Robert Bielówka, prezes Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Monika Sztaba-Ćwiąkała, Senior Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Kazimierz Rak, Cukiernia Julian Orłowski&Kazimierz Rak.

Od lewej: Robert Bielówka, prezes MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Od lewej: Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.; Dariusz Chyła, prezes Sagier Sp. z o.o.; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Robert Bielówka, prezes MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie.

Od lewej: Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.; Karolina Puc, Senior Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Monika Sztaba-Ćwiąkała, Senior Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Dariusz Chyła, prezes Sagier Sp. z o.o.; Małgorzata Szczęch, Customer Advisor Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Sebastian Rusin, grafik Sagier Sp. z o.o.; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Natalia Chrapek, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Aurelia Wach, Project Manager Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Paweł Miąsik, właściciel Agencji Bezpieczeństwa Transportu. Od lewej: Adam Sikorski, prezes Stowarzyszenia Polska Grupa Motoryzacyjna, Bartosz Mielecki, dyrektor Stowarzyszenia Polska Grupa Motoryzacyjna. Jakub Bańcer, specjalisty ds. nowych projektów FANUC Polska.

Od lewej: Łukasz Górecki, menedżer Klastra Silesia Automotive&Advanced Manufacturing; Ladislav Glogar, dyrektor operacyjny Morawsko-Śląskiego Klastra Motoryzacyjnego w Ostrawie.

Od lewej: Adam Cynk, wiceprezes Sagier Sp. z o.o.; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.

Od lewej: Adam Krępa, prezes Federal-Mogul Gorzyce, wiceprezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Marek Ryczko, dyrektor generalny BorgWarner Poland Sp. z o.o., członek zarządu Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Krzysztof Kucharczak, dyrektor Centrum Technicznego BWI Group w Krakowie; Rafał Staciwa, dyrektor zakupów FCA Purchasing Poland; Krzysztof Zaręba, naczelnik Wydziału Polityki Przemysłowej w Departamencie Innowacji w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo – Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Przedstawiciele firmy ORLEN OIL. Od lewej: Ireneusz Łysiak, przedstawiciel handlowy dział MOTO; Jacek Forystek, menedżer sprzedaży Działu Przemysł; Iwona Blecharczyk „Trucking Girl”, ambasadorka firmy ORLEN OIL; Bartłomiej Porc, kierownik Zespołu Sprzedaży Przemysł TFM. Od lewej: Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska; Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”; Rafał Weber, poseł PiS, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury.

Od lewej: Kamila Wrona, hostessa Mercedes-Benz D&R Czach; Marek Ryznar – Reprezentant Handlowy w firmie Mercedes-Benz D&R Czach; Paulina Borcz, specjalista ds. jakości i marketingu w firmie Mercedes-Benz D&R Czach.

Od lewej: Dr Marek Żołdak, prezes Domu Brokerskiego Vector; Paweł Miąsik, Agencja Bezpieczeństwa Transportu; Bartosz Mielecki, dyrektor zarządzającyPolskiej Grupy Motoryzacyjnej.

Od lewej: Dariusz Chyła, prezes SAGIER sp. z o.o.; Bartłomiej Strojek, starszy specjalista ds. sprzedaży rozwiązań Samsung w Samsung Electronics Polska Sp. z o.o.

Jacek Bury, prezes firmy Bury Sp. z o.o.; Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska; Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”.

Od lewej: Bogdan Longawa, dyrektor Działu Sprzedaży Przemysłowej Orlen Oil; Łukasz Furgaliński, kierownik Zespołu Sprzedaży Motoryzacja.

Od lewej: Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska; Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”. Tomasz Szpala, doradca ds. sprzedaży, Autoryzowany Dealer Toyota Motor Poland DAKAR-TOYOTA RZESZÓW.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo – Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Bogdan Longawa, dyrektor Działu Sprzedaży Przemysłowej Orlen Oil.

Od lewej: Aurelia Wach, menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Małgorzata Szczęch, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Małgorzata Bielówka, wiceprezes MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Karolina Puc, starszy menedżer projektu MTR Międzynarodowe Targi Rzeszowskie; Natalia Chrapek, dziennikarka VIP Biznes&Styl. Od lewej: Ryszard Jania, prezes stowarzyszenia Wschodni Sojusz Motoryzacyjny; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.

Od lewej: Jacek Bury, prezes firmy Bury Sp. z o.o.; Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska; Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”; Rafał Weber, poseł PiS, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury; Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska.

Od lewej: Aleksander Puła, dyrektor Południowo-Wschodniego Regionalnego Oddziału Korporacyjnego PKO BP SA w Lublinie; Paweł Zając, dyrektor Centrum Promocji Biznesu.

Bartłomiej Strojek, starszy specjalista ds. sprzedaży rozwiązań Samsung w Samsung Electronics Polska Sp. z o.o.

Od lewej: Iwona Blecharczyk, „Trucking Girl”, ambasadorka firmy ORLEN OIL; Tomasz Moskal, Zebra PR; Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska; Agnieszka Blecharczyk, menedżerka.

Od lewej: Justyna Bednarz, starszy konsultant ośrodka Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie; Wioletta Choma-Wiątek, starszy konsultant ośrodka EEN przy WSIiZ w Rzeszowie; Władysław Czajka, kierownik ośrodka EEN przy WSIiZ w Rzeszowie; Artur Chmaj, dyrektor Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości WSIiZ.

Stoisko Stowarzyszenia Polska Ekologia.

Od lewej: Katarzyna Bielańska i Joanna Błażejczyk, Kancelaria AXELO Prawo i Podatki dla Biznesu.


Pretekst: VII Rzeszowska Konferencja Okulistyczna „Sokolim Okiem”. Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie.

Od lewej: dr Agnieszka Dawnis; dr Ewa Kwiatkowska-Sitek; dr Małgorzata Hejda-Godlewska; dr Anna Obacz.

Od lewej: Paweł Chmiel, wiceprezes Visum Clinic, prof. Robert Rejdak; prof. Ewa Mrukwa-Kominek; prof. Jerzy Mackiewicz; prof. Bożena RomanowskaDixon; dr hab. Erita Filipek; dr hab. Joanna Gołębiewska; dr Agnieszka Cisek; prof. Marek Rękas, konsultant krajowy ds. okulistyki.

Od lewej: dr Marzena Porzycka; dr Justyna Dobrucka.

Dr Mariusz Spyra, prezes i dyrektor medyczny Visum Clinic.

Od lewej: dr Adam Słoka; prof. Marek Rękas, konsultant krajowy ds. okulistyki; prof. Robert Rejdak.

Dr Klaudiusz Gerke, przewodniczący Zarządu Podkarpackiego Oddziału PTO.

Od lewej: dr hab. Joanna Gołębiewska; dr Mariusz Spyra, prezes i dyrektor medyczny Visum Clinic; dr Wojciech Domka, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Rzeszowie; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Od lewej: Maciej Karasiński, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy; Jarosław Augustynowicz, wicedyrektor Zespołu Szkół w Gorzycach; Dorota Kaleta, starszy wizytator w Kuratorium Oświaty w Rzeszowie, koordynator KO ds. kształcenia zawodowego; Henryk Michalik, przewodniczący Sektorowej Rady Kompetencji Przemysłu Motoryzacyjnego; dr hab. inż. Andrzej Trytek, prof. PRz, dziekan Wydziału Mechaniczno-Technologicznego Politechniki Rzeszowskiej; Ryszard Jania, prezes Pilkington Automotive Poland oraz prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego.

Od lewej: Ryszard Jania, prezes Pilkington Automotive Poland oraz prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Kerstin Draxler, dyrektor Marketingu i Współpracy międzynarodowej AC Styria Klaser; Christoph Müller, dyrektor Sektora Motoryzacyjnego Styryjskiego Klastra AC Styria.

Od lewej: Piotr Łyszczarz, prezes TyrePol Sp. z o. o.; Dariusz Gwiżdż, przedstawiciel firmy Falken.

Od lewej: Kerstin Draxler, dyrektor Marketingu i Współpracy międzynarodowej AC Styria Klaser; Maciej Ślęzak, dyrektor Biura Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Mariusz Słowik, wiceprezes i dyrektor ds. Produkcji i Logistyki AUTOPART; Adam Sikorski, prezes Stowarzyszenia Polska Grupa Motoryzacyjna; Łukasz Górecki, menadżer Klastra Silesia Automotive & Advanced Manufacturing; Ladislav Glogar, dyrektor operacyjny Morawsko-Śląskiego Klastra Motoryzacyjnego Ostrawa; Luk Palmen, prezes firmy InnoCo.

Samochód „Złomek” z „Galerii samochodów bajkowych, wyścigowych i filmowych” w Korczynie. Od lewej: Paweł Adamiok, Business Development Manager, TSLOGISTIC Tomasz Sawicki; Iwona Bruzda, Business Development Manager, TSLOGISTIC Tomasz Sawicki; Łukasz Boczar, Business Development Manager, TSLOGISTIC Tomasz Sawicki.

Od prawej: Damian Zawadzki, właściciel firmy Hapex; Renata Patruś; Ewa Zawadzka; Dariusz Rozmus, wiceprezes firmy Sołek Cars; Elżbieta Rozmus; Agnieszka Berezowska, prezes firmy BC-CHEM; Weronika Sołkowicz; Adam Sołkowicz, prezes firmy Sołek Cars; Grzegorz Wolan, właściciel firmy LOFT; Mateusz Sołek, właściciel firmy Lider-Pro; Anna Spocińska, kierownik operacyjny CWT. Od lewej: Magdalena Waltoś, konsultantka marki Mary Kay; Dorota Ożóg, trener personalny, autorka dziennika „365 dni budowania siebie”; Katarzyna Panek, lider marki Mary Kay; Agnieszka Nawłoka, członek zespołu #wczesniejwstawajwiecejczytaj.

Od lewej: Agnieszka Czerepkowska, młodszy specjalista ds. wsparcia sprzedaży, DPS Software Polska; Łukasz Zawadzki, specjalista ds. sprzedaży, DPS Software Polska; Maciej Kwolek, specjalista techniczny ds. CAM, DPS Software Polska.

Od prawej: Maciej Robak, kierownik Skoda Autorud Kielce; Paweł Pawełoszek, specjalista ds. sprzedaży Das Welt Auto Kielce; Mateusz Chamera, specjalista ds. sprzedaży VW Dostawcze Autorud Stalowa Wola; Grzegorz Kociński, kierownik projektu Autorud-Online.pl.



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Kongres i Targi TSLA EXPO 2019.

Targi TSLA EXPO 2019.

Pokaz mody Basi Olearki „Out of Season” na Targach TSLA EXPO 2019.

Basia Kąkol, absolwentka Wydziału Edukacji Artystycznej na Uniwersytecie Rzeszowskim.

Od lewej: Kinga Trzyna, asystentka salonu ŠKODA Rex Auto Sp. z o.o.; Małgorzata Sopyła, kierownik ds. sprzedaży flotowej w ŠKODA Rex Auto Sp. z o.o.

Maksymilian Mądro, kierownik restauracji Lord Jack; Barbara Grygiel, kierownik restauracji Lord Jack.

Zespół Dakar Toyota Rzeszów. Od lewej: Monika Drzewicka; Łukasz Pełeszak; Sławomir Tupaj; Justyna Galik; Agnieszka Dziunycz-Chmiel.

Stoisko MLG Group na TSLA EXPO 2019.

Od lewej: Justyna Siuciak, Account Manager Impuls Leasing Polska; Mariola Sypek, Junior Account Manager Impuls Leasing Polska; Radosław Potaczała, Dyrektor Regionu Podkarpackiego Impuls Leasing Polska.

Stoisko MLG Group na TSLA EXPO 2019.

Stoisko MLG Group na TSLA EXPO 2019.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Centrum Wystawienniczo – Kongresowe Województwa Podkarpackiego G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Gala wręczenia Podkarpackich Nagród Gospodarczych 2019.

Od lewej: Ewa Leniart, posłanka PiS; Ilona Małek, prezenterka i dziennikarka TVP 3 Rzeszów.

Jakub Kocój, prezes Cadway Automotive.

Dariusz Bożek, prezydent Tarnobrzega.

Od lewej: Zdzisław Pupa, senator PiS; Paweł Zając, dyrektor Centrum Promocji Biznesu; Ewa Leniart, posłanka PiS; Mieczysław Golba, senator PiS; Rafał Kalisz, prezes Fibrain.


Laureaci Certyfikatów „Smaczne bo Podkarpackie”.

Paweł Zając, dyrektor Centrum Promocji Biznesu. Małgorzata Boć, wokalistka.

Od lewej: Zdzisław Pupa, senator PiS; Mieczysław Golba, senator PiS; Kazimierz Gołojuch, poseł PiS; Teresa Pamuła, posłanka PiS; Ewa Leniart, posłanka PiS.

Jerzy Cypryś, radny Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Weronika Osip, córka Zygmunta Osipa, właściciela Masarni Osip.


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: 75. rocznica utworzenia Muzeum-Zamku w Łańcucie i otwarcie wystawy „Łańcuciana w zbiorach Fundacji Trzy Trąby i Fundacji im. Feliksa hr. Sobańskiego”. Maciej Radziwiłł, prezes Fundacji Trzy Trąby.

Od lewej: Maxymilian Bylicki, dyrektor Instytutu Muzyki i Tańca; Krzysztof Szczepaniak, prezes Stowarzyszenia Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie; dr Piotr Szpanowski, z-ca dyrektora Departamentu Dziedzictwa Kulturowego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Od lewej: Prof. Roman Lasocki, skrzypek i wieloletni prorektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: Dr hab. Andrzej Betlej, dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie, od stycznia 2020 nominowany na dyrektora Zamku Królewskiego na Wawelu; Michał Sobański, prezes Fundacji Feliksa hr. Sobańskiego. Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego i Ewa Leniart, posłanka PiS.

Od lewej: Michał Sobański, prezes Fundacji Feliksa hr. Sobańskiego; Maciej Radziwiłł, prezes Fundacji Trzy Trąby; Aldona Cholewianka-Kruszyńska, kurator wystawy w Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Michał Sobański, prezes Fundacji Feliksa hr. Sobańskiego; z żoną Elżbietą i synem Feliksem.

Jan Roman Potocki, wnuk Romana Potockiego.

Adam Krzysztoń, starosta łańcucki.

Elżbieta Dudek-Młynarska, kierownik Muzeum Etnograficznego im. F. Kotuli, i Krzysztof Szela, zastępca dyrektora Muzeum Okręgowego w Rzeszowie.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.